:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
27.09.2000 – Wyspa łabędzi – B. Holstein & Bezimienny: R. Nørgaard
2 posters
Bezimienny
27.09.2000 – Wyspa łabędzi – B. Holstein & Bezimienny: R. Nørgaard Nie 26 Lis - 21:26
27.09.2000
Kwiaty na wyspie pozostawały wiele do życzenia pod względem wizualnych doznań. Nie były najpiękniejsze, wręcz przeciwnie - przybrały nienaturalną, brązowawą barwę, która na myśl przywodziła rozwodnioną herbatę. Wydawały się nieco oderwane od krajobrazu polany, ale też i sama brązowooka nie była specjalistką od botaniki, toteż szybko ograniczyła swoje wątpliwości wobec ich pochodzenia, by skupić się na obserwacji wszechobecnych na niewielkiej połaci ziemi łabędzi.
W wolne dni miała w zwyczaju wybierać się na otwartą przestrzeń, korzystać z ostatnich dni wolnych od przymrozków, a przy tym odetchnąć odrobinę od specyficznego zapachu kostnicy i szpitala. Nasiąknięte nim ubrania zmieniła na nieprzyciągający uwagi zestaw idealny na długie spacery po parku, a szyję owijała apaszką. Anneke często powtarzała Runie, że gdyby nie jej twarz, z samego ubioru wielu mogłoby uznać ją za matronę w jesieni swojego życia, a nie młodą kobietę. Brunetka wzruszyła tylko ramionami na takie przytyki, wiedząc, że daleko jej do ikony mody, ponad stylowe kreacje z wyższych półek, stawiając wygodę i trwałość noszonych ubrań.
Również i dzisiaj nie żałowała swojego wyboru, lawirując między skalnymi odłamkami i jednocześnie próbując nie wypuścić sztalugi i torby z farbami do lodowatej wody jeziora. Nigdy wcześniej nie wychodziła aż tak daleko poza obszary czysto turystyczne, ale Runa potrzebowała wyjątkowo jeszcze więcej przestrzeni niż zazwyczaj. Ludzie kłębili się na ścieżkach spacerowych, wesoło ze sobą rozmawiając, gaworząc i nie dając możliwości spokojnego usadowienia się na ławce. Nie chciała rysować mając na sobie spojrzenia nieznajomych, w głowie zastanawiając się, czy jej nic nieznaczące bazgroły przyciągają ich uwagę swoją niezdarnością. Nie liczyło się ile razy rodzina i przyjaciele powtarzali, iż istotnie kobieta ma talent, o ile nie profesjonalistki, to kogoś, kto z pewnością naturalnie postrzega świat w sposób nieco bardziej szczegółowy niż reszta.
Dwójka łabędzi przycupnęła przy brzegu, a ich odbicia w tafli wody tworzyły idylliczny wręcz obraz harmonii i miłości. Nie znała się na zwierzętach, ale wiedziała wystarczająco wiele by nie mieć, wątpliwości, że ta dwójka ma się ku sobie. Zazdrościła im tego prostolinijnego instynktu. Myśli odpłynęły w stronę niedawnego pogrzebu Lauge i jej dosyć niezdarnego spotkania z Terje. Na samą myśl o wybuchu Mimosy podczas stypy, całego chaosu jaki z niego wyniknął i możliwych reperkusjach jakich spotka przez to ich rodzinę, widząca prawie niezauważalnie wzdryga się.
Rozstawiwszy przed sobą wszystkie przybory, wyjęły swój zasłużony szkicownik, by rozplanować odpowiednio kompozycję. Kiedy była mała rysowała zwierzęta znacznie częściej niż ludzi, zbyt niechętna kontaktom z obcymi, by pokusić się o nawiązywanie wielu znajomości. O dziwo, im starsza był tym, tym bardziej ludzkie twarze ją przyciągały, kusiły historiami jakie skrywały maski. Na szczęście dzisiejszego dnia swoją własną mogła zostawić w zaciszu pustego mieszkania, zupełnie się odprężając. Coś jednak nie było do końca takie jak powinno. Runa podniosła wzrok znad kartki i zmrużyła oczy przyglądając się kępom herbacianych kwiatów, nierówno rozrzuconych dookoła dwójki łabędzi. Nie chciała ich przestraszyć, ale też zależało jej by ten konkretny obraz był na tyle idealny, na ile się da. Nie była w stanie tak idealnie wybrnąć z sytuacji jaka działa się w ogrodach Domu Jarlów, nie udało się jej pogodzić z siostrą, ani wyjaśnić sprawy z narzeczonym, chociaż ta jedna rzecz powinna więc się udać. Małe zwycięstwo, którego tak łapczywie pragnęło ego kobiety. Zdeterminowana ruszyła przed siebie i kucając przed kępą kwiatów, zebrała ich pełną garść, po czym już prawie miała je zerwać, gdy wzrok Nørgaard powędrował nieco w bok, ku sylwetce mężczyzny oddalonego od niej o kilka metrów. Musiała nie zauważyć, że ktoś już był na wyspie, ale… Jeden wdech sprawił, że aromat pąków dotarł do jej nosa, a głowa wypełniła się odurzającą i wszechogarniającą miłością. Jak mogła nie zauważyć kogoś, kogo znała ze swoich marzeń i snów? Swoją drugą połowę, swoje przeznaczenie. Równie obce, co nieznajome. Równie dalekie, co bliskie jej rozpaczliwie łaknącemu kontaktu sercu.
Bertram Holstein
Re: 27.09.2000 – Wyspa łabędzi – B. Holstein & Bezimienny: R. Nørgaard Nie 26 Lis - 21:27
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Na przestrzeni przesypujących się przez palce lat zdawało mu się, że coraz łatwiej i zręczniej wychodzi mu funkcjonowanie w towarzystwie, zgrabne, przynajmniej w stopniu akceptowalnym, lawirowanie wśród twarzy oraz nazwisk i wpasowywanie się w ułożony pod władzą konwenansu pejzaż społeczeństwa – czerpanie z tego przyjemności pozostawało jednak daleko poza horyzontami jego empirii, okaleczonej wprawdzie pod tym względem przez pełne wyobcowania dzieciństwo i wczesną młodość. Mieszkała w nim wciąż dotkliwa potrzeba ucieczki w samotność, ilekroć ciężar rozmów, spojrzeń i grzeczności stawał się nie do zniesienia, zawieszając się mu ołowiem ciągnącej w roztargnione zmęczenie kotwicy na trzeszczącej z wysiłku, napiętej osi jaźni. Rozpoznawał w sobie stany zmęczenia po ogólnym rozdrażnieniu, jakie wkradało się w jego dni, zamieniając najdrobniejszy wykonywany w jego kierunku gest w zarzewie nieprzyjemnej irytacji, za jaką później siebie winił, fatalnością swojego charakteru nie potrafiąc sobie wybaczyć zwyczajnej ludzkiej nieidealności. W ostatnim czasie, od procesu, takie chwile zdarzały mu się zbyt często, by był w stanie utrzymywać po prawdzie regularny kontakt z kimkolwiek; dobrowolnie usunął się znowu w niezdrowe odizolowanie, jakim ratował się za czasów jeszcze akademickich, nie wiedząc jak inaczej radzić sobie ze sobą samym. Samotność, choć na dłuższą metę wyczerpująca, była mu czymś na kształt bezpiecznej ostoi – poszukiwał jej także dzisiaj, od samego rana czując drażniącą ociężałość umysłu od nagromadzonych frustracji, którym nie potrafił dać stosownego ujścia. Nie przyznałby tego przed samym sobą, przed kimś innym tym bardziej, w jakiejś części żałował tymczasem, że nie mógł już jak za czasów szkolnych liczyć na niezawodną złośliwość rówieśników, dającą mu usprawiedliwiającą wymówkę, by wyrzucić z siebie emocje w jedyny znany mu sposób.
Chciał być sam, ale nie potrafił znieść ograniczonej przestrzeni własnego mieszkania i unoszących się tam gęstych oparów jego niedoli, od jakiej wciąż nie potrafił się uwolnić, drążąc nieustannie te same tunele doświadczonego nieszczęścia, z maniakalnym uporem człowieka potrzebującego pomocy, ale niezdolnego tego zaakceptować. Pogoń za kojącą osobnością wyprowadziła go z ruchliwego o tej porze midgardzkiego ula i skierowała nad jezioro Golddajávri, gdzie odłączył się od zawiązanej przypadkiem wspólnoty spacerowiczów, ostatecznie zatrzymując się dopiero przy samym skraju łabędziej wyspy – dopiero tutaj pozwolił sobie na próbę rozluźnienia, na oswobodzenie obolałych barków z pęt uciążliwego napięcia, przymknięcie ociężałych powiek i odchylenie głowy, nadstawiając twarz ku oślepiającej szarości nieba i nabierając w płuca haust rześkiego powietrza. Zaskoczył go intensywny, słodki zapach kwiatów, których wcześniej nie zauważył wprawdzie nawet, czy to przez własną nieuwagę zamglonego umysłu, czy przez ich nietypową, herbacianą barwę, nierzucającą się w oczy w jesiennej scenerii. Zdawało mu się przez chwilę, że odzyskuje klarowność myśli, czuł przy tym zarazem nietypowe poczucie wybrakowania, jakby tkwiła w nim lub też w tkance jego rzeczywistości pewna pusta luka. Nie myśląc o tym nazbyt, bo myślenia miał, szczerze mówiąc, zwyczajnie dość, sięgnął do kieszeni po woreczek z zakupioną po drodze bułką, od której począł odrywać małe kawałki, rzucając je na taflę wody przed sobą, kusząc znajdujące się w jego okolicy łabędzie do podpłynięcia.
Przykucnął akurat, wyciągając większy kawałek na otwartej dłoni w kierunku najodważniejszego ptaka, kiedy kątem oka dostrzegł poruszenie po swojej prawej, trochę dalej od brzegu. Nie mogąc powstrzymać odruchu, jakby wiedziony wolą odgórną, zwrócił pełną uwagę ciemnego spojrzenia na kobietę, pochyloną nad kępą kwiatów, na których wątłych łodyżkach zaciskała palce. Rozpoznał ją natychmiast – Runę Nørgaard, obiekt jego młodocianego zauroczenia jeszcze za czasów studiów i, jak zdał sobie natychmiast sprawę, jedyną kobietę zdolną zacerować wspomniane rozdarcie w jego nędznej egzystencji. Ich skrzyżowane spojrzenia zastygły w romantycznym impasie, czas zwolniłby zapewne w tej sytuacji na kinowym ekranie, wiatr rozwiałby jej włosy i jego brodę, podczas gdy szukałby odpowiednich słów, by się z nią właściwie przywitać – była to jednak tylko tragicznie pechowa mu rzeczywistość, w której zniecierpliwiony łabędź z naglącą pretensją ukąsił jego wciąż wyciągnięte, ale puste już, palce. Bertram, brutalnie wyrwany z głębin tak wspaniale intymnej chwili, zamiast gładkich słów podrywu, wyrzucił z siebie siarczyste przekleństwo, cofając prędko rękę sprzed wygłodniałych łabędzich paszcz, tracąc przy tym równowagę swojego eleganckiego przykucu i przewracając się do tyłu, zatrzymując się doprawdy wdzięcznie na w porę wystawionym łokciu w pozie iście malowniczej. Rozzłoszczony, zacisnął palce na reszcie bułki i podnosząc się do siadu cisnął nią w stronę łabędzi, przeganiając je tym pociskiem na krótką chwilę, zanim nie zaczęły walczyć ze sobą o jego białe, unoszące się na wodzie, rozmiękłe truchło.
Oparł zaraz potem łokcie o zgięte nieznacznie kolana, zwieszając głowę między ramionami. Kiedy uniósł spojrzenie z powrotem na Runę, jego oczy jaśniały szczerym rozbawieniem, a barki zadrżały mu od nieśmiałego jeszcze, choć autentycznego, śmiechu.
Chciał być sam, ale nie potrafił znieść ograniczonej przestrzeni własnego mieszkania i unoszących się tam gęstych oparów jego niedoli, od jakiej wciąż nie potrafił się uwolnić, drążąc nieustannie te same tunele doświadczonego nieszczęścia, z maniakalnym uporem człowieka potrzebującego pomocy, ale niezdolnego tego zaakceptować. Pogoń za kojącą osobnością wyprowadziła go z ruchliwego o tej porze midgardzkiego ula i skierowała nad jezioro Golddajávri, gdzie odłączył się od zawiązanej przypadkiem wspólnoty spacerowiczów, ostatecznie zatrzymując się dopiero przy samym skraju łabędziej wyspy – dopiero tutaj pozwolił sobie na próbę rozluźnienia, na oswobodzenie obolałych barków z pęt uciążliwego napięcia, przymknięcie ociężałych powiek i odchylenie głowy, nadstawiając twarz ku oślepiającej szarości nieba i nabierając w płuca haust rześkiego powietrza. Zaskoczył go intensywny, słodki zapach kwiatów, których wcześniej nie zauważył wprawdzie nawet, czy to przez własną nieuwagę zamglonego umysłu, czy przez ich nietypową, herbacianą barwę, nierzucającą się w oczy w jesiennej scenerii. Zdawało mu się przez chwilę, że odzyskuje klarowność myśli, czuł przy tym zarazem nietypowe poczucie wybrakowania, jakby tkwiła w nim lub też w tkance jego rzeczywistości pewna pusta luka. Nie myśląc o tym nazbyt, bo myślenia miał, szczerze mówiąc, zwyczajnie dość, sięgnął do kieszeni po woreczek z zakupioną po drodze bułką, od której począł odrywać małe kawałki, rzucając je na taflę wody przed sobą, kusząc znajdujące się w jego okolicy łabędzie do podpłynięcia.
Przykucnął akurat, wyciągając większy kawałek na otwartej dłoni w kierunku najodważniejszego ptaka, kiedy kątem oka dostrzegł poruszenie po swojej prawej, trochę dalej od brzegu. Nie mogąc powstrzymać odruchu, jakby wiedziony wolą odgórną, zwrócił pełną uwagę ciemnego spojrzenia na kobietę, pochyloną nad kępą kwiatów, na których wątłych łodyżkach zaciskała palce. Rozpoznał ją natychmiast – Runę Nørgaard, obiekt jego młodocianego zauroczenia jeszcze za czasów studiów i, jak zdał sobie natychmiast sprawę, jedyną kobietę zdolną zacerować wspomniane rozdarcie w jego nędznej egzystencji. Ich skrzyżowane spojrzenia zastygły w romantycznym impasie, czas zwolniłby zapewne w tej sytuacji na kinowym ekranie, wiatr rozwiałby jej włosy i jego brodę, podczas gdy szukałby odpowiednich słów, by się z nią właściwie przywitać – była to jednak tylko tragicznie pechowa mu rzeczywistość, w której zniecierpliwiony łabędź z naglącą pretensją ukąsił jego wciąż wyciągnięte, ale puste już, palce. Bertram, brutalnie wyrwany z głębin tak wspaniale intymnej chwili, zamiast gładkich słów podrywu, wyrzucił z siebie siarczyste przekleństwo, cofając prędko rękę sprzed wygłodniałych łabędzich paszcz, tracąc przy tym równowagę swojego eleganckiego przykucu i przewracając się do tyłu, zatrzymując się doprawdy wdzięcznie na w porę wystawionym łokciu w pozie iście malowniczej. Rozzłoszczony, zacisnął palce na reszcie bułki i podnosząc się do siadu cisnął nią w stronę łabędzi, przeganiając je tym pociskiem na krótką chwilę, zanim nie zaczęły walczyć ze sobą o jego białe, unoszące się na wodzie, rozmiękłe truchło.
Oparł zaraz potem łokcie o zgięte nieznacznie kolana, zwieszając głowę między ramionami. Kiedy uniósł spojrzenie z powrotem na Runę, jego oczy jaśniały szczerym rozbawieniem, a barki zadrżały mu od nieśmiałego jeszcze, choć autentycznego, śmiechu.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Bezimienny
Re: 27.09.2000 – Wyspa łabędzi – B. Holstein & Bezimienny: R. Nørgaard Nie 26 Lis - 21:27
Nigdy nie zastanawiała się dlaczego ludzie milknęli, kiedy pojawiała się w towarzystwie, dlaczego patrzyli na nią spojrzeniami nieufnymi, a zamiast prób zapoznania się wybierali bezpieczny dystans. Dobrze czuła się ze swoją samotnością, byłam bowiem czymś znajomym, towarzyszącym jej od najmłodszych lat. Runa potrafiła czuć ją nawet w pokoju przepełnionym znanymi ludźmi, nawet w towarzystwie najbliższej rodziny. Jakaś część osobowości brunetki dążyła do tej pustki, ciemności kojącej w swojej znajomości. Była jednak i ta druga jej odsłona, żywa aż do bólu i czasami bolesna w swoim pragnieniu bycia akceptowaną. Przez rodzinę, przez współpracowników, przez samą siebie.
Praca w szpitalu nie uczyła kobiety jedynie umiejętności magicznych, kształtowała coś znacznie więcej, zmuszała wręcz by tamta otwierała się na ludzi, zadawała pytania i pragnęła udzielenia odpowiedzi.
Słodkawy zapach niósł ze sobą poczucie bezpieczeństwa, komfortu tej osoby, przy której boku mogła czuć się najbezpieczniej. Runa zerwała się na równe nogi, widząc jak jej druga połówka niefortunnie odchyla się do przodu, by po chwili wylądować z głuchym uderzeniem na twardym podłożu. Wyglądał jednak przy tym tak dostojnie, tak poetycka, że gdyby nie byli pośród ludzi Runa z pewnością wykrzyczałaby do niego słowa zachwytu, byli bowiem od siebie dosyć daleko. Bertram, imię które nagle pojawiło się w głowie kobiety wyryło w podświadomości trwałe wspomnienia, niegdyś zupełnie ukryte pod warstwą lat spędzonych na nauce. Nie rozumiała jak mogła wcześniej go nie rozpoznać, dlaczego nigdy nie spędziła z mężczyzną więcej czasu, dopiero teraz zauważając jak pięknie jego broda powiewała na wietrze i z jak dostojną intonacją akcentował kolejne przekleństwa.
- Piękny - wyszeptała pod nosem, nie bacząc na atakujące łabędzie, zamiast tego ruszając w stronę Bertrama niezwykle żwawym krokiem, jednocześnie w dłoni ściskając swój szkicownik i po omacku szukając wolnej strony. Dotarła wreszcie tuż obok rozłożonego w pozie modela, istnienia idealnie oddającego atmosferę wszechogarniającej jej radości. Tak musiała się czuć osoba zakochana, bez wątpienia.
- Mógłbyś… Mógłbyś chwilę tak poleżeć? Zainspirowałeś mnie do czegoś wspaniałego. - Zadała pytanie zaskakująco cicho w porównaniu do swojego naturalnego, nieco pewniejszego głosu. Czyżby była speszona? Uważny obserwator, zauważyłby najpewniej w zmianie barwy wpływ magicznej esencji kwiatów, ale wrażenie szybko mijało i ustępowało nieustannie dobijającym do brzegu umysłu brązowookiej falom zauroczenia.
- Jesteś doskonałym modelem, nie wiem dlaczego nie dostrzegałam tego wcześniej, w Instytucie. Przepraszam, musiałam być ślepa, by ciebie nie widzieć, głucha na to co dyktuje mi teraz serce, chociaż słowa zamierają w ustach. - Och te usta. Rysowała szalenie szybko, wzroku nie odrywając od pięknej sceny na czele z jej wybrankiem. Zarysowała kąciki jego warg, lekko uchylających się w uśmiechu najbardziej autentycznym jakim kiedykolwiek ją obdarzono. Nie sposób było go odwzajemnić.
- Mam nadzieję, że nie zrobiły ci krzywdy… Łabędzie mam na myśli. Gdyby cokolwiek cię bolało, powiedz tylko słowa, znam się na medycynie i zrobię wszystko by ci pomóc. - Siłą woli powstrzymała się, by swoją dłoń położyć tuż przy tej należącej do Bertrama, leżącego teraz naprzeciwko niej. Tak blisko, a zarazem tak daleko.
Praca w szpitalu nie uczyła kobiety jedynie umiejętności magicznych, kształtowała coś znacznie więcej, zmuszała wręcz by tamta otwierała się na ludzi, zadawała pytania i pragnęła udzielenia odpowiedzi.
Słodkawy zapach niósł ze sobą poczucie bezpieczeństwa, komfortu tej osoby, przy której boku mogła czuć się najbezpieczniej. Runa zerwała się na równe nogi, widząc jak jej druga połówka niefortunnie odchyla się do przodu, by po chwili wylądować z głuchym uderzeniem na twardym podłożu. Wyglądał jednak przy tym tak dostojnie, tak poetycka, że gdyby nie byli pośród ludzi Runa z pewnością wykrzyczałaby do niego słowa zachwytu, byli bowiem od siebie dosyć daleko. Bertram, imię które nagle pojawiło się w głowie kobiety wyryło w podświadomości trwałe wspomnienia, niegdyś zupełnie ukryte pod warstwą lat spędzonych na nauce. Nie rozumiała jak mogła wcześniej go nie rozpoznać, dlaczego nigdy nie spędziła z mężczyzną więcej czasu, dopiero teraz zauważając jak pięknie jego broda powiewała na wietrze i z jak dostojną intonacją akcentował kolejne przekleństwa.
- Piękny - wyszeptała pod nosem, nie bacząc na atakujące łabędzie, zamiast tego ruszając w stronę Bertrama niezwykle żwawym krokiem, jednocześnie w dłoni ściskając swój szkicownik i po omacku szukając wolnej strony. Dotarła wreszcie tuż obok rozłożonego w pozie modela, istnienia idealnie oddającego atmosferę wszechogarniającej jej radości. Tak musiała się czuć osoba zakochana, bez wątpienia.
- Mógłbyś… Mógłbyś chwilę tak poleżeć? Zainspirowałeś mnie do czegoś wspaniałego. - Zadała pytanie zaskakująco cicho w porównaniu do swojego naturalnego, nieco pewniejszego głosu. Czyżby była speszona? Uważny obserwator, zauważyłby najpewniej w zmianie barwy wpływ magicznej esencji kwiatów, ale wrażenie szybko mijało i ustępowało nieustannie dobijającym do brzegu umysłu brązowookiej falom zauroczenia.
- Jesteś doskonałym modelem, nie wiem dlaczego nie dostrzegałam tego wcześniej, w Instytucie. Przepraszam, musiałam być ślepa, by ciebie nie widzieć, głucha na to co dyktuje mi teraz serce, chociaż słowa zamierają w ustach. - Och te usta. Rysowała szalenie szybko, wzroku nie odrywając od pięknej sceny na czele z jej wybrankiem. Zarysowała kąciki jego warg, lekko uchylających się w uśmiechu najbardziej autentycznym jakim kiedykolwiek ją obdarzono. Nie sposób było go odwzajemnić.
- Mam nadzieję, że nie zrobiły ci krzywdy… Łabędzie mam na myśli. Gdyby cokolwiek cię bolało, powiedz tylko słowa, znam się na medycynie i zrobię wszystko by ci pomóc. - Siłą woli powstrzymała się, by swoją dłoń położyć tuż przy tej należącej do Bertrama, leżącego teraz naprzeciwko niej. Tak blisko, a zarazem tak daleko.
Bertram Holstein
Re: 27.09.2000 – Wyspa łabędzi – B. Holstein & Bezimienny: R. Nørgaard Nie 26 Lis - 21:27
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wszelkie ostatki toczącej go dotąd gorączki nerwowego zadrażnienia opuściły go natychmiast, nie pozostawiając po sobie choćby śladu w postaci zmęczonego rozstrojenia czy wspomnienia, osiadającego cierpkim pryzmatem na myślach. Nagle, mocą sił wyższych, zupełnie odeń niezależnych, popadł w stan ducha zupełnie odmienny, obrócony o całe sto osiemdziesiąt stopni, tak raptowny i feeryczny, że serce drżało mu w piersi wprawione w niespokojny, podekscytowany popłoch. Zauważając, że Runa podnosi się i idzie w jego kierunku, manewrując smukłymi palcami przy kartkach trzymanego zeszytu, miał wrażenie, że wszelkie odpowiednie słowa pierzchają przed jego przytomnością, tak samo jak jakikolwiek pomysł na to, jak się w jej obecności zachować – jakąś częścią siebie skłaniał się ku prędkiej ucieczce przed momentem bezpośredniej konfrontacji, lecz pragnienie usłyszenia jej głosu, nawiązana rozmowy, choćby o pogodzie, przyjrzenia jej się z bliska, zatopienia się w znajomym, zawsze mu tak odległym, spojrzeniu, okazywało się znacznie silniejsze. Chciał się podnieść, podparł się już, aby to uczynić, zatrzymała go jednak prędko cichą melodią słodkiego głosu, którego rozkazowi nie potrafił się oprzeć. Czuł, że mógłby zrobić teraz dla niej wszystko, o co tylko by go poprosiła, bez doświadczania jakichkolwiek wątpliwości, bez najmniejszego zawahania – wystarczyłby mu ten głos, to spojrzenie, kuszący kształt ust, jedynych, jakie mogłyby podarować mu szczęście, w rozkoszy zaledwie pocałunku, zdolnego, jak mu się zdawało, wynagrodzić mu wszystko, przywrócić mu radość życia, nadać mu upragniony, właściwy kierunek egzystencji.
– Tak? – spytał, zgodnie z jej poleceniem wracając natychmiast do poprzedniej pozycji, rozkładając się na zimnym gruncie wśród szmaragdowych ostrzy źdźbeł trawy i herbacianych koron pachnących silnie kwiatów. Oparł się na łokciu, wolną ręką przeczesał pośpiesznie włosy nieco zbyt nerwowo, skrępowany sytuacją i stanowieniem centrum uwagi; nie był do tego nawykły i nie sprawiało mu to przyjemności, poświęcał jednak własną wygodę psychiczną z najżywszą ochotnością dla jej zadowolenia. Skubiąc płatki rosnącego przed nim kwiatka, przyglądał się jej, jak ściąga brwi w skupieniu, jak rzuca mu skupione, roziskrzone spojrzenia ciemnych oczu, podążał za gładkością rysów jej twarzy i zapadał się, coraz bardziej, w niemym zachwycie dla jej urody. Była absolutnie doskonała. Gwiazda Felicii gasła w jego oczach, zagnieciona bezwzględnym prymatem słonecznego blasku Runy.
Miód jej pochlebnych słów spływał na niego, czyniąc go zupełnie bezradnym wobec siły zauroczenia, która przejmowała kontrolę nad nimi obojga.
– Nie przepraszaj, nie masz za co. To ja powinienem prosić cię o wybaczenie za to, że nie zebrałem się nigdy na odwagę, by być z tobą szczerym i wyznać ci swoje uczucia. Podobałaś mi się zawsze, ale teraz... – urwał, niezdolny porwać się na śmiałość tak poważnego wyznania. Kochał ją, wiedział to na pewno, powiedzieć to jednak wprost zdawało mu się nie tyle niemożliwym, co niewłaściwym: jak zaledwie słowa mogłyby oddać pełnię jego afektu? Kiedy mówiła, spojrzał na jej dłoń, ułożoną obok na ciemnej, zziębniętej skale ziemi, w geście, jak sobie wyobrażał, zupełnie wymownym. Sięgnął do niej, by ująć ją łagodnie w uścisk szorstkich palców, z początku jakby ostrożnie i badawczo, sprawdzając jej reakcję, poszukując na jej twarzy i w głębiach oczu przyzwolenia.
– Łabędzie nic mi nie zrobiły – zapewnił ją, podnosząc jej dłoń do swoich ust, by musnąć bladość gładkiej skóry wargami. Następnie powiódł jej rękę ku swojej klatce piersiowej, by położyć ją w okolicy serca, przyciskając własną do swojego ciała. – Boli mnie jednak serce. Wydaje mi się, że jest na to tylko jeden lek, zaufam jednak opinii pani doktor – powiedziawszy to, opadł niespiesznie na plecy, subtelnie ciągnąc ją za sobą, zapraszając ją w czułą intymność bliskości.
– Tak? – spytał, zgodnie z jej poleceniem wracając natychmiast do poprzedniej pozycji, rozkładając się na zimnym gruncie wśród szmaragdowych ostrzy źdźbeł trawy i herbacianych koron pachnących silnie kwiatów. Oparł się na łokciu, wolną ręką przeczesał pośpiesznie włosy nieco zbyt nerwowo, skrępowany sytuacją i stanowieniem centrum uwagi; nie był do tego nawykły i nie sprawiało mu to przyjemności, poświęcał jednak własną wygodę psychiczną z najżywszą ochotnością dla jej zadowolenia. Skubiąc płatki rosnącego przed nim kwiatka, przyglądał się jej, jak ściąga brwi w skupieniu, jak rzuca mu skupione, roziskrzone spojrzenia ciemnych oczu, podążał za gładkością rysów jej twarzy i zapadał się, coraz bardziej, w niemym zachwycie dla jej urody. Była absolutnie doskonała. Gwiazda Felicii gasła w jego oczach, zagnieciona bezwzględnym prymatem słonecznego blasku Runy.
Miód jej pochlebnych słów spływał na niego, czyniąc go zupełnie bezradnym wobec siły zauroczenia, która przejmowała kontrolę nad nimi obojga.
– Nie przepraszaj, nie masz za co. To ja powinienem prosić cię o wybaczenie za to, że nie zebrałem się nigdy na odwagę, by być z tobą szczerym i wyznać ci swoje uczucia. Podobałaś mi się zawsze, ale teraz... – urwał, niezdolny porwać się na śmiałość tak poważnego wyznania. Kochał ją, wiedział to na pewno, powiedzieć to jednak wprost zdawało mu się nie tyle niemożliwym, co niewłaściwym: jak zaledwie słowa mogłyby oddać pełnię jego afektu? Kiedy mówiła, spojrzał na jej dłoń, ułożoną obok na ciemnej, zziębniętej skale ziemi, w geście, jak sobie wyobrażał, zupełnie wymownym. Sięgnął do niej, by ująć ją łagodnie w uścisk szorstkich palców, z początku jakby ostrożnie i badawczo, sprawdzając jej reakcję, poszukując na jej twarzy i w głębiach oczu przyzwolenia.
– Łabędzie nic mi nie zrobiły – zapewnił ją, podnosząc jej dłoń do swoich ust, by musnąć bladość gładkiej skóry wargami. Następnie powiódł jej rękę ku swojej klatce piersiowej, by położyć ją w okolicy serca, przyciskając własną do swojego ciała. – Boli mnie jednak serce. Wydaje mi się, że jest na to tylko jeden lek, zaufam jednak opinii pani doktor – powiedziawszy to, opadł niespiesznie na plecy, subtelnie ciągnąc ją za sobą, zapraszając ją w czułą intymność bliskości.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Bezimienny
Re: 27.09.2000 – Wyspa łabędzi – B. Holstein & Bezimienny: R. Nørgaard Nie 26 Lis - 21:28
Musieli wyglądać nieco komicznie. Jak dwa kawałki zupełnie innych układanek, które z pozoru niczym do siebie nie pasowały. Jej kształty były łagodne, przyprószone nieprzejednanym spokojem na twarzy, wyjątkowo teraz wyrwanym z typowej jednostajności lekkim rumieńcem. Bertram był inny. Silniejszy fizycznie, ostry i prawdziwy, tak prawdziwy. Powiódł jej dłoń ku sobie, tak że teraz spoczywała na zarysowanej piersi. Dziwna bliskość, intensywna w swojej magiczności. I ponad działanie przeklętego aromatu, niczego nieświadomy umysł widział tu jedynie szczerość jakiej Runie brakowało od lat. Dotyk, którego łaknęła w zakamarkach pragnień, a o którego bała się prosić kogokolwiek innego od czasu poznania Loke. Usta mężczyzny musnęły palce widzącej, a przyjemny dreszcz przebiegł po linii pleców. Nareszcie była bezpieczna na tyle, by móc zaufać. Niewiele pamiętała z ich wcześniejszej relacji, niezwykle pobieżnej i podobnej do tylu przelotnych kiwnięć głową jakie wymieniasz na korytarzach. Nørgaard nie mogła zatem wiedzieć, jak bardzo doświadczenie złamanych miłości dotknęło ich charaktery, słyszała jednak plotki. O niebezpiecznych zachowaniach, o groźbie i agresji jaką emanowała ta sama osoba, która teraz w stosunku do niej wydawała się łagodniejsza od niektórych ciotek Runy. Każdy zmuszony był dźwigać swoje brzemię, wyrocznia wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny, toteż równie mocno pragnęła dzielić ten strach z Bertramem. To bowiem robiła w miłości, walczyła o wspólne dobro, oferowała ramię i wsparcie, a ponad wszystko uczucie najbardziej autentyczne, bo przepełnione obawą i niepewnością. Kiedy znów go straci? Czy na niego zasłużyła?
Karta szkicownika zapełniła się precyzyjnie określanymi kształtami, należącymi tylko i wyłącznie do Bertrama. Dostrzegała nierówną linię barków, to, że musiał zmagać się z wadą postawy, która bez dwóch zdań wpływała na jego komfort poruszana się i to jak postrzegali go inni. Dostrzegała ostro zbudowany nos i groźne w ciemnobrązowym odcieniu oczy, przeszywające na wylot te należące do niej. W tym momencie, Runa niczego bardziej nie pragnęła niż jego niedoskonałości. Pasujących wprost idealnie do jej własnych ubytków, a tych miała pod dostatkiem. Byli kawałkami dwóch różnych układanek, które nie miały prawa zaistnieć razem, a mimo tego tworzyły swój własny obraz. Być może niezgodny z początkowym zamysłem, najprawdopodobniej kompletnie niemożliwy, ale niezwykle autentyczny.
Uśmiech na dźwięk słów towarzysza pojawia się równie naturalnie, co przyspieszone bicie serca. Ulegała zachęcie, ponieważ wreszcie mogła sobie na to pozwolić. Co z tego, że rysunek miała rozłożony na swoich kolanach, skoro prawdziwy model był tak blisko. Czy zbyt wielkim marzeniem byłoby, gdyby zostali na tej wyspie już zawsze? Tylko ich dwójka, to intensywne uczucie jakie rozpalało jej pragnienia i stadko łabędzi dreptających w niedalekiej odległości, najwidoczniej nieskorych do dzielenia swojego lokum z istotami bezpiórymi.
Brązowowłosa przysunęła się jeszcze bliżej, drugą dłonią odgarniając z czoła mężczyzny powiewające na delikatnym wietrze kosmyki. Dzieliły ich zaledwie centymetry odległości, kiedy zbliżyła swoje usta do jego własnych i cicho wyszeptała.
- Bertramie, czy możesz mi obiecać? Czy obiecujesz, że nie będę sama? - Taka zatem była Runa Nørgaard w swoim najbardziej szczerym wydaniu, w niedorzecznej pozie, skulona przy rosłym mężczyźnie z równie wielkim pożądaniem, co rezerwą, która najwyraźniej zdążyła już na stałe zagościć w jej żyłach. Płynęła równie wartko co krew, ta sama wątpliwość jaka nawet w takich sytuacjach rozkazywała, tej do bólu przyziemnej kobiecie upewnić się, że to, co widziała było prawdziwe, że jej miłość nie zniknie przy kolejnym mrugnięciu, a tymczasowo wypełniona pustka nie powróci do niej ze zdwojoną siłą rozłąki dwóch bratnich dusz. W tej chwili kochała go tak jak kochać potrafiła wyłącznie ona jedna, Runa Nørgaard. Bez magii, czy z jej udziałem.
Karta szkicownika zapełniła się precyzyjnie określanymi kształtami, należącymi tylko i wyłącznie do Bertrama. Dostrzegała nierówną linię barków, to, że musiał zmagać się z wadą postawy, która bez dwóch zdań wpływała na jego komfort poruszana się i to jak postrzegali go inni. Dostrzegała ostro zbudowany nos i groźne w ciemnobrązowym odcieniu oczy, przeszywające na wylot te należące do niej. W tym momencie, Runa niczego bardziej nie pragnęła niż jego niedoskonałości. Pasujących wprost idealnie do jej własnych ubytków, a tych miała pod dostatkiem. Byli kawałkami dwóch różnych układanek, które nie miały prawa zaistnieć razem, a mimo tego tworzyły swój własny obraz. Być może niezgodny z początkowym zamysłem, najprawdopodobniej kompletnie niemożliwy, ale niezwykle autentyczny.
Uśmiech na dźwięk słów towarzysza pojawia się równie naturalnie, co przyspieszone bicie serca. Ulegała zachęcie, ponieważ wreszcie mogła sobie na to pozwolić. Co z tego, że rysunek miała rozłożony na swoich kolanach, skoro prawdziwy model był tak blisko. Czy zbyt wielkim marzeniem byłoby, gdyby zostali na tej wyspie już zawsze? Tylko ich dwójka, to intensywne uczucie jakie rozpalało jej pragnienia i stadko łabędzi dreptających w niedalekiej odległości, najwidoczniej nieskorych do dzielenia swojego lokum z istotami bezpiórymi.
Brązowowłosa przysunęła się jeszcze bliżej, drugą dłonią odgarniając z czoła mężczyzny powiewające na delikatnym wietrze kosmyki. Dzieliły ich zaledwie centymetry odległości, kiedy zbliżyła swoje usta do jego własnych i cicho wyszeptała.
- Bertramie, czy możesz mi obiecać? Czy obiecujesz, że nie będę sama? - Taka zatem była Runa Nørgaard w swoim najbardziej szczerym wydaniu, w niedorzecznej pozie, skulona przy rosłym mężczyźnie z równie wielkim pożądaniem, co rezerwą, która najwyraźniej zdążyła już na stałe zagościć w jej żyłach. Płynęła równie wartko co krew, ta sama wątpliwość jaka nawet w takich sytuacjach rozkazywała, tej do bólu przyziemnej kobiecie upewnić się, że to, co widziała było prawdziwe, że jej miłość nie zniknie przy kolejnym mrugnięciu, a tymczasowo wypełniona pustka nie powróci do niej ze zdwojoną siłą rozłąki dwóch bratnich dusz. W tej chwili kochała go tak jak kochać potrafiła wyłącznie ona jedna, Runa Nørgaard. Bez magii, czy z jej udziałem.
Bertram Holstein
Re: 27.09.2000 – Wyspa łabędzi – B. Holstein & Bezimienny: R. Nørgaard Nie 26 Lis - 21:28
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nigdy wcześniej nie miał okazji – czy też raczej śmiałości – przyjrzeć jej się tak skrupulatnie jak teraz, z uwagą wyczuloną na najdrobniejszy detal jej fizjonomii, zmysłami poddanymi bezwiednie jej oszałamiająco rzeczywistej obecności, zaostrzonymi wskutek eskalującej frenezji doznawanej miłosnej gorączki. Obawiał się zawsze obarczać ją bacznością swojego spojrzenia na dłużej niż przelotność sekund, wydzieranych z przypadkowych okazji oszczędnie, przez co docenianych tym silniej, wykorzystywanych przy tym z powściągliwością, oszczędzającą im obojgu ewentualnego dyskomfortu. Nawet te krótkie momenty jednak, skradzione jej zuchwale w dyskrecji milczącej obserwacji, zdawały mu się czasem niewłaściwie; jak powtarzał sobie wprawdzie po każdym incydencie przypadkowej styczności, zauroczenie to było naiwne, bezmyślne, błazeńsko pyszne i zwyczajnie głupie. Zapominał więc o niej zaraz czy też próbował, spuszczając wzrok z powrotem na tłoczność czytanych nieuważnie wersów, na prężące się grzbiety poukładanych na bibliotecznych regałach książek, spuszczał go na czubki swoich butów, zwalniając kroku, lub zakotwiczał go w prostokątach okien, wymuszając myśli poza mury instytutu, poza korytarz, którym szli razem, jak najdalej od jej szczupłej sylwetki, łagodnego wcięcia talii, gładkości szyi, odsłoniętej bezwiednym odgarnięciem brązowych pukli. Czuł się śmieszny w tym swoim niechcący popełnionym zadurzeniu – czuł się, zawsze, śmieszny wobec niej.
Przypuszczał, że czas i wszystko, co się na jego rozpiętym interwale wydarzyło, wyjałowiło go z podobnie sztubackich, nieracjonalnych inklinacji – okazywało się teraz tymczasem, że było tylko gorzej, daleko i fatalnie gorzej. Źle do tego stopnia, że nawet to naturalne mu poczucie śmieszności przestało mieć znaczenie i jakąkolwiek cucący wpływ na jego rozum, zupełnie zatracony w mgle dociekliwej admiracji, żarliwej czułości i odbierającej resztki tchu ulgi, kiedy Runa nie tylko nie cofnęła ręki, ale uległa jego impulsywnej inicjatywie. Spoglądała na niego z wzajemnością, jakiej odruchowo się obawiał, ale której nie umiał i nie chciał odtrącać. Był gotowy, jak zdał sobie nagle sprawę, spróbować jeszcze raz; dla niej i tylko dla niej gotów był zaryzykować znowu, wyłożyć przed nią wszystko dobre, co jeszcze w nim się ostało, odsłonić przed jej dotykiem najtkliwsze nerwy serca, ze ślepą ufnością w wyrozumiałą delikatność jej miłości, błogiej pieszczoty, jakiej pragnął oddać się bez opamiętania.
Uśmiech, trwający dotąd na jego ustach, przygasł, kiedy odgarniała mu włosy, zastąpiony doszczętnym afektem, pozostawiającym go zupełnie bezsilnym. W te inercyjne zapomnienie wtargnęła nagła trzeźwa myśl – nie zauważył nigdy, jakimś sposobem, osobliwości drobnych cętek zieleni rozsypanych w bursztynie jej oczu; jak mógł nie zauważyć? Zaskoczony tym odkryciem, powiódł spojrzeniem w gęste miriady urokliwych piegów, gdzie dostrzegał je jakby na nowo, z orzeźwiającym uczuciem poznawania ich konstelacji jakby po raz pierwszy, z zachwytem niemal uwłaczająco niewinnym. Kiedy natknął się na pełny kształt ust, układających się lekko pod ciężarem dotkliwie rzeczywistych słów, poczuł narastający w nim głód – pragnął poznawać ją dalej, sumiennie i do cna, jej zachwycającą fizyczność i wszystko, co wyrastało w niej i ponad nią, nieuchwycone przez przestrzeń i czas, przez ograniczającą miękkość ciała.
Odsłaniała się przed nim w sposób, w jaki nigdy nie śmiałby tego od niej oczekiwać. Skrzyżował na powrót ich spojrzenia, ściskając delikatnie jej dłoń, trzymaną wciąż na swojej piersi, w której więzieniu szarpało się wściekle poruszone serce, drżące ze szczęścia i z pęczniejącej pod jego posadami obawy.
– Obiecuję – odpowiedział miękko, wyrwanym pośpiesznie szeptem i uniósł się, chcąc jej wreszcie dosięgnąć; zanim jednak zdołałby ją pocałować, wstrzymał go nagły spazm zwątpienia i niepokoju, zatruwających ferwor uczuć, przypominających mu tę śmieszność, tę nieadekwatność, niewystarczalność. Zamarł na chwilę, czując nieomal słodycz jej ust, nie pozwalając sobie jej dostąpić, ale nie potrafiąc też kategorycznie jej sobie odmówić. W końcu odsunął się, pokonany trwogą, opadając znowu na ziemię. Spojrzał na nią w sposób, jakby chciał ją za coś przeprosić, poszukując na jej twarzy jakiegokolwiek pocieszenia, okruchu uczucia, który uspokoiłby w nim te nagłe szarpnięcie, burzące błogość chwili. – Nie jestem dobrym człowiekiem, Runo. Nie jestem dobry dla ciebie. Nie zniósłbym, gdybyś miała później tego żałować.
Przedłużające się milczenie, chwila jej zawahania, dały mu wystarczająco czasu, by samemu zwątpić nagle w słuszność tego, co sobie właśnie wyznawali, słuszność tej nagłej bliskości, tak niespodziewanej i porywczej, zaskakująco pośpiesznej, może naiwnie i bezmyślnie. Wykorzystał tę ciszę, by odsunąć się od niej, odzyskać strzęp rozumu, choć wciąż ściśle trzymany w okowach odurzenia czarem kwiatów, których ciężka woń stale mąciła mu myśli i wichrzyła uczucia, przyprawiając im wyimaginowanej obfitości.
– Chodźmy stąd – zaproponował, dostrzegając kątem oka obce sylwetki, zbliżające się w ich stronę; byłoby zwyczajnie niezręcznie dać się przyłapać w takiej chwili, nie uważał zresztą, by było to najlepsze miejsce na podobne wyznania. – Chodźmy do mnie – dodał nieopatrznie, krzyżując z nią spojrzenia, poszukując jej zgody lub jawnej oznaki niechęci do podobnego pomysłu, zdając sobie sprawę, jak musiało to zabrzmieć, choć w intencjach nie miał nic poza prostą ochotą rozmowy w prywatniejszych okolicznościach.
Nie odmówiła, więc podniósł się i pomógł jej w tym również, poprowadził ją następnie w odpowiednim kierunku, wiodąc ją za niewypuszczoną z uścisku rękę, którą podała mu, by wesprzeć się przy podnoszeniu z trawy – ostatecznie do jego mieszkania nigdy nie doszli, nie dotarli dalej niż parę kroków poza zasięg otumaniającego zapachu, gdzie zdali sobie nagle sprawę z niezręczności sytuacji. Czuli się chyba równie zawstydzeni, Bertram w dodatku zwyczajnie upokorzony swoją wylewnością, dlatego pożegnali się szybko i niezdarnie, zapewne oboje z tą samą nadzieją, że nie będą musieli się już więcej widzieć, przynajmniej póki nie minie palące poczucie wstydu, ilekroć krzyżowały się ich równie wycofane, zesztywniałe spojrzenia.
Bertram i Bezimienny z tematu
Przypuszczał, że czas i wszystko, co się na jego rozpiętym interwale wydarzyło, wyjałowiło go z podobnie sztubackich, nieracjonalnych inklinacji – okazywało się teraz tymczasem, że było tylko gorzej, daleko i fatalnie gorzej. Źle do tego stopnia, że nawet to naturalne mu poczucie śmieszności przestało mieć znaczenie i jakąkolwiek cucący wpływ na jego rozum, zupełnie zatracony w mgle dociekliwej admiracji, żarliwej czułości i odbierającej resztki tchu ulgi, kiedy Runa nie tylko nie cofnęła ręki, ale uległa jego impulsywnej inicjatywie. Spoglądała na niego z wzajemnością, jakiej odruchowo się obawiał, ale której nie umiał i nie chciał odtrącać. Był gotowy, jak zdał sobie nagle sprawę, spróbować jeszcze raz; dla niej i tylko dla niej gotów był zaryzykować znowu, wyłożyć przed nią wszystko dobre, co jeszcze w nim się ostało, odsłonić przed jej dotykiem najtkliwsze nerwy serca, ze ślepą ufnością w wyrozumiałą delikatność jej miłości, błogiej pieszczoty, jakiej pragnął oddać się bez opamiętania.
Uśmiech, trwający dotąd na jego ustach, przygasł, kiedy odgarniała mu włosy, zastąpiony doszczętnym afektem, pozostawiającym go zupełnie bezsilnym. W te inercyjne zapomnienie wtargnęła nagła trzeźwa myśl – nie zauważył nigdy, jakimś sposobem, osobliwości drobnych cętek zieleni rozsypanych w bursztynie jej oczu; jak mógł nie zauważyć? Zaskoczony tym odkryciem, powiódł spojrzeniem w gęste miriady urokliwych piegów, gdzie dostrzegał je jakby na nowo, z orzeźwiającym uczuciem poznawania ich konstelacji jakby po raz pierwszy, z zachwytem niemal uwłaczająco niewinnym. Kiedy natknął się na pełny kształt ust, układających się lekko pod ciężarem dotkliwie rzeczywistych słów, poczuł narastający w nim głód – pragnął poznawać ją dalej, sumiennie i do cna, jej zachwycającą fizyczność i wszystko, co wyrastało w niej i ponad nią, nieuchwycone przez przestrzeń i czas, przez ograniczającą miękkość ciała.
Odsłaniała się przed nim w sposób, w jaki nigdy nie śmiałby tego od niej oczekiwać. Skrzyżował na powrót ich spojrzenia, ściskając delikatnie jej dłoń, trzymaną wciąż na swojej piersi, w której więzieniu szarpało się wściekle poruszone serce, drżące ze szczęścia i z pęczniejącej pod jego posadami obawy.
– Obiecuję – odpowiedział miękko, wyrwanym pośpiesznie szeptem i uniósł się, chcąc jej wreszcie dosięgnąć; zanim jednak zdołałby ją pocałować, wstrzymał go nagły spazm zwątpienia i niepokoju, zatruwających ferwor uczuć, przypominających mu tę śmieszność, tę nieadekwatność, niewystarczalność. Zamarł na chwilę, czując nieomal słodycz jej ust, nie pozwalając sobie jej dostąpić, ale nie potrafiąc też kategorycznie jej sobie odmówić. W końcu odsunął się, pokonany trwogą, opadając znowu na ziemię. Spojrzał na nią w sposób, jakby chciał ją za coś przeprosić, poszukując na jej twarzy jakiegokolwiek pocieszenia, okruchu uczucia, który uspokoiłby w nim te nagłe szarpnięcie, burzące błogość chwili. – Nie jestem dobrym człowiekiem, Runo. Nie jestem dobry dla ciebie. Nie zniósłbym, gdybyś miała później tego żałować.
Przedłużające się milczenie, chwila jej zawahania, dały mu wystarczająco czasu, by samemu zwątpić nagle w słuszność tego, co sobie właśnie wyznawali, słuszność tej nagłej bliskości, tak niespodziewanej i porywczej, zaskakująco pośpiesznej, może naiwnie i bezmyślnie. Wykorzystał tę ciszę, by odsunąć się od niej, odzyskać strzęp rozumu, choć wciąż ściśle trzymany w okowach odurzenia czarem kwiatów, których ciężka woń stale mąciła mu myśli i wichrzyła uczucia, przyprawiając im wyimaginowanej obfitości.
– Chodźmy stąd – zaproponował, dostrzegając kątem oka obce sylwetki, zbliżające się w ich stronę; byłoby zwyczajnie niezręcznie dać się przyłapać w takiej chwili, nie uważał zresztą, by było to najlepsze miejsce na podobne wyznania. – Chodźmy do mnie – dodał nieopatrznie, krzyżując z nią spojrzenia, poszukując jej zgody lub jawnej oznaki niechęci do podobnego pomysłu, zdając sobie sprawę, jak musiało to zabrzmieć, choć w intencjach nie miał nic poza prostą ochotą rozmowy w prywatniejszych okolicznościach.
Nie odmówiła, więc podniósł się i pomógł jej w tym również, poprowadził ją następnie w odpowiednim kierunku, wiodąc ją za niewypuszczoną z uścisku rękę, którą podała mu, by wesprzeć się przy podnoszeniu z trawy – ostatecznie do jego mieszkania nigdy nie doszli, nie dotarli dalej niż parę kroków poza zasięg otumaniającego zapachu, gdzie zdali sobie nagle sprawę z niezręczności sytuacji. Czuli się chyba równie zawstydzeni, Bertram w dodatku zwyczajnie upokorzony swoją wylewnością, dlatego pożegnali się szybko i niezdarnie, zapewne oboje z tą samą nadzieją, że nie będą musieli się już więcej widzieć, przynajmniej póki nie minie palące poczucie wstydu, ilekroć krzyżowały się ich równie wycofane, zesztywniałe spojrzenia.
Bertram i Bezimienny z tematu
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat