:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske
2 posters
Bezimienny
28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 20:58
28.12.2000
Mrok ogarnął całe pomieszczenie, gdy ogień w salonowym kominku przygasł. Jedynie rozgrzane węgle rzucały słabe, czerwone światło, jednak nie sięgało ono wystarczająco daleko, by móc oświetlić cały salon. Pomieszczenie było skąpane w ciemności nawet wtedy, gdy z zewnątrz wdzierały się tutaj promienie słoneczne. Taki był urok tego miejsca, który tak bardzo mi odpowiadał. Przyzwyczajałem oczy do ciemności już od dłuższego czasu, więc zarysy wszystkich salonowych mebli były dla mnie wyraźne i rozpoznawalne. Z resztą mogłem spokojnie poruszać się po pomieszczeniu nawet w całkowitych ciemnościach. Zamknąłem szczelnie balkonowe okno, starając się odgrodzić od zimna i nie dopuścić do tego, by ciepło, jakie gościło w salonie – uleciało. Ciszę, która panowała w całym mieszkaniu raz za razem przerywało ciche pochrapywanie śpiącego na podłogowej macie kocura. Czarokot korzystał z tego rodzaju scenerii ile tylko się dało i wykorzystywał to na sen. Nie miałem pojęcia, kiedy udało mu się wrócić i jak tego dokonał. Czasami w ogóle nie wiedziałem, gdzie on się podziewał. Zwierzak zaskarbił sobie moje uznanie już od chwili nabycia go. Nigdy nie miałem reki do zwierząt, jednak z tym czworonogiem wypracowałem wyjątkową więź. Było to dla mnie dziwne, że obecność innej istoty mi nie przeszkadzała, bo prowadząc samotniczy tryb życia już od dłuższego czasu, nie byłem przyzwyczajony do czyjejś obecności. Nie wchodziliśmy sobie jednak w drogę. Ja nie niepokoiłem kocura, a on nie niepokoił mnie. Rozumieliśmy się i to chyba wystarczało nam, by znosić swoje towarzystwo.
Z niechęcią i ociąganiem zsunąłem nogi z sofy, pozwalając bosym stopom na dotkniecie podłogi. Ruszyłem w kierunku kominka, na którym stał żelazny czajnik. Moja niechęć do kuchni spowodowała, że już dawno zaparzanie herbat i kawy przeniosłem do salonu. Wydawało mi się to również dużo praktyczniejsze, gdy mogłem robić to na miejscu, w pomieszczeniu, w którym spędzam swój czas dłużej. Ze względu na wystrój salon był moim ulubionym pokojem i właśnie jemu oddawałem największą uwagę i starałem się, by prezentował się znośnie.
Ostrożnie zdjąłem żelazny czajnik, jednak nie był on już gorący ale przyjemnie ciepły. Ogień już od dłuższego czasu nie podgrzewał wody. Brzdęk metalu wywołał cichy pomruk niezadowolenia, który wyrwał się w gardła mojego futrzastego towarzysza. Otworzyłem drzwiczki kominka i rozgrzebałem znajdujący się w nim żar, którego czerwień zajaśniała mocniej, gdy dostała więcej tlenu. Niewiele myśląc wrzuciłem do środka więcej drewna i zamknąłem drzwiczki, pozwalając na to, by ogień zrobił swoje, a sam zająłem się rozpalaniem świec, które się tu znajdowały. Znacznie bardziej preferowałem światło świec niż żarówek, zwłaszcza w salonie, w którym sztuczne oświetlenie nie wyglądało najlepiej i nie oddawało klimatu i atmosfery, jaka tu gościła.
Rozpalanie nie trwało długo, gdy do drzwi rozległo się pukanie. Mój gość właśnie się pojawił. Szybkim ruchem otwarłem drzwi i wpuściłem Arthura do środka.
– Jesteś wcześniej – powiedziałem, ale skąd mogłem to wiedzieć, skoro nie byłem w stanie dostrzec zegara? Spojrzałem na mężczyznę, obdarzając go delikatnym, praktycznie niezauważalnym uśmiechem. – Mam nadzieję, że ciemność ci nie przeszkadza – powiedziałem z wyuczoną kurtuazją. Arthur nie miał bowiem wyboru i musiał się zgodzić na takie, a nie inne warunki spotkania.
Arthur Mortensen
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 20:58
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Od powrotu ciskało nim, jak lalką szmacianą w paszczy rozbrykanego owczarka. Wydawać by się mogło świat się, uwziął na przemytnika zasypując go masą problemów i sytuacji, bez wyjścia, zostając pochłoniętym, przez ten natłok wydarzeń nie miał czasu nawet porządnie się wyspać, a już nie wspominając o zabawie z psem, czy nadrobieniu tygodni na morzu z przybranym ojcem. Westchnął ciężko, gdy na skrzyżowaniu ulic zatrzymał się, by przepuścić magiczne sanie obsadzone przez młodzież do lat czternastu. Wszyscy byli czerwoni od śmiechu i pędu powietrza, którego lodowe podmuchy odciskały swe piętno na ich pyzatych twarzyczkach. Patrzył długo, za nimi przypominając sobie czasy, kiedy i on miał tyle lat i jeśli miał być szczery, to nie chciałby wracać do tamtych dni, gdy los grał z nim w pokera, to dawał, to zabierał, a przetrwanie i kolejne dni stawały pod znakiem zapytania. Nie miał, aż tak źle, byli tacy, których życie pokarało jeszcze surowiej, dając obraz prawdziwego piekła na ziemi i jedną szansę do przejścia tegoż, lecz nigdy Mortensen się nie rozczulał i nie użalał nad swoim losem, wręcz przeciwnie zaskakująco optymistycznie podążał własną ścieżką, która zdecydowanie omijała uczelnie i zmierzała, hen w nieznane, poza horyzont.
Nie żałował nigdy dokonanego wyboru i obrania właśnie tej ścieżki życiowej. Poznawał wielu ciekawych ludzi i odkrywał kultury oraz kuchnie całego świata, na czym mu tak naprawdę najbardziej zależało. Jednak byłby głupcem, gdyby nie wykorzystywał potencjału, jaki niosły te podróże, i tak też czynił, od samego początku. Śmiało spoglądał, na to co zabronione i ukryte przed wzrokiem większości, od małego mając smykałkę do szalbierstwa i kantowania, do poznawania się na jakości drobiazgów, które niewiadomym sposobem znajdowały się w jego kieszeni. Podobna sytuacja miała się również ze złotym krucyfiksem, bogato wysadzanym rubinami i kamieniami szlachetnymi. Ów, przedmiot trafił w jego ręce nieoczekiwanie i z miejsca poznał się na jego wyjątkowości, pomijając jednak oczywiste względy, miał niestety wady. Ciążyła na błyskotce klątwa, czy inny rodzaj zaklęcia, którego nijak nie potrafił rozwikłać, nie mając możliwości rozwiązania zagadki, musiał wstrzymać się ze sprzedażą artefaktu, aby nie schodzić z ceny.
Z wyprzedzeniem, nim powrócił do Midgardu uprzedził przyjaciela z dawnych lat o istocie problemu i miał zamiar udać się do niego na dniach, aby zbadać i przeanalizować znalezisko z głębin Morza Północnego. Liczył na owocną współpracę przez wzgląd na stare czasy, ale i relację, jaka ich wiązała. Wiedział i nie lekceważył jednak Nilsena doskonale zdając sobie sprawę z jego natury i ścieżki, jaką ten podążał, a która zbyt wielu dobrych ludzi złamała i zatraciła sprawiając, że ci zapominali o starych przyjaźniach i stawali się bezwzględni względem najbliższych. Mrok wyzierający z trzewi zepsucia, można to tak określić, nigdy nie stanowił dla Arthura czegoś, co mogłoby odpychać, co dziwne przemytnik wydawało się przyciągał, taki element ludzi do siebie jak magnes.
Stojąc w progu drzwi zapukał rytmicznie, a gdy te się uchyliły, wszedł do środka z lekkim uśmiechem tańczącym w kącikach ust.
– Nie chciałem, żebyś czekał. – Odparował, niemal natychmiast i wyciągnął papierową torbę z upominkiem. – Herbata z Indii, z suszonych kwiatów klitorii – uprzedził ewentualne pytanie i wręczył prezent przyjacielowi. – Zupełnie mi nie przeszkadza, nawet lepiej, to z czym przychodzę, wpasuje się w klimat. – Lekki uśmiech, nie schodził ze śniadego oblicza marynarza, ten czekając na zaproszenie, do wnętrza jaskini nie ubiegał gospodarza świadom, że ślepcy bywali nieobliczalni.
Nie żałował nigdy dokonanego wyboru i obrania właśnie tej ścieżki życiowej. Poznawał wielu ciekawych ludzi i odkrywał kultury oraz kuchnie całego świata, na czym mu tak naprawdę najbardziej zależało. Jednak byłby głupcem, gdyby nie wykorzystywał potencjału, jaki niosły te podróże, i tak też czynił, od samego początku. Śmiało spoglądał, na to co zabronione i ukryte przed wzrokiem większości, od małego mając smykałkę do szalbierstwa i kantowania, do poznawania się na jakości drobiazgów, które niewiadomym sposobem znajdowały się w jego kieszeni. Podobna sytuacja miała się również ze złotym krucyfiksem, bogato wysadzanym rubinami i kamieniami szlachetnymi. Ów, przedmiot trafił w jego ręce nieoczekiwanie i z miejsca poznał się na jego wyjątkowości, pomijając jednak oczywiste względy, miał niestety wady. Ciążyła na błyskotce klątwa, czy inny rodzaj zaklęcia, którego nijak nie potrafił rozwikłać, nie mając możliwości rozwiązania zagadki, musiał wstrzymać się ze sprzedażą artefaktu, aby nie schodzić z ceny.
Z wyprzedzeniem, nim powrócił do Midgardu uprzedził przyjaciela z dawnych lat o istocie problemu i miał zamiar udać się do niego na dniach, aby zbadać i przeanalizować znalezisko z głębin Morza Północnego. Liczył na owocną współpracę przez wzgląd na stare czasy, ale i relację, jaka ich wiązała. Wiedział i nie lekceważył jednak Nilsena doskonale zdając sobie sprawę z jego natury i ścieżki, jaką ten podążał, a która zbyt wielu dobrych ludzi złamała i zatraciła sprawiając, że ci zapominali o starych przyjaźniach i stawali się bezwzględni względem najbliższych. Mrok wyzierający z trzewi zepsucia, można to tak określić, nigdy nie stanowił dla Arthura czegoś, co mogłoby odpychać, co dziwne przemytnik wydawało się przyciągał, taki element ludzi do siebie jak magnes.
Stojąc w progu drzwi zapukał rytmicznie, a gdy te się uchyliły, wszedł do środka z lekkim uśmiechem tańczącym w kącikach ust.
– Nie chciałem, żebyś czekał. – Odparował, niemal natychmiast i wyciągnął papierową torbę z upominkiem. – Herbata z Indii, z suszonych kwiatów klitorii – uprzedził ewentualne pytanie i wręczył prezent przyjacielowi. – Zupełnie mi nie przeszkadza, nawet lepiej, to z czym przychodzę, wpasuje się w klimat. – Lekki uśmiech, nie schodził ze śniadego oblicza marynarza, ten czekając na zaproszenie, do wnętrza jaskini nie ubiegał gospodarza świadom, że ślepcy bywali nieobliczalni.
Bezimienny
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 20:59
Wraz z wejściem Arthura, do mieszkania napłynęło zimne powietrze z zewnątrz. Ziąb łaskotał mnie w stopy, więc bez wahania zamknąłem za mężczyzną drzwi. Stojąc plecami do niego naciągnąłem na ręce rękawy swojego swetra, chcąc zatrzymać w sobie tę odrobinę ciepła, która mi pozostała i która musiała mi wystarczyć, zanim ogień rozgości się w kominku i rozniesie swoje ciepłe podmuchy po pomieszczeniu. Musieliśmy wytrzymać jeszcze jakiś czas.
Odwróciłem się do Arthura. Nie widziałem go od dłuższego czasu, chociaż czasu tego nie byłem w stanie określić. Miałem bowiem wrażenie, że dni zlewały się w jedno, dając błędne odczucie. Wiedziałem, że jest grudzień, niemniej jednak mogłem pokusić się również o stwierdzenie, że jeszcze kilka dni temu biegałem beztrosko między domami w rodzinnym Bergen i wrzucałem kamienie do pobliskiej zatoki. Te chwile, które przypominały mi dzieciństwo mogłem łykać całymi garściami, jednak miałem ich jak na lekarstwo. Myśli na temat rodzinnego miasteczka nie nawiedzały mnie zbyt często, zupełnie jakby mój umysł naumyślnie bronił się przed powrotami w tamte dni. Jakby nie chciał rozpamiętywać. Byłem przecież całkowicie inną osobą i niewiele zostało we mnie w człowieka, którym byłem, gdy myślałem, że zostanę zwykłym rybakiem. Oddałbym dużo, by wrócić do chwil, w których uczyłem się zarzucać wędką albo uczyłem się oporządzać złowione ryby. I chociaż umiejętności te nigdy mnie nie opuściły, to jednak nie użyłem ich od czasu wyjazdu z Bergen.
Zostawiłem tamto życie za sobą. Gdy tylko dowiedziałem się o śmierci ojca, wiedziałem, że wszystko się zmieni. Nie byłem pewny jak i do czego mnie to zaprowadzi, ale wiedziałem, że nie będzie tak, jak być powinno. Ciepły dom starego profesora i późniejsze mury Instytutu stały się wybawieniem, którego potrzebowałem, a późniejsze spotkanie brata zgubą, która wyznaczyła drogę na resztę życia. Tamten dzień, był przewróconym drogowskazem, który ktoś dla żartu postawił w złej pozycji, aby celowo sprowadzić mnie na złą ścieżkę. Wiedziałem, że źle robię ale nie miałem żadnych wątpliwości, że dla Nikolasa zgodziłbym się przebiec tą samą trasą nawet po rozżarzonych węglach, tych samych, które teraz jaśnieją w moim kominku. Dla jeszcze jednego dnia spędzonego z bratem byłbym gotów na taka wędrówkę nawet teraz, na środku mojego salonu.
Spojrzałem na przyjaciela, a później łasymi oczami zerknąłem na pakunek, który przyniósł ze sobą. Łase dłonie niemal od razu wyciągnęły się po zawiniątko, które równie szybko zacząłem obracać w palcach.
– Doceniam, że aż tak o mnie myślisz – powiedziałem spokojnie, co tyczyło się zarówno tego że nie chciał, bym czekał jak i samego prezentu. Znał mnie, wiedział, że się z tego ucieszę, bo uwielbiałem podarki, więc rozchmurzyłem się nieco. – Klitorie... dobrze, że nazwali to kobiecą częścią ciała, z męską źle by się piło – pokusiłem się o żart, żeby nieco rozładować atmosferę. Widok Arthura przypominał mi o Bergen i wszystkim tym, co chciałem zostawić za sobą, więc nie powinno nikogo dziwić, że jego obecność wprowadzała w moim ciele napięcie. Pakunek położyłem na stoliku, a sam podszedłem do kominka i wysunąłem dłoń nad żeliwną płytę, a gdy poczułem, że powietrze nad nią jest wystarczająco ciepłe, położyłem na niej metalowy czajnik.
– Pokaż to – zakomunikowałem, nie kusząc się na konkrety. Obaj wiedzieliśmy o co chodziło i po co tak naprawdę marynarz się tutaj pojawił.
Odwróciłem się do Arthura. Nie widziałem go od dłuższego czasu, chociaż czasu tego nie byłem w stanie określić. Miałem bowiem wrażenie, że dni zlewały się w jedno, dając błędne odczucie. Wiedziałem, że jest grudzień, niemniej jednak mogłem pokusić się również o stwierdzenie, że jeszcze kilka dni temu biegałem beztrosko między domami w rodzinnym Bergen i wrzucałem kamienie do pobliskiej zatoki. Te chwile, które przypominały mi dzieciństwo mogłem łykać całymi garściami, jednak miałem ich jak na lekarstwo. Myśli na temat rodzinnego miasteczka nie nawiedzały mnie zbyt często, zupełnie jakby mój umysł naumyślnie bronił się przed powrotami w tamte dni. Jakby nie chciał rozpamiętywać. Byłem przecież całkowicie inną osobą i niewiele zostało we mnie w człowieka, którym byłem, gdy myślałem, że zostanę zwykłym rybakiem. Oddałbym dużo, by wrócić do chwil, w których uczyłem się zarzucać wędką albo uczyłem się oporządzać złowione ryby. I chociaż umiejętności te nigdy mnie nie opuściły, to jednak nie użyłem ich od czasu wyjazdu z Bergen.
Zostawiłem tamto życie za sobą. Gdy tylko dowiedziałem się o śmierci ojca, wiedziałem, że wszystko się zmieni. Nie byłem pewny jak i do czego mnie to zaprowadzi, ale wiedziałem, że nie będzie tak, jak być powinno. Ciepły dom starego profesora i późniejsze mury Instytutu stały się wybawieniem, którego potrzebowałem, a późniejsze spotkanie brata zgubą, która wyznaczyła drogę na resztę życia. Tamten dzień, był przewróconym drogowskazem, który ktoś dla żartu postawił w złej pozycji, aby celowo sprowadzić mnie na złą ścieżkę. Wiedziałem, że źle robię ale nie miałem żadnych wątpliwości, że dla Nikolasa zgodziłbym się przebiec tą samą trasą nawet po rozżarzonych węglach, tych samych, które teraz jaśnieją w moim kominku. Dla jeszcze jednego dnia spędzonego z bratem byłbym gotów na taka wędrówkę nawet teraz, na środku mojego salonu.
Spojrzałem na przyjaciela, a później łasymi oczami zerknąłem na pakunek, który przyniósł ze sobą. Łase dłonie niemal od razu wyciągnęły się po zawiniątko, które równie szybko zacząłem obracać w palcach.
– Doceniam, że aż tak o mnie myślisz – powiedziałem spokojnie, co tyczyło się zarówno tego że nie chciał, bym czekał jak i samego prezentu. Znał mnie, wiedział, że się z tego ucieszę, bo uwielbiałem podarki, więc rozchmurzyłem się nieco. – Klitorie... dobrze, że nazwali to kobiecą częścią ciała, z męską źle by się piło – pokusiłem się o żart, żeby nieco rozładować atmosferę. Widok Arthura przypominał mi o Bergen i wszystkim tym, co chciałem zostawić za sobą, więc nie powinno nikogo dziwić, że jego obecność wprowadzała w moim ciele napięcie. Pakunek położyłem na stoliku, a sam podszedłem do kominka i wysunąłem dłoń nad żeliwną płytę, a gdy poczułem, że powietrze nad nią jest wystarczająco ciepłe, położyłem na niej metalowy czajnik.
– Pokaż to – zakomunikowałem, nie kusząc się na konkrety. Obaj wiedzieliśmy o co chodziło i po co tak naprawdę marynarz się tutaj pojawił.
Arthur Mortensen
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 20:59
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Myślał o nim, to prawda, może nie jakoś specjalnie często i zbyt intensywnie, ale liczyło się to, że mógł na nim, bez cienia wątpliwości polegać, a w dzisiejszych czasach sztuka ta, bywała bardzo myląca i zwodnicza, już niejednokrotnie przejechał się na sympatiach związanymi z danymi osobami i solidnie musiał sobie obiecać, że będzie dużo, dużo bardziej ostrożny w doborze ludzi, jakich dopuszczał do siebie. Wychodziło różnie, błędy i pomyłki przytrafiały się, lecz mimo wszystko, był znacznie bardziej świadomy otoczenia, w jakim się znajdował i mógł oceniać sytuację, w miarę precyzyjnie. Mottem życiowym stało się powiedzenie: „Spodziewaj się najlepszego, przygotuj na najgorsze.” I z tym przesłaniem żył z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Świadom, że w swoim fachu, tym o którym wiedziała zaledwie garstka osób, musiał być cwany i przebiegły, nieulękły, ale i rozważny, a przede wszystkim świadomy tego, że jeśli by coś się stało, mógł liczyć tylko na siebie i swoje talenty.
Uśmiech, jakim przywitał starego przyjaciela, nie przygasł ani na jotę, kiedy przez umysł przepływały te i inne myśli. Spokojny i opanowany, jak zwykle przy kontaktach ze ślepcami, zbyt wiele widział, aby tracić czujność. Ludzie, co bezpowrotnie zakosztowali tego rodzaju magii, którzy stali się demonami w klatce swego ciała, co przez ból i cierpienie innych zyskiwali moce, nie mogli być w pełni bezpieczni dla otoczenia. Wypraktykowane obycie i przyzwyczajenie się do różnych często zaskakujących zwyczajów, manier, czy chociażby wystroju otoczenia, nie zaskakiwało, nie sprawiało, że popadła w manię uniżoności, wręcz przeciwnie. Hardo zadarta broda, błysk w niezmąconym błękicie oczu i lekki cień uśmiechu, grały melodię, z jaką wkroczył do gniazda żmii.
– Milej dla ucha i dla wyobraźni – rzucił, krótki komentarz odnośnie bystrej uwagi na temat charakterystycznej budowy kwiatu, z którego herbatę sprezentował przyjacielowi. Był to drobny upominek, coś, co miało przełamać lody, a jednocześnie wyrazić pewien szacunek do gospodarza, że ten zechciał poświęcić mu czas, niezależnie od wyniku jaki osiągną.
Bez owijania w bawełnę stojąc na samiutkim środku salonu, patrząc w ogień paleniska, westchnął ukradkiem i sięgnął po kompas Njorda, magiczny przedmiot drgnął, gdy wieczko się otworzyło, a dłoń przemytnika bez słowa sięgnęła, do wnętrza przecząc logice, a dając pokłon magii. Wydobył z kompasu owinięty w szare strzępy szmat zawiniątko, które zdradzało swymi kształtami symbol krzyża. Dość masywne i niemałe samo w sobie było ciekawym znaleziskiem zwłaszcza, że znał jego historię, a przynajmniej do pewnego stopnia. Stojące zapewne niegdyś na ołtarzu, lub w jego szeroko rozumianych okolicach, musiało zachwycać. Rąbek szmatki uchylił się, odsłaniając skrawek złotej powłoki, która wydawało się marynarzowi, rozświetliła na moment salon. – Uważaj – jest specyficzny. To słowo najlepiej odzwierciedlało problematyczność artefaktu.
Uśmiech, jakim przywitał starego przyjaciela, nie przygasł ani na jotę, kiedy przez umysł przepływały te i inne myśli. Spokojny i opanowany, jak zwykle przy kontaktach ze ślepcami, zbyt wiele widział, aby tracić czujność. Ludzie, co bezpowrotnie zakosztowali tego rodzaju magii, którzy stali się demonami w klatce swego ciała, co przez ból i cierpienie innych zyskiwali moce, nie mogli być w pełni bezpieczni dla otoczenia. Wypraktykowane obycie i przyzwyczajenie się do różnych często zaskakujących zwyczajów, manier, czy chociażby wystroju otoczenia, nie zaskakiwało, nie sprawiało, że popadła w manię uniżoności, wręcz przeciwnie. Hardo zadarta broda, błysk w niezmąconym błękicie oczu i lekki cień uśmiechu, grały melodię, z jaką wkroczył do gniazda żmii.
– Milej dla ucha i dla wyobraźni – rzucił, krótki komentarz odnośnie bystrej uwagi na temat charakterystycznej budowy kwiatu, z którego herbatę sprezentował przyjacielowi. Był to drobny upominek, coś, co miało przełamać lody, a jednocześnie wyrazić pewien szacunek do gospodarza, że ten zechciał poświęcić mu czas, niezależnie od wyniku jaki osiągną.
Bez owijania w bawełnę stojąc na samiutkim środku salonu, patrząc w ogień paleniska, westchnął ukradkiem i sięgnął po kompas Njorda, magiczny przedmiot drgnął, gdy wieczko się otworzyło, a dłoń przemytnika bez słowa sięgnęła, do wnętrza przecząc logice, a dając pokłon magii. Wydobył z kompasu owinięty w szare strzępy szmat zawiniątko, które zdradzało swymi kształtami symbol krzyża. Dość masywne i niemałe samo w sobie było ciekawym znaleziskiem zwłaszcza, że znał jego historię, a przynajmniej do pewnego stopnia. Stojące zapewne niegdyś na ołtarzu, lub w jego szeroko rozumianych okolicach, musiało zachwycać. Rąbek szmatki uchylił się, odsłaniając skrawek złotej powłoki, która wydawało się marynarzowi, rozświetliła na moment salon. – Uważaj – jest specyficzny. To słowo najlepiej odzwierciedlało problematyczność artefaktu.
Bezimienny
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 20:59
Arthura traktowałem jak członka rodziny. Nie miałem okazji widywać się z nim zbyt często, jednak lubiłem, gdy już mogłem się spotkać. Nigdy mu pewnie tego nie mówiłem, że był mi bliski. Wolałem nie wypowiadać pewnych rzeczy na głos, jakby miało to obudzić jakieś siły, które zechciałyby mi to odebrać. Nie mogłem pozwolić sobie na takie ryzyko. Zwłaszcza, że nie należę do osób, które lubują się w towarzystwie i zawieraniu nowych znajomości. Starałem się pielęgnować te, które już miałem. Była to też moja ostrożność. Każdy nowy człowiek w moim życiu to potencjalne niebezpieczeństwo. Nie chciałem bawić się w badanie gruntów, nie chciałem zastanawiać się, z jakimi intencjami ktoś do mnie podchodzi, mając na uwadze to, że moja sytuacja nie była najlepsza. Życie ślepca to jedno, ale bycie zmorą to drugie. Zdążyłem się już o tym przekonać niejednokrotnie. I mogłem starać się iść dobrą ścieżką, ale niestety nie byłoby to w stanie zmazać tych dwóch określeń mojej osoby. Podobnie jak wargowie, byłem istotą poszukiwaną tylko i wyłącznie dlatego, że zrobiłem coś, na co nie miałem większego wpływu. Bo owszem, zgodziłem się przyjąć układ demona. Tonący brzytwy się chwyta, chciało się powiedzieć. Demon okazał się brzytwą, która oferowała mi nie tylko życie, ale i możliwość zemsty za śmierć brata i wymierzenia zasłużonej sprawiedliwości na mężczyźnie, który mi go odebrał. Jakże więc można winić umierającego, za coś, co zrobił w strachu i kierowany miotającymi nim emocjami? Wtedy nawet nie zdawałem sobie sprawy, jakie konsekwencje poniosę. Nie liczyło się to wtedy... nie żeby miało się liczyć i teraz.
– Chyba dla twojej wyobraźni – stwierdziłem. Kobieca anatomia bowiem nie rozpalała mojej wyobraźni. Męska również niezbyt na mnie działała. Fizyczność nie była mi potrzebna, a romanse nie stanowiły dla mnie dobrej formy rozrywki.
Powoli dało się wyczuć ciepło płynące znad kominka. Bernie, usłyszawszy, że w mieszkaniu rozległ się większy hałas, wstał i zaczął krążyć po salonie. Niepewnie podszedł do Arthura, owinął się wokół jego nóg i poszedł pod balkonowe drzwi, żeby rozejrzeć się po okolicy. Jak każdy kot uwielbiał wyglądać przez okna.
– Och – mruknąłem, gdy moim oczom ukazał się krzyż. Moje oczy z całą pewnością zdradzały, że obiekt mi się spodobał. Uwielbiałem błyskotki pod każdą postacią, a zdobycz Arthura z całą pewnością prezentowałaby się wspaniale w moim mieszkaniu. Bernie również zwrócił uwagę na to znalezisko, jakby sam zaczajał się na nie. – Piękny... i co z nim nie tak? – zapytałem z ciekawości, bo może Arthur zdołał już wyczuć mniej więcej, jakie negatywne efekty wywoływał. Zawsze pomagało mi to szybciej rozpoznać z jaką klątwą miałem do czynienia.
– Chyba dla twojej wyobraźni – stwierdziłem. Kobieca anatomia bowiem nie rozpalała mojej wyobraźni. Męska również niezbyt na mnie działała. Fizyczność nie była mi potrzebna, a romanse nie stanowiły dla mnie dobrej formy rozrywki.
Powoli dało się wyczuć ciepło płynące znad kominka. Bernie, usłyszawszy, że w mieszkaniu rozległ się większy hałas, wstał i zaczął krążyć po salonie. Niepewnie podszedł do Arthura, owinął się wokół jego nóg i poszedł pod balkonowe drzwi, żeby rozejrzeć się po okolicy. Jak każdy kot uwielbiał wyglądać przez okna.
– Och – mruknąłem, gdy moim oczom ukazał się krzyż. Moje oczy z całą pewnością zdradzały, że obiekt mi się spodobał. Uwielbiałem błyskotki pod każdą postacią, a zdobycz Arthura z całą pewnością prezentowałaby się wspaniale w moim mieszkaniu. Bernie również zwrócił uwagę na to znalezisko, jakby sam zaczajał się na nie. – Piękny... i co z nim nie tak? – zapytałem z ciekawości, bo może Arthur zdołał już wyczuć mniej więcej, jakie negatywne efekty wywoływał. Zawsze pomagało mi to szybciej rozpoznać z jaką klątwą miałem do czynienia.
Arthur Mortensen
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 21:00
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Uśmiechnął się kwaśno na komentarz przyjaciela, jego ostatnie kontakty z płcią przeciwną delikatnie powiedziawszy, nie należały do najowocniejszych, wręcz pokusić się można o stwierdzenie, że były beznadziejne, tak budowanie relacji, jak i cokolwiek więcej, wymykało się, zdawać by się mogło marynarzowi spomiędzy palców, jak złapana ryba w wartkim górskim strumieniu, człowiek już łudzi się, że złapał obiad, że już już, będzie patroszył i piekł nad żarem ogniska, gdy ta nagle i niespodziewanie wyślizguje się zwinnie i z gracją tancerki spomiędzy zgrabiałych dłoni, wprost do szarej toni potoku, by zniknąć, przyczaić się gdzieś zza głazami, daleko od zagrożenia w postaci człowieka, tak to w skrócie wyglądało. Co dotknął, zamieniało się w popiół, a samoświadomość dobijał fakt, że poniekąd on sam był sobie winien, bowiem nie dostrzegał, albo oczywistości, albo udawał, że ich nie widzi, ignorując często i nie dając możliwości do rozwoju sytuacji, błąkał się tak zatem samotny, chociaż w tłumie po tym padole ludzkiego nieszczęścia. Na całe szczęście, więcej szczęścia, miał w przemycie i intratnych zleceniach, a i kontrakty z Kompanią Handlową, nie należały do najniższych. Dzięki swojej zaradności i smykałce do pomnażania majątku powoli gromadził kapitał pozwalający na dłuższy odpoczynek od ryzykownej pracy i być może na coś, o czym zaledwie tylko dotychczas marzył, a co mogłoby stać się urzeczywistnieniem mrzonki.
Z zamysłu wyplątał się sam, nieponaglany przez Liefa. Spojrzał przytomnie na ślepca i westchnął, rejestrując kątem oka trzymany w reku przedmiot. – Z początku wydawało się, że jest wszystko dobrze, lecz z czasem, to jest im dłużej nabywca, przebywał w jego bliskim otoczeniu, to zaczynał miewać koszmary, duszności, a budzony ze snu własnym krzykiem orientował się, że jest zlany zimnym potem. – Powiedział, co wiedział, podchodząc do kominka, a tajemniczy artefakt kładąc na stoliku, tak aby szmateczka, w jaką był zawinięty, nie odsłoniła go. – Jak zapewne dostrzegłeś sam, jego wygląd mógł mamić wielu, jego produkcja datowana jest na X lub XI wiek sądzę, że był skradziony przez, a jakże wikingów. Odnaleziony na dnie morza, na każdego właściciela silnie oddziaływał, stąd popadł w niełaskę, ale gdyby zdjąć klątwę, gdyby pozbyć się tego, co nad nim wisi, to tuszę, że można zań zgarnąć niemałą fortunkę. – Uśmiechnął się, lecz nic ten uśmiech nie miał wspólnego z chytrym i cwanym kupieckim grymasem, raczej stonowany i niepewny, był w swym wyrazie. – Kilka osób już próbowało, ale bezskutecznie, a i ich renoma w mojej opinii, jest dość krytyczna, zatem jak ów krucyfiks wpadł w moje dłonie, uznałem za właściwe, tobie go dać do nazwijmy, to „naprawy”. – Spojrzał, pytająco na przyjaciela chcąc poznać jego opinię i sprawdzić, czy aby się nie pomylił i ten będzie umiał odnaleźć przyczynę problemu.
Z zamysłu wyplątał się sam, nieponaglany przez Liefa. Spojrzał przytomnie na ślepca i westchnął, rejestrując kątem oka trzymany w reku przedmiot. – Z początku wydawało się, że jest wszystko dobrze, lecz z czasem, to jest im dłużej nabywca, przebywał w jego bliskim otoczeniu, to zaczynał miewać koszmary, duszności, a budzony ze snu własnym krzykiem orientował się, że jest zlany zimnym potem. – Powiedział, co wiedział, podchodząc do kominka, a tajemniczy artefakt kładąc na stoliku, tak aby szmateczka, w jaką był zawinięty, nie odsłoniła go. – Jak zapewne dostrzegłeś sam, jego wygląd mógł mamić wielu, jego produkcja datowana jest na X lub XI wiek sądzę, że był skradziony przez, a jakże wikingów. Odnaleziony na dnie morza, na każdego właściciela silnie oddziaływał, stąd popadł w niełaskę, ale gdyby zdjąć klątwę, gdyby pozbyć się tego, co nad nim wisi, to tuszę, że można zań zgarnąć niemałą fortunkę. – Uśmiechnął się, lecz nic ten uśmiech nie miał wspólnego z chytrym i cwanym kupieckim grymasem, raczej stonowany i niepewny, był w swym wyrazie. – Kilka osób już próbowało, ale bezskutecznie, a i ich renoma w mojej opinii, jest dość krytyczna, zatem jak ów krucyfiks wpadł w moje dłonie, uznałem za właściwe, tobie go dać do nazwijmy, to „naprawy”. – Spojrzał, pytająco na przyjaciela chcąc poznać jego opinię i sprawdzić, czy aby się nie pomylił i ten będzie umiał odnaleźć przyczynę problemu.
Bezimienny
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 21:00
O swoich relacjach nie chciałem nawet mówić. Od dłuższego już czasu starałem się unikać większych zażyłości. Z ludźmi starałem się utrzymywać neutralne relacje. Łatwo przychodziło mi trzymanie innych na dystans, bo cała moja fasada i aura skutecznie odtrącała innych. Nie przywiązywałem się do ludzi. Poza sporadycznymi przyjaźniami nie wdawałem się w żadne bliższe i intymniejsze relacje. Romanse, jeśli już się pojawiały, to były tylko przelotne albo opierały się na wzajemnej potrzebie bliskości i chęci spędzenia czasu z kimś. Bo jednak wszyscy byliśmy ludźmi i czasami, nawet gdy bardzo tego nie chcieliśmy, ciężko nam było wyzbyć się potrzeby bliskości. Była to pierwotna chęć, tak sam silna jak głód czy potrzeba snu. Ciężko było wytrzymać w całkowitej samotności, dlatego też moje życie nabrało nieco koloru, gdy wszedł do niego Bernie.
Uśmiechnąłem się na widok dreptającego po podłodze kocura. Widziałem, że podobnie jak ja, Bernie zainteresowany jest błyskotkami. Krzyż był wspaniały. Pięknie się prezentował i z całą pewnością wspaniale wyglądałby w mojej kolekcji artefaktów, które gromadziłem sobie w gabinecie. Arthur z cała pewnością zauważył chciwy błysk w moim oku. Znał mnie na tyle dobrze, wy wiedzieć, o czym w tej chwili myślałem i że nie była to sprawa, z którą ten tutaj przyszedł. Moja uwaga w całości skupiona była na znalezisku.
– Klątwa koszmarów – stwierdziłem, ale oczywiście nie mogłem być tego pewny, dopóki nie zapoznam się bliżej z przedmiotem. To niewątpliwie była jedna z moich ulubionych czynności, gdy mogłem podotykać przedmioty, których normalnie nie mógłbym nawet zobaczyć. Na krzyżu musiałem znaleźć tylko trzy konkretne runy, by ze stu procentową pewnością dowiedzieć się, z jakim rodzajem uroku miałem do czynienia. Z opisu Arthura oczywiście otrzymałem już bardzo dużo ważnych informacji, na podstawie których nasuwał się konkretny wniosek, ale nigdy nie można było być pewnym. Raido, Tiwaz i Fehu, tylko tyle potrzebowałem, żeby wydać konkretny osąd. Moja ciekawość wzrastała z każdą kolejną sekundą.
– Ech... w tych czasach tak ciężko o dobrego specjalistę – westchnąłem ciężko, z uśmiechem na ustach. Było to jednak zastanawiające, że inni klątwołamacze nie byli w stanie zdjąć klątwy. Być może nie chcieli tego robić? Mając przed oczami taki skarb, sam z chęcią skłamałbym mówiąc o tym, że klątwy nie da się zdjąć tylko po to, by odkupić przedmiot za niewielką cenę, na spokojnie zdjąć urok i sprzedać z ogromnym zyskiem. O ile była to wizja kusząca, to jednak Arthur był moim przyjacielem, jednym z nielicznych, więc musiałem się powstrzymywać przed próbą oszustwa.
– Widziałeś jakieś runy? – zapytałem. – Musze się bliżej przyjrzeć – powiedziałem, podchodząc jeszcze bliżej przedmiotu. Z pozoru krucyfiks wyglądał normalnie, ja jednak wprawiony byłem w poszukiwaniu run, które mogły przybrać postać pozornie nic nieznaczących zadrapań. Wiedziałem czego szukać. Mój wzrok nauczył się już wypatrywać konkretne wzorce, tak jak lekarz potrafi wyszukać nieprawidłową budowę ciała bez robienia potrzebnych badań. Wiązało się to z doświadczeniem, a w moim przypadku jeszcze dużymi umiejętnościami, które pielęgnowałem już od czasu, gdy zacząłem czytać.
– O zobacz... – powiedziałem, pokazując palcem w miejsce, na którym skupił się mój wzrok. – Runa Tiwaz – powiedziałem, przesuwając palec nieco niżej. – A tu Fehu – dodałem po krótkiej chwili. – Musi gdzieś być Raido, ale nie mogę znaleźć – powiedziałem nieco podirytowany tym faktem.
Uśmiechnąłem się na widok dreptającego po podłodze kocura. Widziałem, że podobnie jak ja, Bernie zainteresowany jest błyskotkami. Krzyż był wspaniały. Pięknie się prezentował i z całą pewnością wspaniale wyglądałby w mojej kolekcji artefaktów, które gromadziłem sobie w gabinecie. Arthur z cała pewnością zauważył chciwy błysk w moim oku. Znał mnie na tyle dobrze, wy wiedzieć, o czym w tej chwili myślałem i że nie była to sprawa, z którą ten tutaj przyszedł. Moja uwaga w całości skupiona była na znalezisku.
– Klątwa koszmarów – stwierdziłem, ale oczywiście nie mogłem być tego pewny, dopóki nie zapoznam się bliżej z przedmiotem. To niewątpliwie była jedna z moich ulubionych czynności, gdy mogłem podotykać przedmioty, których normalnie nie mógłbym nawet zobaczyć. Na krzyżu musiałem znaleźć tylko trzy konkretne runy, by ze stu procentową pewnością dowiedzieć się, z jakim rodzajem uroku miałem do czynienia. Z opisu Arthura oczywiście otrzymałem już bardzo dużo ważnych informacji, na podstawie których nasuwał się konkretny wniosek, ale nigdy nie można było być pewnym. Raido, Tiwaz i Fehu, tylko tyle potrzebowałem, żeby wydać konkretny osąd. Moja ciekawość wzrastała z każdą kolejną sekundą.
– Ech... w tych czasach tak ciężko o dobrego specjalistę – westchnąłem ciężko, z uśmiechem na ustach. Było to jednak zastanawiające, że inni klątwołamacze nie byli w stanie zdjąć klątwy. Być może nie chcieli tego robić? Mając przed oczami taki skarb, sam z chęcią skłamałbym mówiąc o tym, że klątwy nie da się zdjąć tylko po to, by odkupić przedmiot za niewielką cenę, na spokojnie zdjąć urok i sprzedać z ogromnym zyskiem. O ile była to wizja kusząca, to jednak Arthur był moim przyjacielem, jednym z nielicznych, więc musiałem się powstrzymywać przed próbą oszustwa.
– Widziałeś jakieś runy? – zapytałem. – Musze się bliżej przyjrzeć – powiedziałem, podchodząc jeszcze bliżej przedmiotu. Z pozoru krucyfiks wyglądał normalnie, ja jednak wprawiony byłem w poszukiwaniu run, które mogły przybrać postać pozornie nic nieznaczących zadrapań. Wiedziałem czego szukać. Mój wzrok nauczył się już wypatrywać konkretne wzorce, tak jak lekarz potrafi wyszukać nieprawidłową budowę ciała bez robienia potrzebnych badań. Wiązało się to z doświadczeniem, a w moim przypadku jeszcze dużymi umiejętnościami, które pielęgnowałem już od czasu, gdy zacząłem czytać.
– O zobacz... – powiedziałem, pokazując palcem w miejsce, na którym skupił się mój wzrok. – Runa Tiwaz – powiedziałem, przesuwając palec nieco niżej. – A tu Fehu – dodałem po krótkiej chwili. – Musi gdzieś być Raido, ale nie mogę znaleźć – powiedziałem nieco podirytowany tym faktem.
Arthur Mortensen
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 21:00
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Widok kota wywołał na twarzy przemytnika lekki uśmiech, gdyby nie trzymał w danej chwili błyskotki na pewno, pochyliłby się nad futrzakiem z chęcią pogłaskania go za uszkiem, tam gdzie lubił. Osobiście uwielbiał zwierzęta, a te magiczne wywoływały w nim tym większe emocje i uczucia, gdy był dzieckiem, miał psa, którego kiedyś przygarnął z ulicy, lecz ten nie pożył z nimi za długo, choroby i ciężki żywot, jaki prowadził do momentu adopcji skutecznie pozbawiły go tej siły żywota i zdechło mu się. Od tamtego momentu wiedząc, że jest zbyt emocjonalny, nie kusiła go wizja posiadania towarzysza zresztą jego praca i tak skutecznie wybiłaby mu to z głowy.
– Nie wiem... – stwierdził, po czym usiadł na kanapie i pogrążył się w obserwacji mistrza przy bolączce, przedmiot był na tyle cenny, iż nawet jeśli Lief wyskoczy z ładną sumką za zdjęcie klątwy, to i tak kieszeń przemytnika tego specjalnie nie odczuje innym zmartwieniem było, czy to w ogóle wykonalne i czy przypadkiem nie naraził ich na niebezpieczeństwo. Artefaktu starał się nie dotykać gołymi rękami, stąd zawiniątko, a i na sobie nie odczuł złego działania. – Fakt, i dziwne, że tak zalegał i nikomu nie chciało się go odczarować, ale sporo takich rzeczy widuje zwłaszcza po starych magazynach i skupach. – Ludzie chcą wszystko na teraz, na już, jakby kilka dni mogło ich zbawić, rozumiał to w jakimś stopniu, bowiem większość z nich była ludźmi morza i chcieli się dobrze zabawić, pójść do baru lub na dziwki, a nie bujać się po klątwołamaczach i innych cudakach, nie wiedzieć, czy z sensem czy nie, a czas uciekał i na statek należało w końcu wracać. Zatem w gorączce sprzedawali często za śmiesznie niskie ceny i znikali, a artefakty, nieraz niezwykle unikalne zalegały w mroku.
– Zupełnie się na tym nie znam – uśmiech zakłopotania wypłynął na młodzieńczą twarz Mortensena, a dłoń powędrowała ku potylicy, podrapał się niepewnie po włosach i wstał z sofy. Nachylił się ostrożnie nad przyjacielem i patrzył uważnie na odsłonięty skarb z głębin. Miał niejasne przeczucie, że złota otoczka jaką był pokryty lśni złotawą poświatą, a kamienie szlachetne weń wdrążone dodatkowo podsycają ten blask. Fascynacja.
Z zamyślenia wyrwały go słowa mężczyzny, a ten mimowolnie odsunął się, dając mu więcej przestrzeni do pracy i odetchnął z ulgą. Złoto było zgubą głupców i niejeden poświęcił dlań przyjaźń, honor, czy nawet najbliższych, nigdy tego nie rozumiał, jak można tak zatracić swe człowieczeństwo dla czegoś tak ulotnego i materialnego, ale byli różni ludzie. – Dasz radę to odczynić? Nie spieszy mi się, ale chciałbym znać szczerą opinię. – Mógłby już zawczasu znaleźć klienta i zacząć wstępne negocjacje.
– Nie wiem... – stwierdził, po czym usiadł na kanapie i pogrążył się w obserwacji mistrza przy bolączce, przedmiot był na tyle cenny, iż nawet jeśli Lief wyskoczy z ładną sumką za zdjęcie klątwy, to i tak kieszeń przemytnika tego specjalnie nie odczuje innym zmartwieniem było, czy to w ogóle wykonalne i czy przypadkiem nie naraził ich na niebezpieczeństwo. Artefaktu starał się nie dotykać gołymi rękami, stąd zawiniątko, a i na sobie nie odczuł złego działania. – Fakt, i dziwne, że tak zalegał i nikomu nie chciało się go odczarować, ale sporo takich rzeczy widuje zwłaszcza po starych magazynach i skupach. – Ludzie chcą wszystko na teraz, na już, jakby kilka dni mogło ich zbawić, rozumiał to w jakimś stopniu, bowiem większość z nich była ludźmi morza i chcieli się dobrze zabawić, pójść do baru lub na dziwki, a nie bujać się po klątwołamaczach i innych cudakach, nie wiedzieć, czy z sensem czy nie, a czas uciekał i na statek należało w końcu wracać. Zatem w gorączce sprzedawali często za śmiesznie niskie ceny i znikali, a artefakty, nieraz niezwykle unikalne zalegały w mroku.
– Zupełnie się na tym nie znam – uśmiech zakłopotania wypłynął na młodzieńczą twarz Mortensena, a dłoń powędrowała ku potylicy, podrapał się niepewnie po włosach i wstał z sofy. Nachylił się ostrożnie nad przyjacielem i patrzył uważnie na odsłonięty skarb z głębin. Miał niejasne przeczucie, że złota otoczka jaką był pokryty lśni złotawą poświatą, a kamienie szlachetne weń wdrążone dodatkowo podsycają ten blask. Fascynacja.
Z zamyślenia wyrwały go słowa mężczyzny, a ten mimowolnie odsunął się, dając mu więcej przestrzeni do pracy i odetchnął z ulgą. Złoto było zgubą głupców i niejeden poświęcił dlań przyjaźń, honor, czy nawet najbliższych, nigdy tego nie rozumiał, jak można tak zatracić swe człowieczeństwo dla czegoś tak ulotnego i materialnego, ale byli różni ludzie. – Dasz radę to odczynić? Nie spieszy mi się, ale chciałbym znać szczerą opinię. – Mógłby już zawczasu znaleźć klienta i zacząć wstępne negocjacje.
Bezimienny
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 21:01
Zwierzęta zawsze znajdowały specjalne miejsce w moim sercu. Od zawsze darzyłem je sympatią i wiedziałem, że nigdy się to nie zmieni. Nie zawsze jednak mogłem pozwolić sobie na posiadanie zwierzaka. Moje życie było trudne już od samego początku. Jako dziecko nie mogłem mieć zwierząt, bo nie byłbym w stanie się nimi zająć. Później przyszły studia i czas spędzony z bratem, który był wyjątkowo intensywny i niestabilny. Na szczęście obecnie te problemy nieco się już uspokoiły. Właśnie wtedy w moim życiu pojawił się czarokot. Decyzja o jego zakupie była spontaniczna, ale nie wahałem się i nie żałowałem ani jednaj sekundy. Lubiłem samotność i nie uważałem, żebym kogoś potrzebował aby dotrzymywał mi towarzystwa. Na szczęście obecność kocura nie przeszkadzała i idealnie się dopełnialiśmy. Zdecydowanie lepiej mi się spędzało czas z czworonogiem niż z innymi ludźmi.
Spojrzałem na Arthura. Był on jedną z niewielkiej ilości osób, z którymi spędzanie czasu mi nie przeszkadzało. Nie mieliśmy zbyt wielu okazji do tego, by faktycznie się widywać, ale za każdym razem, gdy go widziałem, to cieszyłem się z tej możliwości. Niewiele przyjaciół mi już zostało i nie zapowiadało się na to, by stan ten miał się zmienić. Obecnie, jednak, to nie Arthur ściągał moją całą uwagę, a to, co ze sobą przyniósł. Krzyż był zjawiskowy. I chociaż ja sam nie darzyłem tego obiektu specjalnym uznaniem, gdyż nie zgłębiałem się w wymyślne wierzenia śniących, to należało przyznać, że na ozdobach nie oszczędzali. Nawet nie chciałem się zastanawiać, ile pieniędzy przeznaczono na wykonanie tego przedmiotu. Zastanawiało mnie również to, dlaczego ktoś zdecydował się rzucić na niego urok.
– Wiem, że się nie znasz – zgodziłem się. Nie był to przytyk, bo ja sam nie znałem się na wielu rzeczach, a już na pewno na tym, co robił w swoim życiu Mortensen. No ale ułatwiło by mi to sprawę, gdyby mężczyzna wyłapał jakieś wydrapane w metalu znaczki. Nie musiałbym sam tracić na to czasu. Niemniej jednak czasami w takich poszukiwaniach tkwiła pewnego rodzaju radość i satysfakcja, gdy poszukiwania kończyły się sukcesem. – A masz pewność, że to wszystko jest w ogóle prawdziwe, a nie sztuczne? – zapytałem z ciekawością, bo sam nie znałem się na kamieniach szlachetnych czy złocie, by móc wskazać prawdziwe okazy od podróbek. Niejednokrotnie liczyło się dla mnie to, że jakiś przedmiot był po prostu ładny, jego wartość często schodziła na dalsze plany.
– Oczywiście, że dam radę, zostaw krzyż u mnie na kilka dni i to załatwię – powiedziałem. Przyjaciel raczej nie musiał się obawiać, że ukradnę jego przedmiot, ale nigdy nie było wiadomo, czy ktoś będzie skłonny zostawić cenny przedmiot w moim mieszkaniu.
Spojrzałem na Arthura. Był on jedną z niewielkiej ilości osób, z którymi spędzanie czasu mi nie przeszkadzało. Nie mieliśmy zbyt wielu okazji do tego, by faktycznie się widywać, ale za każdym razem, gdy go widziałem, to cieszyłem się z tej możliwości. Niewiele przyjaciół mi już zostało i nie zapowiadało się na to, by stan ten miał się zmienić. Obecnie, jednak, to nie Arthur ściągał moją całą uwagę, a to, co ze sobą przyniósł. Krzyż był zjawiskowy. I chociaż ja sam nie darzyłem tego obiektu specjalnym uznaniem, gdyż nie zgłębiałem się w wymyślne wierzenia śniących, to należało przyznać, że na ozdobach nie oszczędzali. Nawet nie chciałem się zastanawiać, ile pieniędzy przeznaczono na wykonanie tego przedmiotu. Zastanawiało mnie również to, dlaczego ktoś zdecydował się rzucić na niego urok.
– Wiem, że się nie znasz – zgodziłem się. Nie był to przytyk, bo ja sam nie znałem się na wielu rzeczach, a już na pewno na tym, co robił w swoim życiu Mortensen. No ale ułatwiło by mi to sprawę, gdyby mężczyzna wyłapał jakieś wydrapane w metalu znaczki. Nie musiałbym sam tracić na to czasu. Niemniej jednak czasami w takich poszukiwaniach tkwiła pewnego rodzaju radość i satysfakcja, gdy poszukiwania kończyły się sukcesem. – A masz pewność, że to wszystko jest w ogóle prawdziwe, a nie sztuczne? – zapytałem z ciekawością, bo sam nie znałem się na kamieniach szlachetnych czy złocie, by móc wskazać prawdziwe okazy od podróbek. Niejednokrotnie liczyło się dla mnie to, że jakiś przedmiot był po prostu ładny, jego wartość często schodziła na dalsze plany.
– Oczywiście, że dam radę, zostaw krzyż u mnie na kilka dni i to załatwię – powiedziałem. Przyjaciel raczej nie musiał się obawiać, że ukradnę jego przedmiot, ale nigdy nie było wiadomo, czy ktoś będzie skłonny zostawić cenny przedmiot w moim mieszkaniu.
Arthur Mortensen
Re: 28.12.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: L. Fiske Nie 26 Lis - 21:01
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
– Raczej sobie ludzie tego nie wymyślili, zresztą może sam się przekonasz, gdy spędzisz z nim więcej czasu. – Uśmiechnął się, kwaśno. Był w pełni przekonany, że na krucyfiksie ciążyła klątwa, a że nie zamierzał dać się wykiwać pierwszemu lepszemu znawcy klątw twierdzącemu, że w istocie spoczywa na prezentowanym przedmiocie wyjątkowo paskudny czar i nie sposób go zdjąć, więc najlepiej by było, gdyby został on odkupiony za oczywiście procent zaledwie jego realnej kwoty, na takie przekręty sam nabierał ludzi i nie zamierzał dać się w podobny figiel wkręcić, dlatego też pomocy szukał u ludzi zaufanych i takich, co do których miał pewność jakąkolwiek gwarancję niezawodności i pewnej uczciwości, świadom oczywiście, że jak świat światem, każdy może zdradzić był przygotowany, jak zwykle na najgorsze zwłaszcza, gdy z daną osobą nie miał kontaktu na co dzień. Jednak co do Liefa, miał pewność, jakiej trudno podważyć.
– Zjawię się zatem najszybciej, jak to będzie możliwe do odbioru z zapłatą za usługę. – Myślał, by jakoś upchać to spotkanie pomiędzy przygotowane akcje i przygotowywanie do rejsu. Lubił napięty grafik, a świadomość iż ciągle się coś dzieje pozwalały zapomnieć o nudzie i obecnych wydarzeniach w mieście. Nie łudził się jednak nadzieją, że artefakt zostanie szybko spieniężony zapewne sprzeda go dopiero zza oceanem, lub na wyspach. Świadomość, że może tam wyciągnąć o dwadzieścia – trzydzieści procent więcej, niż w Skandynawii budziła w nim żyłkę do interesu zwłaszcza, kiedy gromadził talar do talara i odkładał na czarną godzinę po swoich skrytkach. Nigdy nie wiedział, kiedy przyjdzie moment zawahania, gdy jego przykrywka i proceder, jakim trudni się od lat przyciągnie uwagę Kruczej Straży. Starał się zawsze o bezpieczeństwo i anonimowość, lecz ostatnie miesiące uczyły, by mieć w odwrocie jakiś plan B. Ucieczka i przeczekanie nawałnicy, bywały dobre i często praktykowane w jego otoczeniu. Ludzie znikali z dnia na dzień z nawet najbardziej błahych pozornie powodów, by po czasie wrócić i próbować swych sił na nowo, imając się różnych zajęć. Midgard dla chcących miał wiele do zaoferowania, był chyba jednym z najciekawszych pod tym względem miast, jakie poznał.
– Będę się już zbierał. Dziękuje za poświęcony czas, bywaj. – Pożegnał się zdawkowo i opuścił mieszkanie przyjaciela.
Arthur i Bezimienny z tematu
– Zjawię się zatem najszybciej, jak to będzie możliwe do odbioru z zapłatą za usługę. – Myślał, by jakoś upchać to spotkanie pomiędzy przygotowane akcje i przygotowywanie do rejsu. Lubił napięty grafik, a świadomość iż ciągle się coś dzieje pozwalały zapomnieć o nudzie i obecnych wydarzeniach w mieście. Nie łudził się jednak nadzieją, że artefakt zostanie szybko spieniężony zapewne sprzeda go dopiero zza oceanem, lub na wyspach. Świadomość, że może tam wyciągnąć o dwadzieścia – trzydzieści procent więcej, niż w Skandynawii budziła w nim żyłkę do interesu zwłaszcza, kiedy gromadził talar do talara i odkładał na czarną godzinę po swoich skrytkach. Nigdy nie wiedział, kiedy przyjdzie moment zawahania, gdy jego przykrywka i proceder, jakim trudni się od lat przyciągnie uwagę Kruczej Straży. Starał się zawsze o bezpieczeństwo i anonimowość, lecz ostatnie miesiące uczyły, by mieć w odwrocie jakiś plan B. Ucieczka i przeczekanie nawałnicy, bywały dobre i często praktykowane w jego otoczeniu. Ludzie znikali z dnia na dzień z nawet najbardziej błahych pozornie powodów, by po czasie wrócić i próbować swych sił na nowo, imając się różnych zajęć. Midgard dla chcących miał wiele do zaoferowania, był chyba jednym z najciekawszych pod tym względem miast, jakie poznał.
– Będę się już zbierał. Dziękuje za poświęcony czas, bywaj. – Pożegnał się zdawkowo i opuścił mieszkanie przyjaciela.
Arthur i Bezimienny z tematu