:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen
2 posters
Bezimienny
28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:41
28.09.2000
Miłość rośnie wokół nas...
No niby tak, a jednak nie do końca.
Nikt szczęśliwie zakochany nie planował bowiem wieczoru spędzić w pubie i to w dodatku samotnie. Żaden porządnie zauroczony człowiek nie musiał też zapijać smutków i liczyć się z możliwością zakończenia imprezy gdzieś pod stołem lub barem. Pod platynowym wodospadem głosów, pod przerażającą bielą kości czaszki Pirkko-Liisy nie było bowiem miejsca na amory.
Ale czy na pewno?
Nie było ich tam, gdy przekroczyła próg pubu. Stary, dobry "Kraken" wyciągnął do niej swoje macki, najpierw w formie uśmiechu jednego ze starszych synów Williama, później przez miękkość skórzanej kanapy, na której zasiadła z rzadko spotykaną u siebie gracją. Przez lata pracy głównie w męskim towarzystwie Pirkko przejęła swego rodzaju męski manieryzm, objawiający się najjaskrawiej w sposobie siadania i siedzenia w ogóle. Nauczona względnej niedbałości o swą prezencję potrafiła opaść całym cielskiem niemal bezwładnie, oczywiście w jak największym rozkroku, dla pokazania fizycznej dominacji. Dziś natomiast coś ją tknęło, podpowiedziało, że może lepiej będzie zostawić parszywy humor i równie szubrawe maniery gdzieś za drzwiami. Raz postąpienie w stylu całkowicie kobiecym nie powinno jej zaszkodzić, prawda?
Kto wie, może pozwoli sobie na takie b a b s k i e szaleństwo i upije się winem, dla odmiany?
Na razie przesuwała leniwie wzrokiem po wszystkich znajdujących się na sali. Wybrała sobie takie miejsce, by zawsze móc widzieć drzwi wejściowe — ot, nawyk tych z funkcjonariuszy Kruczej Straży, którzy cechowali się szczególną potrzebą kontroli sytuacji. Pirkko-Liisa wychodziła z założenia, że rekonesans, nawet ten najbardziej pobieżny, spod półprzymkniętych powiek, był lepszy od absolutnej nieznajomości miejsca, w którym się przebywało. Mądrości takie przychodzą jednak z wiekiem i dopiero w dniu swych dwudziestych ósmych urodzin obiecała sobie zwracać większą uwagę na to, co działo się wokół niej. Wystarczająco dużo chwil poświęciła sobie, wsłuchiwaniu się we własne ciało, że zmysły odpowiedzialne za odbieranie impulsów z otoczenia zdążyły się nieco przytępić.
Zostawiwszy płaszcz na wcześniej zajętej kanapie, podeszła do baru. Włożyła zaskakująco wiele wysiłku w to, by iść w miarę prosto — oraz by zamaskować grymas niezadowolenia, który towarzyszył podobnym wysiłkom. Wraz z nadchodzącą porą jesienną kości zaczynały boleć coraz dotkliwiej, a przez zrządzenie boskie musiała się jeszcze chwilę w tym życiu pomęczyć. Oparła się łokciem o bar, cały ciężar ciała przenosząc na prawą, zdrową nogę.
— Czerwone wino poproszę. Półsłodkie — wciąż alkohol, a jednak bardziej elegancki od zwykłej, prostej siwuchy. Tą ostatnią mogła pić praktycznie wszędzie i z każdym. Splamienie przyjemnych wspomnień związanych z "Krakenem" nie wchodziło w grę, nie dzisiaj. Nawet jeżeli smutek, najwierniejszy z przyjaciół Nykänen, rozcinał jej trzewia, w "Krakenie" cierpi się wyłącznie z godnością.
I wysoko uniesionym podbródkiem, bo właśnie tak wracała na swe miejsce. Z kieliszkiem w dłoni lewej i butelką z resztą trunku w prawej. Przyjemność posiadania butelki pod ręką trochę ją kosztowała, za to oszczędzała konieczności poruszania się na trasie kanapa — bar więcej razy, niż było to naprawdę konieczne.
Gdy wróciła na miejsce, uniosła brwi, wyraźnie zaskoczona. Na stoliku znalazła bowiem kwiat fioletowej róży. Odstawiła szkło, następnie znów usiadła, dopiero potem zajęła się badaniem tajemniczego roślinnego podrzutka.
Uniosła kwiat do swego nosa i zaciągnęła się jego zapachem, przymykając powieki. Słodki, lecz nie duszący. Z niemal niewyczuwalną, ale obecną nutą świeżości. Cóż podobnego. Ktoś musiał go tu zostawić przypadkiem, tylko kto taki?
Einar Halvorsen
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:42
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Krwista, obrzmiała tarcza umęczonego słońca zsuwała się agonalnie na zasłużony spoczynek, wkrótce rzucając niebo na pastwę nadchodzącego mroku.
Wieczór nieubłaganie wyciskał z gardła klepsydry ostatnie cząstki pełgającego dnia; nadciągał, przynosząc dar oddalonych – aż do poranka – trosk. Miasto odżyło, wpuszczając w krwiobieg uliczek rozglądających się za rozrywką przechodniów, cyrkulujących w szumie serdecznych rozmów, salw donośnego śmiechu oraz tętnieniu kroków. Mknęli, ściągani niczym ćmy światłem szyldów, rozsianych zachęcająco ponad drzwiami lokali, bez umartwienia, bez złowrogiego syku, wydaje się, racjonalnych myśli, które powinny palić się ostrzegawczo pod kopułami głów. Ciężkie, trujące jak ołów – cuchnące jak smród kanałów zagrożenie snuło się przeraźliwym znakiem o chwiejnej, niepewnej formie. Znaleźli się w pierwszych dźwiękach preludium, w interwałach niewyraźnego oczekiwania – na kogo? na co? – w kłębach umieszczonego beztrosko pod płaszczem dywanu brudu.
(Obawy – zamieść ich szpetne grudy – nie widać, dobrze więc, doskonale, wybornie, krąg zapomnienia, krąg ignorancji, krąg dalszej, nieobarczonej zmianą, codziennej schematyczności).
Niepewność z wolna wzbierała, pod udręczoną tamą niedopowiedzeń oraz powściągliwości magicznych reporterów – mając, prędzej czy później – katastroficznie pęknąć. Sam, nie obarczał jednak identycznego wrażenia troską, wrażenia, ukrytego pod mętną membraną skóry, wygnanego poza horyzont otaczającej go świadomości; w tym, wyjątkowym wypadku, intuicja schodziła na dalszy plan. Stawał się częścią tłumu, częścią zmuszonej do współistnienia masy. Spokojny rytm kierowanych w głębię Dzielnicy Ragnhildy Potężnej kroków, scalał się w jednolity pogłos uderzeń o grzbiet kamiennego chodnika. Odpocząć; nawiązać – być może – nić przypadkowej rozmowy. Nieznaczny uśmiech zatlił się na obliczu, gdy wyciągnięta dłoń zacisnęła się na właściwej klamce, wiodącej do wnętrza pubu. Odpocząć, zdusić, nareszcie zdusić szamoczącą się wewnątrz serca samotność, która, niby podstępny i oślizgły pasożyt wpadła prosto do schronienia duetu kurczących się niestrudzenie komór oraz przedsionków. Chwila – kiedy opuszczał pracownię, kiedy zostawiał za obojętną plamą odciętych pleców dosychające płótno – uderzała jak młot. Samotność, natrętna, rozbestwiona kompanka, lgnąca, pomimo wzgardzenia jej przywiązaniem, uczuciem, wzniecała myśli, których za żadne skarby nie chciał utrzymać w kostnej walizce czaszki. Musiał ją stłamsić, zdusić, rozdeptać tak jak wijącą się rozpaczliwie glistę – wizyta w jednym z lokali była jego receptą na zapomnienie.
Nareszcie.
Nieoczywisty, spleciony z wiązką zieleni błękit tęczówek, przesunął się bez pośpiechu po schludnym wystroju sali. Dookoła zajętych miejsc, prószył się nieustanny gwar; opływające w refleksy szkło rozstawionych naczyń, unosiło się wielokrotnie ku rozchylanym wargom, przerywając, raz po raz, przez ulotny moment, trwającą wymianę zdań. Rozweselone od alkoholu twarze, prezentowały się – niejednokrotnie – co najmniej niepokojąco, kontrastując się z elegancją zadbanych siedzeń i konstelacji dzieł sztuki.
Zanurzył się w pomieszczeniu; przeniknął w głąb – poszukując odpowiedniego miejsca.
…zapach – ten zapach – nieznana, kwiatowa woń wychodząca naprzeciw, rozcinająca piwną, chmielową mgłę, poruszająca dotąd ospałe zmysły.
Przy jednej z wymijanych wysepek blatów stolików, znajdowały się kwiaty o fioletowej barwie. Pnące się z niewielkiego flakonu, wydawały się najzwyklejszym, wdrożonym przez właściciela dodatkiem – jednym z wielu, ułożonych starannie, elementów ozdobnych.
Nic – jesteś pewien? – szczególnego, nic wiążącego się z koniecznością uwagi.
Oderwał, niedługo później spojrzenie, zdecydowany, aby postąpić dalej, na same obrzeża sali. Miejsca, znajdujące się na uboczu kusiły, jak zawsze, jego wewnętrzną naturę obserwatora – nieco nieudolnego, przez swoje błogosławieństwo-przekleństwo czaru, który w łapczywych garściach zagarniał spojrzenia innych, zagęszczał, niekiedy zbyteczną, chmarę zaciekawienia.
Kolejne szepty przeczucia.
Pierwszą, wyłaniającą się twarzą, było oblicze jasnowłosej kobiety. (Zwycięstwo podświadomości, odczucie zakorzenione głęboko, głęboko w cieniach, w porażającej niewiedzy).
Bezwiednie, bez-planów, pod niepojętym przymusem, zatrzymał na niej swój wzrok.
Wieczór nieubłaganie wyciskał z gardła klepsydry ostatnie cząstki pełgającego dnia; nadciągał, przynosząc dar oddalonych – aż do poranka – trosk. Miasto odżyło, wpuszczając w krwiobieg uliczek rozglądających się za rozrywką przechodniów, cyrkulujących w szumie serdecznych rozmów, salw donośnego śmiechu oraz tętnieniu kroków. Mknęli, ściągani niczym ćmy światłem szyldów, rozsianych zachęcająco ponad drzwiami lokali, bez umartwienia, bez złowrogiego syku, wydaje się, racjonalnych myśli, które powinny palić się ostrzegawczo pod kopułami głów. Ciężkie, trujące jak ołów – cuchnące jak smród kanałów zagrożenie snuło się przeraźliwym znakiem o chwiejnej, niepewnej formie. Znaleźli się w pierwszych dźwiękach preludium, w interwałach niewyraźnego oczekiwania – na kogo? na co? – w kłębach umieszczonego beztrosko pod płaszczem dywanu brudu.
(Obawy – zamieść ich szpetne grudy – nie widać, dobrze więc, doskonale, wybornie, krąg zapomnienia, krąg ignorancji, krąg dalszej, nieobarczonej zmianą, codziennej schematyczności).
Niepewność z wolna wzbierała, pod udręczoną tamą niedopowiedzeń oraz powściągliwości magicznych reporterów – mając, prędzej czy później – katastroficznie pęknąć. Sam, nie obarczał jednak identycznego wrażenia troską, wrażenia, ukrytego pod mętną membraną skóry, wygnanego poza horyzont otaczającej go świadomości; w tym, wyjątkowym wypadku, intuicja schodziła na dalszy plan. Stawał się częścią tłumu, częścią zmuszonej do współistnienia masy. Spokojny rytm kierowanych w głębię Dzielnicy Ragnhildy Potężnej kroków, scalał się w jednolity pogłos uderzeń o grzbiet kamiennego chodnika. Odpocząć; nawiązać – być może – nić przypadkowej rozmowy. Nieznaczny uśmiech zatlił się na obliczu, gdy wyciągnięta dłoń zacisnęła się na właściwej klamce, wiodącej do wnętrza pubu. Odpocząć, zdusić, nareszcie zdusić szamoczącą się wewnątrz serca samotność, która, niby podstępny i oślizgły pasożyt wpadła prosto do schronienia duetu kurczących się niestrudzenie komór oraz przedsionków. Chwila – kiedy opuszczał pracownię, kiedy zostawiał za obojętną plamą odciętych pleców dosychające płótno – uderzała jak młot. Samotność, natrętna, rozbestwiona kompanka, lgnąca, pomimo wzgardzenia jej przywiązaniem, uczuciem, wzniecała myśli, których za żadne skarby nie chciał utrzymać w kostnej walizce czaszki. Musiał ją stłamsić, zdusić, rozdeptać tak jak wijącą się rozpaczliwie glistę – wizyta w jednym z lokali była jego receptą na zapomnienie.
Nareszcie.
Nieoczywisty, spleciony z wiązką zieleni błękit tęczówek, przesunął się bez pośpiechu po schludnym wystroju sali. Dookoła zajętych miejsc, prószył się nieustanny gwar; opływające w refleksy szkło rozstawionych naczyń, unosiło się wielokrotnie ku rozchylanym wargom, przerywając, raz po raz, przez ulotny moment, trwającą wymianę zdań. Rozweselone od alkoholu twarze, prezentowały się – niejednokrotnie – co najmniej niepokojąco, kontrastując się z elegancją zadbanych siedzeń i konstelacji dzieł sztuki.
Zanurzył się w pomieszczeniu; przeniknął w głąb – poszukując odpowiedniego miejsca.
…zapach – ten zapach – nieznana, kwiatowa woń wychodząca naprzeciw, rozcinająca piwną, chmielową mgłę, poruszająca dotąd ospałe zmysły.
Przy jednej z wymijanych wysepek blatów stolików, znajdowały się kwiaty o fioletowej barwie. Pnące się z niewielkiego flakonu, wydawały się najzwyklejszym, wdrożonym przez właściciela dodatkiem – jednym z wielu, ułożonych starannie, elementów ozdobnych.
Nic – jesteś pewien? – szczególnego, nic wiążącego się z koniecznością uwagi.
Oderwał, niedługo później spojrzenie, zdecydowany, aby postąpić dalej, na same obrzeża sali. Miejsca, znajdujące się na uboczu kusiły, jak zawsze, jego wewnętrzną naturę obserwatora – nieco nieudolnego, przez swoje błogosławieństwo-przekleństwo czaru, który w łapczywych garściach zagarniał spojrzenia innych, zagęszczał, niekiedy zbyteczną, chmarę zaciekawienia.
Kolejne szepty przeczucia.
Pierwszą, wyłaniającą się twarzą, było oblicze jasnowłosej kobiety. (Zwycięstwo podświadomości, odczucie zakorzenione głęboko, głęboko w cieniach, w porażającej niewiedzy).
Bezwiednie, bez-planów, pod niepojętym przymusem, zatrzymał na niej swój wzrok.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:42
Kwiatowa woń otaczała wszystko wokół.
Wplotła się w jasne kosmyki włosów, otuliła gardło swą delikatnością niczym jedwabny szal. Wdarła się w płuca, wniknęła w krew — poniosła dalej wraz z wartkim nurtem w naczyniach krwionośnych, rozlała czar do każdej komórki ciała.
Zatańczyła na krańcach jasnych rzęs, gdy te oderwały się od policzków, pozwalając jasnoniebieskiemu spojrzeniu na skrzyżowanie się z drugim, bezkonkurencyjnie zachwycającym połączeniem zieleni i błękitu.
Tyle wystarczyło, by zaskakująco przyjemne ciepło rozlało się po całym ciele Finki.
Zaskakująca lekkość nóg — czy wytrzymają ciężar podnoszącego się w nagłym zachwycie ciała? Czerń źrenic stopniowo pochłaniająca błękit tęczówek — wyraźny przykład niemego zachwytu. Wreszcie mrowienie obu rąk — tej, w której wciąż trzymała kwiat i drugiej, służącej za chwilowe oparcie dla ciężaru ciała. Nikt ani nic nie był w stanie odwrócić jej wzroku od mężczyzny, który wyrósł przed nią niby z mgieł imaginacji. Nawet coraz bardziej drżący łokieć i słodka pustka w głowie, która mogła oznaczać wyłącznie jedno.
Człowiek ten, kimkolwiek nie był, zwalił ją z nóg. Dosłownie.
Ostatnim w połowie świadomym odruchem tracącej siły kobiety było zdobycie się na szczególnie rozmarzony uśmiech. Jakaż informacja mogła wywołać na czyimkolwiek obliczu — nie wspominając już raczej nieprzyzwyczajonego do uśmiechów usposobienia samej Pirkko — taki błogostan?
Nie zdążyłaby odpowiedzieć. Ciężkie powieki zamknęły się niemal natychmiast, a wraz z nimi posłuszeństwa odmówiło całe ciało blondynki. Runęła przed siebie i — chcąc nie chcąc — wprost na Einara. Gdyby zdążyła przesunąć się o kilka centymetrów, pewnie podobny zbieg wydarzeń zakończyłby się głośnym i tragicznym w skutkach zderzeniem bladej twarzy ze stołem. Tym razem jednak wydawało się, że miała więcej szczęścia.
Rzecz z wydawaniem ma się jednak tak, że nie zawsze to, co się wydaje, znajduje potwierdzenie w rzeczywistości.
Owszem — padła na ziemię tuż przed Halvorsenem, jednakże nie obyło się bez przyjęcia przez niego części impetu. Pchana impulsem Pirkko chciała bowiem wstać i... zrobić coś. Cokolwiek. Niewidoczna siła, ta sama, która odcięła jej władzę nad zmysłami, pchała ją w jego kierunku i nie zamierzała odpuszczać. Ostatecznie jednak kobieta upadła na kolana.
Nieprzyjemny trzask, który dodał zdarzeniu dodatkowej, choć chyba niepotrzebnej dramaturgii rozległ się, gdy lewe kolano Nykanen spotkało się z ziemią.
Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? W tej jednej chwili absolutnie nie. W następnej też nie. Nawet po upływie kolejnych kilku, w których wracała do siebie; powoli, zdecydowanie zbyt wolno, by uznać to za przypadkowy wybuch uczuć. Jedynie stojąca wciąż na stoliku, prawie nienaruszona butelka z winem ratowała jej honor przed przypuszczeniem pijackiego przedawkowania.
Zmysły wracały powoli. Najpierw, zaskakująco — dotyk. Silne ramiona trzymające jej obdarte z sił ciało. Chyba w talii? To bez znaczenia. Później wrócił zapach. Woń zupełnie nieznana, ale przyjemna. Wciąż połączona z obezwładniającą różą. Gdyby ktoś spytał jej, jak pachnąłby dla niej napar Frei, była pewna, że właśnie w ten sposób. Dopiero w trzy przydługie bicia serca później zdolna była dźwignąć wciąż ciężkie ze zmęczenia powieki.
Wzrok powrócił jako jeden z ostatnich. Wirujące, różnokolorowe plamki przypominały dziecięce spojrzenia przez kalejdoskop. Gdy jednak obraz ustabilizował się, ukazując biednej byłej pani inspektor twarz nieznajomego, za którego sprawką nie czuła nawet pulsującego z bólu kolana, blade wargi w końcu drgnęły w ćwierćuśmiechu.
— Czyś ty jest bratem valkyrii, gotowym prowadzić mnie do Valhalli?
Szczery zachwyt i pogodzenie się z ideą śmierci bijące z głosu kobiety potrafiło złapać za serce nawet tego, kto opierał się magii Rosenkrantzowych krzyżówek. Kilkukrotne mrugnięcia miały na celu upewnienie się, że jest jeszcze wśród widzących. Nie na skraju światów, nie na polach wiecznej chwały. W jego objęciach mogłaby znaleźć się nawet w najgłębszej szczelinie Niflheimu, a co tam! W końcu szczęście było tylko tam, gdzie ów nieznajomy.
— Nie skłamali, mówiąc, żeście najpiękniejszym, co może ukazać się śmiertelnikowi... — zimna dłoń uniosła się, by sięgnąć policzka nieznajomego. Niestety, sił starczyło tylko tyle, by zawadziła o jego rękaw, gdzieś w okolicy prawego barku.
— Jestem gotowa odejść, nieznajomy... Tylko jeden pocałunek, na pożegnanie z tym marnym światem.
Proste marzenia prostej kobiety.
Wplotła się w jasne kosmyki włosów, otuliła gardło swą delikatnością niczym jedwabny szal. Wdarła się w płuca, wniknęła w krew — poniosła dalej wraz z wartkim nurtem w naczyniach krwionośnych, rozlała czar do każdej komórki ciała.
Zatańczyła na krańcach jasnych rzęs, gdy te oderwały się od policzków, pozwalając jasnoniebieskiemu spojrzeniu na skrzyżowanie się z drugim, bezkonkurencyjnie zachwycającym połączeniem zieleni i błękitu.
Tyle wystarczyło, by zaskakująco przyjemne ciepło rozlało się po całym ciele Finki.
Zaskakująca lekkość nóg — czy wytrzymają ciężar podnoszącego się w nagłym zachwycie ciała? Czerń źrenic stopniowo pochłaniająca błękit tęczówek — wyraźny przykład niemego zachwytu. Wreszcie mrowienie obu rąk — tej, w której wciąż trzymała kwiat i drugiej, służącej za chwilowe oparcie dla ciężaru ciała. Nikt ani nic nie był w stanie odwrócić jej wzroku od mężczyzny, który wyrósł przed nią niby z mgieł imaginacji. Nawet coraz bardziej drżący łokieć i słodka pustka w głowie, która mogła oznaczać wyłącznie jedno.
Człowiek ten, kimkolwiek nie był, zwalił ją z nóg. Dosłownie.
Ostatnim w połowie świadomym odruchem tracącej siły kobiety było zdobycie się na szczególnie rozmarzony uśmiech. Jakaż informacja mogła wywołać na czyimkolwiek obliczu — nie wspominając już raczej nieprzyzwyczajonego do uśmiechów usposobienia samej Pirkko — taki błogostan?
Nie zdążyłaby odpowiedzieć. Ciężkie powieki zamknęły się niemal natychmiast, a wraz z nimi posłuszeństwa odmówiło całe ciało blondynki. Runęła przed siebie i — chcąc nie chcąc — wprost na Einara. Gdyby zdążyła przesunąć się o kilka centymetrów, pewnie podobny zbieg wydarzeń zakończyłby się głośnym i tragicznym w skutkach zderzeniem bladej twarzy ze stołem. Tym razem jednak wydawało się, że miała więcej szczęścia.
Rzecz z wydawaniem ma się jednak tak, że nie zawsze to, co się wydaje, znajduje potwierdzenie w rzeczywistości.
Owszem — padła na ziemię tuż przed Halvorsenem, jednakże nie obyło się bez przyjęcia przez niego części impetu. Pchana impulsem Pirkko chciała bowiem wstać i... zrobić coś. Cokolwiek. Niewidoczna siła, ta sama, która odcięła jej władzę nad zmysłami, pchała ją w jego kierunku i nie zamierzała odpuszczać. Ostatecznie jednak kobieta upadła na kolana.
Nieprzyjemny trzask, który dodał zdarzeniu dodatkowej, choć chyba niepotrzebnej dramaturgii rozległ się, gdy lewe kolano Nykanen spotkało się z ziemią.
Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? W tej jednej chwili absolutnie nie. W następnej też nie. Nawet po upływie kolejnych kilku, w których wracała do siebie; powoli, zdecydowanie zbyt wolno, by uznać to za przypadkowy wybuch uczuć. Jedynie stojąca wciąż na stoliku, prawie nienaruszona butelka z winem ratowała jej honor przed przypuszczeniem pijackiego przedawkowania.
Zmysły wracały powoli. Najpierw, zaskakująco — dotyk. Silne ramiona trzymające jej obdarte z sił ciało. Chyba w talii? To bez znaczenia. Później wrócił zapach. Woń zupełnie nieznana, ale przyjemna. Wciąż połączona z obezwładniającą różą. Gdyby ktoś spytał jej, jak pachnąłby dla niej napar Frei, była pewna, że właśnie w ten sposób. Dopiero w trzy przydługie bicia serca później zdolna była dźwignąć wciąż ciężkie ze zmęczenia powieki.
Wzrok powrócił jako jeden z ostatnich. Wirujące, różnokolorowe plamki przypominały dziecięce spojrzenia przez kalejdoskop. Gdy jednak obraz ustabilizował się, ukazując biednej byłej pani inspektor twarz nieznajomego, za którego sprawką nie czuła nawet pulsującego z bólu kolana, blade wargi w końcu drgnęły w ćwierćuśmiechu.
— Czyś ty jest bratem valkyrii, gotowym prowadzić mnie do Valhalli?
Szczery zachwyt i pogodzenie się z ideą śmierci bijące z głosu kobiety potrafiło złapać za serce nawet tego, kto opierał się magii Rosenkrantzowych krzyżówek. Kilkukrotne mrugnięcia miały na celu upewnienie się, że jest jeszcze wśród widzących. Nie na skraju światów, nie na polach wiecznej chwały. W jego objęciach mogłaby znaleźć się nawet w najgłębszej szczelinie Niflheimu, a co tam! W końcu szczęście było tylko tam, gdzie ów nieznajomy.
— Nie skłamali, mówiąc, żeście najpiękniejszym, co może ukazać się śmiertelnikowi... — zimna dłoń uniosła się, by sięgnąć policzka nieznajomego. Niestety, sił starczyło tylko tyle, by zawadziła o jego rękaw, gdzieś w okolicy prawego barku.
— Jestem gotowa odejść, nieznajomy... Tylko jeden pocałunek, na pożegnanie z tym marnym światem.
Proste marzenia prostej kobiety.
Einar Halvorsen
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:42
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Odkąd pamiętał - był sprawcą.
Podatna glina umysłu utkwiona poza zasięgiem dłoni przewidywania; schnąca skorupa brudu odziedziczonych tendencji; winny, od zawsze winny, uwiązany mieszaniec, kundel na smyczy własnych, niepoliczonych słabości. Nie podejrzewał, że kiedykolwiek mógł paść ofiarą podobnej siły, której żarłoczne macki burzyły tamy rozsądku i zalewały spienionym, rozszalałym potokiem zauroczenia. Esencja grzechu pulsuje w rytm świadomości, esencją grzechu jest popełnianie z klarowną premedytacją, wdrażanie z pełnym rozmysłem zbrukanych czynów których dysonans rozrywa wzorce postępowania. Dotychczas, w pełni świadomie oddawał się chaotycznej, bluźnierczej litanii pragnień, bliskości ciał i słodyczy związanych pocałunkami warg, dłoniom sunącym po skórze z najwyższym oddaniem pasji, centymetr za centymetrem ujawnianych sekretów skrywanych w połaciach rozgrzanej, zawierzającej się skóry. Stał się chaosem i równocześnie, prawdziwie chciał nim pozostać, nie widząc innej oświetlającej mu przyszłość - przeszłość i teraźniejszość - drogi, oślepiony rozbłyskiem słońca egocentryzmu. Nie widział wyjścia, nie szukał wyjścia; nie łaknął rozpaczliwie rozwiązań, których zbawienne nici mogłyby łatać wyniszczone latami działań sumienie, przypominające strzęp wyrzucony na ciemne brzegi chwiejnego pejzażu ja. Był sprawcą, podły, igrający, szarpiący napiętą struną ludzkiego opanowania, trzeźwych, podejmowanych decyzji.
Wiedza na temat wpływów które roztaczał ze względu na demoniczną spuściznę, nie przyszła prosto, natychmiast - spływała miesiącami, oszczędnie jak kropla drążąca skałę chłopięcej, pozostającej w nim niewinności. Potrzebowała czasu, by przyjrzeć się i połączyć tropy wyłaniających się nieuchronnie spostrzeżeń. Przyciągał wzrok; naginał, do swoich potrzeb reakcje wielu rozmówców, spłycał ich powtarzalne rytmy oddechów, rozpalał na policzkach muśnięcia rozprzestrzenianych rumieńców. Zaburzał, zakłócał, niszczył. (Dziś również stał się ofiarą kapryśnych działań przypadku).
Gwarne, drgające w impresji tło zniekształciło się w pełną szarość nieuwzględnianych skrawków. Uwaga, wyostrzona nieznaną, ciepłą emocją przeplatającą się z nieustanną poświatą miłej, kwiatowej woni, pozostawała w pełni oddana nieznajomej sylwetce. Pospieszne ruchy, instynkt natychmiastowej, niezbędnej - roznieconej widmem upadku - reakcji, sprawił, że podjął się działań zbyt późno aby zapobiec kolizji, jednak szczęśliwie wcześnie by objąć trafioną gromem omdlenia postać bezpiecznym schronieniem ramion. W ułamkach ofiarowanych, sunących w pośpiechu sekund studiował spojrzeniem twarz, której nie zdołał powiązać z żadnym, wyjętym z kronik pamięci imieniem oraz nazwiskiem. Fale emocji przedostawały się okazałym sztormem, dewastowały silniej niż kiedykolwiek mógł zapamiętać; znał pożądanie, znał uwielbienie piękna, znał niemal wszystkie, cielesne i niecielesne pierwiastki doznań, jednak to było inne, zbyt intensywne, wyjęte spod praw natury. Kontrola, wzniosła kontrola przybrała dziś formę wiotkiej i niezwykle podatnej; ciemność, nieprzenikniona ciemność której nie mogło rozproszyć obecnie światło zesłane przez zrozumienie. (Przyjemny dotyk dosięgający ramienia).
- Obawiam się - gładki, wyprowadzony ton głosu zniżony w poufałość półszeptu - że to stanowczo zbyt wcześnie na pożegnania - usta w pobliżu bieguna drugich, kobiecych ust. Oddalona pokusa by spełnić przekazane życzenie, zmieniona w płynne rozchylenie się warg w subtelny, starannie dobrany uśmiech. Niewiele - tak niewiele - zabrakło, by oddać się zatraceniu. Nie spieszył się; nawet teraz, dawkował z wolna zachłanność.
W słowach, jak zawsze, ukrywał przewrotność znaczeń; tego wieczoru - egoistycznie - chciał zostać przy niej. Nie byłby w stanie, obecnie, udać się w swoją stronę, odejść, zapomnieć, bez żadnych zgrzytów sumienia.
- Usiądziemy? - pytanie, posłane w eter ze szczerą, niewymuszoną troską. - Ostrożnie - dodał ciszej, świadomy jej wcześniejszego upadku, mając nadzieję że nie wywiąże się z tego żadna przykrość konsekwencji, żaden dotkliwy siniec. Pomógł nieznajomej zająć z powrotem miejsce przy stoliku. Sam usiadł obok; plecy zetknęły się z miękkim, wygodnym oparciem kanapy. Nie czekał na zaproszenie; zawierzał się intuicji - ponownie, odwrócił w stronę kobiety głowę. Musiał być teraz przy niej. Czuł, ofiarował jej każdy z drobnych, oszalałych pierwiastków wyostrzonego głębią nowych emocji skupienia.
- Czy będzie pani przeszkadzać - zaczął, bez najmniejszego pośpiechu - nieuwzględnione w planach towarzystwo? - nieugaszony uśmiech, posłana, zakodowana w bezsłownej formie sympatia. Zauważył, już wcześniej, że była jak dotąd sama.
Podatna glina umysłu utkwiona poza zasięgiem dłoni przewidywania; schnąca skorupa brudu odziedziczonych tendencji; winny, od zawsze winny, uwiązany mieszaniec, kundel na smyczy własnych, niepoliczonych słabości. Nie podejrzewał, że kiedykolwiek mógł paść ofiarą podobnej siły, której żarłoczne macki burzyły tamy rozsądku i zalewały spienionym, rozszalałym potokiem zauroczenia. Esencja grzechu pulsuje w rytm świadomości, esencją grzechu jest popełnianie z klarowną premedytacją, wdrażanie z pełnym rozmysłem zbrukanych czynów których dysonans rozrywa wzorce postępowania. Dotychczas, w pełni świadomie oddawał się chaotycznej, bluźnierczej litanii pragnień, bliskości ciał i słodyczy związanych pocałunkami warg, dłoniom sunącym po skórze z najwyższym oddaniem pasji, centymetr za centymetrem ujawnianych sekretów skrywanych w połaciach rozgrzanej, zawierzającej się skóry. Stał się chaosem i równocześnie, prawdziwie chciał nim pozostać, nie widząc innej oświetlającej mu przyszłość - przeszłość i teraźniejszość - drogi, oślepiony rozbłyskiem słońca egocentryzmu. Nie widział wyjścia, nie szukał wyjścia; nie łaknął rozpaczliwie rozwiązań, których zbawienne nici mogłyby łatać wyniszczone latami działań sumienie, przypominające strzęp wyrzucony na ciemne brzegi chwiejnego pejzażu ja. Był sprawcą, podły, igrający, szarpiący napiętą struną ludzkiego opanowania, trzeźwych, podejmowanych decyzji.
Wiedza na temat wpływów które roztaczał ze względu na demoniczną spuściznę, nie przyszła prosto, natychmiast - spływała miesiącami, oszczędnie jak kropla drążąca skałę chłopięcej, pozostającej w nim niewinności. Potrzebowała czasu, by przyjrzeć się i połączyć tropy wyłaniających się nieuchronnie spostrzeżeń. Przyciągał wzrok; naginał, do swoich potrzeb reakcje wielu rozmówców, spłycał ich powtarzalne rytmy oddechów, rozpalał na policzkach muśnięcia rozprzestrzenianych rumieńców. Zaburzał, zakłócał, niszczył. (Dziś również stał się ofiarą kapryśnych działań przypadku).
Gwarne, drgające w impresji tło zniekształciło się w pełną szarość nieuwzględnianych skrawków. Uwaga, wyostrzona nieznaną, ciepłą emocją przeplatającą się z nieustanną poświatą miłej, kwiatowej woni, pozostawała w pełni oddana nieznajomej sylwetce. Pospieszne ruchy, instynkt natychmiastowej, niezbędnej - roznieconej widmem upadku - reakcji, sprawił, że podjął się działań zbyt późno aby zapobiec kolizji, jednak szczęśliwie wcześnie by objąć trafioną gromem omdlenia postać bezpiecznym schronieniem ramion. W ułamkach ofiarowanych, sunących w pośpiechu sekund studiował spojrzeniem twarz, której nie zdołał powiązać z żadnym, wyjętym z kronik pamięci imieniem oraz nazwiskiem. Fale emocji przedostawały się okazałym sztormem, dewastowały silniej niż kiedykolwiek mógł zapamiętać; znał pożądanie, znał uwielbienie piękna, znał niemal wszystkie, cielesne i niecielesne pierwiastki doznań, jednak to było inne, zbyt intensywne, wyjęte spod praw natury. Kontrola, wzniosła kontrola przybrała dziś formę wiotkiej i niezwykle podatnej; ciemność, nieprzenikniona ciemność której nie mogło rozproszyć obecnie światło zesłane przez zrozumienie. (Przyjemny dotyk dosięgający ramienia).
- Obawiam się - gładki, wyprowadzony ton głosu zniżony w poufałość półszeptu - że to stanowczo zbyt wcześnie na pożegnania - usta w pobliżu bieguna drugich, kobiecych ust. Oddalona pokusa by spełnić przekazane życzenie, zmieniona w płynne rozchylenie się warg w subtelny, starannie dobrany uśmiech. Niewiele - tak niewiele - zabrakło, by oddać się zatraceniu. Nie spieszył się; nawet teraz, dawkował z wolna zachłanność.
W słowach, jak zawsze, ukrywał przewrotność znaczeń; tego wieczoru - egoistycznie - chciał zostać przy niej. Nie byłby w stanie, obecnie, udać się w swoją stronę, odejść, zapomnieć, bez żadnych zgrzytów sumienia.
- Usiądziemy? - pytanie, posłane w eter ze szczerą, niewymuszoną troską. - Ostrożnie - dodał ciszej, świadomy jej wcześniejszego upadku, mając nadzieję że nie wywiąże się z tego żadna przykrość konsekwencji, żaden dotkliwy siniec. Pomógł nieznajomej zająć z powrotem miejsce przy stoliku. Sam usiadł obok; plecy zetknęły się z miękkim, wygodnym oparciem kanapy. Nie czekał na zaproszenie; zawierzał się intuicji - ponownie, odwrócił w stronę kobiety głowę. Musiał być teraz przy niej. Czuł, ofiarował jej każdy z drobnych, oszalałych pierwiastków wyostrzonego głębią nowych emocji skupienia.
- Czy będzie pani przeszkadzać - zaczął, bez najmniejszego pośpiechu - nieuwzględnione w planach towarzystwo? - nieugaszony uśmiech, posłana, zakodowana w bezsłownej formie sympatia. Zauważył, już wcześniej, że była jak dotąd sama.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:42
Ciekawie było raz na jakiś czas spróbować własnego lekarstwa; czym bowiem mogło ono smakować? Słodyczą nieuchwytnych emocji, chwili, która pobudzała członki do działania, wzburzała krew i pchała w ramiona obłędu? A może goryczą zawiedzionych nadziei zamkniętych w pryskającej przed oczami bańce, gdy urok słabnie, ucieka plamą bladości, zbierając ze sobą wszystkie wcześniejsze rumieńce, niby najdroższe z łupów? A co z kwaśnym rozczarowaniem, gdy spojrzy się prawdzie w oczy i powie na głos to, co każdego ranka spycha się poza granice świadomości:
To nie ja jestem interesujący. To moja s i ł a i moja s ł a b o ś ć.
Wyjątkowo prosto spłycone życie rozbijało się zawsze o te dwa pojęcia. To, co jedni przekuwali w swoje atuty, niemal ślepo prąc do przodu, dla innych stawało się kulą u nogi, ustawicznie ciągnącą nieszczęśnika w dół. Bywali pewnie i tacy, którzy nawet na niemą sugestię wymiany — godzinę, dwie, dzień, tydzień, miesiąc — zdolni byli wyrwać się przed szereg, by zasmakować tego, co zakazane. Tego, co w swej demonicznej naturze było nie do przezwyciężenia bez szeregu wyrzeczeń. Dziedzictwo zaklęte w żyłach można było odrzucić.
Ale czy wraz z ogonem nie odrzuci wtedy części siebie?
To nie krew mieszańca, czy powiązane z nią umiejętności definiowały Einara Halvorsena. Takie zdanie wymknęłoby się z Pirkko-Liisy niemal od razu, gdyby tylko mogła poznać choć najmniejszy ułamek tego, co kryło się za zielono-niebieską taflą jego spojrzenia.
Spojrzenia, w którym utkwiła własne na kilka nieprzyzwoicie ciągnących się chwil.
Chwil wypełniających nikłe odległości — ramię w ramię, złoty potok włosów na rękawie, trzy cale dzielące klatki piersiowe, nierozsądne próby bliskości — słodkim zapachem róż. Wracanie do przytomności w jego obecności nabrało wyrazu niemal sakralnego; odrzucając na bok nawet z deka żałosne próby upatrzenia w nim niebiańskiego wysłannika. Bo czymże innym mogło być to uczucie, które wyrywało bijące serce wprost z klatki piersiowej. To uczucie, które zabierało absolutnie wszystkie witalne siły, kierując je tylko w jedno miejsce.
Niezdrowej, bo nieświadomej konsekwencji fascynacji. Czymże był Pub Kraken, kimże byli otaczający ich ludzie wobec majestatu siły, która okryła parę nieznajomych sobie wcześniej ludzi cienkim woalem wzajemnej adoracji? Puchem i niczym. Tym był świat wokół nich; tym pozostanie do końca wieczora.
— Och — westchnienie powinno być zaprawione żalem, lecz takie nie było. Zdecydowanie przebijała z niego... nadzieja. Kolejne zaskakujące uczucie, którego nie powinno smakować się w pojedynkę. Noc była jeszcze młoda. Ba, wieczór ledwo zdążył wyciągnąć swe ramiona, by zagarnąć świat dla siebie; na kilka chwil w perspektywie wieczności. Coś mówiło jej — to podświadomość, czy nieokreślone cienie różanych pragnień, które wraz z kolejnymi oddechami łapała w płuca? — żeby działać z podobną zachłannością.
Póki nie złapie ich świt.
Niema zgoda wyrażona została przez skinienie głową. Choć trzask kolana, nie tak odległe echo upadku, wisiał gdzieś ponad ich głowami, żadne z nich nie miało chyba wystarczająco silnej woli, by oderwać wzrok od siebie wzajemnie i spojrzeć w jego kierunku. Wygięte w przyjemnym dla oka, delikatnym uśmiechu wargi nie drgnęły więc nawet o milimetr. Nie drgnął żaden mięsień twarzy, gdy boleśnie gorący prąd poraził feralną nogę. Kolejna myśl, niczym piorun rażący świadomość; chciała być piękna. Dziś. Dla niego.
Na rozprawę z bólem przyjdzie czas. Teraz królować miała miękkość kanapy, nierozproszona, współdzielona uwaga. Maniera, z jaką ofiarowywał jej troskę, potrafiła onieśmielać. Lecz Pirkko podjęła decyzję już wcześniej. Zdolna była grać w tę grę. W grę bez znanych zasad; w grę bez przyzwoitości. W grę, gdzie miejsce na półsłówka istniało jedynie na jej początku, bo później słowa zastępowane były coraz odważniejszymi niewerbalnymi wskazówkami.
— Nie śmiałabym odmawiać towarzystwa — krótkie przymknięcie powiek. Łaskotki rzęs o gładką skórę polików, gdy w chaosie myśli starała się odnaleźć słowa godne jego niemal boskiej prezencji. — W szczególności, że mam pewien dług do spłacenia, nieznajomy...
Mocniejsze szarpnięcie o delikatne struny emocji. Anonimowość, tylko w zakresie informacji, nigdy w sferze fizycznej, odpowiedzialna była za kolejny dreszcz, kolejną falę ciepła rozlaną po klatce piersiowej. Serce powoli szykowało się na zwiększony wysiłek, choć umysł kobiety niezdolny był do objęcia imaginacją czasu dłuższego niż kolejna wspólnie spędzona minuta.
Wtem, poruszenie. Ciepła dłoń zaciśnięta na pokrytej kropelkami wody szyjce butelki z winem.
— Potraktujmy wino jako zaliczkę.
Ciepło głosu, czubek języka nieśmiało zwilżający podejrzanie szybko zeschnięte wargi.
Jedno słowo, jeden gest wystarczyłby, by wino nie stało się jedynym prezentem darowanym mu tegoż wieczora.
To nie ja jestem interesujący. To moja s i ł a i moja s ł a b o ś ć.
Wyjątkowo prosto spłycone życie rozbijało się zawsze o te dwa pojęcia. To, co jedni przekuwali w swoje atuty, niemal ślepo prąc do przodu, dla innych stawało się kulą u nogi, ustawicznie ciągnącą nieszczęśnika w dół. Bywali pewnie i tacy, którzy nawet na niemą sugestię wymiany — godzinę, dwie, dzień, tydzień, miesiąc — zdolni byli wyrwać się przed szereg, by zasmakować tego, co zakazane. Tego, co w swej demonicznej naturze było nie do przezwyciężenia bez szeregu wyrzeczeń. Dziedzictwo zaklęte w żyłach można było odrzucić.
Ale czy wraz z ogonem nie odrzuci wtedy części siebie?
To nie krew mieszańca, czy powiązane z nią umiejętności definiowały Einara Halvorsena. Takie zdanie wymknęłoby się z Pirkko-Liisy niemal od razu, gdyby tylko mogła poznać choć najmniejszy ułamek tego, co kryło się za zielono-niebieską taflą jego spojrzenia.
Spojrzenia, w którym utkwiła własne na kilka nieprzyzwoicie ciągnących się chwil.
Chwil wypełniających nikłe odległości — ramię w ramię, złoty potok włosów na rękawie, trzy cale dzielące klatki piersiowe, nierozsądne próby bliskości — słodkim zapachem róż. Wracanie do przytomności w jego obecności nabrało wyrazu niemal sakralnego; odrzucając na bok nawet z deka żałosne próby upatrzenia w nim niebiańskiego wysłannika. Bo czymże innym mogło być to uczucie, które wyrywało bijące serce wprost z klatki piersiowej. To uczucie, które zabierało absolutnie wszystkie witalne siły, kierując je tylko w jedno miejsce.
Niezdrowej, bo nieświadomej konsekwencji fascynacji. Czymże był Pub Kraken, kimże byli otaczający ich ludzie wobec majestatu siły, która okryła parę nieznajomych sobie wcześniej ludzi cienkim woalem wzajemnej adoracji? Puchem i niczym. Tym był świat wokół nich; tym pozostanie do końca wieczora.
— Och — westchnienie powinno być zaprawione żalem, lecz takie nie było. Zdecydowanie przebijała z niego... nadzieja. Kolejne zaskakujące uczucie, którego nie powinno smakować się w pojedynkę. Noc była jeszcze młoda. Ba, wieczór ledwo zdążył wyciągnąć swe ramiona, by zagarnąć świat dla siebie; na kilka chwil w perspektywie wieczności. Coś mówiło jej — to podświadomość, czy nieokreślone cienie różanych pragnień, które wraz z kolejnymi oddechami łapała w płuca? — żeby działać z podobną zachłannością.
Póki nie złapie ich świt.
Niema zgoda wyrażona została przez skinienie głową. Choć trzask kolana, nie tak odległe echo upadku, wisiał gdzieś ponad ich głowami, żadne z nich nie miało chyba wystarczająco silnej woli, by oderwać wzrok od siebie wzajemnie i spojrzeć w jego kierunku. Wygięte w przyjemnym dla oka, delikatnym uśmiechu wargi nie drgnęły więc nawet o milimetr. Nie drgnął żaden mięsień twarzy, gdy boleśnie gorący prąd poraził feralną nogę. Kolejna myśl, niczym piorun rażący świadomość; chciała być piękna. Dziś. Dla niego.
Na rozprawę z bólem przyjdzie czas. Teraz królować miała miękkość kanapy, nierozproszona, współdzielona uwaga. Maniera, z jaką ofiarowywał jej troskę, potrafiła onieśmielać. Lecz Pirkko podjęła decyzję już wcześniej. Zdolna była grać w tę grę. W grę bez znanych zasad; w grę bez przyzwoitości. W grę, gdzie miejsce na półsłówka istniało jedynie na jej początku, bo później słowa zastępowane były coraz odważniejszymi niewerbalnymi wskazówkami.
— Nie śmiałabym odmawiać towarzystwa — krótkie przymknięcie powiek. Łaskotki rzęs o gładką skórę polików, gdy w chaosie myśli starała się odnaleźć słowa godne jego niemal boskiej prezencji. — W szczególności, że mam pewien dług do spłacenia, nieznajomy...
Mocniejsze szarpnięcie o delikatne struny emocji. Anonimowość, tylko w zakresie informacji, nigdy w sferze fizycznej, odpowiedzialna była za kolejny dreszcz, kolejną falę ciepła rozlaną po klatce piersiowej. Serce powoli szykowało się na zwiększony wysiłek, choć umysł kobiety niezdolny był do objęcia imaginacją czasu dłuższego niż kolejna wspólnie spędzona minuta.
Wtem, poruszenie. Ciepła dłoń zaciśnięta na pokrytej kropelkami wody szyjce butelki z winem.
— Potraktujmy wino jako zaliczkę.
Ciepło głosu, czubek języka nieśmiało zwilżający podejrzanie szybko zeschnięte wargi.
Jedno słowo, jeden gest wystarczyłby, by wino nie stało się jedynym prezentem darowanym mu tegoż wieczora.
Einar Halvorsen
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:43
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Imię – och, imię – nie odgrywało roli; zniknęło, stercząc na zacienionych kulisach daleko – poza scenami myśli. Zlepek kreślonych liter, gałęzie znaczeń, roślinność porastających biel strony zdań; orszak posłanych na pastwę powietrza głosek kroczących w ciepłe wydechu, walczących o upragniony dostęp do terytorium uwagi, imię mówię, spójrz na mnie, jestem tutaj, dobrze, tak, tu. Urodził się bez imienia i bez imienia zawodził bezsilnie w mrok, mając ukryty ogon pod materiałem szczelnie owijającym pulchne dziecięce ciałko – później, dopiero później nadano mu jedno z nich – to obowiązek, nie można żyć bez imienia nawet gdy własna matka obarcza twój rozkrzyczany byt, wcześniej zwinięty w ciele, w ciepłym schronieniu co najwyżej mizernym, beztroskim wzruszeniem ramion. Nawet, jeśli jej obowiązkiem, jedynym prócz wydostania cię na brzeg świata, brzeg ziemi której wilgotne grudy witają cię i następnie przeżują aż pozostanie szkielet – było porzucić cię w zawiniątku pod posiadłością galdrów. Zdumiewające; nawet tacy jak on mają, świat musi wszystko określić świat chce precyzji próbuje być jednoznaczny, zakrywać swe drugie dno.
Nazywał ją nieznajomą – podobnie jak ona sama zdążyła już nazwać jego, jak powtarzała, poruszając pokusą swojej czerwieni warg. Nie potrzebował, na dany moment, nic ponad – imię nie odciskało choć najmniejszego znaczenia. W jego odczuciach, na barwnym jaskrawym płótnie jego emocji, wijących się jak łodygi rozpalonego ognia, nosiła wszystkie imiona. Nosiła każde z nich dumnie i każde z nich wydawało się idealnie pasować; z rezerwą tajemniczości. Miała imiona wszystkich, dziesiątek i setek kobiet jakie umiał wymienić i jakich też nie był w stanie; pozostających poza granicami poznania, tych, które kochał, które pożądał, których nie poznał dotąd. Miała twarz wszystkich kobiet i była w tej chwili wszystkim, zupełnie, jakby została zesłana przez boski plan przeznaczenia. To uczucie – tak, dokładnie uczucie wślizgujące się niczym szkodnik pod korę skóry by żreć i pęcznieć w zawrotnym, przerażającym tempie – było zupełnie inne od znanych emocjonalnych ram, od znajomego, stosowanego latami systemu ocen. Inne. Zupełnie inne niż prosty zryw pożądania, prosta reakcja jak iskra rozrastająca się, uderzając ciepłem; prędzej jak przywiązanie wyjęte z pudła absurdu; nie znał jej a czuł silną nierozerwalną więź. Był, jednocześnie nie będąc sobą, a ona będąc wyłącznie sobą, była zarazem wszystkim czego mógł tylko pragnąć, zamkniętym w ciele, które szarpało za jego wzburzone zmysły w impulsach lądującego wzroku. Nie znał tych uczuć, były kompletnie nowe, narodzone z chaosu spontanicznego zajścia – nie znał, lecz chciał je mieć. Chciał dalej czuć, tutaj, przy niej, nie mogli mu tego zabrać; nie mogli mu zabrać jej.
Nie sądził że zasługuje na wino, nie sądził, że mogła mieć wobec niego choćby niewielki dług. W umyśle, grubą, dosadną kreską obarczono wspomnienie; skarżyło się dosadnością, wypowiadało naganę. Czy wszystko dobrze? pomyślał lecz nie powiedział, wszystko w porządku? Bolało? z całą pewnością, widział, musiało boleć, uderzenie było zbyt silne, aby okrywać je grubym płaszczem milczenia. Uśmiechnął się mimo obaw, nachodzących go nieustannie raz z jednej, raz z drugiej strony. Spojrzał na wino; ciemna smukła butelka o długiej szyi, butelka jak wszystkie inne, niewyjątkowa przenikająca w spłowiałość drugiego planu.
Wymyślne, nowe zdarzenia, feeria kolejnych przesiąkniętych nowością zrywów – dziwne, dziwne wrażenie – chcieć i zarazem zostać zmuszonym przez bliżej nieznaną siłę, by czynić w podobny sposób. Dziwne, niezrozumiałe, bez sensu.
– Uderzyłaś się – głos; jego własny? samozwańczo, bezczelnie wydostający się z gardła, porzucający otoczkę upudrowanych grzecznością form.
Nie trwonił już więcej czasu, dłoń odnalazła dłoń; poduszeczki opuszków musnęły kobiecą rękę oplatającą trunek, trzymany niczym mający być przekazany łup. Spojrzenie, błyszczące się wiwatami refleksów, zatrzymało się na obliczu towarzyszki wieczoru. Zaczeka; wszystko inne zaczeka; ona nie może czekać.
– To ja – obdzierał się w pełni szczerze ze swojej troski, z przejęcia, z wielkiej wypalonej słabości – powinienem ci wynagrodzić – ciało dłużej nie myśli; nachyla się instynktownie, podejmuje się spełnić prośbę powtarzającą się bez udziału słów. Wino nie było celem, nawet drogą do celu; nie było tym, czego chciała; czego oboje chcieli. Całość rozgrywa się jakby spełniał odgórny, rygorystyczny rozkaz, jakby był wykonawcą (...woń kwiatów miesza się z wonią perfum, zapach gładzący nozdrza). Dłoń odnalazła dłoń; usta dosięgły ust, miękkie wrażliwe wargi, obdarzające się czułą, początkową pieszczotą, pierwszą zupełnie jawną manifestacją emocji, które przyszło im dzielić. Źle, źle – ręka prowadzi ją i pomaga odstawić w tym szaleństwie butelkę, szkło cicho zderza się z blatem, a on, wreszcie może objąć jej twarz, dopełnić dzieła – namiętniej, bez najmniejszego wstydu.
Nazywał ją nieznajomą – podobnie jak ona sama zdążyła już nazwać jego, jak powtarzała, poruszając pokusą swojej czerwieni warg. Nie potrzebował, na dany moment, nic ponad – imię nie odciskało choć najmniejszego znaczenia. W jego odczuciach, na barwnym jaskrawym płótnie jego emocji, wijących się jak łodygi rozpalonego ognia, nosiła wszystkie imiona. Nosiła każde z nich dumnie i każde z nich wydawało się idealnie pasować; z rezerwą tajemniczości. Miała imiona wszystkich, dziesiątek i setek kobiet jakie umiał wymienić i jakich też nie był w stanie; pozostających poza granicami poznania, tych, które kochał, które pożądał, których nie poznał dotąd. Miała twarz wszystkich kobiet i była w tej chwili wszystkim, zupełnie, jakby została zesłana przez boski plan przeznaczenia. To uczucie – tak, dokładnie uczucie wślizgujące się niczym szkodnik pod korę skóry by żreć i pęcznieć w zawrotnym, przerażającym tempie – było zupełnie inne od znanych emocjonalnych ram, od znajomego, stosowanego latami systemu ocen. Inne. Zupełnie inne niż prosty zryw pożądania, prosta reakcja jak iskra rozrastająca się, uderzając ciepłem; prędzej jak przywiązanie wyjęte z pudła absurdu; nie znał jej a czuł silną nierozerwalną więź. Był, jednocześnie nie będąc sobą, a ona będąc wyłącznie sobą, była zarazem wszystkim czego mógł tylko pragnąć, zamkniętym w ciele, które szarpało za jego wzburzone zmysły w impulsach lądującego wzroku. Nie znał tych uczuć, były kompletnie nowe, narodzone z chaosu spontanicznego zajścia – nie znał, lecz chciał je mieć. Chciał dalej czuć, tutaj, przy niej, nie mogli mu tego zabrać; nie mogli mu zabrać jej.
Nie sądził że zasługuje na wino, nie sądził, że mogła mieć wobec niego choćby niewielki dług. W umyśle, grubą, dosadną kreską obarczono wspomnienie; skarżyło się dosadnością, wypowiadało naganę. Czy wszystko dobrze? pomyślał lecz nie powiedział, wszystko w porządku? Bolało? z całą pewnością, widział, musiało boleć, uderzenie było zbyt silne, aby okrywać je grubym płaszczem milczenia. Uśmiechnął się mimo obaw, nachodzących go nieustannie raz z jednej, raz z drugiej strony. Spojrzał na wino; ciemna smukła butelka o długiej szyi, butelka jak wszystkie inne, niewyjątkowa przenikająca w spłowiałość drugiego planu.
Wymyślne, nowe zdarzenia, feeria kolejnych przesiąkniętych nowością zrywów – dziwne, dziwne wrażenie – chcieć i zarazem zostać zmuszonym przez bliżej nieznaną siłę, by czynić w podobny sposób. Dziwne, niezrozumiałe, bez sensu.
– Uderzyłaś się – głos; jego własny? samozwańczo, bezczelnie wydostający się z gardła, porzucający otoczkę upudrowanych grzecznością form.
Nie trwonił już więcej czasu, dłoń odnalazła dłoń; poduszeczki opuszków musnęły kobiecą rękę oplatającą trunek, trzymany niczym mający być przekazany łup. Spojrzenie, błyszczące się wiwatami refleksów, zatrzymało się na obliczu towarzyszki wieczoru. Zaczeka; wszystko inne zaczeka; ona nie może czekać.
– To ja – obdzierał się w pełni szczerze ze swojej troski, z przejęcia, z wielkiej wypalonej słabości – powinienem ci wynagrodzić – ciało dłużej nie myśli; nachyla się instynktownie, podejmuje się spełnić prośbę powtarzającą się bez udziału słów. Wino nie było celem, nawet drogą do celu; nie było tym, czego chciała; czego oboje chcieli. Całość rozgrywa się jakby spełniał odgórny, rygorystyczny rozkaz, jakby był wykonawcą (...woń kwiatów miesza się z wonią perfum, zapach gładzący nozdrza). Dłoń odnalazła dłoń; usta dosięgły ust, miękkie wrażliwe wargi, obdarzające się czułą, początkową pieszczotą, pierwszą zupełnie jawną manifestacją emocji, które przyszło im dzielić. Źle, źle – ręka prowadzi ją i pomaga odstawić w tym szaleństwie butelkę, szkło cicho zderza się z blatem, a on, wreszcie może objąć jej twarz, dopełnić dzieła – namiętniej, bez najmniejszego wstydu.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:43
Był wszystkim, czego pragnęła w tamtej chwili.
Alfą i omegą, początkiem i końcem — zamkniętą w kruchych ramach śmiertelnego ciała duszą, chcącą wyrwać się ponad czas, ku nieskończoności.
Mogła mu to ofiarować. Chwilę zapomnienia, oderwanie się od sztywnych ram konwenansów; jeżeli dane im było tylko kilka chwil we własnym towarzystwie, sprawi, by były one jak najbardziej intensywne. W jednej chwili zamkną cały świat ze swoimi plecami. Zginie pub "Kraken", zginie odstawiona ze szczękiem butelka z winem, zginie szum cudzych rozmów, który nieustannie atakował słuch, zginą ludzkie spojrzenia, które przyciągali niczym magnes. Bo jak oderwać wzrok od czegoś tak niezwykłego? Istnego szaleństwa zaklętego w płatkach kwiatu, wciąż dumnie ozdabiającego ich stolik.
Nie zginie on. W perfekcji istnienia, wobec tajemnicy, którą nosił na sobie jak uszyty na miarę garnitur. Wpuszczony do umysłu raz, z powiewem różanej woni, zamieszka w nim na zawsze. Wyryje w nim swe piętno — opowieść o ognistym uniesieniu, o nieznanej wcześniej głębi tęsknoty za tym, kogo się nie zna. Opowieść mknącą niezliczonymi korytarzami naczyń krwionośnych, rozlewającą się po organizmie z zawrotną prędkością i katastrofalną skutecznością.
Do tej pory uważała się za osobę, która znała swoje możliwości. Kochała kilkukrotnie, zawsze intensywnie, lecz to, co stało się jej udziałem dzisiejszego wieczora, w niczym nie przypominało wcześniejszych razy. Od wcześniejszego omdlenia, mgliste wyobrażenie o osobie nieznajomego, do teraz, gdy pojawił się dotyk.
Wybuch. Mrowienie tkwiące w miejscu, w którym opuszki jego palców dotknęły bladej skóry. Błękit spojrzenia skupiony tylko i wyłącznie na nim; jakby nie mogła się na niego napatrzeć, jakby wobec wszelkich wspaniałości związanych z jego osobą nie mogła odpędzić się tylko od jednego strachu.
Że zniknie. Pod wpływem chwili, gdy nie da rady utrzymać ciężaru powiek, gdy w końcu ulegnie i zamknie oczy. Każdy ułamek sekundy, w którym nie skupiałaby się na nim, byłby stracony. Zmarnotrawiony wobec słodyczy, którą emanował. Którą kusił w uroku całkowicie męskim, a jednocześnie zgoła innym od wszystkiego, co mogła doświadczyć przed nim.
Może wtedy poczuła tę chęć. Nagłe rozbrzmienie głosu nieznajomego nie oznaczało, że sama była zdolna do werbalnej odpowiedzi. Uderzyłaś się; i co z tego? Wobec nieskończoności, którą mieli przed sobą, nie znaczyło to nic. Był jej dzisiaj, był jej jutrem.
Zakazanym snem. Jedyną udręką i jedyną nadzieją.
Jedyną pieśnią, która sprawiała, że gwiazdy tańczą nad wydmami.
Ciało dochodzi do głosu. Gdy padają pierwsze mury dzielącego ich dystansu, nie liczy się zupełnie nic poza ciepłem warg i wilgocią pocałunku. Palce samoistnie zaciskają się na męskim nadgarstku, chcąc upewnić się, że to jedynie początek. Że to nie płoche żarty podstawiane przez słaby umysł. Nagły ruch klatki piersiowej, w której zaczyna brakować powietrza, oderwanie na jedno bicie serca. Ciepłota szaleństwa najszczerszej z miłości, która występuje na kobiece policzki, kwitnie pod jego dłońmi. Postanawia zaryzykować — na ile jest to jej własna decyzja, na ile podąża tam, gdzie każe jej ślepy los? Ramiona nieznajomego wydają się najbezpieczniejszą z przystani. Udowodnił to już raz, udowodni po raz kolejny.
Druga z dłoni znajduje swe miejsce po omacku. Przez klatkę piersiową w górę, opuszki palców na odsłoniętej skórze szyi. Nawet gdyby chciały poczekać, nie dadzą rady. Zatrzymują się na dłużej u nasady karku, pewnie, acz delikatnie. Nie ma miejsca na wstyd. Czy są zdolni go odczuwać? Przecież w ich sercach są sami; bez gapiów, bez echa chrzęstów, stuknięć, wszystkich nieprzyjemnych dźwięków. Te wypierane są przez łączące się oddechy, niemal zbyt ciche do usłyszenia szelesty ubrań. Miękkość warg nieznajomego, słodycz rozchodząca się najpierw po języku, później już po całym wnętrzu ust zalecza pulsujący ból w kolanie.
— Nieważne — pada pomiędzy jednym a drugim muśnięciem. Cóż takiego było nieważne? Wcześniejsze uderzenie, wyimaginowana konieczność wynagradzania. Wszystko, czego nie mogła objąć ramionami, wszystko, co nie było nim. Z głosu kobiety wybrzmiewa pewne zniecierpliwienie; jak gdyby sama konieczność wyszeptania tego jednego słowa, oderwania się od warg w innym celu niż tylko dla złączenia ich ponownie, wzbudzała w niej irytację.
Ponownie sięga swego. Dziś bowiem może być zachłanna, zostanie jej to wybaczone. Jest przecież człowiekiem, kobietą współczesną, o zatrważająco słabej konstrukcji. Konstrukcji, która miała rację bytu wyłącznie w jego ramionach. W bezpiecznych objęciach dłoni, kciuku na kościach jarzmowych.
Alfą i omegą, początkiem i końcem — zamkniętą w kruchych ramach śmiertelnego ciała duszą, chcącą wyrwać się ponad czas, ku nieskończoności.
Mogła mu to ofiarować. Chwilę zapomnienia, oderwanie się od sztywnych ram konwenansów; jeżeli dane im było tylko kilka chwil we własnym towarzystwie, sprawi, by były one jak najbardziej intensywne. W jednej chwili zamkną cały świat ze swoimi plecami. Zginie pub "Kraken", zginie odstawiona ze szczękiem butelka z winem, zginie szum cudzych rozmów, który nieustannie atakował słuch, zginą ludzkie spojrzenia, które przyciągali niczym magnes. Bo jak oderwać wzrok od czegoś tak niezwykłego? Istnego szaleństwa zaklętego w płatkach kwiatu, wciąż dumnie ozdabiającego ich stolik.
Nie zginie on. W perfekcji istnienia, wobec tajemnicy, którą nosił na sobie jak uszyty na miarę garnitur. Wpuszczony do umysłu raz, z powiewem różanej woni, zamieszka w nim na zawsze. Wyryje w nim swe piętno — opowieść o ognistym uniesieniu, o nieznanej wcześniej głębi tęsknoty za tym, kogo się nie zna. Opowieść mknącą niezliczonymi korytarzami naczyń krwionośnych, rozlewającą się po organizmie z zawrotną prędkością i katastrofalną skutecznością.
Do tej pory uważała się za osobę, która znała swoje możliwości. Kochała kilkukrotnie, zawsze intensywnie, lecz to, co stało się jej udziałem dzisiejszego wieczora, w niczym nie przypominało wcześniejszych razy. Od wcześniejszego omdlenia, mgliste wyobrażenie o osobie nieznajomego, do teraz, gdy pojawił się dotyk.
Wybuch. Mrowienie tkwiące w miejscu, w którym opuszki jego palców dotknęły bladej skóry. Błękit spojrzenia skupiony tylko i wyłącznie na nim; jakby nie mogła się na niego napatrzeć, jakby wobec wszelkich wspaniałości związanych z jego osobą nie mogła odpędzić się tylko od jednego strachu.
Że zniknie. Pod wpływem chwili, gdy nie da rady utrzymać ciężaru powiek, gdy w końcu ulegnie i zamknie oczy. Każdy ułamek sekundy, w którym nie skupiałaby się na nim, byłby stracony. Zmarnotrawiony wobec słodyczy, którą emanował. Którą kusił w uroku całkowicie męskim, a jednocześnie zgoła innym od wszystkiego, co mogła doświadczyć przed nim.
Może wtedy poczuła tę chęć. Nagłe rozbrzmienie głosu nieznajomego nie oznaczało, że sama była zdolna do werbalnej odpowiedzi. Uderzyłaś się; i co z tego? Wobec nieskończoności, którą mieli przed sobą, nie znaczyło to nic. Był jej dzisiaj, był jej jutrem.
Zakazanym snem. Jedyną udręką i jedyną nadzieją.
Jedyną pieśnią, która sprawiała, że gwiazdy tańczą nad wydmami.
Ciało dochodzi do głosu. Gdy padają pierwsze mury dzielącego ich dystansu, nie liczy się zupełnie nic poza ciepłem warg i wilgocią pocałunku. Palce samoistnie zaciskają się na męskim nadgarstku, chcąc upewnić się, że to jedynie początek. Że to nie płoche żarty podstawiane przez słaby umysł. Nagły ruch klatki piersiowej, w której zaczyna brakować powietrza, oderwanie na jedno bicie serca. Ciepłota szaleństwa najszczerszej z miłości, która występuje na kobiece policzki, kwitnie pod jego dłońmi. Postanawia zaryzykować — na ile jest to jej własna decyzja, na ile podąża tam, gdzie każe jej ślepy los? Ramiona nieznajomego wydają się najbezpieczniejszą z przystani. Udowodnił to już raz, udowodni po raz kolejny.
Druga z dłoni znajduje swe miejsce po omacku. Przez klatkę piersiową w górę, opuszki palców na odsłoniętej skórze szyi. Nawet gdyby chciały poczekać, nie dadzą rady. Zatrzymują się na dłużej u nasady karku, pewnie, acz delikatnie. Nie ma miejsca na wstyd. Czy są zdolni go odczuwać? Przecież w ich sercach są sami; bez gapiów, bez echa chrzęstów, stuknięć, wszystkich nieprzyjemnych dźwięków. Te wypierane są przez łączące się oddechy, niemal zbyt ciche do usłyszenia szelesty ubrań. Miękkość warg nieznajomego, słodycz rozchodząca się najpierw po języku, później już po całym wnętrzu ust zalecza pulsujący ból w kolanie.
— Nieważne — pada pomiędzy jednym a drugim muśnięciem. Cóż takiego było nieważne? Wcześniejsze uderzenie, wyimaginowana konieczność wynagradzania. Wszystko, czego nie mogła objąć ramionami, wszystko, co nie było nim. Z głosu kobiety wybrzmiewa pewne zniecierpliwienie; jak gdyby sama konieczność wyszeptania tego jednego słowa, oderwania się od warg w innym celu niż tylko dla złączenia ich ponownie, wzbudzała w niej irytację.
Ponownie sięga swego. Dziś bowiem może być zachłanna, zostanie jej to wybaczone. Jest przecież człowiekiem, kobietą współczesną, o zatrważająco słabej konstrukcji. Konstrukcji, która miała rację bytu wyłącznie w jego ramionach. W bezpiecznych objęciach dłoni, kciuku na kościach jarzmowych.
Einar Halvorsen
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:43
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Szum nieprzerwanych rozmów; niezliczone spojrzenia, krążące chmarą bezgłośnych – wciąż natarczywych – insektów. Okoliczny świat, osaczony gęstą, obfitą mgłą nieuwagi, gdy każdy koniuszek zmysłów zachłannie czerpie z bliskości; tonie w niej, tonie – prosto ku zatraceniu.
Nic więcej –
– jedynie miękkość czerwieni warg, dłoń, skrywająca się w drugiej dłoni i ciepły powiew oddechu. Nic więcej; wszystko, oprawione w złociste ramy świeżości nieznanych uczuć. Nadal, na peryferiach umysłu pamiętał zapach którym obdarowały go kwiaty; w chwili obecnej, chłonąc rozkoszną woń wydzielaną przez niewidzialne drobiny kobiecych perfum.
Wszystko – dziś, teraz – dla niej.
Spełniłby każdą prośbę; wysłuchał każdej zachcianki wplecionej w eteryczną tkaninę rozpiętego pomiędzy ich sylwetkami powietrza. Każde, nawet okraszone absurdem żądanie traktowałby jak bezwzględny, mający być wykonanym nakaz. Słowo, gest, drobne zdanie sączone w uszne przedsionki, były zarazem rolą do wypełnienia; skórą którą założył w chwili, gdy ją zobaczył, improwizacją której zawierzał ducha. Nie uczył się nowej roli; znał ją, jakby w nim była od dawna, jakby od dawna wiedział że w istocie jej pragnął najbardziej ze wszystkich kobiet, jedynie dotychczas błąkając się po zawiłych meandrach nieprzychylnego świata. Chciał zostać z nią; przy niej; wyrzucał, wypierał z czaszki świadomość późniejszego rozstania, które, o zgrozo, musiało mieć miejsce w mętnej, nieokreślonej przyszłości. Chciał spędzać z nią każdą chwilę, jedynie i tylko z nią; oddać jej podniszczone, kalekie, niemniej prawdziwe wnętrze.
Zabawne; ironia losu: stać się ofiarą własnej, zsyłanej na innych siły, kruszącej mury rozsądku jednym trzęsieniem chwili, jednym widokiem, jednym, pogodnym drgnięciem mimiki. Być odurzonym, być zniewolonym, lepkim od intensywnej pułapki nagłych, nieswoich – i jednocześnie własnych – gwałtownych uczuć. Kochać, już od pierwszego spojrzenia, pożądać, być pożądanym. Pamiętał, doskonale pamiętał chwile, niezgrabne sceny z etapów, kiedy jeszcze dorastał. Wpatrzone ślepo dziewczęta, pragnące za wszelką cenę choćby strzępków uwagi. Podatne, uginające się prędko pod każdą wagą sugestii, nawet ciężarem całkiem irracjonalnych słów. Mogły wszystko; robiły wszystko, lgnęły same do niego z niecierpliwymi dłońmi. Nieświadome, poniekąd jak i on sam, odkrywający dopiero siłę oraz kontrolę nad czarem, jaki od narodzenia był jego nierozerwalną częścią. Piękny chłopiec, piękny młodzieniec i później piękny mężczyzna, każdy z nich, z przerażeniem ukrywający skazę, zdolną wymusić grymas pogardy i obrzydzenia. Ogon, który odrastał brudził go demoniczną, odrażającą skazą. Przypominał, za każdym razem wytykał że nie jest w pełni człowiekiem, że jest parodią, śmiesznym istnieniem które próbuje zaprzeczyć niezaprzeczalnej prawdzie; który, za wszelką cenę, stara się być kimś innym, kimś kto zasłużył na podziw, na powszechne uznanie. Artysta, który chce aby w jego zakrętach żył płynęła zupełnie inna, bardziej ceniona krew; krew wroga; krew duchów strzegących rzeki i wodospady.
Tłum irytował; irytowali inni, zasiadający nieopodal klienci; tłum, ludzka masa wbijana jak igły w miękkie oparcia siedzeń. Marzył – o tkanej impulsem, spontanicznością ucieczce, marzył aby się wyrwać ze szponów nieprzychylnego świata, ruszyć przed siebie razem, na zawsze z nią znajdującą się odtąd przy nim.
Odsunął się, odrobinę, kiedy namiętny, spragniony taniec ich warg dobiegł do zakończenia. Pozostał jednak wciąż blisko, naruszał, zagarniał wrażliwą, prywatną przestrzeń, tkwił – zaledwie – kilka centymetrów od pełnej uroku twarzy. Opuścił dłonie, wkrótce, na nowo podnosząc jedną z poszukujących kontaktu rąk; musnął jej grzbietem policzek, z czułością, z niewysłowioną troską, z płonącą pod skórą pasją. Wzrok, kierowany przez zielono-błękitne kręgi tęczówek, ześlizgnął się w jednej chwili badawczo po jej obliczu; później, ponownie osiadł utkwiony w oczach kobiety.
Uśmiechnął się, bez pośpiechu, ciesząc się każdym, posłusznym drgnięciem krawędzi doszczętnie poddanych ust.
– Znalazłem cię – szept, zwiewny i lekki; rozchylający kotary innych, przeprowadzanych rozmów. Uśmiechał się; zupełnie, jakby odniósł zwycięstwo, jakby z ulgą, nareszcie odnalazł to czego szukał przez wyszczerbione rozpaczą i samotnością lata.
Dotknął ulotnie, zaczepnie kobiecych warg.
– Nie. – Mruknął, pomiędzy kolejnymi muśnięciami, pomiędzy jedną a drugą namiastką pocałunku. – Mylę się – usta na krótko przylgnęły, pozostawiając fantomowe ślady dotyku; przechodząc na czoło i skroń. Rozkoszował się każdym, niepozornym pierwiastkiem zetknięcia, przekonany, że wszystko, czego tylko pragnęli, łaknęli – potrzebowali do szczęścia – znajdowało się obok, blisko, niezwykle blisko; na wyciągnięcie dłoni.
– To Norny nas odnalazły – pogładził kciukiem – przez krótki moment – kącik kobiecych ust; zakończył, twierdząc że rozgrywane spotkanie zostało im przypisane przez boskie prządki przeznaczenia.
Tak – jego zdaniem – musieli być przeznaczeni.
Nic więcej –
– jedynie miękkość czerwieni warg, dłoń, skrywająca się w drugiej dłoni i ciepły powiew oddechu. Nic więcej; wszystko, oprawione w złociste ramy świeżości nieznanych uczuć. Nadal, na peryferiach umysłu pamiętał zapach którym obdarowały go kwiaty; w chwili obecnej, chłonąc rozkoszną woń wydzielaną przez niewidzialne drobiny kobiecych perfum.
Wszystko – dziś, teraz – dla niej.
Spełniłby każdą prośbę; wysłuchał każdej zachcianki wplecionej w eteryczną tkaninę rozpiętego pomiędzy ich sylwetkami powietrza. Każde, nawet okraszone absurdem żądanie traktowałby jak bezwzględny, mający być wykonanym nakaz. Słowo, gest, drobne zdanie sączone w uszne przedsionki, były zarazem rolą do wypełnienia; skórą którą założył w chwili, gdy ją zobaczył, improwizacją której zawierzał ducha. Nie uczył się nowej roli; znał ją, jakby w nim była od dawna, jakby od dawna wiedział że w istocie jej pragnął najbardziej ze wszystkich kobiet, jedynie dotychczas błąkając się po zawiłych meandrach nieprzychylnego świata. Chciał zostać z nią; przy niej; wyrzucał, wypierał z czaszki świadomość późniejszego rozstania, które, o zgrozo, musiało mieć miejsce w mętnej, nieokreślonej przyszłości. Chciał spędzać z nią każdą chwilę, jedynie i tylko z nią; oddać jej podniszczone, kalekie, niemniej prawdziwe wnętrze.
Zabawne; ironia losu: stać się ofiarą własnej, zsyłanej na innych siły, kruszącej mury rozsądku jednym trzęsieniem chwili, jednym widokiem, jednym, pogodnym drgnięciem mimiki. Być odurzonym, być zniewolonym, lepkim od intensywnej pułapki nagłych, nieswoich – i jednocześnie własnych – gwałtownych uczuć. Kochać, już od pierwszego spojrzenia, pożądać, być pożądanym. Pamiętał, doskonale pamiętał chwile, niezgrabne sceny z etapów, kiedy jeszcze dorastał. Wpatrzone ślepo dziewczęta, pragnące za wszelką cenę choćby strzępków uwagi. Podatne, uginające się prędko pod każdą wagą sugestii, nawet ciężarem całkiem irracjonalnych słów. Mogły wszystko; robiły wszystko, lgnęły same do niego z niecierpliwymi dłońmi. Nieświadome, poniekąd jak i on sam, odkrywający dopiero siłę oraz kontrolę nad czarem, jaki od narodzenia był jego nierozerwalną częścią. Piękny chłopiec, piękny młodzieniec i później piękny mężczyzna, każdy z nich, z przerażeniem ukrywający skazę, zdolną wymusić grymas pogardy i obrzydzenia. Ogon, który odrastał brudził go demoniczną, odrażającą skazą. Przypominał, za każdym razem wytykał że nie jest w pełni człowiekiem, że jest parodią, śmiesznym istnieniem które próbuje zaprzeczyć niezaprzeczalnej prawdzie; który, za wszelką cenę, stara się być kimś innym, kimś kto zasłużył na podziw, na powszechne uznanie. Artysta, który chce aby w jego zakrętach żył płynęła zupełnie inna, bardziej ceniona krew; krew wroga; krew duchów strzegących rzeki i wodospady.
Tłum irytował; irytowali inni, zasiadający nieopodal klienci; tłum, ludzka masa wbijana jak igły w miękkie oparcia siedzeń. Marzył – o tkanej impulsem, spontanicznością ucieczce, marzył aby się wyrwać ze szponów nieprzychylnego świata, ruszyć przed siebie razem, na zawsze z nią znajdującą się odtąd przy nim.
Odsunął się, odrobinę, kiedy namiętny, spragniony taniec ich warg dobiegł do zakończenia. Pozostał jednak wciąż blisko, naruszał, zagarniał wrażliwą, prywatną przestrzeń, tkwił – zaledwie – kilka centymetrów od pełnej uroku twarzy. Opuścił dłonie, wkrótce, na nowo podnosząc jedną z poszukujących kontaktu rąk; musnął jej grzbietem policzek, z czułością, z niewysłowioną troską, z płonącą pod skórą pasją. Wzrok, kierowany przez zielono-błękitne kręgi tęczówek, ześlizgnął się w jednej chwili badawczo po jej obliczu; później, ponownie osiadł utkwiony w oczach kobiety.
Uśmiechnął się, bez pośpiechu, ciesząc się każdym, posłusznym drgnięciem krawędzi doszczętnie poddanych ust.
– Znalazłem cię – szept, zwiewny i lekki; rozchylający kotary innych, przeprowadzanych rozmów. Uśmiechał się; zupełnie, jakby odniósł zwycięstwo, jakby z ulgą, nareszcie odnalazł to czego szukał przez wyszczerbione rozpaczą i samotnością lata.
Dotknął ulotnie, zaczepnie kobiecych warg.
– Nie. – Mruknął, pomiędzy kolejnymi muśnięciami, pomiędzy jedną a drugą namiastką pocałunku. – Mylę się – usta na krótko przylgnęły, pozostawiając fantomowe ślady dotyku; przechodząc na czoło i skroń. Rozkoszował się każdym, niepozornym pierwiastkiem zetknięcia, przekonany, że wszystko, czego tylko pragnęli, łaknęli – potrzebowali do szczęścia – znajdowało się obok, blisko, niezwykle blisko; na wyciągnięcie dłoni.
– To Norny nas odnalazły – pogładził kciukiem – przez krótki moment – kącik kobiecych ust; zakończył, twierdząc że rozgrywane spotkanie zostało im przypisane przez boskie prządki przeznaczenia.
Tak – jego zdaniem – musieli być przeznaczeni.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:43
Stąpali drogą wyznaczaną im przez Norny.
Nieostrożnie. Zbyt pewnie. Nader zachłannie.
Ale taki już był ich urok — dwóch nieumyślnie złamanych dusz. Dusz tragicznych w swej naturze, goniących ślepo za tym, co od zawsze było poza ich zasięgiem. Los pozwalał im od czasu do czasu musnąć koniuszkami palców doskonałości, która przysłaniała im rzeczywistość. Nigdy jednak nie mogli pochwycić jej w dłonie, ścisnąć, wgryźć się w nią i zatopić się w słodkich sokach absolutu.
Dziś dane im było grać główne role w zdradliwym przedstawieniu na deskach teatru kłamstw. To, w którą stronę podążą po zasunięciu kurtyny, gdy zamilknie dalekie echo ostatnich oklasków... znajdowało się daleko poza kognicją kobiety. Liczyło się bowiem wyłącznie to, co w zasięgu zmysłów. Wilgotna miękkość warg muskających jej własne. Różowiejących niebezpiecznie z każdym kolejnym zetknięciem, gdy kradziony w pocałunkach karmin tracił na intensywności. Ostre igiełki jednodniowego zarostu kłujące gładką skórę dłoni, która swój azyl, swe miejsce znalazła na jego policzku.
Tłum irytował.
Lecz sama obecność mężczyzny — zaburzająca prywatność przestrzeni, zagarniająca pełnię uwagi wyłącznie dla siebie — stanowiła idealny bufor między tym co ich a tym co obce.
Chwilę wytchnienia poświęciła na przyjrzenie się mu. Wciąż pod pełnym wrażeniem ideału, który w sobie zamykał. Zaskakująco szlachetne rysy twarzy jak na człowieka, który postanowił stać się częścią klienteli pubu. Ostre w delikatności i delikatne w ostrości. Dłoń zsunęła się — powoli, przeciągle — z policzka, kierując się coraz śmielej w stronę ucha. Palec wskazujący, ostatni most łączącej ich fizyczności zatrzymał się dopiero pod uchem, starając się wyczuć fakturę kości żuchwy. Zjechał leniwie w dół, zaciekle trzymając się krawędzi. Ram obrazu, który tworzyła w swej pamięci z dbałością o nawet najmniejsze detale.
Wędrówka skończyła się na podbródku. Kobieta pozwoliła sobie na gest, który w każdej innej sytuacji zostałby nazwany niesamowicie wręcz śmiałym, jak na nikłość ich znajomości. Samym czubkiem palca uniosła brodę tego, który uosabiał perfekcję bytu.
Który w jednym drgnięciu warg utwierdził ją w przekonaniu o wspólnym triumfie.
Norny czuwały nad nimi, co do tego nie było nawet najmniejszej wątpliwości. Nawet gdyby te chciały wypłynąć na powierzchnię myśli, musiały zostać spłoszone przez kolejne motyle pocałunki. Składane na skórze w pełni świadomości względem majestatu łączącej ich chwili, nieme obietnice, że przecież to nie minie, że uczucia tak silne jak ich nie mogą zgasnąć w jeden wieczór.
— Musieliśmy — pełnia determinacji, z jaką chciała odpowiedzieć na jego słowa, skruszyła się wobec kolejnych zaczepek miękkich warg. Skupienie nie mogło przyjść z łatwością. Nie, gdy wszystkie myśli wracały usilnie do jego postaci, nie gdy wzrok skupić się mógł tylko w niebieskozielonych tęczówkach. Nie istniało nic ponad nim, ponad ogniem, który pozostawiał pod jej skórą z każdym kolejnym muśnięciem. — Musieliśmy znać się wcześniej... w innym życiu?
Kiedyś. Gdzieś. Daleko stąd.
Odnalazł swe miejsce w jej duszy zbyt prosto, zbyt nagle, by mogła uwierzyć, że tylko przypadek pozwolił im na skrzyżowanie swych dróg.
Dłoń z podbródka ześlizgnęła się po przyjemnie miękkim materiale jego odzienia, odnajdując ponownie drogę ku jego nadgarstkom. Przytrzymała je; delikatnie choć pewnie. Tylko po to, by kolejny pocałunek złożyć na kciuku, który kilkanaście sekund wcześniej gładził kącik jej ust.
Nie potrafiła nazwać tego, co rozgrywało się w jej umyśle. Fala emocji, która porwała ją — jego, i c h — nigdy nie przybierała podobnych rozmiarów. Nigdy nie składała się z takich samych elementów co w tej chwili, spowitej przyjemną, różaną mgiełką.
Obecność Einara napawała ją bowiem bezbrzeżnym spokojem. Tak, jakby tylko jego obecność potrafiła ściągnąć ciężary zalegające każdego dnia na jej barkach, przynieść ulgę od kwaśnej brzydoty otaczającego świata. Wśród spokoju czaiła się jednak ciemna masa złożona w równych częściach z chciwości, nienasycenia i niecierpliwości. Pirkko była jednakże tylko człowiekiem; pełnym typowo ludzkich słabości, przerażająco łatwym do przekonania, że te kilka intensywnie współdzielonych chwil — pulsujący ból kolana, ciepło dotyku, miękkość warg, upicie bez krzty alkoholu — było wynikiem interwencji siły wyższej.
Nie zaś efektem złośliwego wybryku byłego pracownika Różanego Imperium.
Nieostrożnie. Zbyt pewnie. Nader zachłannie.
Ale taki już był ich urok — dwóch nieumyślnie złamanych dusz. Dusz tragicznych w swej naturze, goniących ślepo za tym, co od zawsze było poza ich zasięgiem. Los pozwalał im od czasu do czasu musnąć koniuszkami palców doskonałości, która przysłaniała im rzeczywistość. Nigdy jednak nie mogli pochwycić jej w dłonie, ścisnąć, wgryźć się w nią i zatopić się w słodkich sokach absolutu.
Dziś dane im było grać główne role w zdradliwym przedstawieniu na deskach teatru kłamstw. To, w którą stronę podążą po zasunięciu kurtyny, gdy zamilknie dalekie echo ostatnich oklasków... znajdowało się daleko poza kognicją kobiety. Liczyło się bowiem wyłącznie to, co w zasięgu zmysłów. Wilgotna miękkość warg muskających jej własne. Różowiejących niebezpiecznie z każdym kolejnym zetknięciem, gdy kradziony w pocałunkach karmin tracił na intensywności. Ostre igiełki jednodniowego zarostu kłujące gładką skórę dłoni, która swój azyl, swe miejsce znalazła na jego policzku.
Tłum irytował.
Lecz sama obecność mężczyzny — zaburzająca prywatność przestrzeni, zagarniająca pełnię uwagi wyłącznie dla siebie — stanowiła idealny bufor między tym co ich a tym co obce.
Chwilę wytchnienia poświęciła na przyjrzenie się mu. Wciąż pod pełnym wrażeniem ideału, który w sobie zamykał. Zaskakująco szlachetne rysy twarzy jak na człowieka, który postanowił stać się częścią klienteli pubu. Ostre w delikatności i delikatne w ostrości. Dłoń zsunęła się — powoli, przeciągle — z policzka, kierując się coraz śmielej w stronę ucha. Palec wskazujący, ostatni most łączącej ich fizyczności zatrzymał się dopiero pod uchem, starając się wyczuć fakturę kości żuchwy. Zjechał leniwie w dół, zaciekle trzymając się krawędzi. Ram obrazu, który tworzyła w swej pamięci z dbałością o nawet najmniejsze detale.
Wędrówka skończyła się na podbródku. Kobieta pozwoliła sobie na gest, który w każdej innej sytuacji zostałby nazwany niesamowicie wręcz śmiałym, jak na nikłość ich znajomości. Samym czubkiem palca uniosła brodę tego, który uosabiał perfekcję bytu.
Który w jednym drgnięciu warg utwierdził ją w przekonaniu o wspólnym triumfie.
Norny czuwały nad nimi, co do tego nie było nawet najmniejszej wątpliwości. Nawet gdyby te chciały wypłynąć na powierzchnię myśli, musiały zostać spłoszone przez kolejne motyle pocałunki. Składane na skórze w pełni świadomości względem majestatu łączącej ich chwili, nieme obietnice, że przecież to nie minie, że uczucia tak silne jak ich nie mogą zgasnąć w jeden wieczór.
— Musieliśmy — pełnia determinacji, z jaką chciała odpowiedzieć na jego słowa, skruszyła się wobec kolejnych zaczepek miękkich warg. Skupienie nie mogło przyjść z łatwością. Nie, gdy wszystkie myśli wracały usilnie do jego postaci, nie gdy wzrok skupić się mógł tylko w niebieskozielonych tęczówkach. Nie istniało nic ponad nim, ponad ogniem, który pozostawiał pod jej skórą z każdym kolejnym muśnięciem. — Musieliśmy znać się wcześniej... w innym życiu?
Kiedyś. Gdzieś. Daleko stąd.
Odnalazł swe miejsce w jej duszy zbyt prosto, zbyt nagle, by mogła uwierzyć, że tylko przypadek pozwolił im na skrzyżowanie swych dróg.
Dłoń z podbródka ześlizgnęła się po przyjemnie miękkim materiale jego odzienia, odnajdując ponownie drogę ku jego nadgarstkom. Przytrzymała je; delikatnie choć pewnie. Tylko po to, by kolejny pocałunek złożyć na kciuku, który kilkanaście sekund wcześniej gładził kącik jej ust.
Nie potrafiła nazwać tego, co rozgrywało się w jej umyśle. Fala emocji, która porwała ją — jego, i c h — nigdy nie przybierała podobnych rozmiarów. Nigdy nie składała się z takich samych elementów co w tej chwili, spowitej przyjemną, różaną mgiełką.
Obecność Einara napawała ją bowiem bezbrzeżnym spokojem. Tak, jakby tylko jego obecność potrafiła ściągnąć ciężary zalegające każdego dnia na jej barkach, przynieść ulgę od kwaśnej brzydoty otaczającego świata. Wśród spokoju czaiła się jednak ciemna masa złożona w równych częściach z chciwości, nienasycenia i niecierpliwości. Pirkko była jednakże tylko człowiekiem; pełnym typowo ludzkich słabości, przerażająco łatwym do przekonania, że te kilka intensywnie współdzielonych chwil — pulsujący ból kolana, ciepło dotyku, miękkość warg, upicie bez krzty alkoholu — było wynikiem interwencji siły wyższej.
Nie zaś efektem złośliwego wybryku byłego pracownika Różanego Imperium.
Einar Halvorsen
Re: 28.09.2000 – Pub „Kraken” – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nykanen Nie 26 Lis - 18:44
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Nieznane wybryki losu; spontaniczne grymasy niezdolnych do przewidzenia zdarzeń. Sidła uroku które wprawiły ich w zapatrzenie, intensywne, jaskrawe, na pograniczu jawy i beztroskiego snu. Nie dostrzegali nic więcej; nic oprócz siebie, kosztując powoli dotyk palący nienasyceniem zarówno ciała jak dusze.
Stwierdzenie wyjątkowo dobitne, naostrzone i pewne, że w istocie ją k o c h a uznane na zasadzie doktryny, w której uścisku zamknęło się jego ciało, na podobieństwo której na nowo kształtował się jego umysł. Pragnął okazać tę miłość tysiącami sposobów, niezliczenie wyrażać ostateczne i pozbawione kresów oddanie. Stać się ostoją, oparciem wszystkim czego jedynie mogłaby potrzebować, czego mogła zapragnąć, co tylko nawet bezczelnie mogła sobie zażyczyć - każde stwierdzenie było słodkim rozkazem. Nieświadomy, błogo nieświadomy podłoża zachodzących w nim zmian, brnął dalej po chwiejącym się, zawieszonym moście rozpętanego szaleństwa. Nie roztrząsał skąd mogła czerpać podobna, nieprzewidziana nagłość.
Bariery, dystans, ostrożność; wszystko stanowi nędzne, niechciane dzieło pokoleń, spuściznę którą byli zmuszeni taszczyć aż do wydania światu ostatniej transakcji tchnienia. Odrzucił z ramion ich nieprzyjemny ciężar, wyprostował się dumnie wnikając pewnym i zamaszystym krokiem w gąszcza zgotowanego losu. Nigdy, zresztą, nie był w stanie poszczycić się przezornością, niezwykle łatwo lądował w sidłach splamionych nonsensem związków, powykręcanych absurdalnością gałęzi które w końcu raniły, płytko, jednak boleśnie, skórę. Większość jego relacji była skrojona w jednym i powtarzalnym schemacie, tworząc równie znajomą prędko zabliźniającą się konstelację ran; burzliwy, wyrazisty początek i prędko pozostawiany wrak który znika, osiadając na mętnym, zabłoconym dnie wspomnień. Kobiety - zresztą nie tylko one - lgnęły do niego bez najmniejszego namysł, nieświadome wżerającej się i mącącej ich odbiór aury. Relacji, upływających nawet w przeciągu jednej, namiętnej nocy nie był w stanie już zliczyć, przerzucały się jak odpadki pod wpływem powiewów zmian, przemijania, bezlitosnego czasu; marna, marna namiastka namacalnego kontaktu, jałowy substytut więzi. Mógł oszukiwać; mógł kłamać na temat swojej natury jednak głęboko zakorzeniona słabość wdzierała się zespalając wadliwy konstrukt własnej osobowości. Łamanie pierwszej, wrodzonej ludzkiej rezerwy sprawiało mu poniekąd przyjemność; doceniał każdą, przypadkową znajomość, tkaną pomyślnym zbiegiem okoliczności, jednak sam nigdy dotąd nie był w niej marionetką; aktorem odgrywającym rolę, scenariusz przedstawionego mu uwielbienia.
Wierzył, że byli sobie pisani, że Norny okazały mu litość każąc uprzednio błądzić przez trzy dekady nie znając brakującego drugiego odłamka duszy, umieszczonego w innej, napotkanej dopiero teraz w ich łaskawości sylwetce. Dłoń, nadal czule muskała jej twarz; uczył się, przekonywał, za każdym razem na nowo o niemożliwym do wyrażenia słowami pięknie. Każdą cząsteczkę myśli przenikał na wskroś promień światła zachwytu; pragnął ją zapamiętać, bojąc się że niedługo ją bezpowrotnie utraci, że w niedalekiej oraz najdalszej przyszłości już nigdy jej nie odnajdzie.
Poznali się? Wcześniej? Myśl kołysała się w wątpliwości; jeśli istnieją inne, możliwe życia, z pewnością. Nie umiał dociec, z jakich okrutnych względów mógł się przekonać o wszystkim dopiero teraz; podziwiał ją, celebrując każdą ofiarowaną sekundę
aż nastała:
rozłąka, otrzeźwienie, aż wreszcie bańka ich odurzenia prysła. Rozum otrząsnął się w kilku biegnących na oślep chwilach. Co robił? Co zrobił?
Co miałoby miejsce później?
- Niemożliwe - zlepek głosek niemal wydartych z jego czeluści gardła. Oślepiająca łuna zaskoczenia rozszerzyła nareszcie trzeźwe, posyłane spojrzenie; na twarz przykuśtykał wyraz ogarniającej go niepewności. Odsunął się prędko; bliskość, zamaszyście przestała być ich życzeniem i sprzymierzeńcem, uwierała, gniotła i przypuściła atak.
Niemożliwe.
Rozstali się - albo może on uciekł? - nie zadając większości jakże niezbędnych pytań. Całość, po powrocie do domu złożyła się ostateczne w rzeczowy, prawdopodobny kształt. Wyłonił z pamięci obraz przeklętych kwiatów; ich zapach, bogowie, ich zapach. Nienawykły do stanu w którym mógł być ofiarą, oddalił się, możliwie najszybciej, niczym żałosny tchórz; nim nieznajoma byłaby w stanie spostrzec otaczającą go niecodzienną aurę, nim mogłaby podejrzewać że nie jest zwyczajnym galdrem. Wolał uniknąć podejrzeń, oskarżeń, że sam był sprawcą podobnych manipulacji, że igrał z nią, bawiąc się jej umysłem i czerpiąc garściami z daru; nie, nie, po stokroć mówione nie, nie chciał zajątrzyć już wyjątkowo niezręcznej i niepomyślnej sprawy.
Był wściekły - cholernie wściekły - stracił kontrolę, którą od zawsze miał.
Einar i Bezimienny z tematu
Stwierdzenie wyjątkowo dobitne, naostrzone i pewne, że w istocie ją k o c h a uznane na zasadzie doktryny, w której uścisku zamknęło się jego ciało, na podobieństwo której na nowo kształtował się jego umysł. Pragnął okazać tę miłość tysiącami sposobów, niezliczenie wyrażać ostateczne i pozbawione kresów oddanie. Stać się ostoją, oparciem wszystkim czego jedynie mogłaby potrzebować, czego mogła zapragnąć, co tylko nawet bezczelnie mogła sobie zażyczyć - każde stwierdzenie było słodkim rozkazem. Nieświadomy, błogo nieświadomy podłoża zachodzących w nim zmian, brnął dalej po chwiejącym się, zawieszonym moście rozpętanego szaleństwa. Nie roztrząsał skąd mogła czerpać podobna, nieprzewidziana nagłość.
Bariery, dystans, ostrożność; wszystko stanowi nędzne, niechciane dzieło pokoleń, spuściznę którą byli zmuszeni taszczyć aż do wydania światu ostatniej transakcji tchnienia. Odrzucił z ramion ich nieprzyjemny ciężar, wyprostował się dumnie wnikając pewnym i zamaszystym krokiem w gąszcza zgotowanego losu. Nigdy, zresztą, nie był w stanie poszczycić się przezornością, niezwykle łatwo lądował w sidłach splamionych nonsensem związków, powykręcanych absurdalnością gałęzi które w końcu raniły, płytko, jednak boleśnie, skórę. Większość jego relacji była skrojona w jednym i powtarzalnym schemacie, tworząc równie znajomą prędko zabliźniającą się konstelację ran; burzliwy, wyrazisty początek i prędko pozostawiany wrak który znika, osiadając na mętnym, zabłoconym dnie wspomnień. Kobiety - zresztą nie tylko one - lgnęły do niego bez najmniejszego namysł, nieświadome wżerającej się i mącącej ich odbiór aury. Relacji, upływających nawet w przeciągu jednej, namiętnej nocy nie był w stanie już zliczyć, przerzucały się jak odpadki pod wpływem powiewów zmian, przemijania, bezlitosnego czasu; marna, marna namiastka namacalnego kontaktu, jałowy substytut więzi. Mógł oszukiwać; mógł kłamać na temat swojej natury jednak głęboko zakorzeniona słabość wdzierała się zespalając wadliwy konstrukt własnej osobowości. Łamanie pierwszej, wrodzonej ludzkiej rezerwy sprawiało mu poniekąd przyjemność; doceniał każdą, przypadkową znajomość, tkaną pomyślnym zbiegiem okoliczności, jednak sam nigdy dotąd nie był w niej marionetką; aktorem odgrywającym rolę, scenariusz przedstawionego mu uwielbienia.
Wierzył, że byli sobie pisani, że Norny okazały mu litość każąc uprzednio błądzić przez trzy dekady nie znając brakującego drugiego odłamka duszy, umieszczonego w innej, napotkanej dopiero teraz w ich łaskawości sylwetce. Dłoń, nadal czule muskała jej twarz; uczył się, przekonywał, za każdym razem na nowo o niemożliwym do wyrażenia słowami pięknie. Każdą cząsteczkę myśli przenikał na wskroś promień światła zachwytu; pragnął ją zapamiętać, bojąc się że niedługo ją bezpowrotnie utraci, że w niedalekiej oraz najdalszej przyszłości już nigdy jej nie odnajdzie.
Poznali się? Wcześniej? Myśl kołysała się w wątpliwości; jeśli istnieją inne, możliwe życia, z pewnością. Nie umiał dociec, z jakich okrutnych względów mógł się przekonać o wszystkim dopiero teraz; podziwiał ją, celebrując każdą ofiarowaną sekundę
aż nastała:
rozłąka, otrzeźwienie, aż wreszcie bańka ich odurzenia prysła. Rozum otrząsnął się w kilku biegnących na oślep chwilach. Co robił? Co zrobił?
Co miałoby miejsce później?
- Niemożliwe - zlepek głosek niemal wydartych z jego czeluści gardła. Oślepiająca łuna zaskoczenia rozszerzyła nareszcie trzeźwe, posyłane spojrzenie; na twarz przykuśtykał wyraz ogarniającej go niepewności. Odsunął się prędko; bliskość, zamaszyście przestała być ich życzeniem i sprzymierzeńcem, uwierała, gniotła i przypuściła atak.
Niemożliwe.
Rozstali się - albo może on uciekł? - nie zadając większości jakże niezbędnych pytań. Całość, po powrocie do domu złożyła się ostateczne w rzeczowy, prawdopodobny kształt. Wyłonił z pamięci obraz przeklętych kwiatów; ich zapach, bogowie, ich zapach. Nienawykły do stanu w którym mógł być ofiarą, oddalił się, możliwie najszybciej, niczym żałosny tchórz; nim nieznajoma byłaby w stanie spostrzec otaczającą go niecodzienną aurę, nim mogłaby podejrzewać że nie jest zwyczajnym galdrem. Wolał uniknąć podejrzeń, oskarżeń, że sam był sprawcą podobnych manipulacji, że igrał z nią, bawiąc się jej umysłem i czerpiąc garściami z daru; nie, nie, po stokroć mówione nie, nie chciał zajątrzyć już wyjątkowo niezręcznej i niepomyślnej sprawy.
Był wściekły - cholernie wściekły - stracił kontrolę, którą od zawsze miał.
Einar i Bezimienny z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?