:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer
4 posters
Prorok
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sro 13 Paź - 17:48
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
27.11.2000
Nikt nie obdarzył dłuższym, przejętym spojrzeniem chłopca; strumień uwagi osób płynących gęstym wodospadem przez kolejne stopnie schodów, przypominał wystrzelone na ślepo kanonady pocisków, omijających drobną, przeciskającą się postać. Co rusz, między gęstwinami chichotów i uprzejmości, w promieniach rozpogodzonych twarzy, wychylało się podkurczone w nieśmiałości pytanie, prośba, próba do nawiązania kontaktu, próba poszukiwania pomocnej, zdolnej do wyciągnięcia dłoni, która pochwyci go wkrótce w pewnym, silnym uścisku.
– Przepraszam… – mamrotał, potykając się co rusz o inne osoby. – Przepraszam – przeczesał drżącymi dłońmi kosmyki opadających na czoło włosów. Zadarł ponownie głowę; w jego pobliżu zatrzymał się elegancki, odziany w smoking mężczyzna. Ogarek obecnej w nim nadziei tlił się niemrawym blaskiem – ale jeszcze nie zgasnął.
– Czy może mi pan pomóc? Ove, on… – wydukał i momentalnie dostrzegł, że nieznajomy nawet nie obrzucił go wzrokiem. Przywitał się w zamian za to z kobietą, prawdopodobnie jego bliską znajomą i odszedł w kierunku sali balowej. Dłonie chłopca ścisnęły się momentalnie w piąstki.
– Nic z tego – pokręcił głową, widząc teraz daremność podejmowanych działań. Poczuł, niedługo później, jak przy kącikach spojówek tłoczą się krople łez. Przygryzł wargę, powstrzymując pokusę bezsilnego płaczu. Osoby, które odwiedzały sierociniec Toivoa lub pracowały w nim, mogły rozpoznać chłopca – był jednym z jego podopiecznych, który miał reprezentować wdzięczne za ofiarowane pieniądze latorośle. Ubrany był w swoją najlepszą koszulę i krawat, które gdzieniegdzie nosiły skazy wymięcia. Wydawał się mieć około dziesięciu lat. To niesprawiedliwe, pomyślał. To bardzo niesprawiedliwe. Wszyscy zgromadzili się właśnie tego wieczoru, by pomóc takim jak on – nikt, do tej pory nie postanowił choćby przez chwilę przystanąć oraz wysłuchać, co miał do powiedzenia.
Bertram Holstein
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sro 13 Paź - 17:57
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nieprzerwana struga kolejnych, spóźnionych gości, wciąż toczyła się chaotycznym nurtem w górę prowadzących do wejścia schodów, podobna skłębionej, wielobarwnej ławicy, pośród której, jak łuski, migotała kosztowna biżuteria, nieskazitelnie życzliwe uśmiechy, wymieniane entuzjastycznie spojrzenia; pojedyncze sylwetki, skupiające się w niewielkie grupki, wyrastały w tym wszystkim w stateczne wyspy, omijane z ponaglającą je dezaprobatą, póki nie ulegały w końcu jej naporowi. Bertram, w nerwowym roztargnieniu, usunął się na bok, by przepuścić w drzwiach wchodzące kobiety, szeleszczące eleganckimi sukniami i zsuwające szale z jasnych ramion, kiedy wkraczały w ciepłe wnętrze holu – błysk drogocennych kolii spływał im z delikatnych szyj, czule obejmował karki, odsłonięte pod szykownym upięciem włosów, w których tkwiły spinki noszące kruszce nie mniej warte niż te oferowane dzisiaj na aukcji; spostrzeżenie to wprawiało go w pewien przykry dysonans, subtelny cień dezaprobaty nasuwający się na pogląd całego dzisiejszego wydarzenia.
Wydostał się w końcu na zewnątrz, powstrzymując się przed poluzowaniem krawatu, choć dopięty ciasno kołnierz przeszkadzał mu coraz dotkliwiej. Czuł się, jakby przesycona gwarem rozmów i masywem zmieszanych oddechów atmosfera przywarła mu do skóry, jej opar zbierał się za sztywnością koszuli, pod jej najwyższym guzikiem, w dołku obojczyka, lepka i lodowata. Miał nadzieję, że tchnienie świeżego, chłodnego powietrza to z niego strząśnie – miał nadzieję, że gdzieś go dostrzeże, zdawało mu się, że zniknął mu pośród ludzi, zmierzając w tym kierunku, może się mylił, może nie powinien w ogóle go wypatrywać – ale ludzie przelewający się obok ku wejściu czy nawet ci, stojący przy balustradzie wypuszczając z ust kłęby papierosowego dymu, zdawali się zadrażniać go tylko bardziej, osaczać, w jakiś sposób, choć w rzeczywistości pozostawali wobec niego wzajemnie obojętni.
Podążył obrzeżem stopni ku dziecińcowi, chcąc odejść nieco dalej, na spokojniejsze ubocze, żeby zapalić w komfortowej osobności, nim powróci zgodnie z obietnicą i wbrew sobie do matki i jej towarzystwa; u samej ich podstawy przystanął jednak, dostrzegając między lawirującymi sylwetkami osobistości, drobną, skuloną postać, podnoszącą spojrzenie dziecięcych oczu ku odległej twarzy jakiegoś mężczyzny, wyraźnie niezainteresowanego. Cichy, proszący głos przebił się przez kakofoniczny szum, wyłowiony mimowiednie skierowaną ku niemu uwagą; kiedy został znowu sam, porzucony na pastwę bezsilności przez zajętych sobą ludzi, Bertram, bez namysłu, przebił się bezceremonialnie przez przechodzącą ławicę spóźnionych, przepraszając pośpiesznie i nieuważnie.
– Może niezupełnie nic – mruknął miękko, złagodniały, chcąc zwrócić na siebie ostrożnie jego odwróconą w przeciwną stronę uwagę; kiedy zaszklone spojrzenie dużych, chłopięcych oczu uniosło się ku niemu, przykucnął przed nim, sięgając w troskliwym odruchu ku jego zwieszonemu ramieniu, obejmując lekko palcami rękaw znoszonej marynarki i wątłe ramię w pokrzepiającym uścisku. – Co się stało?
Wydostał się w końcu na zewnątrz, powstrzymując się przed poluzowaniem krawatu, choć dopięty ciasno kołnierz przeszkadzał mu coraz dotkliwiej. Czuł się, jakby przesycona gwarem rozmów i masywem zmieszanych oddechów atmosfera przywarła mu do skóry, jej opar zbierał się za sztywnością koszuli, pod jej najwyższym guzikiem, w dołku obojczyka, lepka i lodowata. Miał nadzieję, że tchnienie świeżego, chłodnego powietrza to z niego strząśnie – miał nadzieję, że gdzieś go dostrzeże, zdawało mu się, że zniknął mu pośród ludzi, zmierzając w tym kierunku, może się mylił, może nie powinien w ogóle go wypatrywać – ale ludzie przelewający się obok ku wejściu czy nawet ci, stojący przy balustradzie wypuszczając z ust kłęby papierosowego dymu, zdawali się zadrażniać go tylko bardziej, osaczać, w jakiś sposób, choć w rzeczywistości pozostawali wobec niego wzajemnie obojętni.
Podążył obrzeżem stopni ku dziecińcowi, chcąc odejść nieco dalej, na spokojniejsze ubocze, żeby zapalić w komfortowej osobności, nim powróci zgodnie z obietnicą i wbrew sobie do matki i jej towarzystwa; u samej ich podstawy przystanął jednak, dostrzegając między lawirującymi sylwetkami osobistości, drobną, skuloną postać, podnoszącą spojrzenie dziecięcych oczu ku odległej twarzy jakiegoś mężczyzny, wyraźnie niezainteresowanego. Cichy, proszący głos przebił się przez kakofoniczny szum, wyłowiony mimowiednie skierowaną ku niemu uwagą; kiedy został znowu sam, porzucony na pastwę bezsilności przez zajętych sobą ludzi, Bertram, bez namysłu, przebił się bezceremonialnie przez przechodzącą ławicę spóźnionych, przepraszając pośpiesznie i nieuważnie.
– Może niezupełnie nic – mruknął miękko, złagodniały, chcąc zwrócić na siebie ostrożnie jego odwróconą w przeciwną stronę uwagę; kiedy zaszklone spojrzenie dużych, chłopięcych oczu uniosło się ku niemu, przykucnął przed nim, sięgając w troskliwym odruchu ku jego zwieszonemu ramieniu, obejmując lekko palcami rękaw znoszonej marynarki i wątłe ramię w pokrzepiającym uścisku. – Co się stało?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sro 13 Paź - 17:59
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Powietrze wibrowało od gwaru rozmów, przytłaczającego ciepła tłumu rozlewającego się jednolitą kałużą po wnętrzu sali balowej, cudzych spojrzeń zatrzymujących się na jego twarzy z nachalnym oczekiwaniem, jak gdyby spodziewano się jakiejś reakcji, jakiegoś skandalu, ekwilibrystycznych podskoków cyrkowego zwierzęcia, wytresowanego batem i łańcuchami. Im dłużej przebywał w środku, tym bardziej nieznośne okazywało się nerwowe poczucie bycia obserwowanym, tym bardziej obezwładniająca potrzeba pochwycenia za jeden z kieliszków, drogich i błyszczących, zawłaszczających umysł przymusem mdłego przyzwyczajenia, wobec którego wewnętrzny mechanizm krztusił się jeszcze, zanim powściągliwość nie uległa nareszcie, sunąc ku decyzji, której skutkom nie był już w stanie przeciwdziałać.
Wyrywając się z karceru naglącej obserwacji, przeszedł korytarzem ku jadalni, jeszcze zanim pobrzmiewające w tle przemówienie zdążyło dobić końca – za sprawą przepychu, wewnątrz było duszno i tłocznie, palce z ostrożną wprawą odnalazły jednak znajomy chłód ustawionych szpalerem kieliszków, których zawartość zakołysała się lekko, gdy intensywny zapach jedzenia wprawił dłoń w nerwowe drżenie, a pusty żołądek szarpnął pojedynczym spazmem, wydając z siebie cichy, upokarzający pomruk, odruchowo zmuszający, by nachylić się nad stołem, powoli zgiąć się do przodu, zakrywając dłonią twarz, zanim szczupła kibić kieliszka uniosła się do ust, pozwalając by pozłota trunku zsunęła się w dół przełyku. Szampan już dawno nie przytępiał zmysłów, a jego słabe łachotanie było tak mdłe, że praktycznie niewyczuwalne, odzywające się w umyśle nieprzyjemną iskrą rozczarowania; to już dawno nie było wystarczające – ani ten kieliszek, ani trzy pozostałe.
Wystawne uroczystości częstowały na szczęście swych gości blichtrem paradnej wystawności, wznosząc fasady egzaltowanego wykwintu, by oderwać rzepy zainteresowania od tego, na co uwagi zwracać nie chciano – szczerości intencji, ukradkowych grymasów, wiszącej w powietrzu aury milczącego napięcia. Nie pamiętał, gdzie stał, gdy włożono mu do ręki misę szerokiej szklanki, której zawartość obłożyła umysł ciepłym kompresem, ucinając powbijane w ciało druty, pozwalając im na nowo przeobrazić się w konstrukcję kości i mięśni, rozwiewając widmo złego przeczucia, które skuwało barki w ustawicznym napięciu, zesztywnieniu sprawiającym, że można by rozkruszyć o nie bruk. Na bladym płótnie twarzy rozlały się tymczasem pierwsze kałuże pąsowych plam, wzrok zaczął reagować wolniej, a przy tym bardziej nerwowo; dlaczego czuł wrzącą malignę poczucia winy, skoro nie robił nic złego?
Nie robił nic złego – motłoch uczestników aukcji poniekąd upewniał go tylko w tym przekonaniu, żałosnym i infantylnym, niezdolnym dostrzec własnego problemu lub przynajmniej utwierdzającym, że był on najmniejszym z tych, jakie posiadał. Odetchnął głębiej, kiedy chłodne, jesienne powietrze uderzyło go w twarz, odgarniając z czoła kosmyki włosów, które zwieszały się uparcie ponad linią spojrzenia, ledwie zdążył jednak zejść ku szerokości dziedzińca, płaczliwe słowa dziecięcej bezradności zatrzymały go wpół kroku na płaskiej spadzistości schodów. Nic z tego, uniósł wzrok, kierując spojrzenie w prawą stronę, może niezupełnie nic; widoczne drgnięcie, iskra zakłopotania skrząca się w lewej komorze serca.
– Większość osób jest tu raczej marnym towarzystwem do rozmowy. – rozciągnął wargi w łagodnym uśmiechu, obserwując chłopca, który uniósł ku niemu szklistość własnego spojrzenia; umyślnie sterował przy tym wzrokiem z dala od twarzy Bertrama, unikając wyraźnego przecięcia rozdygotanej linii spojrzenia – wiedział, że było po nim widać i poczuł się w tej kwestii nienaturalnie zażenowany. – Kim jest Ove?
Wyrywając się z karceru naglącej obserwacji, przeszedł korytarzem ku jadalni, jeszcze zanim pobrzmiewające w tle przemówienie zdążyło dobić końca – za sprawą przepychu, wewnątrz było duszno i tłocznie, palce z ostrożną wprawą odnalazły jednak znajomy chłód ustawionych szpalerem kieliszków, których zawartość zakołysała się lekko, gdy intensywny zapach jedzenia wprawił dłoń w nerwowe drżenie, a pusty żołądek szarpnął pojedynczym spazmem, wydając z siebie cichy, upokarzający pomruk, odruchowo zmuszający, by nachylić się nad stołem, powoli zgiąć się do przodu, zakrywając dłonią twarz, zanim szczupła kibić kieliszka uniosła się do ust, pozwalając by pozłota trunku zsunęła się w dół przełyku. Szampan już dawno nie przytępiał zmysłów, a jego słabe łachotanie było tak mdłe, że praktycznie niewyczuwalne, odzywające się w umyśle nieprzyjemną iskrą rozczarowania; to już dawno nie było wystarczające – ani ten kieliszek, ani trzy pozostałe.
Wystawne uroczystości częstowały na szczęście swych gości blichtrem paradnej wystawności, wznosząc fasady egzaltowanego wykwintu, by oderwać rzepy zainteresowania od tego, na co uwagi zwracać nie chciano – szczerości intencji, ukradkowych grymasów, wiszącej w powietrzu aury milczącego napięcia. Nie pamiętał, gdzie stał, gdy włożono mu do ręki misę szerokiej szklanki, której zawartość obłożyła umysł ciepłym kompresem, ucinając powbijane w ciało druty, pozwalając im na nowo przeobrazić się w konstrukcję kości i mięśni, rozwiewając widmo złego przeczucia, które skuwało barki w ustawicznym napięciu, zesztywnieniu sprawiającym, że można by rozkruszyć o nie bruk. Na bladym płótnie twarzy rozlały się tymczasem pierwsze kałuże pąsowych plam, wzrok zaczął reagować wolniej, a przy tym bardziej nerwowo; dlaczego czuł wrzącą malignę poczucia winy, skoro nie robił nic złego?
Nie robił nic złego – motłoch uczestników aukcji poniekąd upewniał go tylko w tym przekonaniu, żałosnym i infantylnym, niezdolnym dostrzec własnego problemu lub przynajmniej utwierdzającym, że był on najmniejszym z tych, jakie posiadał. Odetchnął głębiej, kiedy chłodne, jesienne powietrze uderzyło go w twarz, odgarniając z czoła kosmyki włosów, które zwieszały się uparcie ponad linią spojrzenia, ledwie zdążył jednak zejść ku szerokości dziedzińca, płaczliwe słowa dziecięcej bezradności zatrzymały go wpół kroku na płaskiej spadzistości schodów. Nic z tego, uniósł wzrok, kierując spojrzenie w prawą stronę, może niezupełnie nic; widoczne drgnięcie, iskra zakłopotania skrząca się w lewej komorze serca.
– Większość osób jest tu raczej marnym towarzystwem do rozmowy. – rozciągnął wargi w łagodnym uśmiechu, obserwując chłopca, który uniósł ku niemu szklistość własnego spojrzenia; umyślnie sterował przy tym wzrokiem z dala od twarzy Bertrama, unikając wyraźnego przecięcia rozdygotanej linii spojrzenia – wiedział, że było po nim widać i poczuł się w tej kwestii nienaturalnie zażenowany. – Kim jest Ove?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Prorok
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Nie 17 Paź - 12:04
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Rozczarowanie postawą otaczających chłopca ludzi – ludzi tak dostojnych i pełnych dumy z samych siebie, że prawdopodobnie nie starczało w nich już miejsca na jakiekolwiek współczucie dla bliźnich, szczególnie tych mniejszych, zdanych na łaskę i niełaskę możnych Midgardu – jątrzyło się w nim jak niedoleczona rana. Dłonie to zaciskał w piątki, to rozcapierzał szeroko palce, jakby mógł w ten sposób pochwycić wszystkich tych, którzy minęli go bez chwili refleksji, bez choćby wątłego przebłysku zainteresowania, by jeszcze bardziej zwrócić na siebie ich wątpliwą uwagę – i już pod rozwichrzoną czupryną rodziło się solenne postanowienie bezwstydnego wpadnięcia wprost na tę pięknie błyszczącą tysiącami świecidełek salę i głośnego zaanonsowania trapiącego go problemu. Nim jednak udało mu się przestąpić choćby krok do przodu, by przybliżyć się ku realizacji powziętego planu, w pół ruchu zatrzymało go rozbrzmiałe za plecami zdanie. Najpierw jedno, później drugie, by zaraz potem zawtórował mu jeszcze jeden obcy głos. Łzy dotychczas bujające się zdradliwie w kącikach oczu, teraz potoczyły się transparentnymi perełkami po krzywiźnie policzków. Przytrzymywanym przez jednego z mężczyzn rękawem nie był w stanie nawet otrzeć twarzy ze śladów targającej nim słabości, spuścił więc smętnie głowę, odwracając ją w bok, byleby nie patrzeć w oczy dwójce wybawicieli, których nieoczekiwane pojawienie się rozminęło się z pierzchającą nadzieją na szczęśliwy finał przynajmniej tego epizodu.
- Ove i ja… Ove, on… – Spazmatycznie wciągane powietrze utrudniało chłopcu wyartykułowanie pełnego opisu zdarzenia, nie zamierzał się jednak poddawać, wiedząc że prawdopodobnie ma jedyną szansę na to, by doprosić się u dorosłych sprawiedliwości. – On nakłonił mnie, żebym pokazał mu minerał, jaki kupiłem mojej… Mojej sympatii. Powiedział, że… Że się zna. Że zna się na kamieniach. – Wreszcie zdecydował się unieść nieco głowę, by spłoszone, speszone spojrzenie utkwić najpierw w Bertramie, a następnie ponad jego ramieniem w Folke. – Że jest bliskim krewniakiem organizatorów i że mi pomoże. A potem… Potem po prostu uciekł z moją grudką mroźnej soli – dokończył wreszcie, a z oczu ponownie poleciały mu paciorki łez.
Czas na odpowiedź: 72 godziny (do 20.10)
- Ove i ja… Ove, on… – Spazmatycznie wciągane powietrze utrudniało chłopcu wyartykułowanie pełnego opisu zdarzenia, nie zamierzał się jednak poddawać, wiedząc że prawdopodobnie ma jedyną szansę na to, by doprosić się u dorosłych sprawiedliwości. – On nakłonił mnie, żebym pokazał mu minerał, jaki kupiłem mojej… Mojej sympatii. Powiedział, że… Że się zna. Że zna się na kamieniach. – Wreszcie zdecydował się unieść nieco głowę, by spłoszone, speszone spojrzenie utkwić najpierw w Bertramie, a następnie ponad jego ramieniem w Folke. – Że jest bliskim krewniakiem organizatorów i że mi pomoże. A potem… Potem po prostu uciekł z moją grudką mroźnej soli – dokończył wreszcie, a z oczu ponownie poleciały mu paciorki łez.
Czas na odpowiedź: 72 godziny (do 20.10)
Bertram Holstein
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Pon 18 Paź - 20:06
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Znajomy tembr głosu, subtelnie obciążony charakterystyczną sennością silącą się jeszcze na kamuflaż precyzyjnej, eleganckiej dykcji, potrącił w nim naprężoną nutę skrywanej zazdrosnej niecierpliwości, z jaką dotąd poszukiwał go dyskretnie pośród lawirujących figur stłoczonego towarzystwa – fałszywy, naglący ton zatętnił mu pod mostkiem, dreszcz zawstydzonego zaskoczenia tymczasem przyprawił go o niewdzięczne poczucie, że jego własne serce się z niego w tym wszystkim naigrywa. Ciemne spojrzenie podniósł ku niemu nieśpiesznie, przyzwalając sobie na delikatny, konfidencjonalny uśmiech, ale Folke zdawał się unikać go w najbardziej dotkliwy, rozczarowujący sposób: stał tuż obok, ale zauważalnie szkliste i rozszerzone kręgi jego źrenic wymykały się mu, prześlizgiwały nieuważne i niedostępne, niechętne konspiracyjnej wymianie wzajemnej uwagi. Pod roziskrzoną, zawężoną do cienkich obręczy, zielenią oczu rozkwitały plamy rozgrzanych rumieńców, których przyczyny nie musiał się wprawdzie domyślać, nawet gdyby nie wyczuwał woni alkoholu wplątanego w ciepły oddech, odruchowe zaniepokojenie zduszał jednak w zarodku, pomimo dezaprobaty – ostatecznie, jak się upomniał, nie była to jego sprawa, nie teraz i nie tutaj, nie, kiedy Folke podobnego wścibstwa czy poufałości nie chciał.
Zachowanie Baantjera odczytywał opacznie; nie chcąc wpadać przy tym w jeszcze gorsze rozdrażnienie, szczególnie w obecnej sytuacji, przeorientował pośpiesznie swoją uwagę z powrotem na chłopca, poprawiając wygasły, łagodny uśmiech tak, jakby prostował krzywo zawieszony na ścianie obraz. Lśniące perły łez zdążyły potoczyć się w tym czasie po krągłych policzkach, przyprawiając go w pierwszej chwili o sztywne zakłopotanie, prędko ustępujące pod wzbierającym w nim pobłażliwym zatroskaniem, kiedy wysłuchiwał zrozpaczonych, dukanych przez płacz tłumaczeń. Dłoń, którą przytrzymywał lekko drżące ramię, rozluźniła uścisk i drgnęła w zawahaniu, jakby chciał zebrać rzewne kryształki ze spąsowiałej skóry, ale zamiast tego puścił go wreszcie, żeby chwycić za róg wsuniętej w marynarkę poszetki, oferując mu ją niezobowiązującym gestem; tylko w dyskrecji tego ruchu zdawał się zauważać jego płacz, nie chcąc go zawstydzać krępującymi dla obu stron próbami pocieszenia.
– Musiałeś wybrać jej naprawdę piękny kamień, skoro Ove tak bardzo ci go pozazdrościł – zauważył miękko, podszywając głos subtelnym uznanie i unosząc kąciki warg w nieco śmielszym ciepłym uśmiechu. Zwalczył w sobie ochotę, by spojrzeć znów na Folke, odnaleźć ponownie szmaragd jego oczu, odszukać podobne lśnienie na palcu jego dłoni, mając nadzieję, że miał od niego więcej odwagi. – Może uda nam się go dla niej odzyskać. Pamiętasz, w którą stronę uciekł?
Odpowiedź na scenariusz.
Zachowanie Baantjera odczytywał opacznie; nie chcąc wpadać przy tym w jeszcze gorsze rozdrażnienie, szczególnie w obecnej sytuacji, przeorientował pośpiesznie swoją uwagę z powrotem na chłopca, poprawiając wygasły, łagodny uśmiech tak, jakby prostował krzywo zawieszony na ścianie obraz. Lśniące perły łez zdążyły potoczyć się w tym czasie po krągłych policzkach, przyprawiając go w pierwszej chwili o sztywne zakłopotanie, prędko ustępujące pod wzbierającym w nim pobłażliwym zatroskaniem, kiedy wysłuchiwał zrozpaczonych, dukanych przez płacz tłumaczeń. Dłoń, którą przytrzymywał lekko drżące ramię, rozluźniła uścisk i drgnęła w zawahaniu, jakby chciał zebrać rzewne kryształki ze spąsowiałej skóry, ale zamiast tego puścił go wreszcie, żeby chwycić za róg wsuniętej w marynarkę poszetki, oferując mu ją niezobowiązującym gestem; tylko w dyskrecji tego ruchu zdawał się zauważać jego płacz, nie chcąc go zawstydzać krępującymi dla obu stron próbami pocieszenia.
– Musiałeś wybrać jej naprawdę piękny kamień, skoro Ove tak bardzo ci go pozazdrościł – zauważył miękko, podszywając głos subtelnym uznanie i unosząc kąciki warg w nieco śmielszym ciepłym uśmiechu. Zwalczył w sobie ochotę, by spojrzeć znów na Folke, odnaleźć ponownie szmaragd jego oczu, odszukać podobne lśnienie na palcu jego dłoni, mając nadzieję, że miał od niego więcej odwagi. – Może uda nam się go dla niej odzyskać. Pamiętasz, w którą stronę uciekł?
Odpowiedź na scenariusz.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sro 20 Paź - 14:19
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Skupienie pierzchło leniwie, rozlewając myśli po starorzeczu świadomości, sącząc się cienkimi strugami pomiędzy płytkami chodnika, spokojnie, lecz nieubłaganie, jak z upuszczonego, styropianowego kubka, który, wymykając się z uścisku rąk, rozpadł się na bruku. Odetchnął głęboko, nabierając do piersi rześkiej trzeźwości chłodnego powietrza, wizgu poruszającego liśćmi wiatru, który uderzył w pionową wieżę tchawicy, nakazując spokój – a przynajmniej jego pozorny, znajomy miraż, paliatywny efekt niegdyś wysłużonej tarczy, która w ostatnich latach coraz częściej pokrywała się pęknięciami kurzych łapek, cienkimi rysami, przepuszczającymi prześwity wszystkiego, co ukrywał w środku.
Nienachalnie przyglądał się dłoni Bertrama, łagodnym ciężarem zalegającej na rachitycznym barku chłopca, ramionom podrygującym lekko, gdy zza przeszklonego spojrzenia ściekły krople łez, wstęgi bezsilności zsuwające się po pulchnej, dziecięcej jeszcze krągłości policzków – poczuł wobec tego widoku dotkliwe ukłucie rozczulającego żalu i jego twarz uległa zmianie, rozjaśniając się tak, jakby niespodziewanie padła na nią śreżoga bladego, zimowego słońca. Śledził wysuniętą zza marynarki poszetkę, zawisającą na wyciągniętej dłoni w niezobowiązującym geście wsparcia i poruszył się ostrożnie, jakby zęby rozdrażnionego sumienia rzeczywiście wgryzły się w miękką tkankę jego mięśni, karcąc za infantylność własnego zachowania, sposób, w jaki tak łatwo przychodziło mu odwracanie wzroku od haczykowatych linek jego uwagi.
Na słowa chłopca, stłumione płaczem, z trudem wyrywane z wąskiej cieśniny gardła, odruchowo zerknął ku paszczy otwartych drzwi budynku, szerokiej sieni, gdzie sunęły barwne ławice szeleszczących, wystawnych sukni. Na myśl o wejściu z powrotem do środka, gdzie duszne powietrze owijało się kokonem wokół ciała, a gwar rozmów dudnił wśród alkoholowego szumu skroni, ku piersi zakradł się cień mdłości, mimo to, gdy dziecko zawiesiło na nim niepokój swego wodnistego spojrzenia, Folke uśmiechnął się przyjaźnie, pokrzepiająco, jakby chciał zapewnić, że słowa Holsteina nie były tylko lichą próbą pocieszenia, kurtyną, za którą można by zasłonić swój ustawiczny brak zainteresowania.
– Hej, no już… – zaczął łagodnie, a gdy kolejne łzy spłynęły po twarzy malca, zastygając nieśmiało w kącikach ust, zbliżył się i przykucnął powoli obok, ale z dystansem, nie sięgając dłonią ku kościstości jego ramienia, nie pozwalając by echo oddechu zaległo zbyt blisko jego twarzy. – Nie martw się, na pewno go znajdziemy. – sprostował asekuracyjne zapewnienie, rozciągając usta w subtelności wyćwiczonego uśmiechu, po czym odrywając spojrzenie od dziesięciolatka, by teatralnie unieść wzrok ku Bertramowi – znów niedosłownie, bo chociaż wyszarpnął błysk hebanowych tęczówek, jego fizjonomia, nawet przecięta uprzejmym grymasem, zdawała się być nieznośnie pozbawiona konkretnego wyrazu, odległa i nieobecna. – Tak się składa, że mój przyjaciel potrafi znaleźć każdego. – mógłby powiedzieć to złośliwie, ale tego nie zrobił, jeszcze nim odczytał reakcję Holsteina, spoglądając ufnie na zaczerwienione emocjami lico poszkodowanego. – Ale tylko ty możesz go rozpoznać.
Nienachalnie przyglądał się dłoni Bertrama, łagodnym ciężarem zalegającej na rachitycznym barku chłopca, ramionom podrygującym lekko, gdy zza przeszklonego spojrzenia ściekły krople łez, wstęgi bezsilności zsuwające się po pulchnej, dziecięcej jeszcze krągłości policzków – poczuł wobec tego widoku dotkliwe ukłucie rozczulającego żalu i jego twarz uległa zmianie, rozjaśniając się tak, jakby niespodziewanie padła na nią śreżoga bladego, zimowego słońca. Śledził wysuniętą zza marynarki poszetkę, zawisającą na wyciągniętej dłoni w niezobowiązującym geście wsparcia i poruszył się ostrożnie, jakby zęby rozdrażnionego sumienia rzeczywiście wgryzły się w miękką tkankę jego mięśni, karcąc za infantylność własnego zachowania, sposób, w jaki tak łatwo przychodziło mu odwracanie wzroku od haczykowatych linek jego uwagi.
Na słowa chłopca, stłumione płaczem, z trudem wyrywane z wąskiej cieśniny gardła, odruchowo zerknął ku paszczy otwartych drzwi budynku, szerokiej sieni, gdzie sunęły barwne ławice szeleszczących, wystawnych sukni. Na myśl o wejściu z powrotem do środka, gdzie duszne powietrze owijało się kokonem wokół ciała, a gwar rozmów dudnił wśród alkoholowego szumu skroni, ku piersi zakradł się cień mdłości, mimo to, gdy dziecko zawiesiło na nim niepokój swego wodnistego spojrzenia, Folke uśmiechnął się przyjaźnie, pokrzepiająco, jakby chciał zapewnić, że słowa Holsteina nie były tylko lichą próbą pocieszenia, kurtyną, za którą można by zasłonić swój ustawiczny brak zainteresowania.
– Hej, no już… – zaczął łagodnie, a gdy kolejne łzy spłynęły po twarzy malca, zastygając nieśmiało w kącikach ust, zbliżył się i przykucnął powoli obok, ale z dystansem, nie sięgając dłonią ku kościstości jego ramienia, nie pozwalając by echo oddechu zaległo zbyt blisko jego twarzy. – Nie martw się, na pewno go znajdziemy. – sprostował asekuracyjne zapewnienie, rozciągając usta w subtelności wyćwiczonego uśmiechu, po czym odrywając spojrzenie od dziesięciolatka, by teatralnie unieść wzrok ku Bertramowi – znów niedosłownie, bo chociaż wyszarpnął błysk hebanowych tęczówek, jego fizjonomia, nawet przecięta uprzejmym grymasem, zdawała się być nieznośnie pozbawiona konkretnego wyrazu, odległa i nieobecna. – Tak się składa, że mój przyjaciel potrafi znaleźć każdego. – mógłby powiedzieć to złośliwie, ale tego nie zrobił, jeszcze nim odczytał reakcję Holsteina, spoglądając ufnie na zaczerwienione emocjami lico poszkodowanego. – Ale tylko ty możesz go rozpoznać.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Prorok
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sob 23 Paź - 22:00
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Chłopięce policzki palił nieustający żar wstydu. Przeżerał się przez skórną membranę coraz bardziej, wnikając coraz głębiej, zachłanniej karmiąc się trawiącym malca poniżeniem – że tak łatwo dał się podejść nowemu koledze; że niewystarczająco zajadle walczył o swoje; że nie potrafił dostatecznie szybko zwrócić na siebie uwagi dorosłych; że dał komukolwiek dostrzec swoją słabość, uwalniając potok łez w momencie, kiedy ktokolwiek raczył poświęcić mu chwilę swojego czasu. Pociągnął kilka razy nosem, mrugając zawzięcie, byleby tylko prędzej osuszyć zwilgotniałe oczy i pozbyć się wtulonych w kotarę ciemnych rzęs perełek łez, rozmywających przed nim i tak wystarczająco karykaturalny, nienaturalny świat.
- Chyba… Chyba tak – wydukał cienkim głosem, nagle nieco bardziej przytomnym spojrzeniem rozglądając się wokół, jakby otrzymanie od dorosłego konkretnego zadania pozwoliło mu się wreszcie dostatecznie pozbierać po kryzysie, jaki go dopadł. – Wydaje mi się, że pobiegł w tamtą stronę. – Chuda rączka z kościstymi paluszkami wystrzeliła w prawą stronę, ku słabo oświetlonemu korytarzowi skrytemu w cieniu za monumentem schodów. Było to jedyne miejsce, które większość osób zwyczajnie omijała spojrzeniem, jakby nie znajdowało się tam nic ważnego, co w rzeczywistości wcale nie mijało się z prawdą: w korytarzu mieściły się wejścia do kilku schowków, które dawno temu wyszły z ogólnego użycia i obecnie stanowiły mało chlubne magazyny na sprzęty zużyte lub wymagające generalnego odrestaurowania. – Tak, na pewno zniknął mi z oczu w tamtym miejscu – dodał za chwilę z większą dozą pewności, a w oczach zamigotał mu niewyraźny cień strachu. Łatwo mogliście dojść do konkluzji, że jednym z powodów nieodzyskania minerału do tej pory był prawdopodobnie zakorzeniony w chłopcu lęk przed ciemnymi korytarzami. Zagryzając nerwowo paznokcie lewej ręki, raz jeszcze zerknął na Folke, ostrożnie, niepewnie, jak ktoś, kto boi się, że zostanie wytypowany spośród tłumu do wzięcia udziału w czymś, co chciał wyłącznie obserwować z boku. – Bardzo panom dziękuję – rzucił pospiesznie, nie podejmując w ogóle tematu rozpoznania sprawcy kradzieży, jakby w obawie, że będzie musiał opuścić bezpiecznie jasną przestrzeń dziedzińca.
Możecie spróbować wyciągnąć z chłopca dodatkowe informacje dotyczące złodziejaszka, jak również możecie od razu przystąpić do interwencji i poszukać Ove. Jeśli zdecydujecie się na pierwszą opcję, rzucacie k100 na charyzmę. W przypadku wybrania drugiego rozwiązania, oboje wykonujecie rzut k100 na spostrzegawczość. Im wyższy wynik uzyskacie, tym więcej otrzymacie informacji.
Czas na odpowiedź: do 26.10.
- Chyba… Chyba tak – wydukał cienkim głosem, nagle nieco bardziej przytomnym spojrzeniem rozglądając się wokół, jakby otrzymanie od dorosłego konkretnego zadania pozwoliło mu się wreszcie dostatecznie pozbierać po kryzysie, jaki go dopadł. – Wydaje mi się, że pobiegł w tamtą stronę. – Chuda rączka z kościstymi paluszkami wystrzeliła w prawą stronę, ku słabo oświetlonemu korytarzowi skrytemu w cieniu za monumentem schodów. Było to jedyne miejsce, które większość osób zwyczajnie omijała spojrzeniem, jakby nie znajdowało się tam nic ważnego, co w rzeczywistości wcale nie mijało się z prawdą: w korytarzu mieściły się wejścia do kilku schowków, które dawno temu wyszły z ogólnego użycia i obecnie stanowiły mało chlubne magazyny na sprzęty zużyte lub wymagające generalnego odrestaurowania. – Tak, na pewno zniknął mi z oczu w tamtym miejscu – dodał za chwilę z większą dozą pewności, a w oczach zamigotał mu niewyraźny cień strachu. Łatwo mogliście dojść do konkluzji, że jednym z powodów nieodzyskania minerału do tej pory był prawdopodobnie zakorzeniony w chłopcu lęk przed ciemnymi korytarzami. Zagryzając nerwowo paznokcie lewej ręki, raz jeszcze zerknął na Folke, ostrożnie, niepewnie, jak ktoś, kto boi się, że zostanie wytypowany spośród tłumu do wzięcia udziału w czymś, co chciał wyłącznie obserwować z boku. – Bardzo panom dziękuję – rzucił pospiesznie, nie podejmując w ogóle tematu rozpoznania sprawcy kradzieży, jakby w obawie, że będzie musiał opuścić bezpiecznie jasną przestrzeń dziedzińca.
INFORMACJE
Możecie spróbować wyciągnąć z chłopca dodatkowe informacje dotyczące złodziejaszka, jak również możecie od razu przystąpić do interwencji i poszukać Ove. Jeśli zdecydujecie się na pierwszą opcję, rzucacie k100 na charyzmę. W przypadku wybrania drugiego rozwiązania, oboje wykonujecie rzut k100 na spostrzegawczość. Im wyższy wynik uzyskacie, tym więcej otrzymacie informacji.
Czas na odpowiedź: do 26.10.
Bertram Holstein
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sob 23 Paź - 22:20
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Ospała łagodność głosu Folke pociągała za sznurki uporczywie kiełznanych uczuć zbyt skutecznie, by potrafił oprzeć się jego uładzającej nerwy barwie; przypominała mu ciepłą senność wspólnego poranka, ostrożny świt słów wychylających zmierzwione snem brzmienie spod pąsu rozgrzanych warg, rozciągających się lekko w niedowierzającym uśmiechu, kiedy nachylał się, żeby odpowiedź na powitanie, gubiące się pośród szelestu pościeli, z równym zdumieniem na nich odcisnąć. Dotychczasowa drażliwość kornie wobec tego gasła, obłaskawiona uśmierzającą nerwy reminiscencją, niezdolna jeżyć się dłużej zniechęconym rozczarowaniem, podczas gdy zazdrośnie wodził uwagą za miękkością pokrzepiających zapewnień, w odruchu maskowanym dyskomfortową pozycją poprawiając się nieznacznie, kiedy Baantjer zwrócił się do niego, przyjemnie świadomy zetknięcia się ich zgiętych kolan. Ręką, wciąż wspartą swobodnie na udzie z trzymaną poszetką, poruszył przy tym z blefiarską przypadkowością, by bokiem małego palca przesunąć intencjonalnie po opiętym na kościstym stawie materiale jego ciemnych spodni, przyjmując niezłośliwą uwagę z lekkim, ciepłym uśmiechem, choć zdawało mu się niezmiennie, że rozmyta nietrzeźwością percepcja pozostaje mu uporczywie nieprzystępna.
Wypuścił z rozbawieniem powietrze, przechylając delikatnie głowę, przyglądając się, jeszcze raz, jego rumieńcom i migotliwej szklistości nieskupionego spojrzenia, bez wcześniejszego uprzedzenia, z zatroskaną łagodnością, dyskretnie – jak mu się przynajmniej zdawało – omotany kompresem jego obecności.
– Twój przyjaciel – powtórzył z konspiracyjną podszewką akcentacji – potrafi najwyraźniej znaleźć każdego oprócz ciebie; chociaż teraz będę już chyba wiedział, gdzie przy następnej okazji cię szukać. – W przeciwieństwie do niego nie powściągał delikatnej nuty złośliwości, nieszkodliwie pobłażliwej. – Ale Ove z pewnością mi nie ucieknie – dodał zaraz, odrywając opieszale spojrzenie, by podnieść je z powrotem na chłopca.
Potok łez zdawał się szczęśliwie ustać, wilgotne ślady ostygały na zaczerwienionych policzkach, dziesięciolatek tymczasem uspokoił się wystarczająco, by wykrztusić z siebie odpowiedź na zadane mu pytanie, wskazując drobną dłonią ku prostokątnej, ciemnej jamie korytarza schowanego przemyślnie obok okazałości schodów. Bertram podniósł się z kucków, składając niedbale poszetkę w palcach, by móc wcisnąć ją nieuważnie w okowy brustaszy marynarki; roztargniony tym, nie od razu dostrzegł zauważalne oznaki niechętnego przestrachu i chciał już zaproponować chłopcu, by im przewodził, nim pośpieszne podziękowania i błysk niespokojnego spojrzenia, rzucanego żałośnie ku Folke, nie zamknęły mu na powrót rozchylanych już w zachęcie ust.
Do wskazanego im dyskretnego wejścia podążył więc ostatecznie tylko w towarzystwie Folke, poniekąd z tego zadowolony, poniekąd w nerwowym odruchu poszukując spojrzeniem czyichś wścibskich oczu, nie potrafiąc jednak przejmować się tym tak silnie, kiedy wiedział, że powód ich wspólnej ucieczki w nieoświetlone, przyjemnie konfidencjonalne, gardło korytarza był daleki od intencji, wobec których mógłby obawiać się czyjejś czujności. Choć te, mimowolnie, nasunęły mu się na myśl, unosząc ponownie kąciki ust w powściąganej przekorności.
– Myślisz, że ktoś by zauważył? – spytał, dokańczając jedynie w myśli: gdybyśmy przepadli, na krótko, tylko na chwilę, sprzed oczu wszystkich tych ludzi. Wstrzemięźliwie nie spoglądając na Folke, przystanął przed wąskim wejściem, by przepuścić go przodem, zamiast w pełni skupić się na podjętych poszukiwaniach, przestępując szybszy krok za nim za próg, nachylając się nieznacznie nad jego ramieniem, tocząc roztargnionym spojrzeniem w głąb korytarza, po szeregu lśniących zachęcająco klamek, upewniając się przede wszystkim, by w tej zdradliwie stłoczonej ciszy nie mówić, na wszelki wypadek, zbyt głośno: – Choć byłbym raczej towarzyszem do rozmowy jeszcze marniejszym niż pozostała większość. – Postępując za nim równie opieszałym krokiem, wsunął przezornie dłonie w kieszenie spodni; w przyćmionej, małej przestrzeni osiadła na nim woń alkoholu zdawała się jeszcze silniejsza. – Mówiłbym naprawdę niewiele. Same najcieplejsze plotki.
Wypuścił z rozbawieniem powietrze, przechylając delikatnie głowę, przyglądając się, jeszcze raz, jego rumieńcom i migotliwej szklistości nieskupionego spojrzenia, bez wcześniejszego uprzedzenia, z zatroskaną łagodnością, dyskretnie – jak mu się przynajmniej zdawało – omotany kompresem jego obecności.
– Twój przyjaciel – powtórzył z konspiracyjną podszewką akcentacji – potrafi najwyraźniej znaleźć każdego oprócz ciebie; chociaż teraz będę już chyba wiedział, gdzie przy następnej okazji cię szukać. – W przeciwieństwie do niego nie powściągał delikatnej nuty złośliwości, nieszkodliwie pobłażliwej. – Ale Ove z pewnością mi nie ucieknie – dodał zaraz, odrywając opieszale spojrzenie, by podnieść je z powrotem na chłopca.
Potok łez zdawał się szczęśliwie ustać, wilgotne ślady ostygały na zaczerwienionych policzkach, dziesięciolatek tymczasem uspokoił się wystarczająco, by wykrztusić z siebie odpowiedź na zadane mu pytanie, wskazując drobną dłonią ku prostokątnej, ciemnej jamie korytarza schowanego przemyślnie obok okazałości schodów. Bertram podniósł się z kucków, składając niedbale poszetkę w palcach, by móc wcisnąć ją nieuważnie w okowy brustaszy marynarki; roztargniony tym, nie od razu dostrzegł zauważalne oznaki niechętnego przestrachu i chciał już zaproponować chłopcu, by im przewodził, nim pośpieszne podziękowania i błysk niespokojnego spojrzenia, rzucanego żałośnie ku Folke, nie zamknęły mu na powrót rozchylanych już w zachęcie ust.
Do wskazanego im dyskretnego wejścia podążył więc ostatecznie tylko w towarzystwie Folke, poniekąd z tego zadowolony, poniekąd w nerwowym odruchu poszukując spojrzeniem czyichś wścibskich oczu, nie potrafiąc jednak przejmować się tym tak silnie, kiedy wiedział, że powód ich wspólnej ucieczki w nieoświetlone, przyjemnie konfidencjonalne, gardło korytarza był daleki od intencji, wobec których mógłby obawiać się czyjejś czujności. Choć te, mimowolnie, nasunęły mu się na myśl, unosząc ponownie kąciki ust w powściąganej przekorności.
– Myślisz, że ktoś by zauważył? – spytał, dokańczając jedynie w myśli: gdybyśmy przepadli, na krótko, tylko na chwilę, sprzed oczu wszystkich tych ludzi. Wstrzemięźliwie nie spoglądając na Folke, przystanął przed wąskim wejściem, by przepuścić go przodem, zamiast w pełni skupić się na podjętych poszukiwaniach, przestępując szybszy krok za nim za próg, nachylając się nieznacznie nad jego ramieniem, tocząc roztargnionym spojrzeniem w głąb korytarza, po szeregu lśniących zachęcająco klamek, upewniając się przede wszystkim, by w tej zdradliwie stłoczonej ciszy nie mówić, na wszelki wypadek, zbyt głośno: – Choć byłbym raczej towarzyszem do rozmowy jeszcze marniejszym niż pozostała większość. – Postępując za nim równie opieszałym krokiem, wsunął przezornie dłonie w kieszenie spodni; w przyćmionej, małej przestrzeni osiadła na nim woń alkoholu zdawała się jeszcze silniejsza. – Mówiłbym naprawdę niewiele. Same najcieplejsze plotki.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sob 23 Paź - 22:20
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
'k100' : 4
'k100' : 4
Folke Baantjer
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sob 23 Paź - 22:23
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Dłoń powoli skradającego się ku piersi sentymentu była zimna i nieprzyjemna, pozostawiająca na duszy odcisk swoich palców tak, jak można by pozostawić odcisk na zaparowanym szkle łazienkowego lustra, opuszką narysować wzory, które rozmyją się i zbledną, gdy tylko do środka wedrze się świeże powietrze – chłopiec w osobliwy sposób przypominał mu siebie samego, dziewięciolatka, który po zejściu z pokładu statku chybotał się jeszcze na boki, jakby fale wzburzonego morza wlały mu się do trzewi. Pamiętał, że czuł się w Midgardzie tak samo zagubiony, z taką samą, bezradną niepewnością próbował chwycić nieśmiałością słów mijających go przechodniów, z taką samą determinacją zatrzymywać łzy, które szkliły się w zmąconej strachem zieleni spojrzenia – być może dlatego podświadomie traktował go w ten sposób, zawieszając własne słowa w przestrzeni, jakby w obawie, że smagną go niczym silny podmuch wiatru, w wyrazie wsparcia sięgając dłonią ku wątłej kościstości ramienia, ale ani razu w pełni nie kładąc na nim jej ciężaru, nie dotykając go, dopóki sam nie odwrócił się w jego stronę, wsuwając plecy pod subtelność tego zetknięcia.
Powoli skinął głową na odpowiedź chłopca, podążając wzrokiem w ślad za jego gestem, palcem wymierzonym ku półmrokowi bocznej sieni, korytarzowi raptem ginącemu w kałuży ciemnej paszczy, pochłaniającej charakterystyczny deseń równo wyłożonego bruku. Dopiero po chwili spojrzał w stronę Bertrama, uśmiechając się na jego słowa, lecz jednocześnie, wbrew sobie, pozwalając, by w cień tego grymasu wdarła się jakaś niepewność, łasica wsuwająca swe wąskie ciało w szparę w drzwiach, niezauważenie przedostając się do piwnicy. Wypił za dużo i alkohol szemrał mu w skroniach, zakrzywiając portret otaczającej go rzeczywistości, mimo to zauważył na twarzy dziecka nagłą zmianę, jakby coś w jego wnętrzu zaczęło się cofać, lśniąc w jasnych tęczówkach nerwowym dygotem lęku – sam drgnął widocznie, odnajdując widmo strachu w jego oczach, zdziwiony, że ktoś mógłby spojrzeć na niego w ten sposób, zakłopotany, że z taką pewnością sugerował mu udział w poszukiwaniach. Kiedy odwrócił się w stronę budynku, otwarta kufa nieuczęszczanego korytarza rzeczywiście tęchła słusznym niepokojem.
– W porządku. – odparł spokojnym tonem, podnosząc się – chwiejnie – z powrotem do pozycji stojącej i rozglądając się po zatłoczonym półkolu dziedzińca. – Poczekasz na nas na tamtej ławce? – ruchem głowy wskazał puste miejsce pod jedną ze spiżowych rzeźb, smukłą boginią obserwującą podwórze swym chłodnym, kamiennym wzrokiem, a kiedy chłopiec skinął posłusznie dłonią, wyraźnie dotknięty ulgą, że nie kazano mu podchodzić choćby o krok bliżej do skrytego za monumentem schodów przedsionka, odwrócił się w stronę Bertrama, tym razem unosząc woalkę infantylnej niepewności, by spojrzeć mu w oczy, zanim wkroczyli razem w otwarte gardło bocznej sieni.
– Myślę, że nikt nie miałby nic przeciwko. – ja nie miałbym nic przeciwko. Słowa rozdzierały miarowy riff echa, jakie niosło się rękawem holu, gdy stukali podeszwami o betonową podłogę – pomrukujące w krwioobiegu procenty sprawiały, że nie potrafił upilnować własnych myśli; chociaż pozwolił im wyjrzeć na światło dzienne przekorną uwagą, podskórnie nie sądził, że miałby odwagę się im oddać i ta myśl podsunęła pod mostek ukłucie przygaszonego żalu. W ciasnej, słabo oświetlonej przestrzeni nietrzeźwość wydawała się wyraźniejsza, jakby musiała się w nim stłoczyć, ograniczona murami ścian. – O? Na przykład? – jego głos zmiękł, rozciągając się w nienaturalnym, ulotnym uśmiechu na chwilę przed tym, jak rozszerzone tarcze źrenic znów przecięły półmrok rozchylającego się przed nimi pomieszczenia. Nie rozumiał – dlaczego Ove miałby ukrywać się w miejscu takim, jak to?
Powoli skinął głową na odpowiedź chłopca, podążając wzrokiem w ślad za jego gestem, palcem wymierzonym ku półmrokowi bocznej sieni, korytarzowi raptem ginącemu w kałuży ciemnej paszczy, pochłaniającej charakterystyczny deseń równo wyłożonego bruku. Dopiero po chwili spojrzał w stronę Bertrama, uśmiechając się na jego słowa, lecz jednocześnie, wbrew sobie, pozwalając, by w cień tego grymasu wdarła się jakaś niepewność, łasica wsuwająca swe wąskie ciało w szparę w drzwiach, niezauważenie przedostając się do piwnicy. Wypił za dużo i alkohol szemrał mu w skroniach, zakrzywiając portret otaczającej go rzeczywistości, mimo to zauważył na twarzy dziecka nagłą zmianę, jakby coś w jego wnętrzu zaczęło się cofać, lśniąc w jasnych tęczówkach nerwowym dygotem lęku – sam drgnął widocznie, odnajdując widmo strachu w jego oczach, zdziwiony, że ktoś mógłby spojrzeć na niego w ten sposób, zakłopotany, że z taką pewnością sugerował mu udział w poszukiwaniach. Kiedy odwrócił się w stronę budynku, otwarta kufa nieuczęszczanego korytarza rzeczywiście tęchła słusznym niepokojem.
– W porządku. – odparł spokojnym tonem, podnosząc się – chwiejnie – z powrotem do pozycji stojącej i rozglądając się po zatłoczonym półkolu dziedzińca. – Poczekasz na nas na tamtej ławce? – ruchem głowy wskazał puste miejsce pod jedną ze spiżowych rzeźb, smukłą boginią obserwującą podwórze swym chłodnym, kamiennym wzrokiem, a kiedy chłopiec skinął posłusznie dłonią, wyraźnie dotknięty ulgą, że nie kazano mu podchodzić choćby o krok bliżej do skrytego za monumentem schodów przedsionka, odwrócił się w stronę Bertrama, tym razem unosząc woalkę infantylnej niepewności, by spojrzeć mu w oczy, zanim wkroczyli razem w otwarte gardło bocznej sieni.
– Myślę, że nikt nie miałby nic przeciwko. – ja nie miałbym nic przeciwko. Słowa rozdzierały miarowy riff echa, jakie niosło się rękawem holu, gdy stukali podeszwami o betonową podłogę – pomrukujące w krwioobiegu procenty sprawiały, że nie potrafił upilnować własnych myśli; chociaż pozwolił im wyjrzeć na światło dzienne przekorną uwagą, podskórnie nie sądził, że miałby odwagę się im oddać i ta myśl podsunęła pod mostek ukłucie przygaszonego żalu. W ciasnej, słabo oświetlonej przestrzeni nietrzeźwość wydawała się wyraźniejsza, jakby musiała się w nim stłoczyć, ograniczona murami ścian. – O? Na przykład? – jego głos zmiękł, rozciągając się w nienaturalnym, ulotnym uśmiechu na chwilę przed tym, jak rozszerzone tarcze źrenic znów przecięły półmrok rozchylającego się przed nimi pomieszczenia. Nie rozumiał – dlaczego Ove miałby ukrywać się w miejscu takim, jak to?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Mistrz Gry
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sob 23 Paź - 22:23
The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości
'k100' : 77
'k100' : 77
Prorok
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Pon 1 Lis - 17:34
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Niewysłowiona wdzięczność i ulga osiadły lekko na ramionach dziecka, rozjaśniając mu twarz niemal nie dającym się wychwycić uśmiechem. Subtelna zmiana nastroju chłopca pozwoliła jednak ostatecznie pozbyć się z atmosfery niepokojącego napięcia, które dotychczas trzymało całą trójkę w mocnym, pozbawiającym złudzeń na szybkie rozwiązanie niesnaski chwycie. Prędko, nawet nie oglądając się za siebie, czmychnął we wskazanym przez Folke kierunku, przylegając ufnie plecami do monumentu czuwającego nad zaanektowanym przez niego fragmentem dziedzińca. Z podciągniętymi pod brodę nogami, które ciasno oplótł chudymi patykami rąk, raz po raz zerkał w stronę jamy korytarza, jakby spodziewał się, że dwójka mężczyzn tylko się z niego naigrywała i zaraz, bez choćby pobieżnego przetrząśnięcia pogrążonych w mroku zakamarków Domu Jarlów, wychyną znów na jasność dziedzińca, niosąc ze sobą markotną wieść, że nic z tego nie będzie.
Folke z Bertramem ani jednak myśleli zbyt szybko rozwiewać nadzieje pączkujące wolno w sercu malca. Najwyraźniej nie myśleli jednak również, by odpowiednio sprawnie przybliżyć się ku rozwiązaniu kwestii kradzieży minerału, bardziej angażując się w rozmowę między sobą niż badanie tajemnic nieprzeniknionej wstęgi ciemnego korytarza. Mimo to łatwo było im dostrzec, że ciągnąca się przed nimi alejka nie należała do drogi, z której ktokolwiek w ostatnim czasie korzystał – pod ścianą po prawej stronie piętrzyły się sterty skrzyń i pudeł częściowo poprzykrywanych bezkształtnymi płachtami materiału, na którym płocho przycupnęła warstewka kurzu. Zadarłszy głowy ku górze, na pewno nie umknęły ich uwadze potłuczone świetlówki, których ostre zęby szczerzyły się w prześmiewczych grymasach. Im dalej zagłębiali się w rozedrganą słabnącym blaskiem dziedzińca ciemność, tym wyraźniejsze stawały się wszystkie panujące wokół dźwięki. Wrażliwych na wszelkie bodźce uszu Bertrama doszedł niemrawy chrobot dobywający się z któregoś pomieszczenia przed nimi, Folke natomiast, krocząc pierwszy, miał możliwość dostrzeżenia, że przy niektórych wierzejach posadzka nosiła ślady przesuwania skrzydła drzwi. Wyglądało na to, że sam Ove niekoniecznie wiedział, co zagnało go w to miejsce.
Jedno z Was rzuca kością k6:
1, 2 – Zdecydowaliście się zajrzeć do pierwszego pomieszczenia, z którego zdawały się dochodzić jakieś odgłosy. Niestety, po dokładnym przyjrzeniu się wnętrzu, jedyne co udało wam się znaleźć to wystraszona bjära.
3, 4 – Po krótkiej wymianie spostrzeżeń zdecydowaliście się przejść jeszcze kawałek dalej, jednak w tym samym momencie w dali mignął wam czyjś cień. Czyżby Ove chciał również was zwieść na manowce?
5, 6 – Pochłonięci rozmową, postanowiliście jeszcze chwilę poczekać przed podjęciem konkretnych działań. Wnet do waszych uszu dobiegł wyraźny, głuchy łomot i stłumiony okrzyk. Wyglądało na to, że ktoś zatrzasnął się w jednym z pomieszczeń.
Folke z Bertramem ani jednak myśleli zbyt szybko rozwiewać nadzieje pączkujące wolno w sercu malca. Najwyraźniej nie myśleli jednak również, by odpowiednio sprawnie przybliżyć się ku rozwiązaniu kwestii kradzieży minerału, bardziej angażując się w rozmowę między sobą niż badanie tajemnic nieprzeniknionej wstęgi ciemnego korytarza. Mimo to łatwo było im dostrzec, że ciągnąca się przed nimi alejka nie należała do drogi, z której ktokolwiek w ostatnim czasie korzystał – pod ścianą po prawej stronie piętrzyły się sterty skrzyń i pudeł częściowo poprzykrywanych bezkształtnymi płachtami materiału, na którym płocho przycupnęła warstewka kurzu. Zadarłszy głowy ku górze, na pewno nie umknęły ich uwadze potłuczone świetlówki, których ostre zęby szczerzyły się w prześmiewczych grymasach. Im dalej zagłębiali się w rozedrganą słabnącym blaskiem dziedzińca ciemność, tym wyraźniejsze stawały się wszystkie panujące wokół dźwięki. Wrażliwych na wszelkie bodźce uszu Bertrama doszedł niemrawy chrobot dobywający się z któregoś pomieszczenia przed nimi, Folke natomiast, krocząc pierwszy, miał możliwość dostrzeżenia, że przy niektórych wierzejach posadzka nosiła ślady przesuwania skrzydła drzwi. Wyglądało na to, że sam Ove niekoniecznie wiedział, co zagnało go w to miejsce.
INFORMACJE
Jedno z Was rzuca kością k6:
1, 2 – Zdecydowaliście się zajrzeć do pierwszego pomieszczenia, z którego zdawały się dochodzić jakieś odgłosy. Niestety, po dokładnym przyjrzeniu się wnętrzu, jedyne co udało wam się znaleźć to wystraszona bjära.
3, 4 – Po krótkiej wymianie spostrzeżeń zdecydowaliście się przejść jeszcze kawałek dalej, jednak w tym samym momencie w dali mignął wam czyjś cień. Czyżby Ove chciał również was zwieść na manowce?
5, 6 – Pochłonięci rozmową, postanowiliście jeszcze chwilę poczekać przed podjęciem konkretnych działań. Wnet do waszych uszu dobiegł wyraźny, głuchy łomot i stłumiony okrzyk. Wyglądało na to, że ktoś zatrzasnął się w jednym z pomieszczeń.
Bertram Holstein
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Pon 1 Lis - 21:24
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Podjudzone konfidencją okoliczności myśli zakrzywiały mu pierwsze wrażenie zaciemnionego korytarza, jakby światło jego percepcji, przewleczone przez nikol bliskiej obecności Folke, rozpraszało się miękko w przestrzeni, roztargnione i niezdolne do właściwej pilności, do zrzucenia z postrzegania pryzmatu pokusy, tężejącej w opadającym na nich coraz gęściej cieniem oraz wpółprzytomnie poczynioną obserwacją, że istotnie mogliby pozwolić sobie tutaj na więcej swobody – przejście to sprawiało wprawdzie na pierwszy rzut oka wrażenie dawno nieodwiedzanego. W słabnącym przy każdym kroku świetle, wpadającym za nimi przez jasny prostokąt wejścia, dostrzegał sylwetki skrzyń przycupniętych pod ścianą; warstwę kurzu osiadłą na narzuconej na nie płachcie zauważał jednak głównie przez czujną myśl, że powinni ją najpierw ściągnąć, żeby nie pozostawić w warstwie pyłu zdradliwych śladów, nie roznieść go na rękach po ciemnych tkaninach garniturów, by przypadkiem nie pozostawić na klapach marynarek odcisków palców, płowych, ostentacyjnych dowodów wtartych w granatową tkaninę na jego plecach, wymownych smug pnących się wzdłuż szwu spodni, kalających, wyżej, tuż nad skórzaną gładkością paska, śnieżną niewinność koszuli Folke. Tego, kategorycznie, nie powinni popełniać, na Odyna – miarkował się, z trudnością i wbrew sobie, bo w ciasnej, ciemnej przestrzeni korytarza, w ciszy, w której mięknący głos Baantjera rezonował podżegająco, czuł się ryzykownie bliski brawurowej nierozsądności, której echo odnajdywał w jego ciepłym, upojonym oddechu, zachęcającym, by podnieść go do ust, zamiast kieliszka, pozostawić w korytarzu i – przede wszystkim – na nim liczne dowody popełnionej nieprzyzwoitej występności.
– Słyszałem na przykład – podjął zachęcony, zbyt późno spostrzegając się, że dłoń, wcześniej przezornie zamknięta w okowie kieszeni, wychyliła się z jej bezpieczeństwa, by ująć Folke za łokieć, zatrzymując go, subtelną sugestią uścisku domagając się jego uwagi. – Że widziano wśród gości zestarzałego ulubieńca miłośników teatru, nieprzyzwoicie przystojnego i trochę wstawionego – pochwyciwszy jego spojrzenie, uniesione ku niemu, wciąż niewyraźne, odnalazł palcami guzik jego marynarki; wyswobodził go z łagodnym uśmiechem z uścisku nałożonej pętelki. – Słyszałem, że coś go trochę zmierzwiło w trakcie i że–
Cichy chrobot ocierający się subtelnie o wyczulony słuch działał jak ocucające szturchnięcie; zawiesił się, lekko ku niemu nachylony, z dłonią wsuniętą ukradkiem pod połę marynarki, palcami wspartymi o ciepło ciała przez sztywny materiał koszuli, śródręczem wpasowującym się w krzywiznę smukłej sylwetki. Ściągnął brwi w roztargnieniu, gubiąc go sprzed skupionej uważności rozmywającego się nieobecnie spojrzenia, kiedy wyławiał, tym razem świadomie, niemrawy dźwięk nieśmiało dobywający się z głębi korytarza, zza którychś z dalszych drzwi.
– Słyszysz? – spytał jakby odruchem, przezornie cofając dłoń z łagodnej wąskości jego talii, prostując się i cofając nieznacznie, bez zdradliwej nerwowości czy pośpiechu, mimo że wzdrygnął się w sobie mimowolnie, nieprzyjemnie zderzony z myślą, że mogli nie być tutaj sami; że ktoś mógłby ich zobaczyć, bo nie był wystarczająco ostrożny czy czujny. Wymieniwszy z Folke jeszcze krótkie spojrzenie, podążył głębiej w wąską gardziel przejścia, nasłuchując uważnie zagadkowego chrobotu, teraz dostrzegając dopiero wyraźniej ostre krawędzie potłuczonych żarówek zwisających im nad głowami. Ledwo postąpił parę kroków, w oddali, pośród gęsto ścielającego się zamroczenia, przemknął migawkowo czyjś cień, przesuwając się pośpiesznie po peryferii widoczności, zanim zdołałby rozpoznać w nim wyraźniejszy kształt sylwetki – drgnął, instynktownie przyśpieszając kroku, przyzwyczajeniem wpółświadomie powściągając swoje tempo, dostosowując się do Folke, dodatkowo ociężałego i rozchwianego przez alkohol.
– Chyba znaleźliśmy naszego złodzieja – zauważył, odruchem sięgając ku niemu, ostatecznie jedynie zachęcająco ocierając dłoń o jego rękaw, nie mówiąc więcej nic, skupiony na tym, by zrobić jakiś użytek ze swoich zmysłów, sięgnąć słuchem za odgłosem stóp uderzających o posadzkę, przeniknąć spojrzeniem cień, rozpoznać być może woń, w przeciwieństwie do pozostałych niezwietrzałą.
– Słyszałem na przykład – podjął zachęcony, zbyt późno spostrzegając się, że dłoń, wcześniej przezornie zamknięta w okowie kieszeni, wychyliła się z jej bezpieczeństwa, by ująć Folke za łokieć, zatrzymując go, subtelną sugestią uścisku domagając się jego uwagi. – Że widziano wśród gości zestarzałego ulubieńca miłośników teatru, nieprzyzwoicie przystojnego i trochę wstawionego – pochwyciwszy jego spojrzenie, uniesione ku niemu, wciąż niewyraźne, odnalazł palcami guzik jego marynarki; wyswobodził go z łagodnym uśmiechem z uścisku nałożonej pętelki. – Słyszałem, że coś go trochę zmierzwiło w trakcie i że–
Cichy chrobot ocierający się subtelnie o wyczulony słuch działał jak ocucające szturchnięcie; zawiesił się, lekko ku niemu nachylony, z dłonią wsuniętą ukradkiem pod połę marynarki, palcami wspartymi o ciepło ciała przez sztywny materiał koszuli, śródręczem wpasowującym się w krzywiznę smukłej sylwetki. Ściągnął brwi w roztargnieniu, gubiąc go sprzed skupionej uważności rozmywającego się nieobecnie spojrzenia, kiedy wyławiał, tym razem świadomie, niemrawy dźwięk nieśmiało dobywający się z głębi korytarza, zza którychś z dalszych drzwi.
– Słyszysz? – spytał jakby odruchem, przezornie cofając dłoń z łagodnej wąskości jego talii, prostując się i cofając nieznacznie, bez zdradliwej nerwowości czy pośpiechu, mimo że wzdrygnął się w sobie mimowolnie, nieprzyjemnie zderzony z myślą, że mogli nie być tutaj sami; że ktoś mógłby ich zobaczyć, bo nie był wystarczająco ostrożny czy czujny. Wymieniwszy z Folke jeszcze krótkie spojrzenie, podążył głębiej w wąską gardziel przejścia, nasłuchując uważnie zagadkowego chrobotu, teraz dostrzegając dopiero wyraźniej ostre krawędzie potłuczonych żarówek zwisających im nad głowami. Ledwo postąpił parę kroków, w oddali, pośród gęsto ścielającego się zamroczenia, przemknął migawkowo czyjś cień, przesuwając się pośpiesznie po peryferii widoczności, zanim zdołałby rozpoznać w nim wyraźniejszy kształt sylwetki – drgnął, instynktownie przyśpieszając kroku, przyzwyczajeniem wpółświadomie powściągając swoje tempo, dostosowując się do Folke, dodatkowo ociężałego i rozchwianego przez alkohol.
– Chyba znaleźliśmy naszego złodzieja – zauważył, odruchem sięgając ku niemu, ostatecznie jedynie zachęcająco ocierając dłoń o jego rękaw, nie mówiąc więcej nic, skupiony na tym, by zrobić jakiś użytek ze swoich zmysłów, sięgnąć słuchem za odgłosem stóp uderzających o posadzkę, przeniknąć spojrzeniem cień, rozpoznać być może woń, w przeciwieństwie do pozostałych niezwietrzałą.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Pon 1 Lis - 21:24
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
'k6' : 4
'k6' : 4
Folke Baantjer
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Nie 7 Lis - 19:41
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nadwyrężoną przez alkohol trzeźwością chwytał się uparcie jego obecności, bliskiego ciepła, które zdawało się wdzierać w dzielącą ich odległość – coraz mniejszą, jak zdał sobie sprawę, czując jak cudze palce muskają ostrożnie kościstość jego łokcia – poniekąd niechętny, by przemierzać wzrokiem wnętrze ciemnego korytarza, pudeł nakrytych obrusem kurzu, drewnianych skrzyń piętrzących się ciemnymi kształtami na tle przerzedzonego mroku. Tak odmienne od wystawnego kolorytu wewnętrznych amfilad, miejsce przypominało mu wiekową piwnicę, z jej pyłem i wilgocią, zawieszonym w powietrzu widmem niewyjaśnionej obawy, do której nie chciał się przyznawać, która sprawiała jednak, że ucisk w piersi pogłębił się dolegliwie, jak gdyby podświadomie rzeczywiście sądził, że wśród niepokojącego krajobrazu mógłby natknąć się na coś przerażającego, bezwładną, ludzką dłoń wystającą spod pośpiesznie i niedbale narzuconego na ciało materiału. Uśmiechnął się więc asekuracyjnie – upokorzony i jednocześnie wdzięczny za żartobliwą przekorność jego słów, w obliczu których usta przybrały zaraz paroksyzm teatralnego grymasu, którym uraczył Bertrama w krótkim mignięciu spojrzeń, żałując, że nie był w tym aspekcie odważniejszy, że nie potrafił trzymać przy sobie uczuć porwanych przez silne wiatry Islandii, wspomnień, które na tle codziennej rutyny wydawały mu się odległym, sennym marzeniem.
– Nie jestem… – zaczął uparcie i wprawdzie nieszczególnie przekonująco, bo głos rozpływał mu się opieszale, pozbawiony ustawicznej sztywności, a chód kołysał się niepewnie, wypuszczony z karceru determinacji, kładąc mniejszy nacisk na chromą nogę, której nużąca przypadłość sprawiała, że lewy bark opadał mu wyraźnie, jakby przetrącony. Wyswobodzony z pętelki guzik sprawił, że klapy płaszcza rozsunęły się nieznacznie, Folke nie zdążył jednak pozwolić myślom wybiec w przyszłość tego napoczętego błahością scenariusza, Bertram zesztywniał bowiem, zatrzymując się w pół słowa, gdy wnętrze korytarza pogrążyło się w przenikliwości dudniącej w uszach ciszy, napoczętego wyobraźnią szemrania, które wyostrzyło zmysły, ledwie na moment wychwytując je z oparów alkoholowego zaaferowania. Niczego nie słyszał – jedynie dłoń, wysuwająca się przezornie zza jego talii, pozostawiła po sobie nieprzyjemny chłód, dropiatość gęsiej skórki, która zsunęła się dreszczem po linii kręgosłupa, rozlewając się wzdłuż obojczyków, po ramionach, w dół do splotu słonecznego, żłobiąc w ciele nierówny krzyż dziecinnego żalu.
Poruszył się ostrożnie, dostrzegając na betonowej powierzchni podłogi charakterystyczne, ciemniejsze smugi przesuwanych drzwi – być może korytarz nie był jednak tak opuszczony, jak początkowo mu się zdawało, skoro przy wierzejach posadzka nosiła wyraźne ślady czyjegoś użytkowania, lecz zamroczona błyskotliwość nie zdołała wyartykułować się uwagą poza granice jego jaźni, kawałek dalej mignęła bowiem sylwetka czyjegoś cienia, kształt przesuwający się pośpiesznie w mroku. Drgnął odruchowo, uszczypnięty pieszczotą lęku, szybko wmusił na siebie jednak odzyskanie rezonu, uspokajając się łagodnością rozmyślnej rezolutności – Ove był przecież tylko dzieckiem, toczonym przez złośliwą zuchwałość i sztubacki animusz; czy rzeczywiście? Chłopiec nie wspominał wszak niczego o jego aparycji, a on naginał swoje wyobrażenia na podstawie wniosków, które luźno i nieudolnie scalał w spójną całość – niespodziewanie zapragnął przede wszystkim wrócić z powrotem ku przestronnej jasności dziedzińca i pożałował, że nie wypił więcej, do reszty przytłumiając barwy nadwątlonej okolicznościami świadomości.
– Geisl. – powstrzymał głos przed drżeniem na krótkiej głosce zaklęcia, pozwalając by światło zakradło się wąską łuną po zakurzonej podłodze, pozostawiając blady refleks na bałaganie otaczającej ich scenerii. Bliskość dłoni przyjaciela otarła się przyjemnym zapewnieniem wsparcia o rękaw jego płaszcza, wyszarpując ciało ze stuporu chwilowego zaskoczenia, przymuszając, by poruszyło się do przodu, powoli, jak najciszej – ku miejscu, gdzie duch bezkształtnej figury zniknął w półmroku bocznej sieni.
– Nie jestem… – zaczął uparcie i wprawdzie nieszczególnie przekonująco, bo głos rozpływał mu się opieszale, pozbawiony ustawicznej sztywności, a chód kołysał się niepewnie, wypuszczony z karceru determinacji, kładąc mniejszy nacisk na chromą nogę, której nużąca przypadłość sprawiała, że lewy bark opadał mu wyraźnie, jakby przetrącony. Wyswobodzony z pętelki guzik sprawił, że klapy płaszcza rozsunęły się nieznacznie, Folke nie zdążył jednak pozwolić myślom wybiec w przyszłość tego napoczętego błahością scenariusza, Bertram zesztywniał bowiem, zatrzymując się w pół słowa, gdy wnętrze korytarza pogrążyło się w przenikliwości dudniącej w uszach ciszy, napoczętego wyobraźnią szemrania, które wyostrzyło zmysły, ledwie na moment wychwytując je z oparów alkoholowego zaaferowania. Niczego nie słyszał – jedynie dłoń, wysuwająca się przezornie zza jego talii, pozostawiła po sobie nieprzyjemny chłód, dropiatość gęsiej skórki, która zsunęła się dreszczem po linii kręgosłupa, rozlewając się wzdłuż obojczyków, po ramionach, w dół do splotu słonecznego, żłobiąc w ciele nierówny krzyż dziecinnego żalu.
Poruszył się ostrożnie, dostrzegając na betonowej powierzchni podłogi charakterystyczne, ciemniejsze smugi przesuwanych drzwi – być może korytarz nie był jednak tak opuszczony, jak początkowo mu się zdawało, skoro przy wierzejach posadzka nosiła wyraźne ślady czyjegoś użytkowania, lecz zamroczona błyskotliwość nie zdołała wyartykułować się uwagą poza granice jego jaźni, kawałek dalej mignęła bowiem sylwetka czyjegoś cienia, kształt przesuwający się pośpiesznie w mroku. Drgnął odruchowo, uszczypnięty pieszczotą lęku, szybko wmusił na siebie jednak odzyskanie rezonu, uspokajając się łagodnością rozmyślnej rezolutności – Ove był przecież tylko dzieckiem, toczonym przez złośliwą zuchwałość i sztubacki animusz; czy rzeczywiście? Chłopiec nie wspominał wszak niczego o jego aparycji, a on naginał swoje wyobrażenia na podstawie wniosków, które luźno i nieudolnie scalał w spójną całość – niespodziewanie zapragnął przede wszystkim wrócić z powrotem ku przestronnej jasności dziedzińca i pożałował, że nie wypił więcej, do reszty przytłumiając barwy nadwątlonej okolicznościami świadomości.
– Geisl. – powstrzymał głos przed drżeniem na krótkiej głosce zaklęcia, pozwalając by światło zakradło się wąską łuną po zakurzonej podłodze, pozostawiając blady refleks na bałaganie otaczającej ich scenerii. Bliskość dłoni przyjaciela otarła się przyjemnym zapewnieniem wsparcia o rękaw jego płaszcza, wyszarpując ciało ze stuporu chwilowego zaskoczenia, przymuszając, by poruszyło się do przodu, powoli, jak najciszej – ku miejscu, gdzie duch bezkształtnej figury zniknął w półmroku bocznej sieni.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Prorok
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Pią 12 Lis - 14:31
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Labirynt pogrążonych w mroku korytarzy nie wydawał się wyzwaniem – proste, choć usiane ciemnymi, symetrycznymi ranami wejść przejścia były stosunkowo miernym wyzwaniem dla, nawet niezaprawionych w podobnych przeprawach, odkrywców. A mimo to zdawało się, że obcy zarys, który jak złudny miraż wychynął na krótki moment z pochłaniającej, zbyt wiele obiecującej wam mroczności, był doskonale obeznany z rozciągającymi się przed wami zakamarkami, zostawiając po sobie wyłącznie głuche echo szybkich kroków, równie przyspieszony szmer oddechu i urywany, zdławiony nagłym gestem ostrożności brzęk… kamieni?
Czas na wzajemne przytyki, na słodkie uszczypliwości, na rozgrzewające wyobraźnię i serce plotki musieliście przełożyć na później – w obliczu zupełnie niepewnego osamotnienia coraz śmielej dającego o sobie znać; mierząc się twarzą w twarz ze świadomością bycia obserwowanym przez niewidoczne, kryjące się po zapuszczonych zakątkach cienie, jedyną słuszną decyzją było w tej chwili skoncentrowanie się na odnalezieniu właściciela – źródła tajemniczych dźwięków znaczących lękiem niedyskrecji podświadomość was obu.
Wystarczyło, byście przeszli ledwie kilkanaście metrów, by zorientować się, że ktokolwiek przeszkodził wam w rozmowie, nie miał właściwie żadnej drogi ucieczki – musiał zniknąć w jednym z wątpliwie często używanych pomieszczeń, bowiem za załomem korytarz kończył się ślepą uliczką jeszcze bardziej zastawioną wszelkiego rodzaju skrzyniami i pudłami, za którymi nie było jakiejkolwiek możliwości ukrycia się. Drogą dedukcji mogliście zatem odgadnąć, w którym dokładnie miejscu zaszył się intruz. Już po otwarciu drzwi waszym oczom ukazała się wykrzywiona w zaskakującym was wyrazie złości twarz nastolatka. Ciemne włosy falami okalały rumiane policzki, na tym jednak kończyły się superlatywy młodzieńca – grymas, jaki wykwitł na jego licu zdawał się być nieodłączną częścią chłopca, jakby gniew towarzyszył mu od zawsze.
- Czego chcecie? Wynoście się stąd! – fuknął wyjątkowo buńczucznie, krzyżując zaciśnięte w pięści ręce na piersi. Głowę zadarł wysoko, by móc patrzeć wam w oczy, a z całej jego postawy biło przekonanie, że uda mu się wyjść z tej sytuacji obronną ręką.
Możecie rzucić w tej turze kością k100 na charyzmę w celu wyciągnięcia od chłopaka informacji. Im więcej wyrzucicie, tym więcej wiadomości może przekazać Wam Ove.
Czas na odpowiedź: do 15.11.
Czas na wzajemne przytyki, na słodkie uszczypliwości, na rozgrzewające wyobraźnię i serce plotki musieliście przełożyć na później – w obliczu zupełnie niepewnego osamotnienia coraz śmielej dającego o sobie znać; mierząc się twarzą w twarz ze świadomością bycia obserwowanym przez niewidoczne, kryjące się po zapuszczonych zakątkach cienie, jedyną słuszną decyzją było w tej chwili skoncentrowanie się na odnalezieniu właściciela – źródła tajemniczych dźwięków znaczących lękiem niedyskrecji podświadomość was obu.
Wystarczyło, byście przeszli ledwie kilkanaście metrów, by zorientować się, że ktokolwiek przeszkodził wam w rozmowie, nie miał właściwie żadnej drogi ucieczki – musiał zniknąć w jednym z wątpliwie często używanych pomieszczeń, bowiem za załomem korytarz kończył się ślepą uliczką jeszcze bardziej zastawioną wszelkiego rodzaju skrzyniami i pudłami, za którymi nie było jakiejkolwiek możliwości ukrycia się. Drogą dedukcji mogliście zatem odgadnąć, w którym dokładnie miejscu zaszył się intruz. Już po otwarciu drzwi waszym oczom ukazała się wykrzywiona w zaskakującym was wyrazie złości twarz nastolatka. Ciemne włosy falami okalały rumiane policzki, na tym jednak kończyły się superlatywy młodzieńca – grymas, jaki wykwitł na jego licu zdawał się być nieodłączną częścią chłopca, jakby gniew towarzyszył mu od zawsze.
- Czego chcecie? Wynoście się stąd! – fuknął wyjątkowo buńczucznie, krzyżując zaciśnięte w pięści ręce na piersi. Głowę zadarł wysoko, by móc patrzeć wam w oczy, a z całej jego postawy biło przekonanie, że uda mu się wyjść z tej sytuacji obronną ręką.
INFORMACJE
Możecie rzucić w tej turze kością k100 na charyzmę w celu wyciągnięcia od chłopaka informacji. Im więcej wyrzucicie, tym więcej wiadomości może przekazać Wam Ove.
Czas na odpowiedź: do 15.11.
Bertram Holstein
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Nie 14 Lis - 0:10
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Na napoczęty przez przyjaciela protest zdążył jedynie skrzywić się grymaśnie w duchu, poniekąd z rozbawieniem, podobne zaprzeczenia wprawdzie zdawały się zdolne pogrążyć Folke w ewidentnej prawdzie jedynie silnej. Nie było już jednak okazji zwrócić mu uwagi na oczywistą woń alkoholu, na spojrzenie wyraźnie niepotrafiące zogniskować się precyzyjnie i jasno czy na ogólnie zauważalne rozluźnienie, jakie powlekało mu ruchy charakterystyczną swobodną flegmatycznością; nie było już tym bardziej okazji – na szczęście, niestety – wyłuszczyć przed nim zdradliwej, nieprzezornej brawury luzującej ciasny gorset ostrożnej obyczajności, której granice był gotów przez tę krótką obiecującą chwilę nagiąć, z równie dyskretną łagodnością, z jaką wpuszczał dłoń pod jego marynarkę, cierpliwie wypatrując nienadchodzącej odmowy. Musisz być wstawiony, mógłby mu powiedzieć triumfalnie, bo ja nie jestem aż tak przekonujący.
Szczęśliwie nie dano mu wystarczająco czasu, by nierozsądnie pokusić się o udowodnienie mu czegokolwiek więcej za zasłoną którychś z losowo wybranych drzwi; ostatecznie musiał resztką trzeźwej myśli pamiętać, że wbrew pozorom mogli spodziewać się w tym zapuszczonym miejscu intruza, skoro w celu jego odnalezienia zostali tutaj pokierowani, a co bezmyślnie zlekceważył, teraz dopiero, podążając za bladym światłem magicznym w głąb korytarza i nasłuchując szmeru tłumionego oddechu, pozwalając niepewnej refleksji poruszyć się pod skórą gorącym dreszczem wstydu. W tej ciemności trudno byłoby cokolwiek zauważyć, a oni nie zdążyli dopuścić się niczego jednoznacznego – uspokajał się, podskórnie zaniepokojony, zarazem połowicznie rozbawiony własną naiwnością, łatwością, z jaką ulegał dojmującemu kaprysowi uczuć, pamiętających jeszcze, zbyt wyraźnie, otumaniające, błogie nieskrępowanie, wolność posmakowaną pośród zimnej, obojętnej na nich scenerii odległej Islandii. Limitacje obwarowujące ich relację w Midgardzie zdawały się po tym drażniąco dotkliwe: konieczne bezpieczeństwo osobnego przyjścia na dzisiejsze wydarzenie, mimowolna wątpliwość, która kazała mu przed wyjściem wsunąć pierścień do kieszeni, zamiast na palec, w obawie, że ktoś mógłby zauważyć, zapytać, dostrzec bliźniaczy błysk na drugiej, delikatniejszej, dłoni, nieznośnie zdystansowanej; przede wszystkim frustrująca niemożność bezmyślnego pochwycenia jego ręki w ostentacyjny, paliatywny uścisk, w impulsie najzwyczajniejszego kaprysu.
Korytarz skończył się zaskakująco szybko; natknęli się wkrótce na niemożliwą do wyminięcia barierę poustawianych ciasno skrzyń i pudeł, przed którymi musieli przystanąć. Jego spojrzenie wreszcie opadło ku posadzce, gdzie w bladej łunie światła odsłaniały się zdradliwe ślady pozostawione w kurzu przez uchylane niedawno drzwi – stanąwszy przed jednymi z nich, kładąc nieśpiesznie dłoń na klamce, przez chwilę słuchał ostrożnego oddechu rezonującego w małym pomieszczeniu, przypadkowego brzęku obijających się o siebie przy poruszeniu złodziejskich zdobyczy. Objął palisandrem szklistą zieleń tęczówek porozumiewawczo, uprzedzając Folke chwilę przed tym, jak zatrzaśnięty zamek przeskoczył ze szczękiem, a zawiasy skrzypnęły pretensjonalnie, nadwyrężone bezceremonialnością popełnianego wtargnięcia.
Za uchylonymi drzwiami natknął się na nastoletnią fizjonomię, uchwyconą w niezręczną kliszę dorastania, zastygłą w dobrze znanym mu grymasie zniechęcającej, ostrzegawczej złości. Natychmiastowa wojowniczość sztubaka podpowiadała mu, że mieli w istocie do czynienia z Ove – lub z dzieciakiem czującym się przyłapywanym na jakiejkolwiek innej, doskonale świadomej, przewinie. Wobec wyrzuconej w ich kierunku czupurnej prowokacji musiał odruchowo nabrać w złagodniały dotąd wyraz twarzy bardziej naturalnej mu szorstkości, podrażnienia tym silniejszego, że rozpoznawał tę wyzywającą gniewność, zastygłą w defensywnej postawie ciemnowłosego chłystka; czuł jak wobec tego skojarzenia wkrada się mu w kark napięte zmęczenie, instynktowny dyskomfort, jakby reminiscencja dawniejszych, sztubackich naprężeń i zesztywniał zauważalnie, ścierając jego buńczuczność nieustępliwym grymasem mimowolnej irytacji.
– Ove, tak? – spytał zaskakująco cierpliwie, choć w głosie trudno było doszukiwać się wcześniejszej miękkości, zastąpionej przewlekłym zmęczeniem, gotowym łatwo ustąpić podrażnieniu. – Zdaje się, że masz coś, co do ciebie nie należy – zauważył szorstko, choć w pierwszej chwili zawahał się, chętny oddać scenę bardziej dyplomatycznemu Folke, jednak alkoholiczna woń napawała go przy tym pewną wątpliwością, czy powinien zdawać się na jego być może zbyt wyrozumiałą łagodność. – Wyniesiemy się, jak tylko zwrócisz nam, co zabrałeś koledze. Nawet nie będę interesował się, czy gwizdnąłeś komuś coś jeszcze. – Spojrzał na Folke krótko, zaraz dodając z cierpką kąśliwością: – Większości z obecnych się zresztą należy za robienie sobie z tego cyrku. – Nim Ove zdążyłby pomyśleć jednak, że spuszczono go z muszki nieprzychylnej, drażliwiej uwagi, rzucił jeszcze w jego kierunku ostro: – Chyba że sam mam ci przetrząsnąć kieszenie?
charyzma: 99 + 5 = 104
Szczęśliwie nie dano mu wystarczająco czasu, by nierozsądnie pokusić się o udowodnienie mu czegokolwiek więcej za zasłoną którychś z losowo wybranych drzwi; ostatecznie musiał resztką trzeźwej myśli pamiętać, że wbrew pozorom mogli spodziewać się w tym zapuszczonym miejscu intruza, skoro w celu jego odnalezienia zostali tutaj pokierowani, a co bezmyślnie zlekceważył, teraz dopiero, podążając za bladym światłem magicznym w głąb korytarza i nasłuchując szmeru tłumionego oddechu, pozwalając niepewnej refleksji poruszyć się pod skórą gorącym dreszczem wstydu. W tej ciemności trudno byłoby cokolwiek zauważyć, a oni nie zdążyli dopuścić się niczego jednoznacznego – uspokajał się, podskórnie zaniepokojony, zarazem połowicznie rozbawiony własną naiwnością, łatwością, z jaką ulegał dojmującemu kaprysowi uczuć, pamiętających jeszcze, zbyt wyraźnie, otumaniające, błogie nieskrępowanie, wolność posmakowaną pośród zimnej, obojętnej na nich scenerii odległej Islandii. Limitacje obwarowujące ich relację w Midgardzie zdawały się po tym drażniąco dotkliwe: konieczne bezpieczeństwo osobnego przyjścia na dzisiejsze wydarzenie, mimowolna wątpliwość, która kazała mu przed wyjściem wsunąć pierścień do kieszeni, zamiast na palec, w obawie, że ktoś mógłby zauważyć, zapytać, dostrzec bliźniaczy błysk na drugiej, delikatniejszej, dłoni, nieznośnie zdystansowanej; przede wszystkim frustrująca niemożność bezmyślnego pochwycenia jego ręki w ostentacyjny, paliatywny uścisk, w impulsie najzwyczajniejszego kaprysu.
Korytarz skończył się zaskakująco szybko; natknęli się wkrótce na niemożliwą do wyminięcia barierę poustawianych ciasno skrzyń i pudeł, przed którymi musieli przystanąć. Jego spojrzenie wreszcie opadło ku posadzce, gdzie w bladej łunie światła odsłaniały się zdradliwe ślady pozostawione w kurzu przez uchylane niedawno drzwi – stanąwszy przed jednymi z nich, kładąc nieśpiesznie dłoń na klamce, przez chwilę słuchał ostrożnego oddechu rezonującego w małym pomieszczeniu, przypadkowego brzęku obijających się o siebie przy poruszeniu złodziejskich zdobyczy. Objął palisandrem szklistą zieleń tęczówek porozumiewawczo, uprzedzając Folke chwilę przed tym, jak zatrzaśnięty zamek przeskoczył ze szczękiem, a zawiasy skrzypnęły pretensjonalnie, nadwyrężone bezceremonialnością popełnianego wtargnięcia.
Za uchylonymi drzwiami natknął się na nastoletnią fizjonomię, uchwyconą w niezręczną kliszę dorastania, zastygłą w dobrze znanym mu grymasie zniechęcającej, ostrzegawczej złości. Natychmiastowa wojowniczość sztubaka podpowiadała mu, że mieli w istocie do czynienia z Ove – lub z dzieciakiem czującym się przyłapywanym na jakiejkolwiek innej, doskonale świadomej, przewinie. Wobec wyrzuconej w ich kierunku czupurnej prowokacji musiał odruchowo nabrać w złagodniały dotąd wyraz twarzy bardziej naturalnej mu szorstkości, podrażnienia tym silniejszego, że rozpoznawał tę wyzywającą gniewność, zastygłą w defensywnej postawie ciemnowłosego chłystka; czuł jak wobec tego skojarzenia wkrada się mu w kark napięte zmęczenie, instynktowny dyskomfort, jakby reminiscencja dawniejszych, sztubackich naprężeń i zesztywniał zauważalnie, ścierając jego buńczuczność nieustępliwym grymasem mimowolnej irytacji.
– Ove, tak? – spytał zaskakująco cierpliwie, choć w głosie trudno było doszukiwać się wcześniejszej miękkości, zastąpionej przewlekłym zmęczeniem, gotowym łatwo ustąpić podrażnieniu. – Zdaje się, że masz coś, co do ciebie nie należy – zauważył szorstko, choć w pierwszej chwili zawahał się, chętny oddać scenę bardziej dyplomatycznemu Folke, jednak alkoholiczna woń napawała go przy tym pewną wątpliwością, czy powinien zdawać się na jego być może zbyt wyrozumiałą łagodność. – Wyniesiemy się, jak tylko zwrócisz nam, co zabrałeś koledze. Nawet nie będę interesował się, czy gwizdnąłeś komuś coś jeszcze. – Spojrzał na Folke krótko, zaraz dodając z cierpką kąśliwością: – Większości z obecnych się zresztą należy za robienie sobie z tego cyrku. – Nim Ove zdążyłby pomyśleć jednak, że spuszczono go z muszki nieprzychylnej, drażliwiej uwagi, rzucił jeszcze w jego kierunku ostro: – Chyba że sam mam ci przetrząsnąć kieszenie?
charyzma: 99 + 5 = 104
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Nie 14 Lis - 0:10
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
'k100' : 99
'k100' : 99
Folke Baantjer
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Wto 16 Lis - 15:04
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Zaklęcie położyło się żółtą łuną światła na zakurzonej, betonowej podłodze, przerzedzając ciemność, która dotąd przyprawiała go o łagodne zawroty głowy, lichą pieszczotę dyskomfortu, który rozcieńczał wyraziste rysy rzeczywistości, jak gdyby ta rozlewała się przed jego oczami na płaskiej, szklanej powierzchni. Był w tym stanie skłonny zapominać – kim był, lecz przede wszystkim kim nie był, chociaż być powinien, a jego ustawiczna ostrożność pierzchła, rozpełzając się jak arabeski mrozu na cienkiej, przezroczystej szybie. Po alkoholu nawet te pogardliwe, dostrzegalnie rzucane mu spojrzenia nie paliły tak mocno, kark nie sztywniał tak boleśnie, wewnętrze zwierzę siedziało w gawrze ściśniętej piersi, ukołysane szemraniem kojących procentów – żal i upokorzenie przychodziły dopiero później, wraz z mdłościami i bólem głowy, rozgrzanym czołem uparcie dociskanym do miękkości poduszki, dłonią nerwowo kołyszącą się przy ramie łóżka, przesuwającą palcami po chropowatości dywanu, dolegliwie świadomą, że mogłaby sięgnąć głębiej pod drewnianą konstrukcję stelaża, zacisnąć się na chłodnej szyjce nerwowo ukrywanych butelek, zacząć wszystko od nowa; poczuć się lepiej i gorzej jednocześnie.
Chrobot pośpiesznego kroku wybrzmiał wyraźnie w ciszy opuszczonego korytarza, na dowód swego istnienia przemykając im przed oczami cieniem rozmazanej sylwetki, nakazującej w myślach powtarzać sobie, że nie miał powodów, aby się obawiać, że nie był już tym samym, wiecznie zastraszanym nastolatkiem, wątłym chłopcem o nierównym chodzie i przeszklonym trwogą spojrzeniu, nie powinien chylić się przed cudzą złością, wycofywać w obliczu konfrontacji z rozdrażnionym spojrzeniem, gniewnym paroksyzmem przecinającym lico nieznajomego jak brzytwą. Ove okazał się być starszy i wyższy od dziecka spotkanego na dziedzińcu, mimo to nie ulegało wątpliwościom, że wciąż był tylko młokosem – buńczucznym i krnąbrnym, przekonanym o słuszności podjętego buntu. Przyglądał mu się uważnie, choć bez wyzywającej natarczywości, jak gdyby sądził, że zdoła dostrzec lśniącą bryłkę mroźnej soli, ukrytą w zaciśniętej pięści lub wystającą z płycizny kieszeni, sztubacki grymas rozdrażnienia zdawał się jednak skutecznie odgradzać chłopaka od wszelkiej wnikliwości, stawać tarczą pomiędzy jego intencjami, a badawczym spojrzeniem, wciąż rozkołysanym nietrzeźwością, niepewnym, w którym miejscu powinno zaklinować kotwicę swych przenikliwych źrenic.
Zauważył nagłą zmianę w tonie Bertrama i zerknął na niego odruchowo, pośród rysów twarzy próbując odnaleźć odzwierciedlenie tej znużonej powagi, która prześwitywała w jego głosie, nadwątlonej niechęcią cierpliwości, kąśliwości cierpkich słów, godzących w niesforną zawziętość młodzieńca, lecz nawet w półmroku pomieszczenia nie potrafił już chyba patrzeć na niego w ten sposób, połączyć surowej ostrości karcącego tembru ze wspomnieniem miękkich dłoni zatrzymujących się czule wokół jego bioder, słodyczą ust na spąsowiałych wargach, ciepłotą palców sięgających pod materiał ubrania, odsłaniających blade płótno skóry, kościstość napierających na nie obojczyków. Przygryzł wnętrze policzka, przymuszając się do rozsądku – nie powinien teraz o tym myśleć, być może nie powinien wcale o tym myśleć; drgnął odruchowo dopiero, gdy drażliwa uwaga przyjaciela rozdęła się widmem nieprzyjemnej groźby, wdzierając się igłą nakazu w gęstą melasę napiętej atmosfery – zawiesił dłoń na sztywności jego przedramienia nieomal odruchowo, a złocistość pierścionka błysnęła w świetle zaklęcia, skontrastowana z tłem ciemnego materiału ubrania.
– Przestań, Bertram. To tylko dziecko. – ściszony głos łagodnej uwagi, wypływający z głębi krtani na chwilę przed tym, jak odwrócił głowę z powrotem ku nastroszonemu chłopakowi, wciąż uparcie stojącemu w ślepej uliczce wąskiego korytarza, z rękami defensywnie skrzyżowanymi na piersi. Uświadomiony, że wciąż trzymał dłoń przy zgięciu jego ręki, zsunął ją powoli, pozwalając, by zwiesiła się bezwładnie wzdłuż ciała. – Przyszliśmy po kryształ, nie chcemy od ciebie niczego więcej. – zwrócił się naiwnie, prawie wyrozumiale, powstrzymując się przed cichym westchnieniem, gdy jego wzrok natrafił na chłodne, zwarzone spojrzeniem Ove.
7 + 20 = 27
Chrobot pośpiesznego kroku wybrzmiał wyraźnie w ciszy opuszczonego korytarza, na dowód swego istnienia przemykając im przed oczami cieniem rozmazanej sylwetki, nakazującej w myślach powtarzać sobie, że nie miał powodów, aby się obawiać, że nie był już tym samym, wiecznie zastraszanym nastolatkiem, wątłym chłopcem o nierównym chodzie i przeszklonym trwogą spojrzeniu, nie powinien chylić się przed cudzą złością, wycofywać w obliczu konfrontacji z rozdrażnionym spojrzeniem, gniewnym paroksyzmem przecinającym lico nieznajomego jak brzytwą. Ove okazał się być starszy i wyższy od dziecka spotkanego na dziedzińcu, mimo to nie ulegało wątpliwościom, że wciąż był tylko młokosem – buńczucznym i krnąbrnym, przekonanym o słuszności podjętego buntu. Przyglądał mu się uważnie, choć bez wyzywającej natarczywości, jak gdyby sądził, że zdoła dostrzec lśniącą bryłkę mroźnej soli, ukrytą w zaciśniętej pięści lub wystającą z płycizny kieszeni, sztubacki grymas rozdrażnienia zdawał się jednak skutecznie odgradzać chłopaka od wszelkiej wnikliwości, stawać tarczą pomiędzy jego intencjami, a badawczym spojrzeniem, wciąż rozkołysanym nietrzeźwością, niepewnym, w którym miejscu powinno zaklinować kotwicę swych przenikliwych źrenic.
Zauważył nagłą zmianę w tonie Bertrama i zerknął na niego odruchowo, pośród rysów twarzy próbując odnaleźć odzwierciedlenie tej znużonej powagi, która prześwitywała w jego głosie, nadwątlonej niechęcią cierpliwości, kąśliwości cierpkich słów, godzących w niesforną zawziętość młodzieńca, lecz nawet w półmroku pomieszczenia nie potrafił już chyba patrzeć na niego w ten sposób, połączyć surowej ostrości karcącego tembru ze wspomnieniem miękkich dłoni zatrzymujących się czule wokół jego bioder, słodyczą ust na spąsowiałych wargach, ciepłotą palców sięgających pod materiał ubrania, odsłaniających blade płótno skóry, kościstość napierających na nie obojczyków. Przygryzł wnętrze policzka, przymuszając się do rozsądku – nie powinien teraz o tym myśleć, być może nie powinien wcale o tym myśleć; drgnął odruchowo dopiero, gdy drażliwa uwaga przyjaciela rozdęła się widmem nieprzyjemnej groźby, wdzierając się igłą nakazu w gęstą melasę napiętej atmosfery – zawiesił dłoń na sztywności jego przedramienia nieomal odruchowo, a złocistość pierścionka błysnęła w świetle zaklęcia, skontrastowana z tłem ciemnego materiału ubrania.
– Przestań, Bertram. To tylko dziecko. – ściszony głos łagodnej uwagi, wypływający z głębi krtani na chwilę przed tym, jak odwrócił głowę z powrotem ku nastroszonemu chłopakowi, wciąż uparcie stojącemu w ślepej uliczce wąskiego korytarza, z rękami defensywnie skrzyżowanymi na piersi. Uświadomiony, że wciąż trzymał dłoń przy zgięciu jego ręki, zsunął ją powoli, pozwalając, by zwiesiła się bezwładnie wzdłuż ciała. – Przyszliśmy po kryształ, nie chcemy od ciebie niczego więcej. – zwrócił się naiwnie, prawie wyrozumiale, powstrzymując się przed cichym westchnieniem, gdy jego wzrok natrafił na chłodne, zwarzone spojrzeniem Ove.
7 + 20 = 27
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Mistrz Gry
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Wto 16 Lis - 15:04
The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości
'k100' : 7
'k100' : 7
Prorok
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sro 1 Gru - 19:31
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Ove zamrugał gwałtownie, najpierw zaskoczony reakcją dwójki mężczyzn, którzy w tak bezpardonowy sposób wtargnęli do jego azylu, do bezpiecznej przystani, o której istnieniu miał nie wiedzieć nikt – zachowywał wszak wszelkie możliwe środki ostrożności – później natomiast coraz bardziej rozeźlony. Wzburzenie niemal natychmiast przesłoniło chłopcu jasny osąd sytuacji, w jakiej się znalazł, do jakiej wszak sam doprowadził. Płatki nozdrzy zafalowały zdradliwie, zęby zacisnęły się mocno, rysując ostro gniewny zarys szczęki. Nie chciał, nie miał zamiaru słuchać kogoś, kto nie miał nad nim żadnej władzy, kogo widział pierwszy raz w życiu i kto, o tym był zupełnie przekonany, na pewno nie miał prawa przebywać w tym samym miejscu, co on; kogo obecność w Domu Jarlów – jarlów! a nie przypadkowych, nie mających pojęcia o ważności tego miejsca galdrów – była wątpliwie widziana.
Kiedy jednak z ust wyższego z mężczyzn popłynęły pierwsze słowa, grymas oburzenia na twarzy młodzika ustąpił skonfundowaniu – nie spodziewał się, bogowie mu świadkami, że był w pełni przekonany, że jego zabawa nie wyjdzie na jaw poza ścisły krąg wtajemniczonych-pokrzywdzonych, którzy mieli być na tyle głupi lub zlęknieni, by prawdopodobieństwo wypłynięcia na wierzch – na światło dzienne i dotarcie do kogokolwiek, kto mógłby zepsuć mu całą zabawę – tego fortelu graniczyło z niemożliwym. Już otwarte do odparowania ataku usta zamknęły się z powrotem, ściągnięte w dziubek, a policzki wydęły ze złości.
- Nie wiem, kto wam naopowiadał takich bzdur, ale to wszystko zwykłe pomówienia – wykrztusił wreszcie, robiąc oczy wielkie jak spodki. Powoli zaczynało docierać do niego, że swoją obecną postawą niewiele ugra i prawdopodobnie, idąc dalej w zaparte, jedynie doczeka się faktycznej rewizji przez obcych mężczyzn i ciemnym, dalekim od oczu pozostałych uczestników aukcji miejscu. Mogliby go tu… Mogliby mu… Przełknął ślinę, zezując na stojącego nieco z tyłu galdra – jego twarz wydawała mu się bardziej znajoma, nie potrafił jednak określić, gdzie wcześniej mógł go widzieć. – Tylko spróbujecie położyć na mnie łapy, a wylądujecie w Nordkinn szybciej niż zdążycie przeprosić. – Targający chłopcem lęk sprawił, że głos podniósł mu się do nieprzyjemnego pisku. Zrobił krok w tył, sięgając dłonią za siebie, do kieszeni spodni, z której wyciągnął garść szlachetnych kamieni i rzucił przypadkowy w stronę Folke. – Powiedz mu coś i się stąd zabierajcie. Albo nie ręczę za siebie i swojego ojca – spróbował jeszcze raz groźby, ciskając z oczu gromy wściekłego upokorzenia.
W tym momencie możecie z powrotem udać się do chłopca, któremu został skradziony kamień. Możecie również bez słowa opuścić aukcję.
Kiedy jednak z ust wyższego z mężczyzn popłynęły pierwsze słowa, grymas oburzenia na twarzy młodzika ustąpił skonfundowaniu – nie spodziewał się, bogowie mu świadkami, że był w pełni przekonany, że jego zabawa nie wyjdzie na jaw poza ścisły krąg wtajemniczonych-pokrzywdzonych, którzy mieli być na tyle głupi lub zlęknieni, by prawdopodobieństwo wypłynięcia na wierzch – na światło dzienne i dotarcie do kogokolwiek, kto mógłby zepsuć mu całą zabawę – tego fortelu graniczyło z niemożliwym. Już otwarte do odparowania ataku usta zamknęły się z powrotem, ściągnięte w dziubek, a policzki wydęły ze złości.
- Nie wiem, kto wam naopowiadał takich bzdur, ale to wszystko zwykłe pomówienia – wykrztusił wreszcie, robiąc oczy wielkie jak spodki. Powoli zaczynało docierać do niego, że swoją obecną postawą niewiele ugra i prawdopodobnie, idąc dalej w zaparte, jedynie doczeka się faktycznej rewizji przez obcych mężczyzn i ciemnym, dalekim od oczu pozostałych uczestników aukcji miejscu. Mogliby go tu… Mogliby mu… Przełknął ślinę, zezując na stojącego nieco z tyłu galdra – jego twarz wydawała mu się bardziej znajoma, nie potrafił jednak określić, gdzie wcześniej mógł go widzieć. – Tylko spróbujecie położyć na mnie łapy, a wylądujecie w Nordkinn szybciej niż zdążycie przeprosić. – Targający chłopcem lęk sprawił, że głos podniósł mu się do nieprzyjemnego pisku. Zrobił krok w tył, sięgając dłonią za siebie, do kieszeni spodni, z której wyciągnął garść szlachetnych kamieni i rzucił przypadkowy w stronę Folke. – Powiedz mu coś i się stąd zabierajcie. Albo nie ręczę za siebie i swojego ojca – spróbował jeszcze raz groźby, ciskając z oczu gromy wściekłego upokorzenia.
INFORMACJE
W tym momencie możecie z powrotem udać się do chłopca, któremu został skradziony kamień. Możecie również bez słowa opuścić aukcję.
Bertram Holstein
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Nie 5 Gru - 17:46
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Przybrana przezeń odruchowo nieprzyjemna postawa okazywała się być bardziej skuteczna niż się tego spodziewał, jednak obserwując ekspresję nastroszonego chłystka, w której spośród buńczucznego gniewu wychylała się najpierw zawstydzona konfuzja, później nerwowa niepewność i prędka, choć niepozbawiona werbalnej zajadłości, kapitulacja, nie czerpał z odnoszonego efektu żadnej satysfakcji; przeciwnie – miał do siebie cichy, trzymany ściśle w wąskim zakamarku świadomości, żal, że nie potrafił obejść się z nim łagodniej, powstrzymać chrypiącej surowości tonu, pochopności złowrogich słów, spojrzeć na niego z większą pobłażliwością dla infantylności wybryków, jakkolwiek zasługujących na reprymendę, to jednak wciąż jeszcze zwyczajnie, lekkomyślnie, po prostu sztubackich. Ostrze groźby łyskające w jego własnym głosie mierziło go samego, lecz z chwilą, w której wybrzmiało, było już daleko za późno, by się z niej wycofywać, trwał więc w swoim szorstkim usposobieniu dalej, miarkując chłopaka nieustępliwym, wyraźnie coraz mniej cierpliwym spojrzeniem, póki dotyk Folke nie zawiesił się uziemiającym ciężarem na jego przedramieniu, sprawiając, że drgnął nieznacznie, jakby tknięty w naprężoną strunę nerwu, w pierwszym odruchu napinającą się silniej z mimowolnym zesztywnieniem, by zaraz później, mniej spodziewanie, rozsupłać dotychczasowy kurcz zadrażnienia, ulegając paliatywowi łagodnie zadawanego mu napomnienia. Spoglądał na niego z pewnym roztargnieniem jeszcze chwilę po tym, jak Folke odwrócił własny wzrok ku Ove, zwracając się doń z prostoduszną wyrozumiałością, tak silnie kontrastującą z tym, co Bertram sam zdążył upuścić w zgęstniałą atmosferę zastanej sytuacji: naciskającą nielitościwie wrogość, stającą w gardle jemu i spłoszonemu chłopcu, próbującemu teraz odkrztusić ją wraz z równie nierozważnymi, defensywnymi odzywkami.
Dłoń Folke, blada na tle rękawa marynarki, nie pozwalająca mu zakotwiczyć się z powrotem w pisanej mu złej roli tego przedstawienia, jakby trzymała go nie za materiał marynarki, a bezpośrednio za kark impulsywnego temperamentu, zsunęła się po znieruchomiałym przedramieniu, wycofując się opieszale; choć nie odważył się opuścić źrenic, na peryferii widzenia błysnęło mu złoto okalające czule szmaragdowe oczko pierścienia i dopiero wtedy, tknięty tym w żywą, odsłoniętą tkankę afektu, zmusił się, by odwrócić spojrzenie. Przez chwilę jeszcze, skutecznie powściągnięty, nie zdołał powiedzieć nic więcej; nie było szczęśliwie potrzeby, bo Ove sięgał już do kieszeni spodni, by wyłowić z niej kamień, zwracając się już głównie przy tym do Folke, ostentacyjnie omijając go i uwagą spojrzenia, i przy adresowaniu swoich słów, wyniosłych i butnych, zaskakująco zuchwałych, przyprawiających go o ciekawość, kim był właściwie wspominany tak odważnie i równie dumnie ojciec chłystka. Na wspomnienie Nordkinn tylko skrzywił się nieznacznie, jakby w nerwowym tiku, nawracającym szorstką chmurność w zmęczone rysy fizjonomii.
– Chętnie poczekałbym tam na ciebie, skoro wyraźnie już zaczynasz zmierzać w tym samym kierunku – odparł, ostrość tonu wytrącając o zirytowane znużenie, spokojniejszy niż wcześniej, mniej przekonany, ale niezdolny wyraźnie zupełnie odpuścić. Nadstawił bezwiednie rękę, podkładając ją pod wyciąganą dłoń Folke, asekuracyjnie, gdyby rzucony mu kryształ miał wymsknąć się pijanej opieszałości reakcji. Chciał mu jeszcze powiedzieć, że z przyjemnością porozmawiałby ze wspomnianym ojcem, ostatecznie zagryzając zęby na tej uwadze, spodziewając się, że dalsze dyskusje mogły zmęczyć go tylko bardziej, a nie prowadzić w gruncie rzeczy donikąd, odwrócił się więc wreszcie bez dalszego słowa, by – wybity zupełnie z wcześniejszego, przyjemnego nastroju – przemierzyć długość korytarza, w pierwszej chwili wysunięty nieznacznie naprzód, w końcu zwalniając kroku, by Folke się z nim zrównał.
– Przyszedłem z matką, obiecałem jej – oznajmił, nie spoglądając na niego, jakby próbował się przed nim usprawiedliwić, przed zarzutem, który wprawdzie wcale nie padł, ale który zadawał sobie sam w cichym rozżaleniu wobec własnej tchórzliwości. – Nie dałaby mi spokoju, gdyby zauważyła.
Nie wiedziałbym, co jej powiedzieć. Nie mógłbym jej powiedzieć.
Wynurzając się z półmroku korytarza w jasność dnia, odnalazł natychmiast spojrzeniem drobną sylwetkę chłopca czekającego pod wskazanym mu pomnikiem. Zachęcił Folke gestem, by podszedł do niego pierwszy i zwrócił mu niesiony w dłoni kryształ.
– To ten? – spytał jeszcze, zdobywając się, jakimś sposobem, na wcześniejszą złagodniałą życzliwość, choć dla oka oswojonego z jego ekspresją wyraźnie bardziej odgrywaną, przygasłą, jakby zdrętwiałą.
Dłoń Folke, blada na tle rękawa marynarki, nie pozwalająca mu zakotwiczyć się z powrotem w pisanej mu złej roli tego przedstawienia, jakby trzymała go nie za materiał marynarki, a bezpośrednio za kark impulsywnego temperamentu, zsunęła się po znieruchomiałym przedramieniu, wycofując się opieszale; choć nie odważył się opuścić źrenic, na peryferii widzenia błysnęło mu złoto okalające czule szmaragdowe oczko pierścienia i dopiero wtedy, tknięty tym w żywą, odsłoniętą tkankę afektu, zmusił się, by odwrócić spojrzenie. Przez chwilę jeszcze, skutecznie powściągnięty, nie zdołał powiedzieć nic więcej; nie było szczęśliwie potrzeby, bo Ove sięgał już do kieszeni spodni, by wyłowić z niej kamień, zwracając się już głównie przy tym do Folke, ostentacyjnie omijając go i uwagą spojrzenia, i przy adresowaniu swoich słów, wyniosłych i butnych, zaskakująco zuchwałych, przyprawiających go o ciekawość, kim był właściwie wspominany tak odważnie i równie dumnie ojciec chłystka. Na wspomnienie Nordkinn tylko skrzywił się nieznacznie, jakby w nerwowym tiku, nawracającym szorstką chmurność w zmęczone rysy fizjonomii.
– Chętnie poczekałbym tam na ciebie, skoro wyraźnie już zaczynasz zmierzać w tym samym kierunku – odparł, ostrość tonu wytrącając o zirytowane znużenie, spokojniejszy niż wcześniej, mniej przekonany, ale niezdolny wyraźnie zupełnie odpuścić. Nadstawił bezwiednie rękę, podkładając ją pod wyciąganą dłoń Folke, asekuracyjnie, gdyby rzucony mu kryształ miał wymsknąć się pijanej opieszałości reakcji. Chciał mu jeszcze powiedzieć, że z przyjemnością porozmawiałby ze wspomnianym ojcem, ostatecznie zagryzając zęby na tej uwadze, spodziewając się, że dalsze dyskusje mogły zmęczyć go tylko bardziej, a nie prowadzić w gruncie rzeczy donikąd, odwrócił się więc wreszcie bez dalszego słowa, by – wybity zupełnie z wcześniejszego, przyjemnego nastroju – przemierzyć długość korytarza, w pierwszej chwili wysunięty nieznacznie naprzód, w końcu zwalniając kroku, by Folke się z nim zrównał.
– Przyszedłem z matką, obiecałem jej – oznajmił, nie spoglądając na niego, jakby próbował się przed nim usprawiedliwić, przed zarzutem, który wprawdzie wcale nie padł, ale który zadawał sobie sam w cichym rozżaleniu wobec własnej tchórzliwości. – Nie dałaby mi spokoju, gdyby zauważyła.
Nie wiedziałbym, co jej powiedzieć. Nie mógłbym jej powiedzieć.
Wynurzając się z półmroku korytarza w jasność dnia, odnalazł natychmiast spojrzeniem drobną sylwetkę chłopca czekającego pod wskazanym mu pomnikiem. Zachęcił Folke gestem, by podszedł do niego pierwszy i zwrócił mu niesiony w dłoni kryształ.
– To ten? – spytał jeszcze, zdobywając się, jakimś sposobem, na wcześniejszą złagodniałą życzliwość, choć dla oka oswojonego z jego ekspresją wyraźnie bardziej odgrywaną, przygasłą, jakby zdrętwiałą.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sro 8 Gru - 1:33
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Strach – zmieszany z gniewem, butą i dziecinną urazą – był rozrysowany na twarzy Ove jak na jutowym płótnie, wyeksponowany jawnością swych intensywnych barw, nie rozmazany skazą maski, która, nawet jeśli wzniesiona przed fasadą lica, okazała się zbyt cienka i przezroczysta, by ukryć prawdziwość rozjątrzonych emocji. Zauważył, jak jego nozdrza zafalowały zdradliwie, jak zęby zacisnęły się za zagrodą wąskich, ściągniętych warg, uwydatniając kości, których zarys prześwitywał przez nakrytą dropiatością piegów fakturę dziecięcych, wciąż spulchniałych jeszcze policzków, aż w końcu, z pewnym zaaferowanym wahaniem, z naprężonej afektem fizjonomii spełzł grymas wrogiego oburzenia, ustępując zdziwieniu, w którym tliła się iskra płochej niepewności – poczuł się wobec niej osobliwie zakłopotany, winny swej, wprawdzie uzasadnionej, lecz naraz zupełnie niezrozumiałej, natarczywości.
Zmarszczył lekko czoło w obliczu słów nastroszonego chłopca, jego bystrych oczu, których źrenice rozszerzyły się ciemnością i lękiem, kotwicząc się na twarzy Bertrama manierą, która sprawiła, że za piersią szarpnął uścisk nienazwanego żalu, frasobliwości uwydatnionej nadwątlonym stanem trzeźwości, alkoholem, który szemrał cicho w skroni, niby jakaś odległa i tęskna kołysanka. Nie potrafił, mimo tak wielu dowodów, wyobrazić sobie, że ktoś mógłby patrzeć na niego w ten sposób, widzieć tego mrocznego i twardego człowieka, za którego lubił się podawać, nie dostrzegać wyrozumiałej troskliwości, ukrytej za wszystkimi tymi październikami, grudniami i styczniami, dobroci zagłuszonej przez kolczyste pnącza odruchowej defensywności – wymiany zdań słuchał z bezczynną indolencją, nie potrafiąc przerwać cierpkiej zgryźliwości, więc przyglądając się jej niechętnie, w duchu marząc, by opuścić to chłodne, pogrążone w półmroku wnętrze odosobnionego pokoju, powrócić, jak po rozsypanych na glebie okruchach, ciasnym, zastawionym skrzyniami korytarzem, na którego końcu jątrzyła się blada jasność dnia, rześka przestrzeń dziedzińca, którego karbowane podłoże gdzieniegdzie nakrywało się cienką membraną listopadowego szronu; na dworze było zimno, lecz alkohol skutecznie nakładał na umysł fatamorganę czułej aury, ciepła, które zalegało na dnie żołądka, pozwalając, by guziki wisiały niezapięte, zapraszając pod marynarkę kąśliwe podmuchy wiatru.
Drgnął na wspomnienie więzienia, a później jeszcze raz, gdy Ove sięgnął niespodziewanie do kieszeni, wyławiając z jej wnętrza lśniący w bladym refleksie czaru kamień, który poszybował w górę, rzucony bez namysłu w jego stronę i pochwycony w dłonie z trudem, wyłuszczonym pijaną opieszałością reakcji – gdyby nie asekuracyjnie podłożona ręka Bertrama nie złapałby go zapewne, a mroźna sól rozbiłaby się na twardej, betonowej podłodze; gdy kryształ zaległ pewnie w zagłębieniu śródręcza, zacisnął palce ciasno na jego szczerbionych nierównościach.
– Dzięki. – udało mu się wyszarpnąć z krtani odruchem uprzejmej wdzięczności, chociaż głos miał przycichły i nieco stłumiony. Kiedy się odwracał, czuł na sobie świdrujące ciepło wrogiego spojrzenia, jak gdyby przymrużone, gniewne oczy Ove przepalały materiał ubrania, pozostawiając na plecach dwa okrągłe, zaczerwienione ślady; nie odwrócił się za nim jednak, przechodząc w boczny tunel zatęchłego korytarza, gdzie w ciszy, jaka nastała niespodziewanie, słyszał jedynie znajomy riff własnego serca oraz nierówne echo kolejno stawianych kroków – lewy bok wyraźnie przechylał się ku zesztywniałej nodze, a zelówka podeszwy, mimo starań, zahaczała o nierówną, zakurzoną powierzchnię gruntu. Szedł wolno, a jednak na słowa Bertrama prawie przystanął, pozwalając, by w fizjonomię wkradł się łagodny spazm nieuchronnego żalu, szybko stłumionego przez subtelność krótkotrwałej refleksji – nie widział Selmy odkąd był dzieckiem i wspomnienie jej obecności rozbudziło w nim szum tamtego dawnego, zabliźnionego czasem upokorzenia.
– Nie szkodzi. – odrzekł w końcu, uśmiechając się z życzliwą wyrozumiałością w chwili, gdy jego twarz pojaśniała, nakryta pozłotą jesiennych promieni słońca. Chłopiec, wyraźnie uspokojony, wciąż siedział w żeliwnych obręczach ławki, wymachując powoli nogami, którymi ledwo dotykał ziemi – uniósł wzrok, gdy podeszli bliżej, a Folke pochylił się ostrożnie, ofiarując mu pobielałą grudkę kryształu, połyskującą na otwartej płaszczyźnie dłoni.
– Nie musiałeś chyba długo na nas czekać, co? – kąciki ust poruszyły się w przyjacielskim uśmiechu, gdy wzrok odruchowo skręcił ku odsłoniętej skórze nadgarstka – tylko na chwilę, zaraz przypominając sobie, że nie miał dziś zegarka, że jego okrągłe szkiełko rozbiło się, kiedy… Chrząknął cicho, prostując się, gdy dziecko odebrało należący do niego przedmiot. – Twoja sympatia na pewno go doceni.
Zmarszczył lekko czoło w obliczu słów nastroszonego chłopca, jego bystrych oczu, których źrenice rozszerzyły się ciemnością i lękiem, kotwicząc się na twarzy Bertrama manierą, która sprawiła, że za piersią szarpnął uścisk nienazwanego żalu, frasobliwości uwydatnionej nadwątlonym stanem trzeźwości, alkoholem, który szemrał cicho w skroni, niby jakaś odległa i tęskna kołysanka. Nie potrafił, mimo tak wielu dowodów, wyobrazić sobie, że ktoś mógłby patrzeć na niego w ten sposób, widzieć tego mrocznego i twardego człowieka, za którego lubił się podawać, nie dostrzegać wyrozumiałej troskliwości, ukrytej za wszystkimi tymi październikami, grudniami i styczniami, dobroci zagłuszonej przez kolczyste pnącza odruchowej defensywności – wymiany zdań słuchał z bezczynną indolencją, nie potrafiąc przerwać cierpkiej zgryźliwości, więc przyglądając się jej niechętnie, w duchu marząc, by opuścić to chłodne, pogrążone w półmroku wnętrze odosobnionego pokoju, powrócić, jak po rozsypanych na glebie okruchach, ciasnym, zastawionym skrzyniami korytarzem, na którego końcu jątrzyła się blada jasność dnia, rześka przestrzeń dziedzińca, którego karbowane podłoże gdzieniegdzie nakrywało się cienką membraną listopadowego szronu; na dworze było zimno, lecz alkohol skutecznie nakładał na umysł fatamorganę czułej aury, ciepła, które zalegało na dnie żołądka, pozwalając, by guziki wisiały niezapięte, zapraszając pod marynarkę kąśliwe podmuchy wiatru.
Drgnął na wspomnienie więzienia, a później jeszcze raz, gdy Ove sięgnął niespodziewanie do kieszeni, wyławiając z jej wnętrza lśniący w bladym refleksie czaru kamień, który poszybował w górę, rzucony bez namysłu w jego stronę i pochwycony w dłonie z trudem, wyłuszczonym pijaną opieszałością reakcji – gdyby nie asekuracyjnie podłożona ręka Bertrama nie złapałby go zapewne, a mroźna sól rozbiłaby się na twardej, betonowej podłodze; gdy kryształ zaległ pewnie w zagłębieniu śródręcza, zacisnął palce ciasno na jego szczerbionych nierównościach.
– Dzięki. – udało mu się wyszarpnąć z krtani odruchem uprzejmej wdzięczności, chociaż głos miał przycichły i nieco stłumiony. Kiedy się odwracał, czuł na sobie świdrujące ciepło wrogiego spojrzenia, jak gdyby przymrużone, gniewne oczy Ove przepalały materiał ubrania, pozostawiając na plecach dwa okrągłe, zaczerwienione ślady; nie odwrócił się za nim jednak, przechodząc w boczny tunel zatęchłego korytarza, gdzie w ciszy, jaka nastała niespodziewanie, słyszał jedynie znajomy riff własnego serca oraz nierówne echo kolejno stawianych kroków – lewy bok wyraźnie przechylał się ku zesztywniałej nodze, a zelówka podeszwy, mimo starań, zahaczała o nierówną, zakurzoną powierzchnię gruntu. Szedł wolno, a jednak na słowa Bertrama prawie przystanął, pozwalając, by w fizjonomię wkradł się łagodny spazm nieuchronnego żalu, szybko stłumionego przez subtelność krótkotrwałej refleksji – nie widział Selmy odkąd był dzieckiem i wspomnienie jej obecności rozbudziło w nim szum tamtego dawnego, zabliźnionego czasem upokorzenia.
– Nie szkodzi. – odrzekł w końcu, uśmiechając się z życzliwą wyrozumiałością w chwili, gdy jego twarz pojaśniała, nakryta pozłotą jesiennych promieni słońca. Chłopiec, wyraźnie uspokojony, wciąż siedział w żeliwnych obręczach ławki, wymachując powoli nogami, którymi ledwo dotykał ziemi – uniósł wzrok, gdy podeszli bliżej, a Folke pochylił się ostrożnie, ofiarując mu pobielałą grudkę kryształu, połyskującą na otwartej płaszczyźnie dłoni.
– Nie musiałeś chyba długo na nas czekać, co? – kąciki ust poruszyły się w przyjacielskim uśmiechu, gdy wzrok odruchowo skręcił ku odsłoniętej skórze nadgarstka – tylko na chwilę, zaraz przypominając sobie, że nie miał dziś zegarka, że jego okrągłe szkiełko rozbiło się, kiedy… Chrząknął cicho, prostując się, gdy dziecko odebrało należący do niego przedmiot. – Twoja sympatia na pewno go doceni.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Prorok
27.11.2000 – Dziedziniec, Dom Jarlów – B. Holstein & F. Baantjer Sro 29 Gru - 21:58
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Rzucona przez Bertrama uwaga, choć wymierzona celnie, mająca potencjał w zasianiu w młodym umyśle wzrastającego latami ziarna strachu przed najsurowszą z możliwych do otrzymania kar, rozprysła się u stóp młodzika – jakby nie była ostro zakończoną piką, lecz szklaną, delikatną kulą – w zderzeniu z bezwzględnym, całkowicie niepodatnym na wszelkiego rodzaju urazy ciętych ripost, murem niezrozumienia. Oczy okrągłe ze zdenerwowania, tego powodowanego agresywnością zoologa, ale także samym faktem przeprowadzenia tak absurdalnej rozmowy, ciążącymi Ove w kieszeniach wykradzionymi we wszelaki sposób kamieniami, świadomością, że jeśli tkwiąca przed nim dwójka gburów nie spocznie na wycofaniu się, ale zechce odnaleźć ojca, czekać go może kolejna, jeszcze mnie komfortowa pogadanka z rodzicielem, szkliły się w ciemnościach, uporczywie starając odegnać od siebie jak najszybciej, jak najdalej przypadkowych intruzów. W milczeniu, nie starając się choćby podjąć kolejnej próby daremnej konfrontacji, wpatrywał się w zarysowaną niewyraźnie w półmroku sylwetkę drzwi, przysłuchując później cichnącym krokom mężczyzn, gdy wreszcie zdecydowali się zaniechać dalszego przesłuchiwania niedorostka. Dopiero kiedy ich głosy rozmyły się całkowicie, zlewając prawdopodobnie z odgłosami aukcyjnego przyjęcia dobiegającymi na płytę dziedzińca, sam odważył się wyściubić nos ze swojej spalonej kryjówki, zupełnie inną drogą, ukrytą między nieprzejednanym labiryntem skrzyń i pudeł, wracając do bezpiecznie anonimowych przestrzeni wnętrza Domu Jarlów.
Tymczasem dziedziniec, ku któremu droga wąskiej gardzieli korytarza skróciła się jakby w magiczny sposób – jakby sam fakt coraz szerzej rozkładanych ramion przejścia jaśniejącego intensywnie w ciemnej przestrzeni sprawił, że trasa uległa skurczeniu, odcinana kolejnymi spiesznymi krokami – powitał ich z powrotem spokojem dogasającego dnia. Przytłumione dźwięki toczących się wewnątrz budynku rozmów rozmywały się wraz z zaciągającymi znad jeziora chłodniejszymi podmuchami wiatru i tłumiły systematyczne pociąganie nosem cierpliwie czekającego na swoich wybawicieli Sverrego. Gdy chłopiec jednak tylko usłyszał szmer kroków Folke i Bertrama, podniósł zwieszoną wcześniej głowę, spojrzenie dotychczas utkwione w szczelinach płyt pokrywających posadzkę dziedzińca przenosząc na nadchodzących dorosłych. W jego wzroku bez trudu odszukać można było bezdenną studnię nadziei na powodzenie misji, na jaką ich wysłał, a kiedy na wyciągniętej dłoni Baantjera dostrzegł skradzioną mu wcześniej grudkę mroźnej soli, wybuchnął dławiącym szlochem, z wdzięcznością rzucając mu się na szyję.
- Nie, oczywiście, że nie – wyłkał w ramię Folke, nadal ściskając go kurczowo, jakby w obawie, że gdy tylko go puści, rzeczywistość wróci do miejsca, w którym znajdował się wcześniej: bezradnie szukając pomocy wśród obojętnie mijanych go osób. – To ten, tak, to on. Dziękuję, dziękuję, dziękuję panom bardzo. – Kolejne słowa wystrzeliły z jego ust jak pociski, a on sam oderwał się od Baantjera, by w podobnie serdeczny uścisk pochwycić Bertrama. – Bogowie nigdy wam tego nie zapomną! – zapewnił jeszcze na odchodne, nie chcąc dłużej trwonić ich cennego czasu i kiedy tylko oddalili się w swoją stronę, sam ruszył ku jednej z bogato zdobionych sal Domu Jarlów, chcąc odnaleźć swoich opiekunów.
Bertram i Folke z tematu
Tymczasem dziedziniec, ku któremu droga wąskiej gardzieli korytarza skróciła się jakby w magiczny sposób – jakby sam fakt coraz szerzej rozkładanych ramion przejścia jaśniejącego intensywnie w ciemnej przestrzeni sprawił, że trasa uległa skurczeniu, odcinana kolejnymi spiesznymi krokami – powitał ich z powrotem spokojem dogasającego dnia. Przytłumione dźwięki toczących się wewnątrz budynku rozmów rozmywały się wraz z zaciągającymi znad jeziora chłodniejszymi podmuchami wiatru i tłumiły systematyczne pociąganie nosem cierpliwie czekającego na swoich wybawicieli Sverrego. Gdy chłopiec jednak tylko usłyszał szmer kroków Folke i Bertrama, podniósł zwieszoną wcześniej głowę, spojrzenie dotychczas utkwione w szczelinach płyt pokrywających posadzkę dziedzińca przenosząc na nadchodzących dorosłych. W jego wzroku bez trudu odszukać można było bezdenną studnię nadziei na powodzenie misji, na jaką ich wysłał, a kiedy na wyciągniętej dłoni Baantjera dostrzegł skradzioną mu wcześniej grudkę mroźnej soli, wybuchnął dławiącym szlochem, z wdzięcznością rzucając mu się na szyję.
- Nie, oczywiście, że nie – wyłkał w ramię Folke, nadal ściskając go kurczowo, jakby w obawie, że gdy tylko go puści, rzeczywistość wróci do miejsca, w którym znajdował się wcześniej: bezradnie szukając pomocy wśród obojętnie mijanych go osób. – To ten, tak, to on. Dziękuję, dziękuję, dziękuję panom bardzo. – Kolejne słowa wystrzeliły z jego ust jak pociski, a on sam oderwał się od Baantjera, by w podobnie serdeczny uścisk pochwycić Bertrama. – Bogowie nigdy wam tego nie zapomną! – zapewnił jeszcze na odchodne, nie chcąc dłużej trwonić ich cennego czasu i kiedy tylko oddalili się w swoją stronę, sam ruszył ku jednej z bogato zdobionych sal Domu Jarlów, chcąc odnaleźć swoich opiekunów.
Bertram i Folke z tematu