:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg
2 posters
Bezimienny
10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:33
10.12.2000
Ponoć nieodłącznym elementem sztuki pisania dobrych historii była umiejętności ich zakończenia. Najsprawniejsze pióro nie mogło się obronić w obliczu niemożności odpowiedniej konkluzji, swoistej biegłości w pożegnaniu z własnym dziełem. Koniec rzekomo nieuchronny w swojej istocie sprawiał, że nawet fikcja nie posiadała zdolności, by powstrzymać jego nadejście; przedmiotem ewentualnych pertraktacji z siłą wyższą pozostawało zatem kiedy, nie czy.
Sęk w tym, że Irene nienawidziła zakończeń, nie akceptowała prostego faktu ich istnienia. Nie ważne jak dobrze napisanych, okraszonych szczyptą szczęścia, czy spowitych mgłą tragedii - nie chciała żeby nadchodziły. Broniła się przed nimi zaciekle, ze szczenięcym uporem pozostawiając ostatnie strony powieści nienaruszone, jakby nigdy nie powstały. Błądząc pośród nieostrych sylwetek umarłych motających się w nieskończonym epilogu, wmawiała sobie, że nic tak naprawdę nie było ostateczne i nawet śmierć nie stawiała ostatniej kropki w opasłych tomach ludzkich losów. Chciała wierzyć, że jest jakieś potem; musiała wierzyć, że zawsze jest jakieś potem. Stanąwszy przed kamienicą, w której mieściło się mieszkanie Nørgaardów, uświadomiła sobie własny błąd - nie każdego końca dało się tak po prostu uniknąć, rozciągnąć go w czasie na tyle mocno, że wreszcie zda się nieosiągalny. Przez lata gorliwie zarzekała się, że życie ograbiło ją ze wszystkiego, jednak istniała jeszcze jedna w miarę stabilna część, którą zrządzeniem Norn musiała oddać zupełnie dobrowolnie. Napisać znienawidzony koniec, postawić ostatnią kropkę.
Dla ich dobra. Dla własnego spokoju.
Bo tak należało.
Otulona mrokiem i papierosowym dymem, schowała prawą dłoń do kieszeni przydługiego płaszcza, chroniąc wypukłości Pieczęci przed światem. Wyrzuciwszy niedopałek, ruszyła do przodu. Śnieg trzeszczał ostrzegawczo pod podeszwami starych butów, jakby starał się ją odwieść od decyzji, którą podjęła nie tak dawno temu. Mimo wszystko parła do przodu, wreszcie znikając w murach budynku pozornie zbyt okazałego, żeby kiedykolwiek mogła poczuć się w nim swobodnie. Z samym mieszkaniem Nørgaardów sprawa malowała się jednak nieco inaczej; po niezliczonych kieliszkach wina, paczkach papierosów raz za razem gaszonych w kryształowej popielniczce, niedokończonych powieściach, wyjątkowo kiepskich żartach, perlistych uśmiechach i godzinach spędzonych na zgłębianiu runicznych odmętów, czuła się tam jak w domu, zupełnie jakby była częścią pięknego chaosu, który panował w tamtejszych ścianach. Dotarłszy pod drzwi, do których pukała już setki razy, wzięła głęboki wdech usiłując uspokoić szaleńczy pęd serca. Nieskalana czernią piętna dłoń zawisła milimetr przed drewnianą powierzchnią, niespodziewanie odmawiając jakiejkolwiek współpracy. Irene stanęła jak wryta, walcząc ze samą sobą przez solidną chwilę, zanim zdołała odzyskać władzę nad ciałem. W gruncie rzeczy mogła po prostu wysłać list albo nie pojawić się wcale. Mnogość innych możliwości - tych łatwiejszych, prostszych - zalała ją falą, zachęcając, żeby obróciła się na pięcie i uciekła z tej przeklętej kamienicy raz na zawsze.
Dramatyzowała. Pochłonięta niewypowiedzianym żalem do świata, Kruczej Straży i samej siebie, traciła rozum.
Droga Irene, kiedy stałaś się taka żałosna?
Zebrawszy w sobie ostatnie bastiony samozaparcia, zmusiła się do zapukania. Przez krótką chwilę miała nadzieję, że nikogo nie zastanie, ta jednak uleciała równie szybko, jak się pojawiła, rozwiana przez odgłosy po drugiej stronie drzwi. Wreszcie jej oczom ukazała się znajoma sylwetka. Wbiła spojrzenie w ostre rysy twarzy, szukając w nich jakiejkolwiek podpowiedzi.
- Wyglądasz doprawdy… - Gównianie wprost cisnęło się na usta, ale szczera obawa, że oberwie laską odwiodła ją od werbalizacji ów spostrzeżenia. - Uroczo - dokończyła niezbyt przekonującym tonem, siląc się na uśmiech. Tak jakby wcale nie zniknęła z powierzchni Midgardu na dobre trzy tygodnie, a prawa ręka nadal ukryta w odmętach płaszcza, nie zwiastowała przykrej nowiny.
Lasse Nørgaard
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:33
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nie spał.
Ciepłe światło podłogowej lampy rozlewało się po starym parkiecie, topiąc salon w pomarańczowej mgle. Ta gęstniała w okolicy kolan i kładła mętną smugę na kreślone przez niego słowa - niestaranne i zamaszyste ciągi liter, karmazynowy atrament wiecznego pióra, który po wyschnięciu stawał się rozczarowująco brudny, prawie brązowy. Niechlujny charakter pisma pasował jednak do drewnianego stołu, nazywanego przez bliźnięta prześmiewczo ołtarzem w rozbawieniu i bezsenności pijanych wieczorów. Plamy wina przypominały krew ofiar, obiadowy nóż wyrył kilka run na jednym z rogów - nikt nie pamiętał już czyja ręka go prowadziła. Lasse, Ida, Irene - być może ktoś z zewnątrz, kogoś z imieniem, które nie miało znaczenia, bo przecież i tak by nie zrozumiał; bo dla kogoś z zewnątrz to wszystko tylko szopka rozpieszczonych gówniarzy, bawiących się w znawców świata, o którym nie mieli pojęcia. Świata, który mógł być przecież taki niebezpieczny.
Oślepiająco wręcz niebezpieczny.
Teraz stół ten - serce wszystkich ich wspólnych nocy i długich rozmów - przypominał chaotyczną replikę obrazu Bruegela, dokańczaną w pośpiechu resztkami olejnych farb. Istna Walka Karnawału z Postem przybrana w mieszanki wyrazistych barw i mocnych cieni, wymyślnych symboli, których znaczenie gubiło się wśród mądrych języków przekształcane raz po raz w karykatury rzeczy wielkich, choć były tylko drobnymi oznakami codziennego życia. Porozkładane książki - większość z nich podniszczona, pozapisywana, z połamanymi grzbietami - dwa kieliszki, butelka wina do połowy tylko opróżniona (za słodkie), dzbanek z czarną herbatą, kubek po kawie z fusami na dnie, kilka piór, ołówek, niedbale poukładane kartki papieru, kryształowa popielniczka, a obok pełna wciąż papierośnica nadal pachnąca świeżym tytoniem. Nachylający się nad tym bałaganem Lasse uśpiony był w swoistym transie, jednym z tych stanów hipnozy, podczas których świat wokół stawał się dla niego jedynie głupią tezą z filozoficznych rozpraw, równie dobrze czymś wymyślonym w narkotykowym uniesieniu.
W tej skupionej ciszy pukanie było wręcz drażniące i poniosło się niespokojnym echem wzdłuż długiego korytarza, aż do pokoju dziennego, gdzie Lasse wyprostował się na krześle jak trafiony piorunem. Nie wiedział sam dlaczego zdecydował się na odpowiedź, krótki dreszcz przeszywający kręgosłup nie zwiastował bowiem niczego dobrego. Mimo to wstał i ruszył ku drzwiom, owinięty w białą wełnę tenisowego swetra, utykając lekko, jedną dłonią podpierając się znajomej ściany korytarza.
Jego twarz była zmęczona i napięta w zaskoczeniu, ale ta jej była niepokojąca w swojej niezmienności - wciąż ta sama, równie osobliwie łagodna i dziewczęca, nadal zdolna do uśmiechów ostrych jak rytualne sztylety i bystrych, zgryźliwych uwag. Milczał, gdy jej słowa padły w blado oświetloną szparę dwuskrzydłowych drzwi. Ten twardy fragment cynika, który w nim siedział, miał ochotę się zaśmiać - jak wiele osób postanowiło znów tak po prostu się pojawić? Babka mawiała, że grudzień jest miesiącem przed odrodzeniem, więc Lasse zawsze się go bał - odrodzenie nie było tym samym co narodziny, wymagało przecież śmierci. Zamykające się koło. Teraz, przyglądając się twarzy swojej niedawno zaginionej przyjaciółki, młody Nørgaard nie mógł przestać myśleć o rozgoryczonym, wściekłym Theo wychodzącym z cienia, przyznającym się do ucieczki, do której sam go nakłonił; o Safírze, którego istota bolała, ale na którego pukanie liczył prawie co wieczór, głupio i nawinie, nasłuchując kroków na korytarzu, leżąc w ciemności swojej sypialni. A teraz ona.
- Irene - jego głos zabrzmiał zaskakująco miękko. Słyszał zawahanie w jej głosie i przez krótki moment pożałował, że przywitanie nie zamieniło się w naturalny koncert złośliwości (przepraszam dziewczynko, ale nie potrzebuję już zapałek), wtedy być może byłoby nieco łatwiej, nieco normalniej. - Idy nie ma, jakaś randka albo impreza - oznajmił twardo, choć wiedział doskonale, iż niewiele to zmienia. Otworzył drzwi szerzej, dając jej tym niemy sygnał, iż może wejść. Zawsze przecież mogła, tak długo była trzecim lokatorem, gościem rosnącym do miana mieszkańca, głośną i przyjemną obecnością w wysokich ścianach kamienicy. - Chcesz się czegoś napić? Zapalić? Opowiedzieć mi o przed kim uciekałaś cały ten czas? Wiesz, bez ciebie tutaj w końcu nikt nie wypijał mi kawy i nie kradł moich koszul...
Ciepłe światło podłogowej lampy rozlewało się po starym parkiecie, topiąc salon w pomarańczowej mgle. Ta gęstniała w okolicy kolan i kładła mętną smugę na kreślone przez niego słowa - niestaranne i zamaszyste ciągi liter, karmazynowy atrament wiecznego pióra, który po wyschnięciu stawał się rozczarowująco brudny, prawie brązowy. Niechlujny charakter pisma pasował jednak do drewnianego stołu, nazywanego przez bliźnięta prześmiewczo ołtarzem w rozbawieniu i bezsenności pijanych wieczorów. Plamy wina przypominały krew ofiar, obiadowy nóż wyrył kilka run na jednym z rogów - nikt nie pamiętał już czyja ręka go prowadziła. Lasse, Ida, Irene - być może ktoś z zewnątrz, kogoś z imieniem, które nie miało znaczenia, bo przecież i tak by nie zrozumiał; bo dla kogoś z zewnątrz to wszystko tylko szopka rozpieszczonych gówniarzy, bawiących się w znawców świata, o którym nie mieli pojęcia. Świata, który mógł być przecież taki niebezpieczny.
Oślepiająco wręcz niebezpieczny.
Teraz stół ten - serce wszystkich ich wspólnych nocy i długich rozmów - przypominał chaotyczną replikę obrazu Bruegela, dokańczaną w pośpiechu resztkami olejnych farb. Istna Walka Karnawału z Postem przybrana w mieszanki wyrazistych barw i mocnych cieni, wymyślnych symboli, których znaczenie gubiło się wśród mądrych języków przekształcane raz po raz w karykatury rzeczy wielkich, choć były tylko drobnymi oznakami codziennego życia. Porozkładane książki - większość z nich podniszczona, pozapisywana, z połamanymi grzbietami - dwa kieliszki, butelka wina do połowy tylko opróżniona (za słodkie), dzbanek z czarną herbatą, kubek po kawie z fusami na dnie, kilka piór, ołówek, niedbale poukładane kartki papieru, kryształowa popielniczka, a obok pełna wciąż papierośnica nadal pachnąca świeżym tytoniem. Nachylający się nad tym bałaganem Lasse uśpiony był w swoistym transie, jednym z tych stanów hipnozy, podczas których świat wokół stawał się dla niego jedynie głupią tezą z filozoficznych rozpraw, równie dobrze czymś wymyślonym w narkotykowym uniesieniu.
W tej skupionej ciszy pukanie było wręcz drażniące i poniosło się niespokojnym echem wzdłuż długiego korytarza, aż do pokoju dziennego, gdzie Lasse wyprostował się na krześle jak trafiony piorunem. Nie wiedział sam dlaczego zdecydował się na odpowiedź, krótki dreszcz przeszywający kręgosłup nie zwiastował bowiem niczego dobrego. Mimo to wstał i ruszył ku drzwiom, owinięty w białą wełnę tenisowego swetra, utykając lekko, jedną dłonią podpierając się znajomej ściany korytarza.
Jego twarz była zmęczona i napięta w zaskoczeniu, ale ta jej była niepokojąca w swojej niezmienności - wciąż ta sama, równie osobliwie łagodna i dziewczęca, nadal zdolna do uśmiechów ostrych jak rytualne sztylety i bystrych, zgryźliwych uwag. Milczał, gdy jej słowa padły w blado oświetloną szparę dwuskrzydłowych drzwi. Ten twardy fragment cynika, który w nim siedział, miał ochotę się zaśmiać - jak wiele osób postanowiło znów tak po prostu się pojawić? Babka mawiała, że grudzień jest miesiącem przed odrodzeniem, więc Lasse zawsze się go bał - odrodzenie nie było tym samym co narodziny, wymagało przecież śmierci. Zamykające się koło. Teraz, przyglądając się twarzy swojej niedawno zaginionej przyjaciółki, młody Nørgaard nie mógł przestać myśleć o rozgoryczonym, wściekłym Theo wychodzącym z cienia, przyznającym się do ucieczki, do której sam go nakłonił; o Safírze, którego istota bolała, ale na którego pukanie liczył prawie co wieczór, głupio i nawinie, nasłuchując kroków na korytarzu, leżąc w ciemności swojej sypialni. A teraz ona.
- Irene - jego głos zabrzmiał zaskakująco miękko. Słyszał zawahanie w jej głosie i przez krótki moment pożałował, że przywitanie nie zamieniło się w naturalny koncert złośliwości (przepraszam dziewczynko, ale nie potrzebuję już zapałek), wtedy być może byłoby nieco łatwiej, nieco normalniej. - Idy nie ma, jakaś randka albo impreza - oznajmił twardo, choć wiedział doskonale, iż niewiele to zmienia. Otworzył drzwi szerzej, dając jej tym niemy sygnał, iż może wejść. Zawsze przecież mogła, tak długo była trzecim lokatorem, gościem rosnącym do miana mieszkańca, głośną i przyjemną obecnością w wysokich ścianach kamienicy. - Chcesz się czegoś napić? Zapalić? Opowiedzieć mi o przed kim uciekałaś cały ten czas? Wiesz, bez ciebie tutaj w końcu nikt nie wypijał mi kawy i nie kradł moich koszul...
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:33
Na pierwszy rzut oka Lasse wydawał się bufonem. Niezwykle nadętym bucem, wredną, kulejącą szują, która wychodziła z założenia, że pozjadała wszystkie rozumy. Po głębszym poznaniu niezaprzeczalnie nadal pozostawał zarówno bufonem, bucem, jak i szują - w dalszym ciągu kulejącą - aczkolwiek dało się ten niezwykle urokliwy charakter znieść, z czasem nawet polubić. Gdzieś za zasłoną jadowitych komentarzy i kaszmirowych sweterków, czaił się chłopak, za którym Irene zeszłaby do samego Helheimu. Odczarował dla niej wizję dzieciaka z bogatego domu, któremu poczucie wyższości przysłaniało zdrowy rozsądek. Nie dał odczuć, że pomimo braku wykształcenia i czarnej dziury w portfelu, była w jakikolwiek sposób gorsza. Rozumiał. Akceptował większość pęknięć w tafli jej odbicia, za co była mu dozgonnie wdzięczna. W towarzystwie bliźniaków nigdy nie musiała ukrywać swoich kruchej moralności upodobań ani tego, czym się para. Sprawili, że zapomniała o dzielących ich różnicach, tak wyraźnie dostrzegalnych dla zewnętrznego świata; te jednak istniały, wreszcie o sobie przypominając.
Stała nieco zagubiona, błądząc zielenią spojrzenia po twarzy Lasse, jakby mówił w obcym języku.
- Randka? - Zignorowała całą resztę jego wywodu, marszcząc brwi. - Randka? - powtórzyła oburzonym tonem. Ida szlajała się po mieście bez niej? Prychnęła zduszając w sobie jakieś irracjonalne ukłucie zazdrości - które notabene uświadomiło jej, że cała sprawa będzie jeszcze trudniejsza niż przypuszczała - a następnie przekroczyła próg mieszkania. Nie drążyła dalej, porzucając temat, zanim zdążył zboczyć na tory, po których nie miała ani chęci, ani czasu się poruszać. Podążyła dobrze znanym korytarzem, uważnie lustrując wzrokiem salon, jakby spodziewała się zastać w nim jakieś diametralne zmiany (ewentualnie półnagiego warga).
- Kawa i koszule, tak? - podjęła, witając się ze znajomym bałaganem i niezmiennymi od lat rządami chaosu ograniczonymi do wysokich ścian kamienicy. Zakręciła się koło stolika, ukradkiem spoglądając na świeżo nakreślone notatki, tym samym starając się odwlec nieuniknione. Nie wiedziała w jaki sposób powinna mu wyjaśnić całą sytuację albo od czego właściwie należało zacząć. Nie przyszła, żeby się żalić, czekając aż Lasse poklepie ją po plecach. - Zatem moja nieobecność musiała być dla ciebie traumatycznym przeżyciem. Najmocniej przepraszam. - Zawahała się na ułamek sekundy, po czym wyjęła ręce z kieszeni, zdejmując płaszcz i przewieszając go przez oparcie krzesła, tym samym zrzucając wątpliwy zaszczyt przekazania meritum jej odwiedzin sprawcy całego zamieszania. Tchórzliwe zagranie, aczkolwiek wiedziała, że Nørgaard bez problemu zauważy co powinien, wyciągając odpowiednie wnioski. Zawsze to robił - zdawał się być przed wszystkimi o kilka kroków do przodu, obserwując i kalkulując z niepokojącą precyzją.
Obróciła się, obdarzając go lekkim uśmiechem, równocześnie czując palącą potrzebę przytłumienia narastających obaw jakimkolwiek procentowym trunkiem. Zlokalizowawszy niedokończoną butelkę wina, obsłużyła się sama, napełniając jeden z kieliszków leżących na stole. Upiwszy łyk wina, cień grymasu zamajaczył na jej ustach - zbyt słodkie. Mimo wszystko pochłonęła zawartość kieliszka żałośnie szybko.
- Obiecałabym mocne postanowienie poprawy, ale przy okazji wkroczenia na nowy etap życia, powiedzmy, że nieco uporządkowałam priorytety. Tym samym muszę zrobić kilka cięć w grafiku waszym kosztem. Rozumiesz, sadystyczne mordy i ślepe orgie naglą - wyrzuciła z siebie w chaotycznym przypływie odwagi, po czym opadła na kanapę przybierając jakąś niechlujną, acz wygodną pozycję.
- A koszule nadal nie podlegają zwrotowi. - Skonfiskowanych płaszczy również nie zamierzała oddawać, nawet gdyby próbował odzyskać je siłą.
Stała nieco zagubiona, błądząc zielenią spojrzenia po twarzy Lasse, jakby mówił w obcym języku.
- Randka? - Zignorowała całą resztę jego wywodu, marszcząc brwi. - Randka? - powtórzyła oburzonym tonem. Ida szlajała się po mieście bez niej? Prychnęła zduszając w sobie jakieś irracjonalne ukłucie zazdrości - które notabene uświadomiło jej, że cała sprawa będzie jeszcze trudniejsza niż przypuszczała - a następnie przekroczyła próg mieszkania. Nie drążyła dalej, porzucając temat, zanim zdążył zboczyć na tory, po których nie miała ani chęci, ani czasu się poruszać. Podążyła dobrze znanym korytarzem, uważnie lustrując wzrokiem salon, jakby spodziewała się zastać w nim jakieś diametralne zmiany (ewentualnie półnagiego warga).
- Kawa i koszule, tak? - podjęła, witając się ze znajomym bałaganem i niezmiennymi od lat rządami chaosu ograniczonymi do wysokich ścian kamienicy. Zakręciła się koło stolika, ukradkiem spoglądając na świeżo nakreślone notatki, tym samym starając się odwlec nieuniknione. Nie wiedziała w jaki sposób powinna mu wyjaśnić całą sytuację albo od czego właściwie należało zacząć. Nie przyszła, żeby się żalić, czekając aż Lasse poklepie ją po plecach. - Zatem moja nieobecność musiała być dla ciebie traumatycznym przeżyciem. Najmocniej przepraszam. - Zawahała się na ułamek sekundy, po czym wyjęła ręce z kieszeni, zdejmując płaszcz i przewieszając go przez oparcie krzesła, tym samym zrzucając wątpliwy zaszczyt przekazania meritum jej odwiedzin sprawcy całego zamieszania. Tchórzliwe zagranie, aczkolwiek wiedziała, że Nørgaard bez problemu zauważy co powinien, wyciągając odpowiednie wnioski. Zawsze to robił - zdawał się być przed wszystkimi o kilka kroków do przodu, obserwując i kalkulując z niepokojącą precyzją.
Obróciła się, obdarzając go lekkim uśmiechem, równocześnie czując palącą potrzebę przytłumienia narastających obaw jakimkolwiek procentowym trunkiem. Zlokalizowawszy niedokończoną butelkę wina, obsłużyła się sama, napełniając jeden z kieliszków leżących na stole. Upiwszy łyk wina, cień grymasu zamajaczył na jej ustach - zbyt słodkie. Mimo wszystko pochłonęła zawartość kieliszka żałośnie szybko.
- Obiecałabym mocne postanowienie poprawy, ale przy okazji wkroczenia na nowy etap życia, powiedzmy, że nieco uporządkowałam priorytety. Tym samym muszę zrobić kilka cięć w grafiku waszym kosztem. Rozumiesz, sadystyczne mordy i ślepe orgie naglą - wyrzuciła z siebie w chaotycznym przypływie odwagi, po czym opadła na kanapę przybierając jakąś niechlujną, acz wygodną pozycję.
- A koszule nadal nie podlegają zwrotowi. - Skonfiskowanych płaszczy również nie zamierzała oddawać, nawet gdyby próbował odzyskać je siłą.
Lasse Nørgaard
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:33
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Na pierwszy rzut oka Irene wydawała się być kanalią. Nader wygadaną kanalią, która lubiła wściubiać nos w nieswoje sprawy, wykłócać się na tematy, o których pojęcia nie miała i wyciągać mu z dłoni świeżo odpalonego papierosa, jakby ten od zawsze należał jedynie do niej. Jej gładka, nimfia nieco twarz miała bezczelną skłonność do układania się w filuterne uśmiechy tak wdzięcznie i tak często, iż cała jej istota nabierać zaczynała cech bliskich huldrze. A jednak Lasse zaskakująco szybko zdał sobie sprawę z tego, że wszystkie te cechy czyniły z niej nie wroga, a kompana - idealnego kompana, bo oto i jego drażliwy, surowy charakter nabierał przy niej lekkości, rozbijał się dziesiątkami drobnych szczelin, z których wydostawały się wszystkie te szczere śmiechy i łagodniejsze słowa, naiwne uderzenia czułości, których zwykł tak się bać. Czasem dusiło go przeświadczenie, iż od tych dwóch lat - tych samych dwóch lat, podczas których pogorszyło się jego zdrowie i stan jego nogi - zmiękł i zmizerniał. Zrobił się nierozsądnie wrażliwy na rytmy cudzych serc i błyski w ich oczach, zaczął otwierać przed nimi drzwi i wpuszczać ich głębiej, pozwalając by chwytali porozstawiane w nieładzie rzeczy - jego rzeczy. Zawsze taki przejęty był stanem porozrzucanej wokół niego własności - nie pożyczał książek ni piór, nie pozwalał dotykać antyków, wyciągać suszonych kwiatów z wazonów. Nie z rozpieszczonej obsesji posiadania czy wyniesionego z domu egocentryzmu, to byłoby wszak zbyt proste, to tak łatwo mógłby wytłumaczyć, tego trudniej byłoby się wyzbyć. A on się bał, po prostu się bał, bo gdy ludzie dotykali jego rzeczy, gdy chodzili po jego dywanach i nosili jego swetry, stawali się niebezpieczni, a jego mały świat kwitł chaosem. Na podeszwach butów zawsze mieli brud z innych miejsc, miejsc niepasujących do jego przestrzeni, a gdy coś brali, nigdy nie odkładali tego w to samo miejsce, co oznaczało, iż on tracił stabilność, a stabilność była jedyną rzeczą, która dawała mu jeszcze cień bezpieczeństwa - równie mętnie ciepły co ogień przymierający w kominku. Zmiękł i zmizerniał. Pozwalał im zmieniać rytm swoich dni i kolejność autorów na półkach biblioteczki. Powinien był zamknąć się szczelniej, ale oni zawsze jakoś się dobijali - kilka słów Irene wystarczyło by oczy otworzyły mu się szerzej, a kąciki ust uniosły w bladym, osłabionym uśmiechu. I znów ją wpuścił, przesuwając się bliżej ściany, by mogła go wyminąć, a potem ruszył za nią do salonu, niemal posłusznie. Rytm jej kroków wydał się wręcz nostalgiczny.
- Randka - powtórzył więc, ubierając ton w stuprocentową pewność, choć pewien nie był wcale. Gdzieś pod płaszczem zmęczenia i zdenerwowania ta nagła fala oburzenia wydała mu się jednak na tyle zabawna, iż nie umiał jej zignorować. - Ida chyba naprawdę uważa, że jej doktorat zniechęci babcię do szukania jej odpowiedniego męża - prychnął jeszcze, temat nie był jednak aż tak zabawny. Od kiedy pamiętał żyli z siostrą w przekonaniu, iż są jednym organizmem, więc gdy nad głową Idy układały się lęki przed ustatkowaniem, Lasse odczuwał je jakby te były jego własnymi. Bliźniacza więź bywała bolesna.
Dzielnie przeszedł do pokoju, w jakiejś dziecięcej upartości przed samym sobą pragnąc udowodnić, iż może chodzić normalnie, bez laski. Kilka ukłuć bólu przebijających udo szybko zamieniło się jednak w setki igieł, aż w końcu Lasse opadł na rudy fotel nieopodal kanapy, łapiąc się jej podłokietników w niestarannie skrywanej desperacji. Skroń oparła się o zagłówek, a on ze znudzonym westchnięciem zarzucił nogę na stolik kawowy (cudem tylko nie zrzucając z niego do flakonu perfum siostry i dwóch świeczek, których wypalony wosk o barwie kości słoniowej zdążył zaschnąć na porcelanowym talerzu).
- Ach, tak tak, traumatyczne przeżycie, można to tak nazwać… - przytaknął, pochylając się lekko i wyciągając dłoń po papierosa leżącego gdzieś wśród ekosystemu stolika. W wysokich ścianach tego dziwnego mieszkania pewne rzeczy zdawały się być stałe niczym krąg roku lub noc polarna: pochowany w szafkach alkohol, trzaskanie drzwiami, papierosy powtykane między książki niczym zakładki, głos Irene w progu. - Bałem się otwierać drzwi w obawie, że wróciłaś, rozumiesz. W pewnym momencie zacząłem patrzeć pod łóżko przed pójściem spać - ciągnął z przekonaniem, wysyłając jej szelmowski uśmiech znad odpalonego papierosa. Irytująca prawda była taka, ze tęsknił. Bał się. Mogła leżeć martwy przy nadbrzeżu z twarzą odwróconą ku ziemi.
I być może ten strach o nią właśnie, ta ulga, którą wywołała jej twarz cała i zdrowa - choć pobladła bardziej niż zwykle - na tle znajomego tła ich mieszkania - być może to sprawiło, iż nie zauważył pieczęci od razu. Zawsze był spostrzegawczy, lubił tak o sobie myśleć, a jednak teraz reakcję miał opóźnioną, a wzrok wyłapał ten głośny szczegół dopiero, gdy ręka przyjaciółki sięgnęła po butelkę. Pieczęć - teraz taka wyraźna, niczym świeży, niezagojony jeszcze tatuaż - wysunęła się spod rękawa za dużego płaszcza (być może jego płaszcza, nie byłby zdziwiony). Serce zabiło szybko, zakręciło mu się w głowie i w nieuwadze przytrzymał w płucach dym zbyt długo - jego gorzki posmak podrapał gardło i Lasse musiał zakaszleć kilka razy, niemal zbity z tropu, ze świecącymi się oczami, w których tańczyło tak samo wiele lęku co zafascynowania.
- Na orgie mogłabyś mnie czasem zabrać - wyrzucił z siebie w końcu, ale głos miał płaski i pozbawiony emocji, jakby wymuszał te słowa, bo chciał przecież pytać o rzeczy całkowicie inne. Gdy opadła na kanapę, on zaciągnął się znów papierosem, zdjął nóg ze stołu i nachylił się delikatnie w jej stronę. Jego twarz przybrała wyraz, który przywierał do niej zawsze, gdy znów czepiał się jakiejś idei w naukowej obsesji. Ostre rysy były skupione, ciemne oczy czujne, a ściągnięte brwi tworzyły drobną, pionową zmarszczkę nad nosem. - Pożycz mi tamtą jadeitową z matowego jedwabiu w przyszły piątek - dodał jeszcze, nadal wpatrzony w jej dłoń, nadal tak samo spokojnym głosem. - Mogę się jej przyjrzeć? - Nie koszuli, dłoni. Odchrząknął. - W pierwszej szafce na lewo w kuchni jest butelka lepszego wina.
- Randka - powtórzył więc, ubierając ton w stuprocentową pewność, choć pewien nie był wcale. Gdzieś pod płaszczem zmęczenia i zdenerwowania ta nagła fala oburzenia wydała mu się jednak na tyle zabawna, iż nie umiał jej zignorować. - Ida chyba naprawdę uważa, że jej doktorat zniechęci babcię do szukania jej odpowiedniego męża - prychnął jeszcze, temat nie był jednak aż tak zabawny. Od kiedy pamiętał żyli z siostrą w przekonaniu, iż są jednym organizmem, więc gdy nad głową Idy układały się lęki przed ustatkowaniem, Lasse odczuwał je jakby te były jego własnymi. Bliźniacza więź bywała bolesna.
Dzielnie przeszedł do pokoju, w jakiejś dziecięcej upartości przed samym sobą pragnąc udowodnić, iż może chodzić normalnie, bez laski. Kilka ukłuć bólu przebijających udo szybko zamieniło się jednak w setki igieł, aż w końcu Lasse opadł na rudy fotel nieopodal kanapy, łapiąc się jej podłokietników w niestarannie skrywanej desperacji. Skroń oparła się o zagłówek, a on ze znudzonym westchnięciem zarzucił nogę na stolik kawowy (cudem tylko nie zrzucając z niego do flakonu perfum siostry i dwóch świeczek, których wypalony wosk o barwie kości słoniowej zdążył zaschnąć na porcelanowym talerzu).
- Ach, tak tak, traumatyczne przeżycie, można to tak nazwać… - przytaknął, pochylając się lekko i wyciągając dłoń po papierosa leżącego gdzieś wśród ekosystemu stolika. W wysokich ścianach tego dziwnego mieszkania pewne rzeczy zdawały się być stałe niczym krąg roku lub noc polarna: pochowany w szafkach alkohol, trzaskanie drzwiami, papierosy powtykane między książki niczym zakładki, głos Irene w progu. - Bałem się otwierać drzwi w obawie, że wróciłaś, rozumiesz. W pewnym momencie zacząłem patrzeć pod łóżko przed pójściem spać - ciągnął z przekonaniem, wysyłając jej szelmowski uśmiech znad odpalonego papierosa. Irytująca prawda była taka, ze tęsknił. Bał się. Mogła leżeć martwy przy nadbrzeżu z twarzą odwróconą ku ziemi.
I być może ten strach o nią właśnie, ta ulga, którą wywołała jej twarz cała i zdrowa - choć pobladła bardziej niż zwykle - na tle znajomego tła ich mieszkania - być może to sprawiło, iż nie zauważył pieczęci od razu. Zawsze był spostrzegawczy, lubił tak o sobie myśleć, a jednak teraz reakcję miał opóźnioną, a wzrok wyłapał ten głośny szczegół dopiero, gdy ręka przyjaciółki sięgnęła po butelkę. Pieczęć - teraz taka wyraźna, niczym świeży, niezagojony jeszcze tatuaż - wysunęła się spod rękawa za dużego płaszcza (być może jego płaszcza, nie byłby zdziwiony). Serce zabiło szybko, zakręciło mu się w głowie i w nieuwadze przytrzymał w płucach dym zbyt długo - jego gorzki posmak podrapał gardło i Lasse musiał zakaszleć kilka razy, niemal zbity z tropu, ze świecącymi się oczami, w których tańczyło tak samo wiele lęku co zafascynowania.
- Na orgie mogłabyś mnie czasem zabrać - wyrzucił z siebie w końcu, ale głos miał płaski i pozbawiony emocji, jakby wymuszał te słowa, bo chciał przecież pytać o rzeczy całkowicie inne. Gdy opadła na kanapę, on zaciągnął się znów papierosem, zdjął nóg ze stołu i nachylił się delikatnie w jej stronę. Jego twarz przybrała wyraz, który przywierał do niej zawsze, gdy znów czepiał się jakiejś idei w naukowej obsesji. Ostre rysy były skupione, ciemne oczy czujne, a ściągnięte brwi tworzyły drobną, pionową zmarszczkę nad nosem. - Pożycz mi tamtą jadeitową z matowego jedwabiu w przyszły piątek - dodał jeszcze, nadal wpatrzony w jej dłoń, nadal tak samo spokojnym głosem. - Mogę się jej przyjrzeć? - Nie koszuli, dłoni. Odchrząknął. - W pierwszej szafce na lewo w kuchni jest butelka lepszego wina.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:34
Od kiedy sięgała pamięcią, prym nad jej życiem wiodła nieznośna wątłość otaczającej rzeczywistości, niestałość porównywalna do zamku z piasku, który wzniesiony niebezpiecznie blisko linii brzegu czekał na nadejście zgubnej fali. Chaos i zamęt uczepiły się jej jak rzep, wkraczając wszędzie tam gdzie prowadziły meandry losu, pojawiwszy się wraz ze śmiercią matki wyznaczając swoisty rytm wijącej się w konwulsjach przyszłości. Obarczona tym niemożliwym do wyzbycia się galimatiasem niweczącym ułamki pozornej stagnacji, zaczęła wierzyć, że permanentność nie była jej pisana. Kompleks pozornie stabilnych elementów świata Irene prędzej czy później zatracał się, zamazywał, ulatywał niczym dym z papierosa zostawiając po sobie drapiący posmak w ustach i odór spalenizny w powietrzu. Z utratą każdej następnej osoby, tych swoistych uosobień naiwnych marzeń o stałości traciła grunt pod nogami, upadała, podnosząc się z coraz większym trudem. Być może dlatego tak bardzo nienawidziła zakończeń - bo poniekąd towarzyszyły jej non stop, niezależnie od tego, jak zacięcie się ich wypierała. Nadal naiwnie wierzyła, że ojciec nawiedzi ją którejś nocy, że Magndís po miesiącach bez dawania znaku wreszcie pojawi się w progu drzwi, ale Norny złośliwie nie zamierzały zsyłać jej jakiegokolwiek ukojenia. Dopiero Nørgaardowie okazali się bezpieczną przystanią, elementem tej upragnionej stałości, którą desperacko pochwyciła. Przyjęli ją wraz z całym chaosem, jaki za sobą targała, uchylając przed Irene rąbek własnej rzeczywistości. Niezmiennie pod tym samym adresem, za każdym razem otwierali drzwi zapraszając do środka, nieważne jak często pożyczała książki oraz pióra, dotykała antyków, wyciągała suszone kwiaty z wazonów.
Wpuścił ją i tym razem.
Nieporadnie ukrywając zaciekawienie, wysłuchała kontynuacji krótkiej opowieści o perypetiach Idy, pewna, że niektóre sprawy będą musiały omówić na osobności. Rzecz jasna, najchętniej zażądałaby od Lasse szczegółowego sprawozdania z wydarzeń mających miejsce podczas jej nieobecności, wyduszając wszystkie cholerne szczegóły. Ale przecież nie po to tu przyszła. Jego spaceru bez laski również nie skomentowała, zakładając na twarz tę samą maskę, po którą sięgała zawsze, gdy widziała jakiekolwiek sygnały, że noga daje mu się we znaki. Obdarzyła go jedynie obojętnym spojrzeniem, takim, jakim zaszczało się nieznajomych na ulicy oraz przecinki na kolejnych stronach książki. Litość uwłaczała, a on nie zasługiwał by notorycznie mu ujmowano, sprowadzano do niechlubnego miana kaleki. Każdy nosił jakieś blizny, ułomności, na które nie miał wpływu, a to, że los nie obdarzył Lasse luksusem możności ukrycia tych swoich, nie znaczyło, że można go było tak po prostu wrzucać do worka ofiar, wiecznie śledząc współczującym wzrokiem.
- Słońce, trzeba było szukać pod łóżkiem twojej siostry - parsknęła, choć nawiedził ją jakiś gwałtowny przypływ wyrzutów sumienia, nutka skruchy, podpowiadająca, że nie zasłużyli sobie na takie traktowanie. Powinna była napisać, nakreślić pośpieszną wiadomość, zostawić jakikolwiek znak, że żyje. Przecież gdyby role się odwróciły, pewnie odchodziłaby od zmysłów. A jednak owładnięta wyrzutami do całego świata, krótką żałobą po tym, co przez lata zbudowała, co bezpowrotnie runęło jak domek z kart, nawet nie przemknęło jej przez myśl, że ktoś mógł się martwić.
- Nie ma mowy, nigdzie cię nie zabiorę. Nie zamierzam nabawić się… - koszmarów ugrzęzło w ustach, gdy wreszcie dostrzegła zmianę w wyrazie jego twarzy. Zauważył. Zgarbiła się, znów czując ochotę, żeby uciec. Wziąć płaszcz, wyjść, schować się w okopach książek, zapomnieć o wszystkich i wszystkim. Połowicznie spełniając to pragnienie, wstała bez słowa znikając w kuchni, kradnąc chwilę samotności, aby zebrać się w sobie. Wiedziała, że Lasse nie wyrzuci jej za drzwi, nie nazwie zarazą, nie odtrąci z obrzydzeniem. A jednak czuła jak uginają się pod nią nogi, a serce trzepocze w piersi niczym ptak szamotający się w klatce.
Minęła minuta, dwie, może pięć, zanim ponownie przekroczyła próg pokoju, wracając z tym lepszym winem w ręku jakby faktycznie wyszła wyłącznie po nie. Grzecznie odstawiła butelkę na stół, po czym usiadła na podłokietniku fotela, który okupował Nørgaard, podając mu naznaczoną rękę. Ludzie zwykle bali się pokazywać wstyd, uchylać najmroczniejsze zakamarki jestestwa, przyznawać się do popełnionych błędów i win noszonych na barkach; ukrywali go głęboko za zasłonami pozorów, które tak uporczywie tkali. Ona swój własny nosiła wymalowany na dłoni, boleśnie widoczny dla niepożądanych spojrzeń. Namacalną metaforę tego, że zawiodła - Magndís, ojca, samą siebie - uwikłana w sieć czczych marzeń o innym świecie, lepszej rzeczywistości gdzie nigdy nie było za późno, gdzie śmierć nie oznaczała ostateczności. Jeszcze kilka tygodni temu myślała, że może przyczynić się do zmiany, znaleźć te cholerne odkupienie dla wszystkiego co niezrozumiane. A teraz? Teraz bielmo na oczach, o które sama się przyprawiała, wywoływało nudności, wzbierało żółć do gardła. Nie żałowała obranej ścieżki, tej wyboistej drogi, na jaką skierowała ją Magndís. Dało jej to cel, powód, by brnąć do przodu i podnosić się z każdego kolejnego upadku, sens, wokół którego owiła swoje życie. Sens jawiący się obecnie jako głupia mrzonka.
- Przyciągam kłopoty, Lasse. - Wyciągnęła mu papierosa z ręki, przywłaszczając go bezceremonialnie jak na kanalię przystało. Zaciągnęła się dymem, licząc, że rozluźni ściśnięty żołądek, spowolni bijące jak dzwon serce. - Nie chcę przysporzyć wam problemów. - Boję się o was. Coś zakłuło, zabolało nieznośnie, ale usiłowała się tego pozbyć wraz z wydychanym z płuc siwym obłokiem.
Wpuścił ją i tym razem.
Nieporadnie ukrywając zaciekawienie, wysłuchała kontynuacji krótkiej opowieści o perypetiach Idy, pewna, że niektóre sprawy będą musiały omówić na osobności. Rzecz jasna, najchętniej zażądałaby od Lasse szczegółowego sprawozdania z wydarzeń mających miejsce podczas jej nieobecności, wyduszając wszystkie cholerne szczegóły. Ale przecież nie po to tu przyszła. Jego spaceru bez laski również nie skomentowała, zakładając na twarz tę samą maskę, po którą sięgała zawsze, gdy widziała jakiekolwiek sygnały, że noga daje mu się we znaki. Obdarzyła go jedynie obojętnym spojrzeniem, takim, jakim zaszczało się nieznajomych na ulicy oraz przecinki na kolejnych stronach książki. Litość uwłaczała, a on nie zasługiwał by notorycznie mu ujmowano, sprowadzano do niechlubnego miana kaleki. Każdy nosił jakieś blizny, ułomności, na które nie miał wpływu, a to, że los nie obdarzył Lasse luksusem możności ukrycia tych swoich, nie znaczyło, że można go było tak po prostu wrzucać do worka ofiar, wiecznie śledząc współczującym wzrokiem.
- Słońce, trzeba było szukać pod łóżkiem twojej siostry - parsknęła, choć nawiedził ją jakiś gwałtowny przypływ wyrzutów sumienia, nutka skruchy, podpowiadająca, że nie zasłużyli sobie na takie traktowanie. Powinna była napisać, nakreślić pośpieszną wiadomość, zostawić jakikolwiek znak, że żyje. Przecież gdyby role się odwróciły, pewnie odchodziłaby od zmysłów. A jednak owładnięta wyrzutami do całego świata, krótką żałobą po tym, co przez lata zbudowała, co bezpowrotnie runęło jak domek z kart, nawet nie przemknęło jej przez myśl, że ktoś mógł się martwić.
- Nie ma mowy, nigdzie cię nie zabiorę. Nie zamierzam nabawić się… - koszmarów ugrzęzło w ustach, gdy wreszcie dostrzegła zmianę w wyrazie jego twarzy. Zauważył. Zgarbiła się, znów czując ochotę, żeby uciec. Wziąć płaszcz, wyjść, schować się w okopach książek, zapomnieć o wszystkich i wszystkim. Połowicznie spełniając to pragnienie, wstała bez słowa znikając w kuchni, kradnąc chwilę samotności, aby zebrać się w sobie. Wiedziała, że Lasse nie wyrzuci jej za drzwi, nie nazwie zarazą, nie odtrąci z obrzydzeniem. A jednak czuła jak uginają się pod nią nogi, a serce trzepocze w piersi niczym ptak szamotający się w klatce.
Minęła minuta, dwie, może pięć, zanim ponownie przekroczyła próg pokoju, wracając z tym lepszym winem w ręku jakby faktycznie wyszła wyłącznie po nie. Grzecznie odstawiła butelkę na stół, po czym usiadła na podłokietniku fotela, który okupował Nørgaard, podając mu naznaczoną rękę. Ludzie zwykle bali się pokazywać wstyd, uchylać najmroczniejsze zakamarki jestestwa, przyznawać się do popełnionych błędów i win noszonych na barkach; ukrywali go głęboko za zasłonami pozorów, które tak uporczywie tkali. Ona swój własny nosiła wymalowany na dłoni, boleśnie widoczny dla niepożądanych spojrzeń. Namacalną metaforę tego, że zawiodła - Magndís, ojca, samą siebie - uwikłana w sieć czczych marzeń o innym świecie, lepszej rzeczywistości gdzie nigdy nie było za późno, gdzie śmierć nie oznaczała ostateczności. Jeszcze kilka tygodni temu myślała, że może przyczynić się do zmiany, znaleźć te cholerne odkupienie dla wszystkiego co niezrozumiane. A teraz? Teraz bielmo na oczach, o które sama się przyprawiała, wywoływało nudności, wzbierało żółć do gardła. Nie żałowała obranej ścieżki, tej wyboistej drogi, na jaką skierowała ją Magndís. Dało jej to cel, powód, by brnąć do przodu i podnosić się z każdego kolejnego upadku, sens, wokół którego owiła swoje życie. Sens jawiący się obecnie jako głupia mrzonka.
- Przyciągam kłopoty, Lasse. - Wyciągnęła mu papierosa z ręki, przywłaszczając go bezceremonialnie jak na kanalię przystało. Zaciągnęła się dymem, licząc, że rozluźni ściśnięty żołądek, spowolni bijące jak dzwon serce. - Nie chcę przysporzyć wam problemów. - Boję się o was. Coś zakłuło, zabolało nieznośnie, ale usiłowała się tego pozbyć wraz z wydychanym z płuc siwym obłokiem.
Lasse Nørgaard
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:34
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Powinni kupić więcej świeżych kwiatów.
Teraz mieszkanie wydawało mu się niemal martwe, zasłane trupami suszonych płatków i resztek cienkich papierosów. Ich własne mauzoleum, w którego wysokich ścianach zawsze chętnie się zamykali, topiąc się w ciepłym półmroku świec i ciężkich zapachach kadzideł, tak uwielbianych przez jego bliźniaczą siostrę. Czasem mawiała, że maskują smród papierosów choć każde z nich, cała ta przeklęta trójka, wiedziała, iż nie są w stanie zamaskować niczego - opiumowy dym stawał się więc jedynie kolejnym elementem tamtej skomplikowanej układanki, przylegając do materiałów ich ubrań i młodej skóry policzków. W tym wszystkim twarz Irene przypominała portret wiszący nad sofą - olejny, stary, znaleziony w w sklepie ze starociami, niedawno bezimienny; kluczowy element urządzenia tych osobliwych wnętrz - bez niego straciłby cały urok. Jej głos nadal dzwonił w uszach, potem także za zamkniętymi drzwiami szafy z akacjowego drewna. Była tu nawet gdy zniknęła, a bliźnięta w niemym skonfundowaniu wymieniały przejęte spojrzenia podobnych do siebie oczu. Nie przejmuj się, pewnie wypiła o butelkę za dużo i wylądowała gdzieś w Oslo - wzdychał wtedy z cichą kpiną, nie podnosząc na siostrę wzroku znad czytanej przy śniadaniu książki. Złożona na pół gazeta łypała na nich złowieszczo zza dzbanka z kawą i Lasse zastanawiał się czy Ida także boi się po nią sięgnąć w obawie, iż pod kolejnym wykrzyknikiem niezrozumiałej tragedii dojrzy znajomą twarz.
Czas, który ich dzielił był czasem dziwnym - czasem niedługim, ale poszarpanym i intensywnym. Na tyle długim, by wzbudzić podejrzenia i rozgoryczenie, ale niewystarczającym by gwałtowność tych uczuć uspokoić. Gdyby zniknęła na pół roku, rok, więcej - jej istota w końcu być może miałaby szansę się rozmyć, zaginać gdzieś w kwaśnym przeświadczeniu zdrady i przykrej tęsknoty. Zostałaby wspomnieniami i historiami opowiadanymi przy zastawionym stole mieszkania bliźniąt, anegdotami o dawnej przyjaciółce powtarzanymi znad kolejnych kieliszków wina. Gdzie jest teraz? Diabeł wie. Ale diabeł stał tu teraz, miedzy nimi, schowany w dwóch parach świecących oczu, w równych profilach i prześmiewczych głosach, zbyt młodych by brzmieć tak cynicznie. Lasse pragnął złapać ją za włosy i krzyczeć, że się martwił, że oboje się martwili - cholernie się martwili - w tej przedziwnej sytuacji umiał jednak tylko wpatrywać się w nią wyczekująco i odbijać złośliwe uwagi niczym tenisową piłeczkę.
- Domyślałem się, promyczku, że w tym przypadku znalazłbym cię raczej w łóżku, nie pod nim - rzucił wiec, posyłając jej piękny, szeroki uśmiech pełen ułożonych pod linijkę zębów; jeden z tych uśmiechów, które w swojej przesadnej słodyczy i życzliwości kryły uważnie wplataną w rysy twarzy kpinę. Mimo to nie było teraz ani w jego słowach, ani w jego oczach okrucieństwa, złości czy nagany. Była tylko prosta, dziecięca uszczypliwość równa wystawianiu języka i ciągnięciu za warkocze, a wraz z nią ciche zrozumienie, bo przecież Lasse nauczył się jej ufać; nauczył się nie trzymać języka za zębami po pijaku, mówić jej o wszystkim, o każdym głupim cierpieniu, lęku i miłości, nawet jeżeli prawda czasem była taka brzydka i groźna.
Więc dlaczego ona go okłamywała?
Myślał o tym z upartą przesadą, kiedy przyjaciółka zniknęła za drzwiami kuchni - jak zwykle obsesyjnie chwytając się pojedynczych słów i spojrzeń, roztrząsając każdą zmianę w tonie jej głosu i ruchach jej dłoni. Jak mógł to przeoczyć, jak mógł nie przewidzieć, jak mógł się nie domyślić? Tak polegał na swoim umyśle, a on okazywał się bezużyteczny w kwestiach tak ważnych - miał ochotę krzyczeć. Nie, miał ochotę się upić. Raz po raz zaciągał się papierosem, skupionym wzrokiem śledząc długie kosmyki popielatego dymu rozlewające się między galerią przedmiotów poustawianych na kawowym stoliku. W pierwszej sekundzie nie zauważył nawet, że wróciła, ale w końcu echo znajomego głosu poderwało ku górze jego głowę. Znów siedziała blisko, zajmując miejsce na podłokietniku z typową sobie nonszalancją, a on przyglądał się jej uważnie, wyczekując zmian w mimice - teraz, w nocnej poświacie złożonej z mieszanki przyciemnionej podłogowej lampy i ulicznych latarni, jej twarz znowu była portretem. Portret wsuwał miedzy wargi jego papierosa, a gest ten w tamtej chwili stanowił dowód na to, iż Irene wcale się nie zmieniła, nawet jeżeli pieczęć zdobiła jej dłoń liniami wężowych głów.
- Dlaczego? - pytanie było boleśnie wręcz proste, za proste niemal by jakakolwiek odpowiedź miała szansę wybrzmieć sensownie. - Dlaczego nie chcesz przysporzyć nam problemów, Irene? Umiemy sobie z nimi radzić, wiesz przecież. - Jego głos brzmiał zaskakująco spokojnie, w swojej łagodności przypominając cień kolejnej nocnej rozmowy o klątwach, runach i ułożonych na niebie gwiazdozbiorach. Ujął jej rękę tak lekko jakby ujmował jeden ze swoich kochanych manuskryptów, obejmując ją zimnem swoich palców. Nigdy nie widział Pieczęci Lokiego z tak bliska, jej rysy były o wiele dokładniejsze i bardziej wysublimowane niż przypuszczał, a on z typowym sobie, akademickim zainteresowaniem przesuwał kciukiem po ciemnych liniach. Nigdy chyba tak naprawdę nie bał się widma zakazanej magii, jej okrutnej siły schowanej w tomach ksiąg, do których nigdy nie miał dostępu. Czasem myślał, że tego właśnie chciał; że ciekawość naukowca i pragnienie dotknięcia wszystkiego, co obce i skomplikowane dawały przyzwolenie na sięganie ku rzeczom na tyle krwawym i ciemnym, iż za ich znajomość karano znakami wypalanymi na skórze. Czarno-biała binarność, w którą ubierano magię niejednokrotnie wydawała mu się naiwna i teraz, przyglądając się dłoni ślepca, nie mógł przestać myśleć, że w jej decyzjach nie było niczego złego. Nauka nigdy nie była zła, nawet jeżeli przeżerała żyły smołą. - Jakie to uczucie? - spytał w końcu, znów unosząc wzrok na jej twarz. - I z jakiego to powodu, słońce, teraz znowu chcesz uciekać?
Teraz mieszkanie wydawało mu się niemal martwe, zasłane trupami suszonych płatków i resztek cienkich papierosów. Ich własne mauzoleum, w którego wysokich ścianach zawsze chętnie się zamykali, topiąc się w ciepłym półmroku świec i ciężkich zapachach kadzideł, tak uwielbianych przez jego bliźniaczą siostrę. Czasem mawiała, że maskują smród papierosów choć każde z nich, cała ta przeklęta trójka, wiedziała, iż nie są w stanie zamaskować niczego - opiumowy dym stawał się więc jedynie kolejnym elementem tamtej skomplikowanej układanki, przylegając do materiałów ich ubrań i młodej skóry policzków. W tym wszystkim twarz Irene przypominała portret wiszący nad sofą - olejny, stary, znaleziony w w sklepie ze starociami, niedawno bezimienny; kluczowy element urządzenia tych osobliwych wnętrz - bez niego straciłby cały urok. Jej głos nadal dzwonił w uszach, potem także za zamkniętymi drzwiami szafy z akacjowego drewna. Była tu nawet gdy zniknęła, a bliźnięta w niemym skonfundowaniu wymieniały przejęte spojrzenia podobnych do siebie oczu. Nie przejmuj się, pewnie wypiła o butelkę za dużo i wylądowała gdzieś w Oslo - wzdychał wtedy z cichą kpiną, nie podnosząc na siostrę wzroku znad czytanej przy śniadaniu książki. Złożona na pół gazeta łypała na nich złowieszczo zza dzbanka z kawą i Lasse zastanawiał się czy Ida także boi się po nią sięgnąć w obawie, iż pod kolejnym wykrzyknikiem niezrozumiałej tragedii dojrzy znajomą twarz.
Czas, który ich dzielił był czasem dziwnym - czasem niedługim, ale poszarpanym i intensywnym. Na tyle długim, by wzbudzić podejrzenia i rozgoryczenie, ale niewystarczającym by gwałtowność tych uczuć uspokoić. Gdyby zniknęła na pół roku, rok, więcej - jej istota w końcu być może miałaby szansę się rozmyć, zaginać gdzieś w kwaśnym przeświadczeniu zdrady i przykrej tęsknoty. Zostałaby wspomnieniami i historiami opowiadanymi przy zastawionym stole mieszkania bliźniąt, anegdotami o dawnej przyjaciółce powtarzanymi znad kolejnych kieliszków wina. Gdzie jest teraz? Diabeł wie. Ale diabeł stał tu teraz, miedzy nimi, schowany w dwóch parach świecących oczu, w równych profilach i prześmiewczych głosach, zbyt młodych by brzmieć tak cynicznie. Lasse pragnął złapać ją za włosy i krzyczeć, że się martwił, że oboje się martwili - cholernie się martwili - w tej przedziwnej sytuacji umiał jednak tylko wpatrywać się w nią wyczekująco i odbijać złośliwe uwagi niczym tenisową piłeczkę.
- Domyślałem się, promyczku, że w tym przypadku znalazłbym cię raczej w łóżku, nie pod nim - rzucił wiec, posyłając jej piękny, szeroki uśmiech pełen ułożonych pod linijkę zębów; jeden z tych uśmiechów, które w swojej przesadnej słodyczy i życzliwości kryły uważnie wplataną w rysy twarzy kpinę. Mimo to nie było teraz ani w jego słowach, ani w jego oczach okrucieństwa, złości czy nagany. Była tylko prosta, dziecięca uszczypliwość równa wystawianiu języka i ciągnięciu za warkocze, a wraz z nią ciche zrozumienie, bo przecież Lasse nauczył się jej ufać; nauczył się nie trzymać języka za zębami po pijaku, mówić jej o wszystkim, o każdym głupim cierpieniu, lęku i miłości, nawet jeżeli prawda czasem była taka brzydka i groźna.
Więc dlaczego ona go okłamywała?
Myślał o tym z upartą przesadą, kiedy przyjaciółka zniknęła za drzwiami kuchni - jak zwykle obsesyjnie chwytając się pojedynczych słów i spojrzeń, roztrząsając każdą zmianę w tonie jej głosu i ruchach jej dłoni. Jak mógł to przeoczyć, jak mógł nie przewidzieć, jak mógł się nie domyślić? Tak polegał na swoim umyśle, a on okazywał się bezużyteczny w kwestiach tak ważnych - miał ochotę krzyczeć. Nie, miał ochotę się upić. Raz po raz zaciągał się papierosem, skupionym wzrokiem śledząc długie kosmyki popielatego dymu rozlewające się między galerią przedmiotów poustawianych na kawowym stoliku. W pierwszej sekundzie nie zauważył nawet, że wróciła, ale w końcu echo znajomego głosu poderwało ku górze jego głowę. Znów siedziała blisko, zajmując miejsce na podłokietniku z typową sobie nonszalancją, a on przyglądał się jej uważnie, wyczekując zmian w mimice - teraz, w nocnej poświacie złożonej z mieszanki przyciemnionej podłogowej lampy i ulicznych latarni, jej twarz znowu była portretem. Portret wsuwał miedzy wargi jego papierosa, a gest ten w tamtej chwili stanowił dowód na to, iż Irene wcale się nie zmieniła, nawet jeżeli pieczęć zdobiła jej dłoń liniami wężowych głów.
- Dlaczego? - pytanie było boleśnie wręcz proste, za proste niemal by jakakolwiek odpowiedź miała szansę wybrzmieć sensownie. - Dlaczego nie chcesz przysporzyć nam problemów, Irene? Umiemy sobie z nimi radzić, wiesz przecież. - Jego głos brzmiał zaskakująco spokojnie, w swojej łagodności przypominając cień kolejnej nocnej rozmowy o klątwach, runach i ułożonych na niebie gwiazdozbiorach. Ujął jej rękę tak lekko jakby ujmował jeden ze swoich kochanych manuskryptów, obejmując ją zimnem swoich palców. Nigdy nie widział Pieczęci Lokiego z tak bliska, jej rysy były o wiele dokładniejsze i bardziej wysublimowane niż przypuszczał, a on z typowym sobie, akademickim zainteresowaniem przesuwał kciukiem po ciemnych liniach. Nigdy chyba tak naprawdę nie bał się widma zakazanej magii, jej okrutnej siły schowanej w tomach ksiąg, do których nigdy nie miał dostępu. Czasem myślał, że tego właśnie chciał; że ciekawość naukowca i pragnienie dotknięcia wszystkiego, co obce i skomplikowane dawały przyzwolenie na sięganie ku rzeczom na tyle krwawym i ciemnym, iż za ich znajomość karano znakami wypalanymi na skórze. Czarno-biała binarność, w którą ubierano magię niejednokrotnie wydawała mu się naiwna i teraz, przyglądając się dłoni ślepca, nie mógł przestać myśleć, że w jej decyzjach nie było niczego złego. Nauka nigdy nie była zła, nawet jeżeli przeżerała żyły smołą. - Jakie to uczucie? - spytał w końcu, znów unosząc wzrok na jej twarz. - I z jakiego to powodu, słońce, teraz znowu chcesz uciekać?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:34
Siedem lat nieszczęścia.
Lustro w rzeźbionej dębowej ramie od kilku dni wisiało nędznie potłuczone na pożółkłej ścianie jej salonu; stary, niegdyś piękny mebel, ograbiony ze swojej dostojności, zwiastun kłopotów, rozbity, gdy w przypływie żalu cisnęła w niego butelką. Nigdy przedtem nie bała się własnego odbicia, nie spoglądała na nie z żalem, nie widziała niczego godnego wstydu. Pojawiały się stopniowo: cienie pod oczami, wklęsłe policzki, szara skóra, spojrzenie odbijające jakąś niepokojącą pustkę. Detale niemal niezauważalne dla cudzych oczu, skazy w portrecie dostrzegalne jedynie dla niej samej, proste do zbagatelizowania - bo nie sypiała ostatnio za dobrze, bo zbyt często sięgała po kieliszek, bo miała zbyt dużo na głowie. Przejdzie, wmawiała sobie unikając pastiszu swojego odbicia jak ognia. Nie przeszło. Z każdym kolejnym dniem mimowolnie spoglądała w gładką taflę, dostrzegając kogoś obcego, czując jak wstręt wkrada się w jej trzewia i szarpie za nie mocno, pozbawiając tchu. Oblicze po drugiej stronie, mara, cień, niepodobny do widoku, który zwykł pojawiać się w starej ramie kpił z niej otwarcie, momentami miała wrażenie, że łudząco podobnie wargi wykrzywiają się w ohydnym uśmieszku. Nie chciała dłużej patrzeć na abominację rodzącą się przed jej oczami, więc ją unicestwiła, rozbiła na dziesiątki kawałeczków, pozwalając by zniekształcona i wybrakowana tafla lustra od tamtej pory odbijała jedynie skrawki niemożliwe do złożenia w całość odseparowane elementy nie raziły tak dotkliwie. Wiele obcych bytów nawiedzało mieszkanie Irene, ale jej własna mara uleciała wraz z odłamkami lustra spadającymi na sfatygowaną posadzkę. Przynajmniej w obskurnych ścianach swojego mieszkania była od niej wolna.
Siedem lat nieszczęścia, które przyjęła z westchnieniem ulgi, ten zwykły zabobon, kolejne kłamstwo pozbawione realnej siły. A ona przecież tak kochała kłamstwa.
Jej portret już nie pasował do pokoju Nørgaardow, notorycznie zmieniany, poprawiany kolejnymi szarpanymi pociągnięciami nieusatysfakcjonowanego pędzla, wreszcie przestał przypominać pierwowzór. Zawsze odrobinę odstawał, ale przesłoniony dymem kadzideł, papierosowymi obłokami i słabym światłem dobiegającym z niewielkiej lampki skrzętne ukrywał wszystkie niedoskonałości. Teraz różnice stały się zbyt widoczne, niemal namacalne.
- Jesteś pewny, że umiecie? - Jasna brew powędrowała do góry, a ton przybrał gorzką barwę. Może wolałaby, gdyby chwycił ją za włosy i wywrzeszczał w twarz każdy pojedynczy wyrzut, na który zasługiwała. Byłoby wtedy łatwiej, prościej obrócić i zostawić go daleko za sobą, pogrzebać w zgliszczach wraz z tym wszystkim, co runęło tygodnie temu. Porzucić to wszystko za sobą bez potrzeby prowadzenia żałosnego monologu i paprania się we własnych brudach.
- Przytłaczające. Duszące - odpowiedziała przekornie wdychając papierosowy dym i spoglądając na skalaną rękę, na ten jej wstyd skrywający się w smolistych liniach. Nie było już marzeń, nie było celu ani przyszłości. Po kres jej życie miało polegać wyłącznie na chowaniu się po kątach jak pieprzony szczur. - Głosy są słabe, sylwetek jest mniej niż zwykle - powiedziała, odrywając się od fotela, aby sięgnąć po drugi kieliszek i napełnić oba naczynia. Domyślił się co planuje w kilka minut, liczyła, że równie szybko zrozumie dlaczego chce uciec. Czuła dreszcz, obawę powoli skradającą się po kręgosłupie. Jeśli kiedykolwiek miała pozbierać się z tego dojmującego stanu, który ogarniał ją od kilku tygodni musiała to zrobić sama. Bez nich, bez cholernego iluzorycznego lęku wkradającego się w zakamarki jej świadomości, podszeptującego beznadziejne scenariusze. - Nie lubię ciszy, bo zwykle oznacza kłopoty. Burzę, która ma dopiero nadejść. - Przywołała widok własnego odbicia, te zimne spojrzenie wywiercające w jej duszy kolejną dziurę. W głowie znów wybrzmiały jej słowa Lauge sprzed tygodnia. Była ślepcem, zakałą, nikim. Im szybciej pogodzi się ze swoją starą rolą odkrywającą nowe oblicze, tym łatwiej pogodzi się z nędznym pejzażem reszty życia, który się przed nią malował. - Burzę, której konsekwencji nie da się przewidzieć, a nie wybaczę sobie, jeśli jakoś na tym ucierpicie. - I wtedy spłynęło na nią olśnienie.
Opadła na podłokietnik z nieobecnym wzrokiem, pozwalając, by papieros dopalał się samoistnie pomiędzy jej palcami. Mogli się dowiedzieć. Choć spróbować wejrzeć w przyszłość, weryfikując targające nią obawy. Upewnić się, że nie wpada w obłęd, a nóż, który czuje na karku istnieje poza granicami jej wyobraźni.
- Nigdy cię o to nie prosiłam - głos miała płaski, odległy, jakby musiała wyjść poza samą siebie, żeby wyartykułować następne słowa. - Jeśli się nie zgodzisz, nie poproszę ponownie, nie będę naciskać, zapomnimy o sprawie. - Żyła uwikłana w sidłach przeszłości, z uporem próbując mierzyć się z teraźniejszością. Nie myślała o przyszłości ani konsekwencjach swoich wyborów, dopóki nie zapukały jej do drzwi, butnie witając się w progu. A teraz bała się tego, co będzie dalej, bała się przyszłości i wyżerało to od środka resztki zdrowego rozsądku Irene. Ten cholerny strach obdzierał z ostatnich cząstek trzeźwości umysłu, sprawiał, że stała na granicy obłędu. - Potrzebuję tego. - Opuszkiem palca dotknęła jego skroni, lekko, niepewnie bojąc się reakcji, z jaką może się spotkać. Desperacko musiała wiedzieć, czy jej siedem lat nieszczęścia z bezistotnego zabobonu nie przerodziło się w prawdziwą klątwę. Potrzebowała znaku, że swoją obecnością nie naraża bliźniaków.
Lustro w rzeźbionej dębowej ramie od kilku dni wisiało nędznie potłuczone na pożółkłej ścianie jej salonu; stary, niegdyś piękny mebel, ograbiony ze swojej dostojności, zwiastun kłopotów, rozbity, gdy w przypływie żalu cisnęła w niego butelką. Nigdy przedtem nie bała się własnego odbicia, nie spoglądała na nie z żalem, nie widziała niczego godnego wstydu. Pojawiały się stopniowo: cienie pod oczami, wklęsłe policzki, szara skóra, spojrzenie odbijające jakąś niepokojącą pustkę. Detale niemal niezauważalne dla cudzych oczu, skazy w portrecie dostrzegalne jedynie dla niej samej, proste do zbagatelizowania - bo nie sypiała ostatnio za dobrze, bo zbyt często sięgała po kieliszek, bo miała zbyt dużo na głowie. Przejdzie, wmawiała sobie unikając pastiszu swojego odbicia jak ognia. Nie przeszło. Z każdym kolejnym dniem mimowolnie spoglądała w gładką taflę, dostrzegając kogoś obcego, czując jak wstręt wkrada się w jej trzewia i szarpie za nie mocno, pozbawiając tchu. Oblicze po drugiej stronie, mara, cień, niepodobny do widoku, który zwykł pojawiać się w starej ramie kpił z niej otwarcie, momentami miała wrażenie, że łudząco podobnie wargi wykrzywiają się w ohydnym uśmieszku. Nie chciała dłużej patrzeć na abominację rodzącą się przed jej oczami, więc ją unicestwiła, rozbiła na dziesiątki kawałeczków, pozwalając by zniekształcona i wybrakowana tafla lustra od tamtej pory odbijała jedynie skrawki niemożliwe do złożenia w całość odseparowane elementy nie raziły tak dotkliwie. Wiele obcych bytów nawiedzało mieszkanie Irene, ale jej własna mara uleciała wraz z odłamkami lustra spadającymi na sfatygowaną posadzkę. Przynajmniej w obskurnych ścianach swojego mieszkania była od niej wolna.
Siedem lat nieszczęścia, które przyjęła z westchnieniem ulgi, ten zwykły zabobon, kolejne kłamstwo pozbawione realnej siły. A ona przecież tak kochała kłamstwa.
Jej portret już nie pasował do pokoju Nørgaardow, notorycznie zmieniany, poprawiany kolejnymi szarpanymi pociągnięciami nieusatysfakcjonowanego pędzla, wreszcie przestał przypominać pierwowzór. Zawsze odrobinę odstawał, ale przesłoniony dymem kadzideł, papierosowymi obłokami i słabym światłem dobiegającym z niewielkiej lampki skrzętne ukrywał wszystkie niedoskonałości. Teraz różnice stały się zbyt widoczne, niemal namacalne.
- Jesteś pewny, że umiecie? - Jasna brew powędrowała do góry, a ton przybrał gorzką barwę. Może wolałaby, gdyby chwycił ją za włosy i wywrzeszczał w twarz każdy pojedynczy wyrzut, na który zasługiwała. Byłoby wtedy łatwiej, prościej obrócić i zostawić go daleko za sobą, pogrzebać w zgliszczach wraz z tym wszystkim, co runęło tygodnie temu. Porzucić to wszystko za sobą bez potrzeby prowadzenia żałosnego monologu i paprania się we własnych brudach.
- Przytłaczające. Duszące - odpowiedziała przekornie wdychając papierosowy dym i spoglądając na skalaną rękę, na ten jej wstyd skrywający się w smolistych liniach. Nie było już marzeń, nie było celu ani przyszłości. Po kres jej życie miało polegać wyłącznie na chowaniu się po kątach jak pieprzony szczur. - Głosy są słabe, sylwetek jest mniej niż zwykle - powiedziała, odrywając się od fotela, aby sięgnąć po drugi kieliszek i napełnić oba naczynia. Domyślił się co planuje w kilka minut, liczyła, że równie szybko zrozumie dlaczego chce uciec. Czuła dreszcz, obawę powoli skradającą się po kręgosłupie. Jeśli kiedykolwiek miała pozbierać się z tego dojmującego stanu, który ogarniał ją od kilku tygodni musiała to zrobić sama. Bez nich, bez cholernego iluzorycznego lęku wkradającego się w zakamarki jej świadomości, podszeptującego beznadziejne scenariusze. - Nie lubię ciszy, bo zwykle oznacza kłopoty. Burzę, która ma dopiero nadejść. - Przywołała widok własnego odbicia, te zimne spojrzenie wywiercające w jej duszy kolejną dziurę. W głowie znów wybrzmiały jej słowa Lauge sprzed tygodnia. Była ślepcem, zakałą, nikim. Im szybciej pogodzi się ze swoją starą rolą odkrywającą nowe oblicze, tym łatwiej pogodzi się z nędznym pejzażem reszty życia, który się przed nią malował. - Burzę, której konsekwencji nie da się przewidzieć, a nie wybaczę sobie, jeśli jakoś na tym ucierpicie. - I wtedy spłynęło na nią olśnienie.
Opadła na podłokietnik z nieobecnym wzrokiem, pozwalając, by papieros dopalał się samoistnie pomiędzy jej palcami. Mogli się dowiedzieć. Choć spróbować wejrzeć w przyszłość, weryfikując targające nią obawy. Upewnić się, że nie wpada w obłęd, a nóż, który czuje na karku istnieje poza granicami jej wyobraźni.
- Nigdy cię o to nie prosiłam - głos miała płaski, odległy, jakby musiała wyjść poza samą siebie, żeby wyartykułować następne słowa. - Jeśli się nie zgodzisz, nie poproszę ponownie, nie będę naciskać, zapomnimy o sprawie. - Żyła uwikłana w sidłach przeszłości, z uporem próbując mierzyć się z teraźniejszością. Nie myślała o przyszłości ani konsekwencjach swoich wyborów, dopóki nie zapukały jej do drzwi, butnie witając się w progu. A teraz bała się tego, co będzie dalej, bała się przyszłości i wyżerało to od środka resztki zdrowego rozsądku Irene. Ten cholerny strach obdzierał z ostatnich cząstek trzeźwości umysłu, sprawiał, że stała na granicy obłędu. - Potrzebuję tego. - Opuszkiem palca dotknęła jego skroni, lekko, niepewnie bojąc się reakcji, z jaką może się spotkać. Desperacko musiała wiedzieć, czy jej siedem lat nieszczęścia z bezistotnego zabobonu nie przerodziło się w prawdziwą klątwę. Potrzebowała znaku, że swoją obecnością nie naraża bliźniaków.
Lasse Nørgaard
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:34
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Niegdyś bał się inności – pamiętał zniżony głos matki, kiedy łapała jego dziecięcy nadgarstek i powtarzała, że ma się obawiać tych, którzy nie rozumieją, tych którzy mogliby go skrzywdzić, ma bać się ich zachłannych dłoni i ostrych zębów, wgryzających się w delikatne tkanki i spijających czystą krew. Wszyscy ci, którzy nie przypominali rodziny, mieli być bowiem groźni, a on był na groźby te wstydliwie podatny, słaby, cichy, wyniszczony przez ciężar swojego daru. Nie mógł sprzeciwiać się historii ciągnącej się za pokoleniami jego klanu – nie mógł sprzeciwiać się temu, iż śniący niegdyś pragnęli ich zabijać, że Malin uciekała przed ich ciasnymi umysłami. Nie mógł też sprzeciwiać się prawdzie, którą od dzieciństwa wykrawano w jego skórze, tworząc rozległe tatuaże bladych blizn – ich świat funkcjonował w ciasnych ramach zasad, których należało przestrzegać. Wszystko ma swój powód, każda osoba ma swoje miejsce, magia dzieli się na dobrą i honorową i tą, która brudzi palce, serca i umysły. Gdy pierwszy raz usłyszał o zakazanej magii, długo trzęsły nim koszmary – ich długie, ciemne wstęgi wkradały się pod powieki i warstwy grubej kołdry, zaplatając się wokół wąskiej szyi i dusząc tak długo, aż nie obudził się w zimnym pocie i krótkim krzyku. Była niebezpieczna, letalna i zła; była wszystkim tym, przed czym ostrzegały go mądre usta jego matki.
Nigdy nie przestał się bać. Strach był nieuleczalną chorobą wypluwaną kroplami krwi na białe chusteczki; był obślizgłym pasożytem, którego żółtawy jad przedzierał się przez cienką warstwę jego skóry, pozostawiając na jej powierzchni linie czerwonych zadrapań i płytkich nacięć. Latami uczył się z nim walczyć, a gdy próby okazywały się bezowocne, Lasse obiecywał sobie, że zacznie ze swoim strachem żyć, że patrzył będzie prosto w jego oczy, których przekrwione białka i granatowe tęczówki przyglądały mu się z powierzchni dziesiątek luster zdobiących ściany mieszkania. Pasożyt lęku odbijał się w spojrzeniu, w ostrych rysach jego twarzy, wprawiał w drganie smukłe, poplamione atramentem dłonie. Jesteś głupi — myślał. Strach ogłupiał. Strząsał wiec z siebie wyniesioną z domu ostrożność, wyuczone uprzedzenia, które miały go przecież chronić, a zamiast tego zamykały go w kolejnych więzieniach i otępiały jego umysł. Przyglądał się naznaczonej dłoni swojej przyjaciółki — tej samej dłoni, którą ściskał, kiedy przesiadywali razem na dywanie, snując historie o minionych smutkach; tej samej dłoni, która dzieliła z nim papierosy i kieliszki na głośnych przyjęciach i gładziła po włosach, kiedy zasypiał nad ranem, pijany i zrozpaczony. Jak mógłby się jej bać, jak mógłby ją potępiać? Kochał ją, mówił jej rzeczy, których nie potrafił powiedzieć nikomu innemu, otwierał przed nią drzwi, które zwykle pozostawały zamknięte, poowijane grubymi sznurami łańcuchów, pozastawiane ciężkimi meblami. Podniósł wzrok na jej twarz, teraz osowiałą i bledszą niż zwykle, z cieniami, które odznaczały się pod oczami wąskimi plamami zszarzałego fioletu. Poczuł krótkie ukłucie w piersi — gwóźdź żalu, pragnienie żeby położyć głowę na jej kolanach i powtarzać w naiwnym zapętleniu, że wszystko będzie dobrze. Nie było, wiedział przecież, co czekało osobę naznaczoną pieczęcią.
- Wiesz, zawsze uważałem, że to idiotyczne... Że to w zasadzie zupełnie nielogiczne - odezwał się głośniej i gwałtowniej, jakby właśnie przypomniał sobie o czymś niezwykle istotnym i koniecznie musiał jej powiedzieć. - Naznaczać ślepców w taki sposób. Co to zmieni? Nic nie zmieni, zupełnie nic - mówił, przybierając na twarz zawziętość i pasję, która pojawiała się w nim tylko wtedy, gdy mówił o nauce. - Ostracyzm nie jest w stanie niczego naprawić, potrafi tylko wpychać ludzi w podziemia i złe towarzystwo. Taka kara nie ma prawa działać, prawda? To wyrok, który nie daje szansy na poprawę, to jak zamykanie skazańców w jednym domu z pokojem pełnym noży i czekanie na krew. - Jego twarz napięła się w determinacji, a pociemniałe oczy wczepiły się czujnie w twarz przyjaciółki. Za każdym razem gdy o tym myślał, gdy o tym czytał lub dyskutował, idee te były jedynie odległą, akademicką teorią — powodem do debaty lub inteligenckiej kłótni na kampusie, młodzieńczą opinią, na której brzmienie ojciec uderzyłby pięścią w stół. Tym razem jednak temat był bliski i parzył jego policzki, wkradał się do jego życia, wijąc się wężowym ogonem na dłoni Irene. - Nie pozwolę ci tak skończyć. To jeden błąd, głupi błąd, nie zasługujesz na wykluczenie i na ten cholerny znak, Irene. I nie będę się od ciebie, kurwa, odsuwał. Nie jestem ani zdrajcą, ani tchórzem. - W końcu spuścił wzrok, a wzburzony oddech uspokajał się jeszcze kilka długich sekund, wtórując w tym roztrzęsionym palcom. Chwycił napełniony kieliszek i wypił połowę jego zawartości kilkoma łykami, desperacko łapiąc się smaku alkoholu. - A Ida zrobi to co sama uważa za słuszne - szept wypadł z niego dziwnie niepewnie, niemal bezwolnie, przypominając teraz wypuszczany z ust papierosowy dym.
Przez krótki moment topili się w ciszy — w tym dziwnym teatrze spokoju, wśród zatrzymanych wskazówek zegarów i w nieruchomym powietrzu. Lasse czuł, że słów, które z niego dziś wypłynęły i tak było za dużo, zastanawiał się, czy powinien po prostu zaproponować jej nocleg lub jeszcze jedną butelkę. Wyjdźmy stad, noc jeszcze młoda — chciał już mówić, podnosić się z fotela, ruszać w głąb korytarza po ich płaszcze. Wtem jednak Irene znów się odezwała i z każdym jej słowem, z każdą drobną zmianą jej mimiki, on zdawał się rozpadać. Jego oczy stały się nagle większe i jaśniejsze, wypełnione głośnym pytaniem, którego nie potrafił wyartykułować. Chcesz tego? Na pewno? Wiedział jednak jaka będzie odpowiedź — Irene znała go doskonale, świadoma była tego jak szczerą niechęcią darzy rytuał seidr, jak uparcie stara się wyrzucać z głowy swój dar i dystansować od tytułu męskiej wyroczni. Nie wypadało mu, nie powinien, nie chciał. A jednak teraz czuł, że może — że musi. Sięgnął dłońmi do jej policzków, obejmując twarz tak, by zmusić ją do nachylenia się. Dopiero wtedy mógł unieść podbródek i pocałować ją krótko w usta w czystym i niewinnym, przyjacielskim geście, który smakował winem i papierosami.
- Pamiętaj, że przyszłość bywa zdradliwa - jego głos był gładki i cichy, a on jeszcze chwilę przyglądał się jej w skupieniu, nim w końcu zdobył się na lekki uśmiech. - A ja jestem najgorszą wyrocznią, na jaką mogłaś trafić. Pomóż mi. - Podniósł się z fotela, gestem ręki dając jej do zrozumienia, że powinna wstać. Z ciężkim westchnięciem odsunął stolik kawowy pod ścianę, sprawiając tym samym, iż kilka kropli wina wylało się na jego blat. - Potrzebuję przestrzeni...inaczej nie działa - wytłumaczył naprędce, podnosząc z podłogi kilka porozrzucanych po niej poduszek i odkładając je w nieładzie na kanapę. Babka przywołałaby zapewne Odyna, widząc jak wygląda miejsce odprawiania rytuału, które wybrał jej wnuk. Jak miałbyś się skupić w tym bałaganie? Tymczasem on nie potrafił funkcjonować w porządku. Potrzebował znajomego ciepła, półmroku i dymu. - Weź kadzidła Idy. Pomagają mi - zwrócił się do Irene, siadając ze skrzyżowanymi nogami na plecionym, perskim dywanie.
Za zasłoną przymkniętych powiek świat był znów ciasny i bezpieczny — czarna przepaść przepalana czerwonymi plamami światła. Lasse słyszał swój oddech, śledził jego rytm: najpierw nieregularny i urywany, z każdą minutą coraz spokojniejszy, zmieniający się w końcu w powolne, senne kołysanie. Nie wiedział, jak długo trwał w tej ciszy i tej ciemności, czyszcząc zdenerwowany, głośny umysł z nadmiaru słów i dźwięków, wkładając całą siłę woli w to, by stać się lekkim, czujnym i gotowym. Tak mówiła babka — być pustym naczyniem gotowym do zjednoczenia się z bogami, z przodkami, ze światem. Wspomnienie jej głosu szumiało cicho z tyłu jego głowy, przypominając fale uderzające o nabrzeże w jeden z tych mroźnych, wietrznych poranków. Oddychaj, chłopcze. Skoncentruj się, otwórz, uziem. Oderwał dłonie od kolan i ułożył je na podłodze, sunąc palcami po miękkiej fakturze dywanu. Uspokój się, Lasse. Miał wrażenie, że z każdym kolejnym oddechem ciepło wypada z niego przez rozchylone wargi, a on zapada się powoli w skrzypiące deski starej podłogi, a potem niżej — w fundamenty kamienicy, ziemię pod nią, w jej wilgotną nicość i szczątki dawnych istnień, wyciągających do niego swoje długie, kościste palce. Czasem wątpił w duchy, czasem wątpił nawet w bogów, zawsze natomiast wątpił w trzecie oko, które otworzyło się na jego czole w jakiejś niewygodnej pomyłce wszechświata. A jednak prosił, jednak się starał — nigdy nie był w tym dobry, nie miał różdżki ani doświadczenia, latami pragnął jedynie zapomnieć, iż jest w stanie wejść w trans. Przeszło mu przez myśl, iż przodkowie mogą chcieć go za to ukarać. W ciemności majaczyło wyobrażenie twarzy Malin, jej długich rysów i mądrych oczu zwężonych w gniewie.
Ty niewdzięczny dzieciaku.
Proszę, proszę, proszę.
Skoncentruj się.
Nigdy nie przestał się bać. Strach był nieuleczalną chorobą wypluwaną kroplami krwi na białe chusteczki; był obślizgłym pasożytem, którego żółtawy jad przedzierał się przez cienką warstwę jego skóry, pozostawiając na jej powierzchni linie czerwonych zadrapań i płytkich nacięć. Latami uczył się z nim walczyć, a gdy próby okazywały się bezowocne, Lasse obiecywał sobie, że zacznie ze swoim strachem żyć, że patrzył będzie prosto w jego oczy, których przekrwione białka i granatowe tęczówki przyglądały mu się z powierzchni dziesiątek luster zdobiących ściany mieszkania. Pasożyt lęku odbijał się w spojrzeniu, w ostrych rysach jego twarzy, wprawiał w drganie smukłe, poplamione atramentem dłonie. Jesteś głupi — myślał. Strach ogłupiał. Strząsał wiec z siebie wyniesioną z domu ostrożność, wyuczone uprzedzenia, które miały go przecież chronić, a zamiast tego zamykały go w kolejnych więzieniach i otępiały jego umysł. Przyglądał się naznaczonej dłoni swojej przyjaciółki — tej samej dłoni, którą ściskał, kiedy przesiadywali razem na dywanie, snując historie o minionych smutkach; tej samej dłoni, która dzieliła z nim papierosy i kieliszki na głośnych przyjęciach i gładziła po włosach, kiedy zasypiał nad ranem, pijany i zrozpaczony. Jak mógłby się jej bać, jak mógłby ją potępiać? Kochał ją, mówił jej rzeczy, których nie potrafił powiedzieć nikomu innemu, otwierał przed nią drzwi, które zwykle pozostawały zamknięte, poowijane grubymi sznurami łańcuchów, pozastawiane ciężkimi meblami. Podniósł wzrok na jej twarz, teraz osowiałą i bledszą niż zwykle, z cieniami, które odznaczały się pod oczami wąskimi plamami zszarzałego fioletu. Poczuł krótkie ukłucie w piersi — gwóźdź żalu, pragnienie żeby położyć głowę na jej kolanach i powtarzać w naiwnym zapętleniu, że wszystko będzie dobrze. Nie było, wiedział przecież, co czekało osobę naznaczoną pieczęcią.
- Wiesz, zawsze uważałem, że to idiotyczne... Że to w zasadzie zupełnie nielogiczne - odezwał się głośniej i gwałtowniej, jakby właśnie przypomniał sobie o czymś niezwykle istotnym i koniecznie musiał jej powiedzieć. - Naznaczać ślepców w taki sposób. Co to zmieni? Nic nie zmieni, zupełnie nic - mówił, przybierając na twarz zawziętość i pasję, która pojawiała się w nim tylko wtedy, gdy mówił o nauce. - Ostracyzm nie jest w stanie niczego naprawić, potrafi tylko wpychać ludzi w podziemia i złe towarzystwo. Taka kara nie ma prawa działać, prawda? To wyrok, który nie daje szansy na poprawę, to jak zamykanie skazańców w jednym domu z pokojem pełnym noży i czekanie na krew. - Jego twarz napięła się w determinacji, a pociemniałe oczy wczepiły się czujnie w twarz przyjaciółki. Za każdym razem gdy o tym myślał, gdy o tym czytał lub dyskutował, idee te były jedynie odległą, akademicką teorią — powodem do debaty lub inteligenckiej kłótni na kampusie, młodzieńczą opinią, na której brzmienie ojciec uderzyłby pięścią w stół. Tym razem jednak temat był bliski i parzył jego policzki, wkradał się do jego życia, wijąc się wężowym ogonem na dłoni Irene. - Nie pozwolę ci tak skończyć. To jeden błąd, głupi błąd, nie zasługujesz na wykluczenie i na ten cholerny znak, Irene. I nie będę się od ciebie, kurwa, odsuwał. Nie jestem ani zdrajcą, ani tchórzem. - W końcu spuścił wzrok, a wzburzony oddech uspokajał się jeszcze kilka długich sekund, wtórując w tym roztrzęsionym palcom. Chwycił napełniony kieliszek i wypił połowę jego zawartości kilkoma łykami, desperacko łapiąc się smaku alkoholu. - A Ida zrobi to co sama uważa za słuszne - szept wypadł z niego dziwnie niepewnie, niemal bezwolnie, przypominając teraz wypuszczany z ust papierosowy dym.
Przez krótki moment topili się w ciszy — w tym dziwnym teatrze spokoju, wśród zatrzymanych wskazówek zegarów i w nieruchomym powietrzu. Lasse czuł, że słów, które z niego dziś wypłynęły i tak było za dużo, zastanawiał się, czy powinien po prostu zaproponować jej nocleg lub jeszcze jedną butelkę. Wyjdźmy stad, noc jeszcze młoda — chciał już mówić, podnosić się z fotela, ruszać w głąb korytarza po ich płaszcze. Wtem jednak Irene znów się odezwała i z każdym jej słowem, z każdą drobną zmianą jej mimiki, on zdawał się rozpadać. Jego oczy stały się nagle większe i jaśniejsze, wypełnione głośnym pytaniem, którego nie potrafił wyartykułować. Chcesz tego? Na pewno? Wiedział jednak jaka będzie odpowiedź — Irene znała go doskonale, świadoma była tego jak szczerą niechęcią darzy rytuał seidr, jak uparcie stara się wyrzucać z głowy swój dar i dystansować od tytułu męskiej wyroczni. Nie wypadało mu, nie powinien, nie chciał. A jednak teraz czuł, że może — że musi. Sięgnął dłońmi do jej policzków, obejmując twarz tak, by zmusić ją do nachylenia się. Dopiero wtedy mógł unieść podbródek i pocałować ją krótko w usta w czystym i niewinnym, przyjacielskim geście, który smakował winem i papierosami.
- Pamiętaj, że przyszłość bywa zdradliwa - jego głos był gładki i cichy, a on jeszcze chwilę przyglądał się jej w skupieniu, nim w końcu zdobył się na lekki uśmiech. - A ja jestem najgorszą wyrocznią, na jaką mogłaś trafić. Pomóż mi. - Podniósł się z fotela, gestem ręki dając jej do zrozumienia, że powinna wstać. Z ciężkim westchnięciem odsunął stolik kawowy pod ścianę, sprawiając tym samym, iż kilka kropli wina wylało się na jego blat. - Potrzebuję przestrzeni...inaczej nie działa - wytłumaczył naprędce, podnosząc z podłogi kilka porozrzucanych po niej poduszek i odkładając je w nieładzie na kanapę. Babka przywołałaby zapewne Odyna, widząc jak wygląda miejsce odprawiania rytuału, które wybrał jej wnuk. Jak miałbyś się skupić w tym bałaganie? Tymczasem on nie potrafił funkcjonować w porządku. Potrzebował znajomego ciepła, półmroku i dymu. - Weź kadzidła Idy. Pomagają mi - zwrócił się do Irene, siadając ze skrzyżowanymi nogami na plecionym, perskim dywanie.
Za zasłoną przymkniętych powiek świat był znów ciasny i bezpieczny — czarna przepaść przepalana czerwonymi plamami światła. Lasse słyszał swój oddech, śledził jego rytm: najpierw nieregularny i urywany, z każdą minutą coraz spokojniejszy, zmieniający się w końcu w powolne, senne kołysanie. Nie wiedział, jak długo trwał w tej ciszy i tej ciemności, czyszcząc zdenerwowany, głośny umysł z nadmiaru słów i dźwięków, wkładając całą siłę woli w to, by stać się lekkim, czujnym i gotowym. Tak mówiła babka — być pustym naczyniem gotowym do zjednoczenia się z bogami, z przodkami, ze światem. Wspomnienie jej głosu szumiało cicho z tyłu jego głowy, przypominając fale uderzające o nabrzeże w jeden z tych mroźnych, wietrznych poranków. Oddychaj, chłopcze. Skoncentruj się, otwórz, uziem. Oderwał dłonie od kolan i ułożył je na podłodze, sunąc palcami po miękkiej fakturze dywanu. Uspokój się, Lasse. Miał wrażenie, że z każdym kolejnym oddechem ciepło wypada z niego przez rozchylone wargi, a on zapada się powoli w skrzypiące deski starej podłogi, a potem niżej — w fundamenty kamienicy, ziemię pod nią, w jej wilgotną nicość i szczątki dawnych istnień, wyciągających do niego swoje długie, kościste palce. Czasem wątpił w duchy, czasem wątpił nawet w bogów, zawsze natomiast wątpił w trzecie oko, które otworzyło się na jego czole w jakiejś niewygodnej pomyłce wszechświata. A jednak prosił, jednak się starał — nigdy nie był w tym dobry, nie miał różdżki ani doświadczenia, latami pragnął jedynie zapomnieć, iż jest w stanie wejść w trans. Przeszło mu przez myśl, iż przodkowie mogą chcieć go za to ukarać. W ciemności majaczyło wyobrażenie twarzy Malin, jej długich rysów i mądrych oczu zwężonych w gniewie.
Ty niewdzięczny dzieciaku.
Proszę, proszę, proszę.
Skoncentruj się.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:34
Często wracała do tamtego kwietniowego wieczoru, gdy nić życia ojca wymsknęła się z dłoni Skuld, napinając się na chwilę tylko po to, by zostać przeciętą, wyzwoloną z wrzeciona świata. Pamięć często ją zawodziła, ale ich ostatnia rozmowa wyryła się w niej wyraźnie, wbiła szpony głęboko w skroń, nie pozwalając zapomnieć o oczach wypełnionych desperacją, palcach wżynających się w barki, policzku szczypiącym od niespodziewanego uderzenia. Jeszcze wtedy nie znała potęgi słów, nie wiedziała jak precyzyjne mogą wbić się w czyjąś duszę, jak łatwo jest zadać nimi ostateczny cios. Jedno kłamstwo zaważyło na losie, lekkie jak piórko łgarstwo przechyliło wagę, zachłannie wydzierając konającą resztę nadziei z rąk ojca. Wybaczyła sobie śmierć matki dawno temu, ale widok pobladłych stóp zwisających kilka centymetrów nad woskowaną posadzką nigdy nie przestał nawiedzać jej w koszmarach, rozdzierał paskudną szramą każdy następny dzień reszty jej życia. Jak rysowałaby się teraźniejszość, gdyby tamtego dnia wróciła do domu odrobinę później, zasiedziała się nad brzegiem jeziora, skręciła w złą uliczkę, zmieniła zdanie tuż przed przekroczeniem portalu? Jak potoczyłoby się jej życie, jeśli przyparta do ściany odpowiedziałaby inaczej albo nie odezwałaby się wcale? Wstęgi wyobraźni utulały ją czasem do snu, plotąc niespełnione marzenie o przyszłości, pięknym wymalowanym ciepłymi odcieniami marzeniu - przechadzałaby się tym samymi labiryntami korytarzy uniwersytetu co Lasse i Ida, z rękami zakopanymi w kieszeniach spodni, podgwizdując pod nosem koncert skrzypcowy Reitena. Zapewne notorycznie spóźniałaby się na zajęcia, wbiegała pośpiesznie do sali wykładowej z rozwianymi włosami, naprędce dukając jakąś kiepską wymówkę, chowając się w okopach własnego spojrzenia przed irytacją profesora. Piłaby tanie wino w parku nieopodal Instytutu skarżąc się na egzaminy, zasypiałaby z głową ułożoną na blacie starego biurka, znużona treścią opasłego podręcznika. Może zwiedziałaby obce łóżka z zażenowaniem omijając wzrok właścicieli wwiercający się w nią następnego ranka, może snułaby plany każdego dnia budząc się u boku Neptúnusa. Prędzej czy później spotkałaby i Lasse pośrodku majestatycznych regałów biblioteki, podkradając mu książkę sprzed nosa, rzucając zgryźliwy komentarz o kaszmirowym swetrze i niedostatecznym refleksie. Pewnie już nigdy więcej nie poświeciłaby mu następnej myśli. Bałaby się inności, tych odstępstw od wpajanych im norm? Zapałałaby nienawiścią w kierunku zaślepionych, wzdrygając się na wspomnienia zakazanych praktyk wyniesionych z dzieciństwa? Spoglądałaby na ojca z obrzydzeniem, podsycając wiarę, że zgnilizna na wskroś go przeżarła?
Słowa. Słowa miały moc zmieniania rzeczywistości potężniejszą niż jakakolwiek magia.
- Przecież wcale nie chodzi o zmianę, tym bardziej wyeliminowanie problemu - odpowiedziała beznamiętnie. Utkano dla niej zupełnie inną przyszłość niżeliby sobie tego życzyła, brutalniejszą, brzydszą, brudną. Przyszłość na nowo formującą przed nią świat, niepozwalającą oddać się prostocie głoszonych komunałów.- Jesteśmy im na rękę. Ludzie się nas boją, a strach to cenne narzędzie dla tych, którzy pociągają za sznurki. - Kruczy byli jedynie naiwnymi pionkami w grze, którą mało kto rozumiał, poruszając się po wytyczonych przed dziesiątki lat polach. Niegdyś wydawało jej się, że problem leżał w zgrzybiałych starcach sprawujący władzę, ich berłach manipulacji, przydużych koronach przysłaniających oczy, rzeźbionych tronach, których kurczowo się trzymali; pielęgnowali przestarzały schematyzm, nawet ci nazywający się postępowymi nie mieli wystarczającej siły do wyswobodzenia się z wygody konformizmu. Z czasem zaczęła rozumieć, że kwestia sprowadzała do nich wszystkich, do galdrów podtruwanych krótkowzrocznymi banałami od najmłodszych lat, kropla po kropli tak, by nigdy nie poczuli zdradliwego smaku. Przez lata mówiła o zmianie, myśląc, że wszyscy dookoła pragną jej równie mocno co ona i to w tej wierze skrywał się najistotniejsza nieprawidłowość w pokrętnych kalkulacjach Irene. Pomyliła się. A bez celu możliwego do osiągnięcia, nie było i usprawiedliwienia, sposobu wybielenia wszystkich wątpliwych czynów, jakich się dopuściła. Lasse ją znał, Ida w pewnym stopniu rozumiała, ale poza bezpiecznym schronieniem mieszkania Nørgaardów istniał zewnętrzny świat. Świat, dla którego idiotycznie, gówno warte intencje nie miały najmniejszego znaczenia, gasły w obliczu niedosięgnionych pragnień, licznych porażek i smoły toczącej się w żyłach. Pieczęć na dłoni wcale nie była wynikiem jednego błędu, tylko siedmiu lat konsekwentnego poruszania się meandrami zakazanej magii. Dostała dokładnie to, na co sobie zapracowała, nie upadła na tyle nisko, by wypierać się tej prawdy. Nie była lepsza, nie była wybrana, nie była niewinna.
Miała ochotę chwycić go za koszulę, szarpnąć mocno, zmusić by spojrzał jej głęboko w oczy, sprawić by zrozumiał naiwność i lekkomyślność rzucanych przez siebie słów.
Nie bądź pieprzonym idiotą, Lasse.
Miała ochotę rzucić mu się na szyję, oprzeć policzek o materiał jedwabnej koszuli, zapłakać żałośnie, dając upust nagromadzonej przez tygodnie goryczy.
Naprawdę cię kocham, Lasse.
Miała ochotę wstać, po raz ostatni zgasić papierosa w kryształowej popielniczce, trzasnąć drzwiami, napisać koniec historii.
Tak będzie lepiej, Lasse.
Zamiast tego siedziała sparaliżowana wszystkim i niczym, pustką oraz nadmiarem, żalem, wdzięcznością, winą. Chłonęła ostałą ciszę wpadając głębiej i głębiej w ramiona desperacji, wreszcie zadając pytanie, prosząc o przysługę, która zdawała się niweczyć resztki przyzwoitości, jakie w niej zostały. Przecież znała jego troski, wiedziała, z jakim brzemieniem wiąże się dar przewrotnie zaszczepiony w nim przez bogów. Jak mogła stać się kolejnym sztyletem przecinającym delikatną fakturę skóry, zadającą głęboką ranę, uwalniającą karminową strużkę przekleństwa, o którym chciał zapomnieć? Zacisnęła powieki wraz z ciepłym dotykiem na policzkach, niewinnym gestem złożonym na ustach pieczętującym jej własne okrucieństwo. Brzydziła się sobą, tą prośbą by sięgnął w znienawidzony zakamarek samego siebie. Nie cofnęła jednak swoich słów, nie obróciła wszystkiego w kiepski żart, nie kazała mu zapomnieć. Skoro i tak nie potrafiła już spojrzeć w lustro, jeden powód wstrętu więcej niczego nie zmieniał.
- Dobrze, że mam niskie standardy. - Otępiona kotłującą się wewnątrz sprzecznością zdołała odwzajemnić uśmiech dziwacznym grymasem. Zgasiwszy papierosa niemal mechanicznie uniosła się z podłokietnika pomagając przesunąć stół, a następnie zniknęła w pokoju Idy. Wróciwszy do salonu, pośpiesznie odpaliła kadzidła, postawiła je na zagraconym stoliku i usiadła naprzeciwko Lasse, opierając brodę na kolanach, obejmując nogi rękoma, wbijając wzrok w piękną twarz przyjaciela, lico wyrzeźbione ręką prowadzoną przez samych bogów. Charakterystyczna poświata powoli przydymiała pomieszczenie, znajomy zapach wdzierał się w nozdrza, uspokajając rozpędzone myśli. Czekała - na wyrok, na nadzieję, na cokolwiek. I znów przeszło jej przez myśl, że się nie zgadza, że nie pojmuje skąd brała się ta łatwość w stygmatyzacji nieszczęśników obdarzonych niektórymi z darów, czemu fale uprzedzeń obmywały trzeźwość rozumowania w tak bezceremonialny sposób. Jak można było dzielić lekką ręką, nazywać potworami, odmawiać pełni? Tak ja ona mimo wielu prób poczynionych za młodu nie mogła uwolnić się od nierozerwalnej więzi z przeszłością, tak i oni nie mieli wpływu na dziedziczone przekleństwa.
Chciała wrzeszczeć, krzyczeć wniebogłosy, przeklinać świat pozbawiony perfekcji, duszny i okrutny.
Słowa. Słowa miały moc zmieniania rzeczywistości potężniejszą niż jakakolwiek magia.
- Przecież wcale nie chodzi o zmianę, tym bardziej wyeliminowanie problemu - odpowiedziała beznamiętnie. Utkano dla niej zupełnie inną przyszłość niżeliby sobie tego życzyła, brutalniejszą, brzydszą, brudną. Przyszłość na nowo formującą przed nią świat, niepozwalającą oddać się prostocie głoszonych komunałów.- Jesteśmy im na rękę. Ludzie się nas boją, a strach to cenne narzędzie dla tych, którzy pociągają za sznurki. - Kruczy byli jedynie naiwnymi pionkami w grze, którą mało kto rozumiał, poruszając się po wytyczonych przed dziesiątki lat polach. Niegdyś wydawało jej się, że problem leżał w zgrzybiałych starcach sprawujący władzę, ich berłach manipulacji, przydużych koronach przysłaniających oczy, rzeźbionych tronach, których kurczowo się trzymali; pielęgnowali przestarzały schematyzm, nawet ci nazywający się postępowymi nie mieli wystarczającej siły do wyswobodzenia się z wygody konformizmu. Z czasem zaczęła rozumieć, że kwestia sprowadzała do nich wszystkich, do galdrów podtruwanych krótkowzrocznymi banałami od najmłodszych lat, kropla po kropli tak, by nigdy nie poczuli zdradliwego smaku. Przez lata mówiła o zmianie, myśląc, że wszyscy dookoła pragną jej równie mocno co ona i to w tej wierze skrywał się najistotniejsza nieprawidłowość w pokrętnych kalkulacjach Irene. Pomyliła się. A bez celu możliwego do osiągnięcia, nie było i usprawiedliwienia, sposobu wybielenia wszystkich wątpliwych czynów, jakich się dopuściła. Lasse ją znał, Ida w pewnym stopniu rozumiała, ale poza bezpiecznym schronieniem mieszkania Nørgaardów istniał zewnętrzny świat. Świat, dla którego idiotycznie, gówno warte intencje nie miały najmniejszego znaczenia, gasły w obliczu niedosięgnionych pragnień, licznych porażek i smoły toczącej się w żyłach. Pieczęć na dłoni wcale nie była wynikiem jednego błędu, tylko siedmiu lat konsekwentnego poruszania się meandrami zakazanej magii. Dostała dokładnie to, na co sobie zapracowała, nie upadła na tyle nisko, by wypierać się tej prawdy. Nie była lepsza, nie była wybrana, nie była niewinna.
Miała ochotę chwycić go za koszulę, szarpnąć mocno, zmusić by spojrzał jej głęboko w oczy, sprawić by zrozumiał naiwność i lekkomyślność rzucanych przez siebie słów.
Nie bądź pieprzonym idiotą, Lasse.
Miała ochotę rzucić mu się na szyję, oprzeć policzek o materiał jedwabnej koszuli, zapłakać żałośnie, dając upust nagromadzonej przez tygodnie goryczy.
Naprawdę cię kocham, Lasse.
Miała ochotę wstać, po raz ostatni zgasić papierosa w kryształowej popielniczce, trzasnąć drzwiami, napisać koniec historii.
Tak będzie lepiej, Lasse.
Zamiast tego siedziała sparaliżowana wszystkim i niczym, pustką oraz nadmiarem, żalem, wdzięcznością, winą. Chłonęła ostałą ciszę wpadając głębiej i głębiej w ramiona desperacji, wreszcie zadając pytanie, prosząc o przysługę, która zdawała się niweczyć resztki przyzwoitości, jakie w niej zostały. Przecież znała jego troski, wiedziała, z jakim brzemieniem wiąże się dar przewrotnie zaszczepiony w nim przez bogów. Jak mogła stać się kolejnym sztyletem przecinającym delikatną fakturę skóry, zadającą głęboką ranę, uwalniającą karminową strużkę przekleństwa, o którym chciał zapomnieć? Zacisnęła powieki wraz z ciepłym dotykiem na policzkach, niewinnym gestem złożonym na ustach pieczętującym jej własne okrucieństwo. Brzydziła się sobą, tą prośbą by sięgnął w znienawidzony zakamarek samego siebie. Nie cofnęła jednak swoich słów, nie obróciła wszystkiego w kiepski żart, nie kazała mu zapomnieć. Skoro i tak nie potrafiła już spojrzeć w lustro, jeden powód wstrętu więcej niczego nie zmieniał.
- Dobrze, że mam niskie standardy. - Otępiona kotłującą się wewnątrz sprzecznością zdołała odwzajemnić uśmiech dziwacznym grymasem. Zgasiwszy papierosa niemal mechanicznie uniosła się z podłokietnika pomagając przesunąć stół, a następnie zniknęła w pokoju Idy. Wróciwszy do salonu, pośpiesznie odpaliła kadzidła, postawiła je na zagraconym stoliku i usiadła naprzeciwko Lasse, opierając brodę na kolanach, obejmując nogi rękoma, wbijając wzrok w piękną twarz przyjaciela, lico wyrzeźbione ręką prowadzoną przez samych bogów. Charakterystyczna poświata powoli przydymiała pomieszczenie, znajomy zapach wdzierał się w nozdrza, uspokajając rozpędzone myśli. Czekała - na wyrok, na nadzieję, na cokolwiek. I znów przeszło jej przez myśl, że się nie zgadza, że nie pojmuje skąd brała się ta łatwość w stygmatyzacji nieszczęśników obdarzonych niektórymi z darów, czemu fale uprzedzeń obmywały trzeźwość rozumowania w tak bezceremonialny sposób. Jak można było dzielić lekką ręką, nazywać potworami, odmawiać pełni? Tak ja ona mimo wielu prób poczynionych za młodu nie mogła uwolnić się od nierozerwalnej więzi z przeszłością, tak i oni nie mieli wpływu na dziedziczone przekleństwa.
Chciała wrzeszczeć, krzyczeć wniebogłosy, przeklinać świat pozbawiony perfekcji, duszny i okrutny.
Lasse Nørgaard
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:35
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nadal pamiętał swoją pierwszą wizję. Wgryzła w miękką tkankę jego świadomości niczym szklany odłamek dziecięcego wspomnienia — matki nachylającej się nad rozbitą głową, ojca kładącego na drobnych dłoniach błyszczące pudełko świątecznego prezentu. Miał sześć lat i oczy zbyt duże w drobnym obramowaniu twarzy. Ciotka mówiła czasem, że wygląda jak mała mysz — ściskała jego policzki i śmiała się, że jest zbyt kruchy na ten świat. Norny nigdy nie przyznały jej racji, zamiast tego łapiąc go za wątłe ramiona i podnosząc ku niebu przerażony wzrok. Wyrysowały mu na czole trzecie oko, szybciej niż zrobiła to babka, tamtego majowego popołudnia, kiedy z podwiniętymi pod brodę kolanami przesiadywał w oranżerii, wpatrując się z analitycznym skupieniem w pszczoły skaczące z jednej gardenii na drugą. Powietrze było duszne i wraz z kolejnymi sekundami zagęściło się do konsystencji śmietany, topiąc go w miękkim, mglistym puchu i kładąc na języku lepki smak melasy. Miało tak być już zawsze — wizje dopadały go najpierw słodkim otępieniem, pozwalały mu zatonąć w tym spokoju, karmiąc go błogą nadzieją. Kwiaty rozbłyskały ciepłym światłem popołudnia, skrzydełka pszczół migały tak szybko, że ich małe ciałka zdawały się lewitować między zielonymi płachtami liści. Ten obraz — niczym zdjęcie oranżerii uchwycone starym aparatem, który zostawił na nim smugę mlecznego prześwietlenia — przez kilka chwil sprawił, iż sześcioletni Lasse, niewielki, senny, z rozchylonymi ustami, pozostawał bezbronny wobec tego, co przygotowały dla niego Norny. Wtedy pierwszy raz kazały mu podnieść głowę, spojrzeć na stado kruków, które — jak się później okazało — krążyło nad jego głową od narodzin. Przyglądał się ich szponom rozrywającym sielskość otaczającego go świata, a potem tez jego samego, sięgając do serca, które biło zbyt szybko w drobnej klatce żeber. Wizje odbierały mu panowanie nad umysłem, atakowały okrucieństwem, do którego nigdy nie przywyknął — jak mógłby przywyknąć? Ból był tak samo ostry, nieważne jak wiele razy go dotykał.
Nigdy ich nie chciał.
Zdanie stało się mantrą wyrytą na powierzchni jego kości i pod cienką powłoką naskórka; wycinał je ostrzami, ogarnięty furią i lękiem, na swoich ramionach, udach i brzuchu, a potem przyglądał się perłowym liniom blizn i żałował, iż nigdy nie był w stanie wykrzyczeć tego wystarczająco głośno. Wystarczająco — tak żeby Norny usłyszały, żeby zamknęły powiekę trzeciego oka, oczyściły go z tego idiotycznego daru, który z tamtego chłopca uczynił człowieka przesiąkniętego strachem i cynizmem. Minęły lata, nim przestał bać się dotykać ludzi ze bojaźni przed ich śmiercią. Nigdy jednak nie przestał bać się rytuału. Wiedział doskonale, że przyszłość była dla niego wyjątkowo okrutna.
Czuł szorstkość dywanu pod palcami, dym kadzideł, strugę chłodu wdzierająca się do salonu przez niedomknięte okno za jego plecami. Cały siat był przy nim bardziej i mniej jednocześnie — czuł go z oddali, z zewnątrz, jakby był tylko obserwatorem wetkniętym gdzieś w kąt wysokiego sufitu. Najintensywniej czuł obecność Irene — jej bliskość, czujność jej spojrzenia; słyszał jak jej serce rwie się w piersi, roztłukując się o ściany kości, niespokojne jak drobny, rozszalały ptak. Próbował znaleźć w jej istnieniu jakiś przebłysk okrucieństwa — poczuć ostry swąd spalenizny wydostający się z pociemniałych żył, martwą ziemistość zakazanej magii — mokrej gleby z rozkopanego grobu. Nic. Pachniała tak jak zwykle — jak jego przyjaciółka, jak wino, papierosy, mocna kawa, resztki perfum z ukradzionych mu koszul i płaszczy. Źli ludzie cuchną rozkładem, a ona nadal żyła.
Chciałby zobaczyć jej przyszłość w najjaśniejszych barwach, jej twarz starszą i szczęśliwą, pozbawioną bielma oślepionych oczu -wiedział, że to niemożliwe. Nie można było cofnąć tej przemiany. Zakazana magia była zarazą, którą wyjadała ofiary do cna, zostawiając z nich skorupy i kości puste jak wydmuszki. Desperacko pragnął spojrzeć w oczy Nornom i prosić, żeby uplotły dla Irene jakiś ratunek. Choć raz bądźcie po mojej stronie — skomlał niczym zrozpaczone dziecko. Skoro mnie wybrałyście, czemu teraz muszę cierpieć? Dajcie mi coś dobrego, dajcie mi jakiś cholerny znak, że wszystko się ułoży. Czasem krzyczał jak wściekły nastolatek, trzaskał drzwiami, wrzeszcząc, że ich nienawidzi. Powinny były and nim czuwać, a zamiast tego wtłaczały do jego głowy koszmary tak ciemne, że oczy z niegdyś błękitnych zamieniły się w granatowe. Babka mawiała czasem, ze bogowie go testują, a on zaciskał zęby i wbijał paznokcie w skórę nadgarstka na myśl o ich obecności. Byli tu teraz, musieli być — ich jasne oczy okalające ich dwójkę jak w rytuale, patrzące na niego z wyrzutem i rozczarowaniem. Nigdy nie powinien był wątpić.
Usłyszał, jak zegar tyka na ścianie w korytarzu, oddech Irene przepleciony uderzeniami jego tętna, które dudniło w uszach. Poczuł dłonie na swoich ramionach — lekkie, kobiece dłonie zaciskające się mocniej i mocniej, z gorliwą, matczyną troską. Świat zwęził się do jednego punktu światła — na jego powierzchni drżała przyszłość, wszystkie odpowiedzi obijające się o siebie z brzdękiem jak pęk srebrnych kluczy.
— Irene — odezwał się nagle, czując jak świat wokół niego gęstnieje, jak powietrze kładzie się słodką groźbą wizji na języku. Otworzył oczy, a te — prawie czarne, niepokojące w swojej płaskiej nieobecności — spojrzały wprost na nią. Nie był pewien czy istniała naprawdę, więc wyciągnął rękę i zaplótł palce na jej nadgarstku. — Pytaj, będę im powtarzał — nie szeptał, ale głos i tak brzmiał ciszej, spokojniej, jakby nie wypływał z jego ust a z jakiegoś bytu zawieszonego and ich głowami.
Nigdy ich nie chciał.
Zdanie stało się mantrą wyrytą na powierzchni jego kości i pod cienką powłoką naskórka; wycinał je ostrzami, ogarnięty furią i lękiem, na swoich ramionach, udach i brzuchu, a potem przyglądał się perłowym liniom blizn i żałował, iż nigdy nie był w stanie wykrzyczeć tego wystarczająco głośno. Wystarczająco — tak żeby Norny usłyszały, żeby zamknęły powiekę trzeciego oka, oczyściły go z tego idiotycznego daru, który z tamtego chłopca uczynił człowieka przesiąkniętego strachem i cynizmem. Minęły lata, nim przestał bać się dotykać ludzi ze bojaźni przed ich śmiercią. Nigdy jednak nie przestał bać się rytuału. Wiedział doskonale, że przyszłość była dla niego wyjątkowo okrutna.
Czuł szorstkość dywanu pod palcami, dym kadzideł, strugę chłodu wdzierająca się do salonu przez niedomknięte okno za jego plecami. Cały siat był przy nim bardziej i mniej jednocześnie — czuł go z oddali, z zewnątrz, jakby był tylko obserwatorem wetkniętym gdzieś w kąt wysokiego sufitu. Najintensywniej czuł obecność Irene — jej bliskość, czujność jej spojrzenia; słyszał jak jej serce rwie się w piersi, roztłukując się o ściany kości, niespokojne jak drobny, rozszalały ptak. Próbował znaleźć w jej istnieniu jakiś przebłysk okrucieństwa — poczuć ostry swąd spalenizny wydostający się z pociemniałych żył, martwą ziemistość zakazanej magii — mokrej gleby z rozkopanego grobu. Nic. Pachniała tak jak zwykle — jak jego przyjaciółka, jak wino, papierosy, mocna kawa, resztki perfum z ukradzionych mu koszul i płaszczy. Źli ludzie cuchną rozkładem, a ona nadal żyła.
Chciałby zobaczyć jej przyszłość w najjaśniejszych barwach, jej twarz starszą i szczęśliwą, pozbawioną bielma oślepionych oczu -wiedział, że to niemożliwe. Nie można było cofnąć tej przemiany. Zakazana magia była zarazą, którą wyjadała ofiary do cna, zostawiając z nich skorupy i kości puste jak wydmuszki. Desperacko pragnął spojrzeć w oczy Nornom i prosić, żeby uplotły dla Irene jakiś ratunek. Choć raz bądźcie po mojej stronie — skomlał niczym zrozpaczone dziecko. Skoro mnie wybrałyście, czemu teraz muszę cierpieć? Dajcie mi coś dobrego, dajcie mi jakiś cholerny znak, że wszystko się ułoży. Czasem krzyczał jak wściekły nastolatek, trzaskał drzwiami, wrzeszcząc, że ich nienawidzi. Powinny były and nim czuwać, a zamiast tego wtłaczały do jego głowy koszmary tak ciemne, że oczy z niegdyś błękitnych zamieniły się w granatowe. Babka mawiała czasem, ze bogowie go testują, a on zaciskał zęby i wbijał paznokcie w skórę nadgarstka na myśl o ich obecności. Byli tu teraz, musieli być — ich jasne oczy okalające ich dwójkę jak w rytuale, patrzące na niego z wyrzutem i rozczarowaniem. Nigdy nie powinien był wątpić.
Usłyszał, jak zegar tyka na ścianie w korytarzu, oddech Irene przepleciony uderzeniami jego tętna, które dudniło w uszach. Poczuł dłonie na swoich ramionach — lekkie, kobiece dłonie zaciskające się mocniej i mocniej, z gorliwą, matczyną troską. Świat zwęził się do jednego punktu światła — na jego powierzchni drżała przyszłość, wszystkie odpowiedzi obijające się o siebie z brzdękiem jak pęk srebrnych kluczy.
— Irene — odezwał się nagle, czując jak świat wokół niego gęstnieje, jak powietrze kładzie się słodką groźbą wizji na języku. Otworzył oczy, a te — prawie czarne, niepokojące w swojej płaskiej nieobecności — spojrzały wprost na nią. Nie był pewien czy istniała naprawdę, więc wyciągnął rękę i zaplótł palce na jej nadgarstku. — Pytaj, będę im powtarzał — nie szeptał, ale głos i tak brzmiał ciszej, spokojniej, jakby nie wypływał z jego ust a z jakiegoś bytu zawieszonego and ich głowami.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:35
Oddech Orma smakował nicością, rozchodził się po przełyku piekielnie wolno; nie pozostawiał po sobie żadnego śladu, znikał niezauważalnie, łudząco bezgroźnie. Opierała operlone potem czoło o brzeg wanny, spod półprzymkniętych powiek spoglądając na rozmazujące się litery w notatniku i pełną buteleczkę odtrutki leżącą obok jej uda. Pięć sekund, dziesięć, piętnaście. Kieszonkowy zegar po ojcu, który ściskała kurczowo w dłoni tykał powoli, ociężale, jakby umyślnie pomagał w całym procederze, rozciągał sekundy w nieskończoność. Patrząc jak wskazówka przesuwa się z lekkim szmerem, czekała aż wszystko wokół ucichnie, aż świat zamknie się w próżni milczenia. Usiłowała stanąć na granicy, szarpnąć za pępowinę łączącą ją z drugą stroną u jej zarania, aby raz na zawsze ją przerwać. Miała nadzieję, że kiedy stanie z nią twarzą w twarz ze śmiercią, obdarzając ją filuternym uśmieszkiem rozciągającym spierzchnięte wargi, ta wycofa się, odejdzie w cień zabierając ze sobą obce szepty, uwolni ją od przekleństwa. Trzydzieści sekund, pięćdziesiąt, minuta. Cisza trwała jedynie chwilę, zwykle nieśmiało uchylone wrota zaświatów zdawały się zatrzaskiwać na moment, tylko po to, by wkrótce otworzyć się na oścież, sprowadzając ich więcej. W ciasnej łazience robiło się tłoczno, półprzezroczyste postacie lgnęły do niej jak ćmy do światła, nucąc pod nosem upiorne requiem, witając ją w progu zaświatów. Nigdy nie dotrwała do drugiej minuty, wijąc się w agonii, płonąc, konając w ramie własnego umysłu. Wreszcie kapitulowała, sięgając po odtrutkę trzęsącą się dłonią, wypijając ją do ostatniej kropli, upuszczając na białe płytki, kuląc się niczym skomlące zwierzę czekające na odstrzał. Półnaga, targana falami dreszczy zakrywała uszy, zaciskała kurczowo powieki; za każdym razem przerażona równie mocno.
Bogów nie dało się oszukać.
Nie mogła odsunąć od siebie myśli, że seidr był dla Lasse bliźniaczą trucizną, wypalając od środka w rytmie głosów przodków, otwierając wrota chaosu z butnym impetem. Wpatrywała się w jego twarz ogarniętą skupieniem, szukając remedium, które przecież nie istniało. Zaszczepiono w nich szaleństwo, odmienne w swoich pozbawionych finezji objawach, lecz dążące do tego samego finału. Powiedziała mu kiedyś, że są od tego silniejsi. Oboje. Na skraju snu i jawy, leniwie przeczesując ciemne włosy dłonią, szeptała jak mantrę, że nich wierzy - w niego i siebie samą. Jej ufność do bogów bywała krucha, szacunek względem Norn dawno wyszarpnięty z piersi nadal się nie zasklepił, ale w czymś musiała pokładać nadzieję. Wierzyła w niego i teraz. Nie poprosiłaby o zasięgnięcie wiedzy u tkaczek losu, gdyby zwątpiła choć na ułamek sekundy.
Głos rozbrzmiewający w pokoju wytrącił ją z nieokreślonego transu, zjeżył włoski na karku, wywołał niepokojące, uwierające uczucie, które zwykle towarzyszyło Irene, gdy obce dusze naruszały granicę swojego świata. Zaalarmowana zauważyła, że coś w Lasse uległo zmianie, oczy poczerniały, a rysy twarzy nieco się wyostrzyły. Nie byli tu sami. Nie widziała ich, nie potrafiła usłyszeć, ale głęboko w kościach wiedziała, że ktoś na nich spogląda, pary obcych oczu przytwierdzone do ich sylwetek poświadczają wyrokowi, który lada chwila miał zapaść.
Co właściwie chcesz usłyszeć, Irene?
Nie umiała sformułować pytania, nie od razu. Słowa gnieździły się w gardle formując w bezkształtne masy, nieistotne zagadki niewymagające odpowiedzi. Nie mogła przecież zapytać o Magisterium ani o to, czy nie przyniesie na Nørgaardów zguby. Szukała więc podpowiedzi w pociemniałych oczach Lasse, w palcach zaciskających się na nadgarstku, w zapachu dymu i kadzideł. W końcu coś się w niej załamało, przeskoczyło, szczęknęło uruchamiając zardzewiały mechanizm. Wyprostowała się nienaturalnie, ślady strachu wraz z niepokojem zmyły się z bladej twarzy zastąpione przez dozę rezonu. Norny nigdy nie były dla niej łaskawe i tym razem nie spodziewała się szczęśliwej wróżby. Los zdawał się wprost zacierać ręce przez zadaniem następnego uderzenia, masował obolałe kostki, rozgrzewał knykcie. Zmierzała przyjąć cios z wysoko uniesionym podbródkiem.
- Co przyniosą mi następne tygodnie? - Wypowiedziane zdanie raziło skrajnym uogólnieniem, ale nic innego nie wydawało się bardziej poprawne. Fort Nordkinn? Krew na rękach? Kolejna żałoba? Niech pieprzone tkaczki mówią, szeptają, zdradzają kolejne parszywe niespodzianki, które dla niej szykowały. Była gotowa.
Bogów nie dało się oszukać.
Nie mogła odsunąć od siebie myśli, że seidr był dla Lasse bliźniaczą trucizną, wypalając od środka w rytmie głosów przodków, otwierając wrota chaosu z butnym impetem. Wpatrywała się w jego twarz ogarniętą skupieniem, szukając remedium, które przecież nie istniało. Zaszczepiono w nich szaleństwo, odmienne w swoich pozbawionych finezji objawach, lecz dążące do tego samego finału. Powiedziała mu kiedyś, że są od tego silniejsi. Oboje. Na skraju snu i jawy, leniwie przeczesując ciemne włosy dłonią, szeptała jak mantrę, że nich wierzy - w niego i siebie samą. Jej ufność do bogów bywała krucha, szacunek względem Norn dawno wyszarpnięty z piersi nadal się nie zasklepił, ale w czymś musiała pokładać nadzieję. Wierzyła w niego i teraz. Nie poprosiłaby o zasięgnięcie wiedzy u tkaczek losu, gdyby zwątpiła choć na ułamek sekundy.
Głos rozbrzmiewający w pokoju wytrącił ją z nieokreślonego transu, zjeżył włoski na karku, wywołał niepokojące, uwierające uczucie, które zwykle towarzyszyło Irene, gdy obce dusze naruszały granicę swojego świata. Zaalarmowana zauważyła, że coś w Lasse uległo zmianie, oczy poczerniały, a rysy twarzy nieco się wyostrzyły. Nie byli tu sami. Nie widziała ich, nie potrafiła usłyszeć, ale głęboko w kościach wiedziała, że ktoś na nich spogląda, pary obcych oczu przytwierdzone do ich sylwetek poświadczają wyrokowi, który lada chwila miał zapaść.
Co właściwie chcesz usłyszeć, Irene?
Nie umiała sformułować pytania, nie od razu. Słowa gnieździły się w gardle formując w bezkształtne masy, nieistotne zagadki niewymagające odpowiedzi. Nie mogła przecież zapytać o Magisterium ani o to, czy nie przyniesie na Nørgaardów zguby. Szukała więc podpowiedzi w pociemniałych oczach Lasse, w palcach zaciskających się na nadgarstku, w zapachu dymu i kadzideł. W końcu coś się w niej załamało, przeskoczyło, szczęknęło uruchamiając zardzewiały mechanizm. Wyprostowała się nienaturalnie, ślady strachu wraz z niepokojem zmyły się z bladej twarzy zastąpione przez dozę rezonu. Norny nigdy nie były dla niej łaskawe i tym razem nie spodziewała się szczęśliwej wróżby. Los zdawał się wprost zacierać ręce przez zadaniem następnego uderzenia, masował obolałe kostki, rozgrzewał knykcie. Zmierzała przyjąć cios z wysoko uniesionym podbródkiem.
- Co przyniosą mi następne tygodnie? - Wypowiedziane zdanie raziło skrajnym uogólnieniem, ale nic innego nie wydawało się bardziej poprawne. Fort Nordkinn? Krew na rękach? Kolejna żałoba? Niech pieprzone tkaczki mówią, szeptają, zdradzają kolejne parszywe niespodzianki, które dla niej szykowały. Była gotowa.
Lasse Nørgaard
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:35
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nie powinniśmy być tak zmęczeni w naszym wieku — powiedział jej kiedyś którejś lipcowej nocy, kiedy stali pod tylnymi drzwiami tamtego głośnego lokalu. Za nimi, w piwniczej ciemności wil się świat nietrzeźwych, młodych ludzi: ich mokre od potu czoła, gładkie policzki, ich wygłodniałe rozrywki usta zawsze pełne wielkich, narkotykowych słów. Konstruksjon grało za głośno, światła były zbyt niebieskie, Lasse pocałował chłopaka, który nigdy nie spytał go o imię, a gdy w końcu zdołał złapać Irene za łokieć i wyprowadzić na zewnątrz, lawirując między grupami rozweselonych i półświadomych ludzi, pragnienie świeżego powietrza przepełniło go całego jak pustą, szklaną butelkę. Nie wiedział, czyje papierosy wtedy palili, jego przyjaciółka miała zaróżowione policzki i ślad śliwkowej szminki na kołnierzu rozpiętej koszuli; kilka lat temu Midgard wydawał się być jeszcze większy, jeszcze bardziej zatrważający, gotowy utrzymać ich plany i marzenia w ciemnych zaułkach i wysokich bibliotekach. Nie powinniśmy być tak zmęczeni w naszym wieku. Jego młodość już zawsze miała nosić imię Irene, miała mieć jej głos i jej jasne włosy, jej ciemne brwi unoszące się raz po raz w kpiącym wyrazie i ściągane w niemym zmartwieniu; jego młodość już zawsze miała mieścić się w granicach ich mieszkań i tych samych, znajomych lokali, tych samych wspólnych wieczorów, poranków, kawy pitej z tych samych kubków jak w powtarzającym się w kółko rytuale. Gdy zniknęła, całymi dniami stukał palcami o blaty, zapominał jeść i spać, przyglądał się jedynie porannym gazetom, otwierając je z nerwowym drżeniem dłoni każdego poranka i szukając jej twarzy gdzieś pod informacjami o przykrych stratach. Tak jakby ludzi można było po prostu tracić, jakby jakaś część nich nie zostawała z tobą w każdym śnie.
Czuł się lepiej, kiedy wiedział, że była znów obok, choć jej obecność stała się nagle inna — cięższa, ciemniejsza, obarczona tajemnicą, która zalegała ciemną mazią w tyle jego gardła. Zapragnął wnet położyć się obok niej w zmiętej pościeli jego łóżka, pozwolić jej palcom przeczesywać swoje włosy, mówić — opowiedzieć co zmieniło się przez ten czas: że Ida spaliła już dwa garnki i przygarnęła z ulicy kota, ale ten uciekł niewdzięcznie następnego dnia; że rodzice planują ślub Malthe i żadne z nich nie chce o tym słuchać, bo narzeczona brata za często się śmieje i myli ich imiona; że na uczelni wróżą mu wielką karierę, ale on coraz częściej płacze nad książkami; że Safír znów wrócił i teraz jest piękniej, ale nad ranem zawsze przydusza go lęk przed złamanym sercem; że ostatnio kupił nową herbatę i była idealnie jaśminowa, nie za bardzo i nie za mało, taka, której zawsze szukali. Marzył o powrocie do normalności, był za słaby na seidr, a mimo to otworzył oczy, wyprostował się pod iluzorycznym ciężarem dłoni na swoim ramieniu i spojrzał wprost na nią. Jego wzrok był ciemną pustką, rozchylone wargi nadawały mu aparycji kogoś, kto ugina się właśnie pod balastem narkotyku, a dłoń na nadgarstku Irene zacisnęła się mocniej, jakby szukał w niej oparcia, jednej stałości, która miała zakotwiczyć go na bezpiecznej podłodze ciepłego mieszkania. Kiedyś powiedział babce, że nie był sobą w trakcie seidr, a ona uśmiechnęła się z tym irytującym rodzajem mądrości schowanej w kącikach ust i z okrutną lekkością przypomniała, że nigdy nie mógłby być bardziej sobą niż w trakcie rytuału.
Teraz wspomnienie jej słów wisiało w gęstniejącym powietrzu, kołysząc się gdzieś między ich ciałami. Był sobą, ale ten on — pozbawiony na kilka chwil strachu, smutku i wstydu — nie był Lasse. Był mężczyzną o zimnej twarzy i mocnym uścisku, wyższym i poważniejszym, dalekim od swojej codziennej nierozsądnej impulsywności, sztucznej buty, szczeniackiego zwątpienia. Duchy były bliskie, obecność Malin pachniała mokrą ziemią i kadzidłami, a obracał pytanie w głowie, przeżuwał je tak długo, aż w końcu mógł wypluć je pod nogi bogów.
Następne tygodnie.
Wszystko było nie tak, wszystko było źle. Zacisnął powieki, twarz skrzywiła się w rozbolałym wyrazie, a słodka zapowiedź wizji rozlała się gęstym syropem po języku. Nie miał ich już od tygodni i zdążył zapomnieć o tym, jak bolała głowa, gdy przychodziły, zdążył zamazać wspomnienie odrealnienia, które zawsze im towarzyszyło — jakby istniał w jakimś innym, obcym świecie, chodził po znanych ulicach i szukał bezpieczeństwa w znanych ramionach, podczas gdy za jego plecami ludzie uśmiechali się, szczerząc trzy rzędy ostrych zębów. W tym złowieszczym odłamku świadomości — tej przyszłości, która nie była do końca przyszłością — wszystko było powykrzywiane, ale krzywizny te zawsze chowały się gdzieś na peryferiach jego pola widzenia, jak cienie przechodzące przez zwieńczenia długich korytarzy. W wizjach twarz Irene była znajoma w swoich kształtach, ale kuriozalnie zamglona, jakby ktoś roztarł wilgotne rysy krańcem rękawa. Rozpoznał jej mieszkanie, nie rozpoznał jednak stojącego w drzwiach mężczyzny, nie umiał wychwycić jego słów wyrzucanych z gardła w pośpiechu. Miał pociemniałe spojrzenie, znoszony płaszcz, jego sylwetka zdawała się zaostrzać na tle rozmytego obrazu. Nie był w stanie pojąć sceny, którą obserwował, wciśnięty w ścianę jak ciemna kropka pleśni, ale śledził każdy jej element z narastającym niepokojem. Przez chwilę wydawało mu się, że mężczyzna patrzy wprost na niego, że ten osobliwie groźny gość jego przyjaciółki zdołał przedrzeć się przez przyszłość prosto do teraźniejszości — poczuł, jak pozostawione na dywanie ciało drży lekko, jak mięśnie napinają się w gorączkowym oczekiwaniu, gdy nieznajomy rzucił ku Irene cierpkim uśmiechem, niemal szalbierczym w swoim twardym rysie. Gdy złapał ją za nadgarstek, obraz zachwiał się i rozłamał, a Lasse zdołał uchwycić pieczęć na jego dłoni — wąż poruszył się ospale i prześlizgnął na trzymaną w objęciu dłoń. Świat wokół zaognił się prześwitem światła układającego się czerwienią pod zaciśniętymi powiekami, a gdy w ustach znów zagościł słodki przedsmak wizji, czerwień zamieniła się w plamę jasnej krwi rozchlapanej na burej powierzchni brukowanej ulicy. Obraz był przekrzywiony i jeszcze mniej wyraźny niż ten poprzedni — jasne włosy Irene trzymane w uścisku czyjejś dłoni, obcy profil, inny od tego, który widział przy niej ostatnio, mniej zaostrzony, uśmiechnięty w zupełnie inny, choć nadal alarmujący, sposób, głośne echo męskiego głosu osadzającego się rozbawionym przekleństwem na ścianach ciemnego zaułku; odgłos ciała uderzającego o ziemię, cichy jęk, czyjaś ręka pokryta smugami czarnych żył, krótki przebłysk rozbielonego oka.
Chciał błagać, żeby pokazały mu więcej, żeby pozwoliły zadać kolejne pytanie, ale świadomość stawała się ciężka, a scena dygotała jak film nagrany na porozrywanej taśmie. Nigdy nie był w tym dobry. Ciężar zsunął się z ramion, słodki posmak zamienił się w gorzki nalot paniki, jego ciało znów było bliskie jego umysłowi, a ten natomiast chylił się pod jarzmem porażki. Pomyślał, że mógłby chwycić w dłonie odsuwające się od niego duchy, wczepić się palcami w ciała bogów i błagać, by wrócili, ale nie mógł już nic zrobić — raz wytrącony z transu, stracił skupienie, a oni wiedzieli, bo zawsze wiedzieli. Jego oddech był płytki i niestabilny, ciało pozbawione czucia; gdy gwałtownie otworzył oczy, przypominał dziecko wybudzone z koszmaru i pod wpływem tego impulsu pociągnął Irene za rękę, zmuszając ją do przysunięcia się bliżej.
- Nie mogę już… Nie dam rady, nie wiem, co... - dukał porozrywanymi sentencjami, nie mogąc odnaleźć się z powrotem w ciasnej przestrzeni rzeczywistości. Opuszczanie jej zawsze wiązało się z zagubieniem, z bolesnym przeświadczeniem, że nic na świecie nie jest tak bezpieczne i poukładane jak być powinno. - Irene, błagam cię - jego szept był słaby i zachrypnięty, twarz pobladła i przerażona; oczy straciły tamtą ciemną pustkę i teraz wbijały się w nią z rozemocjonowanym ożywieniem, iskrą paniki, która rosła i rosła, aż w końcu wkradła się pożarem pod jego skórę. - Zostań tutaj, zostań z nami.
Czuł się lepiej, kiedy wiedział, że była znów obok, choć jej obecność stała się nagle inna — cięższa, ciemniejsza, obarczona tajemnicą, która zalegała ciemną mazią w tyle jego gardła. Zapragnął wnet położyć się obok niej w zmiętej pościeli jego łóżka, pozwolić jej palcom przeczesywać swoje włosy, mówić — opowiedzieć co zmieniło się przez ten czas: że Ida spaliła już dwa garnki i przygarnęła z ulicy kota, ale ten uciekł niewdzięcznie następnego dnia; że rodzice planują ślub Malthe i żadne z nich nie chce o tym słuchać, bo narzeczona brata za często się śmieje i myli ich imiona; że na uczelni wróżą mu wielką karierę, ale on coraz częściej płacze nad książkami; że Safír znów wrócił i teraz jest piękniej, ale nad ranem zawsze przydusza go lęk przed złamanym sercem; że ostatnio kupił nową herbatę i była idealnie jaśminowa, nie za bardzo i nie za mało, taka, której zawsze szukali. Marzył o powrocie do normalności, był za słaby na seidr, a mimo to otworzył oczy, wyprostował się pod iluzorycznym ciężarem dłoni na swoim ramieniu i spojrzał wprost na nią. Jego wzrok był ciemną pustką, rozchylone wargi nadawały mu aparycji kogoś, kto ugina się właśnie pod balastem narkotyku, a dłoń na nadgarstku Irene zacisnęła się mocniej, jakby szukał w niej oparcia, jednej stałości, która miała zakotwiczyć go na bezpiecznej podłodze ciepłego mieszkania. Kiedyś powiedział babce, że nie był sobą w trakcie seidr, a ona uśmiechnęła się z tym irytującym rodzajem mądrości schowanej w kącikach ust i z okrutną lekkością przypomniała, że nigdy nie mógłby być bardziej sobą niż w trakcie rytuału.
Teraz wspomnienie jej słów wisiało w gęstniejącym powietrzu, kołysząc się gdzieś między ich ciałami. Był sobą, ale ten on — pozbawiony na kilka chwil strachu, smutku i wstydu — nie był Lasse. Był mężczyzną o zimnej twarzy i mocnym uścisku, wyższym i poważniejszym, dalekim od swojej codziennej nierozsądnej impulsywności, sztucznej buty, szczeniackiego zwątpienia. Duchy były bliskie, obecność Malin pachniała mokrą ziemią i kadzidłami, a obracał pytanie w głowie, przeżuwał je tak długo, aż w końcu mógł wypluć je pod nogi bogów.
Następne tygodnie.
Wszystko było nie tak, wszystko było źle. Zacisnął powieki, twarz skrzywiła się w rozbolałym wyrazie, a słodka zapowiedź wizji rozlała się gęstym syropem po języku. Nie miał ich już od tygodni i zdążył zapomnieć o tym, jak bolała głowa, gdy przychodziły, zdążył zamazać wspomnienie odrealnienia, które zawsze im towarzyszyło — jakby istniał w jakimś innym, obcym świecie, chodził po znanych ulicach i szukał bezpieczeństwa w znanych ramionach, podczas gdy za jego plecami ludzie uśmiechali się, szczerząc trzy rzędy ostrych zębów. W tym złowieszczym odłamku świadomości — tej przyszłości, która nie była do końca przyszłością — wszystko było powykrzywiane, ale krzywizny te zawsze chowały się gdzieś na peryferiach jego pola widzenia, jak cienie przechodzące przez zwieńczenia długich korytarzy. W wizjach twarz Irene była znajoma w swoich kształtach, ale kuriozalnie zamglona, jakby ktoś roztarł wilgotne rysy krańcem rękawa. Rozpoznał jej mieszkanie, nie rozpoznał jednak stojącego w drzwiach mężczyzny, nie umiał wychwycić jego słów wyrzucanych z gardła w pośpiechu. Miał pociemniałe spojrzenie, znoszony płaszcz, jego sylwetka zdawała się zaostrzać na tle rozmytego obrazu. Nie był w stanie pojąć sceny, którą obserwował, wciśnięty w ścianę jak ciemna kropka pleśni, ale śledził każdy jej element z narastającym niepokojem. Przez chwilę wydawało mu się, że mężczyzna patrzy wprost na niego, że ten osobliwie groźny gość jego przyjaciółki zdołał przedrzeć się przez przyszłość prosto do teraźniejszości — poczuł, jak pozostawione na dywanie ciało drży lekko, jak mięśnie napinają się w gorączkowym oczekiwaniu, gdy nieznajomy rzucił ku Irene cierpkim uśmiechem, niemal szalbierczym w swoim twardym rysie. Gdy złapał ją za nadgarstek, obraz zachwiał się i rozłamał, a Lasse zdołał uchwycić pieczęć na jego dłoni — wąż poruszył się ospale i prześlizgnął na trzymaną w objęciu dłoń. Świat wokół zaognił się prześwitem światła układającego się czerwienią pod zaciśniętymi powiekami, a gdy w ustach znów zagościł słodki przedsmak wizji, czerwień zamieniła się w plamę jasnej krwi rozchlapanej na burej powierzchni brukowanej ulicy. Obraz był przekrzywiony i jeszcze mniej wyraźny niż ten poprzedni — jasne włosy Irene trzymane w uścisku czyjejś dłoni, obcy profil, inny od tego, który widział przy niej ostatnio, mniej zaostrzony, uśmiechnięty w zupełnie inny, choć nadal alarmujący, sposób, głośne echo męskiego głosu osadzającego się rozbawionym przekleństwem na ścianach ciemnego zaułku; odgłos ciała uderzającego o ziemię, cichy jęk, czyjaś ręka pokryta smugami czarnych żył, krótki przebłysk rozbielonego oka.
Chciał błagać, żeby pokazały mu więcej, żeby pozwoliły zadać kolejne pytanie, ale świadomość stawała się ciężka, a scena dygotała jak film nagrany na porozrywanej taśmie. Nigdy nie był w tym dobry. Ciężar zsunął się z ramion, słodki posmak zamienił się w gorzki nalot paniki, jego ciało znów było bliskie jego umysłowi, a ten natomiast chylił się pod jarzmem porażki. Pomyślał, że mógłby chwycić w dłonie odsuwające się od niego duchy, wczepić się palcami w ciała bogów i błagać, by wrócili, ale nie mógł już nic zrobić — raz wytrącony z transu, stracił skupienie, a oni wiedzieli, bo zawsze wiedzieli. Jego oddech był płytki i niestabilny, ciało pozbawione czucia; gdy gwałtownie otworzył oczy, przypominał dziecko wybudzone z koszmaru i pod wpływem tego impulsu pociągnął Irene za rękę, zmuszając ją do przysunięcia się bliżej.
- Nie mogę już… Nie dam rady, nie wiem, co... - dukał porozrywanymi sentencjami, nie mogąc odnaleźć się z powrotem w ciasnej przestrzeni rzeczywistości. Opuszczanie jej zawsze wiązało się z zagubieniem, z bolesnym przeświadczeniem, że nic na świecie nie jest tak bezpieczne i poukładane jak być powinno. - Irene, błagam cię - jego szept był słaby i zachrypnięty, twarz pobladła i przerażona; oczy straciły tamtą ciemną pustkę i teraz wbijały się w nią z rozemocjonowanym ożywieniem, iskrą paniki, która rosła i rosła, aż w końcu wkradła się pożarem pod jego skórę. - Zostań tutaj, zostań z nami.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:35
Czas wydawał się pełen paradoksów, rozciągliwy niczym guma, chaotyczny jak nigdy przedtem. Tykanie starego zegara przytwierdzonego do wschodniej ściany doprowadzało ją do szału, sprawiając wrażenie, jakby wskazówki pogubiły odpowiedni rytm, co chwila zwalniając i przyspieszając, transformując minuty w długie godziny. W którejś chwili poczuła obcy oddech na karku, ale odwróciwszy się gwałtownie, nikogo za nią nie było. Usłyszała dudnienie w szybę, setki pięści próbujących wybić okno, jednak noc była bezwietrzna i spokojna, a na parapecie siedział tylko jeden, samotny kruk. A może i on był jedynie wytworem niesforności wyobraźni Irene?
W głowie kotłowała jej się ciężka myśl - że nie powinna była tu przychodzić. Niezależnie od tego, jak wielkim zdrajcą by się okazała, nie konfrontując się z faktem, że pewnie prędzej czy późnej wpadliby na siebie zrządzeniem przypadku, a ona nie umiałaby znaleźć słów na wyjaśnienie dlaczego zniknęła, powinna darować sobie pożegnania, spakować walizki i wrócić do rodzinnej Uppsali, do domu obrośniętego suchym bluszczem, do tych oliwkowych tapet odklejających się w kątach ścian, kożuchu kurzu przykrywającego skrzypiące podłogi i zapachu jaśminu, który niezależnie od pory roku wypełniał wszystkie pomieszczenia. Może to tam ponownie odzyskałaby spokój ducha, wyrzucając mosiężny żyrandol z salonu, paląc w ogniu kominka pozostałości po badaniach ojca, witając się ze starą Ruthą z chatki obok, która stwierdziwszy, że Irene wymizerniała przez te wszystkie lata, codziennie przynosiłaby ciepłą zapiekankę z cebuli i ziemniaków. Wmawiała sobie, że życie wypadło jej z rąk, choć w gruncie rzeczy miała inne możliwości, żeby ponownie je pochwycić. Mogła być mądrzejsza i uczynić to, co robiła przecież najlepiej - uciec.
Zapomniałaby o ustach Idy nawiedzających ją w snach, o śmiechu Lasse o czwartej nad ranem, gdy rzucała w jego stronę żartem z gatunku tych fatalnych, o tym mieszkaniu, które stało się jej drugim domem, o midgardzkim powietrzu drapiącym w gardło, o wszystkich tajemnicach, które trzymała ukryte pod deskami parkietu. Ucieczka była jedynie przyśpieszeniem nieuniknionego, tego jej znienawidzonego końca, który kreślił przerażającą wizję, że każdy element wszechświata w momencie narodzin był skazany na rychłą śmierć. Bała się zakończeń, wiedząc, że tak jak traciła wszystko w swoim życiu, prędzej czy później musiała stracić i Lasse; im też od początku pisany był koniec - od dnia, w którym jeszcze się nie poznali, od sekundy, która dzieliła ją od przekroczenia progu baru, gdzie zobaczyła go po raz pierwszy, zanim jeszcze posłała w jego stronę jeden z tych swoich krzywych uśmiechów, nim odpowiedziała mu o swojej pierwszej miłości, postawiła przed nim kubek gorzkiej kawy, zgasiła papierosa w kryształowej popielniczce. Grali na nieswoim czasie, jak dwójka naturszczyków pozbawionych talentu, tak kiepskich, że w połowie aktu na scenę opadała kotara, odgradzając ich od dalszego upokorzenia. Nie lubiła końców, bo nie chciała wierzyć, że jej życiem rządziło fatum, a każda nić przyszłości była z góry zaplanowana i wytyczona. Nie potrafiła pozwolić ostać się myśli, że nie ma żadnego wpływu na kształt jutra, że decyzje, których dokonuje w oczach bogów nie mają najmniejszego znaczenia, a wyrywając ostatnie strony z książek, jedynie walczy z wiatrakami.
Nie powinna była przychodzić, a jednak przyszła. Cały czas siedziała na puchatym dywanie, tym samym, z którego niezliczoną ilość razy obserwowała połać sufitu i który plamiła czerwonym winem w przypływach alkoholowej nieuwagi. Nie ruszyła się z miejsca, słuchając odgłosu własnego rozdzieranego serca, gdy tylko twarz Lasse oszpecił grymas, a ciało zaczęło dygotać w nienaturalnym rytmie wytyczanym przez nadsyłane obrazy. Tkwiła w tamtej chwili czując się niezwykle winna, że podczas gdy on przemierzał okrutne meandry przyszłości, ona zastanawiała się jak ma odejść.
Wreszcie coś w Irene pękło, ułamało się na pół jak spróchniała gałązka, do oczu napłynęły jej łzy i sama nie wiedziała, czy płacze za niego, czy za samą siebie. To wszystko było złe, zbyt ciężkie, obce i nieprzyjazne jak na jedną noc. Chciała go wyrwać z transu, potrząsnąć mocno za ramiona, odgonić wizję, której chęć poznania nagle wydała jej się okropnie głupia. To i tak nic nie zmieni.
Jego tęczówki po kilku minutach na nowo przybrały znajomą barwę, ale w rozszerzonych tarczach źrenic i przyśpieszonym oddechu kryła się niema opowieść, której zakończenie znała jeszcze zanim przodkowie zacisnęli dłonie na wąskich barkach chłopaka. Przyciągnięta, ujęła jego twarz w dłonie, zmuszając się do delikatnego uśmiechu. Świat znów rozmazał się do bezkształtnej masy, wraz z kroplami spływającymi po jej policzkach, ujściu żalu, wstydu i bolączki. Ręce zaczęły się jej trząść, jakby zaraz miała złożyć najtrudniejszą obietnicę w swoim życiu - być może nią była. Chciała skłamać, rozniecić w gardle żar łgarstwa, złożyć kolejną obietnicę bez pokrycia. Ale nie mogła. Nie mogła im tego zrobić.
- Zostanę - wyszeptała w końcu, czując jak wszystko w środku się buntuje, jak każda myśl, każda wątpliwość próbuje odwieść ją od tej decyzji. - Zostanę - powtórzyła ciszej, próbując przekonać samą siebie co do słuszności tych słów, nie pojmując, że jego prośba może kryć za sobą znacznie większy ciężar. Wydawało jej się, że kruk jeszcze chwilę temu kraczący donośnie za oknem, wzbił się w powietrze, odlatując wraz z wyrokiem, który na siebie złożyła; nadal nie była pewna, czy istniał naprawdę.
Puściła go w końcu, ocierając łzy wierzchem dłoni, po czym przesunęła się odrobinę, siadając obok, opierając podbródek na jego barku, jakby próbowała udowodnić im obojgu, że nigdzie się nie rusza, że jest, że będzie, dopóki bogowie nie wyszarpną jej siłą z tego świata.
- Lasse? - mruknęła po chwili ciszy, dając mu czas, żeby doszedł do siebie. Nie zapytała co widział, uznała, że sam odsłoni przed nią pnącza przyszłości, gdy będzie na to gotowy. - Nadal nie zamierzam zabierać cię na żadne orgie. - Ponoć nieodłącznym elementem sztuki pisania dobrych historii była umiejętności ich zakończenia. Irene jednak, z dziecięcym uporem broniła się przed spoglądaniem na epilogi opasłych ksiąg, nie akceptowała prostego faktu ich istnienia. Wyrwała ostatnią stronę i z tej opowieści.
W głowie kotłowała jej się ciężka myśl - że nie powinna była tu przychodzić. Niezależnie od tego, jak wielkim zdrajcą by się okazała, nie konfrontując się z faktem, że pewnie prędzej czy późnej wpadliby na siebie zrządzeniem przypadku, a ona nie umiałaby znaleźć słów na wyjaśnienie dlaczego zniknęła, powinna darować sobie pożegnania, spakować walizki i wrócić do rodzinnej Uppsali, do domu obrośniętego suchym bluszczem, do tych oliwkowych tapet odklejających się w kątach ścian, kożuchu kurzu przykrywającego skrzypiące podłogi i zapachu jaśminu, który niezależnie od pory roku wypełniał wszystkie pomieszczenia. Może to tam ponownie odzyskałaby spokój ducha, wyrzucając mosiężny żyrandol z salonu, paląc w ogniu kominka pozostałości po badaniach ojca, witając się ze starą Ruthą z chatki obok, która stwierdziwszy, że Irene wymizerniała przez te wszystkie lata, codziennie przynosiłaby ciepłą zapiekankę z cebuli i ziemniaków. Wmawiała sobie, że życie wypadło jej z rąk, choć w gruncie rzeczy miała inne możliwości, żeby ponownie je pochwycić. Mogła być mądrzejsza i uczynić to, co robiła przecież najlepiej - uciec.
Zapomniałaby o ustach Idy nawiedzających ją w snach, o śmiechu Lasse o czwartej nad ranem, gdy rzucała w jego stronę żartem z gatunku tych fatalnych, o tym mieszkaniu, które stało się jej drugim domem, o midgardzkim powietrzu drapiącym w gardło, o wszystkich tajemnicach, które trzymała ukryte pod deskami parkietu. Ucieczka była jedynie przyśpieszeniem nieuniknionego, tego jej znienawidzonego końca, który kreślił przerażającą wizję, że każdy element wszechświata w momencie narodzin był skazany na rychłą śmierć. Bała się zakończeń, wiedząc, że tak jak traciła wszystko w swoim życiu, prędzej czy później musiała stracić i Lasse; im też od początku pisany był koniec - od dnia, w którym jeszcze się nie poznali, od sekundy, która dzieliła ją od przekroczenia progu baru, gdzie zobaczyła go po raz pierwszy, zanim jeszcze posłała w jego stronę jeden z tych swoich krzywych uśmiechów, nim odpowiedziała mu o swojej pierwszej miłości, postawiła przed nim kubek gorzkiej kawy, zgasiła papierosa w kryształowej popielniczce. Grali na nieswoim czasie, jak dwójka naturszczyków pozbawionych talentu, tak kiepskich, że w połowie aktu na scenę opadała kotara, odgradzając ich od dalszego upokorzenia. Nie lubiła końców, bo nie chciała wierzyć, że jej życiem rządziło fatum, a każda nić przyszłości była z góry zaplanowana i wytyczona. Nie potrafiła pozwolić ostać się myśli, że nie ma żadnego wpływu na kształt jutra, że decyzje, których dokonuje w oczach bogów nie mają najmniejszego znaczenia, a wyrywając ostatnie strony z książek, jedynie walczy z wiatrakami.
Nie powinna była przychodzić, a jednak przyszła. Cały czas siedziała na puchatym dywanie, tym samym, z którego niezliczoną ilość razy obserwowała połać sufitu i który plamiła czerwonym winem w przypływach alkoholowej nieuwagi. Nie ruszyła się z miejsca, słuchając odgłosu własnego rozdzieranego serca, gdy tylko twarz Lasse oszpecił grymas, a ciało zaczęło dygotać w nienaturalnym rytmie wytyczanym przez nadsyłane obrazy. Tkwiła w tamtej chwili czując się niezwykle winna, że podczas gdy on przemierzał okrutne meandry przyszłości, ona zastanawiała się jak ma odejść.
Wreszcie coś w Irene pękło, ułamało się na pół jak spróchniała gałązka, do oczu napłynęły jej łzy i sama nie wiedziała, czy płacze za niego, czy za samą siebie. To wszystko było złe, zbyt ciężkie, obce i nieprzyjazne jak na jedną noc. Chciała go wyrwać z transu, potrząsnąć mocno za ramiona, odgonić wizję, której chęć poznania nagle wydała jej się okropnie głupia. To i tak nic nie zmieni.
Jego tęczówki po kilku minutach na nowo przybrały znajomą barwę, ale w rozszerzonych tarczach źrenic i przyśpieszonym oddechu kryła się niema opowieść, której zakończenie znała jeszcze zanim przodkowie zacisnęli dłonie na wąskich barkach chłopaka. Przyciągnięta, ujęła jego twarz w dłonie, zmuszając się do delikatnego uśmiechu. Świat znów rozmazał się do bezkształtnej masy, wraz z kroplami spływającymi po jej policzkach, ujściu żalu, wstydu i bolączki. Ręce zaczęły się jej trząść, jakby zaraz miała złożyć najtrudniejszą obietnicę w swoim życiu - być może nią była. Chciała skłamać, rozniecić w gardle żar łgarstwa, złożyć kolejną obietnicę bez pokrycia. Ale nie mogła. Nie mogła im tego zrobić.
- Zostanę - wyszeptała w końcu, czując jak wszystko w środku się buntuje, jak każda myśl, każda wątpliwość próbuje odwieść ją od tej decyzji. - Zostanę - powtórzyła ciszej, próbując przekonać samą siebie co do słuszności tych słów, nie pojmując, że jego prośba może kryć za sobą znacznie większy ciężar. Wydawało jej się, że kruk jeszcze chwilę temu kraczący donośnie za oknem, wzbił się w powietrze, odlatując wraz z wyrokiem, który na siebie złożyła; nadal nie była pewna, czy istniał naprawdę.
Puściła go w końcu, ocierając łzy wierzchem dłoni, po czym przesunęła się odrobinę, siadając obok, opierając podbródek na jego barku, jakby próbowała udowodnić im obojgu, że nigdzie się nie rusza, że jest, że będzie, dopóki bogowie nie wyszarpną jej siłą z tego świata.
- Lasse? - mruknęła po chwili ciszy, dając mu czas, żeby doszedł do siebie. Nie zapytała co widział, uznała, że sam odsłoni przed nią pnącza przyszłości, gdy będzie na to gotowy. - Nadal nie zamierzam zabierać cię na żadne orgie. - Ponoć nieodłącznym elementem sztuki pisania dobrych historii była umiejętności ich zakończenia. Irene jednak, z dziecięcym uporem broniła się przed spoglądaniem na epilogi opasłych ksiąg, nie akceptowała prostego faktu ich istnienia. Wyrwała ostatnią stronę i z tej opowieści.
Lasse Nørgaard
Re: 10.12.2000 – Pokój dzienny – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:35
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Zwykł mówić jej wszystko, a wszystko w jego ustach było skomplikowaną figurą o zaostrzonych kątach, seriami połamanych kształtów poustawianych jeden na drugim jak szpiczaste dachy rozbudowywanych latami domów – wszystko było każdym cieniem kolejnej idei, każdą myślą przychodzącą nagle, choćby w środku nocy, każdym pytaniem, na które nie istniały odpowiedzi inne niż wzruszenia ramion i każdym zwątpieniem układającym się na języku wraz ze smakiem białego wina; wszystko było całą prawdą, jego wstydem i jego smutkiem, jego miłością, której nie rozumiał, jego lękiem, który bolał tak jak bolą połamane kości. Przychodził do niej z płaczem, bo jego płacz był zawsze niespodziewany, zaskakująco rzewny i dziecięcy, jakby szloch był przestrzałową dziurą w murze jego wyniosłej, nonszalanckiej maniery, jego złośliwego usposobienia o frywolnym uśmiechu. Gdy kładł głowę na jej kolanach, rozedrgane łzami słowa powtarzały się w ciągach tych samych przykrych smutków, a wyznania zawsze były tak szczere, iż niemal surowe, obdarte ze skóry – różowe tkanki ogołoconego mięsa jego prawdy i jego żalów. Skupiał się na rytmie, w jakim jej palce przeczesywały jego włosy, przecierał oczy rękawem swetra i pytał, czy wszystko będzie dobrze – nigdy nie mogło być dobrze tak naprawdę, ale zawsze mogło być lepiej, rano zawsze mogło wzejść słońce, mogli zaparzyć świeżą kawę, Ida mogła wejść do kuchni i spytać się ich, co takiego robili w nocy i czy pójdą z nią na śniadanie do tej kawiarni, której fińskiej nazwy żadne z nich nie potrafiło wypowiedzieć w pełni. Rano zawsze był nowy dzień, a gdy nadchodził nowy dzień, każdy ból nocy stawał w płomieniach.
Teraz drżał znów i sięgał do jej ramion, jakby na świecie nie było nikogo, kto mógłby go przytrzymać na powierzchni. Tak wielu rzeczy się bał – bał się rodziny i ich wymagań, bał się ludzi i ich zimnego okrucieństwa, bał się własnych uczuć i tego metalicznego brzdęku, które wydawało z siebie rozłamane wpół serce. Bał się samego siebie, tak jak dzieci boją się potworów spod łóżka. Ale nigdy nie bał się Irene, nie wtedy gdy się poznali, gdy złapali swoje spojrzenia w ciemności tamtego pubu, nie teraz gdy jej ręka naznaczona była piętnem człowieka, który zdolny jest zabić, gdy los przywieje mu pod nogi ofiarę – matka mawiała, że nie ma trucizny siejącej większe zniszczenie niż zakazana magia. Powinien był znienawidzić ją za to, kim się stała, ale nie potrafił – wszak czy Irene faktycznie krzywdziła? Czy nie można było oddzielić zła od wiedzy, jeżeli wystarczająco pewnie trzymało się skalpel?
Obiecywała, że zostanie, a on jej wierzył, bo kochał ją miłością, którą kochało się najbliższe rodzeństwo, a gdy kocha się kogoś tak szczerze i tak czysto, kłamstwa nigdy nie są kłamstwami – są obietnicami składanymi z wyprzedzeniem, czymś, co stanie się prawdą, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Mogła więc nie zostawać teraz, nieważne jak bardzo Lasse chciał jej obecności i bezpieczeństwa, ale mogła zostać kiedyś, mgła znów być częścią ich życia, najlepszą przyjaciółką i tym zagubionym niegdyś fragmentem rodziny. Pewien był, iż nigdy niepisane im było rozdzielać się na zbyt długo – w końcu któreś z nich straciłoby swoją pierwotną formę.
– Wiem, że nie jesteś zła, nigdy nie byłaś… To tylko błąd, głupi błąd – mówił przez fale krótkich, panicznych oddechów, pozwalając sobie w końcu na krótki, ciepły uśmiech, gdy odezwała się znów. Objął ją ramionami, czuł kości jej kręgosłupa pod palcami i pomyślał, że musiała schudnąć przez ostatnie tygodnie. Teraz jej cienie pod oczami wydawały się wyraźniejsze, jakby ktoś namalował je dwoma pociągnięciami szerokiego pędzla. – Nie zabieraj mnie, słusznie. Odwróciłbym uwagę wszystkich od ciebie.
Jakie to uczucie, Irene?
Jakie to uczucie stać się kimś, kto już zawsze będzie musiał uciekać przed własnym sumieniem?
Lasse i Bezimienny z tematu
Teraz drżał znów i sięgał do jej ramion, jakby na świecie nie było nikogo, kto mógłby go przytrzymać na powierzchni. Tak wielu rzeczy się bał – bał się rodziny i ich wymagań, bał się ludzi i ich zimnego okrucieństwa, bał się własnych uczuć i tego metalicznego brzdęku, które wydawało z siebie rozłamane wpół serce. Bał się samego siebie, tak jak dzieci boją się potworów spod łóżka. Ale nigdy nie bał się Irene, nie wtedy gdy się poznali, gdy złapali swoje spojrzenia w ciemności tamtego pubu, nie teraz gdy jej ręka naznaczona była piętnem człowieka, który zdolny jest zabić, gdy los przywieje mu pod nogi ofiarę – matka mawiała, że nie ma trucizny siejącej większe zniszczenie niż zakazana magia. Powinien był znienawidzić ją za to, kim się stała, ale nie potrafił – wszak czy Irene faktycznie krzywdziła? Czy nie można było oddzielić zła od wiedzy, jeżeli wystarczająco pewnie trzymało się skalpel?
Obiecywała, że zostanie, a on jej wierzył, bo kochał ją miłością, którą kochało się najbliższe rodzeństwo, a gdy kocha się kogoś tak szczerze i tak czysto, kłamstwa nigdy nie są kłamstwami – są obietnicami składanymi z wyprzedzeniem, czymś, co stanie się prawdą, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Mogła więc nie zostawać teraz, nieważne jak bardzo Lasse chciał jej obecności i bezpieczeństwa, ale mogła zostać kiedyś, mgła znów być częścią ich życia, najlepszą przyjaciółką i tym zagubionym niegdyś fragmentem rodziny. Pewien był, iż nigdy niepisane im było rozdzielać się na zbyt długo – w końcu któreś z nich straciłoby swoją pierwotną formę.
– Wiem, że nie jesteś zła, nigdy nie byłaś… To tylko błąd, głupi błąd – mówił przez fale krótkich, panicznych oddechów, pozwalając sobie w końcu na krótki, ciepły uśmiech, gdy odezwała się znów. Objął ją ramionami, czuł kości jej kręgosłupa pod palcami i pomyślał, że musiała schudnąć przez ostatnie tygodnie. Teraz jej cienie pod oczami wydawały się wyraźniejsze, jakby ktoś namalował je dwoma pociągnięciami szerokiego pędzla. – Nie zabieraj mnie, słusznie. Odwróciłbym uwagę wszystkich od ciebie.
Jakie to uczucie, Irene?
Jakie to uczucie stać się kimś, kto już zawsze będzie musiał uciekać przed własnym sumieniem?
Lasse i Bezimienny z tematu
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round