:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
03.01.2001 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg
2 posters
Lasse Nørgaard
03.01.2001 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:29
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
03.01.2001
Być może ze wszystkich koszmarów, którym stawić trzeba było czoła w swoim życiu — ze wszystkich śmierci, chorób i sztormów — najbardziej przerażające było przeżywanie tych okrutnych lat pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Lasse uważał ten żmudny moment dorastania za przedziwną wyrwę w życiorysie, dziesięcioletni moment pustki, w którym nie było się ani dzieckiem, ani dorosłym, ani niczym pomiędzy, bo określenie młody człowiek było zawsze zbyt nijakie i kruche, by można było oprzeć na nim choćby fragment swojej tożsamości. Dzieci były urocze, nastolatkowie popełniali błędy, ustatkowani dorośli nosili miano odpowiedzialnych, a o ludziach dwudziestokilkuletnich bezustannie się kłamało — pisano o nich książki, w których ich życie było w istocie o wiele piękniejsze, niż mogliby sobie wyobrazić, o wiele bogatsze w wydarzenia i sens, mówiono o nich, że mają przed sobą tyle lat, równocześnie przypominając wciąż o ich przemijaniu, o tym jak niewiele czasu im zostało, nim wszystko przepadnie. Gdy masz dwadzieścia kilka lat, cały świat wydaje ci się nowy i niebezpieczny, jednocześnie tak obrzydliwie, przebrzydle nudny — bo byłeś w nim już tak długo i nadal za krótko jednocześnie; bo gdy masz dwadzieścia kilka lat, osiągnięciem bywa przetrwanie dnia bez wybuchnięcia łzami w publicznej bibliotece, a Lasse zwykł płacz ten dusić w sobie całymi miesiącami obolałymi od zaciskanych zębów i zachrypniętymi od wypalonych papierosów. I tak też teraz od tygodni trzymał się krawędzi, zdzierając paznokcie do krwi i marząc o czyimś ramieniu, które mogłaby pomóc mu wstać. Czuł się zmęczony bardziej niż wcześniej — wizje były gorsze, świat był gorszy, wszystko było, cholera, gorsze, jakby bogowie zmówili się przeciwko niemu z jakiejś chorej zemsty. Być może za często wątpił w ich dobroć, być może rodzice mieli rację, gdy kazali przyjmować ich działania z wdzięcznością, nawet kiedy bolały — a bolała głowa, gdy kolejny raz wypił za dużo, bolał żołądek, gdy kolejny dzień nie mógł wmusić w siebie pełnego posiłku, bolała skóra, serce, każdy fragment ciała, gdy raz po raz zatracał się nierozsądnie w swoich uczuciach. Spędzał coraz więcej dni w samotności, stukając palcami w kartki otwartych książek i gasząc papierosy w porcelanowych filiżankach, nauczył się chować w budynku Instytutu aż do późna, tak by nikt go nie dostrzegł (pewnego dnia zasnął w czytelni, z policzkiem ułożonym na własnych notatkach i obudził się dopiero rano, gdy jakaś przejęta studentka zacisnęła dłoń na jego ramieniu). Przeżył ostatnie dni grudnia i pierwsze dni stycznia istniejąc, tak jak duchy istniały w ścianach starych domów — nigdy nie będąc nigdzie w całości, zawsze w części i to części bezsprzecznie od lat martwej. Myślał, że mógłby po prostu zniknąć, rozpłynąć się jakiegoś wieczora i zostawić w Midgardzie jedynie swój cień; że mógłby wyjechać do innego miasta i ułożyć sobie życia od nowa — zacząć być Larsem, a nie Lasse, zgolić włosy przy skórze głowy, nosić za uszami mentolowe papierosy i chodzić na głośne przyjęcia, na których ludzie całowali tych, których chcieli całować. Mógłby uciec, nie mógłby uciec — wciąż trzymał w tym mieście zbyt wiele miłości. Nadal były siostry, nadal była Dahlia, nadal był Safír, bez względu na to, jak często Lasse gubił się w swoim własnym oddaniu; nadal była Irene, która wsuwała się między skrzydła wejściowych drzwi z tą samą lekkością, przynosiła wino w kieszeni jego starego płaszcza i ściągała brwi na widok jego zapadniętych policzków. Jak mógłby odejść? Jej obecność była tak naturalna i tak oczywista, że gdy zjawiła się u niego dziś, Lasse ze zdziwieniem przyjął świadomość, iż nie mieszkała tu cały poprzedni tydzień.
— Co takiego właściwie by się stało, gdybym im powiedział? — pytał więc teraz, wznosząc parę ciemnych oczu ku jasnym sklepieniom sufitu. Opierał plecy o zagłówek swojego łóżka, stykając się ramionami z przyjaciółką, której profil wydawał się łagodny i rozmyty w ciepłym półmroku nocnej lampki; widział pomarańczową ciemność nieba za oknem, śnieg opadający miękko na ulicę i przez chwilę wydawało mu się, że czuje się lepiej. Irene nosiła we włosach znajomy zapach perfum i szamponu, papierosa podawanego z ręki do ręki, świeżo otwartej butelki wina, z której pili na zmianę jak para znudzonych nastolatków. — Wyrzekliby się mnie? Wydziedziczyli? Przecież żyjemy w nowych czasach, prawda? Nie odsuną mnie chyba od rodziny, bo... — zamilkł nagle, boleśnie świadomy naiwności własnych słów. Oczywiście, że mogli, oczywiście, że nie zdołał jeszcze w pełni zrozumieć powagi sytuacji. Jęknął przeciągle, odbierając butelkę i krzywiąc się lekko, gdy alkohol rozlał się na języku. — Skończę tak jak wszyscy przede mną. Zgniję w tym kłamstwie, ożenię się z jakaś biedną dziewczyną, która będzie ze mną za karę, dostanę większe mieszkanie i zaskakująco beżową wyprawkę dla dziecka, które nazwę Margrethe albo Tanja, albo coś równie obrzydliwie pretensjonalnego — jego głos stał się niemal rozbawiony w tym cierpieniu, a spojrzenie, które wróciło do twarzy jego towarzyszki, choć nadal zaszklone od zbierającego się od kilku minut płaczu, pojaśniało od kpiny. Chciał zapaść się w swojej rozpaczy, pozwolić sobie w końcu wypuścić z siebie żal, który połykał tak chętnie przez ostatnie tygodnie, ale alkohol był słodki, dym łaskotał w podniebienie, a Irene jak zwykle miała coś złośliwego do powiedzenia. — Lepiej znajdź sobie jakiegoś porządnego ślepca ze stabilną, nielegalną pracą i w końcu się ustatkuj, to będziemy chodzić razem na plac zabaw. Wiesz, słońce, młodsza już nie będziesz, już masz o dwie zmarszczki wokół oczu więcej niż w tamtym tygodniu.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 03.01.2001 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:29
Pierwsze dni stycznia splatały ze sobą ból poprzedniego roku, nadzieje na ten nowy, obietnice składane samemu sobie, te istotnie i zupełnie błahe. Weryfikowały wszystkie marzenia snute w ostatnich miesiąc, naciskały, pchały do przodu mimo ciążących kul przeszłości. Raniły, bo nieważne jak piękny wydawał się grudzień, nigdy nie dało się z niego wyplenić wszystkich błędów, dopiąć każdego pozostawionego omylnie guzika, wykreślić z równania świata każdej pomyłki. Styczeń ciągnął ze sobą bagaż oczekiwań, nowych i starych nadziei, omamiał, wżerał się w skroń przenikającym bólem. Czekało się na niego niecierpliwie, a gdy nadchodził przewrotnie zaczynało się łaknąć słońca, tych prawdziwych promieni opierających się o okiennice, przedzierających się przez taflę brudnej szyby, aby nieśmiało musnąć policzek, nanieść na podłogę ruchomy pejzaż drzewnych cieni. Tęskniło się za wiosną, ciepłą bryzą, wiatrem rozwiewającym włosy, źdźbłami trawy miętymi między opuszkami palców, za dymem papierosowym, który tamtą porą przyprawiał o lekki ból głowy, za zapachem jaśminu wdzierającym się przez uchylone okna, dniem i nocą rozdzielonymi niewymuszonym magią cięciem.
Styczeń był niebezpieczny, w styczniu traciło się rozum. A przynajmniej Irene zwykła go tracić, zawieszona pomiędzy starym a nowym.
Normalność znów przybrała barwy ścian pokoju Lasse, miękkość poduszki, którą ściskała na kolanach, zapach kadzideł, wypalonego tytoniu i wytrawnego wina wędrującego z rąk do rąk, bo przecież szkoda było brudzić kieliszki. Brzmiała jak niekontrolowane parsknięcie wydobywające się spomiędzy jej warg, wirowała wraz ze światem nieco zniekształconym przez alkohol i nie umiała uwierzyć, że jeszcze kilka tygodni temu tak po prostu chciała ją oddać. Zmięła tamtę stronę z ich losów, spaliła ją w płomieniu gazowej kuchenki obracając w niepamięć.
- Nieużyteczność zbliża się wielkimi krokami - parsknęła, o mały włos nie upuszczając papierosa na lniane prześcieradło, bo przecież wizja życia, które Lasse usnuł, wydawała się zupełnie oderwana od ich rzeczywistości; należała do kogoś innego. Równocześnie pociągnęła za jakąś nieznaną dotąd Irene strunę głęboko w środku niej samej. Zwykła kpić z takiego życia głośno i bezczelnie, ale z każdym upływającym miesiącem coraz mocniej powątpiewała, czy to przypadkiem nie wynik zwykłej zazdrości przemawiającej drwiącym głosem, czy gdzieś głęboko w środku nie pragnie rodziny - właściwie to pierwszej, takiej prawdziwej, jej własnej. Nie wątpiła, że udusiłaby się w takiej roli, konałaby powoli siedząc na cholernym placu zabaw, opowiadając o ukochanej osobie, którą w gruncie rzeczy zaczynałaby nienawidzić, obserwując jak Lasse w swoim wełnianym garniturze niknie w oczach, jak oboje stają się szarzy, jak tracą wolność, nawet, pomimo że ta, którą obecnie posiadali była jedynie namiastką. Być może to bolało najbardziej - że poza zasięgiem jej ramion znajdowało się snucie przyszłości z kimkolwiek. Równocześnie powoli dojrzewało w niej uświadomienie, że chyba nie jest już zdolna nikogo pokochać, jakby pustki w jej piersi rozciągającej się w nieskończoność nie dało się już wypełnić, a ten fragment serca odpowiadający za miłość dawno w niej spróchniał, niezdolny do użytku. Obce pocałunki składane na szyi wydawały się mdłe, dłonie wędrujące po nagiej skórze nie przywoływały przyjemnego dreszczu, a ona tak bardzo chciała w końcu coś poczuć, z taką zaciekłością ogniskowała się na myśli, że powinna coś poczuć, że nie pozostawało w niej nic oprócz mdłego otępienia. Co, jeśli umiejętność kochania mogło się stracić, jeśli uczucia chowane głęboko w sobie należało pielęgnować pieczołowicie, bo charakteryzowały się niespodziewaną ulotnością?
- Cokolwiek postanowisz, nie rób tego dla kogoś, nie rób tego tylko dla niego - wyszeptała, niezdolna do żartu, kolejnej kąśliwości ciskanej umiejętnie w rozżaloną przestrzeń między nimi by dodać im sił. Znów decydowała się na małe okrucieństwo, prawdę tak brzydką, że najchętniej zupełnie zignorowałaby jej istnienie. Najbardziej pod słońcem pragnęła dla niego szczęścia u boku człowieka, którego kochał, ale nie umiała zdobyć się na proste kłamstwo, że wszystko będzie dobrze, a on nie ma czego się obawiać. Stawiał na szali rzeczy małe i olbrzymie, poszewki dzierganych poduszek, drogi gin smakujący jałowcem, pełne podziwu spojrzenia studentów, te znienawidzone obiady przypominające kiepskie przedstawienia, pocałunki matki w policzek i ojcowską rękę dumnie poklepującą go w ramię. Podobno do wszystkiego w życiu dało się przywyknąć ani przez chwilę nie wątpiła, że w końcu uda mu się pogodzić z nową rzeczywistością, że w nią wsiąknie stapiając się w całość, formując z bezkształtnej masy swój nowy świat. Musiała być jednak pewna, że poświęca to wszystko z odpowiednich pobudek, że chodziło o więcej niż wyidealizowane uczucie, które pozbawiało ostrości widzenia. Nie chciała patrzeć jak cierpi jeśli jego przyszłość układa się inaczej, niż ta wyrzeźbiona na łamach wyobraźni, niż ta zapisana w wydumanej poezji, niż ta, której sensem była miłość. - Miłość jest nietrwała, czasem zupełnie niespodziewanie przeżera ją rdza i zanim się obejrzysz kruszy się w twoich palcach w bezpowrotnej deformacji. Miłość czasem nie jest warta poświęceń, jakie jesteśmy gotowi w jej imię oddać - powiedziała, odbierając od niego butelkę. Na własne oczy widziała, jak destrukcyjna była to siła, jak łatwo dało się dla niej oddać wszystko, co istotne. Cień matki zamajaczył w okrytym mrokiem kącie pokoju - zwykły wytwór wyobraźni, była tego pewna - wiążąc w gardle jakiekolwiek słowa otuchy. - Chcę, żebyś był pewny, że jeśli pojawi się rdza, niczego nie będziesz żałował.
Styczeń był niebezpieczny, w styczniu traciło się rozum. A przynajmniej Irene zwykła go tracić, zawieszona pomiędzy starym a nowym.
Normalność znów przybrała barwy ścian pokoju Lasse, miękkość poduszki, którą ściskała na kolanach, zapach kadzideł, wypalonego tytoniu i wytrawnego wina wędrującego z rąk do rąk, bo przecież szkoda było brudzić kieliszki. Brzmiała jak niekontrolowane parsknięcie wydobywające się spomiędzy jej warg, wirowała wraz ze światem nieco zniekształconym przez alkohol i nie umiała uwierzyć, że jeszcze kilka tygodni temu tak po prostu chciała ją oddać. Zmięła tamtę stronę z ich losów, spaliła ją w płomieniu gazowej kuchenki obracając w niepamięć.
- Nieużyteczność zbliża się wielkimi krokami - parsknęła, o mały włos nie upuszczając papierosa na lniane prześcieradło, bo przecież wizja życia, które Lasse usnuł, wydawała się zupełnie oderwana od ich rzeczywistości; należała do kogoś innego. Równocześnie pociągnęła za jakąś nieznaną dotąd Irene strunę głęboko w środku niej samej. Zwykła kpić z takiego życia głośno i bezczelnie, ale z każdym upływającym miesiącem coraz mocniej powątpiewała, czy to przypadkiem nie wynik zwykłej zazdrości przemawiającej drwiącym głosem, czy gdzieś głęboko w środku nie pragnie rodziny - właściwie to pierwszej, takiej prawdziwej, jej własnej. Nie wątpiła, że udusiłaby się w takiej roli, konałaby powoli siedząc na cholernym placu zabaw, opowiadając o ukochanej osobie, którą w gruncie rzeczy zaczynałaby nienawidzić, obserwując jak Lasse w swoim wełnianym garniturze niknie w oczach, jak oboje stają się szarzy, jak tracą wolność, nawet, pomimo że ta, którą obecnie posiadali była jedynie namiastką. Być może to bolało najbardziej - że poza zasięgiem jej ramion znajdowało się snucie przyszłości z kimkolwiek. Równocześnie powoli dojrzewało w niej uświadomienie, że chyba nie jest już zdolna nikogo pokochać, jakby pustki w jej piersi rozciągającej się w nieskończoność nie dało się już wypełnić, a ten fragment serca odpowiadający za miłość dawno w niej spróchniał, niezdolny do użytku. Obce pocałunki składane na szyi wydawały się mdłe, dłonie wędrujące po nagiej skórze nie przywoływały przyjemnego dreszczu, a ona tak bardzo chciała w końcu coś poczuć, z taką zaciekłością ogniskowała się na myśli, że powinna coś poczuć, że nie pozostawało w niej nic oprócz mdłego otępienia. Co, jeśli umiejętność kochania mogło się stracić, jeśli uczucia chowane głęboko w sobie należało pielęgnować pieczołowicie, bo charakteryzowały się niespodziewaną ulotnością?
- Cokolwiek postanowisz, nie rób tego dla kogoś, nie rób tego tylko dla niego - wyszeptała, niezdolna do żartu, kolejnej kąśliwości ciskanej umiejętnie w rozżaloną przestrzeń między nimi by dodać im sił. Znów decydowała się na małe okrucieństwo, prawdę tak brzydką, że najchętniej zupełnie zignorowałaby jej istnienie. Najbardziej pod słońcem pragnęła dla niego szczęścia u boku człowieka, którego kochał, ale nie umiała zdobyć się na proste kłamstwo, że wszystko będzie dobrze, a on nie ma czego się obawiać. Stawiał na szali rzeczy małe i olbrzymie, poszewki dzierganych poduszek, drogi gin smakujący jałowcem, pełne podziwu spojrzenia studentów, te znienawidzone obiady przypominające kiepskie przedstawienia, pocałunki matki w policzek i ojcowską rękę dumnie poklepującą go w ramię. Podobno do wszystkiego w życiu dało się przywyknąć ani przez chwilę nie wątpiła, że w końcu uda mu się pogodzić z nową rzeczywistością, że w nią wsiąknie stapiając się w całość, formując z bezkształtnej masy swój nowy świat. Musiała być jednak pewna, że poświęca to wszystko z odpowiednich pobudek, że chodziło o więcej niż wyidealizowane uczucie, które pozbawiało ostrości widzenia. Nie chciała patrzeć jak cierpi jeśli jego przyszłość układa się inaczej, niż ta wyrzeźbiona na łamach wyobraźni, niż ta zapisana w wydumanej poezji, niż ta, której sensem była miłość. - Miłość jest nietrwała, czasem zupełnie niespodziewanie przeżera ją rdza i zanim się obejrzysz kruszy się w twoich palcach w bezpowrotnej deformacji. Miłość czasem nie jest warta poświęceń, jakie jesteśmy gotowi w jej imię oddać - powiedziała, odbierając od niego butelkę. Na własne oczy widziała, jak destrukcyjna była to siła, jak łatwo dało się dla niej oddać wszystko, co istotne. Cień matki zamajaczył w okrytym mrokiem kącie pokoju - zwykły wytwór wyobraźni, była tego pewna - wiążąc w gardle jakiekolwiek słowa otuchy. - Chcę, żebyś był pewny, że jeśli pojawi się rdza, niczego nie będziesz żałował.
Lasse Nørgaard
Re: 03.01.2001 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:29
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nie boisz się bezużyteczności? - spytał kiedyś, opierając głowę na kościstym zwieńczeniu jej ramienia, tamtego wieczora, gdy oboje byli zbyt pijani, by kłamać. On niewielu rzeczy lękał się równie mocno, nic być może nie przerażało go w podobnie obłąkany, krwiożerczy sposób jak ta idea. Nieużyteczność przypominała klątwę złożoną z run o zaostrzonych brzegach, ciemną i gęstą jak chmura zakazanej magii przepływająca wzdłuż żylastego ramienia; nieużyteczność kołysała się niebezpiecznie na granicy jego życia, raz po raz przypominając mu, iż jest bliżej niż kiedykolwiek chciałby przyznać, że żywi się jego młodością za każdym razem, gdy ojciec unosi na niego spojrzenie brudne od rozczarowania. Była to mordercza wizja — dostać wszystko i wszystko stracić, jak dziecko, które zrzuca ze schodów porcelanową wazę i ze strachem przygląda się odłamkom; zaprzepaścić wielkie szanse przyszyte ciasnym ściegiem do linii jego palców; patrzeć jak słońce zachodzi nad świetlaną przyszłością, po latach zakopaną w końcu gdzieś na dnie żołądka, tam gdzie czaił się też żal i tęsknota. Urodzić się z dumnym nazwiskiem, w posiadłości pachnącej kurzem ze starych ksiąg i piżmem; być synem o niebieskich oczach i wąskich rysach twarzy, pełnym elegancji wyuczonej w progach rodzinnego domu; obiecującym, świetnie wyedukowanym młodym mężczyzną, który mógłby wzbudzać zazdrość i uznanie, gdyby tylko utrzymał się na powierzchni — spaść w nicość, zostawić wszystko na progu mieszkania i wyjść trzaskając drzwiami. Bez pożegnania, bo pożegnania bolały, a on nie wiedział, co w myśli tej było smutniejsze — strata czy to, jak bardzo czasem pragnął by nadeszła szybciej, nie zmuszała go do tego milczącego oczekiwania. A przecież czuł się jak oszust, gdy marzył o innym życiu; być może nie doceniał własnego szczęścia, mnąc swój przywilej w dłoniach jak haftowaną chusteczkę o złotych brzegach.
Przechylił głowę, by oprzeć ją o skroń przyjaciółki. Jej bliskość wydawała się równie oczywista i znajoma co ból i strach, ale zamiast szarpać jego sercem, sprawiała, że oddech się uspokajał, a świat stawał znów jasny i przejrzysty, jakby snop porannego światła wpadał do pokoju przez jej rozchylone usta. Wino było kwaśne, tym razem zbyt kwaśne i w niczym nie przypominało tych, które w kręgach rodzinnych pijało się do kolacji — podobało mu się to. Wino było kwaśne i tanie, więc smakowało wolnością, wieczorami spędzonymi pod otwartym niebem miasta, w paszczy głośnej nocy pełnej obcych ludzi i słów wylewanych na zatłoczony parkiet. Tamtego dnia, gdy zerwał z chłopakiem od kwiatów — z Viggo, który zakręcał jasne loki na palcu i wciąż zacinał się przy goleniu — zostali w dwoje, on i Irene, do ósmej rano w lokalu, który śmierdział wódką i waniliowymi perfumami młodych dziewcząt. Nie znali się jeszcze wtedy aż tak dobrze, byli młodsi i dalsi sobie, ale Lasse wiedział doskonale, iż dziewczyna, która siedzi przed nim i wypala jego papierosy, miała zostać w jego życiu już na zawsze.
Nie byli więc bezużyteczni, nigdy nie mogli tacy być — mieli zbyt ładne oczy, zbyt bystre języki. Teraz znów spijał jej sympatię, mleczną barwę jej obecności, zapach ciepłych dłoni, które wplątywała w jego włosy, gdy płakał z głową na jej kolanach. Westchnął, czując jak dym rozlewa się gęstą chmurą w płucach i słuchając słów, które na tle jego milczenia wydawały się głośne i wyraźne jak kwestia aktora zalanego punktem światła teatralnej sceny.
— Obiecuję — odezwał się w końcu, a jego głos zabrzmiał zaskakująco twardo i stanowczo. W jego towarzystwie twarz sprawiała wrażenie niemal podłamanej, zarysowanej smutkiem wśród spolegliwej łagodności. Chwilę jeszcze przyglądał się rysom Irene — jej uważnym oczom, ciemnym brwiom, cienkiemu papierosowi w kąciku ust pociemniałych jak przecięty w pół palisander. Zaraz jednak odwrócił wzrok, przerażony własną emocjonalnością, która rozlała się dreszczem wzdłuż ogonu kręgosłupa. Próbował robić to, co robił zwykle, gdy świat wydawał się chaotyczny — liczyć deski na podłodze i rysy na suficie, powtarzać w myślach tytuły książek poustawianych na półkach, jakby wierzył w to, że porządek można przywołać do siebie po imieniu.
Wiedział wszak, wiedział to od dawna — jeżeli miał powiedzieć prawdę, jeżeli miał przyznać rodzicom, że nie słuchał ich gróźb i ostrzeżeń, że tym razem jest już dorosły i nie ma zamiaru uginać się pod ich autorytetem, musiał zrobić to dla siebie. Nie potrafił bowiem znieść myśli o tym, że mógłby poświęcić całego siebie dla kogoś; powiedzieć mu, że zrobił wszystko dla niego — cały ten lęk, bezsenność i cierpienie, zwykle zbyt ciężkie dla całego jego ciała, złożone w jednej parze dłoni. Nie potrafiłby zrzucić na niego tej odpowiedzialności, naznaczyć ich relacje w tak barbarzyński, infantylny sposób; uniezależnić się od kogoś, kogoś od siebie, zastawić mu drogę ucieczki własną decyzją, ciężką i masywną, jak strach wybudzający go nocami ze snu. Zacisnął powieki i pokręcił głową raz jeszcze, jak gdyby chciał powtórzyć swoją obietnicę. Tylko dla siebie — przypominał mu jego własny oddech, spojrzenie Irene wbite w niego z troską, szum zimowego wiatru uderzający w okno kamienicy.
— Wiem, że masz rację — szepnął, obracając głowę tak, by nosem dotknąć jej policzka. Nagle zapragnął łkać jak desperat, zawinąć się w leżącą pod nimi kołdrę i schować twarz w ciepłym pierzu poduszki; ukryć się w twierdzy własnej bezsilnosci, jak zwykł robić to kiedyś. Kiedyś — nie był już dzieckiem, nie mógł uciekać ni chować się z książką w kącie między łóżkiem a ścianą. Teraz ocierał bladą twarz nadgarstkiem, unosił podbródek i udawał tak długo, aż poszarpany brzeg złamanego serca przebije płuca i pozbawi go tchu. — Nie chcę o tym myśleć. Bo… myślałem, że tego nie potrzebuję, że to nie dla mnie. Tak jest łatwiej, prawda? Byłoby łatwiej, gdybym mógł o nim nie myśleć, a zamiast tego zachowuję się jak cholerny idiota. — Kolejny raz odebrał od niej butelkę, krzywiąc się nieznacznie, gdy gorycz alkoholu dotknęła języka. — Robię się przewrażliwiony i zazdrosny. Nigdy wcześniej taki nie byłem, nie w ten sposób — jego głosem szarpnęła kwaśna nuta rozbawienia. Wszystkie te krótkie miłości, które nie zaistniały, wszyscy ci ludzie, którzy wychodzili nad ranem — zapominał o nich, gubił ich imiona i zamazywał rysy. Potem opowiadał o nich Irene, jakby każdy z nich był jedynie pijanym, młodzieńczym błędem. Teraz potykał się o własne uczucia, o wspomnienie głosu Safíra nad jego uchem, o tamtą kłującą obietnicę, która przypominała mu o tym, że to nie było jeszcze pożegnanie, ale będzie pewnego dnia. Ten dzień nawiedzał go, gdy zamykał oczy, więc zwrócił je w stronę profilu przyjaciółki. — Przeżyłaś to kiedyś? Czasem wydaję mi się, że obchodzisz się ze swoimi emocjami o wiele rozsądniej, niż ja mógłbym kiedykolwiek…
Przechylił głowę, by oprzeć ją o skroń przyjaciółki. Jej bliskość wydawała się równie oczywista i znajoma co ból i strach, ale zamiast szarpać jego sercem, sprawiała, że oddech się uspokajał, a świat stawał znów jasny i przejrzysty, jakby snop porannego światła wpadał do pokoju przez jej rozchylone usta. Wino było kwaśne, tym razem zbyt kwaśne i w niczym nie przypominało tych, które w kręgach rodzinnych pijało się do kolacji — podobało mu się to. Wino było kwaśne i tanie, więc smakowało wolnością, wieczorami spędzonymi pod otwartym niebem miasta, w paszczy głośnej nocy pełnej obcych ludzi i słów wylewanych na zatłoczony parkiet. Tamtego dnia, gdy zerwał z chłopakiem od kwiatów — z Viggo, który zakręcał jasne loki na palcu i wciąż zacinał się przy goleniu — zostali w dwoje, on i Irene, do ósmej rano w lokalu, który śmierdział wódką i waniliowymi perfumami młodych dziewcząt. Nie znali się jeszcze wtedy aż tak dobrze, byli młodsi i dalsi sobie, ale Lasse wiedział doskonale, iż dziewczyna, która siedzi przed nim i wypala jego papierosy, miała zostać w jego życiu już na zawsze.
Nie byli więc bezużyteczni, nigdy nie mogli tacy być — mieli zbyt ładne oczy, zbyt bystre języki. Teraz znów spijał jej sympatię, mleczną barwę jej obecności, zapach ciepłych dłoni, które wplątywała w jego włosy, gdy płakał z głową na jej kolanach. Westchnął, czując jak dym rozlewa się gęstą chmurą w płucach i słuchając słów, które na tle jego milczenia wydawały się głośne i wyraźne jak kwestia aktora zalanego punktem światła teatralnej sceny.
— Obiecuję — odezwał się w końcu, a jego głos zabrzmiał zaskakująco twardo i stanowczo. W jego towarzystwie twarz sprawiała wrażenie niemal podłamanej, zarysowanej smutkiem wśród spolegliwej łagodności. Chwilę jeszcze przyglądał się rysom Irene — jej uważnym oczom, ciemnym brwiom, cienkiemu papierosowi w kąciku ust pociemniałych jak przecięty w pół palisander. Zaraz jednak odwrócił wzrok, przerażony własną emocjonalnością, która rozlała się dreszczem wzdłuż ogonu kręgosłupa. Próbował robić to, co robił zwykle, gdy świat wydawał się chaotyczny — liczyć deski na podłodze i rysy na suficie, powtarzać w myślach tytuły książek poustawianych na półkach, jakby wierzył w to, że porządek można przywołać do siebie po imieniu.
Wiedział wszak, wiedział to od dawna — jeżeli miał powiedzieć prawdę, jeżeli miał przyznać rodzicom, że nie słuchał ich gróźb i ostrzeżeń, że tym razem jest już dorosły i nie ma zamiaru uginać się pod ich autorytetem, musiał zrobić to dla siebie. Nie potrafił bowiem znieść myśli o tym, że mógłby poświęcić całego siebie dla kogoś; powiedzieć mu, że zrobił wszystko dla niego — cały ten lęk, bezsenność i cierpienie, zwykle zbyt ciężkie dla całego jego ciała, złożone w jednej parze dłoni. Nie potrafiłby zrzucić na niego tej odpowiedzialności, naznaczyć ich relacje w tak barbarzyński, infantylny sposób; uniezależnić się od kogoś, kogoś od siebie, zastawić mu drogę ucieczki własną decyzją, ciężką i masywną, jak strach wybudzający go nocami ze snu. Zacisnął powieki i pokręcił głową raz jeszcze, jak gdyby chciał powtórzyć swoją obietnicę. Tylko dla siebie — przypominał mu jego własny oddech, spojrzenie Irene wbite w niego z troską, szum zimowego wiatru uderzający w okno kamienicy.
— Wiem, że masz rację — szepnął, obracając głowę tak, by nosem dotknąć jej policzka. Nagle zapragnął łkać jak desperat, zawinąć się w leżącą pod nimi kołdrę i schować twarz w ciepłym pierzu poduszki; ukryć się w twierdzy własnej bezsilnosci, jak zwykł robić to kiedyś. Kiedyś — nie był już dzieckiem, nie mógł uciekać ni chować się z książką w kącie między łóżkiem a ścianą. Teraz ocierał bladą twarz nadgarstkiem, unosił podbródek i udawał tak długo, aż poszarpany brzeg złamanego serca przebije płuca i pozbawi go tchu. — Nie chcę o tym myśleć. Bo… myślałem, że tego nie potrzebuję, że to nie dla mnie. Tak jest łatwiej, prawda? Byłoby łatwiej, gdybym mógł o nim nie myśleć, a zamiast tego zachowuję się jak cholerny idiota. — Kolejny raz odebrał od niej butelkę, krzywiąc się nieznacznie, gdy gorycz alkoholu dotknęła języka. — Robię się przewrażliwiony i zazdrosny. Nigdy wcześniej taki nie byłem, nie w ten sposób — jego głosem szarpnęła kwaśna nuta rozbawienia. Wszystkie te krótkie miłości, które nie zaistniały, wszyscy ci ludzie, którzy wychodzili nad ranem — zapominał o nich, gubił ich imiona i zamazywał rysy. Potem opowiadał o nich Irene, jakby każdy z nich był jedynie pijanym, młodzieńczym błędem. Teraz potykał się o własne uczucia, o wspomnienie głosu Safíra nad jego uchem, o tamtą kłującą obietnicę, która przypominała mu o tym, że to nie było jeszcze pożegnanie, ale będzie pewnego dnia. Ten dzień nawiedzał go, gdy zamykał oczy, więc zwrócił je w stronę profilu przyjaciółki. — Przeżyłaś to kiedyś? Czasem wydaję mi się, że obchodzisz się ze swoimi emocjami o wiele rozsądniej, niż ja mógłbym kiedykolwiek…
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 03.01.2001 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:29
Chowała pod łóżkiem wiele strachów, gęstych i ciemnych, krzątających się nieznośnie, sięgających ciemnymi szponami po jej kostki. Bała się, że z biegiem czasu zacznie zacierać się w cudzych myślach, aż wreszcie zniknie z nich zupełnie, jej inicjały wtopią się w zakurzony pergamin wspomnień. Była taka dla ojca - niewidzialna i przejrzysta; niewidoczna. Próbowała zwracać jego uwagę, odrywać szarozielone konstelacje rodzicielskiego spojrzenia od pośpiesznie kreślonych notatek - zawsze się śpieszył, pisał szybko, zamaszyście jakby myśli przeciekały przez dziurawy spód plastikowej donicy i usilnie próbował je ocalić, zanim wsiąkną w starą wykładzinę - ale zazwyczaj nie osiągała upragnionych skutków. Sięgała po powody prozaiczne, by zogniskować w jego świadomości swoje istnienie. Kładła mu ciemną herbatę pod nosem oczekując zwykłego uśmiechu i skinienia głową, lecz ta stygła, nim orientował się, że stała tuż obok; czasem potrącał ją nieumyślnie, szkło rozbijało się o posadzkę, a on wykonywał spomiędzy wąskich warg ostre Irene, brzmiące niemal jak obelga. Nie klepał jej z ojcowską dumą po ramieniu, gdy przynosiła dobre oceny, któregoś popołudnia, gdy z premedytacją rozcięła sobie wnętrze dłoni kawałkiem ostrego szkła, uraczył spojrzeniem tylko brudny materiał przyłożony do rany i karminowe krople wsiąkające w miękki dywan, niezwykle zmęczonym głosem zalecając, by była ostrożniejsza. Nie liczyła się. Była nieważna, niewidzialna. Bezużyteczna. Wraz z biegiem lat, bała się, że inni zaczną na nią patrzeć tak samo - samotny chwast pośród kępy białych róż, niegroźny, a jednak mierzący wzrok, dopóki nie wykręciłoby się go z gleby wraz z korzeniem. Ta świadomość wrastała w nią coraz mocniej wraz z kolejnym korowodem wypłowiałych rozczarowań, aż wreszcie pojęła, że nigdy nie będzie niosła w sobie czegokolwiek wartego uwagi, za jej kościstą sylwetką zawsze ciągnęło się rozczarowanie. Takich ludzi się nie zapamiętywało.
Odpowiedziała mu wtedy, że się boi. Bezużyteczności i zbyt wielu innych potworów obaw gnieżdżących się w jej piersi, aby potrafiła je zliczyć na palcach ich obu rąk.
- W gwoli ścisłości zawsze zachowywałeś się jak cholerny idiota - powiedziała, równocześnie obejmując go ramionami, kładąc policzek na wypukłości barku. Nie potrafiła zdusić w sobie myśli, że w gruncie rzeczy Safír był samolubny, oderwać się obiektywnym płatem od struktury ich relacji, nie spoglądać na nią przez pryzmat dobra Lasse. Byłoby lepiej, gdybyście się rozstali, miała ochotę powiedzieć mu wielokrotnie, ale zakopywała tę myśl głęboko w sobie, nie pozwalając by kiedykolwiek wydostała się z z mogiły sumienia. Obejmowała wątłymi ramionami, ścierała łzy z policzków, przeczesywała włosy, opierała głowę na klatce piersiowej wsłuchując się w rytm pędzącego serca i udając, że w jakiś sposób rozumie, a ból, który zadają sobie nawzajem z Safírem jest logiczny, uzasadniony w świetle jakiejś prawdy, której nie zdążyła jeszcze poznać. Może faktycznie to w kalkulacji jej rozumowania rodził się gigantycznych rozmiarów błąd, nigdy niezidentyfikowany, pozostawiony samemu sobie, dopóki nie spojrzy wstecz, nie skreśli wszystkiego karminowym tuszem, nie zacznie obliczeń od początku.
Może ten element serca, który się w niej popsuł, powstrzymywał Irene od zrozumienia.
Jej własna drzazga na sercu była Idą. Stała naprzeciw Safíra w wątku wyrwanym z niemal bliźniaczej księgi, innym, acz pod wieloma aspektami odbijającym się w lustrze konsekwencji tym samym odbiciem. Mogłaby ją wpuścić do siebie, chwycić za rękę i nigdy nie puszczać, pozwolić się pokochać, ale wpędziła samą siebie w sidła przekonania, że będzie to największa krzywda, jaką byłaby w stanie jej wyrządzić; nieświadomie uszkodziłaby tkankę alabastrowej skóry, tylko po to, żeby dzień po dniu wykrwawiała się na jej oczach. Zniszczyłaby ją i samą siebie przy okazji. Egoistycznie wierzyła, że to jej poczynania są rozsądniejszym rozwiązaniem - dla dobra Idy - którą ubrawszy równie zapaskudzone błotem czasu buty, każdy powinien podjąć. Miłość w umyśle, Irenę zawsze płowiała tak jak ci nijacy, niespełnieni ludzie na kartach pamięci, zawsze się uszkadzała, prędzej czy później była przeżerana przez tę pieprzoną rdzę. Złamane serce nie zabijało - bądź zabijało, ale znacznie rzadziej niż skrytobójcze noże w cieniach Przesmyku - po miłości zwykle zaczynał się kolejny rozdział, miłością kończyły się jedynie naiwne, oderwane od stabilnego gruntu prozaiczności romanse, których tak dogłębnie nienawidziła. Szczęśliwe zakończenia przecież nie istniały. Miłość z czasem przywdziewała szaty okrucieństwa i brzydoty; nie powinno się dla niej poświęcać samego siebie ani drugiej osoby, nie w sposób, w który bliźniaki byłyby do tego zmuszone.
- To chyba naturalna konsekwencja sytuacji, w jakiej wzajemnie się postawiliście - stwierdziła cicho, zaciskając ramiona mocniej. - I tego, że gubiliście siebie nawzajem tyle razy - coś gorzkiego wybrzmiało w jej głosie, jakby połknęła ciemną grudę ziemii, niemal się krztusząc. Jego zazdrość była uzasadniona, przewrażliwienie w oczach Irene zupełnie naturalne. Gdyby miała w sobie wystarczająco odwagi, powiedziałaby mu, że powinni uciec. Od siebie, od pułapki, w jaką wzajemnie się wpędzali, pełnej zaostrzonych palików konsekwencji.
Uśmiechnęła się smutno słysząc następne słowa. Obraz porzucanej Idy, rozmazany w umyśle portret Neptúnusa zamajaczyły na horyzoncie, a ona miała ochotę wydać z siebie zbolały rechot, bo radziła sobie z emocjami równie kiepsko, być może i o wiele gorzej niż Lasse. Ugaszała w sobie płomienie zazdrości, odwracała wzrok, wmawiała najbardziej urojone scenariusze, byle zmusić serce do posłuszeństwa, ale nie umiała pozwolić sobie na szczęście, zawsze wypatrując na horyzoncie kolejnej tragedii. Nie odpowiedziała od razu, pozostawiając wymowną pauzę, unosząc dłoń ze złotym wężem wijącym się wokół palca.
- Nie do końca. Wiesz, boję się tracić ludzi. To chyba jeden z najbardziej irracjonalnych strachów, bo przecież jest nieunikniony. Ale wsiąknął we mnie tak głęboko, że nie potrafię go już wybawić. Spotykam kogoś nowego, a od razu plotę w głowie to jak będzie nam dane się rozstać, każdą możliwość, wszelkie konsekwencje. - Potrafiła obrócić miłość w nienawiść w ułamku sekundy. Wzniecić każdą emocję zdolną pochłonąć inną, byle móc znów rzucić się do biegu i uciec. Jedną, jedyną osobą, dla której wstrzymała ten mechanizm - wydawałoby się obronny, choć im dłużej się o nim myślało, tym miej miał z ratunkiem cokolwiek wspólnego - był Lasse. Tamten wieczór, gdy nie uciekła. Wieczór, w którym dla niego została, zatrzymała się w miejscu na chwilę dłużej. - Więc opuszczam pierwsza, jakby miało to sprawić, że mniej zaboli. Uciekam, zanim poczuję to o czym mówisz.
Odpowiedziała mu wtedy, że się boi. Bezużyteczności i zbyt wielu innych potworów obaw gnieżdżących się w jej piersi, aby potrafiła je zliczyć na palcach ich obu rąk.
- W gwoli ścisłości zawsze zachowywałeś się jak cholerny idiota - powiedziała, równocześnie obejmując go ramionami, kładąc policzek na wypukłości barku. Nie potrafiła zdusić w sobie myśli, że w gruncie rzeczy Safír był samolubny, oderwać się obiektywnym płatem od struktury ich relacji, nie spoglądać na nią przez pryzmat dobra Lasse. Byłoby lepiej, gdybyście się rozstali, miała ochotę powiedzieć mu wielokrotnie, ale zakopywała tę myśl głęboko w sobie, nie pozwalając by kiedykolwiek wydostała się z z mogiły sumienia. Obejmowała wątłymi ramionami, ścierała łzy z policzków, przeczesywała włosy, opierała głowę na klatce piersiowej wsłuchując się w rytm pędzącego serca i udając, że w jakiś sposób rozumie, a ból, który zadają sobie nawzajem z Safírem jest logiczny, uzasadniony w świetle jakiejś prawdy, której nie zdążyła jeszcze poznać. Może faktycznie to w kalkulacji jej rozumowania rodził się gigantycznych rozmiarów błąd, nigdy niezidentyfikowany, pozostawiony samemu sobie, dopóki nie spojrzy wstecz, nie skreśli wszystkiego karminowym tuszem, nie zacznie obliczeń od początku.
Może ten element serca, który się w niej popsuł, powstrzymywał Irene od zrozumienia.
Jej własna drzazga na sercu była Idą. Stała naprzeciw Safíra w wątku wyrwanym z niemal bliźniaczej księgi, innym, acz pod wieloma aspektami odbijającym się w lustrze konsekwencji tym samym odbiciem. Mogłaby ją wpuścić do siebie, chwycić za rękę i nigdy nie puszczać, pozwolić się pokochać, ale wpędziła samą siebie w sidła przekonania, że będzie to największa krzywda, jaką byłaby w stanie jej wyrządzić; nieświadomie uszkodziłaby tkankę alabastrowej skóry, tylko po to, żeby dzień po dniu wykrwawiała się na jej oczach. Zniszczyłaby ją i samą siebie przy okazji. Egoistycznie wierzyła, że to jej poczynania są rozsądniejszym rozwiązaniem - dla dobra Idy - którą ubrawszy równie zapaskudzone błotem czasu buty, każdy powinien podjąć. Miłość w umyśle, Irenę zawsze płowiała tak jak ci nijacy, niespełnieni ludzie na kartach pamięci, zawsze się uszkadzała, prędzej czy później była przeżerana przez tę pieprzoną rdzę. Złamane serce nie zabijało - bądź zabijało, ale znacznie rzadziej niż skrytobójcze noże w cieniach Przesmyku - po miłości zwykle zaczynał się kolejny rozdział, miłością kończyły się jedynie naiwne, oderwane od stabilnego gruntu prozaiczności romanse, których tak dogłębnie nienawidziła. Szczęśliwe zakończenia przecież nie istniały. Miłość z czasem przywdziewała szaty okrucieństwa i brzydoty; nie powinno się dla niej poświęcać samego siebie ani drugiej osoby, nie w sposób, w który bliźniaki byłyby do tego zmuszone.
- To chyba naturalna konsekwencja sytuacji, w jakiej wzajemnie się postawiliście - stwierdziła cicho, zaciskając ramiona mocniej. - I tego, że gubiliście siebie nawzajem tyle razy - coś gorzkiego wybrzmiało w jej głosie, jakby połknęła ciemną grudę ziemii, niemal się krztusząc. Jego zazdrość była uzasadniona, przewrażliwienie w oczach Irene zupełnie naturalne. Gdyby miała w sobie wystarczająco odwagi, powiedziałaby mu, że powinni uciec. Od siebie, od pułapki, w jaką wzajemnie się wpędzali, pełnej zaostrzonych palików konsekwencji.
Uśmiechnęła się smutno słysząc następne słowa. Obraz porzucanej Idy, rozmazany w umyśle portret Neptúnusa zamajaczyły na horyzoncie, a ona miała ochotę wydać z siebie zbolały rechot, bo radziła sobie z emocjami równie kiepsko, być może i o wiele gorzej niż Lasse. Ugaszała w sobie płomienie zazdrości, odwracała wzrok, wmawiała najbardziej urojone scenariusze, byle zmusić serce do posłuszeństwa, ale nie umiała pozwolić sobie na szczęście, zawsze wypatrując na horyzoncie kolejnej tragedii. Nie odpowiedziała od razu, pozostawiając wymowną pauzę, unosząc dłoń ze złotym wężem wijącym się wokół palca.
- Nie do końca. Wiesz, boję się tracić ludzi. To chyba jeden z najbardziej irracjonalnych strachów, bo przecież jest nieunikniony. Ale wsiąknął we mnie tak głęboko, że nie potrafię go już wybawić. Spotykam kogoś nowego, a od razu plotę w głowie to jak będzie nam dane się rozstać, każdą możliwość, wszelkie konsekwencje. - Potrafiła obrócić miłość w nienawiść w ułamku sekundy. Wzniecić każdą emocję zdolną pochłonąć inną, byle móc znów rzucić się do biegu i uciec. Jedną, jedyną osobą, dla której wstrzymała ten mechanizm - wydawałoby się obronny, choć im dłużej się o nim myślało, tym miej miał z ratunkiem cokolwiek wspólnego - był Lasse. Tamten wieczór, gdy nie uciekła. Wieczór, w którym dla niego została, zatrzymała się w miejscu na chwilę dłużej. - Więc opuszczam pierwsza, jakby miało to sprawić, że mniej zaboli. Uciekam, zanim poczuję to o czym mówisz.
Lasse Nørgaard
Re: 03.01.2001 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:30
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Matka nigdy nie nazwała go utrapieniem, ale Lasse dostrzegał kształt tego słowa w ciemnych migdałach jej oczu, od kiedy nauczył się czytać — szybciej niż inne dzieci, prawdopodobnie szybciej nawet niż nauczył się mówić, choć nikt nie znalazł jeszcze dowodu na ten fenomen. Utrapienie — duże litery wyryte w jej tęczówkach zagięta końcówką pióra, milczące przed dwadzieścia pięć lat jego życia, a jednak na stałe wżarte gdzieś w tył jego głowy. Tyle pozostawało dziecku, które urodziło się pod złą gwiazdą, dziecku, które jednocześnie było i nie było tym, co rodzice pragnęli ujrzeć. Chłopiec z felernym trzecim okiem, a pozostałymi dwoma zbyt szeroko otwartymi, zbyt ciekawsko rozszerzonymi, zdziczałymi momentami, więc Dagmar musiała łapać jego drobny nadgarstek w swoje długie, gotyckie dłonie i powtarzać tysiące razy, iż powinien się uspokoić, siedzieć prosto, przestać się wiercić, przestać zadawać pytania, na które nikt nie chciał odpowiadać. Nigdy nie przesypiał całych nocy, nie dojadał kolacji, rzucał się z płaczem na podłogę rodzinnej rezydencji zawsze, gdy coś szło nie po jego myśli lub gdy świat nie chciał dostosować się do jego planu. Wygnał z Ostatniego Przylądka przynajmniej trzy opiekunki, każda z nich równie zmęczona, o odkażonych bladymi sińcami oczach, wieczorami przyzwyczajona do ataków gwałtownych krzyków. Wizje były najgorsze, bo wizji żadna z nich nie rozumiała — płakały w gabinecie Isaka, mówiły Dagmar, że nie nie potrafią sobie z tym poradzić i w końcu kończyły na progu ich domu, z laurką narysowaną przez Idę i wspomnieniem ośmioletniego chłopca skulonego w kącie ciemnego pokoju, o wielkich oczach wpatrzonych pusto w przestrzeń i ramionami rozdrapanymi do krwi. Był utrapieniem, bo urodził się z tym tytułem wydrapanym na porcelanowej powierzchni łamliwych kości, a teraz — kiedy dorósł, kiedy mógłby przynieść w końcu dumę i ulgę swojej wielkiej, możnej rodzinie — nocami snuł w ciszy plany ucieczki przed ich spojrzeniami. Wyobrażał sobie życia daleko od nich, życia, w których mógłby pisać matce kłamliwe listy i nie przyjeżdżać na święta; życia, które pozwalały mu kochać osobę, której obiecał wieczność bez lęku, który mglił spojrzenie i zostawiał czerwone ślady na jego skórze. Gdy byli młodsi o kilka lat, spędzili z Irene jeden wieczór w pustej, midgardzkiej bibliotece, z mapami świata rozłożonymi na polerowanym, dębowym blacie. Zamknij oczy i wylosuj — mówil, prowadząc jej dłoń po papierowych zarysach odległych krajów. Zostaniemy tam, gdzie zatrzymasz palec.
Z roku na rok byli jednak coraz starsi i z roku an rok coraz głębiej wgryzieni w zesztywniałe ciało tego miasta. Obiecywali sobie wielkie rzeczy, ale ich pełne miłości, przyjacielskie obietnice nigdy nie były ostateczne. Oboje się bali — Lasse był tego pewien, bo dostrzegał krótki błysk w oczach Irene, drobną zmarszczkę między jej brwiami, wszystkie oznaki strachu, których zdążył nauczyć się na pamięć. Czasem przypominali dzieci wtulone w siebie z desperacją, która mogłaby ochronić je przed mrozem — on, Irene, Ida. Trzy pary rąk, trzy pary oczu, trzy serca, każde bijące innym rytmem. Tkwili w miejscu, które obiecywało im wolność, a zamiast tego zamknęło ich w uścisku własnych, młodzieńczych błędów. Nie mogli uciec, nie mogli zostać w miejscu, które dłoń jego przyjaciółki wybrała w tamtej bibliotece — mapa była papierowa podobnie jak wszystkie ich plany i marzenia. Papier miał brzydką skłonność do spalania się w pył.
— Och, zamknij się — odburknął, choć zmęczoną twarz rozjaśnił subtelny uśmiech, a on wtulił się mocniej w ciepłe ramiona przyjaciółki, w zapach dymu, perfum i mydła, w jej miłość, która czasem wydawała mu się jedyną stabilną rzeczą w jego życiu. Przychodził do niej nocami, blady jak duch, ze łzami zbierającymi się w kąciakach oczu; kładł się obok niej na jej starym, wysłużonym materacu i przykładał czoło do jej czoła; słuchał bicia jej serca i wszystkich tych cichych historii, które snuła, by pomóc mu zasnąć, jakby był jedynie chłopcem nadal podatnym na bajki do poduszki. Płakał, a ona chwytała go w ramiona. Przyjaźnili się jeszcze tak krótko, kiedy rozstał się z Viggo, a ona i tak wpuściła go do mieszkania i zrobiła najgorsze grzane wino w historii, pełne skorki pomarańczowej przypalonej na dnie starego garnka. Powiedziała mu wtedy, że nie jest taki zły, wiec on odpowiedział jej tym samym. To było największe wyznanie, jakie dzielili długie lata.
— Powiedział mi, że mnie nie zostawi. Obiecał, że mnie nie zostawi — wyznał, a jego głos wybrzmiał słabym, zachrypniętym szeptem wyrzuconym w cieple fale jej włosów. Czuł się bezpiecznie w tym uścisku, bo wszelkie zło, które nawiedzało zaostrzone granice Midgardu znikało tam, gdzie jego przyjaciółka kładła swoje dłonie. — To chyba dowód, prawda? Obietnica... Wiem, że są kruche i można je łamać, ale tym razem jest inaczej, na pewno jest inaczej, Irene, ja... — przerwał, bo słowa zaczynały strzępić się i plątać, a on zacisnął mocniej powieki, jakby bal się widma zaszklonych oczu. Oddychał płytko, ale nie płakał. Posmak wina na języku sprawiał, że kręciło mu się w głowie. — Nie mogę go stracić, nie tym razem.
Nie mogę stracić też ciebie — chciał jej powiedzieć, ale słowa ugrzęzły na dnie żołądka. Wtulił się więc w nią mocniej, jeszcze na kilka sekund, jakby pragnął upewnić się, że nadal jest przy nim — zostań tutaj. Zostań z nami. Wciąż widział w koszmarach jej włosy rozrzucone strąkami po brudnym bruku Przesmyku.
— Boisz się, nie ma w tym niczego dziwnego — wyszeptał, unosząc wzrok na owal jej twarzy. Zawsze zazdrościł jej i Idzie urody — pełnych ust, miękkich policzków, zgrabnych nosów obsypanych piegami. Niektóre twarze były bardziej godne miłości. - Ale nie chciałbym, żebyś straciła coś pięknego, dlatego że się boisz. — Uśmiechnął się blado i wyciągnął w jej stronę do połowy pustą butelkę. Oboje byli beznadziejni w swojej miłości, ale ta, o której mówiła Irene, zdawała się nosić podobne do niego imię i patrzeć na niego znajomymi oczami. — Ludzie powinni obawiać się, że stracą ciebie, nie na odwrót. Nie jesteś taka jak ja, Irene. Mój ból ci nie grozi.
Z roku na rok byli jednak coraz starsi i z roku an rok coraz głębiej wgryzieni w zesztywniałe ciało tego miasta. Obiecywali sobie wielkie rzeczy, ale ich pełne miłości, przyjacielskie obietnice nigdy nie były ostateczne. Oboje się bali — Lasse był tego pewien, bo dostrzegał krótki błysk w oczach Irene, drobną zmarszczkę między jej brwiami, wszystkie oznaki strachu, których zdążył nauczyć się na pamięć. Czasem przypominali dzieci wtulone w siebie z desperacją, która mogłaby ochronić je przed mrozem — on, Irene, Ida. Trzy pary rąk, trzy pary oczu, trzy serca, każde bijące innym rytmem. Tkwili w miejscu, które obiecywało im wolność, a zamiast tego zamknęło ich w uścisku własnych, młodzieńczych błędów. Nie mogli uciec, nie mogli zostać w miejscu, które dłoń jego przyjaciółki wybrała w tamtej bibliotece — mapa była papierowa podobnie jak wszystkie ich plany i marzenia. Papier miał brzydką skłonność do spalania się w pył.
— Och, zamknij się — odburknął, choć zmęczoną twarz rozjaśnił subtelny uśmiech, a on wtulił się mocniej w ciepłe ramiona przyjaciółki, w zapach dymu, perfum i mydła, w jej miłość, która czasem wydawała mu się jedyną stabilną rzeczą w jego życiu. Przychodził do niej nocami, blady jak duch, ze łzami zbierającymi się w kąciakach oczu; kładł się obok niej na jej starym, wysłużonym materacu i przykładał czoło do jej czoła; słuchał bicia jej serca i wszystkich tych cichych historii, które snuła, by pomóc mu zasnąć, jakby był jedynie chłopcem nadal podatnym na bajki do poduszki. Płakał, a ona chwytała go w ramiona. Przyjaźnili się jeszcze tak krótko, kiedy rozstał się z Viggo, a ona i tak wpuściła go do mieszkania i zrobiła najgorsze grzane wino w historii, pełne skorki pomarańczowej przypalonej na dnie starego garnka. Powiedziała mu wtedy, że nie jest taki zły, wiec on odpowiedział jej tym samym. To było największe wyznanie, jakie dzielili długie lata.
— Powiedział mi, że mnie nie zostawi. Obiecał, że mnie nie zostawi — wyznał, a jego głos wybrzmiał słabym, zachrypniętym szeptem wyrzuconym w cieple fale jej włosów. Czuł się bezpiecznie w tym uścisku, bo wszelkie zło, które nawiedzało zaostrzone granice Midgardu znikało tam, gdzie jego przyjaciółka kładła swoje dłonie. — To chyba dowód, prawda? Obietnica... Wiem, że są kruche i można je łamać, ale tym razem jest inaczej, na pewno jest inaczej, Irene, ja... — przerwał, bo słowa zaczynały strzępić się i plątać, a on zacisnął mocniej powieki, jakby bal się widma zaszklonych oczu. Oddychał płytko, ale nie płakał. Posmak wina na języku sprawiał, że kręciło mu się w głowie. — Nie mogę go stracić, nie tym razem.
Nie mogę stracić też ciebie — chciał jej powiedzieć, ale słowa ugrzęzły na dnie żołądka. Wtulił się więc w nią mocniej, jeszcze na kilka sekund, jakby pragnął upewnić się, że nadal jest przy nim — zostań tutaj. Zostań z nami. Wciąż widział w koszmarach jej włosy rozrzucone strąkami po brudnym bruku Przesmyku.
— Boisz się, nie ma w tym niczego dziwnego — wyszeptał, unosząc wzrok na owal jej twarzy. Zawsze zazdrościł jej i Idzie urody — pełnych ust, miękkich policzków, zgrabnych nosów obsypanych piegami. Niektóre twarze były bardziej godne miłości. - Ale nie chciałbym, żebyś straciła coś pięknego, dlatego że się boisz. — Uśmiechnął się blado i wyciągnął w jej stronę do połowy pustą butelkę. Oboje byli beznadziejni w swojej miłości, ale ta, o której mówiła Irene, zdawała się nosić podobne do niego imię i patrzeć na niego znajomymi oczami. — Ludzie powinni obawiać się, że stracą ciebie, nie na odwrót. Nie jesteś taka jak ja, Irene. Mój ból ci nie grozi.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 03.01.2001 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:30
Miała piętnaście lat, białka oczu poprzecinane pajęczynami czerwonych żyłek, mantrę układającą się na ustach, wypowiadaną szeptem tak cichym, jakby sama zamieniła się w zjawę. W szkolnej łazience, zamknięta w najodleglejszej kabinie, siedziała na zimnych kafelkach okalając ramionami kolana, kołysząc się histerycznie, ze wzrokiem martwo wbitym w niebieską, plastikową ściankę. Było ich za dużo - zbyt głośnych, zbyt zapalczywie wdzierających się swoimi szeptami w warstwy jej umysłu. Wtedy pierwszy raz poczuła smak nadciągającego szaleństwa na koniuszku języka, spijała go niechętnie ze ścianek świadomości, wbijając paznokcie w miękka skórę kolan, dopóki nie zaczęły łkać krwawymi łzami razem z nią. Nie krzyczała - nie umiała krzyczeć - ktoś łapał za wnętrze jej krtani, zamieniał wycie agonii w cichą rymowankę, którą do snu podszeptywała jej matka, przejeżdżając półprzeźroczystą dłonią po złocistych lokach.
Abstrakcja tocząca się wyłącznie w niej samej, wzburzająca fale otaczającej przestrzeni, okrutna fatamorgana wlekąca ją za nogę po nierównym gruncie.
A potem cisza.
Upiorna, grobowa cisza, poluźniająca jej mięśnie, wydobywająca oddech pełen upragnionej ulgi. Tak często dławiła się i dusiła własnym przekleństwem, że zawsze, gdy robiło się spokojniej, odkrywała z niezmiennym wyrazem zdziwieni wyciosanym na nastoletnich wargach i policzkach, jak łatwo nabiera się kolejne wdechy, gdy świat na wokół opada kurtyna spokoju.
Dziesięć minut później nikt nie wiedział, że cokolwiek się wydarzyło.
Czasem miała wrażenie, że tego właśnie od niej oczekiwano - niewzruszenia. Samotnej udręki, którą zamieni w kolejnego upiora - tylko ona sama będzie mogła przenikać go tarczami tęczówek.
Nikt nie pytał, czemu ma opuchnięte oczy i kolana poprzetykane krwawymi półkolami.
Miała się uśmiechnąć szeroko, zażartować z lekkością z błahego tematu, nie wprowadzać nikogo w zakłopotanie, bo przecież najdotkliwsze z kłopotów powinno zamiatać się głęboko pod włókna dywanu. Z biegiem lat zauważyła pewną przypadłość w postrzeganiu ludzi, których życie naznaczone było spiralą nieszczęść - uważano ich za zahartowanych w najtwardszej stali, znacznie silniejszych niż w istocie byli. Jakby fakt, że potrafią ubrać na twarz najpiękniejszy z uśmiechów, odbierał im prawo do przeżywania kolejnych dolegliwości istnienia.
To nic, przecież spotykały cię rzeczy znacznie gorsze.
A ona niezmiennie zastanawiała się, jak można zważyć własne cierpienie, żeby móc ułożyć je na szalkach wagi istotności.
Równocześnie konsekwentnie zarażała się poczuciem, że jest zdolna przebrnąć przez wszystko.
Połamana, ale u celu.
Wiedziała, że to, co targa jej wnętrzem jest tylko chwilowe - minie, tak jak każde wcześniejsze nudności podchodzące do gardła, zamieni się w ledwo dostrzegalną, białawą bliznę na skórze, w końcu zniknie z powierzchni ciała, jakby nigdy w nią nie ugodziło. Na tym polegało przecież życie - na przemijaniu. Wkrótce cała ich trójka będzie musiała zakląć przeszłość w drewnianej pozytywce, schować ją głęboko pod skrzypiącymi panelami lakierowanej podłogi, starając się zapomnieć, jak wyglądały ich wspólne, szęściwe chwile, bo stali w miejscu, zatrzaśnięci w ostre zęby kłusowniczych pułapek, ale świat parł do przodu - oni w końcu też musieli ruszyć z miejsca, choćby przyszło im poświęcić własne nogi.
To przecież nie koniec świata, nadal będą mieli ręce.
- Tak, tym razem będzie inaczej - powiedziała, niepewna czy próbuje przekonać jego, czy samą siebie. Chciała wierzyć, w miłość Safíra, w prawdziwość iskierki w oku, która przecinała okręgi jego źrenic, gdy tylko w pomieszczeniu pojawiał się Lasse; chciała wierzyć, że jej sobie nie wymyśliła. - Musi być inaczej - dodała z uporem, mając nadzieję, że uszy bogów i norn są skierowane w ich stronę. Zasłużył na coś dobrego i trwałego. Na bezbolesną miłość, która nie chowa za plecami sztyletu. Objęła go mocniej, jakby w ten sposób na zapas mogła go zasłonić przed następnym, nadciągającym ciosem.
- Piękno nie jest warte trwogi - powiedziała, wykrzywiając usta w niedbały uśmiech. W przeciwieństwie do Lasse, nie należało jej się nic pięknego - sama to podtruła, cienką igłą strzykawki wtłoczyła śmiertelny jad. Może tylko oszukiwała się, że wcale ich nie potrzebuje - tych chwil, które łapały za serce z rozczuleniem, wywoływały na wargach rozmarzony uśmiech, gdy serce biło w piersi ze zdwojoną mocą. Nigdy nie trwały jednak wystarczająco długo, nie rekompensowały należycie wiele alby mogła pozwolić sobie podążać ich traktem.
- Twój ból ci się nie należy. Twój ból nigdy nie powinien należeć do ciebie. Jakbyś wmówił sobie, że jesteś z góry skazany na opuszczenie, chociaż to zupełna bujda. - Dzwony hipokryzji zabiły gdzieś daleko, ale zignorowała ich brzmienie. Odebrawszy butelkę, zrobiła krótką przerwę na kolejny łyk pociągnięty prosto z gwinta, lecz jego cierpkość, zamiast dodawać otuchy, jedynie rozrzucała i niweczyła ciągłość jej myśli. - Najtrudniejszą sztuką dorosłości, jest nabranie szacunku do samego siebie - naszych uczuć, trosk, tego, kim jesteśmy i jacy nigdy nie możemy się stać; roztropności w ofiarowywaniu innym fragmentów nas samych, bo są zbyt cenne, by rozdawać je na oślep. - Kolejny łyk i butelka powędrowała w kierunku przyjaciela. - Jesteśmy okropnymi ludźmi, o okropnych wadach i okropnych usposobieniach schowanych za porcelanowymi fasadami, co nie znaczy, że obiera się nam prawo do bycia kochanymi. To nie znaczy, że ciąży na nas obowiązek zostania porzucanymi. To nie znaczy, że powinniśmy rozdawać kawałki nas samych na prawo i lewo mając nadzieję, że ktoś w końcu przy nas zostanie. - Odsunęła się odrobinę, sięgając po paczkę papierosów ułożonych na nocnym stoliku. Włożyła filtr do ust, kładąc się w poprzek łóżka i układając głowę na udzie Lasse. - Mógłbyś? - wymemłała, nadal mając opory przed używaniem w jego towarzystwie jakiejkolwiek magii. - Mówiąc o odchodzeniu… Myślałam o powrocie do Uppsali - powiedziała zaciągając się dymem, gdy końcówka papierosa rozpaliła się pomarańczowym ognikiem. - W Midgardzie nie ma już chyba dla mnie miejsca. Każdy kolejny poranek… - urwała, nie umiejąc przytwierdzić do uczuć odpowiednich fragmentów słów - zakrawa na katorgę i nie zniosę dłużej milczenia mojego własnego mieszkania. Jakby wszystko w nim umarło. Te kwiaty, które ostatnio przyniosłeś zwiędły zupełnie, ściany są takie zimne i ja sama czasem mam wrażenie, że budzę się martwa. A potem odkrywam z rozczarowaniem, że to nadal ten sam świat, a mnie otacza ten sam żałobny zgiełk. - Wydychany, szary obłok zakręcił nad ich głowami piruet.
Abstrakcja tocząca się wyłącznie w niej samej, wzburzająca fale otaczającej przestrzeni, okrutna fatamorgana wlekąca ją za nogę po nierównym gruncie.
A potem cisza.
Upiorna, grobowa cisza, poluźniająca jej mięśnie, wydobywająca oddech pełen upragnionej ulgi. Tak często dławiła się i dusiła własnym przekleństwem, że zawsze, gdy robiło się spokojniej, odkrywała z niezmiennym wyrazem zdziwieni wyciosanym na nastoletnich wargach i policzkach, jak łatwo nabiera się kolejne wdechy, gdy świat na wokół opada kurtyna spokoju.
Dziesięć minut później nikt nie wiedział, że cokolwiek się wydarzyło.
Czasem miała wrażenie, że tego właśnie od niej oczekiwano - niewzruszenia. Samotnej udręki, którą zamieni w kolejnego upiora - tylko ona sama będzie mogła przenikać go tarczami tęczówek.
Nikt nie pytał, czemu ma opuchnięte oczy i kolana poprzetykane krwawymi półkolami.
Miała się uśmiechnąć szeroko, zażartować z lekkością z błahego tematu, nie wprowadzać nikogo w zakłopotanie, bo przecież najdotkliwsze z kłopotów powinno zamiatać się głęboko pod włókna dywanu. Z biegiem lat zauważyła pewną przypadłość w postrzeganiu ludzi, których życie naznaczone było spiralą nieszczęść - uważano ich za zahartowanych w najtwardszej stali, znacznie silniejszych niż w istocie byli. Jakby fakt, że potrafią ubrać na twarz najpiękniejszy z uśmiechów, odbierał im prawo do przeżywania kolejnych dolegliwości istnienia.
To nic, przecież spotykały cię rzeczy znacznie gorsze.
A ona niezmiennie zastanawiała się, jak można zważyć własne cierpienie, żeby móc ułożyć je na szalkach wagi istotności.
Równocześnie konsekwentnie zarażała się poczuciem, że jest zdolna przebrnąć przez wszystko.
Połamana, ale u celu.
Wiedziała, że to, co targa jej wnętrzem jest tylko chwilowe - minie, tak jak każde wcześniejsze nudności podchodzące do gardła, zamieni się w ledwo dostrzegalną, białawą bliznę na skórze, w końcu zniknie z powierzchni ciała, jakby nigdy w nią nie ugodziło. Na tym polegało przecież życie - na przemijaniu. Wkrótce cała ich trójka będzie musiała zakląć przeszłość w drewnianej pozytywce, schować ją głęboko pod skrzypiącymi panelami lakierowanej podłogi, starając się zapomnieć, jak wyglądały ich wspólne, szęściwe chwile, bo stali w miejscu, zatrzaśnięci w ostre zęby kłusowniczych pułapek, ale świat parł do przodu - oni w końcu też musieli ruszyć z miejsca, choćby przyszło im poświęcić własne nogi.
To przecież nie koniec świata, nadal będą mieli ręce.
- Tak, tym razem będzie inaczej - powiedziała, niepewna czy próbuje przekonać jego, czy samą siebie. Chciała wierzyć, w miłość Safíra, w prawdziwość iskierki w oku, która przecinała okręgi jego źrenic, gdy tylko w pomieszczeniu pojawiał się Lasse; chciała wierzyć, że jej sobie nie wymyśliła. - Musi być inaczej - dodała z uporem, mając nadzieję, że uszy bogów i norn są skierowane w ich stronę. Zasłużył na coś dobrego i trwałego. Na bezbolesną miłość, która nie chowa za plecami sztyletu. Objęła go mocniej, jakby w ten sposób na zapas mogła go zasłonić przed następnym, nadciągającym ciosem.
- Piękno nie jest warte trwogi - powiedziała, wykrzywiając usta w niedbały uśmiech. W przeciwieństwie do Lasse, nie należało jej się nic pięknego - sama to podtruła, cienką igłą strzykawki wtłoczyła śmiertelny jad. Może tylko oszukiwała się, że wcale ich nie potrzebuje - tych chwil, które łapały za serce z rozczuleniem, wywoływały na wargach rozmarzony uśmiech, gdy serce biło w piersi ze zdwojoną mocą. Nigdy nie trwały jednak wystarczająco długo, nie rekompensowały należycie wiele alby mogła pozwolić sobie podążać ich traktem.
- Twój ból ci się nie należy. Twój ból nigdy nie powinien należeć do ciebie. Jakbyś wmówił sobie, że jesteś z góry skazany na opuszczenie, chociaż to zupełna bujda. - Dzwony hipokryzji zabiły gdzieś daleko, ale zignorowała ich brzmienie. Odebrawszy butelkę, zrobiła krótką przerwę na kolejny łyk pociągnięty prosto z gwinta, lecz jego cierpkość, zamiast dodawać otuchy, jedynie rozrzucała i niweczyła ciągłość jej myśli. - Najtrudniejszą sztuką dorosłości, jest nabranie szacunku do samego siebie - naszych uczuć, trosk, tego, kim jesteśmy i jacy nigdy nie możemy się stać; roztropności w ofiarowywaniu innym fragmentów nas samych, bo są zbyt cenne, by rozdawać je na oślep. - Kolejny łyk i butelka powędrowała w kierunku przyjaciela. - Jesteśmy okropnymi ludźmi, o okropnych wadach i okropnych usposobieniach schowanych za porcelanowymi fasadami, co nie znaczy, że obiera się nam prawo do bycia kochanymi. To nie znaczy, że ciąży na nas obowiązek zostania porzucanymi. To nie znaczy, że powinniśmy rozdawać kawałki nas samych na prawo i lewo mając nadzieję, że ktoś w końcu przy nas zostanie. - Odsunęła się odrobinę, sięgając po paczkę papierosów ułożonych na nocnym stoliku. Włożyła filtr do ust, kładąc się w poprzek łóżka i układając głowę na udzie Lasse. - Mógłbyś? - wymemłała, nadal mając opory przed używaniem w jego towarzystwie jakiejkolwiek magii. - Mówiąc o odchodzeniu… Myślałam o powrocie do Uppsali - powiedziała zaciągając się dymem, gdy końcówka papierosa rozpaliła się pomarańczowym ognikiem. - W Midgardzie nie ma już chyba dla mnie miejsca. Każdy kolejny poranek… - urwała, nie umiejąc przytwierdzić do uczuć odpowiednich fragmentów słów - zakrawa na katorgę i nie zniosę dłużej milczenia mojego własnego mieszkania. Jakby wszystko w nim umarło. Te kwiaty, które ostatnio przyniosłeś zwiędły zupełnie, ściany są takie zimne i ja sama czasem mam wrażenie, że budzę się martwa. A potem odkrywam z rozczarowaniem, że to nadal ten sam świat, a mnie otacza ten sam żałobny zgiełk. - Wydychany, szary obłok zakręcił nad ich głowami piruet.
Lasse Nørgaard
Re: 03.01.2001 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & Bezimienny: I. Engberg Nie 26 Lis - 11:30
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Byli zbyt młodzi, by myśleć prosto, wiec każda myśl była krzywa, każda idea wykręcona wokół ich palców, imiona przyjaciół, których widywali w barach, były długie i zawiłe, pełne liter bez przerwy zmieniających miejsca. Byli zbyt młodzi, żeby prostować wszystkie te zagięcia, więc czasem chodzili w wygniecionych koszulach i garniturowych spodniach pomiętych przy kieszeniach od ciągłego sięgania po papierosy, talary i resztki własnych serc; czasem sypiali w łóżkach ludzi, którzy nie prasowali pościeli, na prześcieradłach odkształconych ciężarem cudzych ciał. Lasse wyobrażał sobie, że mógłby tak żyć — żyć z dala od sztywnego krochmalu rodzinnego domu, wolny człowiek o ciepłych policzkach i głosie kogoś, kto składa obietnice bez pokrycia nie dlatego, że musi, a dlatego że chce. Jeszcze kilka lat temu spędzali z Irene noce, włócząc się od lokalu do lokalu w rozpiętych płaszczach, z ustami pełnymi alkoholu i obcych imion; kręcili się po placu centralnym jak dwa smukłe duchy o ładnych uśmiechach i odpalali papierosy od świec ustawianych na stołach drogich restauracji. Czasem pozwalali dorosłym mężczyznom stawiać sobie drinki — wszyscy byli podobni w ten sam sposób, przywodzący na myśl sól z pieprzem i mentolowe perfumy. Jesteście parą? - pytał jakiś, wysoki i śniady, o ładnych dłoniach kogoś ze skórzanym portfelem w kieszeni. Lasse wspierał podbródek na otwartej dłoni, łokieć na długim barze i śmiać się lekko, śledząc krzywizny nowo poznanej twarzy, przynajmniej o dwadzieścia lat starszej od niego, przynajmniej o dwa kieliszki trzeźwiejszej. Jesteście parą? Zwykle kłamali, czasem mówili prawdę. Wszystko zależało wyłącznie od tego, na co mieli ochotę tamtego wieczora, jakby ich życie było jedynie wielką grą zachcianek i drobniejszych pragnień, wszystkie pionki w podobnym kolorze i podobnym kształcie. Jeżeli wracali z którymś do domu, Lasse nigdy nie mówił mu swojego prawdziwego imienia. Kilka godzin był Klausem albo Jakobem, kilka godzin studiował weterynarię lub literaturę, malował portrety za byle jakie pieniądze lub marzył o karierze w teatrze. Irene zawsze pytała i nigdy nie wydawała osądów — dlaczego to robisz? Ale nie musiał odpowiadać, bo w gruncie rzeczy oboje chcieli być kimś innym — a jednak wciąż tak samo młodzi, w tamtej nocy, w tych samych pogiętych koszulach i z tymi samymi papierosami.
— Inaczej — powtórzył za nią jak przysięgę, przesuwając czubkiem nosa wzdłuż jej policzka. Bliskość przyjaciółki była znajoma i ciepła, kładła się na jego ramionach poczuciem bezpieczeństwa ciężkim jak kraciasty, wełniany koc. — Chcę, żeby było inaczej. Lepiej. Rozumiesz, prawda? Marzyłem o tym, kiedy bylem młodszy - o tym, że pokocham kogoś w ten sposób. Wyobrażałem go sobie już wcześniej, wtedy… po prostu zapomniałem — szeptał, jego głos senny i miękki jak ciepły wosk, usta ciemne od wina. — Teraz już nic złego nie może się nam stać, przynajmniej przez jakiś czas. Świat bywa okrutny, ale nie jest aż tak cyniczny.
Uśmiechał się do niej i choć był to słaby uśmiech, smutny i nieco blady, sprawiał wrażenie szczerego. Być może nierozsądnie sam uwierzył w te słowa; być może teraz nic złego nie mogło się już stać, nie im, nie w ogóle. Ludzie zakochani bywali krótkowzroczni, on tej krótkowzroczności potrzebował — chociaż jeden wieczór. Zawsze się bał, bal się całe życie — wizji, babki, śmierci i prawdy; bał się dnia, w którym wszystko posypie się pod jego stopami. Tym razem mogło jednak być dobrze. Jeden raz, kilka godzin. Przymknął oczy. Jej głos wypełniał wszystkie te szczeliny, które trwały między nimi w rozkopanej pościeli. Uśmiech zniknął. Piękna również się bał, a więc Irene nie miała racji — nie istniała na tym świecie rzecz, której nie należało się bać. Wszystko mogło cię zabić, a to, co piękne było w tych morderstwach wyjątkowo okrutne. Pokręcił delikatnie głową, nic jednak nie powiedział. Należało jej się inne życie, lepsze życie. Powinna pijać lepsze wino.
— Nie o to chodzi, Irene. Nie obawiam się opuszczenia, tylko... — przerwał, na moment marszcząc brwi. Samotność nie była tak koszmarna, jak zwykł kiedyś uważać, a im był starszy, tym bliższe wydawało mu się jej widmo, jej twarz coraz mniej makabryczna i wykręcona, a coraz bardziej przypominająca kobietę widywaną popołudniami w kawiarni. Nie bałby się jej, gdyby się nie zakochał — miłość pozbawiała jego serce ostatnich łusek zbroi. — Próbuję się z nim pogodzić, przyzwyczaić się do jego wizji. Czuję po prostu, że na końcu będę sam, to wszystko. Nieważne jak bardzo będzie mnie kochał, nie wytrzyma moich ataków i mojej choroby. Ja to zrozumiem, chociaż będzie mi żal, że muszę zostać teraz sam na sam z nornami, książkami i Uhyre — opowiadał spokojnie, przyglądając się błyskowi wina w szklanej butelce. Kręciło mu się w głowie, a poduszki stały się nagle pięknie miękkie. — On ma dziewięć żyć, ale co jeżeli w końcu zapomnę, jak się czyta? — Obrócił ku niej głowę, posyłając jej krótki, cierpki uśmiech. Nie chciał płakać, ale oczy miał mokre, więc przetarł je nadgarstkiem. Ślad na skórze był ciepły jak oparzenie.
I zasnąłby być może, gdyby nie słowa Irene, gdyby nie jej mądre oczy wbite w niego ze skupieniem i głowa na kolanach. Odpalił papierosa, którego trzymała w ustach, a jego końcówka zamigotała krostą pomarańczowego ognika. Chciał, żeby jej słowa były prawdą, ale siedząc tu teraz, wśród znajomego zgiełku własnej sypialni, przypomniał sobie, że jest już za późno — jeżeli przyjmie fakt jej idei, skaże siebie na potępienie. Oddal już zbyt wiele, by móc liczyć na zwrot, pozbył się tych fragmentów siebie, które z perspektywy czasu okazywały się najpiękniejsze i najbardziej wartościowe, porzucił części swojego istnienia gdzieś w innych domach i innych mieszkaniach, na korytarzach Instytutu i w szczelinach ulic Midgardu. Irene była mądra i mówiła pięknie, ale on nie mógł w słowa te wierzyć — dla własnego bezpieczeństwa i ze strachu, że oddal wszystko to tak bezsensownie, że całe jego cierpienie i ćwiartowanie w finalnym rozrachunku nie miało znaczenia.
— Ja jestem w Midgardzie. Ja, Ida… Nie damy sobie rady bez ciebie — odezwał się, niecierpliwie wpadając jej w słowo i na znak własnego poddenerwowania wyciągnął papierosa z jej palców i zaciągnął się kilka razy. Nie mógł słuchać o powrocie do Uppsali, nie mógł słuchać o jej braku. — Nie możesz być zła na to, że skazuje się na opuszczenie, a potem mnie opuszczać. Nie możesz wyjeżdżać, Irene. — Zamilkł na kilka chwil, dym kręcił się po pokoju jak szara tasiemka. — Kupię nowe kwiaty, będę kupował je codziennie. W końcu przeżyją. Zasługujesz na lepsze życie. - Sięgnął dłonią ku jej włosom, zaplątując kilka jasnych kosmyków między palcami. — Zostań.
Lasse i Bezimienny z tematu
— Inaczej — powtórzył za nią jak przysięgę, przesuwając czubkiem nosa wzdłuż jej policzka. Bliskość przyjaciółki była znajoma i ciepła, kładła się na jego ramionach poczuciem bezpieczeństwa ciężkim jak kraciasty, wełniany koc. — Chcę, żeby było inaczej. Lepiej. Rozumiesz, prawda? Marzyłem o tym, kiedy bylem młodszy - o tym, że pokocham kogoś w ten sposób. Wyobrażałem go sobie już wcześniej, wtedy… po prostu zapomniałem — szeptał, jego głos senny i miękki jak ciepły wosk, usta ciemne od wina. — Teraz już nic złego nie może się nam stać, przynajmniej przez jakiś czas. Świat bywa okrutny, ale nie jest aż tak cyniczny.
Uśmiechał się do niej i choć był to słaby uśmiech, smutny i nieco blady, sprawiał wrażenie szczerego. Być może nierozsądnie sam uwierzył w te słowa; być może teraz nic złego nie mogło się już stać, nie im, nie w ogóle. Ludzie zakochani bywali krótkowzroczni, on tej krótkowzroczności potrzebował — chociaż jeden wieczór. Zawsze się bał, bal się całe życie — wizji, babki, śmierci i prawdy; bał się dnia, w którym wszystko posypie się pod jego stopami. Tym razem mogło jednak być dobrze. Jeden raz, kilka godzin. Przymknął oczy. Jej głos wypełniał wszystkie te szczeliny, które trwały między nimi w rozkopanej pościeli. Uśmiech zniknął. Piękna również się bał, a więc Irene nie miała racji — nie istniała na tym świecie rzecz, której nie należało się bać. Wszystko mogło cię zabić, a to, co piękne było w tych morderstwach wyjątkowo okrutne. Pokręcił delikatnie głową, nic jednak nie powiedział. Należało jej się inne życie, lepsze życie. Powinna pijać lepsze wino.
— Nie o to chodzi, Irene. Nie obawiam się opuszczenia, tylko... — przerwał, na moment marszcząc brwi. Samotność nie była tak koszmarna, jak zwykł kiedyś uważać, a im był starszy, tym bliższe wydawało mu się jej widmo, jej twarz coraz mniej makabryczna i wykręcona, a coraz bardziej przypominająca kobietę widywaną popołudniami w kawiarni. Nie bałby się jej, gdyby się nie zakochał — miłość pozbawiała jego serce ostatnich łusek zbroi. — Próbuję się z nim pogodzić, przyzwyczaić się do jego wizji. Czuję po prostu, że na końcu będę sam, to wszystko. Nieważne jak bardzo będzie mnie kochał, nie wytrzyma moich ataków i mojej choroby. Ja to zrozumiem, chociaż będzie mi żal, że muszę zostać teraz sam na sam z nornami, książkami i Uhyre — opowiadał spokojnie, przyglądając się błyskowi wina w szklanej butelce. Kręciło mu się w głowie, a poduszki stały się nagle pięknie miękkie. — On ma dziewięć żyć, ale co jeżeli w końcu zapomnę, jak się czyta? — Obrócił ku niej głowę, posyłając jej krótki, cierpki uśmiech. Nie chciał płakać, ale oczy miał mokre, więc przetarł je nadgarstkiem. Ślad na skórze był ciepły jak oparzenie.
I zasnąłby być może, gdyby nie słowa Irene, gdyby nie jej mądre oczy wbite w niego ze skupieniem i głowa na kolanach. Odpalił papierosa, którego trzymała w ustach, a jego końcówka zamigotała krostą pomarańczowego ognika. Chciał, żeby jej słowa były prawdą, ale siedząc tu teraz, wśród znajomego zgiełku własnej sypialni, przypomniał sobie, że jest już za późno — jeżeli przyjmie fakt jej idei, skaże siebie na potępienie. Oddal już zbyt wiele, by móc liczyć na zwrot, pozbył się tych fragmentów siebie, które z perspektywy czasu okazywały się najpiękniejsze i najbardziej wartościowe, porzucił części swojego istnienia gdzieś w innych domach i innych mieszkaniach, na korytarzach Instytutu i w szczelinach ulic Midgardu. Irene była mądra i mówiła pięknie, ale on nie mógł w słowa te wierzyć — dla własnego bezpieczeństwa i ze strachu, że oddal wszystko to tak bezsensownie, że całe jego cierpienie i ćwiartowanie w finalnym rozrachunku nie miało znaczenia.
— Ja jestem w Midgardzie. Ja, Ida… Nie damy sobie rady bez ciebie — odezwał się, niecierpliwie wpadając jej w słowo i na znak własnego poddenerwowania wyciągnął papierosa z jej palców i zaciągnął się kilka razy. Nie mógł słuchać o powrocie do Uppsali, nie mógł słuchać o jej braku. — Nie możesz być zła na to, że skazuje się na opuszczenie, a potem mnie opuszczać. Nie możesz wyjeżdżać, Irene. — Zamilkł na kilka chwil, dym kręcił się po pokoju jak szara tasiemka. — Kupię nowe kwiaty, będę kupował je codziennie. W końcu przeżyją. Zasługujesz na lepsze życie. - Sięgnął dłonią ku jej włosom, zaplątując kilka jasnych kosmyków między palcami. — Zostań.
Lasse i Bezimienny z tematu
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round