:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg
2 posters
Bezimienny
09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:53
09.12.2000
Potrzebowała tego całego bólu i cierpienia, gdzieś w całej głębi spaczonej wewnętrznie do samej jej głębi duszy absurdalnie i perwersyjnie wręcz pragnęła tego całego poniżenia i zmyślnych obelg. Ból przynosił ukojenie i ulgę. Był obecny, nie dający się w żaden sposób wymazać i usunąć. Osaczał niespiesznie zupełnie niekontrolowany. Zagnieżdżał w żywych komórkach krwi, niczym rak, pożerający ciało od środka w niezgłębionej tajemnicy, by w końcu wraz z mijającym nieprzerwanie czasem, wraz z jego obecności odkryciem było za późno. Nigdy za wcześnie. Oznaczał w końcu ciągłość istnienia, bo zadawanie go samej sobie, prowokowanie tych wszystkich aktów przemocy wobec siebie sprawiało, że coś się w niej zapalało, tliło gdzieś wewnątrz, wyzwalając z obojętności. Niemej, odczuwalnej tak głęboko w sobie całkowitej zupełnie pustki. Inercji wyprutej chorobą duszy. Bierności i otępienia, w której jej samej już wcale nie było.
Te kilka dni i nocy spędzonych u Olafa w swej gwałtowności zdawały się jej niczym burza. Pełne palącej namiętności i żywej, pełnej zapału obsesji. Pełne bólu i rozpaczy. Rozżalenia, które przychodziło zaraz potem, kiedy dreszcz ekstazy przechodził po jej ciele a ona zapadała się w głąb tych najciemniejszych i najbardziej przerażających zakamarków i głębin własnego ciała i umysłu z wpitym w wargi, nie słyszalnym przez nikogo poza nią, krzykiem. Zapalała się i gasła niemal jednocześnie, owładnięta pożądaniem i przywoływaną resztkami instynktu samozachowawczego w samej głębi wprawionego w wywrotny ruch nienawiścią, która przecież wciąż w niej przecież istniała. Tyle, że zamiast przelać się na byłego męża to tylko i wyłącznie ją samą rozdzierała wewnątrz ambiwalencją swą odczuć i pragnień tak sobie samej przeciwstawnych i bolesnych. I kiedy tylko wyrzekł, by wyniosła się do pokoju gościnnego poczuła, że coś w niej na nowo z odłamków siłą woli sklejone pękło, by zniknąć na zawsze.
Płakała. Krzyczała do samej siebie i ciskała przedmiotami w głuchą i pozbawioną jakiegokolwiek współczucia przestrzeń własnego mieszkania, do którego uciekła. Płakała i śmiała z samej siebie jednocześnie. Sprzątała te wszystkie przedmioty i tańczyła z butelką mocnej brandy w ręce, padając zmęczona na samotne i zimne łóżko. Żyletką znalezioną w osaczonej pozostałościami jej krwi wannie cięła kolejne płócienne arkusze. Raz za razem. Niezwykle wolno i precyzyjnie wykrawając na nich precyzyjnie cienkie, przylegające niemal do siebie linie i zalewając je milionami najróżniejszych czerwieni farb, tworząc za pośrednictwem własnego talentu i wyszukanych magicznych zaklęć bezkonkurencyjnie mistrzowskie strukturalne tekstury i chaotycznie układne według zamysłu wzory. Woskiem malując maleńkie tańczące na liniach naniesionych gdzieniegdzie czernią niby żył niemal żywe, tętniące na obrazach krople, które pieściła dotykiem drżących z emocji palców, z lubością równą zaaferowanym oczom niemal jednocząc się w uczuciach z tworzonym pod ich wpływem obrazem.
I w końcu te nagłe tchnienie myśli, wyrywające z czeluści twórczego aktu, w którym to się jak zawsze bezwzględnie zatopiła, niemalże tracąc zupełny kontakt z rzeczywiście trwającym wokół niej wymiarem. Myśl, że czegoś w tej otaczającej ją pozbawionej najmniejszych dźwięków nawet przestrzeni braknie. Chagall. Wstaje raptownie z ziemi, przemyka niespokojnie po pokojach nawołując. Szeleszcząc opakowaniami. Rozsypując karmę i mamiąc roztaczanym jej zapachem, zmieszanym z wszechobecną, przyprawiającą niemal o zawroty głowy wonią terpentyny. Czuje, jak serce zatrzymuje się na moment w swoim biegu, by w końcu zabić na nowo, kiedy niemal wbiega w samej ubrudzonej farbami, ledwie sięgającej ud koszulce na korytarz. Przeszukując w desperacji kolejne piętra budynku i w końcu wsiadając do windy w zapomnieniu, iż ta w każdej chwili może zawiesić się pomiędzy piętrami. Jak mogła go zostawić? Jak mogła o nim nie pomyśleć, nie oddać w czyjeś pełne bezpieczeństwa i troski ręce, kiedy w rytm gnających przez pustkę rozumu myśli postanowiła ze sobą skończyć? Przerażonymi, rozszerzonymi niemal do granic oczyma wpatruje się bez słowa w nastoletniego chłopaka w windzie, gniotąc krawędź koszulki i naciągając ją z całych sił wzdłuż odsłoniętych ud, bo dopiero jego pełne żywego niemal zaskoczenia spojrzenie i śmiech sprawia, że zdaje sobie sprawę z tego, jak właściwie wygląda. Nie zna go. Ma głęboką wręcz nadzieję, że on jej również. Choć jego dziwnie rysujący się na twarzy uśmiech, kiedy wychodzi z tej ciasnej i dusznej przestrzeni spoglądając w uciesze prosto w jej oczy, rzucając krótkie “do zobaczenia” zdaje się co najmniej zastanawiający. Bierze głęboki, szeleszczący poddenerwowaniem w płucach oddech, przygryzając usta i jedną dłonią naciągając koszulkę na uda, drugą naciska dzwonek do drzwi Sorsy w całych tych igrających z nią emocjach zapominając, że ręka zawisła nad nim wciąż pali żywym ogniem w miejscu znaczącej ją blizny. Samo ledwie zakryte ciało zdaje się drżeć z zimna i niepokoju. Wygląda co najmniej przekomicznie z rozwichrzonymi włosami, ze stopą utkwioną na drugiej, ze sterczącymi spod bawełnianej koszulki piersiami i wytrzeszczonymi do samych granic, przerażonymi oczyma sarny. Przekomicznie, albo makabrycznie, bo co jak co, czerwień farby owe chorobliwie wręcz szczupłe ciało pokrywająca dla oficera Kruczej Straży w pierwszej chwili może kojarzyć się z jednym - ze śladami ofiary.
- Panie Sorsa. Przepraszam Pana najmocniej, ale czy widział Pan Chagalla? Mojego kota. Niech Pan powie, że go widział, że jest cały i zdrowy. Proszę.
Untamo Sorsa
Re: 09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:53
Untamo SorsaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Helsinki, Finlandia
Wiek : 54 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : zastępca dowódcy na Wydziale Kryminalno-Śledczym Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : mistrz pościgów (I), obrońca (I), lider (II)
Statystyki : alchemia: 7 / magia użytkowa: 37 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 18 / charyzma: 27 / wiedza ogólna: 15
Od kiedy otrzymał wiadomość od swojej córki, tą wiadomość, w której ta informuje go o nowym lokatorze ich wspólnego mieszkania – pozostawał dziwacznie zmieszany, rozdarty miedzy niezadowoleniem z zachowania swojej latorośli, a faktycznym zaintrygowaniem zachowaniem zwierzęcia pozwoli traktującego jego dom jak własny. Był subtelnie zły na Klarę, która zdecydowała się podjąć decyzję bez niego i skazała go na towarzystwo małej, mruczącej kulki, będącej wyrzutkiem, smutną sierotą. Chociaż Untamo osierocony ostatecznie został dopiero w wieku lat pięćdziesięciu trzech, będąc tym samym dość dorosłą, może nawet dojrzałą osobą, zbudował z kocięciem więź opartą na współczuciu – Sorsa w końcu, nawet jeżeli nie przyznawał się do tego głośno, chcąc chronić swoje okłady sztampowej męskości, był osobą dość wrażliwą. Wobec kobiet, dzieci, zwierząt – mniej wobec mężczyzn. Potrafił współczuć, być empatycznym – Klara też musiała być, jeżeli zdecydowała się wybrać zawód związany z pomocą innym, ale i jeżeli zdecydowała się na polepszenie warunków życiowych tej biednej, niewinnej istoty.
Drapieżniki zjadały kaczki. Miał nadzieję, że kot nie urośnie na tyle by zjeść dwie ostatnie Sorsy w Midgardzie. Odyniec… Kto wymyślił te imię?!
Odyniec, jakkolwiek głupio by się nie zwał, po krótkiej rekonwalescencji i oswojeniu się w otoczeniem, którym były zasadniczo ściany pachnące starością i pomieszczenia kipiące pustką, okazał się być dobrym towarzyszem – nie tylko dla Untamo, który po długich dniach pracy doceniał jego obecność, nawet jeżeli milczącą i drapiącą matczyne meble, ale i dla innych zwierząt, których nie brakowało przecież w kamienicy. Spacerujący po klatce, zaczepiający kundle wpuszczane do piwnicy przez panią stróż o dobrej duszy, przygruchał sobie towarzystwo kota należącego do często nieobecnej, żyjącej pewnie typowym artystom trybem życia Lykke, sąsiadki z dołu. Młode kobiety były czymś, za czym Sorsa nie chciał nawet nadążać, bo patrząc prawdzie w oczy – jedynie córka i Pirkko-Liisa, z kobiet typowo przed trzydziestką, mogły kupić trochę jego uwagi – obie traktował właściwie jak rodzinę, pozwalając sobie na zanurzenie się w ich świecie dla ich bezpieczeństwa, ale i dla uspokojenia własnego sumienia.
Sorsa rozpoznawał kota Lykke. Kiedy ten zaczął pałętać się przy Odyńcu i obdarzać go wręcz rodzicielską uwagą, przy okazji wyglądając na głodnego zarówno uwagi, jak i pokarmu – Untamo zrozumiał, że zapewne tylko on będzie w stanie mu ją dać. Kot klary wzięty został na ręce ostrożnie, a wniesiony z klatki do mieszkania, zmusił swojego starszego przyjaciela do podążenia do środka, za zamknięte drzwi. W ten sposób Sorsa został domem zastępczym nie dla pojedynczego, ale dla podwójnego kociego przedszkola.
Zwierzę należące do artystki było mniej psotne – nie polowało już na jego szeleszczące opakowania do pakowania kanapek, nie pragnęło tyle uwagi i nie miałczało w środku nocy w chęci wymuszenia jedzenia. Wydawało się nawet, że dobrze czuło się w jego czterech ścianach. Bez zapachu farb. Bez możliwości zrzucenia na podłogę kubka pełnego brudnej od farb wody, gdzie gest ten na pewno spotkałby się z dezaprobatą. Teraz, kiedy Untamo gotował sobie posiłek przygotowany głównie z mięsa słonowodnych ryb, nie miał serca nie zrzucić przypadkiem kawałka tłustej skóry w kierunku dwójki patrzących się w jego kierunku, wielkookich istot. Czy zamieniał się powoli w coś na kształt kociego dziadka, który tuczył swoje wnuczęta bez opamiętania?
W tej pozycji zastał ją dzwonek używany przez Lykke.
Drzwi otwarły się, poprzedzone kilkoma donośnymi krokami, widocznie prędkimi i kierowanymi z kuchni, jeżeli ta domyśliła się tego po bliźniaczym układzie ich mieszkań. Szmatka odrzucona na blat obok wejścia, spojrzenie przez judasza, a potem przekręcenie zaklęciem wszystkich trzech zamków do mieszkania – zabezpieczenie konieczne, czasami nawet poszerzane – chociaż do domu nie należało znosić dokumentów Straży, nikt nie mówił, że w wolnej chwili nie można było ich sporządzić. Sorsa jako pracoholik niekiedy robił to nawet dla zabicia czasu…
- Już otwieram… – posłyszeć się dało, najpierw w sposób lekko wygłuszony przez drzwi, a potem w pełnej krasie, kiedy Untamo mógł zobaczyć Lykke już w pełnej okazałości, już bez oczka wizjera, bez ścianki drzwi pomiędzy… Cóż, szok który odczuł w pierwszej chwili, egzaminując plamy krwi na ciele Lykke… Krwi, prawda? – Drogi Odynie – nabrał powietrze w płuca, łapiąc się za usta. Ostatnio podobne widoki widzieć mu przyszło na miejscu zbrodni, na ofierze paskudnie poszlachtowanej, potraktowanej najbrutalniej, również kobiecie – ofiara była jednak martwa. Lykke wydawała się żyć. Wydawała się być w dobrej formie. Chodziła. Stała równo. Miała twarz nieobdartą z koloru, stawy nieopuchnięte, oczy niezapadnięte.
To sen?
Nie, to jawa. Gdyby był to sen, już teraz obudziłby się z krzykiem. Słowa wypowiadane przez Ronneberg wydawały się przedziwnie sensowne. Wyobrażalne, przyziemne – mało podobne do nieprawdopodobnych scenariuszy sennych.
- Kto cię skrzywdził? – otwarł drzwi na oścież, widocznie nie przejmując się możliwą obserwacją sąsiedzką. Na to piętro docierały już tylko dwie osoby – Abigel i jej brat Safír. Obydwoje byli jeszcze młodzi, mieli przecież swoje sprawy na głowie… Ton Untamo chociaż mało spokojny, pozostawał przyciszony. Jakby nie chciał robić sensacji z widoku, który przypisać można byłoby filmom grozy. – Kot… Kot jest u mnie. Karmiłem go kiedy ciebie nie było. Sam do nie przyszedł. Nie martw się kotem! Odynie, wejdź do środka… – dramat, prawdziwy dramat. Tyle krwi… Dopiero gdy Lykke minęła się z Untamo w progu, wchodząc od pomieszczeń jego mieszkania, do nozdrzy Sorsy dotarł zapach… Nieprzyjemny zapach farb. A kropki zaczynały łączyć się w jasny obraz.
Drapieżniki zjadały kaczki. Miał nadzieję, że kot nie urośnie na tyle by zjeść dwie ostatnie Sorsy w Midgardzie. Odyniec… Kto wymyślił te imię?!
Odyniec, jakkolwiek głupio by się nie zwał, po krótkiej rekonwalescencji i oswojeniu się w otoczeniem, którym były zasadniczo ściany pachnące starością i pomieszczenia kipiące pustką, okazał się być dobrym towarzyszem – nie tylko dla Untamo, który po długich dniach pracy doceniał jego obecność, nawet jeżeli milczącą i drapiącą matczyne meble, ale i dla innych zwierząt, których nie brakowało przecież w kamienicy. Spacerujący po klatce, zaczepiający kundle wpuszczane do piwnicy przez panią stróż o dobrej duszy, przygruchał sobie towarzystwo kota należącego do często nieobecnej, żyjącej pewnie typowym artystom trybem życia Lykke, sąsiadki z dołu. Młode kobiety były czymś, za czym Sorsa nie chciał nawet nadążać, bo patrząc prawdzie w oczy – jedynie córka i Pirkko-Liisa, z kobiet typowo przed trzydziestką, mogły kupić trochę jego uwagi – obie traktował właściwie jak rodzinę, pozwalając sobie na zanurzenie się w ich świecie dla ich bezpieczeństwa, ale i dla uspokojenia własnego sumienia.
Sorsa rozpoznawał kota Lykke. Kiedy ten zaczął pałętać się przy Odyńcu i obdarzać go wręcz rodzicielską uwagą, przy okazji wyglądając na głodnego zarówno uwagi, jak i pokarmu – Untamo zrozumiał, że zapewne tylko on będzie w stanie mu ją dać. Kot klary wzięty został na ręce ostrożnie, a wniesiony z klatki do mieszkania, zmusił swojego starszego przyjaciela do podążenia do środka, za zamknięte drzwi. W ten sposób Sorsa został domem zastępczym nie dla pojedynczego, ale dla podwójnego kociego przedszkola.
Zwierzę należące do artystki było mniej psotne – nie polowało już na jego szeleszczące opakowania do pakowania kanapek, nie pragnęło tyle uwagi i nie miałczało w środku nocy w chęci wymuszenia jedzenia. Wydawało się nawet, że dobrze czuło się w jego czterech ścianach. Bez zapachu farb. Bez możliwości zrzucenia na podłogę kubka pełnego brudnej od farb wody, gdzie gest ten na pewno spotkałby się z dezaprobatą. Teraz, kiedy Untamo gotował sobie posiłek przygotowany głównie z mięsa słonowodnych ryb, nie miał serca nie zrzucić przypadkiem kawałka tłustej skóry w kierunku dwójki patrzących się w jego kierunku, wielkookich istot. Czy zamieniał się powoli w coś na kształt kociego dziadka, który tuczył swoje wnuczęta bez opamiętania?
W tej pozycji zastał ją dzwonek używany przez Lykke.
Drzwi otwarły się, poprzedzone kilkoma donośnymi krokami, widocznie prędkimi i kierowanymi z kuchni, jeżeli ta domyśliła się tego po bliźniaczym układzie ich mieszkań. Szmatka odrzucona na blat obok wejścia, spojrzenie przez judasza, a potem przekręcenie zaklęciem wszystkich trzech zamków do mieszkania – zabezpieczenie konieczne, czasami nawet poszerzane – chociaż do domu nie należało znosić dokumentów Straży, nikt nie mówił, że w wolnej chwili nie można było ich sporządzić. Sorsa jako pracoholik niekiedy robił to nawet dla zabicia czasu…
- Już otwieram… – posłyszeć się dało, najpierw w sposób lekko wygłuszony przez drzwi, a potem w pełnej krasie, kiedy Untamo mógł zobaczyć Lykke już w pełnej okazałości, już bez oczka wizjera, bez ścianki drzwi pomiędzy… Cóż, szok który odczuł w pierwszej chwili, egzaminując plamy krwi na ciele Lykke… Krwi, prawda? – Drogi Odynie – nabrał powietrze w płuca, łapiąc się za usta. Ostatnio podobne widoki widzieć mu przyszło na miejscu zbrodni, na ofierze paskudnie poszlachtowanej, potraktowanej najbrutalniej, również kobiecie – ofiara była jednak martwa. Lykke wydawała się żyć. Wydawała się być w dobrej formie. Chodziła. Stała równo. Miała twarz nieobdartą z koloru, stawy nieopuchnięte, oczy niezapadnięte.
To sen?
Nie, to jawa. Gdyby był to sen, już teraz obudziłby się z krzykiem. Słowa wypowiadane przez Ronneberg wydawały się przedziwnie sensowne. Wyobrażalne, przyziemne – mało podobne do nieprawdopodobnych scenariuszy sennych.
- Kto cię skrzywdził? – otwarł drzwi na oścież, widocznie nie przejmując się możliwą obserwacją sąsiedzką. Na to piętro docierały już tylko dwie osoby – Abigel i jej brat Safír. Obydwoje byli jeszcze młodzi, mieli przecież swoje sprawy na głowie… Ton Untamo chociaż mało spokojny, pozostawał przyciszony. Jakby nie chciał robić sensacji z widoku, który przypisać można byłoby filmom grozy. – Kot… Kot jest u mnie. Karmiłem go kiedy ciebie nie było. Sam do nie przyszedł. Nie martw się kotem! Odynie, wejdź do środka… – dramat, prawdziwy dramat. Tyle krwi… Dopiero gdy Lykke minęła się z Untamo w progu, wchodząc od pomieszczeń jego mieszkania, do nozdrzy Sorsy dotarł zapach… Nieprzyjemny zapach farb. A kropki zaczynały łączyć się w jasny obraz.
I'm prepared for this
I never shoot to miss
I never shoot to miss
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:54
Zdenerwowanie. Zaciekle wrastający w nią z każdą wyrysowaną nerwowością chwilą, przeobrażający się w nieposkromioną niczym histerię niepokój. Drżący pod skórą, oblewający ją zimnem szklących się na alabastrze powłoki maleńkich kropelek tańczących w zjeżeniu ledwie widocznych, porastających delikatność ciała włosków. Dławiący i wiążący głos w gardle, który z wypuszczanych arytmicznie przez drżące usta sylab w końcu tworzą zdań całość chwiejną i rozchybotaną. Jak mogła go zostawić? Jak nie pomyśleć? Jak skazać na głód i samotność zwierzęcie tak silnie jej bliskie i oddane? Wymagające opiekuńczych ramion, bliskości osobnika, który o niego zadba i się zatroszczy. Kupiła go zaraz po rozstaniu z Olafem, niemal na wejściu otulając ciepłem dotyku i przywiązania, wtulając weń z pieszczotą smukłych palców dotyku, w zamian domagając miłości, która byłaby odmiennie niezachwiana i szczera. Nie myślała. W tamtej chwili wszystko, czego pragnęła uparcie to spokój. Stabilny. I martwy. Nie chciała czuć już nic. Żadnych emocji. Żadnych palących serce i duszę uczuć. Żadnego przywiązania. Niczego, poza opadającym i gasnącym pod powiekami światem.
Drżąca ręka nieporuszenie trwając zastyga wygięta napięciem na dzwonku do drzwi, gdy do uszu kobiety docierają donośne kroki mężczyzny, przeliczane i obracane w każdej myśli wywrotnej, krążącej wokół rozhuśtanego emocjami wyczekiwania. Szczęk poruszanych zamków podsyca nadzieję i zaufanie każąc sądzić w niej z uporem, że w ślad za krokami mężczyzny usłyszy lekkie, ledwie słyszalne uderzenia kocich pazurów o wyściełającą ziemię posadzkę, upatrując w nich tych przynależnych do pełnego dostojeństwa posunięć kroków Chagalla. Mruga kilkakrotnie rozszerzonymi sarnimi oczyma, kiedy mężczyzna wyraźnie zdenerwowany i przejęty w emocjach palących dotyka swoich ust w zaniemówieniu. Spuszcza wzrok na swoje ciało, przesuwa po śladach omiatanych jeszcze chwilę temu wzrokiem Sorsy plamkach czerwieni je znaczących. Dodaje dwa do dwóch. Uśmiecha się łagodnie i spokojnie, choć same spojrzenie zdaje się być zawstydzone i kruche, gdy w końcu długą, wychudzoną rękę opuszcza z dzwonka, zaciskając niczym zawstydzone dziecko na naciąganej z uporem na udo koszulce, miętosząc ją z niepokojem smukłych palców. I o ile wzrok Sorsy w tym momencie bacznie obserwuje, w tych wszystkich znaczących tę rękę maleńkich plamkach farby wyłapuje świeżą, znaczącą ją bezwzględnie bliznę, wybijającą się wypukłością na bladej skórze kobiety, która niknie zaraz za wypuszczanym miękko przez jej poruszające się usta zaklęciem, zbyt późno nadchodząc, by nie zostać poprzez wprawne oczy zauważona.
- To, to nie to, o czym pan myśli - rzuca krótko, na moment odwracając spojrzenie od jego wnikliwych oczu, ewidentnie i wyraźnie uciekając od zawieszonego przezeń pytania, choć same jej słowa pobrzmiewają chęcią wyrzeczenia i spowiedzi. - Ja czasem zbyt głęboko czuję, przyciągając rekiny. Przyciągając złych ludzi do siebie, panie Sorsa. To moja wina, że mnie nieraz krzywdzą - głos z każdym przeciekającym przez drżące usta słowem cichnie, zamieniając się niemal w szept. W samej głębi jej oczu odnaleźć przy tym można cały ten kłębiący się wewnątrz niej smutek i gorycz, choć absurdalnie w słowach, a nawet w swoich myślach obwinia samą siebie. Dopiero gdy słowa pełne zapewnień o bezpieczeństwie kociego sfinksa zstępują zza ust mężczyzny zawieszane w przestrzeni jej spojrzenie na nowo powraca już pełne spokoju i ulgi jaśniejąc w spływającej na kobietę równowadze. Na zaproszenie wchodzi do środka, omiatając wzrokiem przestrzeń, wołając ciepłem głosu Chagalla, w którym pobrzmiewa troska i poczucie swego rodzaju winy. Choć ten słysząc głos swojej pani jedynie zwraca ku niej wytrzeszczone do granic możliwości oczy podążające zaraz za małą główką wciśniętą pomiędzy sterczące szeroko wynaturzenie wielkie jego uszy. Bynajmniej nie podchodzi bliżej. Wpatruje się jedynie w nią chwilę, zupełnie niewzruszony odwiedzinami, a raczej bezwzględnie mocno sfochowany i obrażony, bo w końcu odwraca się do niej tyłem, na nowo bawiąc się rzuconą mu wcześniej przez Untamo, wylizaną doszczętnie rybią skórą.
- Musi Pan być naprawdę dobrym, wspaniałym człowiekiem, panie Sorsa. On nie akceptuje żadnych mężczyzn - słowa brzmią nieopisaną szczerością. Niewymuszenie autentyczne i pewne. Podchodzi bliżej Chagalla, raptownie łapiąc go za brzuch i wtulając w ciepło gładkiej jego skóry, nos przytykając do jego pyszczka i składając na nim pełen przeprosin pocałunek, choć ten zdaje się robić wszystko, by poczuła się winna, próbując uciec przed spojrzeniem jej oczu i nie chcianą przez niego czułością. - Przepraszam, kochanie - rzuca w jego kierunku, pieszcząc pomiędzy odstającymi na boki uszami, usiłując wkupić się na nowo w jego łaski.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować za to, że się pan nim zajął. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś mu się stało. To jedyny facet w moim życiu, który zawsze jest ze mną zupełnie szczery i lojalny. Jedyny, który mimo moich wad kocha mnie bezwzględnie. Nawet teraz, gdy tak bardzo udaje obrażonego. Ma swoje powody. Sama zresztą czuję się winna, pozbawiona rozumu zostawiając go na tak długo zdanego na samego siebie, jak gdyby wcale nic dla mnie nie znaczył, a przecież znaczy aż tyle - wyrzuca z siebie cały szereg ciążących na języku słów, wystrzeliwując je z siebie z prędkością niemal światła, w końcu przygryzając ich resztę w kącik zebranych do wnętrza, zaciśniętych lekkim przygryzieniem ust, wbijając błyszczące tęczówki oczu w te sobie naprzeciw, przynależne mężczyźnie. - Nie chcę przeszkadzać.
Drżąca ręka nieporuszenie trwając zastyga wygięta napięciem na dzwonku do drzwi, gdy do uszu kobiety docierają donośne kroki mężczyzny, przeliczane i obracane w każdej myśli wywrotnej, krążącej wokół rozhuśtanego emocjami wyczekiwania. Szczęk poruszanych zamków podsyca nadzieję i zaufanie każąc sądzić w niej z uporem, że w ślad za krokami mężczyzny usłyszy lekkie, ledwie słyszalne uderzenia kocich pazurów o wyściełającą ziemię posadzkę, upatrując w nich tych przynależnych do pełnego dostojeństwa posunięć kroków Chagalla. Mruga kilkakrotnie rozszerzonymi sarnimi oczyma, kiedy mężczyzna wyraźnie zdenerwowany i przejęty w emocjach palących dotyka swoich ust w zaniemówieniu. Spuszcza wzrok na swoje ciało, przesuwa po śladach omiatanych jeszcze chwilę temu wzrokiem Sorsy plamkach czerwieni je znaczących. Dodaje dwa do dwóch. Uśmiecha się łagodnie i spokojnie, choć same spojrzenie zdaje się być zawstydzone i kruche, gdy w końcu długą, wychudzoną rękę opuszcza z dzwonka, zaciskając niczym zawstydzone dziecko na naciąganej z uporem na udo koszulce, miętosząc ją z niepokojem smukłych palców. I o ile wzrok Sorsy w tym momencie bacznie obserwuje, w tych wszystkich znaczących tę rękę maleńkich plamkach farby wyłapuje świeżą, znaczącą ją bezwzględnie bliznę, wybijającą się wypukłością na bladej skórze kobiety, która niknie zaraz za wypuszczanym miękko przez jej poruszające się usta zaklęciem, zbyt późno nadchodząc, by nie zostać poprzez wprawne oczy zauważona.
- To, to nie to, o czym pan myśli - rzuca krótko, na moment odwracając spojrzenie od jego wnikliwych oczu, ewidentnie i wyraźnie uciekając od zawieszonego przezeń pytania, choć same jej słowa pobrzmiewają chęcią wyrzeczenia i spowiedzi. - Ja czasem zbyt głęboko czuję, przyciągając rekiny. Przyciągając złych ludzi do siebie, panie Sorsa. To moja wina, że mnie nieraz krzywdzą - głos z każdym przeciekającym przez drżące usta słowem cichnie, zamieniając się niemal w szept. W samej głębi jej oczu odnaleźć przy tym można cały ten kłębiący się wewnątrz niej smutek i gorycz, choć absurdalnie w słowach, a nawet w swoich myślach obwinia samą siebie. Dopiero gdy słowa pełne zapewnień o bezpieczeństwie kociego sfinksa zstępują zza ust mężczyzny zawieszane w przestrzeni jej spojrzenie na nowo powraca już pełne spokoju i ulgi jaśniejąc w spływającej na kobietę równowadze. Na zaproszenie wchodzi do środka, omiatając wzrokiem przestrzeń, wołając ciepłem głosu Chagalla, w którym pobrzmiewa troska i poczucie swego rodzaju winy. Choć ten słysząc głos swojej pani jedynie zwraca ku niej wytrzeszczone do granic możliwości oczy podążające zaraz za małą główką wciśniętą pomiędzy sterczące szeroko wynaturzenie wielkie jego uszy. Bynajmniej nie podchodzi bliżej. Wpatruje się jedynie w nią chwilę, zupełnie niewzruszony odwiedzinami, a raczej bezwzględnie mocno sfochowany i obrażony, bo w końcu odwraca się do niej tyłem, na nowo bawiąc się rzuconą mu wcześniej przez Untamo, wylizaną doszczętnie rybią skórą.
- Musi Pan być naprawdę dobrym, wspaniałym człowiekiem, panie Sorsa. On nie akceptuje żadnych mężczyzn - słowa brzmią nieopisaną szczerością. Niewymuszenie autentyczne i pewne. Podchodzi bliżej Chagalla, raptownie łapiąc go za brzuch i wtulając w ciepło gładkiej jego skóry, nos przytykając do jego pyszczka i składając na nim pełen przeprosin pocałunek, choć ten zdaje się robić wszystko, by poczuła się winna, próbując uciec przed spojrzeniem jej oczu i nie chcianą przez niego czułością. - Przepraszam, kochanie - rzuca w jego kierunku, pieszcząc pomiędzy odstającymi na boki uszami, usiłując wkupić się na nowo w jego łaski.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować za to, że się pan nim zajął. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś mu się stało. To jedyny facet w moim życiu, który zawsze jest ze mną zupełnie szczery i lojalny. Jedyny, który mimo moich wad kocha mnie bezwzględnie. Nawet teraz, gdy tak bardzo udaje obrażonego. Ma swoje powody. Sama zresztą czuję się winna, pozbawiona rozumu zostawiając go na tak długo zdanego na samego siebie, jak gdyby wcale nic dla mnie nie znaczył, a przecież znaczy aż tyle - wyrzuca z siebie cały szereg ciążących na języku słów, wystrzeliwując je z siebie z prędkością niemal światła, w końcu przygryzając ich resztę w kącik zebranych do wnętrza, zaciśniętych lekkim przygryzieniem ust, wbijając błyszczące tęczówki oczu w te sobie naprzeciw, przynależne mężczyźnie. - Nie chcę przeszkadzać.
Untamo Sorsa
Re: 09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:54
Untamo SorsaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Helsinki, Finlandia
Wiek : 54 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : zastępca dowódcy na Wydziale Kryminalno-Śledczym Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : mistrz pościgów (I), obrońca (I), lider (II)
Statystyki : alchemia: 7 / magia użytkowa: 37 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 18 / charyzma: 27 / wiedza ogólna: 15
Sorsa uśmiechnął się szczerze, w momencie gdy Lykke zarzuciła mu bycie dobrym i wspaniałym człowiekiem. Umiał przyjąć komplement, nawet jeżeli te czasami wydawały się mu jakby niepasowne i często zbyt sztampowe lub wręcz śmieszne. Przez ten czas, gdy Lykke mieszkała tu czy raczej – pomieszkiwała, pomiędzy swoimi wyjazdami, nagłymi zniknięciami czy innymi przewrotami, które to Untamo traktował jako wybryki młodości. Ronneberg mogłaby być jego córką, ba – może nawet powinna być jego córką, wtedy próbowałby ochronić ją przed sklaczeniami, głupimi życiowymi decyzjami i nieudanymi małżeństwami. Nie był jednak degeneratem – chociaż zdarzało mu się odczuwać irracjonalną chęć opieki nad każdym skrzywdzonym stworzeniem, odczuwanie patologicznie ojcowskich uczuć wobec kobiet dorosłych, nie dzieci, wydawało mu się nie na miejscu. Lykke powinna była uważać. Powinna była sama zadbać o siebie, nawet, jeżeli w jej przypadku nieszczęście zdarzało się częściej, niż w przypadku innych.
Życie Sorsy przesączone było obecnością kobiet. Płeć piękna jawiła mu się jako silna – najpierw pod postacią matki, która na swoich wąskich ramionach nosiła ich wspólny los, potem pod postacią Klary – jego dawnej narzeczonej, która jedną decyzją postanowiła zawalić wizję ich wspólnej przyszłości i roztrzaskać jego serce w pył (brutalna to siła, ale wciąż siła), a na końcu pod postacią Klary, która wychowana na ulicach Ymiru wyrosła na niezależną, godną podziwu istotę.
Siła Lykke została albo nieobnażona, albo zwyczajnie obnażać nie było czego.
Być może była zwyczajnie artystyczną mimozą. Członkiem społeczeństwa zbyt wrażliwym, by funkcjonować bez blizn.
- Wychowała mnie kobieta, a potem wraz z nią wychowałem córkę – oświadczył, jakby to miało wyjaśnić nagłą miłość kotów do jego męskiej obecności. Untamo właściwie założył, może nieco zuchwale, że w kontakcie z istotami takimi jak te – łyse czy futrzaste – należało po prostu nie narzucać się. Pozwolić im na posiadanie własnej przestrzeni i wpuścić je do swojej, kiedy te tylko wyrażą takową ochotę. Uniżyć się nieco, skoro za uniżenie te czekała go sympatia, miłość i cień zadowolonego pomruku. – Może mam w sobie pierwiastek kobiety i trochę go zmyliłem – był to oczywiście żart, kolejny dowód zdolności teatralnych Sorsy, który był w stanie zagaić młodą dziewczynę, byle tylko zdobyć nieco jej sympatii i wydobyć szczery uśmiech z jej fizjonomii.
Kiedy Lykke mówi dalej, przyzwyczajona chyba do tego, że nikt oczarowany jej wielkimi oczami nie pozwoli sobie na przerwanie – Sorsa milczy i faktycznie wysłuchuje jej stwierdzeń, jakkolwiek krępujące czy zabawne by one nie były. Musiał być dobrym słuchaczem, w innym przypadku byłby fatalnym Strażnikiem.
- Dobrze wiesz, że zwierzę nie powinno pozostawać tak długo same, nawet jeżeli to dość… Niezależny gatunek – przyznał z ojcowską nutą, wręcz pouczająco, w końcu z początku nawet przeszło mu przez myśl, że Lykke już nigdy nie wróci, a Sorsa zostanie faktycznym, kocim dziadkiem z dwójką wnucząt. – Następnym razem możesz go u mnie zostawić, a nie pozostawiać na pastwę losu, wtedy na pewno nic mu się nie stanie… – głos pozostawał bardziej zatroskany, niż ganiący. Teraz mężczyzna wiedział już w końcu, że czerwone plamki na ciele Ronneberg nie były krwią, a farbą, nie musiał działać nagle, mógł uspokoić się i nakazać jej zająć miejsce… Ale nie na kanapie. Szkoda byłoby ją pobrudzić… - Nie przeszkadzasz, nie aż tak… Dobrze, że mimo wszystko po niego wróciłaś. Był bardzo głodny, pewnie dlatego podchodził do mnie tak ufnie. Ja ci go oddam, ale to ładny, rasowy kot. Co gdyby ktoś zabrał go dla siebie albo sprzedał? – westchnął. Przeszedł kilka kroków, ponownie w kierunku kuchni, by wynosząc stamtąd ścierkę, powrócić do salonu. Ta ułożona na szorstkim materiale starej, wysłużonej kanapy, zasugerowała, że Lykke może zająć miejsce. – Usiądź, akurat robiłem jedzenie, możemy zjeść razem, pewnie nic sobie nie ugotowałaś… – szczupłą sylwetka artystki budziła w nim chęć podania posiłku. Nawet, jeżeli było to może nieco narzucające.
Życie Sorsy przesączone było obecnością kobiet. Płeć piękna jawiła mu się jako silna – najpierw pod postacią matki, która na swoich wąskich ramionach nosiła ich wspólny los, potem pod postacią Klary – jego dawnej narzeczonej, która jedną decyzją postanowiła zawalić wizję ich wspólnej przyszłości i roztrzaskać jego serce w pył (brutalna to siła, ale wciąż siła), a na końcu pod postacią Klary, która wychowana na ulicach Ymiru wyrosła na niezależną, godną podziwu istotę.
Siła Lykke została albo nieobnażona, albo zwyczajnie obnażać nie było czego.
Być może była zwyczajnie artystyczną mimozą. Członkiem społeczeństwa zbyt wrażliwym, by funkcjonować bez blizn.
- Wychowała mnie kobieta, a potem wraz z nią wychowałem córkę – oświadczył, jakby to miało wyjaśnić nagłą miłość kotów do jego męskiej obecności. Untamo właściwie założył, może nieco zuchwale, że w kontakcie z istotami takimi jak te – łyse czy futrzaste – należało po prostu nie narzucać się. Pozwolić im na posiadanie własnej przestrzeni i wpuścić je do swojej, kiedy te tylko wyrażą takową ochotę. Uniżyć się nieco, skoro za uniżenie te czekała go sympatia, miłość i cień zadowolonego pomruku. – Może mam w sobie pierwiastek kobiety i trochę go zmyliłem – był to oczywiście żart, kolejny dowód zdolności teatralnych Sorsy, który był w stanie zagaić młodą dziewczynę, byle tylko zdobyć nieco jej sympatii i wydobyć szczery uśmiech z jej fizjonomii.
Kiedy Lykke mówi dalej, przyzwyczajona chyba do tego, że nikt oczarowany jej wielkimi oczami nie pozwoli sobie na przerwanie – Sorsa milczy i faktycznie wysłuchuje jej stwierdzeń, jakkolwiek krępujące czy zabawne by one nie były. Musiał być dobrym słuchaczem, w innym przypadku byłby fatalnym Strażnikiem.
- Dobrze wiesz, że zwierzę nie powinno pozostawać tak długo same, nawet jeżeli to dość… Niezależny gatunek – przyznał z ojcowską nutą, wręcz pouczająco, w końcu z początku nawet przeszło mu przez myśl, że Lykke już nigdy nie wróci, a Sorsa zostanie faktycznym, kocim dziadkiem z dwójką wnucząt. – Następnym razem możesz go u mnie zostawić, a nie pozostawiać na pastwę losu, wtedy na pewno nic mu się nie stanie… – głos pozostawał bardziej zatroskany, niż ganiący. Teraz mężczyzna wiedział już w końcu, że czerwone plamki na ciele Ronneberg nie były krwią, a farbą, nie musiał działać nagle, mógł uspokoić się i nakazać jej zająć miejsce… Ale nie na kanapie. Szkoda byłoby ją pobrudzić… - Nie przeszkadzasz, nie aż tak… Dobrze, że mimo wszystko po niego wróciłaś. Był bardzo głodny, pewnie dlatego podchodził do mnie tak ufnie. Ja ci go oddam, ale to ładny, rasowy kot. Co gdyby ktoś zabrał go dla siebie albo sprzedał? – westchnął. Przeszedł kilka kroków, ponownie w kierunku kuchni, by wynosząc stamtąd ścierkę, powrócić do salonu. Ta ułożona na szorstkim materiale starej, wysłużonej kanapy, zasugerowała, że Lykke może zająć miejsce. – Usiądź, akurat robiłem jedzenie, możemy zjeść razem, pewnie nic sobie nie ugotowałaś… – szczupłą sylwetka artystki budziła w nim chęć podania posiłku. Nawet, jeżeli było to może nieco narzucające.
I'm prepared for this
I never shoot to miss
I never shoot to miss
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:54
Na dźwięk płynących z ust Sorsy słów przechyla głowę lekko na bok z wyrazem zaskoczenia wyrysowanym na drobnej delikatnej twarzyczce, jak gdyby zupełnie nie rozumiejąc, co właściwie mężczyzna ma na myśli rzucając ową uwagę, bo co jak co, zdanie zdaje jej się zupełnie z kontekstu rozmowy wyrwanym, a co najmniej zupełnie dlań niejasnym. Rozsiadając w końcu na jednym z krzeseł z kolanem wyciągniętym bez najmniejszego skrępowania odsłoniętymi jej z wiszącej na chudym ciele koszulki - udami pod samą brodę, zawiesza nań rękę, brodę opierając o dłoń z tym samym niezbyt zrozumiałym uśmiechem wyrytym na pełnych ustach, bez słowa wpatrując w mężczyznę z niejakim upodobaniem, jak gdyby w pewnym sensie przypominał jej on ojca - człowieka pełnego wypisanej w oczach troski i ciepła, napełniającego w jakiś magiczny, iluzoryczny sposób osoby wokół stabilnym, nieruchomym spokojem. W końcu kolejne słowa “wytłumaczeń” sprawiają, że wybucha radosnym, melodyjnym śmiechem.
- Posiadanie kota wcale nie oznacza, że ma pan w sobie więcej kobiecych genów. Wbrew wszystkiemu, poza starymi pannami koty niekiedy wolą silne, męskie towarzystwo, szukając instynktownie bezpieczeństwa w samcach alfa znacznie częściej, niż w pełnej kruchości istocie, która sama nieraz nie potrafi o siebie samą zadbać - wyrzuca z siebie z wciąż niegasnącym z ust uśmiechem, błyszczącymi oczyma wpatrując się jeszcze chwilę w Sorsę, nim zeskakuje z krzesła i pochwytuje zwierzęcie w swoje ramiona, składając buziaka na jego pełnym pokazowej, teatralnej wręcz urazy pyszczku, długimi palcami przeczesując delikatną skórę pomiędzy jego wystającymi ku górze uszami.
- Chagall nawet w najmniejszy sposób nigdy nie akceptuje moich partnerów, sądząc być może, że nie mam ku nim szczęścia, albo że nikt inny nie ma prawa zabierać uwagi jego pani. Zwierzęta czują w końcu złych ludzi, prawda? - wbija roziskrzone spojrzenie rozszerzonych do granic oczu prosto i głęboko w oczy mężczyzny, jak gdyby w ich głębi szukając jakiegoś rodzaju potwierdzenia, a może tylko i wyłącznie pragnąc go mimo wszystko. - On pana wyczuł. Wyczuł, że jest pan dobrym człowiekiem. Dużo ludzi próbowało go przekupić smakołykami, ale jest na tyle uparty i konsekwentny w swoim czuciu, że nawet gdyby umierał z głodu nie tknął by nic od osoby, której nie zaakceptuje - przerywa ledwie na moment - Potrafi nie tylko mocno drapać, ale i gryźć - rzucając jeszcze krótko i dźwięcznie z nieskrępowanym uśmiechem tym razem jawiącym się jedynie w błyszczących refleksami bursztynu oczach, które gasną zaraz wraz z wysupłanym z ust Kruczego strażnika pouczeniem przypominającym kobiecie o niepodważalnej przewinie. Mimo wszystko wysłuchuje rzucanych uwag z lekko spuszczoną w dół głową, w żaden sposób nie mając mu ich za złe. Raczej sprawiając wrażenie osoby wyraźnie winnej, w milczeniu znoszącej każdą narzucaną jej karę, jak gdyby w jakiś absurdalny sposób do niej przywykłej, bo co, jak co, wiecznie oceniano ją niezbyt pochlebnie i ostro.
- Nie chcę nawet myśleć, że mogłabym go stracić, że mógłby trafić w czyjeś obce ręce. Przepraszam - przygryza kącik ust, wyraźnie przejęta samą myślą i absurdalnie przepraszając właśnie mężczyznę, który pozostawia ją na moment w salonie pojawiając się z wiszącą w dłoniach ścierką. Zaskoczona unosi brwi w ciemnej ramie spojrzenia, obserwując uważnie jego poczynania. W końcu przerzuca spojrzenie po swoim ciele, jak gdyby doszukując niewidocznie jawiących się zabrudzeń, by uniesione pytająco spojrzenie utkwić na nowo w mężczyźnie, bo co, jak co, resztki farby jej samej zdają się wyschniętymi. - Wie pan, kiedyś tańczyłam w balecie… całą swoją młodość i byłam przyzwyczajona.. dalej jestem… Bezustannie wciąż odmawiam sobie posiłków - w końcu skina lekko głową, porzucając kota na ziemi i siadając na wyznaczonym sobie, okrytym kuchenną ścierką miejscu.
- Posiadanie kota wcale nie oznacza, że ma pan w sobie więcej kobiecych genów. Wbrew wszystkiemu, poza starymi pannami koty niekiedy wolą silne, męskie towarzystwo, szukając instynktownie bezpieczeństwa w samcach alfa znacznie częściej, niż w pełnej kruchości istocie, która sama nieraz nie potrafi o siebie samą zadbać - wyrzuca z siebie z wciąż niegasnącym z ust uśmiechem, błyszczącymi oczyma wpatrując się jeszcze chwilę w Sorsę, nim zeskakuje z krzesła i pochwytuje zwierzęcie w swoje ramiona, składając buziaka na jego pełnym pokazowej, teatralnej wręcz urazy pyszczku, długimi palcami przeczesując delikatną skórę pomiędzy jego wystającymi ku górze uszami.
- Chagall nawet w najmniejszy sposób nigdy nie akceptuje moich partnerów, sądząc być może, że nie mam ku nim szczęścia, albo że nikt inny nie ma prawa zabierać uwagi jego pani. Zwierzęta czują w końcu złych ludzi, prawda? - wbija roziskrzone spojrzenie rozszerzonych do granic oczu prosto i głęboko w oczy mężczyzny, jak gdyby w ich głębi szukając jakiegoś rodzaju potwierdzenia, a może tylko i wyłącznie pragnąc go mimo wszystko. - On pana wyczuł. Wyczuł, że jest pan dobrym człowiekiem. Dużo ludzi próbowało go przekupić smakołykami, ale jest na tyle uparty i konsekwentny w swoim czuciu, że nawet gdyby umierał z głodu nie tknął by nic od osoby, której nie zaakceptuje - przerywa ledwie na moment - Potrafi nie tylko mocno drapać, ale i gryźć - rzucając jeszcze krótko i dźwięcznie z nieskrępowanym uśmiechem tym razem jawiącym się jedynie w błyszczących refleksami bursztynu oczach, które gasną zaraz wraz z wysupłanym z ust Kruczego strażnika pouczeniem przypominającym kobiecie o niepodważalnej przewinie. Mimo wszystko wysłuchuje rzucanych uwag z lekko spuszczoną w dół głową, w żaden sposób nie mając mu ich za złe. Raczej sprawiając wrażenie osoby wyraźnie winnej, w milczeniu znoszącej każdą narzucaną jej karę, jak gdyby w jakiś absurdalny sposób do niej przywykłej, bo co, jak co, wiecznie oceniano ją niezbyt pochlebnie i ostro.
- Nie chcę nawet myśleć, że mogłabym go stracić, że mógłby trafić w czyjeś obce ręce. Przepraszam - przygryza kącik ust, wyraźnie przejęta samą myślą i absurdalnie przepraszając właśnie mężczyznę, który pozostawia ją na moment w salonie pojawiając się z wiszącą w dłoniach ścierką. Zaskoczona unosi brwi w ciemnej ramie spojrzenia, obserwując uważnie jego poczynania. W końcu przerzuca spojrzenie po swoim ciele, jak gdyby doszukując niewidocznie jawiących się zabrudzeń, by uniesione pytająco spojrzenie utkwić na nowo w mężczyźnie, bo co, jak co, resztki farby jej samej zdają się wyschniętymi. - Wie pan, kiedyś tańczyłam w balecie… całą swoją młodość i byłam przyzwyczajona.. dalej jestem… Bezustannie wciąż odmawiam sobie posiłków - w końcu skina lekko głową, porzucając kota na ziemi i siadając na wyznaczonym sobie, okrytym kuchenną ścierką miejscu.
Untamo Sorsa
Re: 09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:57
Untamo SorsaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Helsinki, Finlandia
Wiek : 54 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : zastępca dowódcy na Wydziale Kryminalno-Śledczym Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : mistrz pościgów (I), obrońca (I), lider (II)
Statystyki : alchemia: 7 / magia użytkowa: 37 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 18 / charyzma: 27 / wiedza ogólna: 15
Sorsa był dobrym człowiekiem, nawet jeżeli czasami wydawał się po prostu oschłym facetem w wieku średnim. Był gotowy dbać o wszystkie słabsze od siebie istoty, co zawierało w sobie zarówno Lykke, jak i jej opuszczonego kota, który z głodu mógłby nawet zarzygać mu parkiet. Teraz kiedy ta przemawiała, nawet jeżeli z częścią jej słów powinien się nie zgodzić czy po prostu wdać się w polemikę – zwyczajnie wysłuchiwał jej. Nie przerywał, pozwolił się wykazać. Kroił ostatnie cząstki warzyw, które miał podać razem z rybą, tylko co jakiś czas obracając się ku Ronneberg, byle tylko utwierdzić ją w przekonaniu, że nie mówi do próżni.
- Jest do ciebie przywiązany, gdyby tobie stała się krzywda, pewnie i na jego zdrowiu odbiłoby się to szkodliwie – próbuje zakomunikować, kiedy to zetknęli się spojrzeniami. Właściwie właśnie w to wierzy – nigdy nie odbierał kotów za stworzenia okrutnie wręcz wierne. Psy, w przeciwieństwie do kotów, pozostawały zwierzętami stadnymi – potrafiły traktować człowieka niczym równego sobie. Przebywając z kotem wiecznie miał wrażenie ich wyższości, a swojej niższości. – Nie wiem czy jestem dobrym człowiekiem, sąsiadko, staram się jednak za wszelką cenę. Uważam, że nie jest wielkim wyczynem nie krzywdzić. Na pewno wiesz jak się mówi – każdy człowiek z natury jest dobry. To nasze wybory spaczają nasz obraz… – nie chciał brzmieć pouczająco, chociaż niestety tak mu to wszystko wyszło. Zawstydzało go poniekąd stwierdzenie Lykke, chociaż właśnie do takiej opinii dążył przez całe życie, najpierw wychowywany przez matkę, potem przez społeczeństwo, a na końcu wychowując Klarę. Chciał wierzyć, że faktycznie był osobą dobrą i godną zaufania. Miał powody by twierdzić tak, w końcu część z sąsiadów i część ze znajomych właśnie do niego zwracało się o pomoc.
Po chwili przed nosem Lykke ustawiono talerzyk z marynowanymi śledziami podanymi w towarzystwie białej cebuli, groszku, kopru, sosu musztardowego i chłodnych już ziemniaków. Sorsa nie przyzwyczajony był do dużych porcji, toteż być może i zassany żołądek byłej baletnicy mógłby pochłonąć ją całą. Nie była to najbardziej wykwintna kuchnia, jednak była tym, co wyniósł z fińskiego domu.
- Nie wiem czy posmakuje ci, ale u nas w Helsinkach tak jadało się jeszcze kilka… Kilkadziesiąt lat temu… – uśmiechnął się ku niej, jakby odsuwając na bok przeprosiny, które przed chwilą wystosowała. Wiedział, że kobiety w takim wieku nie nauczy się już raczej niczego, a szansy na zmiany zachowania pozostawały niezwykle niskie. Należało się chyba cieszyć chociażby tym, że zdecydowała się żałować swojego bezmyślnego uczynku… - Co jadają baletnice? Nie mam o tym zielonego pojęcia… – powiedział, siadając na krześle obok niej. Właściwie… Było to bardzo przyjemne. Móc zjeść posiłek w obecności kogoś z kim nie rozmawiało się tak często. Ktoś mógł zarzucić im, że nie mieli wspólnych tematów, ale to przecież bzdura. Właśnie w takich sytuacjach najwięcej kart odkryć można było razem. – Skoro jemy już w mojej kuchni, chyba możesz mówić mi po imieniu. Jeżeli twój kot nie krępuje się przy mnie, chyba ty też nie musisz… – zaproponował, kierując się raczej chęcią uproszczenia ich komunikacji i drobnego przemianowania ich relacji. Byli sąsiadami, nawet pomimo różnicy wieku ich dzielącej. – Kruczy Strażnicy też często odmawiają sobie posiłków, wiesz? Wolimy ślęczeć nad papierami do późna i zapominać o podstawowych potrzebach organizmu… – zażartował, już widelcem sięgając po kawałek mięsa.
- Jest do ciebie przywiązany, gdyby tobie stała się krzywda, pewnie i na jego zdrowiu odbiłoby się to szkodliwie – próbuje zakomunikować, kiedy to zetknęli się spojrzeniami. Właściwie właśnie w to wierzy – nigdy nie odbierał kotów za stworzenia okrutnie wręcz wierne. Psy, w przeciwieństwie do kotów, pozostawały zwierzętami stadnymi – potrafiły traktować człowieka niczym równego sobie. Przebywając z kotem wiecznie miał wrażenie ich wyższości, a swojej niższości. – Nie wiem czy jestem dobrym człowiekiem, sąsiadko, staram się jednak za wszelką cenę. Uważam, że nie jest wielkim wyczynem nie krzywdzić. Na pewno wiesz jak się mówi – każdy człowiek z natury jest dobry. To nasze wybory spaczają nasz obraz… – nie chciał brzmieć pouczająco, chociaż niestety tak mu to wszystko wyszło. Zawstydzało go poniekąd stwierdzenie Lykke, chociaż właśnie do takiej opinii dążył przez całe życie, najpierw wychowywany przez matkę, potem przez społeczeństwo, a na końcu wychowując Klarę. Chciał wierzyć, że faktycznie był osobą dobrą i godną zaufania. Miał powody by twierdzić tak, w końcu część z sąsiadów i część ze znajomych właśnie do niego zwracało się o pomoc.
Po chwili przed nosem Lykke ustawiono talerzyk z marynowanymi śledziami podanymi w towarzystwie białej cebuli, groszku, kopru, sosu musztardowego i chłodnych już ziemniaków. Sorsa nie przyzwyczajony był do dużych porcji, toteż być może i zassany żołądek byłej baletnicy mógłby pochłonąć ją całą. Nie była to najbardziej wykwintna kuchnia, jednak była tym, co wyniósł z fińskiego domu.
- Nie wiem czy posmakuje ci, ale u nas w Helsinkach tak jadało się jeszcze kilka… Kilkadziesiąt lat temu… – uśmiechnął się ku niej, jakby odsuwając na bok przeprosiny, które przed chwilą wystosowała. Wiedział, że kobiety w takim wieku nie nauczy się już raczej niczego, a szansy na zmiany zachowania pozostawały niezwykle niskie. Należało się chyba cieszyć chociażby tym, że zdecydowała się żałować swojego bezmyślnego uczynku… - Co jadają baletnice? Nie mam o tym zielonego pojęcia… – powiedział, siadając na krześle obok niej. Właściwie… Było to bardzo przyjemne. Móc zjeść posiłek w obecności kogoś z kim nie rozmawiało się tak często. Ktoś mógł zarzucić im, że nie mieli wspólnych tematów, ale to przecież bzdura. Właśnie w takich sytuacjach najwięcej kart odkryć można było razem. – Skoro jemy już w mojej kuchni, chyba możesz mówić mi po imieniu. Jeżeli twój kot nie krępuje się przy mnie, chyba ty też nie musisz… – zaproponował, kierując się raczej chęcią uproszczenia ich komunikacji i drobnego przemianowania ich relacji. Byli sąsiadami, nawet pomimo różnicy wieku ich dzielącej. – Kruczy Strażnicy też często odmawiają sobie posiłków, wiesz? Wolimy ślęczeć nad papierami do późna i zapominać o podstawowych potrzebach organizmu… – zażartował, już widelcem sięgając po kawałek mięsa.
I'm prepared for this
I never shoot to miss
I never shoot to miss
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:57
Spokój. Wrasta w końcu niespiesznie i łagodnie w rozbudzone jeszcze biegiem rozgorączkowanej krwi tkanki, wycisza rozedrgany nerwowością umysł i koi. Oddech staje się czysty i miarowy, gdy zaciąga go w głąb sterczących piersi otulonych ciepłem przylegającego doń ciałka zwierzęcia, w którego sierści zatapia opuszki drżących jeszcze nieznacznie palców. Przestrzeń wokół niej cichnie, nie oddając już jakiegokolwiek swego krzyku. Zamykając kobietę w szklanym kloszu bezpieczeństwa i duchowej, może jedynie chwilowej równowagi, zespolonej z jej wolnym i stabilnym oddechem. Wpatruje się rozszerzonymi oczyma w mężczyznę, śledząc każdy jego najmniejszy ruch, lustrując uważnie każdy rys spoglądającej co rusz w jej stronę twarzy, gdy z pewnym rozczuleniem w oczach swych własnych zabiera bijące od niego ciepło i wobec niej serdeczność, pomimo tego noża trzymanego w dłoni.
- Ja myślę, że zwierzęta mimo wszystko łatwo przywiązują i dostosowują się do nowego otoczenia, jak i nowych właścicieli. Tak samo szybko ich zapominając - słowa spływają miękko, ale i nad wyraz przejrzyście zza jej ust brzmiąc wyjątkowo przekonująco. Może sama w nie wierzy, a może wcale mimo wszystko rozwodząc w głębi siebie nad całym tym przywiązaniem i więzią łączącą oba duchy nierozerwalną nicią nie tyle zależności, co prawdziwej nie dającej się podważyć przyjaźni.
- Chciałabym myśleć, że kocha mnie tak bardzo, jak ja jego i że zawsze pomimo wszystko… pomimo moich wariactw i zapomnienia będzie przy mnie, potrafiąc wszystko wybaczyć. Musi czuć, jak wiele dla mnie znaczy, bo wyczuwa dosłownie wszystko, każdą moją emocję. Patrzy tak na mnie tym swoim uważnym, mądrym spojrzeniem, ściągając je na siebie jak magnes i odbierając mi je niczym za magicznym zaklęciem i ja się uspokajam .. - mogłaby mówić i mówić, ale coś w głębi podpowiada jej, że wcale nie powinna, że to nie ładnie i w ogóle powinna dać dojść w końcu do słowa mężczyźnie. Przede wszystkim zaś z każdym kolejnym słowem pobrzmiewając brakiem należytej być może dojrzałości.
- Mi samej zdarza się krzywdzić innych, ale nigdy zamierzenie. Po prostu czasem działam zanadto gorączkowo i impulsywnie, nie myśląc wcale o konsekwencjach, jakie nie tyle mogę ponieść, ale że mogę kogoś swymi słowami czy czymkolwiek innym skrzywdzić - spuszcza lekko głowę, wyraźnie ledwie przez chwilę uciekając spojrzeniem gdzieś dalej, zawieszając je w jakimś tylko i wyłącznie jej widocznym, wyimaginowanym przestrzeni punkcie. - Ja bym to powiedziała inaczej - rodzimy się z czystą kartą i czasem to, co nas spotyka dotyka nas w taki sposób, że to bardzo boli i alo dajemy sobie radę ze swoim cierpieniem, walcząc z nim mniej lub bardziej owocnie, mszcząc być może sami na sobie, albo mścimy się za swoje niepowodzenia na innych - słowa brzmią tak racjonalnie szczerze i niezwykle stanowczo, jak sam głos twardy i niezachwiany, choć w nim gdzieś w samej głębi można wyczuć niejakie zażenowanie, może rozżalenie, jak gdyby sama była na to wszystko zbyt wrażliwa walkę tocząc z samą sobą jedną - nie innymi. Spogląda na ustawiany przed nią, niesiony w towarzystwie genialnego zapachu talerzyk, skinieniem głowy i rysowanym na drobnej twarzyczce uśmiechem dziękując za gościnność mężczyzny i wypisaną w głębi ów gestu odnajdywaną troskę.
- Na pewno będzie smaczne - rzuca krótko zastanawiając się chwilę, by usta mogły wysupłać z głębi odpowiedź na rzucone pytanie. - Zapełniamy żołądki wodą. Czasem połówką jajka, czy wiejskim serkiem. Nie ma bardziej restrykcyjnej diety - teraz brzmi to wszystko pewną pobrzmiewającą wesołością, odmiennie nie wyrzucając z ducha równowagi i stabilności. A mimo to, jej żołądek wcale nie zdaje się wiele większy, niż wtedy, gdy tańczyła. Przełyka maleńki kęs śledzia, obficie obtaczając go wolno w musztardowym sosie jakąś chwilę, jak gdyby z przyzwyczajenia rozważając i przeliczając zawarte w nim kalorie.
- Ale on nie mówił panu po imieniu - śmieje się, z rozbawieniem roziskrzonych oczu wpatrując się w te tak blisko zawisłe przy niej. - Nie wiem, czy mi wypada, choć nie kryję, że tak będzie znacznie prościej - raczy go jednym z najładniejszych swych uśmiechów, skinając lekko głową w wyrazie zgody.
- Znałam jednego Kruczego Strażnika. W przeciwieństwie do pana.. - do ciebie - jest strasznie formalistyczny i sztywny. Jakby ktoś go zaklął, bo nawet gdy byliśmy sami było w nim coś takiego, co nie pozwala mu w pełni odetchnąć i być sobą. Tak po prostu.
- Ja myślę, że zwierzęta mimo wszystko łatwo przywiązują i dostosowują się do nowego otoczenia, jak i nowych właścicieli. Tak samo szybko ich zapominając - słowa spływają miękko, ale i nad wyraz przejrzyście zza jej ust brzmiąc wyjątkowo przekonująco. Może sama w nie wierzy, a może wcale mimo wszystko rozwodząc w głębi siebie nad całym tym przywiązaniem i więzią łączącą oba duchy nierozerwalną nicią nie tyle zależności, co prawdziwej nie dającej się podważyć przyjaźni.
- Chciałabym myśleć, że kocha mnie tak bardzo, jak ja jego i że zawsze pomimo wszystko… pomimo moich wariactw i zapomnienia będzie przy mnie, potrafiąc wszystko wybaczyć. Musi czuć, jak wiele dla mnie znaczy, bo wyczuwa dosłownie wszystko, każdą moją emocję. Patrzy tak na mnie tym swoim uważnym, mądrym spojrzeniem, ściągając je na siebie jak magnes i odbierając mi je niczym za magicznym zaklęciem i ja się uspokajam .. - mogłaby mówić i mówić, ale coś w głębi podpowiada jej, że wcale nie powinna, że to nie ładnie i w ogóle powinna dać dojść w końcu do słowa mężczyźnie. Przede wszystkim zaś z każdym kolejnym słowem pobrzmiewając brakiem należytej być może dojrzałości.
- Mi samej zdarza się krzywdzić innych, ale nigdy zamierzenie. Po prostu czasem działam zanadto gorączkowo i impulsywnie, nie myśląc wcale o konsekwencjach, jakie nie tyle mogę ponieść, ale że mogę kogoś swymi słowami czy czymkolwiek innym skrzywdzić - spuszcza lekko głowę, wyraźnie ledwie przez chwilę uciekając spojrzeniem gdzieś dalej, zawieszając je w jakimś tylko i wyłącznie jej widocznym, wyimaginowanym przestrzeni punkcie. - Ja bym to powiedziała inaczej - rodzimy się z czystą kartą i czasem to, co nas spotyka dotyka nas w taki sposób, że to bardzo boli i alo dajemy sobie radę ze swoim cierpieniem, walcząc z nim mniej lub bardziej owocnie, mszcząc być może sami na sobie, albo mścimy się za swoje niepowodzenia na innych - słowa brzmią tak racjonalnie szczerze i niezwykle stanowczo, jak sam głos twardy i niezachwiany, choć w nim gdzieś w samej głębi można wyczuć niejakie zażenowanie, może rozżalenie, jak gdyby sama była na to wszystko zbyt wrażliwa walkę tocząc z samą sobą jedną - nie innymi. Spogląda na ustawiany przed nią, niesiony w towarzystwie genialnego zapachu talerzyk, skinieniem głowy i rysowanym na drobnej twarzyczce uśmiechem dziękując za gościnność mężczyzny i wypisaną w głębi ów gestu odnajdywaną troskę.
- Na pewno będzie smaczne - rzuca krótko zastanawiając się chwilę, by usta mogły wysupłać z głębi odpowiedź na rzucone pytanie. - Zapełniamy żołądki wodą. Czasem połówką jajka, czy wiejskim serkiem. Nie ma bardziej restrykcyjnej diety - teraz brzmi to wszystko pewną pobrzmiewającą wesołością, odmiennie nie wyrzucając z ducha równowagi i stabilności. A mimo to, jej żołądek wcale nie zdaje się wiele większy, niż wtedy, gdy tańczyła. Przełyka maleńki kęs śledzia, obficie obtaczając go wolno w musztardowym sosie jakąś chwilę, jak gdyby z przyzwyczajenia rozważając i przeliczając zawarte w nim kalorie.
- Ale on nie mówił panu po imieniu - śmieje się, z rozbawieniem roziskrzonych oczu wpatrując się w te tak blisko zawisłe przy niej. - Nie wiem, czy mi wypada, choć nie kryję, że tak będzie znacznie prościej - raczy go jednym z najładniejszych swych uśmiechów, skinając lekko głową w wyrazie zgody.
- Znałam jednego Kruczego Strażnika. W przeciwieństwie do pana.. - do ciebie - jest strasznie formalistyczny i sztywny. Jakby ktoś go zaklął, bo nawet gdy byliśmy sami było w nim coś takiego, co nie pozwala mu w pełni odetchnąć i być sobą. Tak po prostu.
Untamo Sorsa
Re: 09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:57
Untamo SorsaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Helsinki, Finlandia
Wiek : 54 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : zastępca dowódcy na Wydziale Kryminalno-Śledczym Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : mistrz pościgów (I), obrońca (I), lider (II)
Statystyki : alchemia: 7 / magia użytkowa: 37 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 18 / charyzma: 27 / wiedza ogólna: 15
Wszystko co mówiła, wydawało się mu naiwne, tak przecież idealnie dopasowane do jej młodego wieku. Untamo wiedział, że Lykke miała już swoją bolesną przeszłość, nie pozostawał głuchy na to co o niej mówiono, wiedział, że rozwód nie był z pewnością budującym wspomnieniem… Czuł jednak, że mimo wszystko nie zatraciła swojej dziewczęcej natury, wspominała o swojej porywczości, o swojej „gorącej krwi”, skłonnościach do postępowania emocjonalnego – Sorsa wierzył, że z tego się wyrasta. Córka jego wyrosła szybko, być może zmuszona do tego przez środowisko czy rodzinne warunki. Inspektor przeczuwał, że Ronneberg mogła nie mieć w życiu kogoś, kto wskaże jej drogę w bardzo młodym wieku. Inspektor, jako Kruczy Strażnik, przechodził odpowiednie szkolenia i rozmawiał z wieloma, naprawdę różnymi ludźmi. Poznał się na nich i w głowie przypuszczał już, jakim typem człowieka była jego sąsiadka – zagubiona, być może posiadająca złe wspomnienia z domu, złe doświadczenia z przeszłego małżeństwa. Nauki baletowe które musiała przyjmować, też z pewnością odbiły się na jej życiu, na jej psychice, czyniąc ją taką, jaką była – być może nigdy nie wystarczającą, być może nie osiągającą takich sukcesów, jakich się od niej wymagało. Nie wątpił w to, że Lykke musiała zostać skrzywdzona, inaczej nie mówiłaby o niczym w takim tonie. Szczególnie o zwykłym zwierzęciu.
- Z czasem ci minie – wyrokuje. Wie, że nie ma prawa oceniać faktycznych tendencji Lykke, jednak doświadczenie życiowe może pomóc mu ją określić. – Też kiedyś byłem zawzięty, uparty, bardziej emocjonalny, traktowałem przestępstwo jak zamach na moją własną godność. Czy kogoś tym krzywdziłem? – zawiesił się na chwilę, nie chcąc brzmieć aż nadto pouczająco. – Tak, na pewno. Też nieumyślnie – swoją matkę, swoją córkę, samego siebie – nie miałem czasu na aspekty rodzinne, zostałem sam. To wszystko przez zapalczywość, nie nazwę tego tak jak nazwałaś to ty, nie byłem przecież impulsywny… Ale wyrosłem z tego. Młodość lubi jaskrawe kolory… – stwierdził, już zawieszając się nad posiłkiem. Nie komentował diety baletnic, jakby nie chciało mu się w nią wierzyć. Wiedział, że każda pasja to też powód do wyrzeczeń, znał z widzenia smukłe sylwetki tancerek, jednak te były przecież tak żwawe, tak ruchliwe – skąd miały mieć siłę? Pokręcił głową. Przerzucił kilka składników widelczykiem, uśmiechnął się na sugestię, jakoby to kot nie mówił do niego po imieniu, jednak mina ponownie stężała mu, gdy wspomniała o innym Kruczym Strażniku, jakby ich porównując.
- Chyba trochę przesadzasz… – stwierdził. – Bywam formalny, ale nie umiem być aż tak formalny w obecności kogoś, kto żyje piętro niżej – tłumaczył się. Wiedział, że zachowywał się tak wobec niej ze względu na wiek Klary, tak podobny do wieku Lykke. Tego jednak nie przyzna, uznając to za krępujące zarówno dla niego, jak i dla niej. – Takich jak on wśród nas teraz mało – zamarudził, jak na starszego sąsiada przystało. – Coraz mniej wśród nas formalistów, profesjonalistów, prawdziwych pasjonatów skupionych na sukcesie… Coraz więcej z nas wolałby leżeć i pobierać pensje – powiedział, jakby nie umiał rozdzielić życia prywatnego od zawodowego… I może właśnie tak było?
- Z czasem ci minie – wyrokuje. Wie, że nie ma prawa oceniać faktycznych tendencji Lykke, jednak doświadczenie życiowe może pomóc mu ją określić. – Też kiedyś byłem zawzięty, uparty, bardziej emocjonalny, traktowałem przestępstwo jak zamach na moją własną godność. Czy kogoś tym krzywdziłem? – zawiesił się na chwilę, nie chcąc brzmieć aż nadto pouczająco. – Tak, na pewno. Też nieumyślnie – swoją matkę, swoją córkę, samego siebie – nie miałem czasu na aspekty rodzinne, zostałem sam. To wszystko przez zapalczywość, nie nazwę tego tak jak nazwałaś to ty, nie byłem przecież impulsywny… Ale wyrosłem z tego. Młodość lubi jaskrawe kolory… – stwierdził, już zawieszając się nad posiłkiem. Nie komentował diety baletnic, jakby nie chciało mu się w nią wierzyć. Wiedział, że każda pasja to też powód do wyrzeczeń, znał z widzenia smukłe sylwetki tancerek, jednak te były przecież tak żwawe, tak ruchliwe – skąd miały mieć siłę? Pokręcił głową. Przerzucił kilka składników widelczykiem, uśmiechnął się na sugestię, jakoby to kot nie mówił do niego po imieniu, jednak mina ponownie stężała mu, gdy wspomniała o innym Kruczym Strażniku, jakby ich porównując.
- Chyba trochę przesadzasz… – stwierdził. – Bywam formalny, ale nie umiem być aż tak formalny w obecności kogoś, kto żyje piętro niżej – tłumaczył się. Wiedział, że zachowywał się tak wobec niej ze względu na wiek Klary, tak podobny do wieku Lykke. Tego jednak nie przyzna, uznając to za krępujące zarówno dla niego, jak i dla niej. – Takich jak on wśród nas teraz mało – zamarudził, jak na starszego sąsiada przystało. – Coraz mniej wśród nas formalistów, profesjonalistów, prawdziwych pasjonatów skupionych na sukcesie… Coraz więcej z nas wolałby leżeć i pobierać pensje – powiedział, jakby nie umiał rozdzielić życia prywatnego od zawodowego… I może właśnie tak było?
I'm prepared for this
I never shoot to miss
I never shoot to miss
Bezimienny
Re: 09.12.2000 – Pokój dzienny – U. Sorsa & Bezimienny: L. Ronnenberg Sob 25 Lis - 15:58
Brakło jej dojrzałości. Ta zdawała się być dla niej gorzkim rozczarowaniem, na które jedynym właściwym lekarstwem był śmiech, na który przecież nie pozwalała sobie nadto często. Tak wiele razy grała przecież jedynie tą szczęśliwą, mamiąc uśmiechem i niespożytą, tak dziewczęcą pozbawioną czasem choćby cienia rozsądku czy ostrożności zachowawczej postawy - energią. Była niczym żywioł i światło, do którego niestrudzenie lgnęli mężczyźni, omamieni tę dziecięcą przystępną jej postawą. Zaślepieni sądząc, iż jest dla nich szansą, nie zgubą.
Gdyby tylko nie zabierali jej całego światła…
Gdyby tylko była w stanie na błędach swej artystycznej, wolnej duszy naiwności się uczyć.
Z przechyloną głową wpatruje się prosto w starszego od niej mężczyznę. Cichy pomruk niezdyscyplinowanego pojęcia samej siebie każe jej przypuszczać, iż być może jest taki sam, jak oni wszyscy. Oceniający, choć dla odmiany nigdy nie wyrażający o innym galdrze swej własnej opinii. Dostrzega ją w linii ciągnących się na jego czole zmarszczek, przymrużonym z pewną dozą pobłażliwości spojrzeniu znad szkła chroniących go okularów, w napięciu postawy. Nawet jeśli poddaje ją swojej ocenie, nawet jeśli dopisuje historię nie w sposób prawidłowy, snując domysły i zawieszając je klatka po klatce w swoim własnym analitycznym z pewnością umyśle, to jednak nie wyraża tego. Nie przemawia do jej rozsądku. Nie poddaje krytyce. Nie zawiesza przed nią słów, których ona nie chce i nie potrzebuje. Nie jest jak ci wszyscy starsi od niej profesorowie od leczenia duszy, którzy ryją jej głowę oceną każdego najmniejszego jej wyskoku, każdego gestu, który rozłożą na czynniki pierwsze, choć wcale nie ma on żadnego przecież znaczenia; przed nią wszystko krytycznie wyciągając i ganiąc, powtarzając w kółko i w kółko, że jeszcze kiedyś odnajdzie swe szczęście. Jest mu wdzięczna. Docenia to, że po prostu siedzi tak przy niej, że zaprosił ją do siebie, pomimo wszelkich różnic, że chce jej tak zwyczajnego, naturalnego towarzystwa nie myśląc jedynie o tym, jak bardzo jest w swym zachowaniu dziecinną i prostą, albo tym bardziej nie myśląc jak dobrać się jej do majtek.
Wsłuchuje się w każde z zawieszonych przez niego słów, pozwala sobie nawet na lekki niosący pewne pocieszenie uśmiech, gdy wyjawia przed nią ten mały fragment swego wnętrza mówiąc o krzywdach i samotności.
- To kolory przydają temu światu piękna - wypuszcza lekko, niemal w zamyśleniu głębokiego spojrzenia, które w końcu odwraca od mężczyzny. Przełyka kolejne kęsy posiłku. - Ja ciągle siebie krzywdzę, ale zasługuję na to. Wiem, że nie jestem wystarczająco dobra, że ranię innych swoim zachowaniem, że nikt nie może na mnie polegać, bo szybko się na wszystkich obrażam i o nich zapominam, ale … Nikt nie potrafi mnie kochać, choć ja sama oddałabym im całą siebie - wyrzuca z siebie nadzwyczaj szybko, jak gdyby to, że zatrzyma ciągnące się słowa w swoim gardle sprawi, że tam zostaną nigdy nie wyrzeczone, sprawiając jej na nowo ból i cierpienie. Odkłada sztućce, przełykając ciężko ostatnie kawałki ryby. Jej gardło zdaje się drżeć, a sama twarz to napina się, to rozluźnia, jak gdyby wstrzymywała w sobie cały potok ciążących gdzieś wewnątrz łez, które miałyby w końcu się przelać. Wgapia się tylko tymi wielkimi oczyma w siedzącego naprzeciw niej mężczyznę, w milczeniu swym zatapiając drżenie palców w skórze trącającego ją noskiem zwierzęcia, jak gdyby to miało przynieść jej jakieś ukojenie.
- Nie można być cały czas na straży - rzuca tylko na ręce biorąc kota i wstając z miejsca - Przepraszam, ale powinnam już iść. Dziękuję za wszystko. Za posiłek ale przede wszystkim za twoją szczerość. Za wspólną rozmowę. Kiwnięciem głowy żegna się z Untamo, przystając jeszcze chwilę przy drzwiach i wychodząc.
Untamo i Bezimienny z tematu
Gdyby tylko nie zabierali jej całego światła…
Gdyby tylko była w stanie na błędach swej artystycznej, wolnej duszy naiwności się uczyć.
Z przechyloną głową wpatruje się prosto w starszego od niej mężczyznę. Cichy pomruk niezdyscyplinowanego pojęcia samej siebie każe jej przypuszczać, iż być może jest taki sam, jak oni wszyscy. Oceniający, choć dla odmiany nigdy nie wyrażający o innym galdrze swej własnej opinii. Dostrzega ją w linii ciągnących się na jego czole zmarszczek, przymrużonym z pewną dozą pobłażliwości spojrzeniu znad szkła chroniących go okularów, w napięciu postawy. Nawet jeśli poddaje ją swojej ocenie, nawet jeśli dopisuje historię nie w sposób prawidłowy, snując domysły i zawieszając je klatka po klatce w swoim własnym analitycznym z pewnością umyśle, to jednak nie wyraża tego. Nie przemawia do jej rozsądku. Nie poddaje krytyce. Nie zawiesza przed nią słów, których ona nie chce i nie potrzebuje. Nie jest jak ci wszyscy starsi od niej profesorowie od leczenia duszy, którzy ryją jej głowę oceną każdego najmniejszego jej wyskoku, każdego gestu, który rozłożą na czynniki pierwsze, choć wcale nie ma on żadnego przecież znaczenia; przed nią wszystko krytycznie wyciągając i ganiąc, powtarzając w kółko i w kółko, że jeszcze kiedyś odnajdzie swe szczęście. Jest mu wdzięczna. Docenia to, że po prostu siedzi tak przy niej, że zaprosił ją do siebie, pomimo wszelkich różnic, że chce jej tak zwyczajnego, naturalnego towarzystwa nie myśląc jedynie o tym, jak bardzo jest w swym zachowaniu dziecinną i prostą, albo tym bardziej nie myśląc jak dobrać się jej do majtek.
Wsłuchuje się w każde z zawieszonych przez niego słów, pozwala sobie nawet na lekki niosący pewne pocieszenie uśmiech, gdy wyjawia przed nią ten mały fragment swego wnętrza mówiąc o krzywdach i samotności.
- To kolory przydają temu światu piękna - wypuszcza lekko, niemal w zamyśleniu głębokiego spojrzenia, które w końcu odwraca od mężczyzny. Przełyka kolejne kęsy posiłku. - Ja ciągle siebie krzywdzę, ale zasługuję na to. Wiem, że nie jestem wystarczająco dobra, że ranię innych swoim zachowaniem, że nikt nie może na mnie polegać, bo szybko się na wszystkich obrażam i o nich zapominam, ale … Nikt nie potrafi mnie kochać, choć ja sama oddałabym im całą siebie - wyrzuca z siebie nadzwyczaj szybko, jak gdyby to, że zatrzyma ciągnące się słowa w swoim gardle sprawi, że tam zostaną nigdy nie wyrzeczone, sprawiając jej na nowo ból i cierpienie. Odkłada sztućce, przełykając ciężko ostatnie kawałki ryby. Jej gardło zdaje się drżeć, a sama twarz to napina się, to rozluźnia, jak gdyby wstrzymywała w sobie cały potok ciążących gdzieś wewnątrz łez, które miałyby w końcu się przelać. Wgapia się tylko tymi wielkimi oczyma w siedzącego naprzeciw niej mężczyznę, w milczeniu swym zatapiając drżenie palców w skórze trącającego ją noskiem zwierzęcia, jak gdyby to miało przynieść jej jakieś ukojenie.
- Nie można być cały czas na straży - rzuca tylko na ręce biorąc kota i wstając z miejsca - Przepraszam, ale powinnam już iść. Dziękuję za wszystko. Za posiłek ale przede wszystkim za twoją szczerość. Za wspólną rozmowę. Kiwnięciem głowy żegna się z Untamo, przystając jeszcze chwilę przy drzwiach i wychodząc.
Untamo i Bezimienny z tematu