:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
07.12.2000 – Salon – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen
2 posters
Bezimienny
07.12.2000 – Salon – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Sob 25 Lis - 12:52
07.12.2000
To był błąd.
Nie powinna tu przychodzić. Nie powinna wracać na boleśnie znajomą orbitę przyciągającą ją toksyczną grawitacją w kierunku błyszczącej bałamutnym blaskiem planety eleganckich drzwi prowadzących do świątyni, jego świątyni. Na ołtarzu wdzięczył się bożek o mirażowej zadziorności dawnego uśmiechu. Zapraszał do pokłonu? Już nie. Od dawna tę zależność mieli za sobą, niegdyś spleceni ze sobą mistyfikacją pozorów, dziś zredukowani do ledwie istniejącej znajomości kluczącej na marginesie niechęci zmieszanej z przerafinowanym poczuciem niegdyś utraconego bezpieczeństwa. Zjawiła się tu dziś - eskortowana skrajnym egoizmem, przytłoczona kłębiącymi się w podbrzuszu obawami. Nie dam sobie rady. Z czym? Normalnym życiem, życiem jako Saga, nie Fjaril? Czasem budziła się w środku nocy skropiona potem kolejnego z demonicznych snów, sugerujących, że nie do tego była stworzona; że zawiedzie, siebie, jego, chwilowo dumnego z niej brata, wszystkich, każdego, kogo dało się zawieść. Że być może istotnie niczego innego poza sprzedażą własnej cielesności robić nie potrafiła.
A potem przypominała sobie, czemu podjęła akurat taką decyzję.
I świat powracał do względnej normalności - jednak nie dziś.
Oparta o ciężką framugę wrót prowadzących do azylu Halvorsena raz po raz przysuwała do karminowych ust papierosa tlącego się przyjemnym żarem; wargi układały się następnie w przeróżne kombinacje, z kłębów smolistego, gęstego dymu usiłując ułożyć obrazy podobne pejzażom portretów wypływającym spod pędzla Einara. Nic. Jedynie smuga szarości tańcząca z otaczającym ją powietrzem, rozmywająca się w jego objęciach w nijakości zapomnienia. Jak oni oboje. Nas już nie ma, nas już nigdy nie będzie; serce miała dziś naiwnie pełne, ciepłe wbrew grudniowym chłodom wiatrów i śniegu, które na beżowym płaszczu pozostawiły topniejące z uroczą opieszałością ślady nieprzychylnej pogody.
Zapukała, w końcu. Krótko, cicho. Drugą z dłoni, wciąż podtrzymującą między smukłymi palcami stożek papierosa - powinien uspokajać, dlaczego tego nie robił? -, rozsupłała w tym samym czasie pasek zimowego odzienia, odsłoniwszy kryjącą się pod nim sukienkę w barwie kobaltu, z golfowym zwieńczeniem kołnierza. A gdy drzwi drgnęły, gdy ręka nacisnęła na klamkę i otworzyła przed nią drogę do środka, Saga wślizgnęła się tam bez słowa powitania, nie zdejmując nawet butów. Niewysokie obcasy stukały głucho o drewno polerowanej posadzki; znała drogę do salonu, nie musiał jej zapraszać, nie musiał prowadzić. Zamieniała się w Hansa?
Wszystko tu było takie, jak zapamiętała; fotel usłużnie przyjął na siebie ciężar porzuconego na podłokietniku płaszcza, podczas gdy ona usadowiła się na kanapie, moszcząc się pośród poduszek jak kotka układająca się do drzemki - choć mięśnie miała wyraźnie spięte, smagane agonią niepokoju, wątpliwości, wirującej w otchłań samooceny. Nie wiem, czy nie przyniosę ci odwrotnego skutku. Trudno. Musiała wreszcie wyrzucić z siebie toksynę, pozwolić jej ujrzeć światło dzienne - by potem promiennie spojrzeć na gotującą się przed nią przyszłość. Czymkolwiek miałaby się okazać.
- Masz herbatę? - spytała w niecodziennym prologu konwersacji, jednocześnie zsuwając ze stóp buty i nogi zginając pod sobą w jednym płynnym ruchu. - Owocową - żadnej goryczy, żadnej cierpkości, niech przez moment będzie słodko. Spojrzenie błękitu tęczówek lawirowało gdzieś między biblioteczką a ekspozycją ulubionych pamiątek, nie wracając jednak do niego, jeszcze nie; w duszy wciąż tliła się obawa przed jego aurą, pewna uraza, nawet jeśli zapewniał, że nigdy jej tego nie zrobił. Odważysz się mi zaufać?
Einar Halvorsen
Re: 07.12.2000 – Salon – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Sob 25 Lis - 12:52
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Czas drżał na iglicach wskazówek, niosących w sumiennym tańcu wspomnienia płynących sekund; cykliczne, stłumione szmery marszczyły powierzchnię ciszy rozlanej po pomieszczeniach, kołyszącej się, otoczonej przez strome wybrzeża ścian. Tykanie, wydawane przez zegar splatało się cienką wiązką z nieśmiałym szelestem kartek; leżący na kolanach szkicownik odsłaniał grafitowe postacie, sylwetki kobiet i mężczyzn zamkniętych w kreślonych liniach. Płótno, schnące w pracowni, oczekiwało cierpliwie na dalszą sekwencję działań - sam, odpoczywał w salonie, tonąc pod falującą, spienioną taflą przeszłości, słysząc szumiące w uszach pogłosy minionych spotkań. (Zbyt wiele grząskich impulsów, zbyt wiele burzliwych więzi, zbyt wiele nieprzemyślanych i jadowitych czynów). Samotność niepostrzeżenie wniknęła pod pręty żeber oraz ścisnęła płuca. (Zbyt wiele zadanych pytań, zbyt mało łask odpowiedzi; zbyt wiele błędów, tendencji, których nie umiał zwalczyć).
Pukanie dobiegające zza drzwi wejściowych rozdarło gąszcze rozmyślań. Podniósł się, bez pośpiechu oraz włożył szkicownik pomiędzy stos kilku książek. Równy, stonowany rytm kroków i zgrzyt zachodzący w zamku - drzwi uchyliły się, a spojrzenie objęło kobiecą postać. Wargi nie rozchyliły się w niepotrzebnych i wyświechtanych frazesach; znała drogę wiodącą wprost do salonu, nie wymagała choć szczypty upuszczonej zachęty. Pozwolił jej się rozgościć, pod wpływem zadanego pytania ruszając w kierunku kuchni.
- Zobaczę - oznajmił; nie był do końca pewny, choć dysponował z pewnością więcej niż pojedynczym spośród rodzajów napoju. Mieszanka nieznanych odczuć zaległa się niczym mgła; obrosła wilgocią obaw i namiastkami szczęścia. Wiedział, że był zatruty, nawet gdy tłamsił aurę, nawet gdy poprzestawiał na serdeczności, nie będąc w stanie wyrzucić stygmatu doszczętnej klątwy. Wiedział że mogli dzisiaj oboje popełnić błąd, trwając w widmie złudzenia, że wspólnie zagoją ranę ziejącej wciąż nieufności. Źle, źle, niedobrze - bez względu na rodzaj czynu, bez względu serpentynę niepewnej, obranej ścieżki. Otworzył właściwą szafkę i przejrzał zawartość herbat. Owocowa - przeznaczona dla gości. Nastawił zaklęciem wodę i wyjął dwie filiżanki, chroboczące radośnie na talerzykach podstawek.
Treść wątpliwości zaległa grudami brudu - był najzupełniej świadomy że pozostały pomiędzy nimi rozległe i szpetne smugi nierozwikłanych spraw, niejasności zalegających jak skrzepy na dnach pracujących serc.
Zatrzymał się, kładąc porcelanowe naczynie tuż obok, na podporze stolika; zastygnął w nagłym bezruchu, nie zabierając dłoni z ewidentną widoczną opieszałością.
- Odczuwasz przy mnie niepokój? - pytanie, instynktownie pomknęło po niedalekiej przestrzeni, bezpośrednie, dobitne i jak uważał niezbędne w obliczu gorzkich wydarzeń. Nie chciał w żaden sposób udawać, że nie ma najmniejszego pojęcia o zaistniałych zmianach. Boisz się, że cię skrzywdzę, że wykorzystam słabość? Krew przekazana przez przodków pozwalała zamącić zdrową władzą rozsądku, poddawać własnym zamiarom, sceneriom manipulacji.
Napięcie - natarczywe, niezbędne - podeszło guzem do gardła.
Musieli przejść przez tę kwestię i zażyć ją - jak lekarstwo.
Pukanie dobiegające zza drzwi wejściowych rozdarło gąszcze rozmyślań. Podniósł się, bez pośpiechu oraz włożył szkicownik pomiędzy stos kilku książek. Równy, stonowany rytm kroków i zgrzyt zachodzący w zamku - drzwi uchyliły się, a spojrzenie objęło kobiecą postać. Wargi nie rozchyliły się w niepotrzebnych i wyświechtanych frazesach; znała drogę wiodącą wprost do salonu, nie wymagała choć szczypty upuszczonej zachęty. Pozwolił jej się rozgościć, pod wpływem zadanego pytania ruszając w kierunku kuchni.
- Zobaczę - oznajmił; nie był do końca pewny, choć dysponował z pewnością więcej niż pojedynczym spośród rodzajów napoju. Mieszanka nieznanych odczuć zaległa się niczym mgła; obrosła wilgocią obaw i namiastkami szczęścia. Wiedział, że był zatruty, nawet gdy tłamsił aurę, nawet gdy poprzestawiał na serdeczności, nie będąc w stanie wyrzucić stygmatu doszczętnej klątwy. Wiedział że mogli dzisiaj oboje popełnić błąd, trwając w widmie złudzenia, że wspólnie zagoją ranę ziejącej wciąż nieufności. Źle, źle, niedobrze - bez względu na rodzaj czynu, bez względu serpentynę niepewnej, obranej ścieżki. Otworzył właściwą szafkę i przejrzał zawartość herbat. Owocowa - przeznaczona dla gości. Nastawił zaklęciem wodę i wyjął dwie filiżanki, chroboczące radośnie na talerzykach podstawek.
Treść wątpliwości zaległa grudami brudu - był najzupełniej świadomy że pozostały pomiędzy nimi rozległe i szpetne smugi nierozwikłanych spraw, niejasności zalegających jak skrzepy na dnach pracujących serc.
Zatrzymał się, kładąc porcelanowe naczynie tuż obok, na podporze stolika; zastygnął w nagłym bezruchu, nie zabierając dłoni z ewidentną widoczną opieszałością.
- Odczuwasz przy mnie niepokój? - pytanie, instynktownie pomknęło po niedalekiej przestrzeni, bezpośrednie, dobitne i jak uważał niezbędne w obliczu gorzkich wydarzeń. Nie chciał w żaden sposób udawać, że nie ma najmniejszego pojęcia o zaistniałych zmianach. Boisz się, że cię skrzywdzę, że wykorzystam słabość? Krew przekazana przez przodków pozwalała zamącić zdrową władzą rozsądku, poddawać własnym zamiarom, sceneriom manipulacji.
Napięcie - natarczywe, niezbędne - podeszło guzem do gardła.
Musieli przejść przez tę kwestię i zażyć ją - jak lekarstwo.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 07.12.2000 – Salon – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Sob 25 Lis - 12:53
Niewypowiedziane podziękowanie zastygło w chłodnych szponach ciszy przetykanej łagodnym brzdękiem odstawionej na stół filiżanki, a lekko pochylona nad blatem sylwetka skusiła wreszcie błękitną tęczówkę do mozolnego zwrócenia się w jej kierunku. Niepokój? Pytanie smakowało żółcią podchodzącą do gardła, odpowiedź pachniała tchórzostwem. Dotychczas nie rozmawiali o tym bez widma zarzutu kąsającego języki, jej zarzutu, uzasadnionego i zrozumiałego w obliczu nowej rewelacji, choć błędnie przyjętego jako gwarancję rzeczywistego schematu dyktującego kurs emocjonalnej żeglugi. Nie wierzyła nawet teraz, że miłość, jaką uwiódł ją tamtego dnia, była czysta. Szklana, przezroczysta jak rosa osiadająca na liściach budzących się do życia po nocy, krystalicznie oczywista i nieoczywista zarazem jak wszystko to, co tworzyć mogły wyłącznie ludzkie umysły. Ciemnawe brwi ściągnęły się delikatnie, podczas gdy trybiki rzęziły niemiłosiernie pośród mózgowych splotów, aspirując do odnalezienia satysfakcjonującej ją refleksji; wiele z nowo powstałych w jego towarzystwie rezerw zrodziło się w podświadomości, nie mogła zatem odnaleźć do nich drogi, nieistotne w jak skotłowaną kontemplację ją wprawił.
- Chyba nie. Nie przed tobą - odparła w końcu, z pewną nonszalancją zaciągnąwszy się resztką papierosa, by drażniąco pozbawiony geometrycznego kształtu kłąb dymu wypuścić przez rozchylone wargi w jego kierunku. Oboje błądzili przecież w parabolicznej mgle. W szarości półtonów, nieokreślonych świateł i cieni, tak jak nieokreśloną pozostawała ich relacja. - Tylko przed tym, co potrafisz. Ja... nie rozumiem, Einarze, nigdy nie rozumiałam - odetchnęła głębiej, ciężej, wysmuklone palce drugiej dłoni przyłożywszy do swojej skroni, która zapiekła nagle tępym, choć nie tak paraliżującym bólem. W zaułku skąpanym w podejrzanej ciemności widziała co Halvorsen bez krzty wysiłku zdziałał krótką sugestią wybrzmiewającą jakby od niechcenia; obejmował hegemonię nad ludzkim umysłem i temperował wolną wolę zgodnie z własną intencją, a tego bała się w życiu najmocniej. Ale teraz - wierzyła, że wrodzone asy trzymał na wodzy. Wciąż czuła się sobą, tą samą Sagą, poddenerwowaną i zmęczoną piekącym pod kopułą włosów truchleniem na myśl o kolejnym niepowodzeniu, czy czułaby się również w ten sposób, gdyby zadecydował o przejęciu nad nią panowania? Wątpliwe.
W grzesznym akcie niepoprawnej gościnności zgasiła papierosa na eleganckim, porcelanowym spodeczku filiżanki, którą następnie ujęła w dłoń i przybliżyła do ust, urzeczona owocowym aromatem unoszącym się znad wciąż gorącej cieczy.
Słodycz - i ciepło. Tego właśnie potrzebowała, na moment przymknąwszy powieki, ukontentowana pozornym, efemerycznym rajem zapętlonym w kilku oddechach i uderzeniach serca… A gdy na obłokach wyobraźni przechadzała się tak pośród oliwnego ogrodu, poczuła bezwolnie opadający na ramiona całun swoistej odwagi. Medykamentu, być może, którego poszukiwali oboje. Kolejne westchnienie przygotowało więc na wybrzmienie nadciągających nieuchronnie słów, miększych, barwionych trudną do odczytania emocją.
- Dzisiaj go nie czuję - przyznała, zanim znów otwarła oczy i spojrzeniem odnalazła Einara. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele zmieniło się od czasu ich ostatniego spotkania. Jak wiele przełomowych decyzji zostało podjętych. Jak wiele nowych koszmarów wypełzło z bezdennej otchłani nigdy nieprzepracowanych traum. Mogłaby mu o tym opowiedzieć, już teraz rozpocząć swój żałosny monolog egoistycznej potrzeby bycia wysłuchaną przez kogoś, kto zawsze rozumiał, lecz zamiast tego policzki pokryły się tchnieniem wątłej czerwieni, gdy tuż po pierwszym łyku herbaty mlasnęła cicho i wymruczała, - Podeptałam ci wtedy buty.
Co chciała przez to - tak nieporadnie - powiedzieć? Przepraszam?
Nie, nie do końca. Przepraszam, że odeszłam bez słowa wyjaśnienia.
- Straszna dziecinada - dodała z cieniem pełnego politowania uśmiechu; dziecinada, błazenada, byliśmy dorośli, powinnam była wszystko wygarnąć ci w twarz.
- Chyba nie. Nie przed tobą - odparła w końcu, z pewną nonszalancją zaciągnąwszy się resztką papierosa, by drażniąco pozbawiony geometrycznego kształtu kłąb dymu wypuścić przez rozchylone wargi w jego kierunku. Oboje błądzili przecież w parabolicznej mgle. W szarości półtonów, nieokreślonych świateł i cieni, tak jak nieokreśloną pozostawała ich relacja. - Tylko przed tym, co potrafisz. Ja... nie rozumiem, Einarze, nigdy nie rozumiałam - odetchnęła głębiej, ciężej, wysmuklone palce drugiej dłoni przyłożywszy do swojej skroni, która zapiekła nagle tępym, choć nie tak paraliżującym bólem. W zaułku skąpanym w podejrzanej ciemności widziała co Halvorsen bez krzty wysiłku zdziałał krótką sugestią wybrzmiewającą jakby od niechcenia; obejmował hegemonię nad ludzkim umysłem i temperował wolną wolę zgodnie z własną intencją, a tego bała się w życiu najmocniej. Ale teraz - wierzyła, że wrodzone asy trzymał na wodzy. Wciąż czuła się sobą, tą samą Sagą, poddenerwowaną i zmęczoną piekącym pod kopułą włosów truchleniem na myśl o kolejnym niepowodzeniu, czy czułaby się również w ten sposób, gdyby zadecydował o przejęciu nad nią panowania? Wątpliwe.
W grzesznym akcie niepoprawnej gościnności zgasiła papierosa na eleganckim, porcelanowym spodeczku filiżanki, którą następnie ujęła w dłoń i przybliżyła do ust, urzeczona owocowym aromatem unoszącym się znad wciąż gorącej cieczy.
Słodycz - i ciepło. Tego właśnie potrzebowała, na moment przymknąwszy powieki, ukontentowana pozornym, efemerycznym rajem zapętlonym w kilku oddechach i uderzeniach serca… A gdy na obłokach wyobraźni przechadzała się tak pośród oliwnego ogrodu, poczuła bezwolnie opadający na ramiona całun swoistej odwagi. Medykamentu, być może, którego poszukiwali oboje. Kolejne westchnienie przygotowało więc na wybrzmienie nadciągających nieuchronnie słów, miększych, barwionych trudną do odczytania emocją.
- Dzisiaj go nie czuję - przyznała, zanim znów otwarła oczy i spojrzeniem odnalazła Einara. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele zmieniło się od czasu ich ostatniego spotkania. Jak wiele przełomowych decyzji zostało podjętych. Jak wiele nowych koszmarów wypełzło z bezdennej otchłani nigdy nieprzepracowanych traum. Mogłaby mu o tym opowiedzieć, już teraz rozpocząć swój żałosny monolog egoistycznej potrzeby bycia wysłuchaną przez kogoś, kto zawsze rozumiał, lecz zamiast tego policzki pokryły się tchnieniem wątłej czerwieni, gdy tuż po pierwszym łyku herbaty mlasnęła cicho i wymruczała, - Podeptałam ci wtedy buty.
Co chciała przez to - tak nieporadnie - powiedzieć? Przepraszam?
Nie, nie do końca. Przepraszam, że odeszłam bez słowa wyjaśnienia.
- Straszna dziecinada - dodała z cieniem pełnego politowania uśmiechu; dziecinada, błazenada, byliśmy dorośli, powinnam była wszystko wygarnąć ci w twarz.
Einar Halvorsen
Re: 07.12.2000 – Salon – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Sob 25 Lis - 12:53
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Nieznane.
Nieokreślone.
Pod kotarami obrzeży nieświadomości słychać śpiew niewinnego, pierwszego szeregu myśli; wirują świetliki wspomnień niepochwycone w ramiona słoja czystego wyrachowana. Pierwsze, naiwne szkice sporządzonych spostrzeżeń, pierwsze zatarte klisze pełne zastygłych gestów i rozpostartych rozmów. Nie wiedział, jeszcze w samym preludium adolescencji o sile własnego czaru, o odmienności szumiącej wyraźnie w żyłach, tworzącej z nim nieodłączną, niepodważalną całość. Nie wiedział, śledząc wnikliwie wdrożone, kolejne zmiany i deformacje, groteskową zależność i groteskowe próby rozniecenia sympatii. Uczył się, z biegiem chwil doświadczając istoty dzierżonych wpływów, władzy, utrzymywanej nad odczuciami innych, nad koncentracją płynącą szczodrze, bezwiednie w stronę samej sylwetki. Pierwotny, prosty zryw fascynacji prowadził do nadwyrężeń, do uwikłania w szczenięce treści obietnic, w manipulacje obarczone niekiedy gorzkimi konsekwencjami, szlabanem i jawnym gniewem profesorów, dostrzegających scenariusz skrzętnie splecionych planów. Nie wiedział - intensywnie próbował, poznawał rygory granic, uczył się z biegiem czasu utrzymać aurę na krótkiej, napiętej smyczy kontroli, potulną, ugłaskaną jak zwierzę, jak oswojony drapieżnik szczerzący krawędzie zębów pod wyznaczonym rozkazem, pod chwilą, uznaną za odpowiednią, aby przypuścić atak. Zawdzięczał jej, w nieodzownej części, osiągnięcie sukcesu; sam, wyłuskany talent nie mógł nigdy wystarczyć, towarzysząc artystom którzy często ginęli nie dostępując sławy. Co więcej, co gorzej - niektórzy dostępowali sławy bez choćby krztyny zdolności, ciesząc się, w zamian za to, rozległym pasmem koneksji oraz przebłyskiem szczęścia.
- Nikt nie rozumie - proste, niepozorne stwierdzenie dla zawiłości niosącej się w kolorycie spotkań, w korowodzie wydarzeń, tlącej się jak złodziejski, niewyraźny uśmieszek. Proste - i jednocześnie trafne - magia, sama w sobie nie mogła zostać objęta racjonalnością umysłu, zamknięta w szorstkich i suchych obwódkach słów. Sam, nie pojmował w pełni własnego czaru, zwodniczych promieni aury spowijających ciało, tworzących słodką ułudę wręcz nieludzkiego piękna, niedoścignionej perfekcji, nienaturalnej, jaskrawej i przenikliwej jak piętno nadanej klątwy. Usiadł, zajmując miejsce w pobliżu, czując pod plecami wygodę wgłębionego oparcia; pod opuszkami, czując z kolei ciepło rozgrzanego napoju, które, nieuchronnie wnikało przez filiżankę.
- To nic - rozerwał ścięgno milczenia, włóknistą, stwardniałą masę uciskającą gardło. To nic. Przeszłość; pokłady błędów przeszłości zawartych w prostym symbolu pojedynczego wspomnienia, bezmyślnego i dziecinnego afektu. Powstrzymał wzruszenie ramion; nie chciał, w rzeczywistości drążyć podobnego tematu, komponować przeprosin, że nie mówił nic wcześniej, że nie wyjaśnił jej wyjątkowej natury przy pierwszym - trzecim - i następnym spotkaniu. Nie czuł się w zupełności winny, nie uważał, że powinien w przeszłości postąpić w inny, okryty szczerością sposób. Nie był - nigdy - wylewny, wyjmował z jawną niechęcią rekwizyty tajemnic, trzymając zagorzale szkatułkę pełną niewygłoszonych zdań, własnych odczuć i lęków, szkaradnych stworów przeszłości które wytrwale lgnęły do jego tropu. Wiotkie, dystroficzne sumienie nie uroniło choć pojedynczej skargi. Pojął istotę chwili - nie potrzebował więcej - żadnych, większych przeprosin, żadnych, oświadczonych rozterek, żadnych, przekazanych wyjaśnień.
- Nie widziałaś portretu - zauważył, jedynie, po odstawieniu z cichym szmerem naczynia, po kilku niewielkich łykach przyrządzonej herbaty; przypominał, powinien jej w tym momencie przypomnieć. Miała do tego prawo, o ile tylko pragnęła prześledzić końcowy efekt.
Wiedział, że ją utraci - jeszcze w pierwszym momencie, kiedy zdołał ją poznać.
Nieokreślone.
Pod kotarami obrzeży nieświadomości słychać śpiew niewinnego, pierwszego szeregu myśli; wirują świetliki wspomnień niepochwycone w ramiona słoja czystego wyrachowana. Pierwsze, naiwne szkice sporządzonych spostrzeżeń, pierwsze zatarte klisze pełne zastygłych gestów i rozpostartych rozmów. Nie wiedział, jeszcze w samym preludium adolescencji o sile własnego czaru, o odmienności szumiącej wyraźnie w żyłach, tworzącej z nim nieodłączną, niepodważalną całość. Nie wiedział, śledząc wnikliwie wdrożone, kolejne zmiany i deformacje, groteskową zależność i groteskowe próby rozniecenia sympatii. Uczył się, z biegiem chwil doświadczając istoty dzierżonych wpływów, władzy, utrzymywanej nad odczuciami innych, nad koncentracją płynącą szczodrze, bezwiednie w stronę samej sylwetki. Pierwotny, prosty zryw fascynacji prowadził do nadwyrężeń, do uwikłania w szczenięce treści obietnic, w manipulacje obarczone niekiedy gorzkimi konsekwencjami, szlabanem i jawnym gniewem profesorów, dostrzegających scenariusz skrzętnie splecionych planów. Nie wiedział - intensywnie próbował, poznawał rygory granic, uczył się z biegiem czasu utrzymać aurę na krótkiej, napiętej smyczy kontroli, potulną, ugłaskaną jak zwierzę, jak oswojony drapieżnik szczerzący krawędzie zębów pod wyznaczonym rozkazem, pod chwilą, uznaną za odpowiednią, aby przypuścić atak. Zawdzięczał jej, w nieodzownej części, osiągnięcie sukcesu; sam, wyłuskany talent nie mógł nigdy wystarczyć, towarzysząc artystom którzy często ginęli nie dostępując sławy. Co więcej, co gorzej - niektórzy dostępowali sławy bez choćby krztyny zdolności, ciesząc się, w zamian za to, rozległym pasmem koneksji oraz przebłyskiem szczęścia.
- Nikt nie rozumie - proste, niepozorne stwierdzenie dla zawiłości niosącej się w kolorycie spotkań, w korowodzie wydarzeń, tlącej się jak złodziejski, niewyraźny uśmieszek. Proste - i jednocześnie trafne - magia, sama w sobie nie mogła zostać objęta racjonalnością umysłu, zamknięta w szorstkich i suchych obwódkach słów. Sam, nie pojmował w pełni własnego czaru, zwodniczych promieni aury spowijających ciało, tworzących słodką ułudę wręcz nieludzkiego piękna, niedoścignionej perfekcji, nienaturalnej, jaskrawej i przenikliwej jak piętno nadanej klątwy. Usiadł, zajmując miejsce w pobliżu, czując pod plecami wygodę wgłębionego oparcia; pod opuszkami, czując z kolei ciepło rozgrzanego napoju, które, nieuchronnie wnikało przez filiżankę.
- To nic - rozerwał ścięgno milczenia, włóknistą, stwardniałą masę uciskającą gardło. To nic. Przeszłość; pokłady błędów przeszłości zawartych w prostym symbolu pojedynczego wspomnienia, bezmyślnego i dziecinnego afektu. Powstrzymał wzruszenie ramion; nie chciał, w rzeczywistości drążyć podobnego tematu, komponować przeprosin, że nie mówił nic wcześniej, że nie wyjaśnił jej wyjątkowej natury przy pierwszym - trzecim - i następnym spotkaniu. Nie czuł się w zupełności winny, nie uważał, że powinien w przeszłości postąpić w inny, okryty szczerością sposób. Nie był - nigdy - wylewny, wyjmował z jawną niechęcią rekwizyty tajemnic, trzymając zagorzale szkatułkę pełną niewygłoszonych zdań, własnych odczuć i lęków, szkaradnych stworów przeszłości które wytrwale lgnęły do jego tropu. Wiotkie, dystroficzne sumienie nie uroniło choć pojedynczej skargi. Pojął istotę chwili - nie potrzebował więcej - żadnych, większych przeprosin, żadnych, oświadczonych rozterek, żadnych, przekazanych wyjaśnień.
- Nie widziałaś portretu - zauważył, jedynie, po odstawieniu z cichym szmerem naczynia, po kilku niewielkich łykach przyrządzonej herbaty; przypominał, powinien jej w tym momencie przypomnieć. Miała do tego prawo, o ile tylko pragnęła prześledzić końcowy efekt.
Wiedział, że ją utraci - jeszcze w pierwszym momencie, kiedy zdołał ją poznać.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 07.12.2000 – Salon – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Sob 25 Lis - 12:53
W lepkiej, zalegającej pomiędzy nimi ciszy błyszczał nieśmiało pewien dyskomfort. Świadomość tego, jak niewiele mieli sobie do powiedzenia, jak gwałtownie ucięto ich wspólną historię, sprowadzając ją do strun harfy muskanych w nieistniejącej kompozycji nieujawnionych sekretów. Byli sobie obcy - a jednocześnie tak boleśnie bliscy. Byli sobie nieznajomymi - których łączyły opasłe rozdziały wspólnej historii, niezdolni zrezygnować z współistnienia w ogrodzie jednej przestrzeni, by wreszcie od siebie się uwolnić. Choć powinni. Odynie, rozdrapywanie zabliźnionych ran przynosiło przecież tylko ból, słodki i toksyczny, trudny i nieodwracalny, jak ból wściekle czerwonej rysy plamiącej skórę pod lewym obojczykiem, w miejscu, gdzie Hans przelał w nią lecznicze zaklęcie. Jeśli tylko obchodziłaby się z tym odpowiednio, po wspomnieniu nożownika nie pozostałby ślad. Ale jej paznokcie kurczowo sunęły ku horyzontowi autodestrukcji, tym razem nie tyle już myślowej, co i cielesnej, drażniąc raz po raz skrytą pod woalem ubrań pamiątkę zakończonej opowieści. Kiedy przed światem broniły ją ramiona Einara, była w nich nieskazitelna. Miękka, ciepła, pomimo wstęgi obrażeń ciągnących się za nią jak pawi ogon, pieczołowicie jednak zaleczanych, plenionych z ciała, by przyrównać ją do ideałów z malowideł. Teraz - w niczym, a z pewnością nie we własnym mniemaniu, nie przypominała doskonałości. Rozedrgana, rozchwiana jak wahadło uwikłane w sekwencji zbyt agresywnych uderzeń. Może właśnie dlatego wlewała w siebie wciąż niebotycznie gorącą herbatę, karała wnętrze przełyku, gardła, zanim struny głosowe poruszyłoby o jedno wyznanie zbyt wiele, skazywała własne pragnienia na płomienie liżące je z pedantycznie ułożonego stosu.
- Oczekiwałeś, że ja zrozumiem? - melodia jej głosu wydała się nieco zbyt chrapliwa, nadszarpnięta dobrocią gospodarnie zaoferowanego przez niego napoju o cytrusowej gamie aromatów, a przy tym zbyt cicha, zbyt efemeryczna, by podkreślić konotacje z konkretną myślą. Spodziewałeś się po mnie więcej; zawiodłam? Choć pod sobą czuła miękkość siedziska wygodnej kanapy, miała wrażenie, jakby w istocie podtrzymywała ją wyłącznie niewidzialna siła zawieszająca wątłą, chudą formę w gęstym powietrzu, gdzieś nad przepaścią pozbawioną dna, pozbawioną sensu, pozbawioną znaczenia; oddech niepewnie poruszał się w piersi, gdy wypełniał płuca rzekomym błogosławieństwem życia, nawet jeśli tego jednego wieczora modliła się o nic ponad łagodną, jałową apatię uśpionych zmysłów. Dłoń zadrżała delikatnie, palce na porcelanie zaciśnięte odrobinę zbyt mocno zadrżały - również, odłożywszy filiżankę z powrotem na spodek, ten, który uprzednio oprószyła zgaszonym tytoniem, natomiast ciało jakby samoistnie przechyliło się do boku; mogła czekać tam na nią otchłań, mógł czekać ogień doszczętnie palący szczątki przygnębionej, zagubionej ćmy, a mogło czekać też znajome ramię, na którym oparła się w milczeniu, skostniała w rezygnacji, odrętwiała w niepewności.
Od zawsze przecież była tchórzem.
Od zawsze pozwalała kierować swoim życiem, przestraszona podejmowaniem własnych decyzji, ponoszeniem za nie konsekwencji. Głupia, zbyt głupia, by uczyć się na błędach.
- Nie widziałam - wymruczała osowiale, tarcze szaro-błękitnych tęczówek utkwiwszy w incydentalnie objętym punkcie na przeciwległej ścianie. Nie powinna nawet go widzieć. Nie powinna widzieć siebie jego oczyma, podświadomie wystraszona i tego, jak postrzegał ją teraz własną źrenicą; ją, która uciekła bez słowa, która zostawiła go w oparach nieukojonych domysłów; coś zakłuło tępą męczarnią, coś żelaznymi obcęgami ścisnęło gardło od środka, dusząc i dławiąc, nim jedną z dłoni powiodła do różowawej linii blizny, drapiąc ją przez materiał sukienki. Odejdź. Odejdź. - Pokażesz mi? - poprosiła ciszej.
- Oczekiwałeś, że ja zrozumiem? - melodia jej głosu wydała się nieco zbyt chrapliwa, nadszarpnięta dobrocią gospodarnie zaoferowanego przez niego napoju o cytrusowej gamie aromatów, a przy tym zbyt cicha, zbyt efemeryczna, by podkreślić konotacje z konkretną myślą. Spodziewałeś się po mnie więcej; zawiodłam? Choć pod sobą czuła miękkość siedziska wygodnej kanapy, miała wrażenie, jakby w istocie podtrzymywała ją wyłącznie niewidzialna siła zawieszająca wątłą, chudą formę w gęstym powietrzu, gdzieś nad przepaścią pozbawioną dna, pozbawioną sensu, pozbawioną znaczenia; oddech niepewnie poruszał się w piersi, gdy wypełniał płuca rzekomym błogosławieństwem życia, nawet jeśli tego jednego wieczora modliła się o nic ponad łagodną, jałową apatię uśpionych zmysłów. Dłoń zadrżała delikatnie, palce na porcelanie zaciśnięte odrobinę zbyt mocno zadrżały - również, odłożywszy filiżankę z powrotem na spodek, ten, który uprzednio oprószyła zgaszonym tytoniem, natomiast ciało jakby samoistnie przechyliło się do boku; mogła czekać tam na nią otchłań, mógł czekać ogień doszczętnie palący szczątki przygnębionej, zagubionej ćmy, a mogło czekać też znajome ramię, na którym oparła się w milczeniu, skostniała w rezygnacji, odrętwiała w niepewności.
Od zawsze przecież była tchórzem.
Od zawsze pozwalała kierować swoim życiem, przestraszona podejmowaniem własnych decyzji, ponoszeniem za nie konsekwencji. Głupia, zbyt głupia, by uczyć się na błędach.
- Nie widziałam - wymruczała osowiale, tarcze szaro-błękitnych tęczówek utkwiwszy w incydentalnie objętym punkcie na przeciwległej ścianie. Nie powinna nawet go widzieć. Nie powinna widzieć siebie jego oczyma, podświadomie wystraszona i tego, jak postrzegał ją teraz własną źrenicą; ją, która uciekła bez słowa, która zostawiła go w oparach nieukojonych domysłów; coś zakłuło tępą męczarnią, coś żelaznymi obcęgami ścisnęło gardło od środka, dusząc i dławiąc, nim jedną z dłoni powiodła do różowawej linii blizny, drapiąc ją przez materiał sukienki. Odejdź. Odejdź. - Pokażesz mi? - poprosiła ciszej.
Einar Halvorsen
Re: 07.12.2000 – Salon – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Sob 25 Lis - 12:53
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Milczenie drażni - kaleczy - zatapia zęby odłamków. Przenika pod płótno skóry, rozrywa membranę wnętrza - zarysy ran niepewności, otarcia suchych, spierzchniętych, spiętych inercją warg. Gorycz zalewa sztormem zdrętwiałe gardło. On, w dalszej chwili - tężeje w sokach milczenia - niczym rekwizyt na własnej scenie mieszkania, jak owad w kropli bursztynu. Napięcie uciska szyję, a słowa, sztywne, ulotne, słowa wypadły z dłoni. Zabłądził w pejzażu dawnej, straconej przedwcześnie więzi, w ruinie pełzającej nad ziemią w woalach oddechów kurzu. Czy mógł coś jeszcze uczynić? Cokolwiek - pomóc, polepszyć, wydostać z jarzma upadku. Miotał się w sieci własnych, narzuconych sprzeczności, w egoistycznym potrzasku tłamszących, usilnych pragnień; szarpał się, wściekle, w myśli - wprost niedorzecznej, pokrytej skazą obłędu - myśli, że chciał ponownie znaleźć się przy niej, obok, subtelnie, bez piętna obaw, bez świadomości, że nigdy nie będzie w stanie bez nadużycia aury, bez skarg, bez napomnień rozsądku, że już nie może, że przede wszystkim też - nie powinien. Bezsilna wizja utraty dosięga go znacznie głębiej niż początkowo sądził. Rozdziera skowytem bólu. Tak będzie lepiej, wie o tym, wie - doskonale. Wie, dobrze przecież, że nigdy nie był właściwy, że jest od zawsze zatruty. Prędzej czy później musiał nastąpić koniec.
Nastąpił.
Zamiera, słysząc kolejną, wysuniętą wątpliwość; zamiera, opuszcza tor wzroku tonący wśród niewyraźnej i nieuchwytnej przestrzeni. Próbuje - choć nie zamierza - powiedzieć dosadnie jedno, kreślące się w czaszce słowo. Jedną - prostą odpowiedź.
Nie.
Nie wymagał, przenigdy, by spróbowała postrzegać świat z jego strony, rozgryzać tajniki aury spowijającej ciało. Przynosząc jej treść wyjaśnień, nie podejrzewał, w nawet najśmielszych wizjach, że nagle, po zapadnięciu pamiętnego stwierdzenia - nagle oddali się, zniknie, że będzie wodził spojrzeniem szukając jej w twarzach tłumu.
- Nie zakładałem - przełamał się po przydługiej, niemal okrutnej chwili - że zdoła to wszystko zmienić - nie sądził, że miało to równie wielkie znaczenie. Mając wyłącznie siebie nie wymagali nic więcej. Wszystko, w tamtych momentach miało odmienny smak - nawet cisza, milczenie, były związane z lekkością - tak inną, drastycznie inną od zaistniałej teraz. Nie ubiegł wówczas jednego - że w jej odczuciu ich całość stała się ledwie snem, płytką, duszną idyllą, zabawą nad cudzym losem. Nie zaufała; i nie mógł jej za to winić, świadomy, przeogromnie świadomy co skrywał pod mirażami pogodnych grymasów twarzy, za warstwą splecionych kłamstw.
- Chodź - wspomina doraźnym szeptem, muskając leniwie zmysły. Podnosi się, bez pośpiechu i idzie w głąb korytarza. Wreszcie otwiera drzwi; prowadzą ich do pokoju gdzie trzyma przeróżne płótna, prywatne - i niedostępne na sprzedaż. Przystaje, przepuszczając ją w progu, pozwala jej pierwszej wejść. Sam, rusza później w jej stronę - zamyka za sobą drzwi. Wątłe skrzypienie klamki jest niemal jedynym dźwiękiem w aksamitności ciszy.
Zatrzymuje się, wkrótce później, za plecami kobiety. Saga z portretu spogląda na swoich gości; jest niedaleko - choć pozostaje okryta mglistym dystansem. Czerwień ust rozchylała się, tworząc uśmiech, stosowny i delikatny.
Smutek tlił się, nieznacznie, naniesiony na taflę jej łagodnego wzroku - chociaż nikt, nieuważny, nie byłby w stanie odnaleźć go w pierwszej - ani kolejnej - chwili.
Nastąpił.
Zamiera, słysząc kolejną, wysuniętą wątpliwość; zamiera, opuszcza tor wzroku tonący wśród niewyraźnej i nieuchwytnej przestrzeni. Próbuje - choć nie zamierza - powiedzieć dosadnie jedno, kreślące się w czaszce słowo. Jedną - prostą odpowiedź.
Nie.
Nie wymagał, przenigdy, by spróbowała postrzegać świat z jego strony, rozgryzać tajniki aury spowijającej ciało. Przynosząc jej treść wyjaśnień, nie podejrzewał, w nawet najśmielszych wizjach, że nagle, po zapadnięciu pamiętnego stwierdzenia - nagle oddali się, zniknie, że będzie wodził spojrzeniem szukając jej w twarzach tłumu.
- Nie zakładałem - przełamał się po przydługiej, niemal okrutnej chwili - że zdoła to wszystko zmienić - nie sądził, że miało to równie wielkie znaczenie. Mając wyłącznie siebie nie wymagali nic więcej. Wszystko, w tamtych momentach miało odmienny smak - nawet cisza, milczenie, były związane z lekkością - tak inną, drastycznie inną od zaistniałej teraz. Nie ubiegł wówczas jednego - że w jej odczuciu ich całość stała się ledwie snem, płytką, duszną idyllą, zabawą nad cudzym losem. Nie zaufała; i nie mógł jej za to winić, świadomy, przeogromnie świadomy co skrywał pod mirażami pogodnych grymasów twarzy, za warstwą splecionych kłamstw.
- Chodź - wspomina doraźnym szeptem, muskając leniwie zmysły. Podnosi się, bez pośpiechu i idzie w głąb korytarza. Wreszcie otwiera drzwi; prowadzą ich do pokoju gdzie trzyma przeróżne płótna, prywatne - i niedostępne na sprzedaż. Przystaje, przepuszczając ją w progu, pozwala jej pierwszej wejść. Sam, rusza później w jej stronę - zamyka za sobą drzwi. Wątłe skrzypienie klamki jest niemal jedynym dźwiękiem w aksamitności ciszy.
Zatrzymuje się, wkrótce później, za plecami kobiety. Saga z portretu spogląda na swoich gości; jest niedaleko - choć pozostaje okryta mglistym dystansem. Czerwień ust rozchylała się, tworząc uśmiech, stosowny i delikatny.
Smutek tlił się, nieznacznie, naniesiony na taflę jej łagodnego wzroku - chociaż nikt, nieuważny, nie byłby w stanie odnaleźć go w pierwszej - ani kolejnej - chwili.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 07.12.2000 – Salon – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Sob 25 Lis - 12:53
Pozwoliła prowadzić mu się meandrami znajomych korytarzy. Ściany nieustannie wyglądają tak samo, drzemią w nich wspomnienia, które pragnęłaby z siebie wyplenić, wspomnienia piękne, trudne, gorzkie i słodkie, wspomnienia miłości, jakiej obiecano wieczne trwanie. Kłamstwo. Ułuda. Nic nie trwa wiecznie, Saga wyraźnie zdaje sobie sprawę z tej rewelacji, kiedy spotykają się ponownie, stają twarzą w twarz w zalęgniętej ciszy i tańczą wokół siebie jak słowiki nieudolnie próbujące piać w hymnie ku przeszłości; ona nie wróci, wracają tylko obrazy, pojawiają się w myślach i forsują dreszcze przez wrażliwą skórę. Jej kolana zdawały się dygotać. Bosych stóp, owleczonych jedynie materiałem rajstop, nie było słychać na panelach podłogi - ich kroki są ciche, kocie, podążają naprzód za gospodarzem w manierze skradającej się kotki albo rozleniwionej ćmy, jest tym wszystkim i niczym jednocześnie, sunąca dłonią wzdłuż ściany korytarza, jakby usiłowała znaleźć w niej choć odrobinę dawnej radości.
Kiedyś przecież musiała ją mieć. Dlaczego ją zgubiła?
W końcu wkroczyli do królestwa jego absolutnej prywatności, pod płachtami przykrywającymi część płócien musiał kryć się negliż najcięższej intymności, gloryfikowanej, przeznaczonej dla nielicznych par oczu, tych, które sam artysta uważał za odpowiednie. Ale ona - stanęła naprzeciw dzieła, które w pełni poświęcił jej, Sadze, nie Fjaril i nie zwykłej kurwie z Przesmyku, jaką była zanim zyskała nocne skrzydła.
Portret spogląda na nią spokojnie, jednak w tęczówce czai się melancholia. Nie sposób jej nie dostrzec, jeśli wie się, czego należy szukać. To na moment zaparło dech w wątłej, kruchej piersi; podeszła bliżej, nęcona magią impastu, wydawała się zakochana w pociągnięciach pędzla, w ułożeniu farby na tkaninie, w doborze kolorów, które w poczuciu harmonii stworzyły lustrzane odbicie, ale nie zwyczajne, nie tandetne. Jasne włosy zakołysały się lekko, kiedy głowę pochyliła do boku. Jej dłoń zawędrowała do obrazu. Opuszki palców drasnęły delikatnie obrys boku malowanej głowy, musnęły miejsce, gdzie skóra stykała się z puklami jakby płynnego złota, jest piękna, tak boleśnie piękna.
- Taką mnie widzisz? - spytała miękko, łagodnie, zanim odwróciła się, by spojrzeć na niego przez ramię. Różane wargi pozostały rozchylone, spąsowiałe policzki przywodzą na myśl dziewczynę, którą niegdyś trzymał mocno w swoich ramionach. Przez moment miała wrażenie, jakby opadł na nią trudny do odgonienia całun gorąca; parzy ją cały czas, przypomina o tym, jak kiedyś dłonie malujące ten portret pozbawiały ją ubrań, jak zrzucała je dla niego w sennym świetle latarni, której blask wpadał do sypialni przez okno; przypomina o tym, jak scalali się w harmonii podobnej jego technice, ona i on, przeciwległe tony na kole barw, przyciągające się nawzajem, skazane na wzajemne dopełnienie, nienasycone, wiecznie błagające o więcej, prosiła ona, on odpowiadał, był w niej cały, nie tylko ciałem, ale i duszą, tworzył ją na nowo w samotni mieszkania jak odrestaurowany klasyk o zatraconej przez czas urodzie.
To błyszczy w jej oczach, skrzy się lapidarną nieprzyzwoitością, zdaje się krzyczeć, wrzeszczeć - weź mnie -, zanim do myśli powraca zdrowy rozsądek i dusi tęsknotę w zarodku.
Nie może sobie na to pozwolić, już nie.
Odwróciła więc głowę z powrotem w kierunku portretu, powróciła na niego spojrzeniem, kiedy odrobinę cierpki uśmiech wykrzywił wargi; jest w nim jednak coś urzekającego, coś urzeczonego, co dźwięczy też w głosie, Saga odzywa się ponownie. - Śliczną, smutną, zamrożoną. Gdzieś daleko we śnie. Nie tutaj i nie teraz, ale gdzieś i kiedyś - melodia zniżyła się do szeptu, w pamięci wybrzmiały miraże dłoni błądzących po ciele, dotykał jej, jak ona dotyka teraz płótna, zmysłowo, powoli i wręcz opieszale, byli wtedy zmęczeni, zamotani w pościel na wierzchu jego łóżka, oboje spełnieni, nieprzewidujący rychło nadchodzącego końca. - Odeszłam z pracy - wyznała niespodziewanie, jakby było to częścią historii. - Dla mężczyzny - nie patrzy na niego - dlaczego? Einar nigdy jej o to nie poprosił, nie nalegał; nie pragnął, by dla niego zmieniła cały swój świat. Lecz zrobił to ktoś inny. Żonaty, starszy, absolutnie nieodpowiedni, ktoś, kto doprowadził ćmę do obłędu. Nie patrzy, wpatruje się za to w siebie z obrazu, trwająca w niemym oczekiwaniu na jego reakcję.
Einar i Bezimienny z tematu
Kiedyś przecież musiała ją mieć. Dlaczego ją zgubiła?
W końcu wkroczyli do królestwa jego absolutnej prywatności, pod płachtami przykrywającymi część płócien musiał kryć się negliż najcięższej intymności, gloryfikowanej, przeznaczonej dla nielicznych par oczu, tych, które sam artysta uważał za odpowiednie. Ale ona - stanęła naprzeciw dzieła, które w pełni poświęcił jej, Sadze, nie Fjaril i nie zwykłej kurwie z Przesmyku, jaką była zanim zyskała nocne skrzydła.
Portret spogląda na nią spokojnie, jednak w tęczówce czai się melancholia. Nie sposób jej nie dostrzec, jeśli wie się, czego należy szukać. To na moment zaparło dech w wątłej, kruchej piersi; podeszła bliżej, nęcona magią impastu, wydawała się zakochana w pociągnięciach pędzla, w ułożeniu farby na tkaninie, w doborze kolorów, które w poczuciu harmonii stworzyły lustrzane odbicie, ale nie zwyczajne, nie tandetne. Jasne włosy zakołysały się lekko, kiedy głowę pochyliła do boku. Jej dłoń zawędrowała do obrazu. Opuszki palców drasnęły delikatnie obrys boku malowanej głowy, musnęły miejsce, gdzie skóra stykała się z puklami jakby płynnego złota, jest piękna, tak boleśnie piękna.
- Taką mnie widzisz? - spytała miękko, łagodnie, zanim odwróciła się, by spojrzeć na niego przez ramię. Różane wargi pozostały rozchylone, spąsowiałe policzki przywodzą na myśl dziewczynę, którą niegdyś trzymał mocno w swoich ramionach. Przez moment miała wrażenie, jakby opadł na nią trudny do odgonienia całun gorąca; parzy ją cały czas, przypomina o tym, jak kiedyś dłonie malujące ten portret pozbawiały ją ubrań, jak zrzucała je dla niego w sennym świetle latarni, której blask wpadał do sypialni przez okno; przypomina o tym, jak scalali się w harmonii podobnej jego technice, ona i on, przeciwległe tony na kole barw, przyciągające się nawzajem, skazane na wzajemne dopełnienie, nienasycone, wiecznie błagające o więcej, prosiła ona, on odpowiadał, był w niej cały, nie tylko ciałem, ale i duszą, tworzył ją na nowo w samotni mieszkania jak odrestaurowany klasyk o zatraconej przez czas urodzie.
To błyszczy w jej oczach, skrzy się lapidarną nieprzyzwoitością, zdaje się krzyczeć, wrzeszczeć - weź mnie -, zanim do myśli powraca zdrowy rozsądek i dusi tęsknotę w zarodku.
Nie może sobie na to pozwolić, już nie.
Odwróciła więc głowę z powrotem w kierunku portretu, powróciła na niego spojrzeniem, kiedy odrobinę cierpki uśmiech wykrzywił wargi; jest w nim jednak coś urzekającego, coś urzeczonego, co dźwięczy też w głosie, Saga odzywa się ponownie. - Śliczną, smutną, zamrożoną. Gdzieś daleko we śnie. Nie tutaj i nie teraz, ale gdzieś i kiedyś - melodia zniżyła się do szeptu, w pamięci wybrzmiały miraże dłoni błądzących po ciele, dotykał jej, jak ona dotyka teraz płótna, zmysłowo, powoli i wręcz opieszale, byli wtedy zmęczeni, zamotani w pościel na wierzchu jego łóżka, oboje spełnieni, nieprzewidujący rychło nadchodzącego końca. - Odeszłam z pracy - wyznała niespodziewanie, jakby było to częścią historii. - Dla mężczyzny - nie patrzy na niego - dlaczego? Einar nigdy jej o to nie poprosił, nie nalegał; nie pragnął, by dla niego zmieniła cały swój świat. Lecz zrobił to ktoś inny. Żonaty, starszy, absolutnie nieodpowiedni, ktoś, kto doprowadził ćmę do obłędu. Nie patrzy, wpatruje się za to w siebie z obrazu, trwająca w niemym oczekiwaniu na jego reakcję.
Einar i Bezimienny z tematu