:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg
2 posters
Bezimienny
06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:10
06.12.2000
Spostrzegł opartą o fontannę laskę, gdy miał już minąć obojętnie to miejsce i ruszyć dalej parkową alejką. Wzrok prześlizgnął się po czarnym hebanie i zatrzymał na kruczej głowie. Pamiętał tą laskę, podawał mu ją wielokrotnie, ilekroć tamten tracił równowagę
Theo zamrugał, wzdrygnął się odruchowo, a gdy podniósł głowę - było już za późno.
Spojrzenia skrzyżowały się.
Choleracholeracholeracholera.
Wróciwszy do Midgardu, przygotował się na mnóstwo nieprzyjemnych konfrontacji - ale łudził się, że akurat tej uda mu się unikać. Nie chciał go prosić o wybaczenie, jak Sagi, ani przepraszać na kolanach, jak Egona. W tym przypadku nie zasługiwał na wybaczenie - to nie niedźwiedź zdradził Lassego i zignorował jego przestrogi, a on sam, sam, sam. Czar demona wydawał się w tym wypadku marną wymówką.
Uciekł przez nim i dla niego, natychmiast i bez słowa. Gdy obudził się i wytrzeźwiał, gdy huldrekall trzasnął drzwiami w rytmie wyzwisk, gdy pomyślał o umówionym wieczorem spotkaniu z Lassem - po prostu nie przyszedł. Spakował się i wyszedł. Nawet nie dał mu znać.
Miał nadzieję, że nie czekał pod bramą zbyt długo.
Theo uciekał długo - z dala od Midgardu, z dala od wspomnień, od poczucia winy i dziwnego ciężaru w piersi ilekroć myślał o Lassem. Nie wiedział nawet, jak określić to między nimi, ale nieokreślenie i dystans bardzo mu wtedy odpowiadały, jakby były balsamem na lęk przed bliskością, przed dotykiem, przed cudzym wzrokiem. Nie wiedział, co mieli, ale wiedział, że to zniszczył. Jedna noc i nawet, gdyby Lasse nigdy się nie dowiedział, to wyczytałby to z jego spojrzenia.
Miałeś rację, powinien przyznać, ale to wcale nie było proste.
-La...aa...sse. - bąknął w ramach powitania, zawieszając spanikowane spojrzenie na znajomych tęczówkach w kolorze burzy.
(Tak, Lasse mógł znaleźć w skruszonym wzroku potwierdzenie, że wizja sprzed lat - spocone ciała, usta w blond włosach, lisi ogon - była prawdą. O ile kiedykolwiek w to wątpił).
Jego imię niegdyś tak miękko układało się na języku, ale teraz nawet nie przechodziło mu przez gardło. Wziął płytki, gorączkowy oddech, robiąc krok w bok, jakby chciał go wyminąć - ale ostatecznie zmusił się do odwagi i stanął w miejscu, metr od fontanny i dawnego przyjaciela, jakby buty przymarzły mu do podłoża. Zrobiło się tak bardzo zimno.
-C..co za spotkanie, nie? W...wyjechałem na trochę. Przepraszamżenidałemznać, sprawy rodzinne. - kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo.
Lasse Nørgaard
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:11
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Większość tutejszych mieszkańców miała sentyment do kruków, Lasse wątpił jednak by ktokolwiek miał sentyment tak długi, silny i szczery jak on. Już jako dziecko wpatrywał się w ciemne sylwetki ptaków naznaczające szare niebo niczym niechlujne rysunki węglem; z uporem i nadzieją szukał wzrokiem ich skrzydeł wypatrując w nich dziur, całą swoją dziecięcą naiwnością wierząc w klątwę, która miała uczynić wtedy go jednym z nich. Klątwa nie działała, a on ku swojemu nieszczęściu pozostawał człowiekiem, choć człowiekiem kruczym w swojej naturze. Człowiekiem bystrym i złośliwym, człowiekiem - podobnie jak ten niezwykły gatunek ptaka - do cna przesiąknięty świadomością własnej śmiertelności.
Ponad wszystko jednak - człowiekiem pamiętliwym.
Kruki są w stanie zrozumieć, kiedy zostały oszukane i potrafią to skojarzyć z konkretną osobą - powiedziała mu kiedyś jedna ze studentek, której pomagał w historii. Tamtego dnia sam dokończył jej esej, wyszedł wcześniej i z książkami przyciśniętymi do piersi przemierzył ulicę szybciej niż powinien. Zaczął utykać i usiadł dopiero pod bramą swojej kamienicy.
Czekał.
Och, głupi Lasse - zawsze na coś czekasz! Na sen, na spokój, na ranek, na moment, kiedy wszyscy w końcu wyjdą z pokoju, a on zostanie sam; o ironio, na ludzi czekał również choć obiecał sobie, że nie będzie, bo przecież gdy na ludzi się czeka, oni w zwyczaju mają nie przychodzić. Jakby wiedzieli, że z minuty na minutę serce podskakuje wyżej, pchając się do gardła jak jeden z tych przebrzydłych kaszlów, które miewał każdego lutego. Bolało tak samo resztą, choć złamane obietnice i przerwane przyjaźnie nie zostawiały krwi na chusteczkach. A szkoda, chciałby móc wierzyć, że to tylko kolejna głupia wada organizmu, a nie jego naiwność.
Bolało też wtedy - tamtej nocy kiedy czekał, ale nikt nie przychodził. Zdrada była uciążliwa, ale najgorsza była tamta nieuchronna świadomość własnej bezdennej głupoty. Obiecał sobie dystans, a tymczasem Theo stał się jedną z tych osób, dla których postanowił złamać swoje zasady. Powinien był się odsunąć, tak byłoby bezpieczniej - on byłby bezpieczny i bezpieczny byłby Theo. Tamtej nocy myślał, ze mu powie - widziałem cię, widziałem jak ślepniesz, przecież wiesz co to oznacza. Nigdy by tego nie powiedział, nawet gdyby jednak się zjawił. Nie mógłby.
O tym właśnie myślał teraz, gdy znajoma twarz pojawiła się przed znikąd, a on przez moment zapragnął spytać czy jest duchem. Zaszył się tutaj z papierosem w palcach, wyczekując kruków, które nie chciały nadlecieć. Zły omen - myślał, myśli miał jednak chaotyczne. Wypił trochę, niewiele, ale wystarczająco, by te uważne granatowe oczy zabłyszczały w mieszance złości i żalu, a usta rozchyliły lekko. Nic z nich jednak nie wypadło, milczenie przeciągało się i ciążyło na ramionach; Lasse poczuł, że zrobiło się jakoś zimniej i doszło do niego, iż nie rozumie.
- Theo - glos miał równie szorstki i surowy co zwykle, twarz jednak łagodniejszą.
Theo - człowiek, który kiedyś uratował mu życie lub przynajmniej jego część w jakiejś ciemnej ulicy, w której nie powinno go nigdy być; człowiek który nie chciał za tamtą zasługę zapłaty, choć Nørgaard nalegał. Ile? - głos mu się wtedy chwiał, młody chłopak z siniakiem na policzku i przeciętą wargą.
- Elokwencja nigdy nie była twoją mocną stroną - słowa były chwiejne, nadal lekko nietrzeźwe. Lasse dłonią w skórzanej rękawiczce odgarnął do tyłu włosy z twarzy, a potem przyglądał się przybyszowi jeszcze kilka długich chwil z brwiami ściągniętymi tak, że nad nosem formowała się pionowa zmarszczka. - Czy sprawy rodzinne sprawiły, że straciłeś umiejętność pisania, Theo? Przykre - nie krył nawet tej bezczelnej ironii, ale wyciągnął w stronę mężczyzny nieco pogniecioną paczkę papierosów. - Zapalisz? Zawsze ci mówiłem, że nie powinieneś się kręcić wokół tamtego chłopaka. Nie ma niczego złego w byciu rozwiązłym o ile jest się rozwiązłym w dobrym guście. Szkoda, że częściej nie myślisz mózgiem, zamiast...no wiesz. - Prychnął krótko, chmura dymu wplątała się w ciemne włosy. - Nie pytaj skąd wiem, wolałbym nie wiedzieć.
Ponad wszystko jednak - człowiekiem pamiętliwym.
Kruki są w stanie zrozumieć, kiedy zostały oszukane i potrafią to skojarzyć z konkretną osobą - powiedziała mu kiedyś jedna ze studentek, której pomagał w historii. Tamtego dnia sam dokończył jej esej, wyszedł wcześniej i z książkami przyciśniętymi do piersi przemierzył ulicę szybciej niż powinien. Zaczął utykać i usiadł dopiero pod bramą swojej kamienicy.
Czekał.
Och, głupi Lasse - zawsze na coś czekasz! Na sen, na spokój, na ranek, na moment, kiedy wszyscy w końcu wyjdą z pokoju, a on zostanie sam; o ironio, na ludzi czekał również choć obiecał sobie, że nie będzie, bo przecież gdy na ludzi się czeka, oni w zwyczaju mają nie przychodzić. Jakby wiedzieli, że z minuty na minutę serce podskakuje wyżej, pchając się do gardła jak jeden z tych przebrzydłych kaszlów, które miewał każdego lutego. Bolało tak samo resztą, choć złamane obietnice i przerwane przyjaźnie nie zostawiały krwi na chusteczkach. A szkoda, chciałby móc wierzyć, że to tylko kolejna głupia wada organizmu, a nie jego naiwność.
Bolało też wtedy - tamtej nocy kiedy czekał, ale nikt nie przychodził. Zdrada była uciążliwa, ale najgorsza była tamta nieuchronna świadomość własnej bezdennej głupoty. Obiecał sobie dystans, a tymczasem Theo stał się jedną z tych osób, dla których postanowił złamać swoje zasady. Powinien był się odsunąć, tak byłoby bezpieczniej - on byłby bezpieczny i bezpieczny byłby Theo. Tamtej nocy myślał, ze mu powie - widziałem cię, widziałem jak ślepniesz, przecież wiesz co to oznacza. Nigdy by tego nie powiedział, nawet gdyby jednak się zjawił. Nie mógłby.
O tym właśnie myślał teraz, gdy znajoma twarz pojawiła się przed znikąd, a on przez moment zapragnął spytać czy jest duchem. Zaszył się tutaj z papierosem w palcach, wyczekując kruków, które nie chciały nadlecieć. Zły omen - myślał, myśli miał jednak chaotyczne. Wypił trochę, niewiele, ale wystarczająco, by te uważne granatowe oczy zabłyszczały w mieszance złości i żalu, a usta rozchyliły lekko. Nic z nich jednak nie wypadło, milczenie przeciągało się i ciążyło na ramionach; Lasse poczuł, że zrobiło się jakoś zimniej i doszło do niego, iż nie rozumie.
- Theo - glos miał równie szorstki i surowy co zwykle, twarz jednak łagodniejszą.
Theo - człowiek, który kiedyś uratował mu życie lub przynajmniej jego część w jakiejś ciemnej ulicy, w której nie powinno go nigdy być; człowiek który nie chciał za tamtą zasługę zapłaty, choć Nørgaard nalegał. Ile? - głos mu się wtedy chwiał, młody chłopak z siniakiem na policzku i przeciętą wargą.
- Elokwencja nigdy nie była twoją mocną stroną - słowa były chwiejne, nadal lekko nietrzeźwe. Lasse dłonią w skórzanej rękawiczce odgarnął do tyłu włosy z twarzy, a potem przyglądał się przybyszowi jeszcze kilka długich chwil z brwiami ściągniętymi tak, że nad nosem formowała się pionowa zmarszczka. - Czy sprawy rodzinne sprawiły, że straciłeś umiejętność pisania, Theo? Przykre - nie krył nawet tej bezczelnej ironii, ale wyciągnął w stronę mężczyzny nieco pogniecioną paczkę papierosów. - Zapalisz? Zawsze ci mówiłem, że nie powinieneś się kręcić wokół tamtego chłopaka. Nie ma niczego złego w byciu rozwiązłym o ile jest się rozwiązłym w dobrym guście. Szkoda, że częściej nie myślisz mózgiem, zamiast...no wiesz. - Prychnął krótko, chmura dymu wplątała się w ciemne włosy. - Nie pytaj skąd wiem, wolałbym nie wiedzieć.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:12
Milczenie było jeszcze gorsze od późniejszego dźwięku własnego imienia - zgrzytliwego, chrapliwego, ostrego. Odruchowo napiął mięśnie, tak jakby słowa mogły ranić. Od razu zganił się w myślach - głupi, głupi Theo, durny jak zwykle. To przecież on zranił pewnie Lasse swoim milczeniem, zraniłby go gdyby tamten wiedział, co uczynił. Powinien, musiał, znieść trochę wyrzutów. Zasłużył. Zacisnął mocno usta, nie wiedząc, co powiedzieć - i jakby bojąc się, że spomiędzy zdrętwiałych warg wyrwie się coś pochopnego, coś niewłaściwego. Przeprosiny, wyznania, błaganie o wybaczenie. Tęczówki Lassego wyglądały jak chmura burzowa, a Theo zawsze bał się piorunów.
Gdy słowa wybrzmiały wreszcie w powietrzu - ironiczne, ale nie okrutne - nie przypominały jednak gromów. Ba, w tonie dawnego przyjaciela Theo wyczuł znajomy chaos, zbyt prędki przepływ myśli, zbyt dużo słów jak na trzeźwego Lassego.
-Jesteś wstawiony. - skwitował, a w niskim tembrze pobrzmiała jeszcze niższa nuta niepokoju. Nie lubił takiego Lassego, taki Lasse zwiastował kłopoty. Pakowanie się w łapska zbirów, od których Theo go ocalił - i pyskowanie niewłaściwym osobom. Nadwyrężanie nogi i potykanie się o własną laskę. Pocałunek, którego smaku nie zapomniał nigdy - ciepłe usta, chłodne dłonie, Lasse w jego objęciach, tak kruchy i dziwnie delikatny, pierwsza bliskość bez strachu, laska tocząca się po podłodze. Teraz nie był chyba aż tak wstawiony, jeszcze nie - ale dyskomfort pozostał.
Postąpił krok do przodu, ale uparcie nie zbliżał się do fontanny, odwrócił wzrok od papierosa. Przygryzł lekko wnętrze policzka, nie wiedząc jak zareagować na jawną ironię, jak usprawiedliwić fakt, że nigdy nie napisał, jak przyjąć kpiny z własnej elokwencji. Doskonale wiedział, że zawsze brakowało mu słów - Lasse natomiast znajdował je z zadziwiającą lekkością. I zawsze godziły prosto w serce. Gdy się wtedy całowali, Theo czuł się ciepło i bezpiecznie - ale ilekroć rozmawiał z nim o trudnych sprawach, czuł się jakby stąpał po cienkim lodzie.
-Nie zapalę, dziękuję. - wymamrotał, bo przecież już nic od niego nie chciał, na nic zresztą nie zasługiwał. Nawet na durnego papierosa.
Drgnął nerwowo dopiero, gdy Lasse przywołał imię Sorena - ba, nawet nie wymówiwszy jego imienia. Rozchylił lekko wargi, spoglądając na bruneta z wyraźną zgrozą, a pytanie wyrwało się samo.
-...Skąd wiesz? Od... dawna? - głupi, nieposłuszny Theo. -Też wolałbym, żebyś nie wiedział. - wyszeptał, wbijając wzrok w chodnik. Zamrugał, do oczu nieprzyjemnie wdzierał się dym, łzawiły. Przez dym, na pewno dlatego.
-Dlatego wyjechałem. I tak, miałeś rację, Lasse/ To chciałeś usłyszeć? - obronnie skrzyżował ręce na ramionach, zadowolony? Mógłby mówić dalej - że to urok demona, a nie do końca jego wina, że nigdy tego nie chciał, że to nie rozwiązłość tylko okoliczności, że nie mógł tak po prostu posłuchać tamtych rad i wyrzec się znajomości z jedynym człowiekiem, który był dla niego jak rodzina, który chciał być jego rodziną, bo Lasse trzymał się to blisko, to na dystans, i Theo gubił się w tym wszystkim tak bardzo, że może naprawdę prościej było wyjechać, a tamta noc była tylko katalizatorem nieuniknionego.
Gdy słowa wybrzmiały wreszcie w powietrzu - ironiczne, ale nie okrutne - nie przypominały jednak gromów. Ba, w tonie dawnego przyjaciela Theo wyczuł znajomy chaos, zbyt prędki przepływ myśli, zbyt dużo słów jak na trzeźwego Lassego.
-Jesteś wstawiony. - skwitował, a w niskim tembrze pobrzmiała jeszcze niższa nuta niepokoju. Nie lubił takiego Lassego, taki Lasse zwiastował kłopoty. Pakowanie się w łapska zbirów, od których Theo go ocalił - i pyskowanie niewłaściwym osobom. Nadwyrężanie nogi i potykanie się o własną laskę. Pocałunek, którego smaku nie zapomniał nigdy - ciepłe usta, chłodne dłonie, Lasse w jego objęciach, tak kruchy i dziwnie delikatny, pierwsza bliskość bez strachu, laska tocząca się po podłodze. Teraz nie był chyba aż tak wstawiony, jeszcze nie - ale dyskomfort pozostał.
Postąpił krok do przodu, ale uparcie nie zbliżał się do fontanny, odwrócił wzrok od papierosa. Przygryzł lekko wnętrze policzka, nie wiedząc jak zareagować na jawną ironię, jak usprawiedliwić fakt, że nigdy nie napisał, jak przyjąć kpiny z własnej elokwencji. Doskonale wiedział, że zawsze brakowało mu słów - Lasse natomiast znajdował je z zadziwiającą lekkością. I zawsze godziły prosto w serce. Gdy się wtedy całowali, Theo czuł się ciepło i bezpiecznie - ale ilekroć rozmawiał z nim o trudnych sprawach, czuł się jakby stąpał po cienkim lodzie.
-Nie zapalę, dziękuję. - wymamrotał, bo przecież już nic od niego nie chciał, na nic zresztą nie zasługiwał. Nawet na durnego papierosa.
Drgnął nerwowo dopiero, gdy Lasse przywołał imię Sorena - ba, nawet nie wymówiwszy jego imienia. Rozchylił lekko wargi, spoglądając na bruneta z wyraźną zgrozą, a pytanie wyrwało się samo.
-...Skąd wiesz? Od... dawna? - głupi, nieposłuszny Theo. -Też wolałbym, żebyś nie wiedział. - wyszeptał, wbijając wzrok w chodnik. Zamrugał, do oczu nieprzyjemnie wdzierał się dym, łzawiły. Przez dym, na pewno dlatego.
-Dlatego wyjechałem. I tak, miałeś rację, Lasse/ To chciałeś usłyszeć? - obronnie skrzyżował ręce na ramionach, zadowolony? Mógłby mówić dalej - że to urok demona, a nie do końca jego wina, że nigdy tego nie chciał, że to nie rozwiązłość tylko okoliczności, że nie mógł tak po prostu posłuchać tamtych rad i wyrzec się znajomości z jedynym człowiekiem, który był dla niego jak rodzina, który chciał być jego rodziną, bo Lasse trzymał się to blisko, to na dystans, i Theo gubił się w tym wszystkim tak bardzo, że może naprawdę prościej było wyjechać, a tamta noc była tylko katalizatorem nieuniknionego.
Lasse Nørgaard
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:12
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Theo patrzył na niego oczami zbitego szczeniaka, a Lasse wiedział doskonale co wzrok ten oznacza - czuł się winny. Nie powinieneś myśleć o sobie w ten sposób, zawsze sobie ubliżasz, kto cię tego nauczył? - łajał go kiedyś Nørgaard, gdy przygnębiony przyjaciel stanął w drzwiach jego mieszkania. Tamtego letniego wieczoru niebo za oknem miało kolor ultramaryny, a Lasse wyobrażał sobie, że wszystkie te małe winy, które tamten brał na siebie są pokruszonym szkłem. Theo mógł zbierać je gołymi rękami, raniąc sobie ręce. To kara - mógł mówić, a wtedy jego przyjaciel powiedziałby mu tym typowym dla siebie, wyniosłym głosem uczonego, że kary działają tylko wtedy, kiedy wiesz za co dokładnie zostały wymierzone. Wstyd pomyśleć ile tego hipotetycznego szkła zbił on sam - czasem z nudów, czasem z lęku.
Jesteś wstawiony.
Zaśmiał się, a śmiech był głośny, szczery i perlisty. Przez kilka sekund ta dumna, poważna twarz nabrała cech wręcz dziecięcych - świecące oczy, zarumieniona od alkoholu skóra pod siatką drobnych piegów. Był i w tamtym momencie cieszył się z tego stanu tak jak nigdy. Wszystkie te emocje, ten gniew, wstyd i frustracja wydawały się żywe choć takie małe, świat wokół zwężał się do rozmiarów obrazka wiszącego nad kominkiem, a Theo stal tutaj, choć przecież tamtej nocy odszedł bez słowa.
- Jestem - przytaknął mu, a rozbawiony uśmiech błąkał się po twarzy jeszcze chwilę, nim ta znów przybrała swój naturalny, nieco znudzony wyraz. - I dziękujmy za to Odynowi!
Wiedział, ze Theo zawsze przesadnie martwił się o niego, gdy był pijany, choć przecież Lasse był wtedy o wiele łatwiejszy do tolerowania, wręcz urokliwy i skłonny do najgłupszych żartów. Ale Theo się martwił i Lasse zamartwiania tego nie znosił. Nie chciał być godny pożałowania i nie chciał być słaby, nigdy nie miał być kruchy, a gdy obce oczy wpatrywały się w niego tak, jakby uważały, że jest lecz przed tym ucieka, gotowała się w nim krew. Nie jestem dzieckiem, nie potrzebuję twojej ochrony - wyrzucał mu, a minutę później go pocałował. Dziwne - był podpity i w tamtej chwili wydawało mu się to konieczne.
Tak samo konieczne wydawało się zaproponowanie Theo papierosa, a gdy ten odmówił, Lasse wzruszył lekko ramionami i schował paczkę do kieszeni zimowego płaszcza plecionego w brązowo- błękitną kratę. Poczuł palący wyrzut sumienia, gdy doszło do niego jak niezwykle cieszy go nowa fala gorącego zakłopotania na twarzy rozmówcy. Uwaga ugodziła głęboko, Theo mógłby upaść teraz pod ciężarem tej zgrozy.
- Ptaszki ćwierkały - mruknął z wyczuwalną, ostrą ironią i z przesadną dramaturgią wywrócił oczami. - Naprawdę, przyfrunął skowronek, usiadł mi na balkonie i zaśpiewał, że pierdolisz się po kątach z jakąś puszczalską wywłoką z odrostem.
Nie widział załzawionych oczu, a gdyby je zobaczył i tak nie miałby pojęcia jak zareagować. Chociaż Theo sypiający z tamtym chłopakiem - ślicznym, jasnowłosym, na dodatek z lisim ogonem - nie był wizją przyjemną, a myśl bolała, Lasse ni uznałby tego za zdradę. Byłby zraniony, wątpiłby w siebie, dokuczałby mu z tej frustracji i żalu, ale w końcu by odpuścił i pozostałby jedynie niedojrzale odzywki i złośliwe komentarze rzucane raz na jakiś czas. To tamta ucieczka bez słowa była zdradą, to ona zraniła do żywego.
- Ach tak, uwielbiam tego słuchać, powtórz! - Kolejna krótka fala śmiechu opuściła gardło, a gdy jej echo zniknęło, Lasse zaciągnął się papierosem i znów wbił czujne spojrzenie w twarz Theo. Tym razem jedna brew była uniesiona, a na twarzy malowało się zaskoczenie. - Wyjechałeś, bo przespałeś się z tamtym chłopakiem - mówił powoli, bez cienia pytania. Stwierdzał fakt, choć fakt ten go mierził. - Teraz będziemy przenosić się do nowego miasta za każdym razem, gdy zdejmiemy przy kimś spodnie? Świetnie, zawsze chciałem zobaczyć Niceę - prychnął kpiąco, choć przecież doskonale wiedział o co Theo chodziło. Czuł się winny, wstydził się - przez niego, przed nim.
Jesteś wstawiony.
Zaśmiał się, a śmiech był głośny, szczery i perlisty. Przez kilka sekund ta dumna, poważna twarz nabrała cech wręcz dziecięcych - świecące oczy, zarumieniona od alkoholu skóra pod siatką drobnych piegów. Był i w tamtym momencie cieszył się z tego stanu tak jak nigdy. Wszystkie te emocje, ten gniew, wstyd i frustracja wydawały się żywe choć takie małe, świat wokół zwężał się do rozmiarów obrazka wiszącego nad kominkiem, a Theo stal tutaj, choć przecież tamtej nocy odszedł bez słowa.
- Jestem - przytaknął mu, a rozbawiony uśmiech błąkał się po twarzy jeszcze chwilę, nim ta znów przybrała swój naturalny, nieco znudzony wyraz. - I dziękujmy za to Odynowi!
Wiedział, ze Theo zawsze przesadnie martwił się o niego, gdy był pijany, choć przecież Lasse był wtedy o wiele łatwiejszy do tolerowania, wręcz urokliwy i skłonny do najgłupszych żartów. Ale Theo się martwił i Lasse zamartwiania tego nie znosił. Nie chciał być godny pożałowania i nie chciał być słaby, nigdy nie miał być kruchy, a gdy obce oczy wpatrywały się w niego tak, jakby uważały, że jest lecz przed tym ucieka, gotowała się w nim krew. Nie jestem dzieckiem, nie potrzebuję twojej ochrony - wyrzucał mu, a minutę później go pocałował. Dziwne - był podpity i w tamtej chwili wydawało mu się to konieczne.
Tak samo konieczne wydawało się zaproponowanie Theo papierosa, a gdy ten odmówił, Lasse wzruszył lekko ramionami i schował paczkę do kieszeni zimowego płaszcza plecionego w brązowo- błękitną kratę. Poczuł palący wyrzut sumienia, gdy doszło do niego jak niezwykle cieszy go nowa fala gorącego zakłopotania na twarzy rozmówcy. Uwaga ugodziła głęboko, Theo mógłby upaść teraz pod ciężarem tej zgrozy.
- Ptaszki ćwierkały - mruknął z wyczuwalną, ostrą ironią i z przesadną dramaturgią wywrócił oczami. - Naprawdę, przyfrunął skowronek, usiadł mi na balkonie i zaśpiewał, że pierdolisz się po kątach z jakąś puszczalską wywłoką z odrostem.
Nie widział załzawionych oczu, a gdyby je zobaczył i tak nie miałby pojęcia jak zareagować. Chociaż Theo sypiający z tamtym chłopakiem - ślicznym, jasnowłosym, na dodatek z lisim ogonem - nie był wizją przyjemną, a myśl bolała, Lasse ni uznałby tego za zdradę. Byłby zraniony, wątpiłby w siebie, dokuczałby mu z tej frustracji i żalu, ale w końcu by odpuścił i pozostałby jedynie niedojrzale odzywki i złośliwe komentarze rzucane raz na jakiś czas. To tamta ucieczka bez słowa była zdradą, to ona zraniła do żywego.
- Ach tak, uwielbiam tego słuchać, powtórz! - Kolejna krótka fala śmiechu opuściła gardło, a gdy jej echo zniknęło, Lasse zaciągnął się papierosem i znów wbił czujne spojrzenie w twarz Theo. Tym razem jedna brew była uniesiona, a na twarzy malowało się zaskoczenie. - Wyjechałeś, bo przespałeś się z tamtym chłopakiem - mówił powoli, bez cienia pytania. Stwierdzał fakt, choć fakt ten go mierził. - Teraz będziemy przenosić się do nowego miasta za każdym razem, gdy zdejmiemy przy kimś spodnie? Świetnie, zawsze chciałem zobaczyć Niceę - prychnął kpiąco, choć przecież doskonale wiedział o co Theo chodziło. Czuł się winny, wstydził się - przez niego, przed nim.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:12
Dzisiaj niebo było szare, szare i zimne jak kraty tamtej klatki. Czasami Theo miał wrażenie, że nigdy jej nie opuścił -że to całe życie na "wolności" jest tylko złym snem, a on wciąż tam tkwi, upojony narkotykami, w klatce, która robi się coraz ciaśniejsza. Teraz jej pręty oddzielały go od Lassego kurtyną szklistych rzęs, a wyimaginowany metal zimno wbijał się między żebra, naciskając na mostek. Gdyby wykrzesał z siebie trochę sił, mógłby uderzyć mocno w te pręty - ale wtedy one skruszeją i przebiją mu serce. Równie skutecznie robił to zresztą śmiech Lassego - dźwięczny, zbyt głośny, paradoksalnie zbyt szczery. Theo przestąpił nerwowo z jednej nogi na drugą, jakby spodziewał się w tym śmiechu ostrzy ukrytej ironii, ale Lasse po prostu się śmiał, nadal szczerze, wręcz dziecięco.
Kiedyś kochał ten śmiech, choć nie kochał tego, co z Lassem robił alkohol. Chwiejnych kroków, nierozsądnych zachowań, wdawania się w pyskówki z nieodpowiednimi osobami.
Nie powinieneś pić beze mnie - chciał powiedzieć, ale nie miał prawa. Mógł tylko się zastanawiać, jak Lasse wróci do domu i czy po drodze nie wpadnie na durny pomysł albo w niewłaściwe towarzystwo.
-Kto dziękuje, ten dziękuje. - wymamrotał i był to ostatni przejaw buty z jego strony. Kolejny cios - jeden, a celny - ugodził tak mocno, że z Theo uleciała nawet pozorowana asertywność i arogancja (nigdy nie miał ani jednej ani drugiej), a wstyd zaparł mu dech w piersiach.
-Nie drwij... - wycharczał tylko bezwładnie, skronie pulsowały mu gorącem. W ustach Lassego wszystko to brzmiało jeszcze bardziej wulgarnie niż we wspomnieniach Theo, a gdy Nørgard wywrócił oczyma, wstyd palił już żywym ogniem. Tak, jakby rozdrapywał starą ranę i jeszcze posypywał ją solą. Nie, chyba nie było czego rozdrapywać, tamta rana nigdy się nie zagoiła. Jednej nocy utracił jedynych przyjaciół - Lassego i Sorena - i od tej pory nie mógł już sobie spojrzeć w oczy.
A teraz... teraz nie mógł się zezłościć.
-Miałeś rację. - warknął ze złością, podnosząc na Lassego wyraźnie zaszklone spojrzenie. Smutek był silniejszy od gniewu - zaciskał się wokół Theo jak lodowata klatka, nie pozwalając mu nawet na złość.
Tym bardziej, że Lasse nawet... nawet się nie smucił.
On cały czas z tego żartował.
To chyba bolało jeszcze bardziej.
Może właśnie tym była dla niego ich znajomość, nędznym żartem, patrz jaki śmieszny miś z cyrku mówili o nim przed laty tacy bogaci chłopcy jak Lasse, dopiero po tamtym pocałunku Theo uwierzył, że jest dla niego kimś więcej, ale potem Lasse milczał tak uparcie, a potem Soren wszystko zepsuł i Theo uciekł…
...teraz nie było nawet czego naprawiać.
-Tak, dlatego wyjechałem. - stwierdził bezbarwnie, zamykając oczy. Po policzku spłynęła pojedyncza łza, ale chyba jej nie zauważył.
-Przepraszam. - dodał szeptem, bo tylko to pozostało do powiedzenia. Miałeś rację, Lasse, przepraszam, to moja wina, żegnaj Lasse. Wyminął go bez słowa, ale przystanął o dwa kroki za fontanną - pozostało jeszcze coś do powiedzenia.
Obejrzał się przez ramię, wzrok padł na laskę.
-Uważaj, jest ślisko. - zwłaszcza dla wstawionego kaleki.
Kiedyś kochał ten śmiech, choć nie kochał tego, co z Lassem robił alkohol. Chwiejnych kroków, nierozsądnych zachowań, wdawania się w pyskówki z nieodpowiednimi osobami.
Nie powinieneś pić beze mnie - chciał powiedzieć, ale nie miał prawa. Mógł tylko się zastanawiać, jak Lasse wróci do domu i czy po drodze nie wpadnie na durny pomysł albo w niewłaściwe towarzystwo.
-Kto dziękuje, ten dziękuje. - wymamrotał i był to ostatni przejaw buty z jego strony. Kolejny cios - jeden, a celny - ugodził tak mocno, że z Theo uleciała nawet pozorowana asertywność i arogancja (nigdy nie miał ani jednej ani drugiej), a wstyd zaparł mu dech w piersiach.
-Nie drwij... - wycharczał tylko bezwładnie, skronie pulsowały mu gorącem. W ustach Lassego wszystko to brzmiało jeszcze bardziej wulgarnie niż we wspomnieniach Theo, a gdy Nørgard wywrócił oczyma, wstyd palił już żywym ogniem. Tak, jakby rozdrapywał starą ranę i jeszcze posypywał ją solą. Nie, chyba nie było czego rozdrapywać, tamta rana nigdy się nie zagoiła. Jednej nocy utracił jedynych przyjaciół - Lassego i Sorena - i od tej pory nie mógł już sobie spojrzeć w oczy.
A teraz... teraz nie mógł się zezłościć.
-Miałeś rację. - warknął ze złością, podnosząc na Lassego wyraźnie zaszklone spojrzenie. Smutek był silniejszy od gniewu - zaciskał się wokół Theo jak lodowata klatka, nie pozwalając mu nawet na złość.
Tym bardziej, że Lasse nawet... nawet się nie smucił.
On cały czas z tego żartował.
To chyba bolało jeszcze bardziej.
Może właśnie tym była dla niego ich znajomość, nędznym żartem, patrz jaki śmieszny miś z cyrku mówili o nim przed laty tacy bogaci chłopcy jak Lasse, dopiero po tamtym pocałunku Theo uwierzył, że jest dla niego kimś więcej, ale potem Lasse milczał tak uparcie, a potem Soren wszystko zepsuł i Theo uciekł…
...teraz nie było nawet czego naprawiać.
-Tak, dlatego wyjechałem. - stwierdził bezbarwnie, zamykając oczy. Po policzku spłynęła pojedyncza łza, ale chyba jej nie zauważył.
-Przepraszam. - dodał szeptem, bo tylko to pozostało do powiedzenia. Miałeś rację, Lasse, przepraszam, to moja wina, żegnaj Lasse. Wyminął go bez słowa, ale przystanął o dwa kroki za fontanną - pozostało jeszcze coś do powiedzenia.
Obejrzał się przez ramię, wzrok padł na laskę.
-Uważaj, jest ślisko. - zwłaszcza dla wstawionego kaleki.
Lasse Nørgaard
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:13
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Zawsze uważał, że na Theo czekało coś większego - lepszy świat, lepsi ludzie, ładniejsze niebo. Mniej szare, bo czystsze i mniej wrogie, bo bliskie i bezpieczne. Było w tym przekonaniu sporo naiwności chłopaka z wygodnego domu; tego chłopaka który wierzył w to, że czyjeś życie można naprawić jeżeli wystarczająco się zapłaci, przebierze pościel i kupi nowy, wełniany płaszcz. Nadal jednak uparty był w swojej pewności i stale to powtarzał, łapiąc przyjaciela za ramiona i tym twardym, nieznającym sprzeciwu głosem oznajmiał, że pomoże mu znaleźć lepszą pracę. Popytam - twierdził zawzięcie, choć przecież sam nie miał pojęcia czym była prawdziwa praca. Skąd w końcu, skąd i jak, skoro spędził życie nad książkami, marząc o przyszłej profesurze między ścianami mieszkania, które było prezentem i w mieście, którego ciemnych zakamarków nie musiał poznawać, nawet jeżeli czasem niezdrowo go tam ciągnęło. Theo jednak zasługiwał na więcej, zasługiwał na wszystko, bo Theo - zawsze, szczerze i tak niezrozumiale - był dobry. Lepszy niż większość ludzi, lepszy niż Lasse mógłby być kiedykolwiek.
Wspomnienie alkoholu zapiekło w gardło, papierosowy dym wydał się nagle obrzydliwy, a w głowie zakręciło się niebezpiecznie. Był zły na siebie, śmiertelnie świadom swojej głupoty, trzęsły mu się ręce i trząsł się też oddech. Głos przyjaciela - może byłego przyjaciela - był odległy i obcy, a on miał ochotę krzyczeć, płakać i zostać tu już na zawsze - zmarznąć przy tej cholernej fontannie, czekać na kruki aż do samego końca. Nie drwij. Jak, skoro czasem nie umiał inaczej? Skoro się bał, a kiedy człowiek się boi każda walka wydaje się być walką tak samo słuszną co z góry przegraną. Nie dojrzał łez, bo już nie umiał spojrzeć mu w oczy - starał się z całych sił pozostać równie zimnym i kpiącym, od chłodu jednak drętwiały mu już palce.
Miałeś rację.
Nie, nie miał, chociaż tak bardzo chciał to usłyszeć. Mylił się co do wszystkiego - mylił się kiedy myślał, że Theo nie odejdzie i kiedy myślał, że w końcu napisze. Mylił się, kiedy uważał, ze może udawać niewzruszonego jeszcze chociaż kilka minut nim tamten nie odejdzie, a on będzie mógł zagryźć wargę do krwi i jakoś zapomnieć.
- Czego się spodziewałeś, Theo? - wyrzucił nagle, ignorując przeprosiny, w które nie wierzył i uwagę, która z jakiegoś powodu zabolała. Bo się przewrócę? To tylko cholerna noga, czemu nie możesz chociaż udawać, że nic mi nie jest? - Że będę wdzięczny? Za co mam być wdzięczny?! Za to że zniknąłeś, kiedy ja jak głupi na ciebie czekałem, za to że nie odezwałeś się słowem przez ten cały czas, chociaż mogłeś napisać? Za to, że teraz, kiedy postanowiłeś wrócić, nie przyszło ci nawet do głowy, żeby się odezwać, chociaż ja wypytywałem o ciebie po wszystkich tych barach przez ten cały czas? Myślałem, że nie żyjesz, ty...ty... - głos się łamał, słowa utykały w gardle, a on chciał wstać i podejść do niego, złapać mocno za kołnierz. Bał się jednak - co jeżeli faktycznie się poślizgnie i upadnie? Musiałby położyć się na lodzie, zamknąć oczy i umrzeć.
Siedział więc, choć cały się zmienił, tracąc w kilka sekund całą swoją nonszalancję i pijackie rozbawienie. Pochylił do przodu i choć twarz miał nadal zwróconą w jego kierunku, nie potrafił odnaleźć go spojrzeniem.
- Miałbym być wdzięczny albo wzruszony, bo trafiłeś na mnie przez przypadek i zaszczyciłeś jakimś kiepskim kłamstwem? - słowa wybrzmiewały pośpieszanym zdenerwowaniem, słabo skrywaną frustracją i każdym wyrzutem, za które Lasse do tej pory łajał się wieczorami. Głowa opadła między napięte ramiona, wraz z nią ciemne włosy i para rozjarzonych oczu wbitych z wściekłością w zaśnieżoną ziemie pod stopami. Niedopałek papierosa wypadł z palców, a żar zgasł zaraz obok jego buta. - Mogłeś chociaż napisać. Dwa słowa. Wyjeżdżam, żyję.
Dziękuję, że czekałeś.
Wspomnienie alkoholu zapiekło w gardło, papierosowy dym wydał się nagle obrzydliwy, a w głowie zakręciło się niebezpiecznie. Był zły na siebie, śmiertelnie świadom swojej głupoty, trzęsły mu się ręce i trząsł się też oddech. Głos przyjaciela - może byłego przyjaciela - był odległy i obcy, a on miał ochotę krzyczeć, płakać i zostać tu już na zawsze - zmarznąć przy tej cholernej fontannie, czekać na kruki aż do samego końca. Nie drwij. Jak, skoro czasem nie umiał inaczej? Skoro się bał, a kiedy człowiek się boi każda walka wydaje się być walką tak samo słuszną co z góry przegraną. Nie dojrzał łez, bo już nie umiał spojrzeć mu w oczy - starał się z całych sił pozostać równie zimnym i kpiącym, od chłodu jednak drętwiały mu już palce.
Miałeś rację.
Nie, nie miał, chociaż tak bardzo chciał to usłyszeć. Mylił się co do wszystkiego - mylił się kiedy myślał, że Theo nie odejdzie i kiedy myślał, że w końcu napisze. Mylił się, kiedy uważał, ze może udawać niewzruszonego jeszcze chociaż kilka minut nim tamten nie odejdzie, a on będzie mógł zagryźć wargę do krwi i jakoś zapomnieć.
- Czego się spodziewałeś, Theo? - wyrzucił nagle, ignorując przeprosiny, w które nie wierzył i uwagę, która z jakiegoś powodu zabolała. Bo się przewrócę? To tylko cholerna noga, czemu nie możesz chociaż udawać, że nic mi nie jest? - Że będę wdzięczny? Za co mam być wdzięczny?! Za to że zniknąłeś, kiedy ja jak głupi na ciebie czekałem, za to że nie odezwałeś się słowem przez ten cały czas, chociaż mogłeś napisać? Za to, że teraz, kiedy postanowiłeś wrócić, nie przyszło ci nawet do głowy, żeby się odezwać, chociaż ja wypytywałem o ciebie po wszystkich tych barach przez ten cały czas? Myślałem, że nie żyjesz, ty...ty... - głos się łamał, słowa utykały w gardle, a on chciał wstać i podejść do niego, złapać mocno za kołnierz. Bał się jednak - co jeżeli faktycznie się poślizgnie i upadnie? Musiałby położyć się na lodzie, zamknąć oczy i umrzeć.
Siedział więc, choć cały się zmienił, tracąc w kilka sekund całą swoją nonszalancję i pijackie rozbawienie. Pochylił do przodu i choć twarz miał nadal zwróconą w jego kierunku, nie potrafił odnaleźć go spojrzeniem.
- Miałbym być wdzięczny albo wzruszony, bo trafiłeś na mnie przez przypadek i zaszczyciłeś jakimś kiepskim kłamstwem? - słowa wybrzmiewały pośpieszanym zdenerwowaniem, słabo skrywaną frustracją i każdym wyrzutem, za które Lasse do tej pory łajał się wieczorami. Głowa opadła między napięte ramiona, wraz z nią ciemne włosy i para rozjarzonych oczu wbitych z wściekłością w zaśnieżoną ziemie pod stopami. Niedopałek papierosa wypadł z palców, a żar zgasł zaraz obok jego buta. - Mogłeś chociaż napisać. Dwa słowa. Wyjeżdżam, żyję.
Dziękuję, że czekałeś.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:13
Czego się spodziewałeś?
-Niczego. - wydukał głucho, bo czy kiedykolwiek w życiu spodziewał się czegokolwiek? Od najmłodszych lat towarzyszyły mu tylko głód i rozczarowania, ciężki pas i otumaniające eliksiry, poklask był uzależniony od wykonywania cudzych poleceń i kojarzył się z krwią na knykciach i na cyrkowej arenie, a wolność smakowała narkotykowym ciągiem. Usta Lassego smakowały ginem, a gładkie dłonie pewnie nigdy nikogo nie uderzyły. Nie powinien spodziewać się niczego, na tym świecie nie było nic dla takich osób, jak on. Jeśli jego ojciec faktycznie ugrzązł na zawsze w niedźwiedziej postaci, to może przynajmniej to zrozumiał. Lasse zdawał się nie rozumieć, a Theo nienawidził się czasem za to, że uwierzył w jego zachęty, że uwierzył w łagodne zapewnienia Gerta, że chciał znaleźć sobie miejsce w Gleinpirze i zająć się uczciwą pracą, że chciał żeby Lasse był z niego dumny. Czy to w ogóle kiedykolwiek mogło się udać - młodzieniec z dumnego rodu jarlów, z łona całej linii silnych kobiet, i chłopiec z klatki, którego matka nie wytrwała nawet pół roku bez silnego i okrutnego mężczyzny u boku?
-Niczego się nie spodziewałem. - szepnął, przymykając oczy. Powieki go piekły, policzki miał rozpalone, wstyd smakował gorzko. Co miał mu powiedzieć, użył uroku, gdy powiedziałem mu, ile dla mnie znaczysz, inaczej wszystko byłoby normalnie, jak zawsze - a ja nigdy nie chciałem stanąć między wami? Nie, to tylko by wszystko pogorszyło.
Spuścił głowę i nerwowo otarł łzy, słuchając kolejnych wyrzutów, na które - oczywiście - zasłużył.
-N..nie, dlaczego miałbyś być wdzięczny...? - zaprotestował nieśmiało w połowie wywodu, bo nie rozumiał. Czy to kolejna ironia? -Niczego od ciebie nie chcę, chciałem po prostu zniknąć. - sprecyzował, czy tego się boi? Że jako potomek jarlów i wyroczni wmieszał się w znajomość ze mną, że będę czegoś chciał? Ledwo wciął się w zdanie Lassego, bo ten mówił dalej, coraz szybciej, zawsze potrafił mówić tak dużo i pięknie i to tak bolało.
-Pytałeś o mnie w barach...? - wykrztusił z wyraźnym niedowierzaniem. Nie wiedział, czego się spodziewał - chyba tego, że Lasse po prostu o nim zapomni, jak wszyscy. Przełknął ślinę, jeszcze bardziej zażenowany - o ile to w ogóle możliwe. -To...to tam się dowiedziałeś, że ja i on...? - dopytał ledwo słyszalnie, czy Soren naprawdę rozpowiadał o tym w barach? Theo nigdy nie widział jego wad, jego mściwości, nie wiedział do czego był zdolny po tym, jak nazwał go demonem. Co usłyszałby Lasse z wrednych plotek. -To był tylko jeden raz... - poczuł irracjonalną potrzebę usprawiedliwienia się, a głos mu się załamał. Pociągnął nosem. Żałosne.
-Myślałeś, że nie żyję? Nie, Lasse ja... nie chciałem. - teraz to Lasse zgiął się wpół, a Theo ukrył twarz w dłoniach, uparcie stojąc dwa metry z tyłu, akurat poza jego zasięgiem. Nie mógł na to patrzeć. Kręcił bezradnie głową, ale Lasse już tego nie widział.
-Nie mogłem napisać. - zaprotestował gwałtownie, choć nie wiedział skąd znalazł w sobie na to siłę. Chwiejnie postąpił kilka kroków do przodu, aż opadł na kolana, tuż przed Lasse, obok niedopalonego papierosa.
-Co miałem napisać, co chciałbyś przeczytać, przespałem się z nim, ale kocham ciebie, czy to by cokolwiek zmieniło? - roześmiał się histerycznie, wypaliwszy to wszystko na jednym wydechu - i bez większego pomyślunku, na szczęście. Nie wiedział, czy kiedykolwiek kogokolwiek kochał, czy w ogóle potrafił - Sorena kochał w końcu jak brata, tak sądził zanim znalazł się z nim w rozkopanej pościeli.
-Niczego. - wydukał głucho, bo czy kiedykolwiek w życiu spodziewał się czegokolwiek? Od najmłodszych lat towarzyszyły mu tylko głód i rozczarowania, ciężki pas i otumaniające eliksiry, poklask był uzależniony od wykonywania cudzych poleceń i kojarzył się z krwią na knykciach i na cyrkowej arenie, a wolność smakowała narkotykowym ciągiem. Usta Lassego smakowały ginem, a gładkie dłonie pewnie nigdy nikogo nie uderzyły. Nie powinien spodziewać się niczego, na tym świecie nie było nic dla takich osób, jak on. Jeśli jego ojciec faktycznie ugrzązł na zawsze w niedźwiedziej postaci, to może przynajmniej to zrozumiał. Lasse zdawał się nie rozumieć, a Theo nienawidził się czasem za to, że uwierzył w jego zachęty, że uwierzył w łagodne zapewnienia Gerta, że chciał znaleźć sobie miejsce w Gleinpirze i zająć się uczciwą pracą, że chciał żeby Lasse był z niego dumny. Czy to w ogóle kiedykolwiek mogło się udać - młodzieniec z dumnego rodu jarlów, z łona całej linii silnych kobiet, i chłopiec z klatki, którego matka nie wytrwała nawet pół roku bez silnego i okrutnego mężczyzny u boku?
-Niczego się nie spodziewałem. - szepnął, przymykając oczy. Powieki go piekły, policzki miał rozpalone, wstyd smakował gorzko. Co miał mu powiedzieć, użył uroku, gdy powiedziałem mu, ile dla mnie znaczysz, inaczej wszystko byłoby normalnie, jak zawsze - a ja nigdy nie chciałem stanąć między wami? Nie, to tylko by wszystko pogorszyło.
Spuścił głowę i nerwowo otarł łzy, słuchając kolejnych wyrzutów, na które - oczywiście - zasłużył.
-N..nie, dlaczego miałbyś być wdzięczny...? - zaprotestował nieśmiało w połowie wywodu, bo nie rozumiał. Czy to kolejna ironia? -Niczego od ciebie nie chcę, chciałem po prostu zniknąć. - sprecyzował, czy tego się boi? Że jako potomek jarlów i wyroczni wmieszał się w znajomość ze mną, że będę czegoś chciał? Ledwo wciął się w zdanie Lassego, bo ten mówił dalej, coraz szybciej, zawsze potrafił mówić tak dużo i pięknie i to tak bolało.
-Pytałeś o mnie w barach...? - wykrztusił z wyraźnym niedowierzaniem. Nie wiedział, czego się spodziewał - chyba tego, że Lasse po prostu o nim zapomni, jak wszyscy. Przełknął ślinę, jeszcze bardziej zażenowany - o ile to w ogóle możliwe. -To...to tam się dowiedziałeś, że ja i on...? - dopytał ledwo słyszalnie, czy Soren naprawdę rozpowiadał o tym w barach? Theo nigdy nie widział jego wad, jego mściwości, nie wiedział do czego był zdolny po tym, jak nazwał go demonem. Co usłyszałby Lasse z wrednych plotek. -To był tylko jeden raz... - poczuł irracjonalną potrzebę usprawiedliwienia się, a głos mu się załamał. Pociągnął nosem. Żałosne.
-Myślałeś, że nie żyję? Nie, Lasse ja... nie chciałem. - teraz to Lasse zgiął się wpół, a Theo ukrył twarz w dłoniach, uparcie stojąc dwa metry z tyłu, akurat poza jego zasięgiem. Nie mógł na to patrzeć. Kręcił bezradnie głową, ale Lasse już tego nie widział.
-Nie mogłem napisać. - zaprotestował gwałtownie, choć nie wiedział skąd znalazł w sobie na to siłę. Chwiejnie postąpił kilka kroków do przodu, aż opadł na kolana, tuż przed Lasse, obok niedopalonego papierosa.
-Co miałem napisać, co chciałbyś przeczytać, przespałem się z nim, ale kocham ciebie, czy to by cokolwiek zmieniło? - roześmiał się histerycznie, wypaliwszy to wszystko na jednym wydechu - i bez większego pomyślunku, na szczęście. Nie wiedział, czy kiedykolwiek kogokolwiek kochał, czy w ogóle potrafił - Sorena kochał w końcu jak brata, tak sądził zanim znalazł się z nim w rozkopanej pościeli.
Lasse Nørgaard
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:13
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nie rozumiał - niewiele w zasadzie rozumiał, poza tym co wyczytał w książkach i zasłyszał na wykładach. Nie rozumiał, bo klatka, w której go chowano była zupełnie inna niż klatka, w której chowano Theo. Ta jego była prawie złota, obrośnięta mchem i pachnąca ziołami; bywała zimna, ale zawsze bezpieczna i kochająca. Wbrew powszechnym przekonaniom i naiwnym głosom uprzywilejowanych - więzienie więzieniu nigdy nie mogło być równe.
Theo nie spodziewał się niczego i niczego nie oczekiwał - rzecz rzadka w życiu Lassego, który od zawsze czuł ciężar każdego drobnego wymagania nałożonego przez nazwisko i narysowany mu na czole dar. Może powinieneś - myślał, nadal unikając tego smutnego spojrzenia - może powinieneś czegoś ode mnie chcieć, czegoś wymagać; wtedy może byłbym lepszy.
-Zniknąć - powtórzył za nim powoli, nieco bezmyślnie, nie ciągnął jednak tematu. Sam przecież pragnął zniknąć tak wiele razy, chociaż świadom był tego, iż nie poradziłby sobie z dala od rodziny. Raz już przecież próbował i przez kilka długich minut myślał, że umiera. Umrzeć drugi raz byłoby niezwykle nierozsądnie. - Pytałem. Płaciłem za informacje, których nikt nie miał - bąknął, choć w słowach nie było wyrzutu. Chciał wiedzieć czy przyjaciel żyje; czy tamten człowiek, który uratował go jakiejś przykrej nocy, teraz sam nie potrzebuje ratunku.
Gdy Theo wrócił do tematu Sorena, Lasse pokręcił głową tak szybko, że przez moment zrobiło mu się niedobrze. Nie chciał o nim rozmawiać, on bowiem, w całej swojej przebiegłości, kokieterii i lisich oczach, nie miał znaczenia w tym konflikcie, nie dla Nørgaarda, który widział w nim tylko wygodną szpilkę do wbicia w roztrzęsionego Theo. Mógł z nim sypiać codziennie, mógł go poślubić, odciąć mu głowę i nazwać się jego imieniem, cóż za różnica? To tylko jeden, głupi chłopak - nic przy tamtej nagłej ucieczce.
- Nie, nie, to nieważne, tylko głupie żarty - wpadł mu w słowo, czując jak głos słabnie, jak traci każdy gram swojej wyuczonej maniery. Czy Theo zareagowałby podobnie, gdyby dowiedział się o tym, że on nigdy nie robił tego tylko raz i że nigdy nie było mu wstyd? Lasse skrycie o tym marzył - że on też rzuciłby parowa jadowitymi uwagami, wyśmiałby go i zapomniał. Tak byłoby łatwiej. - Nie byłbym zły...wtedy. Nie miałbym prawa. Ludzie do nas nie należą - wyrzucił, siląc się na stanowczość. Zawsze przecież tak łatwo było mu ja znaleźć w każdym skrawku jego osoby - w tym szorstkim głosie i wysoko uniesionym podbródku, w ciemnych oczach, które teraz taki problem miały by się uspokoić. Czyż nie był hipokrytą? Sam nie stosował się do własnych zasad, kiedy taki butny był i zazdrosny. Ludzie do nas nie należą.
Nie zrobiłeś nic złego - chciał mówić, ale za każdym razem, gdy znowu otwierał usta, wypadało z nich tylko drażniące, przykre milczenie. Nie zrobiłeś nic złego aż do tamtej felernej ucieczki.
Powinien był wstać już wtedy. Powinien był wstać, poprawić szalik i wrócić do domu; położyć się w bezpiecznym cieple, patrzeć w sufit i wyczekiwać kaca. Powinien był odejść. Lasse jednak miewał nieznośny talent do nie robienia rzeczy, które robić powinien i wkrótce boleśnie miał tego pożałować.
- Co?
Głowa uniosła się nagle, kilka kosmyków włosów wpadło do oczu. Te zresztą - jeszcze niedawno zmącone i pełne emocji - stały się mętne i nieruchome, kiedy tak desperacko wczepiały się w twarz towarzysza. Musiał się przesłyszeć lub czegoś nie zrozumieć; musiał doświadczać właśnie jakichś złożonych halucynacji. Brwi miał uniesione w czystym zaskoczeniu, usta rozchylone, a okryte cienką skórą rękawiczek dłonie zamarły w połowie drogi do rękawa Theo.
Nie przesłyszał się, słowa były upiornie realne, a Lasse szybko przekonał się, że bolą. Wtedy być może coś nad nimi wisiało - zażyłość, ukrywanie się przed ciekawskimi spojrzeniami i niewypowiedziane napięcie, które bywało przyjemne, kiedy stykali się ramionami, a Theo śmiał się z kolejnych salw głupich monologów jego przyjaciela. Wisiał nad nimi tamten pocałunek, który zdarzyć się nie powinien, ale który był przyjemny i taki oczywisty. Wtedy być może wyznanie wydałoby się inne, wtedy być może by się go spodziewał. Czy jednak byłby w stanie je odwzajemnić? Kochał go wtedy chyba, w ciepły i bezpieczny sposób w jaki kocha się ludzi bliskich, a Theo był taki dobry, przystojny i inny.
Cały problem leżał w tym, iż Lasse nie był człowiekiem, który pragnął bezpiecznych związków i troski. Fakt ten nie miał się nigdy zmienić, a mu nie było przykro z tego powodu - taki był. Nie chciał być naprawiany, a na Theo nadal czekał lepszy świat.
Wtedy było dawno, teraz wszystko było inne. Teraz Lasse wbijał wzrok w twarz nad nim, jeszcze moment, jeszcze chwilę, aż w końcu podniósł się, chwytając laskę. W przybranym naprędce opanowaniu zaczął doprowadzać się do porządku - odgarniać do tyłu włosy, poprawiać klapy płaszcza i materiał kaszmirowego szalika. Gdy skończył, wzrok znów uciekł gdzieś w bok, a twarz była bledsza niż zwykle. Milczenie zdawało się trwać wieki i dusić każdy żywy organizm, który kiedykolwiek zjawił się w pobliżu jego sylwetki.
- Theo, ja... - odezwał się w końcu i choć próbował brzmieć spokojnie, imię zadrgało niebezpiecznie w mroźnym powietrzu. Zapomniał już o alkoholu. - Przepraszam, naprawdę. Za to, ze byłem dupkiem i że musiałeś uciec. Za to co zrobiłem, a w szczególności za to czego zrobić się nie odważyłem - brzmiał prawie oficjalnie, jakby za sekundę chwycić go miał za dłoń i podziękować za współpracę. W głowie jednak chaos jedynie przybierał na sile. - Ale jeżeli to co mówisz jest prawdą, nie mogę zostać. Nie powinienem. To byłoby złe.
Bo mi zależy, bo jesteś ważny i są ludzie na świecie, którzy wyrwaliby sobie włosy z głowy i serca z piersi żeby usłyszeć od ciebie takie słowa.
Theo nie spodziewał się niczego i niczego nie oczekiwał - rzecz rzadka w życiu Lassego, który od zawsze czuł ciężar każdego drobnego wymagania nałożonego przez nazwisko i narysowany mu na czole dar. Może powinieneś - myślał, nadal unikając tego smutnego spojrzenia - może powinieneś czegoś ode mnie chcieć, czegoś wymagać; wtedy może byłbym lepszy.
-Zniknąć - powtórzył za nim powoli, nieco bezmyślnie, nie ciągnął jednak tematu. Sam przecież pragnął zniknąć tak wiele razy, chociaż świadom był tego, iż nie poradziłby sobie z dala od rodziny. Raz już przecież próbował i przez kilka długich minut myślał, że umiera. Umrzeć drugi raz byłoby niezwykle nierozsądnie. - Pytałem. Płaciłem za informacje, których nikt nie miał - bąknął, choć w słowach nie było wyrzutu. Chciał wiedzieć czy przyjaciel żyje; czy tamten człowiek, który uratował go jakiejś przykrej nocy, teraz sam nie potrzebuje ratunku.
Gdy Theo wrócił do tematu Sorena, Lasse pokręcił głową tak szybko, że przez moment zrobiło mu się niedobrze. Nie chciał o nim rozmawiać, on bowiem, w całej swojej przebiegłości, kokieterii i lisich oczach, nie miał znaczenia w tym konflikcie, nie dla Nørgaarda, który widział w nim tylko wygodną szpilkę do wbicia w roztrzęsionego Theo. Mógł z nim sypiać codziennie, mógł go poślubić, odciąć mu głowę i nazwać się jego imieniem, cóż za różnica? To tylko jeden, głupi chłopak - nic przy tamtej nagłej ucieczce.
- Nie, nie, to nieważne, tylko głupie żarty - wpadł mu w słowo, czując jak głos słabnie, jak traci każdy gram swojej wyuczonej maniery. Czy Theo zareagowałby podobnie, gdyby dowiedział się o tym, że on nigdy nie robił tego tylko raz i że nigdy nie było mu wstyd? Lasse skrycie o tym marzył - że on też rzuciłby parowa jadowitymi uwagami, wyśmiałby go i zapomniał. Tak byłoby łatwiej. - Nie byłbym zły...wtedy. Nie miałbym prawa. Ludzie do nas nie należą - wyrzucił, siląc się na stanowczość. Zawsze przecież tak łatwo było mu ja znaleźć w każdym skrawku jego osoby - w tym szorstkim głosie i wysoko uniesionym podbródku, w ciemnych oczach, które teraz taki problem miały by się uspokoić. Czyż nie był hipokrytą? Sam nie stosował się do własnych zasad, kiedy taki butny był i zazdrosny. Ludzie do nas nie należą.
Nie zrobiłeś nic złego - chciał mówić, ale za każdym razem, gdy znowu otwierał usta, wypadało z nich tylko drażniące, przykre milczenie. Nie zrobiłeś nic złego aż do tamtej felernej ucieczki.
Powinien był wstać już wtedy. Powinien był wstać, poprawić szalik i wrócić do domu; położyć się w bezpiecznym cieple, patrzeć w sufit i wyczekiwać kaca. Powinien był odejść. Lasse jednak miewał nieznośny talent do nie robienia rzeczy, które robić powinien i wkrótce boleśnie miał tego pożałować.
- Co?
Głowa uniosła się nagle, kilka kosmyków włosów wpadło do oczu. Te zresztą - jeszcze niedawno zmącone i pełne emocji - stały się mętne i nieruchome, kiedy tak desperacko wczepiały się w twarz towarzysza. Musiał się przesłyszeć lub czegoś nie zrozumieć; musiał doświadczać właśnie jakichś złożonych halucynacji. Brwi miał uniesione w czystym zaskoczeniu, usta rozchylone, a okryte cienką skórą rękawiczek dłonie zamarły w połowie drogi do rękawa Theo.
Nie przesłyszał się, słowa były upiornie realne, a Lasse szybko przekonał się, że bolą. Wtedy być może coś nad nimi wisiało - zażyłość, ukrywanie się przed ciekawskimi spojrzeniami i niewypowiedziane napięcie, które bywało przyjemne, kiedy stykali się ramionami, a Theo śmiał się z kolejnych salw głupich monologów jego przyjaciela. Wisiał nad nimi tamten pocałunek, który zdarzyć się nie powinien, ale który był przyjemny i taki oczywisty. Wtedy być może wyznanie wydałoby się inne, wtedy być może by się go spodziewał. Czy jednak byłby w stanie je odwzajemnić? Kochał go wtedy chyba, w ciepły i bezpieczny sposób w jaki kocha się ludzi bliskich, a Theo był taki dobry, przystojny i inny.
Cały problem leżał w tym, iż Lasse nie był człowiekiem, który pragnął bezpiecznych związków i troski. Fakt ten nie miał się nigdy zmienić, a mu nie było przykro z tego powodu - taki był. Nie chciał być naprawiany, a na Theo nadal czekał lepszy świat.
Wtedy było dawno, teraz wszystko było inne. Teraz Lasse wbijał wzrok w twarz nad nim, jeszcze moment, jeszcze chwilę, aż w końcu podniósł się, chwytając laskę. W przybranym naprędce opanowaniu zaczął doprowadzać się do porządku - odgarniać do tyłu włosy, poprawiać klapy płaszcza i materiał kaszmirowego szalika. Gdy skończył, wzrok znów uciekł gdzieś w bok, a twarz była bledsza niż zwykle. Milczenie zdawało się trwać wieki i dusić każdy żywy organizm, który kiedykolwiek zjawił się w pobliżu jego sylwetki.
- Theo, ja... - odezwał się w końcu i choć próbował brzmieć spokojnie, imię zadrgało niebezpiecznie w mroźnym powietrzu. Zapomniał już o alkoholu. - Przepraszam, naprawdę. Za to, ze byłem dupkiem i że musiałeś uciec. Za to co zrobiłem, a w szczególności za to czego zrobić się nie odważyłem - brzmiał prawie oficjalnie, jakby za sekundę chwycić go miał za dłoń i podziękować za współpracę. W głowie jednak chaos jedynie przybierał na sile. - Ale jeżeli to co mówisz jest prawdą, nie mogę zostać. Nie powinienem. To byłoby złe.
Bo mi zależy, bo jesteś ważny i są ludzie na świecie, którzy wyrwaliby sobie włosy z głowy i serca z piersi żeby usłyszeć od ciebie takie słowa.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:13
Płacił. Za informacje o nim, za niego, za Theo. Poczuł, jak gorycz podchodzi mu do gardła. Gdy ostatni raz ktokolwiek za niego płacił, w niego inwestował, skończyło się to bardzo, bardzo źle.
-Oddam ci pieniądze. - zapewnił gorączkowo, szybko wypowiedziane słowa zabawnie kontrastowały z powolnie wycedzonym "zniknąłeś" Lassego, a Theo jeszcze szybciej sięgnął do kieszeni. -N..nie powinieneś za to płacić, proszę, w domu mam więcej... - wymamrotał, wyjmując kilkanaście monet. Uczynił ruch, jakby chciał wcisnąć je Lassemu do ręki, ale ostatecznie zawahał się - czy miał w ogóle prawo go dotykać? Pewnie nie, nie chciał go spłoszyć, nie chciał żeby Lasse się go bał, więc po wyraźnej sekundzie zawahania odłożył monety na murek fontanny, obok jego uda, z głuchym brzdękiem. Nie pomyślał nawet o tym, jakie to żałosne - dzieciak z ulicy, oddający zarobione w burdelu oszczędności bogatemu studentowi, synowi znanego klanu. Ten kaszmirowy szalik był pewnie wart więcej, niż wszystko, co Theo miał na sobie i przy sobie.
-Żarty...? - powtórzył równie głucho, wyraźnie nie rozumiejąc. Całowaliśmy się, a potem przespałem się z kimś, przed kim zawsze mnie ostrzegałeś - gdzie tu żart? Zmarszczył lekko brwi, odważnie wlepił w Lassego szklisty i zagubiony wzrok. Naprawdę nie byłby zły? Ta ucieczka, to wszystko - było bez sensu?
-Ja byłem zły, na siebie. - wychrypiał, bo przecież to od siebie chciał wtedy uciec. Nie od Lassego, nie od Sorena, nie od Gleinpiru, a od własnej winy, własnego wstydu, od chaosu w głowie. Nie udało się, cienie podążały za nim zawsze, dokądkolwiek się udał, aż na dobre zagnieździły się pod skórą, aż zwyciężyły i zamgliły mu oczy. Pokręcił bezradnie głową, gdy Lasse pieprzył, że ludzie do nikogo nie należą. Mówił to komuś, kto został sprzedany do cyrku.
-Ja należałem, przecież wiesz. Ty też należysz, inaczej... - rozszerzył z przerażenia oczy, gdy zrozumiał, co właśnie mu wypomina. -...nie zachowywałbyś się tak publicznie. - dokończył ochrypłym szeptem, bo przecież choć był cichy, to nigdy nie był ślepy. Widział, jak Lasse śmieje się i nachyla, gdy nie widzi ich nikt, widział jak cofa się o kilka centymetrów ilekroć ktoś znajomy mijał ich na ulicy, widział jak upewnia się, że do jego mieszkania nikt go nie śledził, że nikt z wyższych sfer nie dowie się o tej nieodpowiedniej... przyjaźni.
A potem - potem Theo zrobił się jeszcze bardziej zły na siebie, bo powiedział o słowo za dużo, słowo, którego nie rozumiał.
Co? - otrzeźwiło go momentalnie. Zdał sobie sprawę, co właśnie wypalił i cofnął się instynktownie - ale, że klęczał na kolanach, to po prostu upadł na pośladki - i siedział tak na lodzie, żałośnie, jak dziecko gotowe do przyjęcia ciosu.
-Kochałem - poprawił się, ale to wciąż nie to słowo, -zakochałem się w tobie. - dodał chaotycznie, ale sam już nie był pewien, które słowo było adekwatne - i wśród tych trzech to tamto pierwsze, kocham, wybrzmiało najpewniej i wisiało teraz między nimi jak miecz Damoklesa.
W źrenicach Theo Lasse zdołał dostrzec strach, a potem Holmberg przymknął oczy i odwrócił wzrok. Nie patrzył na niego, gdy ten wstawał i poprawiał szalik, tak nieznośnie wolno - czy złośliwie przeciągał tą chwilę?
Nie patrzył na niego, gdy tamten przepraszał. Za co? Po co?
-To nie twoja wina. - wymamrotał, bo przecież biedny Lasse był tylko katalizatorem, bo prędzej czy później uciekłby i tak - pewnie widząc sposób, w jaki na Sorena patrzą kelnerki, bo przecież tamto między nimi było skazane na porażkę.
Tak samo, jak to - cokolwiek to było - między nim i Lassem.
Chłopiec z klanu i durny miś z cyrku.
Dobrze się bawiłeś, Lasse? Zacisnął lekko szczękę, wszyscy zawsze doskonale się bawili -to był jego talent, wywoływać uśmiech na ich twarzach.
Uśmiech Lassego rozmył się na zawsze, a na policzki Theo wpełzły gorące rumieńce. Musiał wyglądać teraz żałośnie, kuląc się na ziemi pod nogami eleganckiego arystokraty, czerwony ze wstydu.
To byłoby złe. Drgnął lekko. Tak, to oczywiste, że to byłoby złe. Był berserkerem, był ślepcem (o czym Lasse jeszcze nie wiedział i nie dowie się nigdy, bo nie powinni się spotkać już nigdy, nigdy, nigdy), był nikim.
-Przestań. - warknął gardłowo, przestań się tłumaczyć. Wbił paznokcie w zimną ziemię, na wszelki wypadek, dla ostudzenia emocji. -Nic od ciebie nie chcę, nie chciałem tutaj na ciebie wpaść, nie śledziłem cię ani nic, przysięgam, po prostu… to zostawmy. - wyszeptał gorączkowo, bo to była jego wina, to zawsze była jego wina, bo nie powinien się łudzić, że jest ważny dla kogokolwiek - a zwłaszcza dla niego.
Może przynajmniej dobrze się bawił, przez tamte kilka miesięcy. Ukłon, aplauz, a potem publiczność niech idzie do wyjścia i zostawi go w klatce. Przedstawienie dobiegło końca.
-Oddam ci pieniądze. - zapewnił gorączkowo, szybko wypowiedziane słowa zabawnie kontrastowały z powolnie wycedzonym "zniknąłeś" Lassego, a Theo jeszcze szybciej sięgnął do kieszeni. -N..nie powinieneś za to płacić, proszę, w domu mam więcej... - wymamrotał, wyjmując kilkanaście monet. Uczynił ruch, jakby chciał wcisnąć je Lassemu do ręki, ale ostatecznie zawahał się - czy miał w ogóle prawo go dotykać? Pewnie nie, nie chciał go spłoszyć, nie chciał żeby Lasse się go bał, więc po wyraźnej sekundzie zawahania odłożył monety na murek fontanny, obok jego uda, z głuchym brzdękiem. Nie pomyślał nawet o tym, jakie to żałosne - dzieciak z ulicy, oddający zarobione w burdelu oszczędności bogatemu studentowi, synowi znanego klanu. Ten kaszmirowy szalik był pewnie wart więcej, niż wszystko, co Theo miał na sobie i przy sobie.
-Żarty...? - powtórzył równie głucho, wyraźnie nie rozumiejąc. Całowaliśmy się, a potem przespałem się z kimś, przed kim zawsze mnie ostrzegałeś - gdzie tu żart? Zmarszczył lekko brwi, odważnie wlepił w Lassego szklisty i zagubiony wzrok. Naprawdę nie byłby zły? Ta ucieczka, to wszystko - było bez sensu?
-Ja byłem zły, na siebie. - wychrypiał, bo przecież to od siebie chciał wtedy uciec. Nie od Lassego, nie od Sorena, nie od Gleinpiru, a od własnej winy, własnego wstydu, od chaosu w głowie. Nie udało się, cienie podążały za nim zawsze, dokądkolwiek się udał, aż na dobre zagnieździły się pod skórą, aż zwyciężyły i zamgliły mu oczy. Pokręcił bezradnie głową, gdy Lasse pieprzył, że ludzie do nikogo nie należą. Mówił to komuś, kto został sprzedany do cyrku.
-Ja należałem, przecież wiesz. Ty też należysz, inaczej... - rozszerzył z przerażenia oczy, gdy zrozumiał, co właśnie mu wypomina. -...nie zachowywałbyś się tak publicznie. - dokończył ochrypłym szeptem, bo przecież choć był cichy, to nigdy nie był ślepy. Widział, jak Lasse śmieje się i nachyla, gdy nie widzi ich nikt, widział jak cofa się o kilka centymetrów ilekroć ktoś znajomy mijał ich na ulicy, widział jak upewnia się, że do jego mieszkania nikt go nie śledził, że nikt z wyższych sfer nie dowie się o tej nieodpowiedniej... przyjaźni.
A potem - potem Theo zrobił się jeszcze bardziej zły na siebie, bo powiedział o słowo za dużo, słowo, którego nie rozumiał.
Co? - otrzeźwiło go momentalnie. Zdał sobie sprawę, co właśnie wypalił i cofnął się instynktownie - ale, że klęczał na kolanach, to po prostu upadł na pośladki - i siedział tak na lodzie, żałośnie, jak dziecko gotowe do przyjęcia ciosu.
-Kochałem - poprawił się, ale to wciąż nie to słowo, -zakochałem się w tobie. - dodał chaotycznie, ale sam już nie był pewien, które słowo było adekwatne - i wśród tych trzech to tamto pierwsze, kocham, wybrzmiało najpewniej i wisiało teraz między nimi jak miecz Damoklesa.
W źrenicach Theo Lasse zdołał dostrzec strach, a potem Holmberg przymknął oczy i odwrócił wzrok. Nie patrzył na niego, gdy ten wstawał i poprawiał szalik, tak nieznośnie wolno - czy złośliwie przeciągał tą chwilę?
Nie patrzył na niego, gdy tamten przepraszał. Za co? Po co?
-To nie twoja wina. - wymamrotał, bo przecież biedny Lasse był tylko katalizatorem, bo prędzej czy później uciekłby i tak - pewnie widząc sposób, w jaki na Sorena patrzą kelnerki, bo przecież tamto między nimi było skazane na porażkę.
Tak samo, jak to - cokolwiek to było - między nim i Lassem.
Chłopiec z klanu i durny miś z cyrku.
Dobrze się bawiłeś, Lasse? Zacisnął lekko szczękę, wszyscy zawsze doskonale się bawili -to był jego talent, wywoływać uśmiech na ich twarzach.
Uśmiech Lassego rozmył się na zawsze, a na policzki Theo wpełzły gorące rumieńce. Musiał wyglądać teraz żałośnie, kuląc się na ziemi pod nogami eleganckiego arystokraty, czerwony ze wstydu.
To byłoby złe. Drgnął lekko. Tak, to oczywiste, że to byłoby złe. Był berserkerem, był ślepcem (o czym Lasse jeszcze nie wiedział i nie dowie się nigdy, bo nie powinni się spotkać już nigdy, nigdy, nigdy), był nikim.
-Przestań. - warknął gardłowo, przestań się tłumaczyć. Wbił paznokcie w zimną ziemię, na wszelki wypadek, dla ostudzenia emocji. -Nic od ciebie nie chcę, nie chciałem tutaj na ciebie wpaść, nie śledziłem cię ani nic, przysięgam, po prostu… to zostawmy. - wyszeptał gorączkowo, bo to była jego wina, to zawsze była jego wina, bo nie powinien się łudzić, że jest ważny dla kogokolwiek - a zwłaszcza dla niego.
Może przynajmniej dobrze się bawił, przez tamte kilka miesięcy. Ukłon, aplauz, a potem publiczność niech idzie do wyjścia i zostawi go w klatce. Przedstawienie dobiegło końca.
Lasse Nørgaard
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:13
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Złość szarpnęła nim z niespodziewaną siłą, a on zapragnął krzyknąć tak głośno, że cały okrywający miasto lód popękałby w sieci rozległych pajęczyn. Widział to prawie tak wyraźnie jak widywał chaotyczną, brutalną przyszłość - jego roztrzęsiony głos budzący ludzi ze snu, odłamki wyrzutów pozostające nadal w lodowych szczelinach, pieniądze schowane w brudnym, podeptanym śniegu.
- Przestań - wycedził przez zęby. Nie chciał jego pieniędzy, nie płacił przecież za niego. Płacił za informacje. Ludzie nie dzielili są nimi za darmo - nie kiedy komuś zależało, a Lassemu przecież zależało bardzo. Nawet w jego oczach - tych oczach, które uważnie dobierały emocje i reakcje - było widać to jak na otwartej dłoni. A jednak nie odsunął od siebie tego niepotrzebnego datku. Wiedział, że ukruszona duma boli, a bólu było już wystarczająco. Wystarczająco było też gniewu i szklistego spojrzenia Theo, który znów biczował się za coś, za co Lasse nigdy nie miał prawa być zły. Zły był tylko na Sorena, ale ten chłopak rozwścieczał go samym oddechem.
- Bycie niewolnikiem to nie to samo - żachnął się, nagle szalenie rozdrażniony insynuacjami, które drżąco układały się na języku Theo. - Robiłem to też dla twojego dobra, wiesz że tak było - dodał jeszcze, dobitnie akcentując ostatnie słowa, bo przecież musiał wiedzieć. Nie chciał dla niego większych kłopotów, nie chciał dla niego czyichkolwiek podejrzliwych spojrzeń i przykrych słów. Wiadomym bowiem było, iż żadnemu z nich nie wypadało tak często kręcić się we własnym towarzystwie, równie wiadomym był fakt, iż gdyby pojawiły się podejrzenia, to Theo ucierpiałby najbardziej. Lasse jakoś by przeżył - młody, głupi, trzeba zamknąć go w rodzinnym domu i przypomnieć gdzie jego miejsce. Jego przyjaciela nikt by nie usprawiedliwiał.
Nie chodziło o to, że miłość była mu obca - mimo uczepionego jego języka cynizmu, nie był człowiekiem całkowicie zimnym. Gdyby była mu obca, jego życie byłoby o wiele wygodniejsze, łatwiejsze, a decyzje podejmowałby lekko i szybko. Bez wszystkich tych uczuć i krwawego przywiązania, Lasse nie musiałby uciekać i chować się tak często. Nie miałby przed czym. Nie musiałby wmawiać sobie, ze mu nie zależy, że nie dba, że nie cierpi. Robił to wszytsko jednak nieustannie, męcząc się i blednąc, a samotność i tęsknota, które sam na siebie sprowadzał, pożerały go kawałek po kawałku. Rozumiał więc, nie miał pojęcia jednak czy Theo również - czy wiedział czym są słowa, które wypadły z niego w złości i pośpiechu.
Zdarzało mu się już odrzucać, równie często zdarzało mu się być odrzucanym i za każdym razem trzymał głowę wysoko. Teraz jednak było inaczej, ta sytuacja bowiem okazała się być o wiele bardziej bolesna niż Lasse kiedykolwiek mógł przypuszczać. Słuchał więc, a potem mówił i przepraszał, choć żadne słowa nie były wystarczające. Theo - dobry, ciepły Theo, jego ładne oczy i szczera opiekuńczość, która nigdy nie wydawała mu się przytłaczająca. Nie mógł go ranić i nie mógł udawać, nie wolno było podobno krzywdzić ludzi, którzy nigdy nie wyciągnęli w twoją stronę noża. Miał wobec niego dług wdzięczności i tak właśnie - w ten ponury, smutnie oficjalny sposób - postanowił zwrócić mu należność.
- Nie oszukujmy się, głównie moja. Teraz to naprawiam.
Zrobił kilka kroków, a potem wyciągnął ku niemu dłoń. Wstań, Theo. Jego twarz była zaskakująco łagodna, w ciemnych oczach kłębiła się troska. Chciał mu pomóc, nie był jednak wystarczająco silny, wystarczająco trzeźwy i wiedział, że sam już nie wstanie. Ręka wiec nie dawała wiele oparcia, stanowiła właściwie jedynie pewien symbol.
- Nie myślałem tak - uspokoił go, gdy zaczął wypierać się wszytkach tych rzeczy, o które Lasse nigdy go nie podejrzewał. - Powinieneś odpocząć, Theo - słowa były ciche, prawie niedosłyszalne, zjedzone przez wiatr, który zerwał się nad nimi raptownie.
- Przestań - wycedził przez zęby. Nie chciał jego pieniędzy, nie płacił przecież za niego. Płacił za informacje. Ludzie nie dzielili są nimi za darmo - nie kiedy komuś zależało, a Lassemu przecież zależało bardzo. Nawet w jego oczach - tych oczach, które uważnie dobierały emocje i reakcje - było widać to jak na otwartej dłoni. A jednak nie odsunął od siebie tego niepotrzebnego datku. Wiedział, że ukruszona duma boli, a bólu było już wystarczająco. Wystarczająco było też gniewu i szklistego spojrzenia Theo, który znów biczował się za coś, za co Lasse nigdy nie miał prawa być zły. Zły był tylko na Sorena, ale ten chłopak rozwścieczał go samym oddechem.
- Bycie niewolnikiem to nie to samo - żachnął się, nagle szalenie rozdrażniony insynuacjami, które drżąco układały się na języku Theo. - Robiłem to też dla twojego dobra, wiesz że tak było - dodał jeszcze, dobitnie akcentując ostatnie słowa, bo przecież musiał wiedzieć. Nie chciał dla niego większych kłopotów, nie chciał dla niego czyichkolwiek podejrzliwych spojrzeń i przykrych słów. Wiadomym bowiem było, iż żadnemu z nich nie wypadało tak często kręcić się we własnym towarzystwie, równie wiadomym był fakt, iż gdyby pojawiły się podejrzenia, to Theo ucierpiałby najbardziej. Lasse jakoś by przeżył - młody, głupi, trzeba zamknąć go w rodzinnym domu i przypomnieć gdzie jego miejsce. Jego przyjaciela nikt by nie usprawiedliwiał.
Nie chodziło o to, że miłość była mu obca - mimo uczepionego jego języka cynizmu, nie był człowiekiem całkowicie zimnym. Gdyby była mu obca, jego życie byłoby o wiele wygodniejsze, łatwiejsze, a decyzje podejmowałby lekko i szybko. Bez wszystkich tych uczuć i krwawego przywiązania, Lasse nie musiałby uciekać i chować się tak często. Nie miałby przed czym. Nie musiałby wmawiać sobie, ze mu nie zależy, że nie dba, że nie cierpi. Robił to wszytsko jednak nieustannie, męcząc się i blednąc, a samotność i tęsknota, które sam na siebie sprowadzał, pożerały go kawałek po kawałku. Rozumiał więc, nie miał pojęcia jednak czy Theo również - czy wiedział czym są słowa, które wypadły z niego w złości i pośpiechu.
Zdarzało mu się już odrzucać, równie często zdarzało mu się być odrzucanym i za każdym razem trzymał głowę wysoko. Teraz jednak było inaczej, ta sytuacja bowiem okazała się być o wiele bardziej bolesna niż Lasse kiedykolwiek mógł przypuszczać. Słuchał więc, a potem mówił i przepraszał, choć żadne słowa nie były wystarczające. Theo - dobry, ciepły Theo, jego ładne oczy i szczera opiekuńczość, która nigdy nie wydawała mu się przytłaczająca. Nie mógł go ranić i nie mógł udawać, nie wolno było podobno krzywdzić ludzi, którzy nigdy nie wyciągnęli w twoją stronę noża. Miał wobec niego dług wdzięczności i tak właśnie - w ten ponury, smutnie oficjalny sposób - postanowił zwrócić mu należność.
- Nie oszukujmy się, głównie moja. Teraz to naprawiam.
Zrobił kilka kroków, a potem wyciągnął ku niemu dłoń. Wstań, Theo. Jego twarz była zaskakująco łagodna, w ciemnych oczach kłębiła się troska. Chciał mu pomóc, nie był jednak wystarczająco silny, wystarczająco trzeźwy i wiedział, że sam już nie wstanie. Ręka wiec nie dawała wiele oparcia, stanowiła właściwie jedynie pewien symbol.
- Nie myślałem tak - uspokoił go, gdy zaczął wypierać się wszytkach tych rzeczy, o które Lasse nigdy go nie podejrzewał. - Powinieneś odpocząć, Theo - słowa były ciche, prawie niedosłyszalne, zjedzone przez wiatr, który zerwał się nad nimi raptownie.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:13
Gdy gniew rządził czyimś życiem, uczyło się go zawczasu wychwytywać - pierwsze, ostrzegawcze sygnały, przyśpieszone bicie serca, pełzające pod skroniami gorąco, bardziej przerażające niż czarne żyły na przedramionach. U siebie - bo od tego zależało wszystko i u innych - bo zawsze przecież się ich trochę bał. Niegdyś lęk wywoływała ciężka ręka ojczyma, później pas pana Munch, ale teraz bardziej lękał się słów i emocji. Ostrych i niezrozumiałych.
Wyczuł niezrozumiały gniew Lassego i wzdrygnął się lekko, instynktownie cofając się o krok. Przed chwilą macał się jeszcze po kieszeniach, usiłując odnaleźć jakieś zbłąkane drobne (nigdy nie potrafił zachować porządku w pieniądzach i w finansach ogółem, nikt go tego nie nauczył), ale słysząc poirytowany ton opuścił wreszcie ręce, posłusznie.
-Nie byłem... - niewolnikiem, zaprotestował nieśmiało, słowo jakoś nie przechodziło mu przez gardło ani nawet przez myśli - ale nawet on wiedział, że trzymanie ludzi w klatkach nie jest normalne.
Ludzi - czy zwierząt?
Nazywali się jego rodzicami - a on ich zagryzł. Nigdy nie mówił o tym Lassemu, nigdy nie chciał rozmawiać o tym, co się z nimi stało. Uciekłem - odpowiadał krótko i ucinał temat. Nie chciał, by widział w nim potwora.
A potem nieśmiałość i wstyd zeszły nagle na drugi plan, bo Lasse odezwał się do niego protekcjonalnie.
Dla twojego dobra - zadźwięczało pomiędzy nimi, a Theo roześmiał się nagle, gorzko i histerycznie.
-Zabawne, w klatce też trzymali mnie dla mojego dobra. - parsknął, a potem - zanim ugryzł się w język, bo później te słowa będą go prześladować i wywoływać ciężką skruchę - dodał ponuro: -Łatwo usprawiedliwiać własną wygodę czyimś dobrem, prawda? - Munchowie, Lasse, oni wszyscy dbali tylko o własną reputację, a Theo naiwnie łudził się, że coś dla nich znaczy. Teraz kręciło mu się w głowie od sprzecznych sygnałów - Lassemu zależało, przecież to widział, ale zarazem między nimi wciąż rósł ten zimny dystans. Zasłużony, Theo w końcu uczynił coś niewybaczalnego i rozpoczął długie milczenie - ale czemu nie rozchodzili się we własne strony, czemu Lasse nadal z nim rozmawiał, tak uparcie? Nie rozumiał, tak jak nie rozumiał konsekwencji, które spadłyby na niego za przyjaźń z Nørgaardem. Reputacja, prestiż i szacunek kojarzyły mu się jedynie z cyrkową areną, nie dbał o nie. W zawiłościach towarzyskich był zaś jak dziecko we mgle - nieświadom, jak bardzo mogłaby się na nim odbić nieprzyzwoita relacja z synem wpływowego rodu.
Kolejne słowa układały się chaotycznie na ustach, brzęczały boleśnie w głowie, aż zapętlili się tak bardzo, że Theo siedział bezradnie na zimnej alejce, a Lasse stał nad nim - piękny, jak zawsze, smutny, jak zwykle, winny?
Pokręcił głową.
-Przestań, przestań, przestań, to ja odszedłem. - zaprotestował, dlaczego Lasse brał winę na siebie, co jeszcze usiłował naprawić? Te próby bolały bardziej, niż gdyby po prostu go zignorował - kolejne sprzeczności, boleśnie kontrastujące z poprzednimi, tak chłodnymi i oficjalnymi słowami. Został, mimo, że mówił, że nie powinien - dlaczego? Uparcie omijał wzrokiem wyciągniętą dłoń, zagryzając bezsilnie wargi - a bezsilność i zagubienie budziły gniew.
-Nie mów mi, co powinienem. - warknął, obnażając nagle wyostrzone zęby. W jasnych oczach momentalnie pojawił się strach, ale zarazem zaszły bursztynową poświata - może wcale nie chciał się uspokoić, może tak będzie łatwiej. Bezradnie wbił paznokcie (pazury?) w mokrą ziemię. Nie chwyci jego ręki, nie w takim stanie. -Zawsze wiesz wszystko najlepiej, prawda, Lasse? Może o mnie nic jednak nie wiesz. - wychrypiał, bo nie wiedział przecież - może nie chciał wiedzieć - jak łatwo się złościł, tak jak teraz. Nie wiedział, że zagryzł ludzi, którzy uczynili z niego potwora i człowieka, przez którego trafił pod ich skrzydła. Nie wiedział, że gdy zabrakło go w życiu Theo - gdy dobrowolnie wyrzekł się tej lekkiej radości, którą odczuwał ilekroć spotykał się z Lassem - gniew wrócił ze zdwojoną siłą, tym razem katalizując się w zakazanej magii. Nie wiedział (prawda?) i nie mógł się dowiedzieć, że nie było już odwrotu, że jego przyjaciel już nigdy nie sięgnie po magię publicznie i że wścibskie plotki o ich znajomości były teraz jego najmniejszym problemem. Nie wiedział i się nie dowie, bo to koniec, to musiał był koniec - tylko dlaczego był taki wściekły, gdy to sobie uświadomił?
Wyczuł niezrozumiały gniew Lassego i wzdrygnął się lekko, instynktownie cofając się o krok. Przed chwilą macał się jeszcze po kieszeniach, usiłując odnaleźć jakieś zbłąkane drobne (nigdy nie potrafił zachować porządku w pieniądzach i w finansach ogółem, nikt go tego nie nauczył), ale słysząc poirytowany ton opuścił wreszcie ręce, posłusznie.
-Nie byłem... - niewolnikiem, zaprotestował nieśmiało, słowo jakoś nie przechodziło mu przez gardło ani nawet przez myśli - ale nawet on wiedział, że trzymanie ludzi w klatkach nie jest normalne.
Ludzi - czy zwierząt?
Nazywali się jego rodzicami - a on ich zagryzł. Nigdy nie mówił o tym Lassemu, nigdy nie chciał rozmawiać o tym, co się z nimi stało. Uciekłem - odpowiadał krótko i ucinał temat. Nie chciał, by widział w nim potwora.
A potem nieśmiałość i wstyd zeszły nagle na drugi plan, bo Lasse odezwał się do niego protekcjonalnie.
Dla twojego dobra - zadźwięczało pomiędzy nimi, a Theo roześmiał się nagle, gorzko i histerycznie.
-Zabawne, w klatce też trzymali mnie dla mojego dobra. - parsknął, a potem - zanim ugryzł się w język, bo później te słowa będą go prześladować i wywoływać ciężką skruchę - dodał ponuro: -Łatwo usprawiedliwiać własną wygodę czyimś dobrem, prawda? - Munchowie, Lasse, oni wszyscy dbali tylko o własną reputację, a Theo naiwnie łudził się, że coś dla nich znaczy. Teraz kręciło mu się w głowie od sprzecznych sygnałów - Lassemu zależało, przecież to widział, ale zarazem między nimi wciąż rósł ten zimny dystans. Zasłużony, Theo w końcu uczynił coś niewybaczalnego i rozpoczął długie milczenie - ale czemu nie rozchodzili się we własne strony, czemu Lasse nadal z nim rozmawiał, tak uparcie? Nie rozumiał, tak jak nie rozumiał konsekwencji, które spadłyby na niego za przyjaźń z Nørgaardem. Reputacja, prestiż i szacunek kojarzyły mu się jedynie z cyrkową areną, nie dbał o nie. W zawiłościach towarzyskich był zaś jak dziecko we mgle - nieświadom, jak bardzo mogłaby się na nim odbić nieprzyzwoita relacja z synem wpływowego rodu.
Kolejne słowa układały się chaotycznie na ustach, brzęczały boleśnie w głowie, aż zapętlili się tak bardzo, że Theo siedział bezradnie na zimnej alejce, a Lasse stał nad nim - piękny, jak zawsze, smutny, jak zwykle, winny?
Pokręcił głową.
-Przestań, przestań, przestań, to ja odszedłem. - zaprotestował, dlaczego Lasse brał winę na siebie, co jeszcze usiłował naprawić? Te próby bolały bardziej, niż gdyby po prostu go zignorował - kolejne sprzeczności, boleśnie kontrastujące z poprzednimi, tak chłodnymi i oficjalnymi słowami. Został, mimo, że mówił, że nie powinien - dlaczego? Uparcie omijał wzrokiem wyciągniętą dłoń, zagryzając bezsilnie wargi - a bezsilność i zagubienie budziły gniew.
-Nie mów mi, co powinienem. - warknął, obnażając nagle wyostrzone zęby. W jasnych oczach momentalnie pojawił się strach, ale zarazem zaszły bursztynową poświata - może wcale nie chciał się uspokoić, może tak będzie łatwiej. Bezradnie wbił paznokcie (pazury?) w mokrą ziemię. Nie chwyci jego ręki, nie w takim stanie. -Zawsze wiesz wszystko najlepiej, prawda, Lasse? Może o mnie nic jednak nie wiesz. - wychrypiał, bo nie wiedział przecież - może nie chciał wiedzieć - jak łatwo się złościł, tak jak teraz. Nie wiedział, że zagryzł ludzi, którzy uczynili z niego potwora i człowieka, przez którego trafił pod ich skrzydła. Nie wiedział, że gdy zabrakło go w życiu Theo - gdy dobrowolnie wyrzekł się tej lekkiej radości, którą odczuwał ilekroć spotykał się z Lassem - gniew wrócił ze zdwojoną siłą, tym razem katalizując się w zakazanej magii. Nie wiedział (prawda?) i nie mógł się dowiedzieć, że nie było już odwrotu, że jego przyjaciel już nigdy nie sięgnie po magię publicznie i że wścibskie plotki o ich znajomości były teraz jego najmniejszym problemem. Nie wiedział i się nie dowie, bo to koniec, to musiał był koniec - tylko dlaczego był taki wściekły, gdy to sobie uświadomił?
Lasse Nørgaard
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:13
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Byłeś - chciał powiedzieć, ale nim słowo miało szansę wybrzmieć, Lasse wiedział już jak szkaradnie zabrzmi w jego ustach. Słowa bowiem, niezależnie od jego chęci, miały w zwyczaju brzmieć gorzko i brzydko na jego języku, gdy tylko niosły je emocje. Tak jakby nie umiał mówić o nich pięknie, tak jakby te tysiące stron wielkich powieści i kwiecistych poematów nigdy do końca do niego nie dotarły, jakby stawały się kolejnym zimnym podręcznikiem, historią starożytną i studium współczesnych klątw. A przecież czuł, zawsze czuł tak dużo - nie było w nim chłodu, jedynie ten morderczy, ciężki strach, który kazał mu bez przerwy się bronić. Chłód był tarczą, a on nie był wystarczająco silny ni sprytny by walczyć bez niej.
Nie rozumiał zachowania Theo, teraz jednak świadom był tego, iż nie rozumiał go nigdy. Nie zauważył jego rozpaczy, nie dostrzegł tych zagubionych emocji, których przyjaciel zdawał się nadal nie pojmować. W tym momencie natomiast nie wiedział, skąd w nim tyle złości i skąd tyle jadu w jego słowach. Łatwo usprawiedliwić swoją wygodę czyimś dobrem, prawda? Brwi ściągnęły się w krótkim spazmie gniewu, usta rozchyliły, ale nic z nich nie wypadło. Stał tak Lasse, zbity z tropu, zupełnie nie na miejscu, a jego własna wina uderzała w niego raz po raz i za każdym tym razem bolała coraz bardziej. A jednak nadal próbował się bronić, bo nieważne jak usilnie próbował ujrzeć w sobie potwora, wytłumaczyć sytuację swoimi potknięciami i powiedzieć Theo, że istotnie ma rację, teraz czuł się potraktowany zgoła niesprawiedliwie - jak dziecko oskarżone o rozbicie tamtego drogiego wazonu, choć to starszy brat rzucił w tamtą stronę piłką.
- Nie rob ze mnie takiego zimnego skurwiela, na litość boską! - bronił się, a przekleństwo wybrzmiało dobitniej niż zwykle, tak ciężko i nieprzyjemnie, że żółć zapiekła w gardło. Uniesienie było krótkie, ale surowość wzroku pozostała.
Przecież się starał.
Był przyjacielem, choć szczera przyjaźń z kimś tak odległym mu jak Theo była trudna. Przecież o niego dbał, martwił się, przecież mu zależało i ukazywał mu to na te swoje osobliwe, nieco powykręcane sposoby. Nigdy nie planował go zranić, nigdy nie planował też uciec, zostawiając go bez słowa.
Wyciągał w jego stronę dłoń i te dwie postaci na tle wieczornego nieba stanowiły teraz niecodzienny obraz - krata na płaszczu, ostry profil, palce wczepione w ziemię. Z wargi niedługo poleci krew, skóra stanie się czerwona od mrozu, a ból w klatce piersiowej pozbawi go oddechu. Milczał, gdy ten znowu się wykłócał, choć wiedział przecież - ludzie nie odchodzą bez powodu. On był powodem, zawsze był. Gdyby nie on, jego nieostrożność, głupi pocałunek, nieuważne słowa - gdyby nie to, Theo nigdy nie musiałby uciekać, prawda? Coś w nim pragnęło w to wierzyć i czepić się tej myśli w znajomej mu, autodestrukcyjnej desperacji, która potrzebowała bólu żeby przetrwać. Karać się w kółko, nie pozwalać starym bliznom się zasklepiać.
Tak było - miał wrażenie, że wszystkie rany otwierają się na nowo, że ciepła krew plami materiał koszuli, bo Theo odtrącił jego dłoń, a jego oczy były inne, takie dzikie i takie puste zarazem. Blady strach zakradł się za kołnierz, a ręka w nagłym ruchu wróciła do kieszeni płaszcza. Jego przyjaciel zmienił się tak gwałtownie, a jednak Lasse nie chciał uciekać - być może z wiary w to, iż dobry Theo nigdy nie mógłby zrobić mu krzywdy, a być może z głupiej naiwności chłopca z dobrego domu, który pomimo lat duszącego go lęku, nadal nie dostrzegał niebezpieczeństw wystarczająco szybko.
- To tylko rada - starał się brzmieć tak pewnie i stanowczo, ale głos łamał się zbyt szybko i ostatnie głoski drżały niebezpiecznie. Oczy miał duże i skupione, sylwetka wyprostowała się nagle jak struna. Przypominał teraz kota nasłuchującego szumów w krzakach, nastroszonego, gotowego do czmychnięcia w cień. Jego gniew chował się głęboko pod zasłoną tej wymuszonej oficjalności, głęboko pod spokojem, który sobie narzucił dla ich dobra, nawet jeżeli Theo w jego zamiary nie wierzył. Z każdym słowem jednak było coraz trudniej, oddech przyśpieszał, a kot z uciekającego stał się tym gotowym do ataku. Chaotyczność tej rozmowy przyprawiała go o nagłą chęć krzyku, rozdarcia sobie gardła, byle tylko wyjaśnić cokolwiek, zrozumieć cokolwiek. - O co ci chodzi?! Nie bądź głupi, chciałem tylko pomóc! - warknął, patrząc prosto w znajomą twarz, która z sekundy na sekundę stawała się coraz bardziej obca.
Nie rozumiał zachowania Theo, teraz jednak świadom był tego, iż nie rozumiał go nigdy. Nie zauważył jego rozpaczy, nie dostrzegł tych zagubionych emocji, których przyjaciel zdawał się nadal nie pojmować. W tym momencie natomiast nie wiedział, skąd w nim tyle złości i skąd tyle jadu w jego słowach. Łatwo usprawiedliwić swoją wygodę czyimś dobrem, prawda? Brwi ściągnęły się w krótkim spazmie gniewu, usta rozchyliły, ale nic z nich nie wypadło. Stał tak Lasse, zbity z tropu, zupełnie nie na miejscu, a jego własna wina uderzała w niego raz po raz i za każdym tym razem bolała coraz bardziej. A jednak nadal próbował się bronić, bo nieważne jak usilnie próbował ujrzeć w sobie potwora, wytłumaczyć sytuację swoimi potknięciami i powiedzieć Theo, że istotnie ma rację, teraz czuł się potraktowany zgoła niesprawiedliwie - jak dziecko oskarżone o rozbicie tamtego drogiego wazonu, choć to starszy brat rzucił w tamtą stronę piłką.
- Nie rob ze mnie takiego zimnego skurwiela, na litość boską! - bronił się, a przekleństwo wybrzmiało dobitniej niż zwykle, tak ciężko i nieprzyjemnie, że żółć zapiekła w gardło. Uniesienie było krótkie, ale surowość wzroku pozostała.
Przecież się starał.
Był przyjacielem, choć szczera przyjaźń z kimś tak odległym mu jak Theo była trudna. Przecież o niego dbał, martwił się, przecież mu zależało i ukazywał mu to na te swoje osobliwe, nieco powykręcane sposoby. Nigdy nie planował go zranić, nigdy nie planował też uciec, zostawiając go bez słowa.
Wyciągał w jego stronę dłoń i te dwie postaci na tle wieczornego nieba stanowiły teraz niecodzienny obraz - krata na płaszczu, ostry profil, palce wczepione w ziemię. Z wargi niedługo poleci krew, skóra stanie się czerwona od mrozu, a ból w klatce piersiowej pozbawi go oddechu. Milczał, gdy ten znowu się wykłócał, choć wiedział przecież - ludzie nie odchodzą bez powodu. On był powodem, zawsze był. Gdyby nie on, jego nieostrożność, głupi pocałunek, nieuważne słowa - gdyby nie to, Theo nigdy nie musiałby uciekać, prawda? Coś w nim pragnęło w to wierzyć i czepić się tej myśli w znajomej mu, autodestrukcyjnej desperacji, która potrzebowała bólu żeby przetrwać. Karać się w kółko, nie pozwalać starym bliznom się zasklepiać.
Tak było - miał wrażenie, że wszystkie rany otwierają się na nowo, że ciepła krew plami materiał koszuli, bo Theo odtrącił jego dłoń, a jego oczy były inne, takie dzikie i takie puste zarazem. Blady strach zakradł się za kołnierz, a ręka w nagłym ruchu wróciła do kieszeni płaszcza. Jego przyjaciel zmienił się tak gwałtownie, a jednak Lasse nie chciał uciekać - być może z wiary w to, iż dobry Theo nigdy nie mógłby zrobić mu krzywdy, a być może z głupiej naiwności chłopca z dobrego domu, który pomimo lat duszącego go lęku, nadal nie dostrzegał niebezpieczeństw wystarczająco szybko.
- To tylko rada - starał się brzmieć tak pewnie i stanowczo, ale głos łamał się zbyt szybko i ostatnie głoski drżały niebezpiecznie. Oczy miał duże i skupione, sylwetka wyprostowała się nagle jak struna. Przypominał teraz kota nasłuchującego szumów w krzakach, nastroszonego, gotowego do czmychnięcia w cień. Jego gniew chował się głęboko pod zasłoną tej wymuszonej oficjalności, głęboko pod spokojem, który sobie narzucił dla ich dobra, nawet jeżeli Theo w jego zamiary nie wierzył. Z każdym słowem jednak było coraz trudniej, oddech przyśpieszał, a kot z uciekającego stał się tym gotowym do ataku. Chaotyczność tej rozmowy przyprawiała go o nagłą chęć krzyku, rozdarcia sobie gardła, byle tylko wyjaśnić cokolwiek, zrozumieć cokolwiek. - O co ci chodzi?! Nie bądź głupi, chciałem tylko pomóc! - warknął, patrząc prosto w znajomą twarz, która z sekundy na sekundę stawała się coraz bardziej obca.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Krucza fontanna – L. Nørgaard & Bezimienny: T. Holmberg Sob 25 Lis - 11:14
Bał się przekleństw, bał się podniesionego tonu, bał się słów kaleczących równie mocno, co pas pana Munch. Wobec słów był bezbronny, wydawały się nieprzewidywalne i niezrozumiałe, nie to co siła mięśni. Pieczenie po razach przybranego ojca w końcu ustępowało, a blizny spowodowane słowami piekły dalej, ciągle, otwierając się w najmniej spodziewanych momentach. Nie jesteś nic warty, Theo.
Zacisnął mocno szczękę, odwracając od Lassego wzrok z niekrytym lękiem. Nie wiedział, co odpowiedzieć - nie jesteś zimny, Lasse, nigdy tak nie myślałem - myśli wydawały się nieodpowiednie do ubrania w słowa, nie teraz, gdy powiedział już za dużo i gdy podzielił ich mur odrzucenia, zniknięcia, milczenia i niedopowiedzeń. Theo chętnie milczałby dalej, cisza była bezpieczniejsza niż wyrzuty, przywykł do ciszy, ciszy w klatce, ciszy w narkotykowym delirium, ciszy w samotnej pościeli. Nie był nawet świadom, że jego obecne milczenie jedynie pogarsza sprawę, jedynie milcząco potwierdza zarzuty Lassego. Nie chciał bawić się w takie gierki, nie potrafił nikim manipulować, nie chciał go ranić - ale wciąż milczał, nie wiedząc, ze cisza może zranić Lassego równie mocno, jak Theo raniły teraz jego słowa. Zapominając, że już zranił go milczeniem, ucieczką bez słowa, nigdy niewysłanymi listami - nieodwracalnie i boleśnie.
Zacisnął oczy, nie mogąc znieść świadomości, że źrenice zwężają się już zwierzęco, że Lasse widzi go takiego. Mocniej wczepił zaostrzone paznokcie w ziemię, jakby chcąc je ukryć przed przenikliwym wzrokiem bruneta, ale ten zawsze widział, zawsze wszystko widział. Wszystko oprócz oczywistego, oprócz sposobu, w jaki Theo na niego patrzył i sposobu, w jaki się przy nim wstydził. Syn klanu wstydził się tego, że ktoś ich razem zobaczy, a Holmberg wstydził się siebie, zawsze siebie. Własnego nieokrzesania, nieobycia, bestialstwa drzemiącego we krwi. Bał się go dotknąć, bał się, że zrobi to za mocno, bez wyczucia, że niechcący skruszy jego kości. Nigdy nie odważyłby się zainicjować nawet pocałunku, choć często o tym myślał. Choć - gdy ich wargi już się zetknęły - z rozgorączkowanym wzrokiem opowiadał Sorenowi o tym, że chce dla Lassego wszystko zmienić, się zmienić. Może to dlatego Lindblom tak się zezłościł, może dlatego lisia kita zaczęła poruszać się tak rytmicznie, może to tamten pijacki wybryk zapoczątkował lawinę nieszczęść i nieporozumień, straconych bezpowrotnie przyjaźni, samotności w ciasnej kawalerce i bólu czerniejących żył.
-Nie proszę cię o radę… - wydyszał, głos brzmiał warkliwie, więc prędko ugryzł się w język. Wdech - wydech. Musiał się uspokoić, musiał się n a t y c h m i a s t uspokoić - ale nie mógł, nie gdy Lasse nadal trajkotał mu nad uchem, gdy nazywał go g ł u p i m, gdy mówił, mówił, mówił.
ZAMKNIJ SIĘ, LASSE - chciał wykrzyczeć, ale
-Cicho, Lasse... - wyszeptał tylko żałośnie, błagalnie, ale
to nie pomagało
a Lasse musiał się
zamknąć
natychmiast
bo to się skończy źle
źle
bardzo źle
bo rozszarpie mu gardło i
musiał się uspokoić, był galdrem, nie niedźwiedziem, galdrowie używają magii
tak, magii
więc
-Hjoð! - warknął, zanim zdążył to przemyśleć. Z rozgorączkowania nie zaintonował nawet zaklęcia poprawnie, ale w pierwszej chwili tego nie dostrzegł - chciał po prostu uciszyć Lassego, wszelkim kosztem, odebrać mu głos na te pół godziny świętego spokoju. Poderwał głowę, spoglądając na niego ze złością mlecznobiałymi oczyma, a czarne żyły rysowały się już na szyi, pełzając w górę ku policzkom i skroniom.
-Żegnaj Lasse. - uznał, wiedząc z czym właśnie się zdradził i ruszył wprost przed siebie, biegiem.
Lasse i Bezimienny z tematu
Zacisnął mocno szczękę, odwracając od Lassego wzrok z niekrytym lękiem. Nie wiedział, co odpowiedzieć - nie jesteś zimny, Lasse, nigdy tak nie myślałem - myśli wydawały się nieodpowiednie do ubrania w słowa, nie teraz, gdy powiedział już za dużo i gdy podzielił ich mur odrzucenia, zniknięcia, milczenia i niedopowiedzeń. Theo chętnie milczałby dalej, cisza była bezpieczniejsza niż wyrzuty, przywykł do ciszy, ciszy w klatce, ciszy w narkotykowym delirium, ciszy w samotnej pościeli. Nie był nawet świadom, że jego obecne milczenie jedynie pogarsza sprawę, jedynie milcząco potwierdza zarzuty Lassego. Nie chciał bawić się w takie gierki, nie potrafił nikim manipulować, nie chciał go ranić - ale wciąż milczał, nie wiedząc, ze cisza może zranić Lassego równie mocno, jak Theo raniły teraz jego słowa. Zapominając, że już zranił go milczeniem, ucieczką bez słowa, nigdy niewysłanymi listami - nieodwracalnie i boleśnie.
Zacisnął oczy, nie mogąc znieść świadomości, że źrenice zwężają się już zwierzęco, że Lasse widzi go takiego. Mocniej wczepił zaostrzone paznokcie w ziemię, jakby chcąc je ukryć przed przenikliwym wzrokiem bruneta, ale ten zawsze widział, zawsze wszystko widział. Wszystko oprócz oczywistego, oprócz sposobu, w jaki Theo na niego patrzył i sposobu, w jaki się przy nim wstydził. Syn klanu wstydził się tego, że ktoś ich razem zobaczy, a Holmberg wstydził się siebie, zawsze siebie. Własnego nieokrzesania, nieobycia, bestialstwa drzemiącego we krwi. Bał się go dotknąć, bał się, że zrobi to za mocno, bez wyczucia, że niechcący skruszy jego kości. Nigdy nie odważyłby się zainicjować nawet pocałunku, choć często o tym myślał. Choć - gdy ich wargi już się zetknęły - z rozgorączkowanym wzrokiem opowiadał Sorenowi o tym, że chce dla Lassego wszystko zmienić, się zmienić. Może to dlatego Lindblom tak się zezłościł, może dlatego lisia kita zaczęła poruszać się tak rytmicznie, może to tamten pijacki wybryk zapoczątkował lawinę nieszczęść i nieporozumień, straconych bezpowrotnie przyjaźni, samotności w ciasnej kawalerce i bólu czerniejących żył.
-Nie proszę cię o radę… - wydyszał, głos brzmiał warkliwie, więc prędko ugryzł się w język. Wdech - wydech. Musiał się uspokoić, musiał się n a t y c h m i a s t uspokoić - ale nie mógł, nie gdy Lasse nadal trajkotał mu nad uchem, gdy nazywał go g ł u p i m, gdy mówił, mówił, mówił.
ZAMKNIJ SIĘ, LASSE - chciał wykrzyczeć, ale
-Cicho, Lasse... - wyszeptał tylko żałośnie, błagalnie, ale
to nie pomagało
a Lasse musiał się
zamknąć
natychmiast
bo to się skończy źle
źle
bardzo źle
bo rozszarpie mu gardło i
musiał się uspokoić, był galdrem, nie niedźwiedziem, galdrowie używają magii
tak, magii
więc
-Hjoð! - warknął, zanim zdążył to przemyśleć. Z rozgorączkowania nie zaintonował nawet zaklęcia poprawnie, ale w pierwszej chwili tego nie dostrzegł - chciał po prostu uciszyć Lassego, wszelkim kosztem, odebrać mu głos na te pół godziny świętego spokoju. Poderwał głowę, spoglądając na niego ze złością mlecznobiałymi oczyma, a czarne żyły rysowały się już na szyi, pełzając w górę ku policzkom i skroniom.
-Żegnaj Lasse. - uznał, wiedząc z czym właśnie się zdradził i ruszył wprost przed siebie, biegiem.
Lasse i Bezimienny z tematu