:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg
2 posters
Einar Halvorsen
11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:55
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
11.09.2000
Widmo milczenia - wymowne, gęste jak mgliste wstęgi, snujące się mlecznym ciałem za przyzwoleniem poranka - osiadło nad szeregami kamiennych, grobowych płyt. Cmentarz, każdego tygodnia wyglądał w podobny sposób - bez popełniania najmniejszych zmian w konstelacji ducha, strzeżony, zamknięty na wszystkie, oziębłe spusty tajemnic przelanych na drugą stronę (nie)istnień, był niewzruszonym parkiem rozrastającej się melancholii i bliskiej transu zadumy. Języki alejek rozcięły równiny kamiennym, miejscami nierównym szlakiem; pod surowymi szkieletami drzew, zaplecionymi, zdrewniałymi palcami gałęzi, wyrastały ponure pomniki ludzkiej przeszłości. Cmentarz wystrzegał się zmian.
Kamienne, jeszcze dość świeże oblicze - znany, boleśnie wprost znany układ wyszczególnionych dat, zwłaszcza drugiej, kończącej, która bez krzty litości zamknęła życiową klamrę. Przenieśli ją na midgardzki cmentarz, by mogła spocząć przy siostrze. Nie miała innej rodziny. Nie miała dzieci. On sam miał tylko ją. Przez drobne wąwozy zmarszczek nie przechodziła niepewność - nigdy nie widział jej, kiedy płacze, nigdy nie widział jej smutku. Miłość ścierała się z nienawiścią - kochał ją z każdym dniem coraz bardziej, dojrzewając w rozumianej wdzięczności, nienawidził, ponieważ tępiła cechy, które czyniły go sobą. To ona, jako pierwsza wpoiła mu wagę kłamstw, w jego przypadku stanowiących konieczność przetrwania. Gdyby nie okazała litości nad zawiniątkiem, w którym płakało nieludzkie, nienaturalne dziecko, skończyłby w sierocińcu Toivoa, naznaczony wścibskimi, brudnymi śladami pokazujących go palców oraz wbijanych spojrzeń. Nienawidził jej - szeptał, kiedy dzień w dzień odcinała przeklęty ogon.
Nie musisz, zapewniał, kiedy miał kilka lat.
Uważał, że jest gotowy - że przełknie lek konsekwencji, parszywą zawiesinę, w imię szczerości ze sobą oraz otaczającym światem. Błagał, a ona nie wsłuchiwała się w żadną, pośpieszną prośbę. Czar eskalował się w dłoni. Odcinała, odcinała i odcinała.
Tak długo, aż sam zrozumiał.
Czuł się samotny - wściekły, że zostawiła go na tym świecie, samego, bez fundamentów krewnych, bez żyznej gleby dziedzictwa, w której był w stanie wypuścić wiązki korzeni choć wątłej przynależności. Rozgoryczony, choć miała zupełne prawo do opuszczenia, udania się w swoją stronę - dożyła sędziwego wieku, zmęczona swymi licznymi wymaganiami życia. Czysto egoistycznie pragnął mieć ją przy sobie, tuż obok, surową, karcącą, jednak niepodważalnie obecną.
Bogowie,
rzeczywiście był sam.
Odsunął się od nagrobka. Cotygodniowy rytuał wieńczył krótkim spacerem - ruszył, a jego zziębnięte dłonie wsiąkły, kryjąc się w głębi kieszeni płaszcza. Teren, o tej porze, wydawał się nieskażony życiem i pusty - tym bardziej zamarł, gdy dojrzał przy jednym z grobów kobiecą postać.
Niemożliwe, pomyślał jak najzwyklejszy kretyn. Niemożliwe, pomyślał - choć wiedział, że jest możliwe - oraz, co najważniejsze, realne. Zbliżył się. Nogi same powiodły go w określoną stronę, aby zatrzymać się wreszcie, kreśląc bezwzględny dystans.
Wiedział, że będzie pierwszym, na czym zdoła osadzić się jej spojrzenie - w chwili, kiedy oderwie się od szarości nagrobka.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:55
Chłód otulał drobne ciało, które skryte pod fasadą ciemnego materiału przemykało ulicami Midgardu, jakby nigdy stąd nie uciekła. Serce kołowało w piersi, raz po raz zahaczając łapczywie o pierścienie żeber.
Nie chciała tam iść.
Przysiadła celowo na ławce, przyglądając się ludziom i mrocznej aurze osiadającej nad nagrobkami, które malowały się za bramą cmentarza. Wspomnienie uderzyło w zeń z impetem, kiedy docierało do niej – jak bardzo bolesna jest przeszłość, którą starała się porzucić. Nie udało się to w Trondheim ani tutaj, gdzie przyszło jej wieść żywot opleciony ostrymi kolcami róż. Nawet spokój pozostawiał grubą rysę na strukturze cienkiego szkła, gdy modliła się o niego do Bogów.
Wypuściła powietrze ze świstem.
Przemierzała kolejne centymetry nader wolno, raz po raz spoglądając na opustoszałe uliczki, gdzie ludzie zdawali się być intruzami. Skrywali się w korytarzach domostw, zaś ona porzucona była na pastwę losu, który wygrywał dla niej ironiczną melodię pełną pokuty. Powinna odwiedzać męża, którego śmierć objęła niechlubną śmiercią; samobójstwo czy mu w tym pomogłaś, Lailo? Nieustannie słyszała ów pytanie w ścianach czaszki, jakby nie potrafiła wyzbyć się z poczucia winy. Nie; ona nie ponosiła odpowiedzialności za rozdzielenie Otto z życiem, wszakże zatruwał on sobą codzienność rudowłosej kobiety, która była złakniona jedynie ciepła uczuć, jakich zakosztowała w obecności (nie)właściwego mężczyzny.
Tęsknota wytłumiła się z biegiem kolejnych miesięcy i pozostała jedynie pustka, która szumiała w meandrach żył. Nawet uczucia jakie względem malarza żywiła, zdawały się tonąć w tafli emocjonalnej brei.
Orzechowe tęczówki osiadły na wyrytym nazwisku, które widniało na płycie nagrobnej. Przez myśl zdołał przemknąć krzyk, którym ją raczył, jakby doświadczała tego ponownie. Atmosfera przytłaczała, zaś Westberg pragnęła, by ludzie definitywnie wyzbyli się z przymuszania kogokolwiek do prawidłowości czynów i decyzji. Nie chciała tu być, ani powracać do dni, gdy nosiła jego nazwisko – wszystko to było bezcelowe. Niepamięć okraszona egoizmem, ale i ukojeniem, po które sięgała nadgorliwie. Twarz Otto była taka promienna na porcelanie. Uśmiechał się i spoglądał w jej stronę, tak jak czynił to w dniu ślubu.
To później pojawiło się zgorzknienie i okrucieństwo.
Odynie.
Przestrach malował się w spojrzeniu, kiedy odnalazła znajomą sylwetkę. Wyczekiwana fantasmagoria czy realność, po którą mogłaby wyciągnąć w desperacji dłonie. Einar Halvorsen – prawdziwszy niż kiedykolwiek. Próbowała wierzyć iż jest senną marą; piękną, złudną, ale wciąż kłamliwą.
Wiedziona instynktem – podeszła. Przyglądała się z jawną ciekawością, analizując, odszukując pozostałość szczerości w jego osobie, bo czy mogła mu wierzyć, że była istotna? Opuszki palców zetknęły się z męską skórą. Wyczuwała delikatne igiełki zarostu, docierając w leniwym geście do faktury einarowskich warg.
- Nie jesteś prawdziwy – wyszeptała dość śmiało, nadając temu ponadwymiarowy sens. Zadrżała, na nowo eskalując bliskość, która obecnie nie miała żadnej wartości – nie taką, jak mogła mieć kiedyś.
Oszukiwała siebie i jego, nie dopuszczając do stłamszonego umysły perspektywy spotkania.
- Przepraszam, pomyliłam pana z kimś – dodała naprędce, cofając przy tym dłoń i schodząc mu z drogi.
Ufała, że uwierzy.
Nie chciała tam iść.
Przysiadła celowo na ławce, przyglądając się ludziom i mrocznej aurze osiadającej nad nagrobkami, które malowały się za bramą cmentarza. Wspomnienie uderzyło w zeń z impetem, kiedy docierało do niej – jak bardzo bolesna jest przeszłość, którą starała się porzucić. Nie udało się to w Trondheim ani tutaj, gdzie przyszło jej wieść żywot opleciony ostrymi kolcami róż. Nawet spokój pozostawiał grubą rysę na strukturze cienkiego szkła, gdy modliła się o niego do Bogów.
Wypuściła powietrze ze świstem.
Przemierzała kolejne centymetry nader wolno, raz po raz spoglądając na opustoszałe uliczki, gdzie ludzie zdawali się być intruzami. Skrywali się w korytarzach domostw, zaś ona porzucona była na pastwę losu, który wygrywał dla niej ironiczną melodię pełną pokuty. Powinna odwiedzać męża, którego śmierć objęła niechlubną śmiercią; samobójstwo czy mu w tym pomogłaś, Lailo? Nieustannie słyszała ów pytanie w ścianach czaszki, jakby nie potrafiła wyzbyć się z poczucia winy. Nie; ona nie ponosiła odpowiedzialności za rozdzielenie Otto z życiem, wszakże zatruwał on sobą codzienność rudowłosej kobiety, która była złakniona jedynie ciepła uczuć, jakich zakosztowała w obecności (nie)właściwego mężczyzny.
Tęsknota wytłumiła się z biegiem kolejnych miesięcy i pozostała jedynie pustka, która szumiała w meandrach żył. Nawet uczucia jakie względem malarza żywiła, zdawały się tonąć w tafli emocjonalnej brei.
Orzechowe tęczówki osiadły na wyrytym nazwisku, które widniało na płycie nagrobnej. Przez myśl zdołał przemknąć krzyk, którym ją raczył, jakby doświadczała tego ponownie. Atmosfera przytłaczała, zaś Westberg pragnęła, by ludzie definitywnie wyzbyli się z przymuszania kogokolwiek do prawidłowości czynów i decyzji. Nie chciała tu być, ani powracać do dni, gdy nosiła jego nazwisko – wszystko to było bezcelowe. Niepamięć okraszona egoizmem, ale i ukojeniem, po które sięgała nadgorliwie. Twarz Otto była taka promienna na porcelanie. Uśmiechał się i spoglądał w jej stronę, tak jak czynił to w dniu ślubu.
To później pojawiło się zgorzknienie i okrucieństwo.
Odynie.
Przestrach malował się w spojrzeniu, kiedy odnalazła znajomą sylwetkę. Wyczekiwana fantasmagoria czy realność, po którą mogłaby wyciągnąć w desperacji dłonie. Einar Halvorsen – prawdziwszy niż kiedykolwiek. Próbowała wierzyć iż jest senną marą; piękną, złudną, ale wciąż kłamliwą.
Wiedziona instynktem – podeszła. Przyglądała się z jawną ciekawością, analizując, odszukując pozostałość szczerości w jego osobie, bo czy mogła mu wierzyć, że była istotna? Opuszki palców zetknęły się z męską skórą. Wyczuwała delikatne igiełki zarostu, docierając w leniwym geście do faktury einarowskich warg.
- Nie jesteś prawdziwy – wyszeptała dość śmiało, nadając temu ponadwymiarowy sens. Zadrżała, na nowo eskalując bliskość, która obecnie nie miała żadnej wartości – nie taką, jak mogła mieć kiedyś.
Oszukiwała siebie i jego, nie dopuszczając do stłamszonego umysły perspektywy spotkania.
- Przepraszam, pomyliłam pana z kimś – dodała naprędce, cofając przy tym dłoń i schodząc mu z drogi.
Ufała, że uwierzy.
Einar Halvorsen
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:55
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Cierń niepokoju wdzierał się - bez litości - aż do koniuszka serca. Toksyna obaw rozniosła się po krwiobiegu, sunęła przez rozłożyste gałęzie naczyń, na trwałe przechodząc w szkarłat cyrkulujących płynów. Melodia tętna stała się bardziej żywa, każdym z uderzeń wypominała mu uczestnictwo w nieplanowanym spotkaniu, złej wróżbie - którą powinna przewidzieć, której powinna zapobiec.
Zguba zawisła niczym katowski topór.
Bezradny, senny ruch drzew, których bezlistne ramiona trącał jesienny wiatr. Tylko oni - aż oni - zatrzymani na tle niewielkich, kamiennych wzgórz melancholii, grobowców, które milcząco nosiły przez lata pamięć o przypisanej osobie. Milczał, przez chwilę tonąc w głębinach obaw, dźwigając - podłe, ciągnące na dno wrażenie, że nie zasłużył, na jej spojrzenie, na jej uwagę, na każdy, czyniony gest
na miękkie opuszki palców, jakie, po upływie - aż - dwóch lat, wreszcie zetknęły się z jego spragnioną skórą. Ciepło dotyku, chłód panującej bezwzględnie rzeczywistości, która ściskała go kajdanami decyzji. Wiedział; w głębi duszy był pewien, że zasługiwał na najdotkliwszą z kar. Na obojętność, na jej nienawiść, na obrzydzenie, którego nie mógłby zaznać. Nie zmienił się, dalej, z niemal oślim uporem podejmując decyzję, by popaść w perseweracje zaprzeczeń. Uciekał - przed odpowiedzialnością, przed obrazami wspomnień, na których widniały szpetne, egoistyczne sceny. Egoizm rodził egoizm. Podskórne, uzasadnione przekonanie, że takim jak on wybacza się znacznie więcej, stało się iskrą do wywołania pożaru kolejnych działań.
Nie pocałował jej. Jeszcze.
Chciał - od dawna - myślał, niszczył i korodował od środka.
(Mieć wszystko, na co nie zasługiwał, czerpać garściami, niszczyć siebie i innych. Powinien uciec. Powinien odejść. Powinien skarcić ją, wtedy, gdy po raz pierwszy w pracowni złamała ją jego aura. Tchórzostwo i chęć wygody, powiodło go jednak drogą do rozdeptania jej serca, do wywołania skandalu. Nie miał nawet odwagi...
Czy wszystko musi być grą?)
Dłoń instynktownie sięgnęła do własnego policzka, chłonęła widmo bliskości, parujące przez chwilę intensywnością przełamanego - na krótko, stanowczo zbyt krótko - dystansu.
Jestem prawdziwy.
- Byłabyś w stanie? - lekko zachrypnięty tembr głosu, jeszcze nieobeznany w nowej, zesłanej im sytuacji. Wątpił; naiwność kłamstwa była tak oczywista, że nawet dziecko nie miałoby większych trudności, aby odnaleźć się w jego prostej strukturze i zrównać z obliczem świata. Aura, osnuwająca gęsto sylwetkę, wspólnie spędzone chwile, tworzące sypkie preludium do zatracenia i bezsprzecznego upadku. Chwile, w których szeptała imię, w których zwierzała się nocy, chwile i uniesienia. Rysy, połacie skóry, badane niecierpliwymi palcami.
- Zbyt wiele - milczenie, stygnące pomiędzy nimi, uległo rozstąpieniu ponownie - nie zdążyłem przekazać. - Spuścił wzrok, wbijając nieoczywistą zieleń tęczówek w wysłużone płyty chodnika. Szukał nowego początku. Usprawiedliwienia. Wszystkiego - byle ją znów zatrzymać.
Zguba zawisła niczym katowski topór.
Bezradny, senny ruch drzew, których bezlistne ramiona trącał jesienny wiatr. Tylko oni - aż oni - zatrzymani na tle niewielkich, kamiennych wzgórz melancholii, grobowców, które milcząco nosiły przez lata pamięć o przypisanej osobie. Milczał, przez chwilę tonąc w głębinach obaw, dźwigając - podłe, ciągnące na dno wrażenie, że nie zasłużył, na jej spojrzenie, na jej uwagę, na każdy, czyniony gest
na miękkie opuszki palców, jakie, po upływie - aż - dwóch lat, wreszcie zetknęły się z jego spragnioną skórą. Ciepło dotyku, chłód panującej bezwzględnie rzeczywistości, która ściskała go kajdanami decyzji. Wiedział; w głębi duszy był pewien, że zasługiwał na najdotkliwszą z kar. Na obojętność, na jej nienawiść, na obrzydzenie, którego nie mógłby zaznać. Nie zmienił się, dalej, z niemal oślim uporem podejmując decyzję, by popaść w perseweracje zaprzeczeń. Uciekał - przed odpowiedzialnością, przed obrazami wspomnień, na których widniały szpetne, egoistyczne sceny. Egoizm rodził egoizm. Podskórne, uzasadnione przekonanie, że takim jak on wybacza się znacznie więcej, stało się iskrą do wywołania pożaru kolejnych działań.
Nie pocałował jej. Jeszcze.
Chciał - od dawna - myślał, niszczył i korodował od środka.
(Mieć wszystko, na co nie zasługiwał, czerpać garściami, niszczyć siebie i innych. Powinien uciec. Powinien odejść. Powinien skarcić ją, wtedy, gdy po raz pierwszy w pracowni złamała ją jego aura. Tchórzostwo i chęć wygody, powiodło go jednak drogą do rozdeptania jej serca, do wywołania skandalu. Nie miał nawet odwagi...
Czy wszystko musi być grą?)
Dłoń instynktownie sięgnęła do własnego policzka, chłonęła widmo bliskości, parujące przez chwilę intensywnością przełamanego - na krótko, stanowczo zbyt krótko - dystansu.
Jestem prawdziwy.
- Byłabyś w stanie? - lekko zachrypnięty tembr głosu, jeszcze nieobeznany w nowej, zesłanej im sytuacji. Wątpił; naiwność kłamstwa była tak oczywista, że nawet dziecko nie miałoby większych trudności, aby odnaleźć się w jego prostej strukturze i zrównać z obliczem świata. Aura, osnuwająca gęsto sylwetkę, wspólnie spędzone chwile, tworzące sypkie preludium do zatracenia i bezsprzecznego upadku. Chwile, w których szeptała imię, w których zwierzała się nocy, chwile i uniesienia. Rysy, połacie skóry, badane niecierpliwymi palcami.
- Zbyt wiele - milczenie, stygnące pomiędzy nimi, uległo rozstąpieniu ponownie - nie zdążyłem przekazać. - Spuścił wzrok, wbijając nieoczywistą zieleń tęczówek w wysłużone płyty chodnika. Szukał nowego początku. Usprawiedliwienia. Wszystkiego - byle ją znów zatrzymać.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:55
Wspomnienia.
Gęsta masa nieokreślonych obrazów, z których ściekała farba – rozmazując je w absurdalne plamy, które nie tworzyły całości. Zapomnienie dewastowało rozkosz minionych miesięcy, kiedy to on stanowił nierozerwalny fundament. Teraz pozostała ledwie pustka, dzięki której zatrwożyło się serce rudowłosej. Lęk otępiał umysł i zmysły, dlatego kiedy spoglądała na mężczyznę, miała wrażenie, iż nic nie zdołało się zmienić, choć c z a s rozgrywał tutaj najważniejszą rolę;
była pewna, że wyzbył się poczucia lojalności względem niej,
porzucając słowa, jakim karmił ją, gdy oddawała mu duszę.
Obecnie pozostały ledwie strzępki.
Uniosła wzrok na niego, a następnie obdarzyła Einara rozkosznym uśmiechem. Wydawała się być taka sama, choć za taflą orzechowego spojrzenia (gdyby zechciał) był w stanie dostrzec ból, który tętnił w meandrach żył. Iluzoryczne kłamstwo było jednak zbyt potrzebne, bowiem nikt – nawet on – powinien rozgrzebywać zasklepionych ran.
Uciekł. Porzucił ją jak niepotrzebną rzecz, dlatego z taką skrupulatnością wyzbywała się wyrzutów sumienia, które tłamsiły ją za każdym razem, kiedy Otto przypominał o romansie. Relacje pełnej pasji i namiętności, lecz on nie rozumiał; wykpiwał każdy element emocji, który dla Westberg przelewał się wraz z tęsknotą za porzuconą mrzonką o wolności.
- Owszem – odparła bez namysłu.
Cierpienie sparaliżowało ją. Otępiło podświadomość, lecz bliskość na nowo uderzyła w nią z impetem. Pamiętała pierwszy grzech, gdy skradła pocałunek w pracowni, w domu swego ojca. Ufał im, a oni wykorzystali każdą nutę wiary, igrając z losem, coraz bardziej eskalując nawarstwiające się wszeteczeństwo.
(Och, jakże pragnęła ująć czas w swe dłonie, by raz jeszcze zakosztować pożądania.)
Ponownie wygięte wargi rozciągnęły się w łuku, a ciche parsknięcie przypominało absurd. Słowa – czymże one były, gdy odchodził pod kotarą mroku? Przypominał tchórza, czego nie umiała zrozumieć, gdy każdej nocy kładła się koło Otto – a nie Halvorsena. Ręce tamtego były inne, bardziej brutalne i nie znoszące sprzeciwu, czego Laila nie umiała znieść, gdy z rozkoszą buntowała się niemalże wszystkim zasadom.
- Dostatecznie zrobiłeś – głos kobiety przesiąkł cudacznością żalu i złości. Przyglądała mu się z nieskrywanym gniewem, nad którym nie umiała panować. Mogłaby się rzucić na malarza, wymierzyć mu tysiące ciosów, a żaden nie dałby ukojenia o jakie wołała. Ból ćmił przyzwoitość, dlatego też zrobiła krok w przód, by poczuć na zziębniętym policzku ciepły oddech Einara.
- Sądzisz, że cokolwiek usprawiedliwi twoje okrucieństwo? Jak wiele musiałbyś poświęcić, żeby choć przez sekundę żałować? – spytała, lecz nie oczekiwała odpowiedzi. Sekrety musiały zostać spowite cierniami,
dlatego tak bardzo zniewalały każdego;
ich po raz kolejny, jakby nic nie miało większej wartości.
Gęsta masa nieokreślonych obrazów, z których ściekała farba – rozmazując je w absurdalne plamy, które nie tworzyły całości. Zapomnienie dewastowało rozkosz minionych miesięcy, kiedy to on stanowił nierozerwalny fundament. Teraz pozostała ledwie pustka, dzięki której zatrwożyło się serce rudowłosej. Lęk otępiał umysł i zmysły, dlatego kiedy spoglądała na mężczyznę, miała wrażenie, iż nic nie zdołało się zmienić, choć c z a s rozgrywał tutaj najważniejszą rolę;
była pewna, że wyzbył się poczucia lojalności względem niej,
porzucając słowa, jakim karmił ją, gdy oddawała mu duszę.
Obecnie pozostały ledwie strzępki.
Uniosła wzrok na niego, a następnie obdarzyła Einara rozkosznym uśmiechem. Wydawała się być taka sama, choć za taflą orzechowego spojrzenia (gdyby zechciał) był w stanie dostrzec ból, który tętnił w meandrach żył. Iluzoryczne kłamstwo było jednak zbyt potrzebne, bowiem nikt – nawet on – powinien rozgrzebywać zasklepionych ran.
Uciekł. Porzucił ją jak niepotrzebną rzecz, dlatego z taką skrupulatnością wyzbywała się wyrzutów sumienia, które tłamsiły ją za każdym razem, kiedy Otto przypominał o romansie. Relacje pełnej pasji i namiętności, lecz on nie rozumiał; wykpiwał każdy element emocji, który dla Westberg przelewał się wraz z tęsknotą za porzuconą mrzonką o wolności.
- Owszem – odparła bez namysłu.
Cierpienie sparaliżowało ją. Otępiło podświadomość, lecz bliskość na nowo uderzyła w nią z impetem. Pamiętała pierwszy grzech, gdy skradła pocałunek w pracowni, w domu swego ojca. Ufał im, a oni wykorzystali każdą nutę wiary, igrając z losem, coraz bardziej eskalując nawarstwiające się wszeteczeństwo.
(Och, jakże pragnęła ująć czas w swe dłonie, by raz jeszcze zakosztować pożądania.)
Ponownie wygięte wargi rozciągnęły się w łuku, a ciche parsknięcie przypominało absurd. Słowa – czymże one były, gdy odchodził pod kotarą mroku? Przypominał tchórza, czego nie umiała zrozumieć, gdy każdej nocy kładła się koło Otto – a nie Halvorsena. Ręce tamtego były inne, bardziej brutalne i nie znoszące sprzeciwu, czego Laila nie umiała znieść, gdy z rozkoszą buntowała się niemalże wszystkim zasadom.
- Dostatecznie zrobiłeś – głos kobiety przesiąkł cudacznością żalu i złości. Przyglądała mu się z nieskrywanym gniewem, nad którym nie umiała panować. Mogłaby się rzucić na malarza, wymierzyć mu tysiące ciosów, a żaden nie dałby ukojenia o jakie wołała. Ból ćmił przyzwoitość, dlatego też zrobiła krok w przód, by poczuć na zziębniętym policzku ciepły oddech Einara.
- Sądzisz, że cokolwiek usprawiedliwi twoje okrucieństwo? Jak wiele musiałbyś poświęcić, żeby choć przez sekundę żałować? – spytała, lecz nie oczekiwała odpowiedzi. Sekrety musiały zostać spowite cierniami,
dlatego tak bardzo zniewalały każdego;
ich po raz kolejny, jakby nic nie miało większej wartości.
Einar Halvorsen
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:55
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Garść obaw, zamknięta w każdym oddechu.
Garść kłamstw, zamykana w każdym z posłanych słów.
Chłód uwił paskudne gniazdo we wnętrzu kości; szarżował, zacieklej niż dotąd na odsłoniętą membranę wrażliwej skóry. Złowieszcze, wychudłe drzewa potrząsały głowami nad losem, schwytanym w lepką sieć matactw - lekarstwem na odrzucenie obłudy, była następna - następna - znowu następna obłuda, powtarzanie herezji i zakrzywianie oblicza świata sekwencją gestów i wypuszczanych w objęcia eteru zdań. Szamotał się, umieszczony w kokonie złudzeń, będąc dla siebie stwórcą i jednocześnie katem. Serce gniotło się, obijało o żebra, niczym strwożony ptak.
Wąski horyzont warg nie przepuścił najmniejszej, choć wątłej poświaty dźwięku. Przekazu. Przeprosin.
Za wszystko - za to, że nigdy, w pełni, nie zdoła wyznać jej prawdy.
Kłamstwo jest rozwiązaniem na kłamstwo - każda, inna decyzja, zesłałaby nieuchronnie zgubę. Pewność, że w innym, alternatywnym przebiegu zdarzeń, nie otrzymałby przebaczenia, była gwoździem wbijanym w drewniane naczynie trumny. Chciał przebaczenia. Potrzebował jej.
Nie pierwszy raz
nie ostatni
kłamstwo jest już nawykiem - uzależnieniem, używką. Jedynym wyjściem, aby ujrzała go takim, jakim go pragnie ujrzeć; jedynym, aby umniejszyć dystans.
Kłam.
(Wszystko, co możesz zrobić - wszystko, co umiesz - wszystko, całe, przeklęte życie, trzy dekady istnienia, dzierżone w kolażach wspomnień).
Powietrze, nasiąkłe jesienną aurą, było siarczystym, wymierzonym policzkiem za popełnione winy. Błysk - początkowe, przejawiające się ożywienie - w tęczówkach przygasł, trzymany pod korcem wstydu. Mętne, gęste zmieszanie, zastygło breją, utrudniającą poruszanie się myślom. Wzrok pozostawał spuszczony i nieobecny - pełen niechęci, zdjęty od niepokoju, który panoszył się przed występem, przed sceną prawionych oszustw.
- Żałowałem - rozplątał znów węzeł ciszy. Kropla szczerości, jedyna, która miała dziś drążyć skałę rozgoryczenia.
Jesteś tchórzem.
Żałował, przez ponad dwa lata - wyklinał bierność, której nie umiał zmienić. Zaciskał bezsilnie pięści, czuł, jak korozja żalu nadchodzi w najmniej spodziewanych chwilach, wystawiających na próbę. Żałował, widząc ją w towarzystwie, wpierw roześmianą, z mężczyzną, którego imię, jak sądził, szeptała z pasją w sypialni - który ukoił jej rany i pomógł naprawić błąd. Brzydził się, dokładając starań, aby nareszcie oznajmić przed samym sobą, że będzie teraz szczęśliwa. Poddany swojej kapryśnej, huldrekallowej naturze, skrzywdził wystarczająco istnień, mącąc ich błogi spokój - nie musiał znów krzywdzić jej. Powtarzał te wyrażenia, coraz silniej i częściej, nawet, gdy przestawała pojawiać się na bankietach, gdy podejrzenia zaczęły wreszcie kiełkować. Była. Szczęśliwa.
Bez niego.
Przynosił jedynie chaos, rozsiewał wokół proch ruin.
Zbawienna, nagła odwaga podniosła spojrzenie tam, gdzie powinno być nieprzerwanie utkwione - pełna okazałość skupienia spoczęła na naznaczonym konstelacjami piegów obliczu. Znów patrzył jej prosto w oczy. Uczynił drobny krok w przód, prędko tłamsząc pokusę, aby dosięgnąć jej twarzy; musnąć, poznać na nowo podatną i delikatną skórę.
- Nie powiedział ci o tym - nie miał o czym powiedzieć - prawda? - Smutek, który oplatał postać, był autentyczny.
Marny, godny pożałowania los tchórza.
Garść kłamstw, zamykana w każdym z posłanych słów.
Chłód uwił paskudne gniazdo we wnętrzu kości; szarżował, zacieklej niż dotąd na odsłoniętą membranę wrażliwej skóry. Złowieszcze, wychudłe drzewa potrząsały głowami nad losem, schwytanym w lepką sieć matactw - lekarstwem na odrzucenie obłudy, była następna - następna - znowu następna obłuda, powtarzanie herezji i zakrzywianie oblicza świata sekwencją gestów i wypuszczanych w objęcia eteru zdań. Szamotał się, umieszczony w kokonie złudzeń, będąc dla siebie stwórcą i jednocześnie katem. Serce gniotło się, obijało o żebra, niczym strwożony ptak.
Wąski horyzont warg nie przepuścił najmniejszej, choć wątłej poświaty dźwięku. Przekazu. Przeprosin.
Za wszystko - za to, że nigdy, w pełni, nie zdoła wyznać jej prawdy.
Kłamstwo jest rozwiązaniem na kłamstwo - każda, inna decyzja, zesłałaby nieuchronnie zgubę. Pewność, że w innym, alternatywnym przebiegu zdarzeń, nie otrzymałby przebaczenia, była gwoździem wbijanym w drewniane naczynie trumny. Chciał przebaczenia. Potrzebował jej.
Nie pierwszy raz
nie ostatni
kłamstwo jest już nawykiem - uzależnieniem, używką. Jedynym wyjściem, aby ujrzała go takim, jakim go pragnie ujrzeć; jedynym, aby umniejszyć dystans.
Kłam.
(Wszystko, co możesz zrobić - wszystko, co umiesz - wszystko, całe, przeklęte życie, trzy dekady istnienia, dzierżone w kolażach wspomnień).
Powietrze, nasiąkłe jesienną aurą, było siarczystym, wymierzonym policzkiem za popełnione winy. Błysk - początkowe, przejawiające się ożywienie - w tęczówkach przygasł, trzymany pod korcem wstydu. Mętne, gęste zmieszanie, zastygło breją, utrudniającą poruszanie się myślom. Wzrok pozostawał spuszczony i nieobecny - pełen niechęci, zdjęty od niepokoju, który panoszył się przed występem, przed sceną prawionych oszustw.
- Żałowałem - rozplątał znów węzeł ciszy. Kropla szczerości, jedyna, która miała dziś drążyć skałę rozgoryczenia.
Jesteś tchórzem.
Żałował, przez ponad dwa lata - wyklinał bierność, której nie umiał zmienić. Zaciskał bezsilnie pięści, czuł, jak korozja żalu nadchodzi w najmniej spodziewanych chwilach, wystawiających na próbę. Żałował, widząc ją w towarzystwie, wpierw roześmianą, z mężczyzną, którego imię, jak sądził, szeptała z pasją w sypialni - który ukoił jej rany i pomógł naprawić błąd. Brzydził się, dokładając starań, aby nareszcie oznajmić przed samym sobą, że będzie teraz szczęśliwa. Poddany swojej kapryśnej, huldrekallowej naturze, skrzywdził wystarczająco istnień, mącąc ich błogi spokój - nie musiał znów krzywdzić jej. Powtarzał te wyrażenia, coraz silniej i częściej, nawet, gdy przestawała pojawiać się na bankietach, gdy podejrzenia zaczęły wreszcie kiełkować. Była. Szczęśliwa.
Bez niego.
Przynosił jedynie chaos, rozsiewał wokół proch ruin.
Zbawienna, nagła odwaga podniosła spojrzenie tam, gdzie powinno być nieprzerwanie utkwione - pełna okazałość skupienia spoczęła na naznaczonym konstelacjami piegów obliczu. Znów patrzył jej prosto w oczy. Uczynił drobny krok w przód, prędko tłamsząc pokusę, aby dosięgnąć jej twarzy; musnąć, poznać na nowo podatną i delikatną skórę.
- Nie powiedział ci o tym - nie miał o czym powiedzieć - prawda? - Smutek, który oplatał postać, był autentyczny.
Marny, godny pożałowania los tchórza.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:56
Żałość objęła sylwetkę Westberg, kiedy docierało do niej, jak wiele utraciła przez miesiące chłodu, któremu pozwoliła spowić swe drobne ciało. Dystans przedzierał się przez pozostałości dawnej aury jaką roztaczała wśród ludzi, jednocześnie pragnąc uciec, by jej drogi nigdy się nie zeszły na nowo z ludźmi, których niegdyś poszukiwała w szarawych odcieniach codzienności. Szczególnie jego. Rozedrgane serce reagowało szybszymi uderzeniami, gdy wspomnienia otępiały tunele umysłu. Słowa, dotyk, a nawet pocałunki wciąż pozostawiały w niej żywe ślady, dlatego też widok mężczyzny nawarstwiał ból, który przedzierał się szczelinami żeber. Długie macki zaciskały się na wnętrznościach, kiedy obrazy z dawna dewastowały pozory resztek spokoju;
rozżalenie otępiało zmysły, przez co z taką skrupulatnością chciała poddać się dotychczasowym animozjom.
Był jej (nie)wrogiem.
Przeszłością.
N i k i m, dla kogo należało zatrzymać się chociaż przez sekundę. (Oszukiwała nawet siebie.)
Ona trwała tu znacznie dłużej, łaknąc kilku fraz okraszonych kolejnymi kłamstwami, bo to im zawierzała w s z y s t k o długimi tygodniami, zanim porzucił ją i skazał na okrucieństwo Otto. Dotyk męża palił żywym ogniem, zadawał cierpienie, na które godziła się masochistycznie, wyzbywając się resztek sumienia – każdej nocy zasypiając z imieniem Halvorsena na spierzchniętych wargach. To on wyrył w niej najgłębsze i najtrwalsze ślady swego jestestwa, które niczym bluszcz oplatały smukłą sylwetkę malarki
zatraconej w szaleństwie niezrozumiałych wizji.
- Nie wiesz, co to znaczy żałować – szepnęła, spoglądając na niego mętnym wzrokiem.
Einar był uosobieniem każdego elementu przemijalności, jawił się jako brakujący fragment samotności, gniewu, a nawet pokracznej miłości, którą chciała nauczyć się przekazywać innemu. Rønneberg zasługiwał wszak na lojalność, toteż wpierw uśmiech był pełen szczerości, dopiero z biegiem dni muśnięcia pełne delikatności zmieniły się pod wpływem nieuzasadnionej agresji, której to stała się ofiarą. Emocjonalna breja gęstniała, zaś brodzenie w niej po kostki przynosiło rezultat odwrotny, wszak jak wiele trzeba było, żeby gęsta ciecz zalała przełyk, docierając do płuc i przyczyniając się do utonięcia?
Odejdź. Zniknij. Zapomnij.
Słowa przebijały się w ścianach czaszki, jednakże pozostawała na nie głucha.
Nie powiedział ci – wybrzmiało niczym katorga. Słodka tortura blagierstwa, któremu ją poddawał, bo cóż miałaby usłyszeć, by zmienić decyzję, która zapadła. To k o n i e c,
nas już przecież nie ma.
- O czym? – ciekawość zdominowała rudowłosą, która niemalże na pięcie obróciła się, ale zatrzymała się w pół ruchu. Rdzawe kosmyki opadły na upstrzone piegami lico, zaś Halvorsen mógł jedynie patrzeć na niewyraźny zarys profilu, który skrywała pod fasadą gęstych włosów.
- O tym, że miałeś kolejne romanse czy może, że nic dla ciebie nie znaczyłam? – łzy pokryły ciemniejącą powłokę tęczówek, którymi taksowała męską postać, ucząc się go na nowo – jednocześnie wyzuwając się z uczuć, które niczym dogasające ogarki zaczynały tańczyć na nowo, rzężąc się intensywnością odległych spotkań.
rozżalenie otępiało zmysły, przez co z taką skrupulatnością chciała poddać się dotychczasowym animozjom.
Był jej (nie)wrogiem.
Przeszłością.
N i k i m, dla kogo należało zatrzymać się chociaż przez sekundę. (Oszukiwała nawet siebie.)
Ona trwała tu znacznie dłużej, łaknąc kilku fraz okraszonych kolejnymi kłamstwami, bo to im zawierzała w s z y s t k o długimi tygodniami, zanim porzucił ją i skazał na okrucieństwo Otto. Dotyk męża palił żywym ogniem, zadawał cierpienie, na które godziła się masochistycznie, wyzbywając się resztek sumienia – każdej nocy zasypiając z imieniem Halvorsena na spierzchniętych wargach. To on wyrył w niej najgłębsze i najtrwalsze ślady swego jestestwa, które niczym bluszcz oplatały smukłą sylwetkę malarki
zatraconej w szaleństwie niezrozumiałych wizji.
- Nie wiesz, co to znaczy żałować – szepnęła, spoglądając na niego mętnym wzrokiem.
Einar był uosobieniem każdego elementu przemijalności, jawił się jako brakujący fragment samotności, gniewu, a nawet pokracznej miłości, którą chciała nauczyć się przekazywać innemu. Rønneberg zasługiwał wszak na lojalność, toteż wpierw uśmiech był pełen szczerości, dopiero z biegiem dni muśnięcia pełne delikatności zmieniły się pod wpływem nieuzasadnionej agresji, której to stała się ofiarą. Emocjonalna breja gęstniała, zaś brodzenie w niej po kostki przynosiło rezultat odwrotny, wszak jak wiele trzeba było, żeby gęsta ciecz zalała przełyk, docierając do płuc i przyczyniając się do utonięcia?
Odejdź. Zniknij. Zapomnij.
Słowa przebijały się w ścianach czaszki, jednakże pozostawała na nie głucha.
Nie powiedział ci – wybrzmiało niczym katorga. Słodka tortura blagierstwa, któremu ją poddawał, bo cóż miałaby usłyszeć, by zmienić decyzję, która zapadła. To k o n i e c,
nas już przecież nie ma.
- O czym? – ciekawość zdominowała rudowłosą, która niemalże na pięcie obróciła się, ale zatrzymała się w pół ruchu. Rdzawe kosmyki opadły na upstrzone piegami lico, zaś Halvorsen mógł jedynie patrzeć na niewyraźny zarys profilu, który skrywała pod fasadą gęstych włosów.
- O tym, że miałeś kolejne romanse czy może, że nic dla ciebie nie znaczyłam? – łzy pokryły ciemniejącą powłokę tęczówek, którymi taksowała męską postać, ucząc się go na nowo – jednocześnie wyzuwając się z uczuć, które niczym dogasające ogarki zaczynały tańczyć na nowo, rzężąc się intensywnością odległych spotkań.
Einar Halvorsen
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:56
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
N i e n a w i ś ć.
Zniszczona, zdeptana miłość. Złamane, wydarte skrzydła; szramy, porastające jej potłuczoną duszę. Blizny, w które zanurzał szpony i wdzierał się obecnością. Krzyk rozjątrzonych na nowo, bolesnych wspomnień. A zatem: nienawiść, ugruntowana i słuszna. Przepoczwarzone, niewinne, jej dziewczęce uczucie, z którego czerpał garściami, dzięki któremu odbierać mógł pocałunki - a z czasem, nieubłaganym, zdołał odebrać wszystko.
Zostawił pustkę. Szpetną, przeklętą - zupełnie jak jego wnętrze. Zostawił ją w samotności, skazując na nieuchronną katorgę postępowania ojca, który pospiesznie zdołał ją wydać za mąż. Zamknął, na zawsze - powinien zamknąć - ten rozdział, splamiony niemoralnością, nieprzyzwoity, dla wielu wręcz obrzydliwy.
Zostawił ją.
Tchórz - kłamca
powtarzał swój dawny błąd. Niszczył, zwodził, zaburzał przejrzysty spokój. Wbijał się niczym drzazga, tworząc zropiałą ranę.
- Laila - szept runął w chłodne i nieprzychylne powietrze; kosztował, uczył się jej imienia, na nowo, strzepując z niego pył czasu - proszę - niemal błagalny ton. Głos załamał się, zginął w zaciskającym się gardle. Bogowie. Dostrzegał kryształy łez, szklące się na jej oczach; zamknięte na ich powierzchni ulotności refleksów. Błagał - chciał ją zatrzymać - za wszelką, możliwą cenę, nawet za cenę kłamstwa, upodlenia, upadku - choć dawno już zdołał upaść.
Następny, zapadający krok - niczym wyrok, który bestialsko katował narzucony im dystans.
Mów. Kłam. Miałeś kłamać.
(Uciekł - porzucił ją i zostawił, samą na pastwę losu. Nie starał się, nie przeprosił, nie okazywał skruchy, zupełnie, jakby zasłużył, zupełnie, jakby nic, rzeczywiście, nie zdołało mieć miejsca; nie połączyło na zawsze ich dusz wyjątkową więzią. Zapomniał, wmawiając sobie, że teraz będzie szczęśliwa, zostanie żoną i matką, otrzyma nareszcie wszystko, czego sam, nigdy, nie był w stanie jej dać. Staczał się w rozwiązłości, opadał w przepaści dalszych, nieistotnych romansów - zupełnie, jakby przenigdy nie miał być komukolwiek wierny).
- Jedynym, co nic nie znaczyło - rozpoczął; każde spośród gnieżdżących się słów kaleczyło jak drobne, złowrogie ostrze - było moje nazwisko - uchwycił znów jej spojrzenie; zacisnął na nim uwagę, zupełnie, jakby prawdziwie zaczynał tonąć. Wargi wymownie złączyły się w wąską linię, symbol następczego milczenia. Kłamał. Powiedział jej, co powinien uczynić - nie mówił jej, co uczynił. Nie starał się i nie błagał w rzeczywistości jej ojca, podchodząc do jego chłodnej, choć wyczuwalnej wściekłości, z chłopięcym wzruszeniem ramion. Spuścił z łańcucha aurę, pozwalając jej mącić - nieznacznie, jednak niepodważalnie obecnie - w umyśle Westberg. Wszystko, by ją zatrzymać.
Zniszczona, zdeptana miłość. Złamane, wydarte skrzydła; szramy, porastające jej potłuczoną duszę. Blizny, w które zanurzał szpony i wdzierał się obecnością. Krzyk rozjątrzonych na nowo, bolesnych wspomnień. A zatem: nienawiść, ugruntowana i słuszna. Przepoczwarzone, niewinne, jej dziewczęce uczucie, z którego czerpał garściami, dzięki któremu odbierać mógł pocałunki - a z czasem, nieubłaganym, zdołał odebrać wszystko.
Zostawił pustkę. Szpetną, przeklętą - zupełnie jak jego wnętrze. Zostawił ją w samotności, skazując na nieuchronną katorgę postępowania ojca, który pospiesznie zdołał ją wydać za mąż. Zamknął, na zawsze - powinien zamknąć - ten rozdział, splamiony niemoralnością, nieprzyzwoity, dla wielu wręcz obrzydliwy.
Zostawił ją.
Tchórz - kłamca
powtarzał swój dawny błąd. Niszczył, zwodził, zaburzał przejrzysty spokój. Wbijał się niczym drzazga, tworząc zropiałą ranę.
- Laila - szept runął w chłodne i nieprzychylne powietrze; kosztował, uczył się jej imienia, na nowo, strzepując z niego pył czasu - proszę - niemal błagalny ton. Głos załamał się, zginął w zaciskającym się gardle. Bogowie. Dostrzegał kryształy łez, szklące się na jej oczach; zamknięte na ich powierzchni ulotności refleksów. Błagał - chciał ją zatrzymać - za wszelką, możliwą cenę, nawet za cenę kłamstwa, upodlenia, upadku - choć dawno już zdołał upaść.
Następny, zapadający krok - niczym wyrok, który bestialsko katował narzucony im dystans.
Mów. Kłam. Miałeś kłamać.
(Uciekł - porzucił ją i zostawił, samą na pastwę losu. Nie starał się, nie przeprosił, nie okazywał skruchy, zupełnie, jakby zasłużył, zupełnie, jakby nic, rzeczywiście, nie zdołało mieć miejsca; nie połączyło na zawsze ich dusz wyjątkową więzią. Zapomniał, wmawiając sobie, że teraz będzie szczęśliwa, zostanie żoną i matką, otrzyma nareszcie wszystko, czego sam, nigdy, nie był w stanie jej dać. Staczał się w rozwiązłości, opadał w przepaści dalszych, nieistotnych romansów - zupełnie, jakby przenigdy nie miał być komukolwiek wierny).
- Jedynym, co nic nie znaczyło - rozpoczął; każde spośród gnieżdżących się słów kaleczyło jak drobne, złowrogie ostrze - było moje nazwisko - uchwycił znów jej spojrzenie; zacisnął na nim uwagę, zupełnie, jakby prawdziwie zaczynał tonąć. Wargi wymownie złączyły się w wąską linię, symbol następczego milczenia. Kłamał. Powiedział jej, co powinien uczynić - nie mówił jej, co uczynił. Nie starał się i nie błagał w rzeczywistości jej ojca, podchodząc do jego chłodnej, choć wyczuwalnej wściekłości, z chłopięcym wzruszeniem ramion. Spuścił z łańcucha aurę, pozwalając jej mącić - nieznacznie, jednak niepodważalnie obecnie - w umyśle Westberg. Wszystko, by ją zatrzymać.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:56
Wydawała się być pusta, choć w naczyniu ciała nawarstwiały się cudaczne emocje;
pełne pasji, ale i gniewu, którego epicentrum stał się on. Pragnęła wbijać paznokcie w jego miękką fakturę skóry, pozostawiając ślady półksiężyców, by w namiastce oddać mu ból - nie rozkosz, jaka tętniła w tunelach żylnych, gdy oddawała mu się z pasji i pożądania. Bliskość była niewyobrażalna, tak jak i ból po jego odejściu, gdy rzucona na pastwę losu - musiała walczyć o każdy oddech, bowiem wola ojca podcinała skrzydła, wyrywała pióra i przytłaczała niebotyczną odpowiedzialnością,
jakoby miała być to k a r a za popełnione grzechy.
Wzrok więc taksował sylwetkę Halvorsena. Wlepiała w niego ciemniejące spojrzenie; chciała, ale i nie chciała słuchać absurdalności, usprawiedliwień skąpanych w kłamstwach. Nie potrafił odpowiadać na listy, których wysłała kilkanaście, łudząc iż wreszcie wyswobodzi ją z oków kajdan, jakie nakładał na jej wątłe nadgarstki Otto. Zaciskał zardzewiałe żelazo na rękach, gdy zmuszał do uległości wobec swej siły, skutej w brutalności i n i e n a w i ś c i, które sama Westberg nie potrafiła odczuwać - nawet teraz. Teraz, gdy przed nią stał człowiek odpowiedzialny za pozorność rozpaczy i tętniącego w meandrach żył cierpienia. Imię jego osiadało na spierzchniętych wargach rudowłosej nader często, tak jak i powłokę skórną rozcinały kolejne uderzenia.
- Też prosiłam! - krzyknęła nieoczekiwanie, rozrywając głuchą ciszę unoszącą się nad nagrobkami. Noc coraz bardziej spowijała ich swą kurtyną, wyzbywając ze wścibskich spojrzeń, w pełni zaintrygowanych perspektywą nieokreślonych słów, jakie jeszcze miały paść w rozciągłości mijających sekund.
Feeria emocji otuliła drobną sylwetkę Laili, drżącej pod wpływem gwałtownego chłodu, który pieścił delikatną tkaninę powierzchowności, miesiącami kurzoną przez stertę niewyjaśnionych sekretów. Oniryczne spotkanie pobrzmiewało nierealnością, bo czy ich drogi nie powinny się nigdy skrzyżować?
Przyjemny aksamit nieokreślonych uczuć sparaliżował jednakże Westberg. Stała jak przed majestatem bogów, chcąc prosić o wybaczenie, kiedy to do jej wnętrza wdzierały się pokraczne, niewyjaśnione wyrzuty sumienia. Wstyd osiadł na upstrzonym piegami obliczu, a łzy spłynęły po policzkach. Reagowała nader intensywnie, kiedy to uczucia mieszały się, a złość zlewała się ze smutkiem i potrzebą bycia obok niego. Oszustwo tkało swa nić pełną matactwa, zaś słodkie dziewczę ulegało kolejnym wizjom, w których na nowo zespolą się, zaś dusze podążać będą w jednym rytmie.
- Kłamiesz... Porzuciłeś mnie... Nie chciałeś… - rozpacz zmusiła ją, by osunęła się na pobliską ławeczkę. Serce niemalże wyskoczyło jej z piersi, gdy wizja, że to Soren odpowiadał za ich rozstanie stała się kuriozalnie ciężka, dlatego też z taką niepewnością i desperacją zaciskała dłonie na materiale płaszcza, by choć przez moment zapanować nad pogrążonym w melancholii umyśle.
- Byłam dla ciebie nikim... Wiem to!
Czy potrafisz być tego pewna, Lailo?
pełne pasji, ale i gniewu, którego epicentrum stał się on. Pragnęła wbijać paznokcie w jego miękką fakturę skóry, pozostawiając ślady półksiężyców, by w namiastce oddać mu ból - nie rozkosz, jaka tętniła w tunelach żylnych, gdy oddawała mu się z pasji i pożądania. Bliskość była niewyobrażalna, tak jak i ból po jego odejściu, gdy rzucona na pastwę losu - musiała walczyć o każdy oddech, bowiem wola ojca podcinała skrzydła, wyrywała pióra i przytłaczała niebotyczną odpowiedzialnością,
jakoby miała być to k a r a za popełnione grzechy.
Wzrok więc taksował sylwetkę Halvorsena. Wlepiała w niego ciemniejące spojrzenie; chciała, ale i nie chciała słuchać absurdalności, usprawiedliwień skąpanych w kłamstwach. Nie potrafił odpowiadać na listy, których wysłała kilkanaście, łudząc iż wreszcie wyswobodzi ją z oków kajdan, jakie nakładał na jej wątłe nadgarstki Otto. Zaciskał zardzewiałe żelazo na rękach, gdy zmuszał do uległości wobec swej siły, skutej w brutalności i n i e n a w i ś c i, które sama Westberg nie potrafiła odczuwać - nawet teraz. Teraz, gdy przed nią stał człowiek odpowiedzialny za pozorność rozpaczy i tętniącego w meandrach żył cierpienia. Imię jego osiadało na spierzchniętych wargach rudowłosej nader często, tak jak i powłokę skórną rozcinały kolejne uderzenia.
- Też prosiłam! - krzyknęła nieoczekiwanie, rozrywając głuchą ciszę unoszącą się nad nagrobkami. Noc coraz bardziej spowijała ich swą kurtyną, wyzbywając ze wścibskich spojrzeń, w pełni zaintrygowanych perspektywą nieokreślonych słów, jakie jeszcze miały paść w rozciągłości mijających sekund.
Feeria emocji otuliła drobną sylwetkę Laili, drżącej pod wpływem gwałtownego chłodu, który pieścił delikatną tkaninę powierzchowności, miesiącami kurzoną przez stertę niewyjaśnionych sekretów. Oniryczne spotkanie pobrzmiewało nierealnością, bo czy ich drogi nie powinny się nigdy skrzyżować?
Przyjemny aksamit nieokreślonych uczuć sparaliżował jednakże Westberg. Stała jak przed majestatem bogów, chcąc prosić o wybaczenie, kiedy to do jej wnętrza wdzierały się pokraczne, niewyjaśnione wyrzuty sumienia. Wstyd osiadł na upstrzonym piegami obliczu, a łzy spłynęły po policzkach. Reagowała nader intensywnie, kiedy to uczucia mieszały się, a złość zlewała się ze smutkiem i potrzebą bycia obok niego. Oszustwo tkało swa nić pełną matactwa, zaś słodkie dziewczę ulegało kolejnym wizjom, w których na nowo zespolą się, zaś dusze podążać będą w jednym rytmie.
- Kłamiesz... Porzuciłeś mnie... Nie chciałeś… - rozpacz zmusiła ją, by osunęła się na pobliską ławeczkę. Serce niemalże wyskoczyło jej z piersi, gdy wizja, że to Soren odpowiadał za ich rozstanie stała się kuriozalnie ciężka, dlatego też z taką niepewnością i desperacją zaciskała dłonie na materiale płaszcza, by choć przez moment zapanować nad pogrążonym w melancholii umyśle.
- Byłam dla ciebie nikim... Wiem to!
Czy potrafisz być tego pewna, Lailo?
Einar Halvorsen
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:57
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Słowa ciążyły jak nóż.
Broń, przymierzana w zdradzieckich dłoniach zamysłów; stal utworzonych zdań i wymówek zatapiała się wewnątrz, przeszyła na wylot duszę. Słowa. Obracał je i przekładał, hartował pewnością głosu, ważył, mierzył; słowa, do których nie miał najmniejszych, możliwych praw. Były z nim zawsze, zdeformowane, przeczące chórem surowym regułom świata. Brzęczały, byle zagłuszyć prawdę - w innym wypadku historia była zbyt niewygodna, nosiła kalekie błędy, cuchnęła jego tchórzostwem - chłopięcą niemal beztroską, złudzeniem, że nie jest odpowiedzialny za rozpętany chaos. Uciekał przed konsekwencją, tropiącą go właśnie teraz jak stado myśliwskich psów. Uciekał. Zamykał ją w klatce kłamstw - karmił papką nadziei, uformowanej z treści posłanych, obłudnych stwierdzeń. Pragnął jej obecności - uciekał się do ohydnych, niesprawiedliwych czynów, byle tylko zatrzymać Lailę Westberg przy sobie. Kobietę, która przenigdy nie była jemu pisana. Odbierał wszystko, mimo, że nie zasłużył na nic. Demon, sierota znikąd, mógł co najwyżej pomagać w czyjejś pracowni - role cenionych artystów nie uwzględniały przecież takich jak on.
W każdą decyzję wbijała się niewłaściwość - począwszy od jego zgody na propozycję Westberga. Wiedział, że ukochana, jedyna zresztą latorośl żywiła do niego słabość. Nie przerwał jej silnych, jakże naiwnych uczuć, pozwalał im wciąż narastać, szerzyć się jak chorobie, która spętała umysł i wkrótce dosięgła ciała. Zasiewał w niej chwast pokusy, pomagał, ulegając zachciankom, studiując wnikliwie każdy cal dziewczęcego ciała. Bogowie; wymieniał mdłe uprzejmości z jej ojcem, niedługo później sprawiając, że ukochana córka Westbergów drżała w jego objęciach, poddając się ruchom bioder. Ich zatracenie trwało kilka tygodni - musieli upaść - to było wręcz oczywiste.
Wiedział, że wkrótce ją zrani, podobnie jak sama raniła chłodne powietrze bezsilnym i rozżalonym krzykiem. Moment przed druzgocącym ciosem - użycie samej, huldrekallowej aury było niedostateczne. Rozszarpie blizny, przywoła dawne wspomnienia. Egoista; świadomy, zupełnie świadomy każdego, popełnianego występku.
Usiadł, w milczeniu tuż obok - przez moment przypominali parę odwiedzających, wprawionych w ciężką zadumę nad bezwzględnością śmierci.
Słowa.
Ostra, połyskująca broń.
Wyjmował ją z głębi krtani i wyprowadzał, uderzał.
Pozwalał im nieść zniszczenie.
(Dobij ją. Uzależnij. Kłam).
Nachylił się, powoli, dyskretnie - w konspiracyjnym odruchu.
- Nie przestałem cię kochać - szept, zapleciony w ciepło wydechu uderzające o twarz. Odsunął się - znowu - niespiesznie. Wstał. Ruszył przed siebie, w stronę cmentarnej bramy. Wiatr zaczął wyć jego krzykiem, dławił się od pogardy nad samym sobą i tłumił napływające łzy - zarazem - czując paskudny triumf, poranek swego zwycięstwa.
Einar z tematu
Broń, przymierzana w zdradzieckich dłoniach zamysłów; stal utworzonych zdań i wymówek zatapiała się wewnątrz, przeszyła na wylot duszę. Słowa. Obracał je i przekładał, hartował pewnością głosu, ważył, mierzył; słowa, do których nie miał najmniejszych, możliwych praw. Były z nim zawsze, zdeformowane, przeczące chórem surowym regułom świata. Brzęczały, byle zagłuszyć prawdę - w innym wypadku historia była zbyt niewygodna, nosiła kalekie błędy, cuchnęła jego tchórzostwem - chłopięcą niemal beztroską, złudzeniem, że nie jest odpowiedzialny za rozpętany chaos. Uciekał przed konsekwencją, tropiącą go właśnie teraz jak stado myśliwskich psów. Uciekał. Zamykał ją w klatce kłamstw - karmił papką nadziei, uformowanej z treści posłanych, obłudnych stwierdzeń. Pragnął jej obecności - uciekał się do ohydnych, niesprawiedliwych czynów, byle tylko zatrzymać Lailę Westberg przy sobie. Kobietę, która przenigdy nie była jemu pisana. Odbierał wszystko, mimo, że nie zasłużył na nic. Demon, sierota znikąd, mógł co najwyżej pomagać w czyjejś pracowni - role cenionych artystów nie uwzględniały przecież takich jak on.
W każdą decyzję wbijała się niewłaściwość - począwszy od jego zgody na propozycję Westberga. Wiedział, że ukochana, jedyna zresztą latorośl żywiła do niego słabość. Nie przerwał jej silnych, jakże naiwnych uczuć, pozwalał im wciąż narastać, szerzyć się jak chorobie, która spętała umysł i wkrótce dosięgła ciała. Zasiewał w niej chwast pokusy, pomagał, ulegając zachciankom, studiując wnikliwie każdy cal dziewczęcego ciała. Bogowie; wymieniał mdłe uprzejmości z jej ojcem, niedługo później sprawiając, że ukochana córka Westbergów drżała w jego objęciach, poddając się ruchom bioder. Ich zatracenie trwało kilka tygodni - musieli upaść - to było wręcz oczywiste.
Wiedział, że wkrótce ją zrani, podobnie jak sama raniła chłodne powietrze bezsilnym i rozżalonym krzykiem. Moment przed druzgocącym ciosem - użycie samej, huldrekallowej aury było niedostateczne. Rozszarpie blizny, przywoła dawne wspomnienia. Egoista; świadomy, zupełnie świadomy każdego, popełnianego występku.
Usiadł, w milczeniu tuż obok - przez moment przypominali parę odwiedzających, wprawionych w ciężką zadumę nad bezwzględnością śmierci.
Słowa.
Ostra, połyskująca broń.
Wyjmował ją z głębi krtani i wyprowadzał, uderzał.
Pozwalał im nieść zniszczenie.
(Dobij ją. Uzależnij. Kłam).
Nachylił się, powoli, dyskretnie - w konspiracyjnym odruchu.
- Nie przestałem cię kochać - szept, zapleciony w ciepło wydechu uderzające o twarz. Odsunął się - znowu - niespiesznie. Wstał. Ruszył przed siebie, w stronę cmentarnej bramy. Wiatr zaczął wyć jego krzykiem, dławił się od pogardy nad samym sobą i tłumił napływające łzy - zarazem - czując paskudny triumf, poranek swego zwycięstwa.
Einar z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 11.09.2000 – Cmentarz – E. Halvorsen & Bezimienny: L. Westberg Pią 24 Lis - 19:57
Pamięć zdawała się być wieczna, bowiem w meandrach rozbieganych myśli, wciąż istniał ból rozłąki, którego doświadczała po jego odejściu. Na horyzont życia została rozlana szarobura farba, skrywając pod sobą wszelkie wspomnienia wypełnione pasją i emocjami, jakich doświadczała przy Halvorsenie. Stopniowo odbierano jej wolność i swobodę,
zaś wszelkie uczucia związane ze zniknięciem mężczyzny – wprawiały rudowłosą w poczucie winy. Musiała być niewystarczająca, bo czy z innych powodów porzuciłby ją jak znudzoną zabawkę? Wiele scenariuszy zakotwiczyło się o ściany czaszki, a ona w swej skrupulatności próbowała jedynie zwalczyć w sobie żałość jaka otępiała w trakcie małżeństwa, wszak niemal każda noc kończyła się tym samym. Złość przeradzała się w agresje, tak jak i niechęć kreowała się pod wpływem kolejnych, jakże nieuzasadnionych domysłów. Otto miewał dni lepsze, ale i te całkiem złe, w których dominował nad kruchą sylwetką Westberg, nie mogącą zmusić się do uległości.
On nie żył.
Była w o l n a, wyplewiona z wszelkich wyrzutów, które mogły jej towarzyszyć.
Chciała jedynie doświadczyć na nowo obecności Einara, w której potrafiłaby zatopić się w bezkresie. Łaknąc więcej i więcej, a także prosząc o wszystko co dawało im szczęście. Zespoleni ze sobą, pogrążeni w haniebnej rozpuście, trwali obok, by kosztować iluzoryczności otulającej ich relację.
Dzisiaj otrzymała to o co prosiła, choć nie umiała udźwignąć odpowiedzialności.
Lękała się kłamstw i matactwa, któremu poddać się mogła bez zastanowienia. Oszukując samą siebie – łatwiej było wejść we wszelką cudaczność zasklepioną w nicości.
Sentencja;
najpiękniejsza i wyczekiwana długimi miesiącami, które ulatywały pomiędzy smukłymi palcami. Raz po raz łapała je, lecz te umykały i nic nie sprawiało, by zostały z Lailą na dłużej. Teraz eskalowała przyjemny zapach męskich perfum, które wdzierały się w nozdrza, wypełniając szczelnie kanaliki nerwowe. Był taki sam, przez co poczucie bezsilności wprawiło ją w jeszcze większą rozpacz, kiedy z taką desperacją zapragnęła go poczuć. Wyciągała dłonie, mimo iż stanowiło to jedynie iluzję egoizmu. Musiała poczuć realność kurtyny, za którą stało ciało malarza, gdyż im dłużej wykrzykiwała mu swą bezsilność – tym mocniej powątpiewała, że jest pełen prawdziwości.
- Einar… – szepnęła cicho, spoglądając na niego załzawionymi oczami. Szaleństwo otępiało trzeźwość, aż wreszcie – kiedy zaczął odchodzić – opadła całkiem z sił. Smutek zalał piegowate oblicze, pozwalając słonym kroplom spływać po fakturze polików.
Gdyby t y l k o chciał – poszłaby za nim
podążyła w każdą alejkę przepełnioną ich tajemnicami.
Zaczęli od nowa. Raz jeszcze.
Bezimienny z tematu
zaś wszelkie uczucia związane ze zniknięciem mężczyzny – wprawiały rudowłosą w poczucie winy. Musiała być niewystarczająca, bo czy z innych powodów porzuciłby ją jak znudzoną zabawkę? Wiele scenariuszy zakotwiczyło się o ściany czaszki, a ona w swej skrupulatności próbowała jedynie zwalczyć w sobie żałość jaka otępiała w trakcie małżeństwa, wszak niemal każda noc kończyła się tym samym. Złość przeradzała się w agresje, tak jak i niechęć kreowała się pod wpływem kolejnych, jakże nieuzasadnionych domysłów. Otto miewał dni lepsze, ale i te całkiem złe, w których dominował nad kruchą sylwetką Westberg, nie mogącą zmusić się do uległości.
On nie żył.
Była w o l n a, wyplewiona z wszelkich wyrzutów, które mogły jej towarzyszyć.
Chciała jedynie doświadczyć na nowo obecności Einara, w której potrafiłaby zatopić się w bezkresie. Łaknąc więcej i więcej, a także prosząc o wszystko co dawało im szczęście. Zespoleni ze sobą, pogrążeni w haniebnej rozpuście, trwali obok, by kosztować iluzoryczności otulającej ich relację.
Dzisiaj otrzymała to o co prosiła, choć nie umiała udźwignąć odpowiedzialności.
Lękała się kłamstw i matactwa, któremu poddać się mogła bez zastanowienia. Oszukując samą siebie – łatwiej było wejść we wszelką cudaczność zasklepioną w nicości.
Sentencja;
najpiękniejsza i wyczekiwana długimi miesiącami, które ulatywały pomiędzy smukłymi palcami. Raz po raz łapała je, lecz te umykały i nic nie sprawiało, by zostały z Lailą na dłużej. Teraz eskalowała przyjemny zapach męskich perfum, które wdzierały się w nozdrza, wypełniając szczelnie kanaliki nerwowe. Był taki sam, przez co poczucie bezsilności wprawiło ją w jeszcze większą rozpacz, kiedy z taką desperacją zapragnęła go poczuć. Wyciągała dłonie, mimo iż stanowiło to jedynie iluzję egoizmu. Musiała poczuć realność kurtyny, za którą stało ciało malarza, gdyż im dłużej wykrzykiwała mu swą bezsilność – tym mocniej powątpiewała, że jest pełen prawdziwości.
- Einar… – szepnęła cicho, spoglądając na niego załzawionymi oczami. Szaleństwo otępiało trzeźwość, aż wreszcie – kiedy zaczął odchodzić – opadła całkiem z sił. Smutek zalał piegowate oblicze, pozwalając słonym kroplom spływać po fakturze polików.
Gdyby t y l k o chciał – poszłaby za nim
podążyła w każdą alejkę przepełnioną ich tajemnicami.
Zaczęli od nowa. Raz jeszcze.
Bezimienny z tematu