:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik
2 posters
Safír Fenrisson
08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:01
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
08.12.2000
Czuł, jak drżały mu dłonie, usilnie chowane w płytkich kieszeniach przetartego płaszcza, którego poły ustępowały pokornie podmuchom wiatru, pozwalając, by za kołnierz wdzierał się chłód grudniowych temperatur – drętwiały mu palce, mimo to nie był pewien, czy dygot rzeczywiście był wynikiem mrozu, czy może tym razem pozwolił, by emocje przedarły się przez fortyfikację jego opanowania, dojrzałość, którą nakładał na siebie jak ciasny kaftan, wytresowany ojcowskim gniewem, nakazującym stronić się od afektów, wstrzymywać łzy za zwierciadłem spojrzenia, z trudem przełykając ślinę, gdy ich ciężar napierał boleśnie na grdykę, ważyć słowa, nie rzucać gróźb, których nie byłby w stanie spełnić. Miał być dla rodziców dzieckiem grzecznym, uprzejmym i spokojnym, przyuczonym do dobrych manier tak, jak przyuczyć można by służbę do uśmiechania się na widok gości lub lojalnego psa, by nie szczekał, kiedy ktoś puka do drzwi, miał nie przeszkadzać, bo nie przynależał nigdy do życia, które wiedli, potakiwać, zgadzać się i ulegać, siedzieć cicho i dawać spokój; długie lata rzeczywiście temu folgował, szybko ucząc się, że nie istniało żadne remedium na jego słabości, że jeżeli chciał – a chciał koniecznie, z dziecięcą fanatycznością, pragnącą podążać śladami siostry – wpisać się w rzeczywistość, w której nie było miejsca dla takich, jak on, będzie musiał stać się dojrzały, jeszcze zanim miałby szansę stać się dorosły.
Śnieg sypał gęsto, nakrywając scenerię mgłą lodowatych przecinków, drobnych, szklistych arabesek, które opadały mu na ramiona cienkim obrusem bieli i wsiąkały w skórę, skraplając się na jej spąsowiałym płótnie, nim zdołałby dostrzec ich dekoracyjne mozaiki – przystanął pod kamienicą, próbując schronić się chociaż przed zacinającym wichrem, w zagłębieniu niszczejącego budynku porównywalne ciepło było jednak znikome i poddawało w wątpliwość rozsądek podobnego poczynania. Mógł przecież wejść do środka – dobre kilkanaście minut temu, uniknąć kostnienia palców i przenoszenia ciężaru ciała z nogi na nogę, charakterystycznego zimna, które wdzierało się pod materiał spodni, sprawiając, że uda kłuły igiełkami niegroźnego zdrętwienia. Minęły dwa dni, odkąd wiewiórka pozostawiła nadgryzioną zębami kopertę na biurkowym blacie, dwa dni odkąd otworzył ją ostrożnie, rozcinając papierową nakładkę wąskim nożykiem, dwa dni odkąd pozostawił list bez odpowiedzi, niepewien, czy powinien ulegać sile sentymentu, czy skoro chłopak oświadczył jasno, że nie powinni się dłużej widywać, to w jego odpowiedzialności leżało dłużej nie naciskać – a jednak, mimo wydarzeń, które miały miejsce na aukcji oraz smętnego korowodu podążających z nimi intencji, nie potrafił udowodnić sobie jednoznacznie, że postąpiłby słusznie, pozostawiając prośbę bez troskliwego wahania. Nie miał mu za złe tamtego pocałunku, ale musiał wiedzieć – jeżeli nie z ciekawości, to ze zwyczajnego, ludzkiego zmartwienia losem drugiego człowieka.
Wypełnił płuca ostatnim, cierpkim obłokiem nikotyny, gasząc cygaretkę na mokrym od śniegu chodniku, gdzie przycisnął ją butem do zwilgotniałego gruntu – papieros (który z kolei?) pozostawił po sobie łagodne mdłości i charakterystyczne podrażnienie nadwątlonego używką gardła, do obu tych dolegliwości był jednak przyzwyczajony. Westchnął cicho, odruchem rozgryzając pomiędzy zębami dwie miętowe pastylki i zaciskając palce na chłodnej, metalowej klamce, która ugięła się posłusznie, wpuszczając go ku półmrokowi klatki schodowej – pokonał raptem pierwsze piętro, zatrzymując się dopiero przed drzwiami do mieszkania, z wahaniem opierając buty o szorstkie frędzle wycieraczki, po czym spoglądając na przytwierdzony do drewna, połyskujący słabo numerek i okrągłe oczko wizjera, którego zamknięta powieka pozostawiała go samego z wahliwością krótkiej refleksji. Nie odważył się użyć kluczy, których ciężar zalegał mu nieprzyjemnie na dłoni, wprawiając we wrażenie, że nie powinien ich posiadać, zamiast sięgnąć do przewieszonej przez ramię torby, uniósł zatem prawą dłoń, zderzając knykcie z twardą fakturą drzwi. Musiał odczekać chwilę, zanim wilcze zmysły wychwyciły odległe szuranie cudzych kroków po drugiej stronie, a później drugie tyle, nim klamka ugięła się z cichym stęknięciem, uchylając mu widok na skromne wnętrze pomieszczenia.
– Powinniśmy porozmawiać. – zaczął łagodnie, jeszcze zanim źrenice uniosły się ku górze, zatrzymując się na twarzy przyjaciela – pobladłej, niewyraźnej i wyszarzałej jak u ducha; miał potargane włosy, których pojedyncze wiechcie opadały mu na czoło, zaczerwienione spojówki, a pod oczami fioletowe smugi, które przypominały cienie na śniegu. – Viktor…? Co się stało?
Bezimienny
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:01
TW: samookalecznie
Kolejna kropla spłynęła po bladym licu, gdy po raz trzeci w ciągu minionego tygodnia rozżarzona końcówka papierosa zetknęła się ze skórą na przedramieniu, tuż pod łokciem, pozostawiając bolesny różowy ślad, który najpierw zamieni się w sączącą ranę – podobnie jak dwie obok – a z czasem przybierze postać maleńkiej okrągłej blizny, przypominającej mu o tym, jak żałosnym był człowiekiem, jakich czynów się dopuścił oraz dlaczego powinien zostać ukarany. Przypalanie się nie było jednak jedynym sposobem, w jaki się dyscyplinował; od dnia aukcji na jego lewej ręce pojawiały się różnego rodzaju nacięcia — większość z nich była płytka, częściowo zagojona i niemalże niewidoczna, zrobiona jakby na próbę. Obok nich były jednak głębsze rany, mające w przyszłości zamienić się w szpecące szramy, a najświeższa i najpoważniejsza z nich, ta, która znajdowała się na przegubie nadgarstka, niebezpiecznie blisko błękitnych żył, barwiła szkarłatem krwi bandaż, którym została niedbale owinięta. Pierwszy raz zranił się rankiem po wydarzeniach w Domu Jarlów, drugi miał miejsce po publikacji artykułu w Ratatoskr, trzeci po rozmowie z Abigel, a później nie potrafił przestać. Ze zdziwieniem odkrył, że za okaleczeniem skóry kryło się jakieś gorzkie ukojenie.
Siedział na podłodze plecami oparty o łóżko i wpatrywał się pustym wzorkiem przed siebie, zdawać by się mogło, że gdzieś na jesiony przyprószane śniegiem za oknem, lecz nie widział ani okna, ani śniegu, ani smutnie nagich gałęzi i płakał, ale nie z bólu, jaki sam sobie sprawiał, a targany emocjami, z którymi nie był w stanie sobie poradzić samodzielnie, a które rozpalały klatkę piersiową od środka, po to, by ten ogień rozprzestrzenił się po całym ciele, żeby dym przysłonił wizję, uniemożliwiając obiektywne dostrzeżenie rzeczywistości, aby dwutlenek węgla dostał się do mózgu i nie pozwalał racjonalnie myśleć. Świat Viktora zamieniał się w zgliszcza na jego oczach – zdrowa osoba przyglądająca się sytuacji z boku zapewne uznałaby jego reakcje za przesadzone, lecz on nie był zdrowy – a on miał poczucie, że nic nie mógł z tym zrobić.
Z otępienia wyrwało go pukanie do drzwi; wtedy też zdał sobie sprawę z tego, że trzyma pomiędzy palcami zgaszonego papierosa, że boli go lewe przedramię oraz że z zimna cały zdrętwiał. W pierwszej chwili chciał udawać, że nie ma go w domu, zaraz jednak przypomniał sobie, że jego okna wychodzą na ulice, skąd pod pewnym kątem można było dostrzec to, co dzieje się w środku; poczuł naraz ogromny wstyd, że ktoś mógł zobaczyć go w takim stanie, dlatego kiedy tylko udało mu się stanąć na nogach, podszedł do okna i gwałtownie, niemalże ostentacyjnie, zasunął zasłony, a dźwięk, jaki przy tym wydały stare żabki podtrzymujące materiał zdawały się tak głośno przesuwać po karniszu, że z pewnością było je słychać nawet na klatce. Przeklinając się w myślach, przeszedł do przedpokoju, lekko przy tym utykając, a następnie oparł ciężar ciała na drzwiach i spojrzał przez wizjer.
Wstrzymał oddech i zamarł w bezruchu; nie spodziewał się bowiem, że po drugiej stronie ujrzy Safíra, którego dwudniowe milczenie uznał za przyznanie mu racji i już powoli zaczął się przyzwyczajać do ponurej myśli, że bezpowrotnie go stracił. Tymczasem Fenrisson stał pod jego drzwiami jak gdyby nigdy nic, jakby miał być to jeden z wielu beztroskich wieczorów, jakie spędzali w swoim towarzystwie, śmiejąc się i oglądając filmy śniących, jakby aukcja i wszystkie wydarzenia po niej nigdy nie miały miejsca. Zaraz potem wezbrała w nim panika, pośpiesznie zerknął w stronę wiszącego na wieszaku płaszcza, w którego to kieszeni spoczywała maleńka torebka z Pochłaniaczem Magii, lecz szybko doszedł do wniosku, że nie zdąży zażyć narkotyku, a nawet jeżeli mu się uda, to i tak minie trochę czasu, zanim zadziała. Przeniósł wzrok na swoje żałosne odbicie w lustrze (nienawidził na siebie patrzeć i coraz częściej zastanawiał się, czy nie lepiej będzie, jeżeli je zdejmie i schowa w piwnicy), naciągnął rękawy swetra aż na dłonie, a następnie otarł nimi błyszczące smugi łez na policzkach. Dopiero wtedy był gotów wpuścić przyjaciela do środka.
— Musimy…? — powtórzył za nim z niedowierzaniem, a zachrypnięty głos brzmiał dziwnie obco i nienaturalnie. O czym chcesz jeszcze ze mną rozmawiać?, pomyślał, błądząc spojrzeniem po jego sylwetce. To nie tak, że nie chciał patrzeć Safírowi w oczy, naprawdę próbował, jednak nie był w stanie wytrzymać dłużej niż ułamek sekundy; Viktor od środka palił się ze wstydu — za swoje zachowanie, za to, jak wyglądał oraz okropny bałagan, jaki panował w jego mieszkaniu.
Nie od razu odpowiedział na pytanie Fenrissona, najpierw objął go mocno i czule, przyciskając swój gorący policzek do jego zimnej skóry, próbując oddać mu w ten sposób całe swoje ciepło. Kwaśny zapach tytoniu wdzierał się do jego nosa, wiedział już, że mężczyzna palił i to nie jednego, a co najmniej kilka papierosów w krótkim odstępie czasu, zanim znalazł się u jego drzwi i budziło w nim to dziwne rozczulenie przeplatające się z ukłuciem smutku.
— Nic, przeziębiłem się tylko — skłamał tuż nad jego uchem, podczas gdy drżące dłonie zataczały kręgi na plecach Safíra, a on sam rozdarty był pomiędzy „nie powinno cię tu być, nie widzisz, do czego doprowadziła znajomość ze mną?”, a „ostatnie dni były dla mnie koszmarem, dobrze, że jesteś”. I nie wiedział już co powinien powiedzieć, więc nie mówił nic.
Kolejna kropla spłynęła po bladym licu, gdy po raz trzeci w ciągu minionego tygodnia rozżarzona końcówka papierosa zetknęła się ze skórą na przedramieniu, tuż pod łokciem, pozostawiając bolesny różowy ślad, który najpierw zamieni się w sączącą ranę – podobnie jak dwie obok – a z czasem przybierze postać maleńkiej okrągłej blizny, przypominającej mu o tym, jak żałosnym był człowiekiem, jakich czynów się dopuścił oraz dlaczego powinien zostać ukarany. Przypalanie się nie było jednak jedynym sposobem, w jaki się dyscyplinował; od dnia aukcji na jego lewej ręce pojawiały się różnego rodzaju nacięcia — większość z nich była płytka, częściowo zagojona i niemalże niewidoczna, zrobiona jakby na próbę. Obok nich były jednak głębsze rany, mające w przyszłości zamienić się w szpecące szramy, a najświeższa i najpoważniejsza z nich, ta, która znajdowała się na przegubie nadgarstka, niebezpiecznie blisko błękitnych żył, barwiła szkarłatem krwi bandaż, którym została niedbale owinięta. Pierwszy raz zranił się rankiem po wydarzeniach w Domu Jarlów, drugi miał miejsce po publikacji artykułu w Ratatoskr, trzeci po rozmowie z Abigel, a później nie potrafił przestać. Ze zdziwieniem odkrył, że za okaleczeniem skóry kryło się jakieś gorzkie ukojenie.
Siedział na podłodze plecami oparty o łóżko i wpatrywał się pustym wzorkiem przed siebie, zdawać by się mogło, że gdzieś na jesiony przyprószane śniegiem za oknem, lecz nie widział ani okna, ani śniegu, ani smutnie nagich gałęzi i płakał, ale nie z bólu, jaki sam sobie sprawiał, a targany emocjami, z którymi nie był w stanie sobie poradzić samodzielnie, a które rozpalały klatkę piersiową od środka, po to, by ten ogień rozprzestrzenił się po całym ciele, żeby dym przysłonił wizję, uniemożliwiając obiektywne dostrzeżenie rzeczywistości, aby dwutlenek węgla dostał się do mózgu i nie pozwalał racjonalnie myśleć. Świat Viktora zamieniał się w zgliszcza na jego oczach – zdrowa osoba przyglądająca się sytuacji z boku zapewne uznałaby jego reakcje za przesadzone, lecz on nie był zdrowy – a on miał poczucie, że nic nie mógł z tym zrobić.
Z otępienia wyrwało go pukanie do drzwi; wtedy też zdał sobie sprawę z tego, że trzyma pomiędzy palcami zgaszonego papierosa, że boli go lewe przedramię oraz że z zimna cały zdrętwiał. W pierwszej chwili chciał udawać, że nie ma go w domu, zaraz jednak przypomniał sobie, że jego okna wychodzą na ulice, skąd pod pewnym kątem można było dostrzec to, co dzieje się w środku; poczuł naraz ogromny wstyd, że ktoś mógł zobaczyć go w takim stanie, dlatego kiedy tylko udało mu się stanąć na nogach, podszedł do okna i gwałtownie, niemalże ostentacyjnie, zasunął zasłony, a dźwięk, jaki przy tym wydały stare żabki podtrzymujące materiał zdawały się tak głośno przesuwać po karniszu, że z pewnością było je słychać nawet na klatce. Przeklinając się w myślach, przeszedł do przedpokoju, lekko przy tym utykając, a następnie oparł ciężar ciała na drzwiach i spojrzał przez wizjer.
Wstrzymał oddech i zamarł w bezruchu; nie spodziewał się bowiem, że po drugiej stronie ujrzy Safíra, którego dwudniowe milczenie uznał za przyznanie mu racji i już powoli zaczął się przyzwyczajać do ponurej myśli, że bezpowrotnie go stracił. Tymczasem Fenrisson stał pod jego drzwiami jak gdyby nigdy nic, jakby miał być to jeden z wielu beztroskich wieczorów, jakie spędzali w swoim towarzystwie, śmiejąc się i oglądając filmy śniących, jakby aukcja i wszystkie wydarzenia po niej nigdy nie miały miejsca. Zaraz potem wezbrała w nim panika, pośpiesznie zerknął w stronę wiszącego na wieszaku płaszcza, w którego to kieszeni spoczywała maleńka torebka z Pochłaniaczem Magii, lecz szybko doszedł do wniosku, że nie zdąży zażyć narkotyku, a nawet jeżeli mu się uda, to i tak minie trochę czasu, zanim zadziała. Przeniósł wzrok na swoje żałosne odbicie w lustrze (nienawidził na siebie patrzeć i coraz częściej zastanawiał się, czy nie lepiej będzie, jeżeli je zdejmie i schowa w piwnicy), naciągnął rękawy swetra aż na dłonie, a następnie otarł nimi błyszczące smugi łez na policzkach. Dopiero wtedy był gotów wpuścić przyjaciela do środka.
— Musimy…? — powtórzył za nim z niedowierzaniem, a zachrypnięty głos brzmiał dziwnie obco i nienaturalnie. O czym chcesz jeszcze ze mną rozmawiać?, pomyślał, błądząc spojrzeniem po jego sylwetce. To nie tak, że nie chciał patrzeć Safírowi w oczy, naprawdę próbował, jednak nie był w stanie wytrzymać dłużej niż ułamek sekundy; Viktor od środka palił się ze wstydu — za swoje zachowanie, za to, jak wyglądał oraz okropny bałagan, jaki panował w jego mieszkaniu.
Nie od razu odpowiedział na pytanie Fenrissona, najpierw objął go mocno i czule, przyciskając swój gorący policzek do jego zimnej skóry, próbując oddać mu w ten sposób całe swoje ciepło. Kwaśny zapach tytoniu wdzierał się do jego nosa, wiedział już, że mężczyzna palił i to nie jednego, a co najmniej kilka papierosów w krótkim odstępie czasu, zanim znalazł się u jego drzwi i budziło w nim to dziwne rozczulenie przeplatające się z ukłuciem smutku.
— Nic, przeziębiłem się tylko — skłamał tuż nad jego uchem, podczas gdy drżące dłonie zataczały kręgi na plecach Safíra, a on sam rozdarty był pomiędzy „nie powinno cię tu być, nie widzisz, do czego doprowadziła znajomość ze mną?”, a „ostatnie dni były dla mnie koszmarem, dobrze, że jesteś”. I nie wiedział już co powinien powiedzieć, więc nie mówił nic.
Safír Fenrisson
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:01
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Wąż rozbudzonej w sercu obawy, wygłodniały i nieusatysfakcjonowany, wspinał się leniwie wzdłuż linii mostka, zakradając się ku zagłębieniom obojczyków i blokując otwór gardła, przez który z trudem przeciskała się nerwowo przełykana ślina – było coś drażniącego w podobnym oczekiwaniu, być może bezradność, jaka się z nim wiązała, być może jedynie niecierpliwość, naturalna, sztubacka, niepogrzebana zupełnie w kurhanie młodości. Pamiętał, jak czekał w ten sposób pod drzwiami ojca, zatrzaśniętymi z hukiem, zamkniętymi na klucz, jak przepraszał, dociskając dłonie do faktury drewna, zimnej i niewzruszonej, pamiętał, jak czekał pod drzwiami przyjaciół, które niekiedy uchylały się gwałtownie i entuzjastycznie, a niekiedy nie uchylały się wcale, pamiętał, jak czekał pod drzwiami midgardzkiego apartamentu, nietrzeźwy i niezdolny uwierzyć, że to, co kryło się za nimi, rzeczywiście było jego na własność. Teraz miał przewagę – wrażliwe zmysły, wyostrzone klątwą pożerającego trzewia zezwierzęcenia, wychwytywały ciche szemranie, świst zasłon przesuniętych szarpnięciem po plastikowych oczkach, odgłos kroków stawianych po szorstkich frędzlach dywanu, szelest naciąganego na nadgarstki swetra, aż zamek w drzwiach szczęknął nareszcie, a klamka ugięła się pod naciskiem dłoni, otwierając mu widok na skromne, zabałaganione wnętrze mieszkania.
Praca w sierocińcu przyzwyczaiła go do ludzkich tragedii – zaszklonych oczu ocieranych brzegiem rękawa, zaczerwienionych nosów chowanych w zagłębieniach jego swetra, palców, które w atawistycznym odruchu żłobiły paznokciami zaczerwienione szramy we wrażliwym płótnie skóry, nóg podkurczonych pod samą pierś i odgradzających się gwałtownymi kopnięciami, sennych mar zagęszczających mrok nocy, krzyków, smutku i łez. Nosił w sobie wspomnienia, których nawet choroba nie zdołała wyrugować z pamięci, obrazy ponurego rewersu jego zawodu: dzieci zaniedbanych, przywiązywanych do łóżek, zamykanych w piwnicach, ze skórą brudną od zakażeń, włosami wydrapanymi ze strachu; dużo gorsza od tych widoków była jednak świadomość – ponura i nieprzyjemna, taka, przed którą chciałby się wzbraniać, kurczowo zaciskając palce na ostatnim spłachciu nadziei, jaki mu pozostawał – że w wielu przypadkach takie sieroty, zabezpieczone wśród murowanych ścian Toivoi, nigdy nie wychodziły z ośrodka, a jeżeli im się to udawało, umierały młodo, zbyt naznaczone piętnem własnych koszmarów, z bliznami, które nie bladły ani nie płowiały. Mimo to, kiedy ramiona Viktora objęły go mocno i czule, poczuł w piersi ukłucie żalu znacznie bardziej dotkliwe niż to, które czuć powinien, szarpnięcie gwałtowne i nieprzewidywalne, jak wówczas, gdy był jeszcze dzieckiem, a wszystkie silne emocje przypominały rybacki hak zaczepiony boleśnie o rękojeść mostka. Westchnął cicho, gdy rozgorączkowane ciepło cudzego policzka zetknęło się z chłodem spąsowiałej od wiatru skóry i przez moment rzeczywiście – wbrew sobie, wbrew rozsądkowi – zapragnął nie rozmawiać już o niczym, nie wracać myślami do tego, co się pomiędzy nimi wydarzyło, rzucić listy pod drewniany namiot ogniska, pozostawać w nieświadomości, przy której tak się upierał, chociaż w głębi serca wiedział, że nie powinien, a przede wszystkim wiedział, że nie byłby w stanie – był mu to winny, tę szczerość, która odsłaniała wszystkie jego słabe punkty, miękkie i wrażliwe miejsca, gdzie niegdyś tak perfidnie wbijano ostre noże szyderstwa i zajadłej drwiny.
– Powinienem był przyjść wcześniej. – odparł w końcu, a brzmienie jego głosu przedarło zastygłą wokół nich ciszę czułym, miarowym tonem, z którego powoli wyplątywał własne, dojrzałe opanowanie. – Powinienem był być tutaj dla ciebie, niezależnie od… niezależnie od wszystkiego. Przepraszam. – przesunął dłońmi po jego plecach, ostrożnie przenosząc je ku kościstości wąskich ramion, nakrytych cienkim materiałem swetra, dygocących lekko pod jego palcami. – Nie chcę tego tak zostawiać. – odrzekł po krótkiej chwili milczenia, odchylając się powoli, by móc spojrzeć mu w oczy, jasnobłękitne, z cienką pajęczynką zaczerwienienia wkradającą się w rogu śluzówki. – Nie bierz na siebie winy za to, co się wydarzyło. – jego fizjonomia nabrała powagi, a zieleń spojrzenia zalśniła słabo w przyćmionym świetle pokoju, zanim kąciki ust nie rozsunęły się w łagodnym, pocieszającym uśmiechu, z jakim pochylił lekko głowę, zaciskając pokrzepiająco palce na zaokrągleniu jego ramienia, po czym opuszczając je nieśpiesznie. – Nie jesteś już dość smutny?
Dopiero po chwili zauważył, że w mieszkaniu było zimno – macki chłodu wdarły się do środka, zastygając po wewnętrznej stronie szyb cienką winietą szronu, przysłoniętą teraz niedbale matową kotarą zasłony. Sam pokój rzeczywiście pozostawiony był tymczasem w nieładzie, chociaż niezmiennie, nawet zabałaganiony, wydawał mu się na swój sposób kojący, przytulny, nie tak kanciasty jak jego kawalerka, upchnięta w szemrany zakątek dzielnicy, gdzie latem przez uchylone okna wpadała do środka bryza pachnąca solą i rybami, nie tak szary i wypłowiały, nie tak przesiąknięty papierosowym dymem, którego nie maskowały już ani miętówki, ani tanie perfumy, rozcierane pośpiesznie za kołnierzem.
– Chcesz, żeby ci w czymś pomóc? – spytał ustępliwie, przyzwalając mu na prostotę podobnego usprawiedliwienia i nienachalnie rozglądając się po salonie, samemu nie wiedząc wprawdzie, czy robił to z rzeczywistej potrzeby, czy własnej nieporadności, komenderującej odwrócić wzrok, zatrzymać go w jednym punkcie, przymusić się do spokoju, opanowania, jakie przejawiał w pracy, pomimo cichego skomlenia obawy, która drapała pazurami gdzieś w głębi piersi, nakazując podważyć tę odpowiedź jak klinem, przyjrzeć jej się uważnie na przezroczystej szalce, poddać w wątpliwość, bo była zbyt znajoma, koloryzująca w umyśle wspomnienia, które wolał pozostawić w odcieniach sepii. – Po to tu jestem... żeby cię wspierać, jeśli coś cię dręczy. – dodał w końcu, odwracając się z powrotem w stronę Viktora, zawieszając uważne, rozjaśnione tęsknotą spojrzenie na jego twarzy.
Praca w sierocińcu przyzwyczaiła go do ludzkich tragedii – zaszklonych oczu ocieranych brzegiem rękawa, zaczerwienionych nosów chowanych w zagłębieniach jego swetra, palców, które w atawistycznym odruchu żłobiły paznokciami zaczerwienione szramy we wrażliwym płótnie skóry, nóg podkurczonych pod samą pierś i odgradzających się gwałtownymi kopnięciami, sennych mar zagęszczających mrok nocy, krzyków, smutku i łez. Nosił w sobie wspomnienia, których nawet choroba nie zdołała wyrugować z pamięci, obrazy ponurego rewersu jego zawodu: dzieci zaniedbanych, przywiązywanych do łóżek, zamykanych w piwnicach, ze skórą brudną od zakażeń, włosami wydrapanymi ze strachu; dużo gorsza od tych widoków była jednak świadomość – ponura i nieprzyjemna, taka, przed którą chciałby się wzbraniać, kurczowo zaciskając palce na ostatnim spłachciu nadziei, jaki mu pozostawał – że w wielu przypadkach takie sieroty, zabezpieczone wśród murowanych ścian Toivoi, nigdy nie wychodziły z ośrodka, a jeżeli im się to udawało, umierały młodo, zbyt naznaczone piętnem własnych koszmarów, z bliznami, które nie bladły ani nie płowiały. Mimo to, kiedy ramiona Viktora objęły go mocno i czule, poczuł w piersi ukłucie żalu znacznie bardziej dotkliwe niż to, które czuć powinien, szarpnięcie gwałtowne i nieprzewidywalne, jak wówczas, gdy był jeszcze dzieckiem, a wszystkie silne emocje przypominały rybacki hak zaczepiony boleśnie o rękojeść mostka. Westchnął cicho, gdy rozgorączkowane ciepło cudzego policzka zetknęło się z chłodem spąsowiałej od wiatru skóry i przez moment rzeczywiście – wbrew sobie, wbrew rozsądkowi – zapragnął nie rozmawiać już o niczym, nie wracać myślami do tego, co się pomiędzy nimi wydarzyło, rzucić listy pod drewniany namiot ogniska, pozostawać w nieświadomości, przy której tak się upierał, chociaż w głębi serca wiedział, że nie powinien, a przede wszystkim wiedział, że nie byłby w stanie – był mu to winny, tę szczerość, która odsłaniała wszystkie jego słabe punkty, miękkie i wrażliwe miejsca, gdzie niegdyś tak perfidnie wbijano ostre noże szyderstwa i zajadłej drwiny.
– Powinienem był przyjść wcześniej. – odparł w końcu, a brzmienie jego głosu przedarło zastygłą wokół nich ciszę czułym, miarowym tonem, z którego powoli wyplątywał własne, dojrzałe opanowanie. – Powinienem był być tutaj dla ciebie, niezależnie od… niezależnie od wszystkiego. Przepraszam. – przesunął dłońmi po jego plecach, ostrożnie przenosząc je ku kościstości wąskich ramion, nakrytych cienkim materiałem swetra, dygocących lekko pod jego palcami. – Nie chcę tego tak zostawiać. – odrzekł po krótkiej chwili milczenia, odchylając się powoli, by móc spojrzeć mu w oczy, jasnobłękitne, z cienką pajęczynką zaczerwienienia wkradającą się w rogu śluzówki. – Nie bierz na siebie winy za to, co się wydarzyło. – jego fizjonomia nabrała powagi, a zieleń spojrzenia zalśniła słabo w przyćmionym świetle pokoju, zanim kąciki ust nie rozsunęły się w łagodnym, pocieszającym uśmiechu, z jakim pochylił lekko głowę, zaciskając pokrzepiająco palce na zaokrągleniu jego ramienia, po czym opuszczając je nieśpiesznie. – Nie jesteś już dość smutny?
Dopiero po chwili zauważył, że w mieszkaniu było zimno – macki chłodu wdarły się do środka, zastygając po wewnętrznej stronie szyb cienką winietą szronu, przysłoniętą teraz niedbale matową kotarą zasłony. Sam pokój rzeczywiście pozostawiony był tymczasem w nieładzie, chociaż niezmiennie, nawet zabałaganiony, wydawał mu się na swój sposób kojący, przytulny, nie tak kanciasty jak jego kawalerka, upchnięta w szemrany zakątek dzielnicy, gdzie latem przez uchylone okna wpadała do środka bryza pachnąca solą i rybami, nie tak szary i wypłowiały, nie tak przesiąknięty papierosowym dymem, którego nie maskowały już ani miętówki, ani tanie perfumy, rozcierane pośpiesznie za kołnierzem.
– Chcesz, żeby ci w czymś pomóc? – spytał ustępliwie, przyzwalając mu na prostotę podobnego usprawiedliwienia i nienachalnie rozglądając się po salonie, samemu nie wiedząc wprawdzie, czy robił to z rzeczywistej potrzeby, czy własnej nieporadności, komenderującej odwrócić wzrok, zatrzymać go w jednym punkcie, przymusić się do spokoju, opanowania, jakie przejawiał w pracy, pomimo cichego skomlenia obawy, która drapała pazurami gdzieś w głębi piersi, nakazując podważyć tę odpowiedź jak klinem, przyjrzeć jej się uważnie na przezroczystej szalce, poddać w wątpliwość, bo była zbyt znajoma, koloryzująca w umyśle wspomnienia, które wolał pozostawić w odcieniach sepii. – Po to tu jestem... żeby cię wspierać, jeśli coś cię dręczy. – dodał w końcu, odwracając się z powrotem w stronę Viktora, zawieszając uważne, rozjaśnione tęsknotą spojrzenie na jego twarzy.
Bezimienny
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:02
Pod wpływem dotyku przyjaciela ciało Viktora drży niespokojnie, a mięśnie napinając nieznacznie; trwa to jednak zaledwie mgnienie, porównywalne do pojedynczego ruchu skrzydeł owada, bowiem tląca się wewnątrz iskra protestu z miejsca zostaje ugaszona falą ukojenia rozlewającą się pod skórą, rozpoczynającą swój bieg od korpusu po opuszki palców. Bliskość Safíra stanowił jego remedium, wystarczają tylko ukochane ramiona zamykające go w uścisku, by łzy nie zbierały się dłużej pod powiekami, oddech przybrał miarowe tempo, a wszelkie lęki i wątpliwości, jakie nieprzerwanie towarzyszyły mu od dnia aukcji nagle odchodzą w niepamięć. W ciągu tej krótkiej chwili pragnie, by było już tak zawsze, by Fenrisson trzymał go w swoich objęciach, gdzie czuł się bezpieczny i – przede wszystkim – kochany, bo wie (właściwie, to bardziej czuje, niż wie), że on go kocha, nawet jeżeli miłość ta różni się pod wieloma względami od uczuć, jakie żywi względem niego Vårvik. Zależy mu na nim, w innym wypadku nie przyszedłby do niego.
Wzruszenie ściska go za gardło, gdy z ust śniącego padają kolejne słowa. Chce zaprotestować, lecz żaden dźwięk nie jest w stanie opuścić krtani, zamiast tego spierzchnięte wargi rozchylają się w niemym votum separatum, połączonym ze stuporem ściągającym brwi. I choć tego na szczęście Safír zobaczyć już nie może, tak Viktor zdradza się ze swoją emocjonalną reakcją w inny sposób; obejmuje go mocniej, z całej siły (której wcale nie miał tak wiele), obawiając się, że jeżeli wypuści go ze swych objęć, ten zniknie. Mimo grubej odzieży wierzchniej zdaje mu się, że czuje bicie jego serca, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada, wkrótce młody galdr zrównuje swój oddech z jego.
Właściwie, to nie wie jak powinien się zachować wobec deklaracji przyjaciela; zaledwie kilka miesięcy minęło od kolejnej – trzeciej już – rocznicy tamtego przeklętego dnia, kiedy czarna toń Nidelvy zamknęła się nad jego głową, jak lodowata woda wdzierała się w jego płuca, jak ciało, wbrew jego woli, w ostatniej chwili desperacko walczyło o każdy haust powietrza. Pamięta też, mimo, że przez ostatnie lata starał się wymazać tę rozmowę z pamięci, słowa Ingrid tuż po przebudzeniu się pośród oślepiającej bieli szpitalnych ścian: ”Przepraszam, że nie było mnie przy tobie”. Znów wstydzi się tego, jaki jest egoistyczny, przylegający do innych jak bluszcz porastający ściany kamienicy, oplatający ich swymi z pozoru wymizerowanymi pędami, by przysłonić ich wizję swoimi problemami, zadusić ich własnym cierpieniem.
Zdania, które właśnie słyszy z ust Fenrissona mają podobny wydźwięk, aż czuje, jak ostre szpony wyrzutów sumienia wbijają się w jego łydki i wspinają w górę, na plecy, gdzie od tyłu przebijają klatkę piersiową. Nie może wyzbyć się przeczucia, że Safír poczuwa się w jakiś sposób zobligowany do służenia mu ramieniem do wypłakania się, podczas gdy to jego kariera wisi na włosku, a szpikulce nasączone jadem złorzeczenia atakują go z każdej strony. Nie chce, żeby tak było; pragnie być dla ukochanego światłem („słońcem” jest zbyt zuchwałe nawet jak na niego), poczuciem bezpieczeństwa, schronieniem, by zmęczony mógł złożyć głowę na jego kolanach, by czuł się przy nim tak dobrze, jak Viktor w jego towarzystwie. Tymczasem przywitał go przenikającym zimnem niedogrzanego mieszkania i wszechobecnym bałaganem, łącznie ze sobą samym. To nie tak powinno wyglądać, powtarza w myślach niczym mantrę, a jednak nie potrafi zrobić niczego, by było inaczej. Kiedy kojące dłonie wędrują na jego ramiona, już dłużej jednak na tym nie dywaguje; po prostu im się poddaje i bezczelnie pozwala sobie udawać, że jest w porządku.
— Już dobrze — niespodziewany spokój wypełnia każdą szczelinę skromnej kawalerki, wdziera się pomiędzy nich, zaznacza swą obecność nawet w łagodnym brzmieniu ich głosów. — Już wszystko dobrze, Safírze. Nie masz mnie za co przepraszać. Najważniejsze, że jesteś, rozumiesz? — dodaje pewniej, przez moment rzeczywiście w to wierząc. Bo na tamtą chwilę, mierzoną kilkoma wymienionymi oddechami, wszystko jest dobrze, jakby cały wszechświat zatrzymał się specjalnie dla nich. Nie wydarzyła się aukcja, nie powstał artykuł do Ratatoskra, żadne nieprzyjemne rozmowy nie miały miejsca; istnieją tylko oni, Viktor i Safír, oplatające się nawzajem ramiona, skóra ocierająca się o skórę. Tam na zewnątrz, poza ścianami przytulnego mieszkania, jest cały świat; okrutny i nieprzychylny. Któż jednak przejmowałby się tamtym światem, gdy przed nim stał jego prawdziwy świat?
Lecz wtedy on się odsuwa, pozostawiając go z uczuciem nienasycenia. Wróć do mnie, chce prosić Viktor, ale znów brakuje mu odwagi. — Dobrze… Dobrze, porozmawiajmy — ulega w końcu. Wie, jakie to dla przyjaciela ważne, a poza tym dochodzi do wniosku, że rozmowa dobrze im zrobi. Chce mu powiedzieć wszystko, wyrazić wreszcie słowami to, jak Safír wiele dla niego znaczy, chociaż boi się, że nie odnajdzie właściwych epitetów. Nie jesteś gotowy, protestuje głos z tyłu głowy. I nigdy nie będę, odpowiada mu, lepsza okazja może już się nie zdarzyć.
— Wiesz przecież, że nie mogę — wyznaje po chwili, wyłapując znajomą zieleń spojrzenia. Za każdym razem, kiedy patrzy w oczy Fenrissona, nie może się nadziwić temu, jakie są piękne i nigdy w tym samym odcieniu. Czasami przypominają mu szmaragdy i malachity, osadzone na złotych pierścieniach i królewskich koronach; innym razem kojarzą się z trawą porastającą wzgórza Trondheim, pachnącą latem i przyjemnie łaskoczącą nagie łydki. Bywa że oczy Safíra jawią się jako mętna woda, tajemnicza i głęboka, zapraszająca do tego, aby ją zbadać. Takie są również w tamtym momencie i Viktor na moment naprawdę w nich tonie. Oblewa go fala ciepła, mimo, że niewiele brakuje, by z ich ust wydobywała się para. — Nie jestem smutny — kłamie, kręcąc łagodnie głową, a jasne loki drżą w rytmie jego ruchów. Wysila się nawet na uśmiech, blady, niemalże karykaturalny zważywszy na jego stan, ale próbuje – ze wszystkich sił, jakie mu pozostały – uspokoić przyjaciela, pokazać mu, że jakoś sobie radzi. Nie chce być dla niego kolejnym zmartwieniem, nie chce, żeby przez niego przewracał się na łóżku podczas bezsennych nocy, nie chce być powodem, na którego jego żołądek zaciska się nieprzyjemnie, uniemożliwiając
Dopiero propozycja pomocy spotyka się ze szczerą reakcją. Tutaj również jednak kręci głową; to jego bałagan, poradzi sobie więc z jego uprzątnięciem.
— Przysięgam, że jesteś najlepszym co spotkało mnie w Midgardzie — mówi, wspierając swe czoło o jego. Przez moment ma wrażenie, że tymi słowami zdradza Einara i ich wielogodzinne dywagacje nad istotą sztuki, że odwraca się plecami do efemerycznej Sagi, której tak bardzo chciał pomóc, że wypiera się znajomości z Klarą i unika akademików, że pali listy od Björna, udając, że nigdy ze sobą żadnego nie wymienili, że puszcza ufnie trzymającą go rękę Lotte i pozwala jej upaść, że pozostawia Funiego samego sobie, na widok Pieczęci Lokiego przekreślając wszystko, co ich łączyło, że nie reaguje widząc w jakim stanie znajduje się Leiv i daje mu się wychłodzić w zimną grudniową noc, że wychodzi z pracowni trzaskając drzwiami i nie chce dłużej rozmawiać z Lasse, ani teraz, ani nigdy potem. Że kobieta z galerii, mężczyzna z parku, Abigel i Eitri nigdy nie stanęli na jego drodze. Ale chociaż ci wszyscy ludzie są dla Viktora ważni i w jakiś sposób wpływają na to, kim jest, to nadal Safír jest na pierwszym miejscu, to jego kocha najmocniej, to dla niego stara się być lepszą osobą. Ostatnie tygodnie nie są dla niego najlepsze, to prawda, lecz gdyby spojrzeć na ich relację z szerszej perspektywy, to widać, jak Viktor bardzo zmienił się odkąd zaczął przyjaźnić się z Fenrissonem i jest to dobra zmiana, choć na pierwszy rzut oka zupełnie niezauważalna i wymagająca jeszcze wiele pracy. Chciałby mu o tym powiedzieć, podziękować za wszystko, co dla niego zrobił, ale za każdym razem, gdy otwiera usta, wszystkie słowa rozpierzchają się i tracą swój sens.
Zupełnie inaczej czuje się przelewając swoje myśli na papier. Zaczęło się latem, kiedy podczas pobytu w Trondheim (z racji dorywczej pracy w księgarni w mieście nie miał nawet czasu odwiedzić Midgardu) napisał za dużo, za śmiało, za bardzo niebezpiecznie; nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, że Safír jest podobny do niego. Długo bił się z myślami, obracając kopertę w długich palcach, zanim ostatecznie zdecydował się napisać list od nowa, wtedy też „wyobrażam sobie, że kładziesz się obok mnie” zamieniło się na opis strzelistych wieżyczek Nidaros, jakie widział z okna swojego pokoju. Od tamtego czasu pisał do niego dwa rodzaje listów – te, które miały zostać wysłane oraz te, których wysyłać nie chciał, ale stanowiły swego rodzaju katharsis. Trzymał je w metalowej puszce ukrytej za książkami i obiecał sobie, że kiedyś je wyśle lub spali. Jeszcze nie zdecydował.
Kiedy emocje spowodowane niezapowiedzianą wizyta przyjaciela opadają, ból zaczyna dawać się we znaki. Och, żeby by to tylko ból; Viktor ma wrażenie, że jego skóra nadal płonie, choć nie styka się z rozpaloną końcówką papierosa. Robi mu się słabo, chwyta więc przyjaciela za obie dłonie i prowadzi w stronę niezaścielonego łóżka. — Usiądź, proszę — narzuca na jego ramiona koc; wie, że zmarzł, po ostrzejszym niż zwykle zapachu nikotyny domyślił się przecież, że musiał długo się wahać. — Zrobię nam herbaty, dobrze? — ale najpierw odkręca kaloryfery. Otępiony wpada na krzesło przy stole, z którego strąca otwarty plecak; jego zwartość żałośnie rozsypuje się na podłodze. Ostrożnie ją wymija, nie ma bowiem sił na to, aby ją podnieść. Stawia czajnik na gaz i przez chwilę walczy z zapałkami – nie jest w stanie posługiwać się magią – a potem stojąc tyłem do swego towarzysza, podnosi do góry rękaw i wsuwa oparzone ramię pod bieżącą wodę. Ma tylko nadzieję, że wygląda to tak, jakby zajmował się zalegającymi w zlewie naczyniami. Nie chce pytań, nie umiałby zresztą odpowiedzieć na żadne z nich.
Opiera głowę o szafkę i dopiero wtedy przypomina sobie, co zostawił w plecaku. Odwraca się gwałtownie, nie zwracając uwagi na niezakręconą wodę i podwinięty rękaw, na świeże rany i krople spływające po przedramieniu; jedynie patrzy na przyjaciela z szeroko otwartymi oczami.
— Safírze…
Ale wtedy jest już za późno.
Wzruszenie ściska go za gardło, gdy z ust śniącego padają kolejne słowa. Chce zaprotestować, lecz żaden dźwięk nie jest w stanie opuścić krtani, zamiast tego spierzchnięte wargi rozchylają się w niemym votum separatum, połączonym ze stuporem ściągającym brwi. I choć tego na szczęście Safír zobaczyć już nie może, tak Viktor zdradza się ze swoją emocjonalną reakcją w inny sposób; obejmuje go mocniej, z całej siły (której wcale nie miał tak wiele), obawiając się, że jeżeli wypuści go ze swych objęć, ten zniknie. Mimo grubej odzieży wierzchniej zdaje mu się, że czuje bicie jego serca, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada, wkrótce młody galdr zrównuje swój oddech z jego.
Właściwie, to nie wie jak powinien się zachować wobec deklaracji przyjaciela; zaledwie kilka miesięcy minęło od kolejnej – trzeciej już – rocznicy tamtego przeklętego dnia, kiedy czarna toń Nidelvy zamknęła się nad jego głową, jak lodowata woda wdzierała się w jego płuca, jak ciało, wbrew jego woli, w ostatniej chwili desperacko walczyło o każdy haust powietrza. Pamięta też, mimo, że przez ostatnie lata starał się wymazać tę rozmowę z pamięci, słowa Ingrid tuż po przebudzeniu się pośród oślepiającej bieli szpitalnych ścian: ”Przepraszam, że nie było mnie przy tobie”. Znów wstydzi się tego, jaki jest egoistyczny, przylegający do innych jak bluszcz porastający ściany kamienicy, oplatający ich swymi z pozoru wymizerowanymi pędami, by przysłonić ich wizję swoimi problemami, zadusić ich własnym cierpieniem.
Zdania, które właśnie słyszy z ust Fenrissona mają podobny wydźwięk, aż czuje, jak ostre szpony wyrzutów sumienia wbijają się w jego łydki i wspinają w górę, na plecy, gdzie od tyłu przebijają klatkę piersiową. Nie może wyzbyć się przeczucia, że Safír poczuwa się w jakiś sposób zobligowany do służenia mu ramieniem do wypłakania się, podczas gdy to jego kariera wisi na włosku, a szpikulce nasączone jadem złorzeczenia atakują go z każdej strony. Nie chce, żeby tak było; pragnie być dla ukochanego światłem („słońcem” jest zbyt zuchwałe nawet jak na niego), poczuciem bezpieczeństwa, schronieniem, by zmęczony mógł złożyć głowę na jego kolanach, by czuł się przy nim tak dobrze, jak Viktor w jego towarzystwie. Tymczasem przywitał go przenikającym zimnem niedogrzanego mieszkania i wszechobecnym bałaganem, łącznie ze sobą samym. To nie tak powinno wyglądać, powtarza w myślach niczym mantrę, a jednak nie potrafi zrobić niczego, by było inaczej. Kiedy kojące dłonie wędrują na jego ramiona, już dłużej jednak na tym nie dywaguje; po prostu im się poddaje i bezczelnie pozwala sobie udawać, że jest w porządku.
— Już dobrze — niespodziewany spokój wypełnia każdą szczelinę skromnej kawalerki, wdziera się pomiędzy nich, zaznacza swą obecność nawet w łagodnym brzmieniu ich głosów. — Już wszystko dobrze, Safírze. Nie masz mnie za co przepraszać. Najważniejsze, że jesteś, rozumiesz? — dodaje pewniej, przez moment rzeczywiście w to wierząc. Bo na tamtą chwilę, mierzoną kilkoma wymienionymi oddechami, wszystko jest dobrze, jakby cały wszechświat zatrzymał się specjalnie dla nich. Nie wydarzyła się aukcja, nie powstał artykuł do Ratatoskra, żadne nieprzyjemne rozmowy nie miały miejsca; istnieją tylko oni, Viktor i Safír, oplatające się nawzajem ramiona, skóra ocierająca się o skórę. Tam na zewnątrz, poza ścianami przytulnego mieszkania, jest cały świat; okrutny i nieprzychylny. Któż jednak przejmowałby się tamtym światem, gdy przed nim stał jego prawdziwy świat?
Lecz wtedy on się odsuwa, pozostawiając go z uczuciem nienasycenia. Wróć do mnie, chce prosić Viktor, ale znów brakuje mu odwagi. — Dobrze… Dobrze, porozmawiajmy — ulega w końcu. Wie, jakie to dla przyjaciela ważne, a poza tym dochodzi do wniosku, że rozmowa dobrze im zrobi. Chce mu powiedzieć wszystko, wyrazić wreszcie słowami to, jak Safír wiele dla niego znaczy, chociaż boi się, że nie odnajdzie właściwych epitetów. Nie jesteś gotowy, protestuje głos z tyłu głowy. I nigdy nie będę, odpowiada mu, lepsza okazja może już się nie zdarzyć.
— Wiesz przecież, że nie mogę — wyznaje po chwili, wyłapując znajomą zieleń spojrzenia. Za każdym razem, kiedy patrzy w oczy Fenrissona, nie może się nadziwić temu, jakie są piękne i nigdy w tym samym odcieniu. Czasami przypominają mu szmaragdy i malachity, osadzone na złotych pierścieniach i królewskich koronach; innym razem kojarzą się z trawą porastającą wzgórza Trondheim, pachnącą latem i przyjemnie łaskoczącą nagie łydki. Bywa że oczy Safíra jawią się jako mętna woda, tajemnicza i głęboka, zapraszająca do tego, aby ją zbadać. Takie są również w tamtym momencie i Viktor na moment naprawdę w nich tonie. Oblewa go fala ciepła, mimo, że niewiele brakuje, by z ich ust wydobywała się para. — Nie jestem smutny — kłamie, kręcąc łagodnie głową, a jasne loki drżą w rytmie jego ruchów. Wysila się nawet na uśmiech, blady, niemalże karykaturalny zważywszy na jego stan, ale próbuje – ze wszystkich sił, jakie mu pozostały – uspokoić przyjaciela, pokazać mu, że jakoś sobie radzi. Nie chce być dla niego kolejnym zmartwieniem, nie chce, żeby przez niego przewracał się na łóżku podczas bezsennych nocy, nie chce być powodem, na którego jego żołądek zaciska się nieprzyjemnie, uniemożliwiając
Dopiero propozycja pomocy spotyka się ze szczerą reakcją. Tutaj również jednak kręci głową; to jego bałagan, poradzi sobie więc z jego uprzątnięciem.
— Przysięgam, że jesteś najlepszym co spotkało mnie w Midgardzie — mówi, wspierając swe czoło o jego. Przez moment ma wrażenie, że tymi słowami zdradza Einara i ich wielogodzinne dywagacje nad istotą sztuki, że odwraca się plecami do efemerycznej Sagi, której tak bardzo chciał pomóc, że wypiera się znajomości z Klarą i unika akademików, że pali listy od Björna, udając, że nigdy ze sobą żadnego nie wymienili, że puszcza ufnie trzymającą go rękę Lotte i pozwala jej upaść, że pozostawia Funiego samego sobie, na widok Pieczęci Lokiego przekreślając wszystko, co ich łączyło, że nie reaguje widząc w jakim stanie znajduje się Leiv i daje mu się wychłodzić w zimną grudniową noc, że wychodzi z pracowni trzaskając drzwiami i nie chce dłużej rozmawiać z Lasse, ani teraz, ani nigdy potem. Że kobieta z galerii, mężczyzna z parku, Abigel i Eitri nigdy nie stanęli na jego drodze. Ale chociaż ci wszyscy ludzie są dla Viktora ważni i w jakiś sposób wpływają na to, kim jest, to nadal Safír jest na pierwszym miejscu, to jego kocha najmocniej, to dla niego stara się być lepszą osobą. Ostatnie tygodnie nie są dla niego najlepsze, to prawda, lecz gdyby spojrzeć na ich relację z szerszej perspektywy, to widać, jak Viktor bardzo zmienił się odkąd zaczął przyjaźnić się z Fenrissonem i jest to dobra zmiana, choć na pierwszy rzut oka zupełnie niezauważalna i wymagająca jeszcze wiele pracy. Chciałby mu o tym powiedzieć, podziękować za wszystko, co dla niego zrobił, ale za każdym razem, gdy otwiera usta, wszystkie słowa rozpierzchają się i tracą swój sens.
Zupełnie inaczej czuje się przelewając swoje myśli na papier. Zaczęło się latem, kiedy podczas pobytu w Trondheim (z racji dorywczej pracy w księgarni w mieście nie miał nawet czasu odwiedzić Midgardu) napisał za dużo, za śmiało, za bardzo niebezpiecznie; nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, że Safír jest podobny do niego. Długo bił się z myślami, obracając kopertę w długich palcach, zanim ostatecznie zdecydował się napisać list od nowa, wtedy też „wyobrażam sobie, że kładziesz się obok mnie” zamieniło się na opis strzelistych wieżyczek Nidaros, jakie widział z okna swojego pokoju. Od tamtego czasu pisał do niego dwa rodzaje listów – te, które miały zostać wysłane oraz te, których wysyłać nie chciał, ale stanowiły swego rodzaju katharsis. Trzymał je w metalowej puszce ukrytej za książkami i obiecał sobie, że kiedyś je wyśle lub spali. Jeszcze nie zdecydował.
Kiedy emocje spowodowane niezapowiedzianą wizyta przyjaciela opadają, ból zaczyna dawać się we znaki. Och, żeby by to tylko ból; Viktor ma wrażenie, że jego skóra nadal płonie, choć nie styka się z rozpaloną końcówką papierosa. Robi mu się słabo, chwyta więc przyjaciela za obie dłonie i prowadzi w stronę niezaścielonego łóżka. — Usiądź, proszę — narzuca na jego ramiona koc; wie, że zmarzł, po ostrzejszym niż zwykle zapachu nikotyny domyślił się przecież, że musiał długo się wahać. — Zrobię nam herbaty, dobrze? — ale najpierw odkręca kaloryfery. Otępiony wpada na krzesło przy stole, z którego strąca otwarty plecak; jego zwartość żałośnie rozsypuje się na podłodze. Ostrożnie ją wymija, nie ma bowiem sił na to, aby ją podnieść. Stawia czajnik na gaz i przez chwilę walczy z zapałkami – nie jest w stanie posługiwać się magią – a potem stojąc tyłem do swego towarzysza, podnosi do góry rękaw i wsuwa oparzone ramię pod bieżącą wodę. Ma tylko nadzieję, że wygląda to tak, jakby zajmował się zalegającymi w zlewie naczyniami. Nie chce pytań, nie umiałby zresztą odpowiedzieć na żadne z nich.
Opiera głowę o szafkę i dopiero wtedy przypomina sobie, co zostawił w plecaku. Odwraca się gwałtownie, nie zwracając uwagi na niezakręconą wodę i podwinięty rękaw, na świeże rany i krople spływające po przedramieniu; jedynie patrzy na przyjaciela z szeroko otwartymi oczami.
— Safírze…
Ale wtedy jest już za późno.
Safír Fenrisson
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:02
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nie wszystkie historie kończyły się dobrze (w tej chwili powiedziałbym nawet, że niewiele historii skończyło się dobrze, dopowiadał sobie w myślach słowa wygłoszonej na aukcji przemowy) – w ubiegłych miesiącach coraz więcej nazwisk wypełniło długie, ciasno ułożone kolumny z nekrologami, po których przesuwał nerwowo wzrokiem, niekiedy zatrzymując palec w miejscu, gdzie personalia okazywały się znajome, nadrukowane na brzydkim, poszarzałym papierze pośród motłochu stłoczonych wokół nieznajomych; gardło ściskało się wówczas nerwowo, ślina zasychała na podniebieniu, głęboko za rękojeścią mostka odzywało się echo obezwładniającego żalu, który uparcie tłumił i wekował wewnątrz słoika obolałego serca. Piętno roznoszonej po mieście zarazy, stopniowo pochłaniającej wszystko, co nie zdołało ukryć się w przed jej obmierzłymi mackami, przypominało mu promienie wschodzącego słońca, pożerającego łapczywie gładką powierzchnię plaży nad rodzinnym wybrzeżem, dopóki drobne, popielate kamienie nie lśniły z oddali, srebrząc się prawie równie intensywnie co tafla falującej po horyzont wody – mimo to, sięgał niekiedy po prostsze wyjaśnienia, tłumaczył sobie, że noce stawały się dłuższe i chłodniejsze, że skulone serca spowalniały, po czym zatrzymywały się na stałe, skamieniałe i wyziębione od niedotknięcia. W ubiegłym tygodniu kilku ludzi zamarzło – zamarzały też kocięta ukryte w nieocieplanych piwnicach, zamarzały psy pozostawione na podwórkowym łańcuchu, zamarzały wodne ptaki, nierozważnie wchodzące na cienką krę stawu.
Nie wszystkie historie kończyły się dobrze – a on był świadkiem zbyt wielu tych, które nigdy nie doczekały się szczęśliwego zakończenia. Ciężarem poczucia winy opadały mu na barki zawinione w dzieciństwie przyjaźnie, popełnione w młodości błędy (z bezmyślności, z zaniechania, z miłości), nieudane interwencje, wobec których z wyniszczającym uporem przekonywał się, że mógł zrobić więcej, że nie starał się wystarczająco – widział najpiękniejsze anioły ze skrzydłami podciętymi życiem, zamknięte w czterech ścianach i nawet w tak małej przestrzeni zdolne się zgubić, sam sięgał własnymi kończynami we wnyki powinności i poczucia winy; to drugie nachodziło go zbyt często, ilekroć dostrzegał własną bezużyteczność, pejoratywną słuszność w ojcowskich przestrogach, pouczających go, że nie zmieni świata na lepsze, nie złamie światła, nie będzie opłakiwany bardziej i dłużej niż ktokolwiek inny, nie zbawi go niczyja miłość, ani on sam nikogo swoją miłością nie uratuje, nie wyciągnie z objęć śmierci w orfeuszowym geście najwyższego poświęcenia. Nie potrafił wytłumaczyć szarpiącym go za rękawy dzieciom, że świat był okrutny i nie skrojony na miarę osób takich, jak one, nie potrafił docenić wszystkich swoich przyjaciół, nie potrafił utrzymać ich przy życiu. Kącik ust drgnął nerwowo i prawie niezauważalnie w obliczu podobnej refleksji, przecinającej umysł echem pogrzebanej w kurhanie przeszłości, nieproszonej i niezapowiedzianej, wycierającej zabłocone buty o świeżo wypolerowaną podłogę jego spokoju i opanowania – twarz Rasmusa odcisnęła się na tle jego pamięci jak negatyw ciemnej kliszy; otoczony czarną satyną, którą wyłożono wnętrze trumny, przypominał swój ukochany instrument bardziej niż kiedykolwiek, mieniąc się jak biały duch obok czarnych cieni. Miał silnie przypudrowaną twarz, by zasłonić rozciągającego się pod skórą krwiaka, choć złamany nos nie wyglądał na rezultat tego wypadku (tego samobójstwa, poprawiał się w myślach, odwracając wzrok, odwracając uwagę, odwracając wspomnienia). Nie mogłeś nic zrobić, rezonowały gdzieś w oddali głuche słowa pocieszenia; ale powinienem. Powinienem był przyjść wcześniej.
Własne słowa szarpnęły nieprzyjemnie za napięte struny krtani, a przez wargi przedarł się spazm subtelnego grymasu, szczęśliwie ukryty za plecami przyjaciela, gdy ten objął go mocniej, po czym zastąpiony łagodnym uśmiechem – przyjacielskim, pocieszającym, nie zdradzającym oznak chwilowego wahania, napięcia, którego nie chciał uzewnętrzniać, choć to siedziało przyczajone w zesztywniałych barkach, zatrzymane pomiędzy ściągniętymi łopatkami. Poczuł dziwny dreszcz rozprężenia w obliczu jego zapewnień, tak niezasłużenie czułych, nierozsądnie wyrozumiałych, bo chociaż to Viktor złożył wówczas pocałunek na jego ustach, to nie potrafił go winić, przekonany, że to on powinien był wiedzieć lepiej, by kontrolować sytuację, by oznajmić mu wprost, zamiast ciągnąć go za sobą jak psa na zbyt krótkiej smyczy, by powiedzieć dość, nawet jeśli sumienie kurczyło się boleśnie na te słowa, sycząc i wijąc się niczym zalane wrzątkiem zwierzę.
– Nie podoba mi się, że się obwiniasz. – odparł w końcu, a jego głos przy pierwszym słowie wybrzmiał dziwnie szorstko, jakby zaschło mu w gardle i musiał przełknąć ślinę, by jego wypowiedzi znów stały się płynne i obłaskawione, potulnie wychylające się zza posiniałych chłodem warg. – Oczywiście to niesprawiedliwe… sposób, w jaki o tym napisali. – zawyrokował spokojnie, bez żalu, za to z pragmatyczną refleksją, której sztywna determinacja rozsunęła się w zielonkawych obręczach tęczówek, pogłębiając ich odcień i zmniejszając kontrast pomiędzy czarnymi okręgami źrenic. – Byłeś pijany, takie rzeczy się zdarzają, nie powinieneś czuć się odpowiedzialny za mój brak ostrożności. Czasami mam wrażenie, że przejmujesz się moim życiem bardziej, niż ja sam. – odparł, rozsuwając kąciki ust w subtelnej próbie żartu, złagodzenia jego zawstydzenia i niepokoju, choć niemal równomiernie z tą wypowiedzią z tyłu umysłu zadudnił pogłos słów, które kilka dni temu skierował ku Lasse, jak prześmiewczy dyszkant, zamieszkująca w potylicy hiena niezrównoważonej hipokryzji: stałem się zbyt permisywny oraz kolejne, podążające za nimi dźwięcznością cudzego głosu: dajesz sobie wejść na głowę. – To był błąd. – oznajmił w końcu, pewnie, lecz bez emocji, które zwykły konotować podobnym wyznaniom. Westchnął cicho, gdy Viktor przyłożył swoje febrycznie rozgrzane czoło do jego twarzy, wciąż zimnej i spąsowiałej od grudniowego wiatru, po czym sięgnął ostrożnie dłonią ku włosom na jego karku, choć zmierzwionym, to wciąż przyjemnie gładkim i miękkim pod dotykiem jego palców – kochał go, lecz jedynie w sposób, w jaki kochał każdego, komu pragnął pomóc; każdego, kto szukał w nim stabilnego oparcia.
– Jestem pewien, że spotka cię jeszcze wiele dobrych rzeczy. – zasługujesz, żeby spotkało cię jeszcze wiele dobrych rzeczy; lepszych niż ja. W końcu odsunął się do tyłu powolnym krokiem, przysiadając na brzegu łóżka i pozwalając, by chłopak nakrył jego ramiona bawełnianym kocem, którego materiał zalegał przyjemnie na ostudzonej ciepłem skórze – gdyby nie zmarzł stojąc przed kamienicą, być może wyraźniej zdałby sobie sprawę, jak wychłodzone było wnętrze mieszkania, teraz, gdy odkręcone kaloryfery buchnęły jednak falą gorącego powietrza, zdawało mu się, że powoli zapominał o skostniałych palcach i gęstej bieli wydobywających się spomiędzy ust oddechów. Chwilowe rozluźnienie zniknęło zaraz, gdy Viktor wpadł na wysunięte do przodu krzesło, zrzucając z niego otwarty plecak, z którego na podłogę wysypały się zgromadzone wewnątrz przedmioty, wysuwając na sam wierzch podniszczoną książkę o ciemnej, szytej oprawie – poruszył się, chcąc zapytać, czy nic mu się nie stało, lecz przyjaciel wyminął bałagan bez słowa, wypełniając zalegające w pomieszczeniu milczenie świstem włączonego czajnika; teraz, kiedy był już prawie w pozycji stojącej, podniósł się całkowicie, schylając się ku torbie, by włożyć przedmioty z powrotem do jej sparciałego wnętrza, osobliwe cymelium przyciągnęło jednak jego uwagę zbyt silnie, by potrafił całkiem je zignorować, wziął więc księgę do ręki, rozchylając jej grzbiet i otwierając na jednej z pożółkłych stron, a wówczas wzdłuż kręgosłupa zsunął się konwulsyjny dreszcz ponurej zgrozy.
– Viktor. – tym razem jego głos, całkiem wyrugowany z wcześniejszej łagodności, zagrzmiał sztywno i nieprzyjemnie, nadając imieniu nowego kolorytu, kwitnącego obok czułej troski i żartobliwej swobody gniewnym przejawem niepokoju, tak nienaturalnym, że Viktor zabrzmiało w jego ustach jak słowo z obcego języka, szwargot, którego nie potrafił wypowiedzieć z właściwą tonacją i akcentem. – Co to jest? – nie chciał podnosić głosu (w jego wspomnieniach matka zwykła powtarzać, że ludzie krzyczą wtedy, gdy nie posiadają wystarczającego słownictwa, by szeptać), lecz słyszał, jak działo się to wbrew jego woli i dokonał wysiłku, by przymusić się statecznej równości, wciąż jeszcze opanowanej, choć już zdradzającej gorejące pod językiem emocje, od których twarz mu poszarzała, a dłonie zadrżały, zaciśnięte na brzegach okładki, przesuwające się mimowolnie po szorstkim papierze, gdzie ciemnym tuszem nadrukowane zostały słowa i ilustracje, nie pozostawiające w głowie żadnych wątpliwości, przywodzące za to na myśl wspomnienia zaginionego Villuma Fiskera, jego okaleczonego runami ciała i źrenic wywiniętych w głąb czaszki. Zarzucony na ramiona koc zsunął się bezwładnie na podłogę, a on był pewien, że w końcu zacznie krzyczeć, niezależnie od tego, co Viktor mu odpowie, lecz stał jeszcze w miejscu, sparaliżowany niemą grozą, zatrzymując urażone, brutusowe spojrzenie na jego pobladłej twarzy, jakby zakuto go właśnie w kajdany i nakazano wstąpić na szafot.
Nie wszystkie historie kończyły się dobrze – w tej chwili ta również nie zasługiwała na szczęśliwe zakończenie.
Nie wszystkie historie kończyły się dobrze – a on był świadkiem zbyt wielu tych, które nigdy nie doczekały się szczęśliwego zakończenia. Ciężarem poczucia winy opadały mu na barki zawinione w dzieciństwie przyjaźnie, popełnione w młodości błędy (z bezmyślności, z zaniechania, z miłości), nieudane interwencje, wobec których z wyniszczającym uporem przekonywał się, że mógł zrobić więcej, że nie starał się wystarczająco – widział najpiękniejsze anioły ze skrzydłami podciętymi życiem, zamknięte w czterech ścianach i nawet w tak małej przestrzeni zdolne się zgubić, sam sięgał własnymi kończynami we wnyki powinności i poczucia winy; to drugie nachodziło go zbyt często, ilekroć dostrzegał własną bezużyteczność, pejoratywną słuszność w ojcowskich przestrogach, pouczających go, że nie zmieni świata na lepsze, nie złamie światła, nie będzie opłakiwany bardziej i dłużej niż ktokolwiek inny, nie zbawi go niczyja miłość, ani on sam nikogo swoją miłością nie uratuje, nie wyciągnie z objęć śmierci w orfeuszowym geście najwyższego poświęcenia. Nie potrafił wytłumaczyć szarpiącym go za rękawy dzieciom, że świat był okrutny i nie skrojony na miarę osób takich, jak one, nie potrafił docenić wszystkich swoich przyjaciół, nie potrafił utrzymać ich przy życiu. Kącik ust drgnął nerwowo i prawie niezauważalnie w obliczu podobnej refleksji, przecinającej umysł echem pogrzebanej w kurhanie przeszłości, nieproszonej i niezapowiedzianej, wycierającej zabłocone buty o świeżo wypolerowaną podłogę jego spokoju i opanowania – twarz Rasmusa odcisnęła się na tle jego pamięci jak negatyw ciemnej kliszy; otoczony czarną satyną, którą wyłożono wnętrze trumny, przypominał swój ukochany instrument bardziej niż kiedykolwiek, mieniąc się jak biały duch obok czarnych cieni. Miał silnie przypudrowaną twarz, by zasłonić rozciągającego się pod skórą krwiaka, choć złamany nos nie wyglądał na rezultat tego wypadku (tego samobójstwa, poprawiał się w myślach, odwracając wzrok, odwracając uwagę, odwracając wspomnienia). Nie mogłeś nic zrobić, rezonowały gdzieś w oddali głuche słowa pocieszenia; ale powinienem. Powinienem był przyjść wcześniej.
Własne słowa szarpnęły nieprzyjemnie za napięte struny krtani, a przez wargi przedarł się spazm subtelnego grymasu, szczęśliwie ukryty za plecami przyjaciela, gdy ten objął go mocniej, po czym zastąpiony łagodnym uśmiechem – przyjacielskim, pocieszającym, nie zdradzającym oznak chwilowego wahania, napięcia, którego nie chciał uzewnętrzniać, choć to siedziało przyczajone w zesztywniałych barkach, zatrzymane pomiędzy ściągniętymi łopatkami. Poczuł dziwny dreszcz rozprężenia w obliczu jego zapewnień, tak niezasłużenie czułych, nierozsądnie wyrozumiałych, bo chociaż to Viktor złożył wówczas pocałunek na jego ustach, to nie potrafił go winić, przekonany, że to on powinien był wiedzieć lepiej, by kontrolować sytuację, by oznajmić mu wprost, zamiast ciągnąć go za sobą jak psa na zbyt krótkiej smyczy, by powiedzieć dość, nawet jeśli sumienie kurczyło się boleśnie na te słowa, sycząc i wijąc się niczym zalane wrzątkiem zwierzę.
– Nie podoba mi się, że się obwiniasz. – odparł w końcu, a jego głos przy pierwszym słowie wybrzmiał dziwnie szorstko, jakby zaschło mu w gardle i musiał przełknąć ślinę, by jego wypowiedzi znów stały się płynne i obłaskawione, potulnie wychylające się zza posiniałych chłodem warg. – Oczywiście to niesprawiedliwe… sposób, w jaki o tym napisali. – zawyrokował spokojnie, bez żalu, za to z pragmatyczną refleksją, której sztywna determinacja rozsunęła się w zielonkawych obręczach tęczówek, pogłębiając ich odcień i zmniejszając kontrast pomiędzy czarnymi okręgami źrenic. – Byłeś pijany, takie rzeczy się zdarzają, nie powinieneś czuć się odpowiedzialny za mój brak ostrożności. Czasami mam wrażenie, że przejmujesz się moim życiem bardziej, niż ja sam. – odparł, rozsuwając kąciki ust w subtelnej próbie żartu, złagodzenia jego zawstydzenia i niepokoju, choć niemal równomiernie z tą wypowiedzią z tyłu umysłu zadudnił pogłos słów, które kilka dni temu skierował ku Lasse, jak prześmiewczy dyszkant, zamieszkująca w potylicy hiena niezrównoważonej hipokryzji: stałem się zbyt permisywny oraz kolejne, podążające za nimi dźwięcznością cudzego głosu: dajesz sobie wejść na głowę. – To był błąd. – oznajmił w końcu, pewnie, lecz bez emocji, które zwykły konotować podobnym wyznaniom. Westchnął cicho, gdy Viktor przyłożył swoje febrycznie rozgrzane czoło do jego twarzy, wciąż zimnej i spąsowiałej od grudniowego wiatru, po czym sięgnął ostrożnie dłonią ku włosom na jego karku, choć zmierzwionym, to wciąż przyjemnie gładkim i miękkim pod dotykiem jego palców – kochał go, lecz jedynie w sposób, w jaki kochał każdego, komu pragnął pomóc; każdego, kto szukał w nim stabilnego oparcia.
– Jestem pewien, że spotka cię jeszcze wiele dobrych rzeczy. – zasługujesz, żeby spotkało cię jeszcze wiele dobrych rzeczy; lepszych niż ja. W końcu odsunął się do tyłu powolnym krokiem, przysiadając na brzegu łóżka i pozwalając, by chłopak nakrył jego ramiona bawełnianym kocem, którego materiał zalegał przyjemnie na ostudzonej ciepłem skórze – gdyby nie zmarzł stojąc przed kamienicą, być może wyraźniej zdałby sobie sprawę, jak wychłodzone było wnętrze mieszkania, teraz, gdy odkręcone kaloryfery buchnęły jednak falą gorącego powietrza, zdawało mu się, że powoli zapominał o skostniałych palcach i gęstej bieli wydobywających się spomiędzy ust oddechów. Chwilowe rozluźnienie zniknęło zaraz, gdy Viktor wpadł na wysunięte do przodu krzesło, zrzucając z niego otwarty plecak, z którego na podłogę wysypały się zgromadzone wewnątrz przedmioty, wysuwając na sam wierzch podniszczoną książkę o ciemnej, szytej oprawie – poruszył się, chcąc zapytać, czy nic mu się nie stało, lecz przyjaciel wyminął bałagan bez słowa, wypełniając zalegające w pomieszczeniu milczenie świstem włączonego czajnika; teraz, kiedy był już prawie w pozycji stojącej, podniósł się całkowicie, schylając się ku torbie, by włożyć przedmioty z powrotem do jej sparciałego wnętrza, osobliwe cymelium przyciągnęło jednak jego uwagę zbyt silnie, by potrafił całkiem je zignorować, wziął więc księgę do ręki, rozchylając jej grzbiet i otwierając na jednej z pożółkłych stron, a wówczas wzdłuż kręgosłupa zsunął się konwulsyjny dreszcz ponurej zgrozy.
– Viktor. – tym razem jego głos, całkiem wyrugowany z wcześniejszej łagodności, zagrzmiał sztywno i nieprzyjemnie, nadając imieniu nowego kolorytu, kwitnącego obok czułej troski i żartobliwej swobody gniewnym przejawem niepokoju, tak nienaturalnym, że Viktor zabrzmiało w jego ustach jak słowo z obcego języka, szwargot, którego nie potrafił wypowiedzieć z właściwą tonacją i akcentem. – Co to jest? – nie chciał podnosić głosu (w jego wspomnieniach matka zwykła powtarzać, że ludzie krzyczą wtedy, gdy nie posiadają wystarczającego słownictwa, by szeptać), lecz słyszał, jak działo się to wbrew jego woli i dokonał wysiłku, by przymusić się statecznej równości, wciąż jeszcze opanowanej, choć już zdradzającej gorejące pod językiem emocje, od których twarz mu poszarzała, a dłonie zadrżały, zaciśnięte na brzegach okładki, przesuwające się mimowolnie po szorstkim papierze, gdzie ciemnym tuszem nadrukowane zostały słowa i ilustracje, nie pozostawiające w głowie żadnych wątpliwości, przywodzące za to na myśl wspomnienia zaginionego Villuma Fiskera, jego okaleczonego runami ciała i źrenic wywiniętych w głąb czaszki. Zarzucony na ramiona koc zsunął się bezwładnie na podłogę, a on był pewien, że w końcu zacznie krzyczeć, niezależnie od tego, co Viktor mu odpowie, lecz stał jeszcze w miejscu, sparaliżowany niemą grozą, zatrzymując urażone, brutusowe spojrzenie na jego pobladłej twarzy, jakby zakuto go właśnie w kajdany i nakazano wstąpić na szafot.
Nie wszystkie historie kończyły się dobrze – w tej chwili ta również nie zasługiwała na szczęśliwe zakończenie.
Bezimienny
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:02
Gdy wychłodzone palce Fenrissona dotykają jego karku, nieco się wzdryga, zaraz potem po jego ciele rozchodzą się przyjemne dreszcze. Lubi, kiedy dotyka go w ten sposób, delikatnie i czule, a przede wszystkim z własnej inicjatywy. Znajomy zapach sprawia, że kręci mu się w głowie, a nogi odmawiają posłuszeństwa, więc zsuwa dłonie na tors mężczyzny, jakby ten był ścianą, o którą opiera się, aby nie upaść. Przygląda mu się badawczo przez chwilę.
— Żałujesz tego, Safírze? — powaga tnie atmosferę niczym świeżo naostrzona brzytwa, głęboko i boleśnie, odgrażając się bliznami, które ma zostawić na ciele pytająco. Jednak Viktor stara się nadać swoim słowom swobodnego charakteru, więc przekrzywia głowę na bok i rozchyla wargi w uśmiechu, ukazując białe zęby, na których tle jego skóra wydaje się jeszcze bardziej poszarzała. — Nie powinienem był tego robić. Przepraszam, przepraszam… Nikt nie wlewał mi alkoholu do gardła, więc to żadne usprawiedliwienie, dlatego będę cię przepraszał, do Ragnaroku i dzień dłużej. Ale wiesz co? — śmieje się teraz, przy przyjacielu wracają mu siły do życia. Zapomina na moment o artykule i o liście, jaki wysłał mu dwa dni wcześniej. — Cieszę się, że to byłeś ty. Mogłem trafić na kogoś mniej życzliwego, kto… — urywa, a twarz nabiera pochmurnego wyrazu. Kogoś, kto mógłby mnie wykorzystać, skrzywdzić, zniszczyć mi życie. Ty jesteś drzewem, twardym i silnym, z plątaniną korzeni głęboko pod ziemią; ja jestem zaledwie trzciną, którą może złamać byle podmuch wiatru. — No, nieważne. To nic między nami nie zmienia, prawda? — uśmiech znów wpełza na jego usta, sam zaś patrzy na swego rozmówcę z nadzieją oraz miłością. — Jestem pewien, że ciebie też — odpowiada półszeptem i wspina się na palce, aby złożyć na jego nosie filuterny pocałunek, jednak powstrzymuje się w ostatniej chwili i odsuwa od przyjaciela. Przez moment wszystko wydaje się takie, jakie powinno być; ma u swego boku Safíra, więc nic nie jest w stanie go zranić. Jest wesoło, sielsko, niemalże idyllicznie. Tylko ręka płonie niemiłosiernym bólem, ale z tym zaraz sobie poradzi.
I wtedy Fenrisson dowiaduje się kim naprawdę jest Viktor.
A przecież mógłby skłamać. Mógłby powiedzieć, że księga nie była jego, że zabrał ją dla przykładu Funiemu, w trosce o niego. Mógłby też przyznać, że owszem, należy do niego, wytłumaczyć się, powiedzieć, że to kolejny pomysł – nieco kontrowersyjny, lecz po artykule na temat midgardzkich kurtyzan można śmiało założyć, że zwyczajnie lubował się w tematach trudnych – na pracę naukową. Viktor jednak uparcie milczy, a im dłużej panuje między nimi cisza, tym głośniejsze jest jego przyznanie się do winy.
— Coś, do czego nigdy nie powinienem był się zbliżać — wyznaje w końcu, lecz próżno doszukiwać się w jego głosie skruchy. Wybrzmiewa w nim natomiast zmęczenie, które zaraz bierze we władanie całą jego postać, ręce bezwiednie opadają wzdłuż ciała, sam przysuwa się do przyjaciela, szurając nogami po zimnych płytkach. Spodziewał się, że ten dzień kiedyś nastanie, że wszystkie jego plugastwa wyjdą na jaw. Nie sądził natomiast, że nastąpi to tak szybko, nie w momencie, w którym częściowo udało mu się odzyskać kruchy spokój. Ale może tak właśnie miało być, myśli. Może został skazany na wieczne nieszczęście; może Norny zadecydowały, że losem Viktora są łzy poprzedzane krótkotrwałymi wybuchami radości. — Puść, proszę — zatrzymuje się przed mężczyzną i delikatnie, lecz z niepodobną do siebie stanowczością, zsuwa jego palce z okładki i przejmuje od niego księgę. — Nie kalaj tym swoich dłoni.
Odwraca się od niego, ale nie ucieka – wie, że nie ma dokąd – więc wraca do kuchni, by zakręcić wodę, której stos zastygłych w zlewie naczyń skutecznie uniemożliwia swobodne spłynięcie do odpływu i niewiele już brakuje, żeby zaczęła przelewać się przez szafkę.
— Brzydzisz się mną — już nie pytanie, a twierdzenie pada z ust młodego galdra, gdy przyciska twardą okładkę do piersi. Szok związany z odkryciem Safíra mija, teraz czuje jedynie palący wstyd oraz trudną do opisania złość. Chce cisnąć księgą o podłogę, lecz wie, że nie może; coś go powstrzymuje, jakaś niewidzialna ręka ciemności zaciskająca się na jego gardle i próbuje wciągnąć go w swoje lodowate wnętrze. Serce jednak, zamiast gwałtownie przyśpieszyć, zwalnia swój bieg, a Viktor czuje, że brakuje mu tchu. Nie wie jeszcze, że jest obciążony chorobą, że nosi w sobie jej ziarno, które wolno kiełkuje w klatce piersiowej. Kuli się, zwrócony plecami do Fenrissona, walcząc o oddech; nie chce, żeby to wyglądał jak żałosna próba wymigania się od odpowiedzialności — W porządku, masz do tego prawo — mówi wreszcie, przezwyciężając chwilowe załamanie się ciała — Ale zanim odejdziesz, proszę… Nie jestem w stanie się ich wszystkich pozbyć samodzielnie. Próbowałem, ale one wydają się mówić, wbijać mi w skronie tysiące małych igieł, dusiły mnie dymem, gdy chciałem je spalić. — rzeczywiście, stary wolumin w rękach jasnowłosego ma osmolony prawy dolny róg.
Czajnik zaczyna gwizdać, ale Viktor nie reaguje. Zamiast tego odwraca głowę w stronę Safíra. Jeszcze nie jest za późno – bardzo chciał wierzyć w to, że nie było – jeszcze nie napisano ostatniego rozdziału. Jeszcze mają szansę zmienić zakończenie; potrzebowali jedynie odrobiny dobrej woli, szczypty cierpliwości oraz garści miłości. Jeszcze nie wszystko stracone, dla Viktora jest jeszcze ratunek, o który zdaje się niemo błagać spojrzenie przekrwionych oczu.
Ten jeden ostatni raz chwyć mnie za ręce i wyciągnij z ciemnego pokoju, zanim drzwi się zatrzasną.
— Żałujesz tego, Safírze? — powaga tnie atmosferę niczym świeżo naostrzona brzytwa, głęboko i boleśnie, odgrażając się bliznami, które ma zostawić na ciele pytająco. Jednak Viktor stara się nadać swoim słowom swobodnego charakteru, więc przekrzywia głowę na bok i rozchyla wargi w uśmiechu, ukazując białe zęby, na których tle jego skóra wydaje się jeszcze bardziej poszarzała. — Nie powinienem był tego robić. Przepraszam, przepraszam… Nikt nie wlewał mi alkoholu do gardła, więc to żadne usprawiedliwienie, dlatego będę cię przepraszał, do Ragnaroku i dzień dłużej. Ale wiesz co? — śmieje się teraz, przy przyjacielu wracają mu siły do życia. Zapomina na moment o artykule i o liście, jaki wysłał mu dwa dni wcześniej. — Cieszę się, że to byłeś ty. Mogłem trafić na kogoś mniej życzliwego, kto… — urywa, a twarz nabiera pochmurnego wyrazu. Kogoś, kto mógłby mnie wykorzystać, skrzywdzić, zniszczyć mi życie. Ty jesteś drzewem, twardym i silnym, z plątaniną korzeni głęboko pod ziemią; ja jestem zaledwie trzciną, którą może złamać byle podmuch wiatru. — No, nieważne. To nic między nami nie zmienia, prawda? — uśmiech znów wpełza na jego usta, sam zaś patrzy na swego rozmówcę z nadzieją oraz miłością. — Jestem pewien, że ciebie też — odpowiada półszeptem i wspina się na palce, aby złożyć na jego nosie filuterny pocałunek, jednak powstrzymuje się w ostatniej chwili i odsuwa od przyjaciela. Przez moment wszystko wydaje się takie, jakie powinno być; ma u swego boku Safíra, więc nic nie jest w stanie go zranić. Jest wesoło, sielsko, niemalże idyllicznie. Tylko ręka płonie niemiłosiernym bólem, ale z tym zaraz sobie poradzi.
I wtedy Fenrisson dowiaduje się kim naprawdę jest Viktor.
A przecież mógłby skłamać. Mógłby powiedzieć, że księga nie była jego, że zabrał ją dla przykładu Funiemu, w trosce o niego. Mógłby też przyznać, że owszem, należy do niego, wytłumaczyć się, powiedzieć, że to kolejny pomysł – nieco kontrowersyjny, lecz po artykule na temat midgardzkich kurtyzan można śmiało założyć, że zwyczajnie lubował się w tematach trudnych – na pracę naukową. Viktor jednak uparcie milczy, a im dłużej panuje między nimi cisza, tym głośniejsze jest jego przyznanie się do winy.
— Coś, do czego nigdy nie powinienem był się zbliżać — wyznaje w końcu, lecz próżno doszukiwać się w jego głosie skruchy. Wybrzmiewa w nim natomiast zmęczenie, które zaraz bierze we władanie całą jego postać, ręce bezwiednie opadają wzdłuż ciała, sam przysuwa się do przyjaciela, szurając nogami po zimnych płytkach. Spodziewał się, że ten dzień kiedyś nastanie, że wszystkie jego plugastwa wyjdą na jaw. Nie sądził natomiast, że nastąpi to tak szybko, nie w momencie, w którym częściowo udało mu się odzyskać kruchy spokój. Ale może tak właśnie miało być, myśli. Może został skazany na wieczne nieszczęście; może Norny zadecydowały, że losem Viktora są łzy poprzedzane krótkotrwałymi wybuchami radości. — Puść, proszę — zatrzymuje się przed mężczyzną i delikatnie, lecz z niepodobną do siebie stanowczością, zsuwa jego palce z okładki i przejmuje od niego księgę. — Nie kalaj tym swoich dłoni.
Odwraca się od niego, ale nie ucieka – wie, że nie ma dokąd – więc wraca do kuchni, by zakręcić wodę, której stos zastygłych w zlewie naczyń skutecznie uniemożliwia swobodne spłynięcie do odpływu i niewiele już brakuje, żeby zaczęła przelewać się przez szafkę.
— Brzydzisz się mną — już nie pytanie, a twierdzenie pada z ust młodego galdra, gdy przyciska twardą okładkę do piersi. Szok związany z odkryciem Safíra mija, teraz czuje jedynie palący wstyd oraz trudną do opisania złość. Chce cisnąć księgą o podłogę, lecz wie, że nie może; coś go powstrzymuje, jakaś niewidzialna ręka ciemności zaciskająca się na jego gardle i próbuje wciągnąć go w swoje lodowate wnętrze. Serce jednak, zamiast gwałtownie przyśpieszyć, zwalnia swój bieg, a Viktor czuje, że brakuje mu tchu. Nie wie jeszcze, że jest obciążony chorobą, że nosi w sobie jej ziarno, które wolno kiełkuje w klatce piersiowej. Kuli się, zwrócony plecami do Fenrissona, walcząc o oddech; nie chce, żeby to wyglądał jak żałosna próba wymigania się od odpowiedzialności — W porządku, masz do tego prawo — mówi wreszcie, przezwyciężając chwilowe załamanie się ciała — Ale zanim odejdziesz, proszę… Nie jestem w stanie się ich wszystkich pozbyć samodzielnie. Próbowałem, ale one wydają się mówić, wbijać mi w skronie tysiące małych igieł, dusiły mnie dymem, gdy chciałem je spalić. — rzeczywiście, stary wolumin w rękach jasnowłosego ma osmolony prawy dolny róg.
Czajnik zaczyna gwizdać, ale Viktor nie reaguje. Zamiast tego odwraca głowę w stronę Safíra. Jeszcze nie jest za późno – bardzo chciał wierzyć w to, że nie było – jeszcze nie napisano ostatniego rozdziału. Jeszcze mają szansę zmienić zakończenie; potrzebowali jedynie odrobiny dobrej woli, szczypty cierpliwości oraz garści miłości. Jeszcze nie wszystko stracone, dla Viktora jest jeszcze ratunek, o który zdaje się niemo błagać spojrzenie przekrwionych oczu.
Ten jeden ostatni raz chwyć mnie za ręce i wyciągnij z ciemnego pokoju, zanim drzwi się zatrzasną.
Safír Fenrisson
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:03
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Jeszcze chwilę temu byłby gotowy wybaczyć – jemu, że pozwolił sobie na tak odważny gest, na słodycz pocałunku, którą starł później wierzchem dłoni, ostrożnie, jakby obawiał się, że rozmaże ją niczym świeżo nałożoną szminkę; sobie, że popadł w sztubacką nieostrożność, chwycił go pod ramię i naiwnie sądził, że mógłby być kimś lepszym i odważniejszym, niż w rzeczywistości. Rugał się, po raz kolejny, za własny nierozsądek, papierowy animusz, który namakał i rozpadał się pod pierwszymi kroplami deszczu, odsłaniając swą ułudną i fałszywie stabilną konstrukcję, pod którą kryła się wrażliwa i odsłonięta tkanka, wciąż niezasklepiona rana, nieustannie przesączająca się ropą przez prowizoryczny bandaż opanowania i pewności siebie, których kruchość nieodzownie połączona była z surową postacią ojca, demiurga przemawiającego do niego w snach i patrzącego zza lustra wciąż tym samym, zielonkawym spojrzeniem. Jakim zawodem byłbym dla ciebie, tato, gdybyś wiedział o tym wszystkim?
– Żal nigdy nie przynosi niczego dobrego. – odrzekł, rozciągając kąciki ust w smutnym uśmiechu, który sprawił, ze jako twarz złagodniała; był gotowy wybaczyć, więc mówił nie musisz mnie przepraszać, mówił to nie twoja wina, mówił nie powinieneś się tym dłużej przejmować, mówił – To niczego nie zmienia. – ostrożnie, nieświadomie, szczerze, bo patrząc na Viktora wciąż widział jeszcze tylko zaniepokojoną, pobladłą twarz dziecka, które poszukiwało w nim stabilnego oparcia.
Teraz, kiedy zaciskał palce na brzegach starego cymelium, wszystko to wydawało mu się czymś obcym i odrealnionym, tak, jak obca była twarz, która przyglądała mu się w milczeniu, zdjęta zmęczeniem, dla którego po raz pierwszy nie potrafił odnaleźć w sobie współczucia. Czuł, jak gniew wzbiera w jego żołądku i unosi się wzburzoną falą w górę przełyku, nabierając konkretnego kształtu i rozlewając się po ociężałych kończynach bezsilnością równie zdradliwą, co ta, którą czuł w obecności Fenrisa, z palcami zakrwawionymi od zdzierania paznokci na nierównej fakturze drewna, ramionami naprężonymi wyrzutem, z jakim uderzał o drzwi, krzyczał, nieświadomy spływających po policzkach łez, chociaż od godziny odpowiadało mu tylko milczenie, przerażające i bolesne.
– Myślisz? – rzucił rozeźlony, pozwalając, by z głębi gardła wydobyło się pojedyncze parsknięcie histerycznego śmiechu, w obliczu którego jego oczy nabrały ciemnej, butelkowej barwy, jakby ktoś nasączył je atramentem. – Ty siebie słyszysz w ogóle? – nagle nie mógł znieść jego obojętności, braku skruchy i delikatności gestów, które sprawiały, że wyglądał, jakby był tą sytuacją znużony, w każdej chwili gotowy zapaść się w miękki materac łóżka i opuścić rolety powiek – czuł przy nim, że jego własny, podłamany głos, drżące dłonie i zwierzę rozbudzonego w piersi gniewu stały się w jakiś sposób nieadekwatne, lecz było za późno by stłumić je na nowo w gawrze zimnokrwistego rozsądku, patrząc w oczy Viktora widział już bowiem już tylko puste, nieobecne spojrzenia Villuma Fiskera, dwie rozszerzone źrenice bezsilnego żalu, z jakim zakazana magia skierowała go w ciasne ramiona śmierci. Chyba tylko dlatego pozwolił, by chłopak wyjął mu z dłoni księgę, przyciskając ją ciasno do piersi, jakby obawiał się, że znów zostanie mu odebrana – gdy stracił jej ciężar, dotąd zalegający w rozsuniętych przedramionach, odniósł jednak wrażenie, że jego palce były rzeczywiście w jakiś sposób zbrukane, oczernione smołą okładki, brudne od krwi, których łaknęła rozwarta paszcza przypadkowo rozsuniętych stronnic. Zrobiło mu się niedobrze i wbrew sobie, w nagłym, gwałtownym atawizmie ojcowskiej podłości, pomyślał, że mógłby to wszystko ukrócić – powiadomić Kruczą Straż, zarekwirować książkę, upewnić się, że jej właściciel straci nie tylko miejsce wśród szerokich, drewnianych ław Instytutu, ale skonfrontuje się z konsekwencjami kary, jaka ciążyła na barkach każdego, kto moczył palce we wyżynającej się ciemnymi żyłami zarazie o oczach jasnych i mętnych jak świeże mleko; obecność podobnej myśli przerażała go, lecz podejrzliwy lęk, że dla Viktora mogło być już za późno, wypierał jej płomienną impulsywność.
– Nie. – odpowiedział głosem szorstkim i tubalnym, w bezczynnym paraliżu przyglądając się, jak przyjaciel traci oddech i pochyla się nieznacznie do przodu, tłumiąc w sobie instynkt troskliwego pragnienia, by uspokoić go dotykiem złożonej na ramieniu dłoni, polecić, by położył się na plecach i uniósł kolana, zamknął oczy i spróbował napełnić płuca spokojem pełnego wdechu – powolnego, głębokiego, przepływającego przez nos, po zaokrąglony łuk przepony, jednocześnie dojmująco świadom, że podobna inercja przyjdzie po niego bolesnym poczuciem winy, ciężarem nienawiści, której jarzmo potrafił tak brutalnie zrzucać na własne ramiona; ledwie drgnął, pozostając sztywno na swoim miejscu, nieruchomy niczym kariatyda o złowrogim, kamiennym spojrzeniu. Zdawało mu się, że jakaś obmierzłość w jego wnętrzu jątrzy się i rozrasta. – Jest ich więcej? – zacisnął zęby, ignorując gwizd stojącego na blacie czajnika oraz ciepło rozkręconych kaloryferów, które niespodziewanie uderzyło go falą nieznośnego gorąca. – Myślisz, że możesz wytłumaczyć mi się w ten sposób? Byłem, być może, zbyt pobłażliwy, ale nie jestem głupi. Pozwalałem ci kłamać niezliczoną ilość razy, ukrywać przede mną wszystko, czego nie chciałeś mówić na głos, pomijać tematy, które były dla ciebie nieprzyjemne, naiwnie udawałem, że nie widzę, jak wiele rzeczy robisz za moimi plecami. Ale tego – zwiesił głos, przenosząc ostrze spojrzenia na trzymaną w ramionach książkę – nie mogę ci wybaczyć. – dostrzegł w jego oczach błysk nadziei i odczuł ukłucie dyskomfortu, kiedy ta rozkruszyła się pod obuchem jego słów. Przez chwilę zapragnął mu wybaczyć. Przez chwilę pozwolił, by błagalne spojrzenie Villuma usunęło się na drugi plan.
– Wszystko, co dotąd robiłem, robiłem dla twojego dobra, żebyś poczuł się lepiej, żeby było ci łatwiej, podczas gdy ty w tajemnicy zajmowałeś się tym?! Na kim wykorzystywałeś te zaklęcia, co? Co jeszcze powinienem wiedzieć? Przez wszystkie te miesiące nie oczekiwałem od ciebie niczego, jak tylko tego, żebyś chociaż raz spróbował ze mną współpracować. – głos zadrżał jak zbyt mocno szarpnięta struna, jego twarz wciąż pozostawała jednak gniewna i surowa. – Myślisz, że mam jakiś kompleks zbawcy? Że moje poczucie misji mi to wynagrodzi? Że będę mógł poczuć się lepiej, bo ci pomogłem? – rozsunął usta w krzywym, pełnym zgrozy grymasie. – Powiedz mi, Viktor, jak mógłbym ci teraz zaufać?
– Żal nigdy nie przynosi niczego dobrego. – odrzekł, rozciągając kąciki ust w smutnym uśmiechu, który sprawił, ze jako twarz złagodniała; był gotowy wybaczyć, więc mówił nie musisz mnie przepraszać, mówił to nie twoja wina, mówił nie powinieneś się tym dłużej przejmować, mówił – To niczego nie zmienia. – ostrożnie, nieświadomie, szczerze, bo patrząc na Viktora wciąż widział jeszcze tylko zaniepokojoną, pobladłą twarz dziecka, które poszukiwało w nim stabilnego oparcia.
Teraz, kiedy zaciskał palce na brzegach starego cymelium, wszystko to wydawało mu się czymś obcym i odrealnionym, tak, jak obca była twarz, która przyglądała mu się w milczeniu, zdjęta zmęczeniem, dla którego po raz pierwszy nie potrafił odnaleźć w sobie współczucia. Czuł, jak gniew wzbiera w jego żołądku i unosi się wzburzoną falą w górę przełyku, nabierając konkretnego kształtu i rozlewając się po ociężałych kończynach bezsilnością równie zdradliwą, co ta, którą czuł w obecności Fenrisa, z palcami zakrwawionymi od zdzierania paznokci na nierównej fakturze drewna, ramionami naprężonymi wyrzutem, z jakim uderzał o drzwi, krzyczał, nieświadomy spływających po policzkach łez, chociaż od godziny odpowiadało mu tylko milczenie, przerażające i bolesne.
– Myślisz? – rzucił rozeźlony, pozwalając, by z głębi gardła wydobyło się pojedyncze parsknięcie histerycznego śmiechu, w obliczu którego jego oczy nabrały ciemnej, butelkowej barwy, jakby ktoś nasączył je atramentem. – Ty siebie słyszysz w ogóle? – nagle nie mógł znieść jego obojętności, braku skruchy i delikatności gestów, które sprawiały, że wyglądał, jakby był tą sytuacją znużony, w każdej chwili gotowy zapaść się w miękki materac łóżka i opuścić rolety powiek – czuł przy nim, że jego własny, podłamany głos, drżące dłonie i zwierzę rozbudzonego w piersi gniewu stały się w jakiś sposób nieadekwatne, lecz było za późno by stłumić je na nowo w gawrze zimnokrwistego rozsądku, patrząc w oczy Viktora widział już bowiem już tylko puste, nieobecne spojrzenia Villuma Fiskera, dwie rozszerzone źrenice bezsilnego żalu, z jakim zakazana magia skierowała go w ciasne ramiona śmierci. Chyba tylko dlatego pozwolił, by chłopak wyjął mu z dłoni księgę, przyciskając ją ciasno do piersi, jakby obawiał się, że znów zostanie mu odebrana – gdy stracił jej ciężar, dotąd zalegający w rozsuniętych przedramionach, odniósł jednak wrażenie, że jego palce były rzeczywiście w jakiś sposób zbrukane, oczernione smołą okładki, brudne od krwi, których łaknęła rozwarta paszcza przypadkowo rozsuniętych stronnic. Zrobiło mu się niedobrze i wbrew sobie, w nagłym, gwałtownym atawizmie ojcowskiej podłości, pomyślał, że mógłby to wszystko ukrócić – powiadomić Kruczą Straż, zarekwirować książkę, upewnić się, że jej właściciel straci nie tylko miejsce wśród szerokich, drewnianych ław Instytutu, ale skonfrontuje się z konsekwencjami kary, jaka ciążyła na barkach każdego, kto moczył palce we wyżynającej się ciemnymi żyłami zarazie o oczach jasnych i mętnych jak świeże mleko; obecność podobnej myśli przerażała go, lecz podejrzliwy lęk, że dla Viktora mogło być już za późno, wypierał jej płomienną impulsywność.
– Nie. – odpowiedział głosem szorstkim i tubalnym, w bezczynnym paraliżu przyglądając się, jak przyjaciel traci oddech i pochyla się nieznacznie do przodu, tłumiąc w sobie instynkt troskliwego pragnienia, by uspokoić go dotykiem złożonej na ramieniu dłoni, polecić, by położył się na plecach i uniósł kolana, zamknął oczy i spróbował napełnić płuca spokojem pełnego wdechu – powolnego, głębokiego, przepływającego przez nos, po zaokrąglony łuk przepony, jednocześnie dojmująco świadom, że podobna inercja przyjdzie po niego bolesnym poczuciem winy, ciężarem nienawiści, której jarzmo potrafił tak brutalnie zrzucać na własne ramiona; ledwie drgnął, pozostając sztywno na swoim miejscu, nieruchomy niczym kariatyda o złowrogim, kamiennym spojrzeniu. Zdawało mu się, że jakaś obmierzłość w jego wnętrzu jątrzy się i rozrasta. – Jest ich więcej? – zacisnął zęby, ignorując gwizd stojącego na blacie czajnika oraz ciepło rozkręconych kaloryferów, które niespodziewanie uderzyło go falą nieznośnego gorąca. – Myślisz, że możesz wytłumaczyć mi się w ten sposób? Byłem, być może, zbyt pobłażliwy, ale nie jestem głupi. Pozwalałem ci kłamać niezliczoną ilość razy, ukrywać przede mną wszystko, czego nie chciałeś mówić na głos, pomijać tematy, które były dla ciebie nieprzyjemne, naiwnie udawałem, że nie widzę, jak wiele rzeczy robisz za moimi plecami. Ale tego – zwiesił głos, przenosząc ostrze spojrzenia na trzymaną w ramionach książkę – nie mogę ci wybaczyć. – dostrzegł w jego oczach błysk nadziei i odczuł ukłucie dyskomfortu, kiedy ta rozkruszyła się pod obuchem jego słów. Przez chwilę zapragnął mu wybaczyć. Przez chwilę pozwolił, by błagalne spojrzenie Villuma usunęło się na drugi plan.
– Wszystko, co dotąd robiłem, robiłem dla twojego dobra, żebyś poczuł się lepiej, żeby było ci łatwiej, podczas gdy ty w tajemnicy zajmowałeś się tym?! Na kim wykorzystywałeś te zaklęcia, co? Co jeszcze powinienem wiedzieć? Przez wszystkie te miesiące nie oczekiwałem od ciebie niczego, jak tylko tego, żebyś chociaż raz spróbował ze mną współpracować. – głos zadrżał jak zbyt mocno szarpnięta struna, jego twarz wciąż pozostawała jednak gniewna i surowa. – Myślisz, że mam jakiś kompleks zbawcy? Że moje poczucie misji mi to wynagrodzi? Że będę mógł poczuć się lepiej, bo ci pomogłem? – rozsunął usta w krzywym, pełnym zgrozy grymasie. – Powiedz mi, Viktor, jak mógłbym ci teraz zaufać?
Bezimienny
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:03
„To niczego nie zmienia.”
Słowa te ze świstem tną powietrze, wzbijają się w górę niczym tysiące drobnych ostrzy; Viktor nie może się przed nimi w żaden sposób uchronić, kiedy przebijają się przez bladą skórę i wdzierają w korytarze błękitnych żył, skąd szumiący potok krwi zanosi je do serca. Serca, które – wbrew pancerzowi z kamienia powiększającym się z każdym kolejnym dniem – podatne jest na wszelkie ataki, ulega złowieszczym prądom ściągającym je w dół, kurczy się i rozszerza z gwałtownością rozdzierającą pierś bólem. — Cieszę się… — uśmiech ambiwalentności drży na spierzchniętych wargach. Mogło być gorzej, tłumaczy sobie w myślach, mogłeś go przecież stracić. Ale rozczarowanie zdążyło już położyć swe obślizgłe macki na radości z ponownego spotkania. Taki już los nieszczęsnego Vårvika; ledwie ogarnie go błogość, a już pod powiekami zbierają się łzy.
Odwraca wzrok. Wstyd mu z powodu własnej zachłanności oraz naiwności – jakim prawem bowiem sądził, że miałby stać się dla Fenrissona kimś więcej? Jakim prawem część jego duszy pragnęła więcej, niż miał teraz?
Przypominają mu się słowa Klary i znów chce płakać.
Nigdy nie było łatwo mu prosić; proszenie było przyznaniem się do własnej niemocy, a ta z kolei czyniła go łatwym celem dla drapieżników. Ale przecież Viktor nie miał przed sobą drapieżnika, miał Safíra, swojego przyjaciela, miłość, osobę, która nigdy go nie zawiodła, której ufał bezgranicznie, dla której mógłby…
Rysa.
Stupor rozszerza źrenice, które całkowicie pochłaniają błękit tęczówek, czyniąc z oczu dwie studnie bez dna; wargi natomiast rozchylają się, jakby chciał coś powiedzieć, lecz żaden dźwięk nie wydobywa się z jego ust. A przecież nie miał przed sobą drapieżnika, miał Safíra, swojego przyjaciela, miłość, osobę, która zawiodła, kiedy najbardziej jej potrzebował, która zatrzasnęła przed nim drzwi ciemnego pokoju, gdzie ostre szpony magii zakazanej miały zaraz pochwycić kruche, rachityczne wręcz ciało i zainfekować go swoim jadem, barwiącym siatkę żył na heban, zasnuwał spojrzeniem srebrzystą mgłą bielma.
Pęknięcie.
Stoi nieruchomo pod ostrzałem Fenrissonowych oskarżeń, nie dlatego, że jest niezdolny do obrony, a dlatego, że nie chce odpowiadać mu tym samym ogniem; gradem zanurzonych w goryczy pocisków, zostawiających po sobie dziury – niedostrzegalne gołym okiem rany, którym długo nie będzie dane się zagoić. Przygryza wewnętrzna stronę policzka, wzrok ma szklisty.
(Ten kto bardziej kocha, jest zawsze stroną przegraną.)
Więc opuszcza gardę, w milczeniu przyjmując na siebie kolejne ciosy. Jednego tylko znieść nie może – kiedy przyjaciel sugeruje wręcz, że Viktor miałby kiedykolwiek użyć magii zakazanej na drugiej istocie. Wie, czym kieruje się Safír wypowiadając te słowa, wszakże był obok niego po tym, jak przed kilkoma tygodniami obmierzłość zabronionych zaklęć odebrała życie chłopcu z sierocińca. Wie, że cierpi, choć nigdy nie dałby tego poznać po sobie chociażby najdrobniejszym drgnieniem powieki; taki już jest jego ukochany, dusi swój własny ból w środku i przyjmuje na swe barki ciężar cudzych trosk (masz w sobie całą dobroć świata, najdroższy).
Łatwo było go kochać, gdy otaczał Vårvika swą opieką, służył ramieniem oraz obsypywał przepełnionymi życzliwością gestami; prawdziwą próbą dla jego miłości jest zmierzenie się z pożogą rozedrganych emocji, gotową wypalić tkanki, jeżeli zanadto się do niej zbliży.
(Złamane serce pragnie być uleczone przez tego, kto je złamał.)
Prosto byłoby teraz zatracić się we własnym nieszczęściu, skupić na przeżywaniu swoich krzywd i odejść; każdy w swoją stronę, każdy przekonany, że to ten drugi był w błędzie. Lecz Viktor – z całą młodzieńczą naiwnością oraz pasją – kocha Safíra, a więc nie chowa urazy. Tak zachowuje się człowiek, który został zraniony, powtarza sobie w przebłysku świadomości i ubolewa nad tym, że to do tego doprowadził.
Gwizd czajnika świdruje czaszkę Viktora, więc zirytowany sięga wreszcie ku kuchence, by przekręcić ten nieszczęsny kurek. Zapada gęsta cisza, w której toną nawet ich nierównomierne oddechy. Stoi do swego rozmówcy plecami, kiedy ręce bezwiednie opadają wzdłuż tułowia, jakby nie należały do niego, a księga wysuwa się z dłoni i upada na podłogę otwierając się okładką do góry.
Dźwięk tłuczonego szkła.
I wtedy – gdy tkwi zawieszony pomiędzy kuchennym blatem, a przyjacielem – coś dziwnego dzieje się z Viktorem. Nie można nazwać tego spokojem – cały bowiem drży. Nie jest to również emocjonalne odrętwienie – ma ochotę przycisnąć twarz do poduszki i krzyczeć w nią do utraty tchu. To dziwne uczucie narasta w nim z każdą sekundą, rozpaczliwie zmuszając go do działania.
Zatem działa.
— Chciałbym, żebyś wiedział wszystko, Safírze — głos się łamie, kiedy gorące krople przecierają szlaki na policzkach. Tym razem nie kwapi się, żeby je ukryć przed przyjacielem. Przyjacielem? Czy nadal może rościć sobie prawo do nazywania go w ten sposób? Ich relacja przypomina w tym momencie zamarzniętą taflę jeziora; stoją na jej środku, a Fenrisson, choć czuje niebezpieczne trzaśnięcia pod ich stopami, nie zamierza się ratować. To nic, Viktor go ocali przecież, tak, jak on niezliczone razy wcześniej był jego wybawcą. — Jakkolwiek to nie zabrzmi, nie chciałem nikogo skrzywdzić. Wręcz przeciwnie, myślałem, że może… że może mógłbym przekuć to w coś dobrego.
Podchodzi do Safíra, powoli, z pewną dozą lęku, że podłoga pod nimi miałaby się zaraz zapaść, jednak kiedy tylko znajduje się przy nim, kiedy tylko czuje jego gorący oddech na swej skórze, ujmuje jego twarz w dłonie; łagodnie w całej stanowczości, jaka mu pozostała i zmusza go, by spojrzał mu w oczy.
— Przepraszam.
Słowa te ze świstem tną powietrze, wzbijają się w górę niczym tysiące drobnych ostrzy; Viktor nie może się przed nimi w żaden sposób uchronić, kiedy przebijają się przez bladą skórę i wdzierają w korytarze błękitnych żył, skąd szumiący potok krwi zanosi je do serca. Serca, które – wbrew pancerzowi z kamienia powiększającym się z każdym kolejnym dniem – podatne jest na wszelkie ataki, ulega złowieszczym prądom ściągającym je w dół, kurczy się i rozszerza z gwałtownością rozdzierającą pierś bólem. — Cieszę się… — uśmiech ambiwalentności drży na spierzchniętych wargach. Mogło być gorzej, tłumaczy sobie w myślach, mogłeś go przecież stracić. Ale rozczarowanie zdążyło już położyć swe obślizgłe macki na radości z ponownego spotkania. Taki już los nieszczęsnego Vårvika; ledwie ogarnie go błogość, a już pod powiekami zbierają się łzy.
Odwraca wzrok. Wstyd mu z powodu własnej zachłanności oraz naiwności – jakim prawem bowiem sądził, że miałby stać się dla Fenrissona kimś więcej? Jakim prawem część jego duszy pragnęła więcej, niż miał teraz?
Przypominają mu się słowa Klary i znów chce płakać.
Nigdy nie było łatwo mu prosić; proszenie było przyznaniem się do własnej niemocy, a ta z kolei czyniła go łatwym celem dla drapieżników. Ale przecież Viktor nie miał przed sobą drapieżnika, miał Safíra, swojego przyjaciela, miłość, osobę, która nigdy go nie zawiodła, której ufał bezgranicznie, dla której mógłby…
Rysa.
Stupor rozszerza źrenice, które całkowicie pochłaniają błękit tęczówek, czyniąc z oczu dwie studnie bez dna; wargi natomiast rozchylają się, jakby chciał coś powiedzieć, lecz żaden dźwięk nie wydobywa się z jego ust. A przecież nie miał przed sobą drapieżnika, miał Safíra, swojego przyjaciela, miłość, osobę, która zawiodła, kiedy najbardziej jej potrzebował, która zatrzasnęła przed nim drzwi ciemnego pokoju, gdzie ostre szpony magii zakazanej miały zaraz pochwycić kruche, rachityczne wręcz ciało i zainfekować go swoim jadem, barwiącym siatkę żył na heban, zasnuwał spojrzeniem srebrzystą mgłą bielma.
Pęknięcie.
Stoi nieruchomo pod ostrzałem Fenrissonowych oskarżeń, nie dlatego, że jest niezdolny do obrony, a dlatego, że nie chce odpowiadać mu tym samym ogniem; gradem zanurzonych w goryczy pocisków, zostawiających po sobie dziury – niedostrzegalne gołym okiem rany, którym długo nie będzie dane się zagoić. Przygryza wewnętrzna stronę policzka, wzrok ma szklisty.
(Ten kto bardziej kocha, jest zawsze stroną przegraną.)
Więc opuszcza gardę, w milczeniu przyjmując na siebie kolejne ciosy. Jednego tylko znieść nie może – kiedy przyjaciel sugeruje wręcz, że Viktor miałby kiedykolwiek użyć magii zakazanej na drugiej istocie. Wie, czym kieruje się Safír wypowiadając te słowa, wszakże był obok niego po tym, jak przed kilkoma tygodniami obmierzłość zabronionych zaklęć odebrała życie chłopcu z sierocińca. Wie, że cierpi, choć nigdy nie dałby tego poznać po sobie chociażby najdrobniejszym drgnieniem powieki; taki już jest jego ukochany, dusi swój własny ból w środku i przyjmuje na swe barki ciężar cudzych trosk (masz w sobie całą dobroć świata, najdroższy).
Łatwo było go kochać, gdy otaczał Vårvika swą opieką, służył ramieniem oraz obsypywał przepełnionymi życzliwością gestami; prawdziwą próbą dla jego miłości jest zmierzenie się z pożogą rozedrganych emocji, gotową wypalić tkanki, jeżeli zanadto się do niej zbliży.
(Złamane serce pragnie być uleczone przez tego, kto je złamał.)
Prosto byłoby teraz zatracić się we własnym nieszczęściu, skupić na przeżywaniu swoich krzywd i odejść; każdy w swoją stronę, każdy przekonany, że to ten drugi był w błędzie. Lecz Viktor – z całą młodzieńczą naiwnością oraz pasją – kocha Safíra, a więc nie chowa urazy. Tak zachowuje się człowiek, który został zraniony, powtarza sobie w przebłysku świadomości i ubolewa nad tym, że to do tego doprowadził.
Gwizd czajnika świdruje czaszkę Viktora, więc zirytowany sięga wreszcie ku kuchence, by przekręcić ten nieszczęsny kurek. Zapada gęsta cisza, w której toną nawet ich nierównomierne oddechy. Stoi do swego rozmówcy plecami, kiedy ręce bezwiednie opadają wzdłuż tułowia, jakby nie należały do niego, a księga wysuwa się z dłoni i upada na podłogę otwierając się okładką do góry.
Dźwięk tłuczonego szkła.
I wtedy – gdy tkwi zawieszony pomiędzy kuchennym blatem, a przyjacielem – coś dziwnego dzieje się z Viktorem. Nie można nazwać tego spokojem – cały bowiem drży. Nie jest to również emocjonalne odrętwienie – ma ochotę przycisnąć twarz do poduszki i krzyczeć w nią do utraty tchu. To dziwne uczucie narasta w nim z każdą sekundą, rozpaczliwie zmuszając go do działania.
Zatem działa.
— Chciałbym, żebyś wiedział wszystko, Safírze — głos się łamie, kiedy gorące krople przecierają szlaki na policzkach. Tym razem nie kwapi się, żeby je ukryć przed przyjacielem. Przyjacielem? Czy nadal może rościć sobie prawo do nazywania go w ten sposób? Ich relacja przypomina w tym momencie zamarzniętą taflę jeziora; stoją na jej środku, a Fenrisson, choć czuje niebezpieczne trzaśnięcia pod ich stopami, nie zamierza się ratować. To nic, Viktor go ocali przecież, tak, jak on niezliczone razy wcześniej był jego wybawcą. — Jakkolwiek to nie zabrzmi, nie chciałem nikogo skrzywdzić. Wręcz przeciwnie, myślałem, że może… że może mógłbym przekuć to w coś dobrego.
Podchodzi do Safíra, powoli, z pewną dozą lęku, że podłoga pod nimi miałaby się zaraz zapaść, jednak kiedy tylko znajduje się przy nim, kiedy tylko czuje jego gorący oddech na swej skórze, ujmuje jego twarz w dłonie; łagodnie w całej stanowczości, jaka mu pozostała i zmusza go, by spojrzał mu w oczy.
— Przepraszam.
Safír Fenrisson
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:04
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Uderzyła go ponura, bolesna świadomość, że go zawiódł – odwracał wzrok od jątrzącej się rany, pozwalając, by napuchła pąsowym obrzękiem zakażenia, objęta zgorzelą przekleństwa, przed którym miał go chronić, któremu pozwolił tymczasem rozwijać się w cieniu swojej obecności, piąć się jak winorośl po północnej fasadzie kamienicy. Podświadomie trzymał w sobie jeszcze nadzieję, że Viktor mu zaprzeczy, wyjaśni, spróbuje odciąć się od asumpcji przyczajonych w jego oskarżycielskich słowach, zapewni, że to nie jego własność, przedstawi scenariusz, który nie jawiłby się nastrojem tak mrocznym i pełnym zgrozy, co ten obecny – nawet jeśli nie był pewien, czy potrafiłby mu uwierzyć, przyjąć z milczącym skinieniem głowy wyjaśnienie błahe i wykrętne; prawdopodobnie nie byłby w stanie, lecz wydawało mu się, że zdrada nie bolałaby wówczas tak bardzo. Zawiódł go tak, jak w przeszłości zawiódł ufną wiarę Villuma, nad którym roztaczać miał egidę swej opieki i zawiódł potrzeby Rasmusa, którego śmierć ciążyła mu na ramionach do dzisiaj, niczym ciężkie jarzmo pociągowego wołu, nigdy nie rozkutego ze swej powinności, zawiódł ojca i matkę, ich oczekiwania, wiarę i miłość, zawiódł siebie samego, bo nie potrafił być tamtym dobrym, czułym człowiekiem, spoglądającym na świat przez zaróżowione miłością okulary, za jakiego uważał się w młodości. Życie było okrutne, ale o tym nigdy nie mówił na głos, skracając swoje własne na tysiąc bezmyślnych, rozpaczliwych sposobów – na każde piękne zwierzę przypadało zwierzę rozpłatane szczękami ludzkiego okrucieństwa, na każde kochane, szczęśliwe dziecko przypadało dziecko porzucone, okaleczone i martwe, na każdego życzliwego nieznajomego przypadał taki, który obnażał swe kły i łamał kruche pręty bezpieczeństwa, ale o tym nigdy nie mówił na głos. Pragnął sprzedać swym bliskim świat, który był piękny i ciepły, więc prowadził ich za rękę przez zatęchłą gardziel ciemnego korytarza i opowiadał tylko o tym, jak silne były podtrzymujące domostwo fundamenty, stawał u progu pogorzeliska i mówił wciąż z tą samą, przebrzmiewającą w głosie wiarą: to miejsce mogłoby być piękne. To okrutne, przerażające miejsce, zamieszkiwane przez ludzi o zakurzonych twarzach i duszach przekłutych jak balon, pielgrzymów niosących na barkach milczącą klęskę, przetrzymujące w swych trzewiach kardynalność niewybaczalnych grzechów oraz zbrodnie broczące grunt krwią setek ludzkich generacji. Mógłbyś uczynić to miejsce pięknym.
Dzisiaj czuł, że przestawał w to wierzyć; ten teatr masek, który podtrzymywał przez całe życie, hołubione w sercu przeświadczenie – nie zauważył, kiedy stało się fałszywe i pokryte białym kutnerem pleśni – że dobre intencje były ważniejsze, niż rzeczywiście popełnione czyny, że każdy zasługiwał na przebaczenie, drugą, trzecią, szóstą, osiemnastą szansę, by naprostować swoje błędy i wybielić popełnione grzechy (zawsze był w tej myśli bezładny, bo chociaż przebaczał często i bezpodstawnie, ojcu nie odpuścił przewinień nigdy, trzymając go w upartym, duszącym uścisku swej nienawiści, tym silniejszym, im dalej się od niego znajdował, bo nie potrafił przyznać się, że nawet w wieku trzydziestu czterech lat wciąż bał się jego surowego, rozeźlonego głosu i dłoni złowrogo zaciśniętej w pięść). Coś w jego świadomości pękło, rozsuwając się po jej powierzchni rysą wyraźnego rozłamania, już nie cienką pajęczyną tłumionego rozdrażnienia, ale rzeczywistym gniewem, tak obcym w jego ciele, że zdawał się pożerać je od środka, stopniowo przesycać żal, smutek i bezsilne rozczarowanie, obezwładniać umysł jak choroba, której objawów nie dało się dłużej tłumić paliatywną terapią.
– Kiedy byś mi powiedział, gdybym dzisiaj nie dowiedział się o tym sam? – jego głos był surowy i chłodny, chociaż starał się utrzymać go na orbicie miarowej głośności. – Jakbyś krzyczał z bólu przy przemianie? Jakby spod skóry zaczęły wypełzać ci czarne żyły, wtedy? Wtedy bym się dowiedział? – z trudem hamował swój ton, lecz nawet wówczas brzmiał on drwiąco i szorstko, napierając na gardło nerwowym uciskiem, jakby w jego krtani ugrzęzło zwierzę, które rozpaczliwie pragnęło wydostać się na zewnątrz i było gotowe rozpłatać tkankę przełyku, by to zrobić. Dopiero kolejne słowa Vårvik szarpnęły nim jednak w prawdziwej zgrozie, głębszej niż ta, jaką odczuwał w obliczu jego milczenia i prawdziwszej, niż uczucie, które targnęło się na jego opanowanie, gdy po raz pierwszy zatrzymał dłonie na fakturze ciemnej okładki, leżącej teraz na podłodze, grzbietem ku górze, jak jakieś smutne, przetrącone zwierzę. – Nie rób ze mnie idioty, Viktor, być może nie posiadam twoich zdolności, ale jestem świadomy, jak działają te zaklęcia. Wiem, że nie sposób rzucać ich w przestrzeń. – to, ponad wszystko, co wiązało się z dzisiejszym odkryciem, przerażało go chyba najbardziej – świadomość, że inkantacje, które odczytywał z pożółkłych stron tego obmierzłego, przesiąkniętego zarazą cymelium, musiały mieć jakiś cel, obiekt, na którym mogłyby się zatrzymać. – Nic dobrego nie mogłoby nigdy z tego wyniknąć. – odrzekł kategorycznie, czując, jak jego własne ciało sztywniało, gdy chłopak podszedł powoli w jego stronę; cudzy oddech, zalegający miękko na jego skórze, nagle wydał mu się nie do zniesienia. Nieświadomie pozwolił, by Viktor wyciągnął ręce w jego stronę, lecz gdy tylko dotknął nimi jego twarzy, cofnął się gwałtownie, jakby ten dotyk lub te słowa fizycznie go zabolały, przebiły płótno skóry i wgryzły się drzazgą we wrażliwą tkankę serca. Nienawidził się w ten sposób – gniewnego i surowego, ze spojrzeniem gorejącym intensywnością płomiennych emocji, krtanią zaciskającą się tkliwością cierpliwie wstrzymywanej słabości; nigdy nie przypominał Fenrisa bardziej, niż w złości. Czuł, jak dudnienie w piersi wzmaga się tętentem przyśpieszonego rytmu, co gorsza, czuł również, że na jego twarzy, w miejsce gniewu, poczęła rozrysowywać się bezsilność i pełna żalu uraza, która przeszkliła spojrzenie wilgocią dławionych pod powiekami łez – z trudem przełknął ślinę, odwracając wzrok, by dopiero po chwili milczenia odzyskać wcześniejsze opanowanie i wyrwać z głębi gardła słowa, które obcierały go w podniebienie.
– Twoje przeprosiny nie mają dla mnie znaczenia. – zawyrokował spokojnym, zdrętwiałym głosem. – Pozbędziemy się dzisiaj tej księgi. Nie będę dłużej prosił, żebyś się zmienił, nie będę namawiał cię do poprawy. Moja rola kończy się tutaj, na tej przysłudze. Będziesz musiał poszukać kogoś innego, żeby się rozgrzeszał, rozweselał i pouczał. – westchnął cicho, po czym uniósł powoli brodę, by ponownie spojrzeć mu w oczy. – Nie wiem, czego szukasz, ale ja nie pomogę ci kopać własnego grobu.
Dzisiaj czuł, że przestawał w to wierzyć; ten teatr masek, który podtrzymywał przez całe życie, hołubione w sercu przeświadczenie – nie zauważył, kiedy stało się fałszywe i pokryte białym kutnerem pleśni – że dobre intencje były ważniejsze, niż rzeczywiście popełnione czyny, że każdy zasługiwał na przebaczenie, drugą, trzecią, szóstą, osiemnastą szansę, by naprostować swoje błędy i wybielić popełnione grzechy (zawsze był w tej myśli bezładny, bo chociaż przebaczał często i bezpodstawnie, ojcu nie odpuścił przewinień nigdy, trzymając go w upartym, duszącym uścisku swej nienawiści, tym silniejszym, im dalej się od niego znajdował, bo nie potrafił przyznać się, że nawet w wieku trzydziestu czterech lat wciąż bał się jego surowego, rozeźlonego głosu i dłoni złowrogo zaciśniętej w pięść). Coś w jego świadomości pękło, rozsuwając się po jej powierzchni rysą wyraźnego rozłamania, już nie cienką pajęczyną tłumionego rozdrażnienia, ale rzeczywistym gniewem, tak obcym w jego ciele, że zdawał się pożerać je od środka, stopniowo przesycać żal, smutek i bezsilne rozczarowanie, obezwładniać umysł jak choroba, której objawów nie dało się dłużej tłumić paliatywną terapią.
– Kiedy byś mi powiedział, gdybym dzisiaj nie dowiedział się o tym sam? – jego głos był surowy i chłodny, chociaż starał się utrzymać go na orbicie miarowej głośności. – Jakbyś krzyczał z bólu przy przemianie? Jakby spod skóry zaczęły wypełzać ci czarne żyły, wtedy? Wtedy bym się dowiedział? – z trudem hamował swój ton, lecz nawet wówczas brzmiał on drwiąco i szorstko, napierając na gardło nerwowym uciskiem, jakby w jego krtani ugrzęzło zwierzę, które rozpaczliwie pragnęło wydostać się na zewnątrz i było gotowe rozpłatać tkankę przełyku, by to zrobić. Dopiero kolejne słowa Vårvik szarpnęły nim jednak w prawdziwej zgrozie, głębszej niż ta, jaką odczuwał w obliczu jego milczenia i prawdziwszej, niż uczucie, które targnęło się na jego opanowanie, gdy po raz pierwszy zatrzymał dłonie na fakturze ciemnej okładki, leżącej teraz na podłodze, grzbietem ku górze, jak jakieś smutne, przetrącone zwierzę. – Nie rób ze mnie idioty, Viktor, być może nie posiadam twoich zdolności, ale jestem świadomy, jak działają te zaklęcia. Wiem, że nie sposób rzucać ich w przestrzeń. – to, ponad wszystko, co wiązało się z dzisiejszym odkryciem, przerażało go chyba najbardziej – świadomość, że inkantacje, które odczytywał z pożółkłych stron tego obmierzłego, przesiąkniętego zarazą cymelium, musiały mieć jakiś cel, obiekt, na którym mogłyby się zatrzymać. – Nic dobrego nie mogłoby nigdy z tego wyniknąć. – odrzekł kategorycznie, czując, jak jego własne ciało sztywniało, gdy chłopak podszedł powoli w jego stronę; cudzy oddech, zalegający miękko na jego skórze, nagle wydał mu się nie do zniesienia. Nieświadomie pozwolił, by Viktor wyciągnął ręce w jego stronę, lecz gdy tylko dotknął nimi jego twarzy, cofnął się gwałtownie, jakby ten dotyk lub te słowa fizycznie go zabolały, przebiły płótno skóry i wgryzły się drzazgą we wrażliwą tkankę serca. Nienawidził się w ten sposób – gniewnego i surowego, ze spojrzeniem gorejącym intensywnością płomiennych emocji, krtanią zaciskającą się tkliwością cierpliwie wstrzymywanej słabości; nigdy nie przypominał Fenrisa bardziej, niż w złości. Czuł, jak dudnienie w piersi wzmaga się tętentem przyśpieszonego rytmu, co gorsza, czuł również, że na jego twarzy, w miejsce gniewu, poczęła rozrysowywać się bezsilność i pełna żalu uraza, która przeszkliła spojrzenie wilgocią dławionych pod powiekami łez – z trudem przełknął ślinę, odwracając wzrok, by dopiero po chwili milczenia odzyskać wcześniejsze opanowanie i wyrwać z głębi gardła słowa, które obcierały go w podniebienie.
– Twoje przeprosiny nie mają dla mnie znaczenia. – zawyrokował spokojnym, zdrętwiałym głosem. – Pozbędziemy się dzisiaj tej księgi. Nie będę dłużej prosił, żebyś się zmienił, nie będę namawiał cię do poprawy. Moja rola kończy się tutaj, na tej przysłudze. Będziesz musiał poszukać kogoś innego, żeby się rozgrzeszał, rozweselał i pouczał. – westchnął cicho, po czym uniósł powoli brodę, by ponownie spojrzeć mu w oczy. – Nie wiem, czego szukasz, ale ja nie pomogę ci kopać własnego grobu.
Bezimienny
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:04
Stało się.
Jakaś część podświadomości Viktora – ta skrywana głęboko nie tylko przed światem, lecz i wypierana przez niego samego – od dawna podejrzewała, że ich relacja skazana jest na koniec. Teraz jej złowieszczy rechot odbija się echem pod kopułą czaszki młodego galdra, a towarzyszy mu plugastwo szyderstwa.
Nikogo nie umiesz przy sobie zatrzymać. Jesteś dla wszystkim ciężarem, nie widzisz tego? Z czasem wszyscy się od ciebie odwrócą, mówi głos w głowie, a on wierzy.
— Nigdy — odpowiada mu, zbierając w sobie wystarczająco odwagi, by spojrzeć mu w oczy. Wiele kosztuje go to wyznanie, rozedrgane nogi z trudem utrzymują ciało. — Nigdy byś się nie dowiedział. Gdyby sprawy potoczyły się tak daleko... — to nie zobaczyłbyś mnie więcej, myśli, lecz słowa te wydają się zbyt okrutne, by wypowiedzieć je na głos. W tym miejscu więc kończy swoją wypowiedź i patrzy na przyjaciela, na najmilszą mu twarz ściągniętą teraz gniewem.
— Oczywiście, że nie rzucałem ich w przestrzeń — unosi brodę do góry, dumnie i bezwstydnie, bowiem – choć było to infantylne przekonanie – nie pozostaje mu nic więcej, niż butność, gdy wszystko wokół trawi pożoga konfliktu; gdy ogień z wolna zajmuje nielakierowane meble i wspina się po kwiecistej draperii, zamyka ich w kręgu i dusi dymem, podburzając przeciwko sobie. — Ćwiczyłem na szczurach poległych obok trutki rozrzuconej w piwnicy, na dogorywających na poboczach burych kotach, o które nikt się nie upomni, na pisklętach z przetrąconymi karkami, bo zbyt wcześnie wyrzucono je z gniazda. Próbowałem jedynie zwrócić to, co im odebrano, tchnąć w nich na nowo życie, a gdyby mi się udało, sprowadziłbym tu z powrotem moją matkę i zapytałbym, dlaczego mnie, kurwa, okłamała i zamiast do pracy, poszła rzucić się z fiordu. Gdyby tylko mi się udało, mógłbym... mógłbym... — urywa, bezskutecznie starając się otrzeć łzy rękawem swetra, ale tych jest zbyt wiele; ulega im zatem, a na mokrym licu pojawia się pozbawiony radości, za to przepełniony goryczą uśmiech – żałosny grymas równie żałosnego człowieka, starającego się za wszelką cenę zamanifestować swą siłę, podczas gdy jedynym, co mu wychodziło, była groteska. — Nigdy się nie udało. Nigdy. Bo to — wskazuje na księgę spoczywającą żałośnie na kuchennym linoleum — to wymaga ode mnie poświęceń, na które nie chcę się godzić. Nie chcę krzywdzić, ale boję się, że jeżeli teraz z tym nie skończę, to w któregoś dnia... któregoś dnia byłbym w stanie to zrobić… Bo coraz mniej we mnie woli, a więcej desperacji, żeby przypomnieć sobie jej głos...
Mówi szeptem, lecz jest on donośniejszy niźli okrzyki rozjuszonego tłumu zlewające się w kakofonię, bardziej rozpaczliwy niż błagania tonącego, rozdziera mocniej niż uderzenie gromu; oto zdradził jedno ze swych największych pragnień, obmierzłych sekretów dotychczas tak skrzętnie ukrywane przed dociekliwymi spojrzeniami, obnażył jątrzące się rany traum, przyznał się do lęków wyrywających mu sen.
Safír jednak wzgardza konfidencjonalnością; odsuwa się gwałtownie, szorstko i bezlitośnie, a Viktor patrzy na swoje puste dłonie z całą nienawiścią, jaką jest w stanie z siebie wykrzesać; pragnie je odciąć, palec po palcu – wie, że będzie to mniej bolesne niż świadomość, jakie obrzydzenie wywołuje. Wreszcie bezwiednie opuszcza je wzdłuż ciała, przysięgając sobie, że nigdy już nikogo nie dotknie; nie w ten sposób, zdradzający jak efemerydalną jest istotą, że – jeżeli nie przywdzieje błękitnego fraka i żółtej kamizelki – wzniesie wokół siebie mur; ściany z twardej skały, wokół których wykopie fosę opryskliwości. I będzie w tej swojej twierdzy sam, ale bezpieczny, nie zrani nikogo i nikt nie zrani jego.
— Wiem, że nie dasz mi tego, czego szukam — mówi, nie podnosząc wzroku — Bądź spokojny, nie będę nawet o to zabiegał.
Nie powie mu, nie będzie miał zresztą okazji; Fenrisson, ubierając swą niechęć w piękne słowa, oświadczył mu przecież, że nie chce go w swoim życiu. Zdusi w sobie tę miłość, stłumi tak, jak każdej nocy tłumił poduszką płacz, wygłuszy płaszczem nocy, pozostawi tylko dla siebie. Tak będzie lepiej, dla nich obu.
Wychodzą z kawalerki w posępnym milczeniu. Viktor, przyciskając do piersi plecak z księgą, ma cichą nadzieję, że pod jego nieobecność kamienicę rzeczywiście strawi ogień, że nie będzie musiał do niej wracać, do tego przeklętego miejsca nasiąkniętego wspomnieniami.
Bo kiedy tylko Safír po raz ostatni przekroczył próg midgardzkiego mieszkania, przestaje być ono dla Viktora domem.
Jakaś część podświadomości Viktora – ta skrywana głęboko nie tylko przed światem, lecz i wypierana przez niego samego – od dawna podejrzewała, że ich relacja skazana jest na koniec. Teraz jej złowieszczy rechot odbija się echem pod kopułą czaszki młodego galdra, a towarzyszy mu plugastwo szyderstwa.
Nikogo nie umiesz przy sobie zatrzymać. Jesteś dla wszystkim ciężarem, nie widzisz tego? Z czasem wszyscy się od ciebie odwrócą, mówi głos w głowie, a on wierzy.
— Nigdy — odpowiada mu, zbierając w sobie wystarczająco odwagi, by spojrzeć mu w oczy. Wiele kosztuje go to wyznanie, rozedrgane nogi z trudem utrzymują ciało. — Nigdy byś się nie dowiedział. Gdyby sprawy potoczyły się tak daleko... — to nie zobaczyłbyś mnie więcej, myśli, lecz słowa te wydają się zbyt okrutne, by wypowiedzieć je na głos. W tym miejscu więc kończy swoją wypowiedź i patrzy na przyjaciela, na najmilszą mu twarz ściągniętą teraz gniewem.
— Oczywiście, że nie rzucałem ich w przestrzeń — unosi brodę do góry, dumnie i bezwstydnie, bowiem – choć było to infantylne przekonanie – nie pozostaje mu nic więcej, niż butność, gdy wszystko wokół trawi pożoga konfliktu; gdy ogień z wolna zajmuje nielakierowane meble i wspina się po kwiecistej draperii, zamyka ich w kręgu i dusi dymem, podburzając przeciwko sobie. — Ćwiczyłem na szczurach poległych obok trutki rozrzuconej w piwnicy, na dogorywających na poboczach burych kotach, o które nikt się nie upomni, na pisklętach z przetrąconymi karkami, bo zbyt wcześnie wyrzucono je z gniazda. Próbowałem jedynie zwrócić to, co im odebrano, tchnąć w nich na nowo życie, a gdyby mi się udało, sprowadziłbym tu z powrotem moją matkę i zapytałbym, dlaczego mnie, kurwa, okłamała i zamiast do pracy, poszła rzucić się z fiordu. Gdyby tylko mi się udało, mógłbym... mógłbym... — urywa, bezskutecznie starając się otrzeć łzy rękawem swetra, ale tych jest zbyt wiele; ulega im zatem, a na mokrym licu pojawia się pozbawiony radości, za to przepełniony goryczą uśmiech – żałosny grymas równie żałosnego człowieka, starającego się za wszelką cenę zamanifestować swą siłę, podczas gdy jedynym, co mu wychodziło, była groteska. — Nigdy się nie udało. Nigdy. Bo to — wskazuje na księgę spoczywającą żałośnie na kuchennym linoleum — to wymaga ode mnie poświęceń, na które nie chcę się godzić. Nie chcę krzywdzić, ale boję się, że jeżeli teraz z tym nie skończę, to w któregoś dnia... któregoś dnia byłbym w stanie to zrobić… Bo coraz mniej we mnie woli, a więcej desperacji, żeby przypomnieć sobie jej głos...
Mówi szeptem, lecz jest on donośniejszy niźli okrzyki rozjuszonego tłumu zlewające się w kakofonię, bardziej rozpaczliwy niż błagania tonącego, rozdziera mocniej niż uderzenie gromu; oto zdradził jedno ze swych największych pragnień, obmierzłych sekretów dotychczas tak skrzętnie ukrywane przed dociekliwymi spojrzeniami, obnażył jątrzące się rany traum, przyznał się do lęków wyrywających mu sen.
Safír jednak wzgardza konfidencjonalnością; odsuwa się gwałtownie, szorstko i bezlitośnie, a Viktor patrzy na swoje puste dłonie z całą nienawiścią, jaką jest w stanie z siebie wykrzesać; pragnie je odciąć, palec po palcu – wie, że będzie to mniej bolesne niż świadomość, jakie obrzydzenie wywołuje. Wreszcie bezwiednie opuszcza je wzdłuż ciała, przysięgając sobie, że nigdy już nikogo nie dotknie; nie w ten sposób, zdradzający jak efemerydalną jest istotą, że – jeżeli nie przywdzieje błękitnego fraka i żółtej kamizelki – wzniesie wokół siebie mur; ściany z twardej skały, wokół których wykopie fosę opryskliwości. I będzie w tej swojej twierdzy sam, ale bezpieczny, nie zrani nikogo i nikt nie zrani jego.
— Wiem, że nie dasz mi tego, czego szukam — mówi, nie podnosząc wzroku — Bądź spokojny, nie będę nawet o to zabiegał.
Nie powie mu, nie będzie miał zresztą okazji; Fenrisson, ubierając swą niechęć w piękne słowa, oświadczył mu przecież, że nie chce go w swoim życiu. Zdusi w sobie tę miłość, stłumi tak, jak każdej nocy tłumił poduszką płacz, wygłuszy płaszczem nocy, pozostawi tylko dla siebie. Tak będzie lepiej, dla nich obu.
Wychodzą z kawalerki w posępnym milczeniu. Viktor, przyciskając do piersi plecak z księgą, ma cichą nadzieję, że pod jego nieobecność kamienicę rzeczywiście strawi ogień, że nie będzie musiał do niej wracać, do tego przeklętego miejsca nasiąkniętego wspomnieniami.
Bo kiedy tylko Safír po raz ostatni przekroczył próg midgardzkiego mieszkania, przestaje być ono dla Viktora domem.
Safír Fenrisson
Re: 08.12.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 16:04
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Jakaś część jego serca zapragnęła się poddać, rozluźnić uchwyt na napiętej smyczy gniewu, której parciany materiał pozostawiał czerwień bolesnego obtarcia po wewnętrznych stronach dłoni, zerwać nić spojrzenia, pochylić głowę i wybaczyć – mógłby położyć ciepło łagodności na jego zesztywniałym karku, ująć rozedrgane palce i zatrzymać je blisko przy swojej piersi, zetrzeć brzegiem kciuka spływające po policzkach krople łez, zaszywające się nieśmiało w kącikach ust. Sądził dotąd, że był w stanie wytrzymać wszystko, owinąć błędy, przewinienia i ostre słowa w ciepły pled przebaczającego wsparcia, ścierać urazę, nim ta zdążyłaby zebrać się warstwą kurzu na pustym parapecie jaźni, wyciągać rękę i znajdować na niej wciąż nowe ugryzienia – tym razem stanął o krok za daleko, powiedział o słowo zbyt wiele, by móc ze spokojem wypełnić płuca powietrzem, posłać mu troskliwe spojrzenie i powrócić na miarowy ton swej ustawicznej, przyuczonej doświadczeniem życzliwości. Nie potrafił go rozgrzeszyć; nie był pewien, czy kiedykolwiek jeszcze mógłby.
– Nigdy. – powtórzył za nim – powoli i szorstko, nie panując nad nerwowym tikiem mimiki, która sprawiła, że lewy kącik ust drgnął wyraźnie, przecinając płótno twarzy krótkim paroksyzmem wzburzonych emocji. Dlaczego mi nie powiedziałeś?, chciał go zapytać, ale słowa utknęły w głębi gardła – świadomością, że nie powinien artykułować ich na głos bądź szemrającą podskórnie obawą przed tym, jaką odpowiedź mógłby od niego otrzymać; uniósł lekko brodę, spoglądając mu w oczy, lecz zieleń jego tęczówek zmętniała, nasycając się osobliwym odcieniem szarości, jakby ktoś dmuchnął mu w twarz ziemistym pyłem, żłobiącym maskę fizjonomii, nagle coraz słabiej zmierzwionej złością, coraz bardziej przesyconej jednak niemocą, smutkiem, rozczarowaniem. Patrzył w jasne, błękitne oczy Viktora i dostrzegał w nich oczy Villuma o podobnie klarownym odcieniu, pośmiertnie zmatowiałym, pozbawionym połysku – widział je jeszcze wiele razy po jego śmierci, tamten pusty, dziecięcy wzrok, odzwierciedlający kliszę strachu i niewinnego zaskoczenia; żałował, że pokazano mu jego ciało, zapadnięty tors i rachityczne, rozciągnięte na metalowym stole kończyny, twarz i żebra naznaczone pierwszymi plamami sinoczerwonych wybroczyn, różanych wykwitów na bladym płótnie nienaturalnie wygładzonej skóry – nie mógł zacisnąć powiek ani patrzeć zbyt długo w jedno miejsce, bo przed oczami miał tylko wyobrażenie jego przedwczesnej śmierci. Nigdy nie pozbył się wrażenia, że była jego winą i tym razem również na ramiona opadł mu dołujący ciężar żalu; mógł przecież być dla niego czymś więcej, stanowić lepsze oparcie.
Słuchał tymczasem wyjaśnień ze ściągniętą twarzą, na którą stopniowo wkradał się cień zgrozy, wytrącone z umysłu przerażenie, rozrysowujące się krakerulą niedowierzania, pęczniejącego w miarę, jak kolejne słowa ocierały się z chrobotem o jego świadomość, rozkładając przed oczami obraz dużo gorszy i bardziej skomplikowany niż ten, któremu dotąd się przyglądał; uleganie śmierci niosło za sobą ból rozjątrzonej przestrzeliny sumienia, przeciwstawianie się jej – jedynie rozczarowanie, znojne i gorzkie. Czy to nie okrutne, przywracać do życia kogoś, kto umyślnie się z nim pożegnał?
– Przykro mi, Viktor. – odparł w końcu, ściszonym głosem. – Ze śmiercią nie powinno się walczyć w ten sposób, to do niczego nie prowadzi. Wiem, że to trudne… pogodzić się z czymś takim, ale martwi nie należą już do tego świata, przywracanie ich siłą może przynieść jedynie cierpienie. – pomyślał o swojej matce, o tym, jak jej umysł stopniowo kruszył się i czezł, a skóra stawała się blada, pomarszczona i zapadnięta; pamiętał, że pod koniec życia prawie nie mogła już mówić, lecz najbardziej uderzyło go jej pismo – zawsze pisała piękną kaligrafią, a kiedy któregoś wieczoru spojrzał na jej notatki, powyginane krzywo litery, zsuwające się z linii zeszytu, poczuł, jak coś w jego piersi pękło i rozłamało na dwie, nierówne połowy; ojciec mawiał, że miała dobrą śmierć, a on nigdy nie potrafił mu uwierzyć. – To nie jest… zdrowe. Twój smutek nie usprawiedliwia wszystkich złych rzeczy, które robisz. – przełknął ślinę, a wraz z nią cały swój żal, skruchę i nienawiść, walczące o oddech przeświadczenie, że powinien go przeprosić, zetrzeć łzy, objąć w troskliwie wyciągniętych ramionach; własna asertywność wydawała mu się przede wszystkim okrutna, lecz tym razem nie mógł pozwolić sobie na nic innego.
Przyglądał mu się w milczeniu, gdy dłonie zsunęły się w końcu bezwładnie wzdłuż ciała, a dłonie znów sięgnęły ku księdze, która spoczywała dotąd łagodnie na kuchennej podłodze, po czym wsunęły ją w bezpieczny otwór plecaka – nie przyznał się, że serce mrowiło go za mostkiem, gdy palce Viktora po raz kolejny zetknęły się z ciemnym materiałem okładki, że sposób, w jaki chłopak przycisnął torbę do piersi, sprawił, że świadomość jej zawartości rozjątrzyła się w nim na nowo, podchodząc obmierzłą falą mdłości pod ściśnięte wzburzeniem gardło. Zmęczenie spłynęło na niego dopiero, gdy przekroczył próg – nagłe tchnienie słabości, bezsilność, która przysiadła na karku, wszczepiając się szponami w zdrętwiałe niepokojem ramiona, stłumiona rozpacz ponurej wiedzy, że szczęśliwe zakończenie wciąż było tylko odległym horyzontem, płaskim i niedosięgnionym.
Safír i Viktor z tematu
– Nigdy. – powtórzył za nim – powoli i szorstko, nie panując nad nerwowym tikiem mimiki, która sprawiła, że lewy kącik ust drgnął wyraźnie, przecinając płótno twarzy krótkim paroksyzmem wzburzonych emocji. Dlaczego mi nie powiedziałeś?, chciał go zapytać, ale słowa utknęły w głębi gardła – świadomością, że nie powinien artykułować ich na głos bądź szemrającą podskórnie obawą przed tym, jaką odpowiedź mógłby od niego otrzymać; uniósł lekko brodę, spoglądając mu w oczy, lecz zieleń jego tęczówek zmętniała, nasycając się osobliwym odcieniem szarości, jakby ktoś dmuchnął mu w twarz ziemistym pyłem, żłobiącym maskę fizjonomii, nagle coraz słabiej zmierzwionej złością, coraz bardziej przesyconej jednak niemocą, smutkiem, rozczarowaniem. Patrzył w jasne, błękitne oczy Viktora i dostrzegał w nich oczy Villuma o podobnie klarownym odcieniu, pośmiertnie zmatowiałym, pozbawionym połysku – widział je jeszcze wiele razy po jego śmierci, tamten pusty, dziecięcy wzrok, odzwierciedlający kliszę strachu i niewinnego zaskoczenia; żałował, że pokazano mu jego ciało, zapadnięty tors i rachityczne, rozciągnięte na metalowym stole kończyny, twarz i żebra naznaczone pierwszymi plamami sinoczerwonych wybroczyn, różanych wykwitów na bladym płótnie nienaturalnie wygładzonej skóry – nie mógł zacisnąć powiek ani patrzeć zbyt długo w jedno miejsce, bo przed oczami miał tylko wyobrażenie jego przedwczesnej śmierci. Nigdy nie pozbył się wrażenia, że była jego winą i tym razem również na ramiona opadł mu dołujący ciężar żalu; mógł przecież być dla niego czymś więcej, stanowić lepsze oparcie.
Słuchał tymczasem wyjaśnień ze ściągniętą twarzą, na którą stopniowo wkradał się cień zgrozy, wytrącone z umysłu przerażenie, rozrysowujące się krakerulą niedowierzania, pęczniejącego w miarę, jak kolejne słowa ocierały się z chrobotem o jego świadomość, rozkładając przed oczami obraz dużo gorszy i bardziej skomplikowany niż ten, któremu dotąd się przyglądał; uleganie śmierci niosło za sobą ból rozjątrzonej przestrzeliny sumienia, przeciwstawianie się jej – jedynie rozczarowanie, znojne i gorzkie. Czy to nie okrutne, przywracać do życia kogoś, kto umyślnie się z nim pożegnał?
– Przykro mi, Viktor. – odparł w końcu, ściszonym głosem. – Ze śmiercią nie powinno się walczyć w ten sposób, to do niczego nie prowadzi. Wiem, że to trudne… pogodzić się z czymś takim, ale martwi nie należą już do tego świata, przywracanie ich siłą może przynieść jedynie cierpienie. – pomyślał o swojej matce, o tym, jak jej umysł stopniowo kruszył się i czezł, a skóra stawała się blada, pomarszczona i zapadnięta; pamiętał, że pod koniec życia prawie nie mogła już mówić, lecz najbardziej uderzyło go jej pismo – zawsze pisała piękną kaligrafią, a kiedy któregoś wieczoru spojrzał na jej notatki, powyginane krzywo litery, zsuwające się z linii zeszytu, poczuł, jak coś w jego piersi pękło i rozłamało na dwie, nierówne połowy; ojciec mawiał, że miała dobrą śmierć, a on nigdy nie potrafił mu uwierzyć. – To nie jest… zdrowe. Twój smutek nie usprawiedliwia wszystkich złych rzeczy, które robisz. – przełknął ślinę, a wraz z nią cały swój żal, skruchę i nienawiść, walczące o oddech przeświadczenie, że powinien go przeprosić, zetrzeć łzy, objąć w troskliwie wyciągniętych ramionach; własna asertywność wydawała mu się przede wszystkim okrutna, lecz tym razem nie mógł pozwolić sobie na nic innego.
Przyglądał mu się w milczeniu, gdy dłonie zsunęły się w końcu bezwładnie wzdłuż ciała, a dłonie znów sięgnęły ku księdze, która spoczywała dotąd łagodnie na kuchennej podłodze, po czym wsunęły ją w bezpieczny otwór plecaka – nie przyznał się, że serce mrowiło go za mostkiem, gdy palce Viktora po raz kolejny zetknęły się z ciemnym materiałem okładki, że sposób, w jaki chłopak przycisnął torbę do piersi, sprawił, że świadomość jej zawartości rozjątrzyła się w nim na nowo, podchodząc obmierzłą falą mdłości pod ściśnięte wzburzeniem gardło. Zmęczenie spłynęło na niego dopiero, gdy przekroczył próg – nagłe tchnienie słabości, bezsilność, która przysiadła na karku, wszczepiając się szponami w zdrętwiałe niepokojem ramiona, stłumiona rozpacz ponurej wiedzy, że szczęśliwe zakończenie wciąż było tylko odległym horyzontem, płaskim i niedosięgnionym.
Safír i Viktor z tematu