:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik
2 posters
Bezimienny
19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:56
19.11.2000
Sądził, że się uodpornił.
Pozwolił sobie uwierzyć to, że przez ostatnie miesiące pozbierał się po zawodzie miłosnym, poskładał do kupy, że był w stanie funkcjonować bez niego, szczególnie, że ostatecznie do niczego nie doszło, a wszelkie płomienne uczucia względem tamtego mężczyzny zamknęły się w sferze fantazji młodego galdra. Nie spodziewał się, że jedno przelotne spotkanie, że krótka rozmowa po długich tygodniach milczenia, wywrze na niego tak wielki wpływ. Że to, co z trudem udało mu się poskładać zostanie na nowo rozbite, zmiażdżone, skruszone już nie na tysiące, a setki tysięcy maleńkich kawałków wbijających się od środka w klatkę piersiową, w płuca, sprawiając, że każdy oddech sprawiał ból.
Nie winił Einara, bowiem nie istniała żadna rzecz, jaką Vårvik mógłby mu zarzucić. Byli znajomymi, tylko znajomymi, to on naiwnie liczył na coś więcej i cierpiał, kiedy przyszło mu brutalnie zderzyć się ze ścianą. Przecież ten mężczyzna nigdy nie dał mu nawet odczuć, że widzi w nim kogoś więcej niż towarzysza rozmów.
Teraz wpatrywał się w sufit, próbując przeanalizować wszystko, co usłyszał poprzedniego wieczora. Rozmyślanie, roztrząsanie, obwinianie się po fakcie było dziedziną, w której zdecydowanie nie miał sobie równych. Mógłby w nieskończoność przeżywać w swojej głowie scenariusze, które nigdy się nie wydarzyły, w których zachował się lepiej, odważniej, rozsądniej.
Tamtego sobotniego przedpołudnia nie miał jednak ku temu sposobności za sprawą pukania, które rozległo się u jego drzwi. Początkowo pragnął je zignorować i udawać, że wyjechał do Trondheim, lecz osoba po drugiej stronie nie ustępowała, a dźwięk stał się jeszcze bardziej uciążliwy, wdzierał się pod czaszkę i rozsadzał ją od środka. W końcu zdecydował się podnieść z łóżka i spojrzeć przez judasza.
Z jego ust wyrwało się westchnienie ulgi pomieszanej ze zrezygnowaniem, gdy otwierał zasuwkę. Miał na sobie jedynie bieliznę; poprzedniego wieczora nie był nawet w stanie przebrać się w piżamę.
— Wejdź, Safirze. Wybacz nieporządek — mam bałagan w życiu, mętlik w głowie, nie czuję się na siłach, by ogarnąć ten burdel. Zrobię to jutro, obiecuję. — Mam dużo nauki. I chyba coś mnie bierze.
Melancholia, smutek tak głęboki, że aż rozpruwał skórę na ramionach pod próbującymi je objąć paznokciami. Wstydził się świeżej czerwieni odznaczającej się na alabastrze cielesnej powłoki, dlatego pośpiesznie narzucił na siebie rozciągnięty sweter, ten sam, który miał na sobie poprzedniego wieczora. Bezładnie, bezradnie, na lewą stronę, jakby ta prosta czynność sprawiała Viktorowi olbrzymią trudność, porównywalną do wspinaczki na szczyty najwyższego pasma górskiego w Skandynawii bez raków, uprzęży i odpowiedniego przygotowania.
— Napijesz się czegoś? — zapytał, prowadząc go w głąb zabałaganionego mieszkania, do kuchni, gdzie stos nieumytych naczyń wychylał się na stosie ze zlewu, jakby chciał zapytać, kiedy w końcu ktoś zamierza się nimi zająć. Student jednak nie zwracał na nich uwagę, pochylił się nad małą lodówką — nie potrzebował większej, skoro ta praktycznie zawsze stała prawie pusta, nie licząc tych momentów, gdy odwiedzała go ciotka Ingrid lub Safír — z której wyciągnął szklaną butelkę zawierającą gęsty złoty nektar. — Mam wodę, sok i herbatę rumiankową.
Lubił rumianek, nie wchodził w nieprzyjemną w skutkach interakcję z przyjmowanymi przez niego lekami. Teraz jednak nie miało to większego znaczenia; żołądek kurczył się nieprzyjemnie na samą myśl o przyjmowaniu jedzenia i płynów, a w gardle narastała wielka gula uniemożliwiająca przełykanie. Był pewien, że czegokolwiek nie włożyłby do ust, miałoby smak popiołu, lecz usilnie starał się robić dobrą minę do złej gry.
Safír Fenrisson
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:57
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Udomowione koty jego przywiązania z uporem wracały zawsze w te same miejsca, nakazywały stąpać wciąż tymi samymi drogami, układać stopy w stare odciski, pojawiać się niezawodnie w tych samych drzwiach, których klamka zdawała się pamiętać plastyczny uścisk jego dłoni. Żyć w ten sposób było znacznie łatwiej – krążyć, odwiedzać, pomagać, ulegać rozkwitającemu w piersi przeświadczeniu, że był wartościowy jedynie tak długo, jak był użyteczny; pragmatyczność jego egzystencji, choć podbudowana fundamentem szczerego, empatycznego oddania, nosiła na sobie jednak również piętno znienawidzonego egocentryzmu, korzyści prześwitującej przez pracowity kurant wykonywanych przez niego zadań, umiejętności odcięcia się od ponurej rutyny własnego przerażenia. Jeżeli biegł przed siebie, podążające za nim cienie lęku – bo już nie obaw – osuwały się w dal, wyczerpane płonną gonitwą. Do momentu, w którym kładł się samotnie wśród zmiętej pościeli, czując jeszcze w suchym gardle wypukłość z trudem przełkniętych tabletek, był wolny od paniki, więc opóźniał sen, by odsunąć nieuniknione nadejście tłumionych w piersi objawów; jeszcze jedna próba ucieczki.
Szybkim, pewnym krokiem pokonywał zatem odległość, jaka dzieliła go od mieszkania Viktora, wkraczając w samo serce miasta, by zaraz skręcić w jedną z bocznych ulic, gdzie spośród korzeni chodnika wyrastała podniszczona kamienica, wiekowy budynek owinięty pnączami winorośli, o tej porze roku nabierającymi już karminowych, jesiennych barw. Listopadowe słońce nie grzało, a ziębiło, smagając go sztyletami swych ostrych promieni, gdy przechodził na drugą stronę ulicy, na krótką chwilę unosząc twarz ku niebu – jak liście eukaliptusa, zwracające się ku światłu, zanim nakryła go kałuża cienia, wchłaniając ku wnętrzu klatki schodowej. Kiedy knykcie zderzyły się z gładką fakturą drewna, przystanął nareszcie, wpatrując się w wypukłe oczko wizjera – wpierw spokojnie, zaraz odczuwając już jednak pełzający pod skórą niepokój, rozdygotaną niepewność, która nakazała zapukać raz jeszcze, głośniej, bardziej donośnie. W duchu próbował stłumić ten odruch, nakazujący zawsze, podświadomie oczekiwać najgorszego – przyłapywał się na tym ostatnio coraz częściej, sposobie, w jaki serce podchodziło mu do gardła, gdy, stojąc przed zamkniętymi drzwiami, był wystawiany na zbyt długie milczenie; śmierć Villuma drasnęła jego duszę jak brzytwą, stał się po niej bardziej ostrożny, stąpał jakby ciszej, oddychał jakby płyciej.
W ostatniej chwili stłumił ciche westchnienie ulgi, które wydarło się spomiędzy ust, gdy ciszę przerwał chrobot przekręcanego zamka, a klamka ugięła się posłusznie pod dłonią, która naparła na nią po przeciwnej stronie. Uśmiechnął się, stając mu naprzeciw, kiełznając grymas konsternacji na widok jego stroju (czy też raczej jego braku), który w innym przypadku odebrałby być może z filuternym entuzjazmem, ale nie przy nim, nie dzisiaj, bo pojedyncze klisze czerwonych wstęg na alabastrowym płótnie skóry wzbudziły w nim jedynie żal, a wzrok – błękitny, lecz w swym błękicie prawie siny, jakby wystawiony na mróz – impulsywne tchnienie zaniepokojenia, które rozrysowało się łagodnie pośród fizjonomii jego twarzy.
– Nie szkodzi. – odrzekł odruchowo, raczej bez przekonania. – Przyniosłem ci zakupy. – ruszył za nim w stronę kuchennego blatu, kładąc na stole lnianą torbę, którą dotąd niósł przewieszoną przez ramię, zaraz zreflektował się jednak, widząc wahliwą niepewność jego miny. – Jak się czujesz? – inkantacja pytania zawisła w powietrzu jak mgła, nienachalnie lecz z prześwitującą w głosie troskliwością, gotowością, by przyjąć kłamstwo w odpowiedzi – był z nim cierpliwy, być może bardziej, niż powinien, podświadomie traktując go z tą samą, wysłużoną wyrozumiałością, na jaką zdobywał się wobec dzieci w Toivoa’i, równie zagubionych i nieszczęśliwych. Wzrokiem przemknął tymczasem wprawnie po zabałaganionym wnętrzu pomieszczenia, pokoju wypełnionym stosami książek i piętrzącym się naczyniom, zalegającym smętnie w brudnym zlewie, by nareszcie zatrzymać się bezpośrednio na jego twarzy, zastygłej w wyczekiwaniu na odpowiedź. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że całe mieszkanie, ograniczone do jednego pokoju, rozciągniętego pomiędzy łóżkiem, a lodówką, było zimne i nieruchome – była to realizacja nagła i gwałtowna, uderzająca go niespodziewanie, kiedy podnosił spojrzenie ku błękitnym oczom Viktora.
– Może być herbata. – tęskniłem, mógłby powiedzieć zamiast, ale jego miłość (wiara, troska, oddanie?) nie potrafiła wyrażać się w takich kategoriach, wciśnięta w ciasny gorset pragmatyzmu, chęci pomocy raczej czynami, niż ciepłotą słów. – Powinniśmy usiąść. – ty powinieneś usiąść, ale te słowa brzmiały zbyt dobitnie, a on nie chciał ryzykować, że chłopak – spłoszony urazą – pomyśli, aby zrobić mu na złość lub cofnie się, a jakaś brama w jego wnętrzu na nowo się przed nimi zatrzaśnie.
Szybkim, pewnym krokiem pokonywał zatem odległość, jaka dzieliła go od mieszkania Viktora, wkraczając w samo serce miasta, by zaraz skręcić w jedną z bocznych ulic, gdzie spośród korzeni chodnika wyrastała podniszczona kamienica, wiekowy budynek owinięty pnączami winorośli, o tej porze roku nabierającymi już karminowych, jesiennych barw. Listopadowe słońce nie grzało, a ziębiło, smagając go sztyletami swych ostrych promieni, gdy przechodził na drugą stronę ulicy, na krótką chwilę unosząc twarz ku niebu – jak liście eukaliptusa, zwracające się ku światłu, zanim nakryła go kałuża cienia, wchłaniając ku wnętrzu klatki schodowej. Kiedy knykcie zderzyły się z gładką fakturą drewna, przystanął nareszcie, wpatrując się w wypukłe oczko wizjera – wpierw spokojnie, zaraz odczuwając już jednak pełzający pod skórą niepokój, rozdygotaną niepewność, która nakazała zapukać raz jeszcze, głośniej, bardziej donośnie. W duchu próbował stłumić ten odruch, nakazujący zawsze, podświadomie oczekiwać najgorszego – przyłapywał się na tym ostatnio coraz częściej, sposobie, w jaki serce podchodziło mu do gardła, gdy, stojąc przed zamkniętymi drzwiami, był wystawiany na zbyt długie milczenie; śmierć Villuma drasnęła jego duszę jak brzytwą, stał się po niej bardziej ostrożny, stąpał jakby ciszej, oddychał jakby płyciej.
W ostatniej chwili stłumił ciche westchnienie ulgi, które wydarło się spomiędzy ust, gdy ciszę przerwał chrobot przekręcanego zamka, a klamka ugięła się posłusznie pod dłonią, która naparła na nią po przeciwnej stronie. Uśmiechnął się, stając mu naprzeciw, kiełznając grymas konsternacji na widok jego stroju (czy też raczej jego braku), który w innym przypadku odebrałby być może z filuternym entuzjazmem, ale nie przy nim, nie dzisiaj, bo pojedyncze klisze czerwonych wstęg na alabastrowym płótnie skóry wzbudziły w nim jedynie żal, a wzrok – błękitny, lecz w swym błękicie prawie siny, jakby wystawiony na mróz – impulsywne tchnienie zaniepokojenia, które rozrysowało się łagodnie pośród fizjonomii jego twarzy.
– Nie szkodzi. – odrzekł odruchowo, raczej bez przekonania. – Przyniosłem ci zakupy. – ruszył za nim w stronę kuchennego blatu, kładąc na stole lnianą torbę, którą dotąd niósł przewieszoną przez ramię, zaraz zreflektował się jednak, widząc wahliwą niepewność jego miny. – Jak się czujesz? – inkantacja pytania zawisła w powietrzu jak mgła, nienachalnie lecz z prześwitującą w głosie troskliwością, gotowością, by przyjąć kłamstwo w odpowiedzi – był z nim cierpliwy, być może bardziej, niż powinien, podświadomie traktując go z tą samą, wysłużoną wyrozumiałością, na jaką zdobywał się wobec dzieci w Toivoa’i, równie zagubionych i nieszczęśliwych. Wzrokiem przemknął tymczasem wprawnie po zabałaganionym wnętrzu pomieszczenia, pokoju wypełnionym stosami książek i piętrzącym się naczyniom, zalegającym smętnie w brudnym zlewie, by nareszcie zatrzymać się bezpośrednio na jego twarzy, zastygłej w wyczekiwaniu na odpowiedź. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że całe mieszkanie, ograniczone do jednego pokoju, rozciągniętego pomiędzy łóżkiem, a lodówką, było zimne i nieruchome – była to realizacja nagła i gwałtowna, uderzająca go niespodziewanie, kiedy podnosił spojrzenie ku błękitnym oczom Viktora.
– Może być herbata. – tęskniłem, mógłby powiedzieć zamiast, ale jego miłość (wiara, troska, oddanie?) nie potrafiła wyrażać się w takich kategoriach, wciśnięta w ciasny gorset pragmatyzmu, chęci pomocy raczej czynami, niż ciepłotą słów. – Powinniśmy usiąść. – ty powinieneś usiąść, ale te słowa brzmiały zbyt dobitnie, a on nie chciał ryzykować, że chłopak – spłoszony urazą – pomyśli, aby zrobić mu na złość lub cofnie się, a jakaś brama w jego wnętrzu na nowo się przed nimi zatrzaśnie.
Bezimienny
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:57
Z ust wyrwało się ciche westchnienie, gdy lniana torba znalazła się na kuchennym blacie. Jedzenie. Zupełnie zapomniał, że powinien jeść; nieprzyjemne skurcze żołądka, które w następnej chwili przechodziły w uczucie niepokoju rozlewającego się po całym ciele, skutecznie odbierały mu apetyt. Czuł się syty, mimo, iż wcale nie był, zdawało mi się, że zwymiotuje, jeżeli chociażby poczuje zapach jakiejkolwiek potrawy, nie mówiąc już o przyłożeniu do ust pierwszego kęsa. — Dziękuję — wcale nie musiałeś się fatygować, nie dam rady wcisnąć w siebie aż tyle — Ile jestem ci winien? Nawet nie próbuj mówić, że nic…
Bo przecież nie pozwoli, aby jeszcze Safír dokładał się do jego utrzymania. Już było mu wystarczająco źle z faktem, że zajmuje się tym ciotka Ingrid (nawet jeżeli było ją stać na to i znacznie więcej) oraz nieznanego ojca, którego najprawdopodobniej gryzło sumienie i miał nadzieję, że chociaż w ten sposób zrekompensuje Viktorowi swoją nieobecność w jego życiu. Żałosny, żałośniejszy niż sam Vårvik człowiek, z którym nigdy nie zamienił ani słowa, który zaczął tolerować jego istnienie dopiero, kiedy matka w akcie desperacji rzuciła się w granatową otchłań lodowatej wody. Przyjmował od niego pieniądze dla świętego spokoju, bo podejrzewał, że jeżeli uniesie się dumą, trzeci syn jarla zrzuci winę na ciotkę za rzekome nastawianie Viktora przeciwko niemu, albo, co gorsza, sam zaczął się interesować synem.
Zupełnie jakby nie potrafił myśleć za siebie.
— Już mi lepiej. Spałem — kłamstwo gładko opuściło jego usta, lecz nie zaszło daleko; szybko zostało skonfrontowane z zamglonym spojrzeniem opuchniętych oczu, spierzchniętymi wargami oraz niezdrową bladością skóry. Zeszłej nocy insomnia znów porwała go w swe szpony, a ciałem raz za razem wstrząsał szloch, na szczęście jednak poduszka przyciskana do klatki piersiowej spełniła swe zadanie i przyjmowała krzyk wyrywający się z gardła.
Herbata. Skinął głową w milczeniu i postawił w połowie pełen czajnik na kuchenkę gazową. Dobrze, że jesteś, pomyślał, ściągając z suszarki na naczynia dwa, o dziwo, czyste kubki. W obecności Safíra wszystko przychodziło łatwiej, codzienne czynności nie wydawały się męczące, a to, co działo się nocą, stawało się nagle błahostką; gorszym dniem, chwilą słabości. Dobrze, że jesteś, bo od kilku dni jest mi coraz zimniej, i zimniej, i robię się coraz bardziej odrętwiały i już myślałem, że to śmierć puka do moich drzwi.
Chciał do niego napisać, lecz atrament rozlał się na kartce, pochłaniając starannie nakreślone słowa, a pióro ściskane w prawej dłoni zdawało się parzyć. Miał w mieszkaniu bałagan, wielki nieporządek, to prawda, ale jeszcze większy chaos miał w głowie, bezład tak ogromny, że aż przybierający postać bólu świdrującego czaszkę. Teraz jednak przestało mieć to jakiekolwiek znaczenie; Fenrisson był obok, roztaczał nad młodym galdrem parasol swej troski, nieświadomie odciągał Vårvika od przepaści nad którą stał, odstraszał cienie czarnych myśli, wyciągające ku niemu groteskowo powykrzywiane palce.
Odwdzięczy mu się; któregoś dnia wyzdrowieje, stanie na nogi, będzie dobrym człowiekiem — takim, jakim był Safír — nauczy się być dorosłym, posprząta wreszcie w domu, wyniesie śmieci, wyprasuje piętrzące się na krześle przy biurku koszule. Któregoś dnia role się odwrócą i to Viktor będzie jego opoką, tarczą, schronieniem przed burzą. Już się starał, już próbował dla niego wziąć się w garść i pośpiesznie zrzucał pościel z łóżka, tylko po to, by niedbale, choć wciąż najlepiej jak umiał, wcisnąć ją w schowek pod kanapą i ją złożyć, aby niezapowiedziany gość miał gdzie usiąść. — Powiedz lepiej jak ty się czujesz? Mam nadzieję, że dzieciaki nie wchodzą ci na głowę? — zapytał z nutą rozbawienia czającą się w drżącym głosie, pośpiesznie zakładając pozostawione na podłodze spodnie. Być może gdyby jego ciało nie było w tak żałosnym stanie, nie miałby nic przeciwko pozostaniu nieubranym. W końcu nagość odwracała uwagę od uczuć.
Bo przecież nie pozwoli, aby jeszcze Safír dokładał się do jego utrzymania. Już było mu wystarczająco źle z faktem, że zajmuje się tym ciotka Ingrid (nawet jeżeli było ją stać na to i znacznie więcej) oraz nieznanego ojca, którego najprawdopodobniej gryzło sumienie i miał nadzieję, że chociaż w ten sposób zrekompensuje Viktorowi swoją nieobecność w jego życiu. Żałosny, żałośniejszy niż sam Vårvik człowiek, z którym nigdy nie zamienił ani słowa, który zaczął tolerować jego istnienie dopiero, kiedy matka w akcie desperacji rzuciła się w granatową otchłań lodowatej wody. Przyjmował od niego pieniądze dla świętego spokoju, bo podejrzewał, że jeżeli uniesie się dumą, trzeci syn jarla zrzuci winę na ciotkę za rzekome nastawianie Viktora przeciwko niemu, albo, co gorsza, sam zaczął się interesować synem.
Zupełnie jakby nie potrafił myśleć za siebie.
— Już mi lepiej. Spałem — kłamstwo gładko opuściło jego usta, lecz nie zaszło daleko; szybko zostało skonfrontowane z zamglonym spojrzeniem opuchniętych oczu, spierzchniętymi wargami oraz niezdrową bladością skóry. Zeszłej nocy insomnia znów porwała go w swe szpony, a ciałem raz za razem wstrząsał szloch, na szczęście jednak poduszka przyciskana do klatki piersiowej spełniła swe zadanie i przyjmowała krzyk wyrywający się z gardła.
Herbata. Skinął głową w milczeniu i postawił w połowie pełen czajnik na kuchenkę gazową. Dobrze, że jesteś, pomyślał, ściągając z suszarki na naczynia dwa, o dziwo, czyste kubki. W obecności Safíra wszystko przychodziło łatwiej, codzienne czynności nie wydawały się męczące, a to, co działo się nocą, stawało się nagle błahostką; gorszym dniem, chwilą słabości. Dobrze, że jesteś, bo od kilku dni jest mi coraz zimniej, i zimniej, i robię się coraz bardziej odrętwiały i już myślałem, że to śmierć puka do moich drzwi.
Chciał do niego napisać, lecz atrament rozlał się na kartce, pochłaniając starannie nakreślone słowa, a pióro ściskane w prawej dłoni zdawało się parzyć. Miał w mieszkaniu bałagan, wielki nieporządek, to prawda, ale jeszcze większy chaos miał w głowie, bezład tak ogromny, że aż przybierający postać bólu świdrującego czaszkę. Teraz jednak przestało mieć to jakiekolwiek znaczenie; Fenrisson był obok, roztaczał nad młodym galdrem parasol swej troski, nieświadomie odciągał Vårvika od przepaści nad którą stał, odstraszał cienie czarnych myśli, wyciągające ku niemu groteskowo powykrzywiane palce.
Odwdzięczy mu się; któregoś dnia wyzdrowieje, stanie na nogi, będzie dobrym człowiekiem — takim, jakim był Safír — nauczy się być dorosłym, posprząta wreszcie w domu, wyniesie śmieci, wyprasuje piętrzące się na krześle przy biurku koszule. Któregoś dnia role się odwrócą i to Viktor będzie jego opoką, tarczą, schronieniem przed burzą. Już się starał, już próbował dla niego wziąć się w garść i pośpiesznie zrzucał pościel z łóżka, tylko po to, by niedbale, choć wciąż najlepiej jak umiał, wcisnąć ją w schowek pod kanapą i ją złożyć, aby niezapowiedziany gość miał gdzie usiąść. — Powiedz lepiej jak ty się czujesz? Mam nadzieję, że dzieciaki nie wchodzą ci na głowę? — zapytał z nutą rozbawienia czającą się w drżącym głosie, pośpiesznie zakładając pozostawione na podłodze spodnie. Być może gdyby jego ciało nie było w tak żałosnym stanie, nie miałby nic przeciwko pozostaniu nieubranym. W końcu nagość odwracała uwagę od uczuć.
Safír Fenrisson
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:57
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Niekiedy odczuwał przemożne wrażenie nieprzystawania do otaczającej go rzeczywistości, jakby grał na scenie, wprawny aktor wśród drummondowskiego światła reflektorów, podrygujący na parkiecie wedle reguł zręcznie skrojonego scenariusza, kwestii, które, choć tak piękne i cnotliwe, nie należały przecież do niego – jak długo mógł udawać, przed sobą i przed światem, że rzeczywiście był dobrym człowiekiem? Ile czasu, zanim wszyscy zdadzą sobie sprawę, że pod chęcią bycia zwyczajnie, po ludzku, przydatnym, kryła się ponura bezużyteczność? Jego miłość przejawiała się w prozaicznych gestach wsparcia, w lnianej torbie zakupów położonej ostrożnie na pustym blacie, w umytej podłodze i pozmywanych naczyniach, w dbałości o to, czy jadł, czy wziął leki, czy czuł się chociaż trochę lepiej – ale to nigdy nie wystarczało, to zawsze było za mało, zbyt powierzchownie.
– Uśmiech wdzięczności powinien mi wystarczyć. – odrzekł przekornie, opierając łokcie o stół i spoglądając na Viktora z rzeczywistym wyrazem kontemplacji, który rozrysował się łagodną życzliwością pośród lineatury jego twarzy – być może chłopak nie mówił mu prawdy; przez lata nauczył się rozpoznawać te charakterystyczne drżenia kłamstwa, pochopność wydzierających się z gardła głosek, mimo to nie miał w zwyczaju chwytania się ich zbyt łapczywie, wydzierania na powierzchnie tego, co wolało pozostać skryte i zawoalowane. Był świadom, że Vårvik miał swoje nieprzeniknione myśli, małe oszustwa i skryte nadzieje, wiedział, że nigdy nie odgadnie ich w pełni i nie próbował sięgać rękami tam, gdzie grząski piasek cudzej prywatności powstrzymywał go przed działaniem. Skinął zatem lakonicznie, nieprzekonany, lecz pozbawiony pretensji, opierając się lędźwiami o kanciastą płaskość mebla, gdy przyjaciel odwrócił się w stronę czajnika, którego szum przeciął zaraz ciszę mieszkania charakterystycznym, świszczącym wizgiem zagotowanej wody. – W porządku. Powiedz, jak będziesz głodny, myślę, że poczułbyś się lepiej. Mogę zrobić cokolwiek, na co będziesz miał ochotę. – podwinął rękawy bluzy, wyjmując z torby produkty, które musiały znaleźć się w lodówce, z opakowaniem żółtego sera przystając przed chłodem otwartych drzwi i posyłając Viktorowi subtelny grymas uśmiechu. – No, tylko w granicach rozsądku, żaden ze mnie Alain Ducasse. – odparł, szczerząc się zaczepnie, wprawdzie nieświadom, czy galdr mógł mieć jakiekolwiek pojęcie, o kim mówił – zapewne mieli własnych kucharzy, garnirujących potrawy czarem imponujących zaklęć.
Objął zaczerwienionymi od jesiennego chłodu dłońmi kubek z ciepłą herbatą, której szyprowe opary unosiły się półprzezroczystym obłokiem ponad gładką, nabierającą barwy taflą – czuł, jak wrzątek parzy mu palce przez cienką porcelanę, mimo to zacieśnił uchwyt, siadając na miękkich poduszkach kanapy, która ugięła się lekko pod jego ciężarem. Zdążył dojść do porządku dziennego ze śmiercią Villuma, tragiczną, lecz nieodwracalną, na nowo zanurzyć się w rutynie pracy, przechodzić szerokimi korytarzami sierocińca bez odruchowego poszukiwania wzrokiem jego znajomej sylwetki, cynamonowej czupryny roztrzepanych wiechci i melodyjnego śmiechu, który dawniej zwykł nieść się echem po chłopięcym dormitorium, na pytanie przyjaciela uśmiechnął się więc tylko, odchylając głowę do tyłu i z przez krótką chwilę z cichym pomrukiem wpatrując się w drobne pęknięcia sufitu.
– Dobrze... lepiej. – odparł nareszcie, przekrzywiając głowę i spoglądając na Viktora w nieco sentymentalnym zamyśleniu, zanim jego lico znów rozjaśniło przecięcie delikatnego rozczulenia, przejawu dobrych intencji. – Wszystkim udziela się chyba panująca w mieście nerwowość, ale ciężko ich o to winić, ostatnio nie pozwalam sobie zresztą zbyt długo nad tym rozmyślać; od myślenia wielokrotnie robiłem się smutny, od działania nigdy. Lubię słuchać, jak niecierpliwią się przed grudniem, jak dyskutują, kto założy koronę na święto Łucji, co będą robić, kiedy dorosną. Czasami, kiedy im się przyglądam, przypominają mi o tobie, innym razem zupełnie zarażam się tą dziecinną nadzieją, czuję, jak przeze mnie przepływa. W drodze powrotnej przechodzę obok szpitala i zatrzymuję się, żeby spojrzeć na kwiaty, które, mimo chłodu, pną się przy ogrodzeniu. Zastanawiam się, kto je przycina, czy pozwalają pacjentom. – zaśmiał się niezobowiązującym, melodyjnym kurantem, przechylając się ostrożnie, by odstawić kubek z herbatą na pobliski stolik, po czym wyciągając dłoń w stronę Viktora, czekając, aż ją pochwyci, usiądzie tuż obok, w przyjemnym cieple bliskości, na rozkładanej kanapie. – Chodź, nie stój tak.
– Uśmiech wdzięczności powinien mi wystarczyć. – odrzekł przekornie, opierając łokcie o stół i spoglądając na Viktora z rzeczywistym wyrazem kontemplacji, który rozrysował się łagodną życzliwością pośród lineatury jego twarzy – być może chłopak nie mówił mu prawdy; przez lata nauczył się rozpoznawać te charakterystyczne drżenia kłamstwa, pochopność wydzierających się z gardła głosek, mimo to nie miał w zwyczaju chwytania się ich zbyt łapczywie, wydzierania na powierzchnie tego, co wolało pozostać skryte i zawoalowane. Był świadom, że Vårvik miał swoje nieprzeniknione myśli, małe oszustwa i skryte nadzieje, wiedział, że nigdy nie odgadnie ich w pełni i nie próbował sięgać rękami tam, gdzie grząski piasek cudzej prywatności powstrzymywał go przed działaniem. Skinął zatem lakonicznie, nieprzekonany, lecz pozbawiony pretensji, opierając się lędźwiami o kanciastą płaskość mebla, gdy przyjaciel odwrócił się w stronę czajnika, którego szum przeciął zaraz ciszę mieszkania charakterystycznym, świszczącym wizgiem zagotowanej wody. – W porządku. Powiedz, jak będziesz głodny, myślę, że poczułbyś się lepiej. Mogę zrobić cokolwiek, na co będziesz miał ochotę. – podwinął rękawy bluzy, wyjmując z torby produkty, które musiały znaleźć się w lodówce, z opakowaniem żółtego sera przystając przed chłodem otwartych drzwi i posyłając Viktorowi subtelny grymas uśmiechu. – No, tylko w granicach rozsądku, żaden ze mnie Alain Ducasse. – odparł, szczerząc się zaczepnie, wprawdzie nieświadom, czy galdr mógł mieć jakiekolwiek pojęcie, o kim mówił – zapewne mieli własnych kucharzy, garnirujących potrawy czarem imponujących zaklęć.
Objął zaczerwienionymi od jesiennego chłodu dłońmi kubek z ciepłą herbatą, której szyprowe opary unosiły się półprzezroczystym obłokiem ponad gładką, nabierającą barwy taflą – czuł, jak wrzątek parzy mu palce przez cienką porcelanę, mimo to zacieśnił uchwyt, siadając na miękkich poduszkach kanapy, która ugięła się lekko pod jego ciężarem. Zdążył dojść do porządku dziennego ze śmiercią Villuma, tragiczną, lecz nieodwracalną, na nowo zanurzyć się w rutynie pracy, przechodzić szerokimi korytarzami sierocińca bez odruchowego poszukiwania wzrokiem jego znajomej sylwetki, cynamonowej czupryny roztrzepanych wiechci i melodyjnego śmiechu, który dawniej zwykł nieść się echem po chłopięcym dormitorium, na pytanie przyjaciela uśmiechnął się więc tylko, odchylając głowę do tyłu i z przez krótką chwilę z cichym pomrukiem wpatrując się w drobne pęknięcia sufitu.
– Dobrze... lepiej. – odparł nareszcie, przekrzywiając głowę i spoglądając na Viktora w nieco sentymentalnym zamyśleniu, zanim jego lico znów rozjaśniło przecięcie delikatnego rozczulenia, przejawu dobrych intencji. – Wszystkim udziela się chyba panująca w mieście nerwowość, ale ciężko ich o to winić, ostatnio nie pozwalam sobie zresztą zbyt długo nad tym rozmyślać; od myślenia wielokrotnie robiłem się smutny, od działania nigdy. Lubię słuchać, jak niecierpliwią się przed grudniem, jak dyskutują, kto założy koronę na święto Łucji, co będą robić, kiedy dorosną. Czasami, kiedy im się przyglądam, przypominają mi o tobie, innym razem zupełnie zarażam się tą dziecinną nadzieją, czuję, jak przeze mnie przepływa. W drodze powrotnej przechodzę obok szpitala i zatrzymuję się, żeby spojrzeć na kwiaty, które, mimo chłodu, pną się przy ogrodzeniu. Zastanawiam się, kto je przycina, czy pozwalają pacjentom. – zaśmiał się niezobowiązującym, melodyjnym kurantem, przechylając się ostrożnie, by odstawić kubek z herbatą na pobliski stolik, po czym wyciągając dłoń w stronę Viktora, czekając, aż ją pochwyci, usiądzie tuż obok, w przyjemnym cieple bliskości, na rozkładanej kanapie. – Chodź, nie stój tak.
Bezimienny
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:58
Nagie gałązki bluszczu pnącego się po ceglanej ścianie, po drodze czule oplatając barierkę balkonu skromnej kawalerki, poruszyły się niespokojnie pod wpływem chłodnego listopadowego wiatru; zaraz potem pierwsze krople jesiennego deszczu zastukały o szybę. Gdyby nie niezapowiedziane odwiedziny, być może wyszedłby na spacer; wszakże ostatni kwartał roku to idealny czas na to, aby ukrywać złamane serce. Można wmawiać sobie, że łzy spływające strumieniem po bladym licu wcale nie są łzami, lecz deszczem, a melancholia nie wzbudza niczyich podejrzeń. Jesienna chandra, mawiają, przejdzie wraz z pierwszymi promieniami marcowego słońca.
Teraz jednak było inaczej. Teraz było mu ciepło, teraz czuł się bezpiecznie za sprawą mężczyzny, którego gościł w mieszkaniu.
— Niech ci będzie — westchnął, pozwalając, aby uśmiech zakołysał się na spierzchniętych wargach, by nadał blademu licu delikatny różany odcień, zalśnił blaskiem w błękitnych tęczówkach. Niczym rośliny na nowo zieleniące się podczas deszczu po długotrwałej suszy, Viktor odżywał w towarzystwie swego przyjaciela; już od pierwszej chwili, od momentu, w którym Safír pojawił się na jego drodze, stał się człowiekiem czasami szczęśliwym. — Nie myśl jednak, że ci odpuszczę.
Na propozycje przygotowania przez niego obiadu jedynie pokręcił przecząco głową. Wiedział, doskonale wiedział, że Safír zrobiłby dla niego wszystko — prawie wszystko — o co tylko by go poprosił, nie tylko w kwestii przygotowania posiłku. I w żadnym wypadku nie zamierzał tego wykorzystywać.
Słuchał więc jego słów w niemym skupieniu, jedynie marszcząc brwi na wspomnienie o podobieństwa względem dzieci z sierocińca; nie zamierzał jednak wywlekać tego osobliwego twierdzenia przyjaciela na wierzch i wiercić mu dziurę w brzuchu z powodu jednego zdania. Zamiast tego skupił się na tym, co Fenrisson miał do przekazania, wsłuchiwał się w dobrze znany głos, w piękne wyrazy układające się w poetycką całość. Niewątpliwie należało przyznać mu, że umiał opowiadać historie. — Jesteś za dobry dla tego świata — odrzekł, początkowo planując zostawić te słowa jedynie dla swoich myśli.
Ujął wyciągniętą ku niemu dłoń i wiedziony jego głosem posłusznie zajął miejsce obok Safíra; bezwstydnie blisko, udo przy udzie, ramię przy ramieniu i nawet, gdy już siedział, ani na moment nie wypuścił jego dłoni, a dotyk ciepłej skóry napełniał odwagą i rozwiązywał język.
— Spotkałem go wczoraj — ciche wyznanie wbiło się pomiędzy nich, podczas gdy chłopak nieśmiało oparł głowę o ramię swojego gościa, szukając pocieszenia w cieple bijącym od Fenrissona, w jego zapachu, tembrze głosu, palcach zaplecionych z jego własnymi. On zawsze wiedział, co zrobić, zdawał się mieć przygotowaną odpowiedź na każdą rozterkę targającą duszą Viktora — To znaczy, ją — poprawił się, czując, jak pająk zakłopotania pełznie mu po plecach. Był inny; chory, zdeprawowany, gorszy. Obawiał się, że gdy jego ułomności wyjdą na jaw, Safír, choć otaczał go płaszczem serdeczności, odwróci się od niego, przez co straci jeden z filarów podpierających jego świat. A kiedy to się stanie, runie w dół, rozbije się na kawałki niczym przewrócona gipsowa rzeźba i być może – ale tylko może – kiedyś ktoś ponownie złoży go w całość, lecz nie zamaskuje szpecącej siatki pęknięć, wyżłobionych ubytków. — Tę osobę. Powiedziała… Powiedziała, że tęskni za naszymi spotkaniami. A ja… Dobrze, że przyszedłeś, bo chyba bym uwierzył.
Nie musiał nic więcej mówić — nie chciał wchodzić w szczegóły, były jak rozdrapywanie świeżych strupów, mimo, że od zakończenia jego relacji z Einarem minęły ponad dwa kwartały — ufał, że Safír połączy ze sobą fakty, niczym wprawny detektyw tworzący mapę myśli, łączący czerwoną nicią osoby oraz miejsca i zauważy zależność pomiędzy słowami Vårvika, a wydarzeniami z początku wiosny, kiedy młody galrd, podobnie jak teraz, wtulał swój policzek w jego ramię, drżącym głosem wyrzucając z siebie opowieść o swej naiwności.
Jak szczenię, które obdarza swoją miłością oraz bezgranicznym oddaniem każdego, kto okaże mu odrobinę życzliwości.
Teraz jednak było inaczej. Teraz było mu ciepło, teraz czuł się bezpiecznie za sprawą mężczyzny, którego gościł w mieszkaniu.
— Niech ci będzie — westchnął, pozwalając, aby uśmiech zakołysał się na spierzchniętych wargach, by nadał blademu licu delikatny różany odcień, zalśnił blaskiem w błękitnych tęczówkach. Niczym rośliny na nowo zieleniące się podczas deszczu po długotrwałej suszy, Viktor odżywał w towarzystwie swego przyjaciela; już od pierwszej chwili, od momentu, w którym Safír pojawił się na jego drodze, stał się człowiekiem czasami szczęśliwym. — Nie myśl jednak, że ci odpuszczę.
Na propozycje przygotowania przez niego obiadu jedynie pokręcił przecząco głową. Wiedział, doskonale wiedział, że Safír zrobiłby dla niego wszystko — prawie wszystko — o co tylko by go poprosił, nie tylko w kwestii przygotowania posiłku. I w żadnym wypadku nie zamierzał tego wykorzystywać.
Słuchał więc jego słów w niemym skupieniu, jedynie marszcząc brwi na wspomnienie o podobieństwa względem dzieci z sierocińca; nie zamierzał jednak wywlekać tego osobliwego twierdzenia przyjaciela na wierzch i wiercić mu dziurę w brzuchu z powodu jednego zdania. Zamiast tego skupił się na tym, co Fenrisson miał do przekazania, wsłuchiwał się w dobrze znany głos, w piękne wyrazy układające się w poetycką całość. Niewątpliwie należało przyznać mu, że umiał opowiadać historie. — Jesteś za dobry dla tego świata — odrzekł, początkowo planując zostawić te słowa jedynie dla swoich myśli.
Ujął wyciągniętą ku niemu dłoń i wiedziony jego głosem posłusznie zajął miejsce obok Safíra; bezwstydnie blisko, udo przy udzie, ramię przy ramieniu i nawet, gdy już siedział, ani na moment nie wypuścił jego dłoni, a dotyk ciepłej skóry napełniał odwagą i rozwiązywał język.
— Spotkałem go wczoraj — ciche wyznanie wbiło się pomiędzy nich, podczas gdy chłopak nieśmiało oparł głowę o ramię swojego gościa, szukając pocieszenia w cieple bijącym od Fenrissona, w jego zapachu, tembrze głosu, palcach zaplecionych z jego własnymi. On zawsze wiedział, co zrobić, zdawał się mieć przygotowaną odpowiedź na każdą rozterkę targającą duszą Viktora — To znaczy, ją — poprawił się, czując, jak pająk zakłopotania pełznie mu po plecach. Był inny; chory, zdeprawowany, gorszy. Obawiał się, że gdy jego ułomności wyjdą na jaw, Safír, choć otaczał go płaszczem serdeczności, odwróci się od niego, przez co straci jeden z filarów podpierających jego świat. A kiedy to się stanie, runie w dół, rozbije się na kawałki niczym przewrócona gipsowa rzeźba i być może – ale tylko może – kiedyś ktoś ponownie złoży go w całość, lecz nie zamaskuje szpecącej siatki pęknięć, wyżłobionych ubytków. — Tę osobę. Powiedziała… Powiedziała, że tęskni za naszymi spotkaniami. A ja… Dobrze, że przyszedłeś, bo chyba bym uwierzył.
Nie musiał nic więcej mówić — nie chciał wchodzić w szczegóły, były jak rozdrapywanie świeżych strupów, mimo, że od zakończenia jego relacji z Einarem minęły ponad dwa kwartały — ufał, że Safír połączy ze sobą fakty, niczym wprawny detektyw tworzący mapę myśli, łączący czerwoną nicią osoby oraz miejsca i zauważy zależność pomiędzy słowami Vårvika, a wydarzeniami z początku wiosny, kiedy młody galrd, podobnie jak teraz, wtulał swój policzek w jego ramię, drżącym głosem wyrzucając z siebie opowieść o swej naiwności.
Jak szczenię, które obdarza swoją miłością oraz bezgranicznym oddaniem każdego, kto okaże mu odrobinę życzliwości.
Safír Fenrisson
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:58
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Jesteś za dobry dla tego świata. Roześmiał się łagodnie, prawie z niedowierzaniem, odwracając głowę, by spojrzeć na Viktora – trochę z wdzięcznością, trochę z zakłopotaniem, jakby oczekiwał, że on również pofolguje jego rozbawieniu, przyzna się do farsowości własnych słów, ale kiedy nic takiego się nie wydarzyło, zagryzł tylko wargę, podtrzymując grymas wdzięczności, zanim przysłonił twarz pobielałą parą unoszącą się ponad rondem kubka. Czuł się ponuro winny, że postrzegano go w ten sposób, tchnięty nagłym gorącem paniki, że Vårvik mógłby kiedyś dowiedzieć się o wszystkim, co tak skrzętnie pragnął ukrywać, zbywać swobodnym ruchem dłoni, beztroskim żartem bądź wzruszeniem ramion tak, jak robił to przy Eitrim, tak, jak łatwiej było mu o tym nie myśleć – o huku łamanych kości, dudniącym pod kopułą czaszki, o odgłosach rozrywanej skóry, kiedy spomiędzy jej szerokich bruzd wyrastały wiechcie gęstego futra, o gardłowym skowycie, który wydzierał się z instrumentu krtani zamiast krzyku, rozpalając łagodną zieleń spojrzenia karminowym blaskiem sobaczych ślepi. Kiedy nie wypełniał żołądka cierpkością magicznego eliksiru, niczym nie różnił się od dzikiego zwierzęcia – miewał przebłyski świadomości, które, niczym skrawki koszmarnego snu, zmieniały bieg jego myśli, przenikały ciało jak wino przenika wodę i zmieniały na zawsze barwę jego rozdygotanej duszy; jak wiele dobroci mógł wprawdzie mieć w sobie ktoś nadszarpnięty okrucieństwem wilczych instynktów?
Odstawił herbatę z powrotem na stolik, sięgając po wyciągniętą dłoń chłopaka, chłodną i skostniałą w porównaniu z zaczerwienionym ciepłem jego skóry; pozwolił, by posłusznie usiadł na kanapie obok niego, w cieple lekko wgłębionych poduszek, palcami wciąż oplecionymi ciasno, w troskliwym geście wsparcia, wprawdzie nieznaczącym dla niego wiele ponad przyjacielski wyraz otuchy, a jednak przyjemnym, zaskakująco odmiennym od krótkich, ulotnych dowodów zażyłości, które znał. Wizyty w mieszkaniu Viktora, nawet te pozornie wyczerpujące, rozlewające wzdłuż barków sztywność bezsilnego zatroskania, ostatecznie kładły mu się zawsze na czole kompresem spokojnej odmienności od wszystkiego, co nużąco oczywiste, rozciągające się pod nogami wyżłobionym okręgiem bolesnej rutyny. Drgnął lekko, gdy towarzysz oparł skroń o obłą miękkość jego ramienia, wprawdzie bardziej poruszony wyznaniem, niż tym subtelnym dowodem zaufania, zaraz uśmiechnął się więc tylko, delikatnie, z wyczuciem, spoglądając na niego ukradkiem, po czym opierając potylicę o twardy materiał mebla i zawieszając wzrok w przestrzeni pokoju, oddając się chwilowemu zamyśleniu. Zdawało mu się, że wiedział już wcześniej, dzisiejsze, nerwowe dostrojenie odruchowo wypowiedzianych myśli odezwało się jednak w jego piersi sentymentalnym ukłuciem żalu – wątłym, dawno pogrzebanym pamięci wspomnieniem własnego zakłopotania; wstydu i krzywdy, jakie za nim przyszły.
– Wiesz, Viktor… to nie zawsze jest takie łatwe, o niektórych historiach po prostu nie da się zapomnieć. – on sam o tylu rzeczach zapomnieć przecież nie potrafił, przestać się wzdrygać, kiedy w miejscu publicznym słyszał jakiś utwór, widział jakiś płaszcz, czuł jakiś zapach; miłość na swój sposób zawsze była jak granat, który ktoś włożył mu do kieszeni i który mógłby dawno wyciągnąć, ale uparcie nosił go ze sobą, bo w dotyku był jak dłoń, która go wsunęła. – Kiedyś miałem nieznośną skłonność do mitologizowania swoich wspomnień. Ktoś mnie zostawiał, a ja próbowałem uszlachetniać się myślą, że pamiętam o nim na długo po tym, jak on o mnie zapomniał, że patrzę z tak samo silną miłością na plecy faceta, który już odchodził. – na lico wpłynął blady uśmiech, cień niewyraźnej reminiscencji. – To wszystko było takie bezużyteczne, wiedza, co lubił jeść na śniadanie, czego się bał, co chciałby dostać na urodziny i setki innych okazji, których nie doczekaliśmy. Bywało, że się bałem, że po tym wszystkim stanę się jeszcze bardziej nieznośnym człowiekiem niż teraz, a tego już ani ja, ani moje dzieciaki by nie zniosły, ale zawsze jakoś wypadało mieć nadzieję, że będzie inaczej, w końcu będzie można lepiej spać i zacząć planować wprzód zamiast przeżywać po raz setny to, co już było... i w pewnym momencie większość spraw rzeczywiście odchodziła w niepamięć. – przesunął się ostrożnie, tak, żeby spojrzeć mu w oczy, zanim znów sięgnął wzrokiem ku otwartości pokoju, przybrudzonym oknom, za którymi wiatr wichrzył barwne futro winorośli. – Nie chcę cię pouczać, chociaż być może jest już za późno, żeby się usprawiedliwiać. – słaby śmiech, zawodowe przyzwyczajenie. – Zrobisz co uważasz, chciałbym tylko, żebyś był szczęśliwy.
Odstawił herbatę z powrotem na stolik, sięgając po wyciągniętą dłoń chłopaka, chłodną i skostniałą w porównaniu z zaczerwienionym ciepłem jego skóry; pozwolił, by posłusznie usiadł na kanapie obok niego, w cieple lekko wgłębionych poduszek, palcami wciąż oplecionymi ciasno, w troskliwym geście wsparcia, wprawdzie nieznaczącym dla niego wiele ponad przyjacielski wyraz otuchy, a jednak przyjemnym, zaskakująco odmiennym od krótkich, ulotnych dowodów zażyłości, które znał. Wizyty w mieszkaniu Viktora, nawet te pozornie wyczerpujące, rozlewające wzdłuż barków sztywność bezsilnego zatroskania, ostatecznie kładły mu się zawsze na czole kompresem spokojnej odmienności od wszystkiego, co nużąco oczywiste, rozciągające się pod nogami wyżłobionym okręgiem bolesnej rutyny. Drgnął lekko, gdy towarzysz oparł skroń o obłą miękkość jego ramienia, wprawdzie bardziej poruszony wyznaniem, niż tym subtelnym dowodem zaufania, zaraz uśmiechnął się więc tylko, delikatnie, z wyczuciem, spoglądając na niego ukradkiem, po czym opierając potylicę o twardy materiał mebla i zawieszając wzrok w przestrzeni pokoju, oddając się chwilowemu zamyśleniu. Zdawało mu się, że wiedział już wcześniej, dzisiejsze, nerwowe dostrojenie odruchowo wypowiedzianych myśli odezwało się jednak w jego piersi sentymentalnym ukłuciem żalu – wątłym, dawno pogrzebanym pamięci wspomnieniem własnego zakłopotania; wstydu i krzywdy, jakie za nim przyszły.
– Wiesz, Viktor… to nie zawsze jest takie łatwe, o niektórych historiach po prostu nie da się zapomnieć. – on sam o tylu rzeczach zapomnieć przecież nie potrafił, przestać się wzdrygać, kiedy w miejscu publicznym słyszał jakiś utwór, widział jakiś płaszcz, czuł jakiś zapach; miłość na swój sposób zawsze była jak granat, który ktoś włożył mu do kieszeni i który mógłby dawno wyciągnąć, ale uparcie nosił go ze sobą, bo w dotyku był jak dłoń, która go wsunęła. – Kiedyś miałem nieznośną skłonność do mitologizowania swoich wspomnień. Ktoś mnie zostawiał, a ja próbowałem uszlachetniać się myślą, że pamiętam o nim na długo po tym, jak on o mnie zapomniał, że patrzę z tak samo silną miłością na plecy faceta, który już odchodził. – na lico wpłynął blady uśmiech, cień niewyraźnej reminiscencji. – To wszystko było takie bezużyteczne, wiedza, co lubił jeść na śniadanie, czego się bał, co chciałby dostać na urodziny i setki innych okazji, których nie doczekaliśmy. Bywało, że się bałem, że po tym wszystkim stanę się jeszcze bardziej nieznośnym człowiekiem niż teraz, a tego już ani ja, ani moje dzieciaki by nie zniosły, ale zawsze jakoś wypadało mieć nadzieję, że będzie inaczej, w końcu będzie można lepiej spać i zacząć planować wprzód zamiast przeżywać po raz setny to, co już było... i w pewnym momencie większość spraw rzeczywiście odchodziła w niepamięć. – przesunął się ostrożnie, tak, żeby spojrzeć mu w oczy, zanim znów sięgnął wzrokiem ku otwartości pokoju, przybrudzonym oknom, za którymi wiatr wichrzył barwne futro winorośli. – Nie chcę cię pouczać, chociaż być może jest już za późno, żeby się usprawiedliwiać. – słaby śmiech, zawodowe przyzwyczajenie. – Zrobisz co uważasz, chciałbym tylko, żebyś był szczęśliwy.
Bezimienny
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:58
Miało to swój początek na kilka tygodni przed tym, jak jesiony przed kamienicą okryły się świeżą zielenią.
Pierwszy był kubek z błękitnej porcelany, który po wyjściu przyjaciela jeszcze długo obracał w palcach, zanim wreszcie zdecydował się go umyć. Kolejna była książka, którą Safír z pobłażliwym uśmiechem podniósł z zagraconej podłogi — spędził wówczas cały wieczór wodząc chłodnymi opuszkami po twardej oprawie, naiwnie licząc, że zachowała ona ciepło jego skóry. Było też wiele innych rzeczy, niezliczonych błahostek z czasem zacierających się w otchłani pamięci; koszula niedbale rzucona na oparcie krzesła poprzedniego dnia, wieczne pióro, prezent od Ingrid, którego odkryta stalówka zostawiała atramentowe plamy na śnieżnej bieli papieru, gruba szklana popielniczka z osadzoną na dnie ciemną warstwą popiołu, plecak pozostawiony w przedpokoju oraz parasol ze złamanym drutem, którego uparcie nie chciał się pozbyć. Wkrótce Viktor zdał sobie sprawę z tego, że dzieli przedmioty w swoim mieszkaniu na dwie kategorie; te, których dotykał jego przyjaciel, co z góry przesądzało o ich wyższej wartości i lepszym traktowaniu, a także obiekty, na które Fenrisson nie zwrócił uwagi, w związku z czym stawały się obojętne również samemu gospodarzowi. Na myśl o wizytach Safíra serce kołatało niespokojnie, objawiając się przesyconym ekscytacją drżeniem całego ciała. Wstrzymywał oddech, gdy rozbrzmiewał dzwonek do drzwi i z ulgą wypuszczał powietrze z płuc dopiero na widok znajomej twarzy, a gdy Śniący przekraczał próg skromnej kawalerki, niósł ze sobą pierwsze podrygi wiosny, nawet jeżeli midgardzkie ulice pokrywała solidna warstwa puchu mieniącego się w sztucznym świetle latarni niczym rozdrobnione w mak kamienie szlachetne.
I choć starał się ze wszystkich sił, nie mógł już dłużej ignorować głosu, który coraz donośniej krzyczał w jego głowie, że Safír jest dla niego kimś więcej. Nie patrzy się bowiem na przyjaciela z taką czułością, nie szuka byle pretekstu, aby spleść swoje palce z jego, nie zastanawia się nad smakiem jego ust oraz nie marzy o jego obecności podczas bezsennych nocy. Nadszedł w końcu czas, gdy Viktor musiał przed sobą przyznać, że chyba był zakochany.
Kolejne słowa Fenrissona sprawiły, że najpierw cała krew odpłynęła z twarzy młodego galdra, by po chwili wrócić jako wzburzona fala, oblewającą czerwienią policzki oraz uszy. Facet. Mężczyzna. Nie miał o niczym pojęcia, nie zdawał sobie sprawy z tego, że Safír może być taki jak on; zbyt zajęty nieudolnym ukrywaniem swej wstydliwej odmienności nie zauważyłby oczywistych znaków, a nawet jeżeli — wmawiałby sobie, że to jedynie przejawy przyjacielskiej życzliwości, elementy charakteru swojego towarzysza, które spragniony bliskości umysł błędnie interpretował. Tak było prościej, łatwiej, bezpieczniej.
Teraz jednak wpatrywał się w nieszczęsne gałązki bluszczu na balkonie i uparcie milczał, starając się poukładać w głowie to, czego właśnie się dowiedział, odruchowo zaciskając mocniej kościste palce na dłoni Safíra, przepełniony lękiem, że był to jedynie sen, odległy i nierealny, który wkrótce się rozmyje, zabierając ze sobą jego towarzysza. Ale Fenrisson wciąż siedział obok, jego skóra była błogo ciepła, a głos brzmiał zaskakująco realnie. To się działo. To naprawdę się działo.
Ukłucie zazdrości rozlało się bólem po całej klatce piersiowej. Safír był w związku z mężczyzną, który od niego odszedł — cóż z niego za głupiec! Jak można celowo wypuścić z ramion takie szczęście? Jak można przyczynić się do łez? Na jego miejscu Viktor nigdy by go nie zostawił, nie pozwoliłby, aby na jego twarzy pojawił się chociaż cień smutku, rzuciłby się dla niego w otchłań, zasłonił własnym ciałem i dbałby o niego, i z całych sił kochał — to prawda, niewiele miał do zaoferowania poza własnym sercem i bezdennym oceanem serdecznych uczuć, lecz intencje miał szczere.
Przy Einarze zupełnie tego nie czuł.
— Wydaje mi się… Sądzę, że to nie ma związku z miłością — rzucił niepewnie, błądząc wzrokiem po regale z niedbale upchanymi książkami — Wtedy naprawdę myślałem, że go kocham, ale teraz… Jestem zły na siebie, że daję mu się tak łatwo podejść i... Och, nie zaprzątaj sobie tym głowy, poradzę sobie. Przepraszam, że w ogóle zacząłem temat.
Pośpiesznie dopił herbatę ostygłą już na tyle, by swoją temperaturą nie podrażniła podniebienia, po czym odsunął się od swojego gościa. Bał się, że jeszcze chwila, a roztopi się pod wpływem jego dotyku, obnażając całkowicie uczucia Vårvika, a przecież powiedział mu już tak wiele.
— Cóż za zbieg okoliczności — czuły uśmiech zabłąkał się gdzieś w kącikach ust, podczas gdy w oczach zatańczyły radosne iskierki — Bo chciałbym dla ciebie tego samego, Safírze.
O nic więcej nie śmiał prosić. Niczego więcej nie potrzebował. Przywykł już przecież do tego, że jego miłość była nieosiągalna. Zerknął jeszcze raz na profil przyjaciela, chcąc wybadać jego reakcję, zanim ostatecznie postanowił zmienić przedmiot ich konwersacji — nabrał już sporego doświadczenia w udawaniu, że nic się nie stało.
— Muszę się pochwalić, że skończyłem badania do artykułu — oświadczył dumnie, skrzętnie omijając część, w której włóczył się po Przesmyku Lokiego, nierzadko narażając się na gniew ochroniarzy; miał przeczucie, że przyjaciel domyślał się skąd Viktor wziął dziewczyny do wywiadów. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że Safír nie myślał o nim aż tak źle, by podejrzewać go o korzystanie z ich usług. — Do końca listopada… Najpóźniej na początku grudnia uda mi się wszystko spiąć i pomyślałem… Nie potrzebujecie może pomocy w sierocińcu? Mógłbym robić… cokolwiek.
Na przykład spędzać z nim więcej czasu, próbując zdjąć chociaż część zmartwień z jego barków.
Pierwszy był kubek z błękitnej porcelany, który po wyjściu przyjaciela jeszcze długo obracał w palcach, zanim wreszcie zdecydował się go umyć. Kolejna była książka, którą Safír z pobłażliwym uśmiechem podniósł z zagraconej podłogi — spędził wówczas cały wieczór wodząc chłodnymi opuszkami po twardej oprawie, naiwnie licząc, że zachowała ona ciepło jego skóry. Było też wiele innych rzeczy, niezliczonych błahostek z czasem zacierających się w otchłani pamięci; koszula niedbale rzucona na oparcie krzesła poprzedniego dnia, wieczne pióro, prezent od Ingrid, którego odkryta stalówka zostawiała atramentowe plamy na śnieżnej bieli papieru, gruba szklana popielniczka z osadzoną na dnie ciemną warstwą popiołu, plecak pozostawiony w przedpokoju oraz parasol ze złamanym drutem, którego uparcie nie chciał się pozbyć. Wkrótce Viktor zdał sobie sprawę z tego, że dzieli przedmioty w swoim mieszkaniu na dwie kategorie; te, których dotykał jego przyjaciel, co z góry przesądzało o ich wyższej wartości i lepszym traktowaniu, a także obiekty, na które Fenrisson nie zwrócił uwagi, w związku z czym stawały się obojętne również samemu gospodarzowi. Na myśl o wizytach Safíra serce kołatało niespokojnie, objawiając się przesyconym ekscytacją drżeniem całego ciała. Wstrzymywał oddech, gdy rozbrzmiewał dzwonek do drzwi i z ulgą wypuszczał powietrze z płuc dopiero na widok znajomej twarzy, a gdy Śniący przekraczał próg skromnej kawalerki, niósł ze sobą pierwsze podrygi wiosny, nawet jeżeli midgardzkie ulice pokrywała solidna warstwa puchu mieniącego się w sztucznym świetle latarni niczym rozdrobnione w mak kamienie szlachetne.
I choć starał się ze wszystkich sił, nie mógł już dłużej ignorować głosu, który coraz donośniej krzyczał w jego głowie, że Safír jest dla niego kimś więcej. Nie patrzy się bowiem na przyjaciela z taką czułością, nie szuka byle pretekstu, aby spleść swoje palce z jego, nie zastanawia się nad smakiem jego ust oraz nie marzy o jego obecności podczas bezsennych nocy. Nadszedł w końcu czas, gdy Viktor musiał przed sobą przyznać, że chyba był zakochany.
Kolejne słowa Fenrissona sprawiły, że najpierw cała krew odpłynęła z twarzy młodego galdra, by po chwili wrócić jako wzburzona fala, oblewającą czerwienią policzki oraz uszy. Facet. Mężczyzna. Nie miał o niczym pojęcia, nie zdawał sobie sprawy z tego, że Safír może być taki jak on; zbyt zajęty nieudolnym ukrywaniem swej wstydliwej odmienności nie zauważyłby oczywistych znaków, a nawet jeżeli — wmawiałby sobie, że to jedynie przejawy przyjacielskiej życzliwości, elementy charakteru swojego towarzysza, które spragniony bliskości umysł błędnie interpretował. Tak było prościej, łatwiej, bezpieczniej.
Teraz jednak wpatrywał się w nieszczęsne gałązki bluszczu na balkonie i uparcie milczał, starając się poukładać w głowie to, czego właśnie się dowiedział, odruchowo zaciskając mocniej kościste palce na dłoni Safíra, przepełniony lękiem, że był to jedynie sen, odległy i nierealny, który wkrótce się rozmyje, zabierając ze sobą jego towarzysza. Ale Fenrisson wciąż siedział obok, jego skóra była błogo ciepła, a głos brzmiał zaskakująco realnie. To się działo. To naprawdę się działo.
Ukłucie zazdrości rozlało się bólem po całej klatce piersiowej. Safír był w związku z mężczyzną, który od niego odszedł — cóż z niego za głupiec! Jak można celowo wypuścić z ramion takie szczęście? Jak można przyczynić się do łez? Na jego miejscu Viktor nigdy by go nie zostawił, nie pozwoliłby, aby na jego twarzy pojawił się chociaż cień smutku, rzuciłby się dla niego w otchłań, zasłonił własnym ciałem i dbałby o niego, i z całych sił kochał — to prawda, niewiele miał do zaoferowania poza własnym sercem i bezdennym oceanem serdecznych uczuć, lecz intencje miał szczere.
Przy Einarze zupełnie tego nie czuł.
— Wydaje mi się… Sądzę, że to nie ma związku z miłością — rzucił niepewnie, błądząc wzrokiem po regale z niedbale upchanymi książkami — Wtedy naprawdę myślałem, że go kocham, ale teraz… Jestem zły na siebie, że daję mu się tak łatwo podejść i... Och, nie zaprzątaj sobie tym głowy, poradzę sobie. Przepraszam, że w ogóle zacząłem temat.
Pośpiesznie dopił herbatę ostygłą już na tyle, by swoją temperaturą nie podrażniła podniebienia, po czym odsunął się od swojego gościa. Bał się, że jeszcze chwila, a roztopi się pod wpływem jego dotyku, obnażając całkowicie uczucia Vårvika, a przecież powiedział mu już tak wiele.
— Cóż za zbieg okoliczności — czuły uśmiech zabłąkał się gdzieś w kącikach ust, podczas gdy w oczach zatańczyły radosne iskierki — Bo chciałbym dla ciebie tego samego, Safírze.
O nic więcej nie śmiał prosić. Niczego więcej nie potrzebował. Przywykł już przecież do tego, że jego miłość była nieosiągalna. Zerknął jeszcze raz na profil przyjaciela, chcąc wybadać jego reakcję, zanim ostatecznie postanowił zmienić przedmiot ich konwersacji — nabrał już sporego doświadczenia w udawaniu, że nic się nie stało.
— Muszę się pochwalić, że skończyłem badania do artykułu — oświadczył dumnie, skrzętnie omijając część, w której włóczył się po Przesmyku Lokiego, nierzadko narażając się na gniew ochroniarzy; miał przeczucie, że przyjaciel domyślał się skąd Viktor wziął dziewczyny do wywiadów. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że Safír nie myślał o nim aż tak źle, by podejrzewać go o korzystanie z ich usług. — Do końca listopada… Najpóźniej na początku grudnia uda mi się wszystko spiąć i pomyślałem… Nie potrzebujecie może pomocy w sierocińcu? Mógłbym robić… cokolwiek.
Na przykład spędzać z nim więcej czasu, próbując zdjąć chociaż część zmartwień z jego barków.
Safír Fenrisson
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:59
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Zaskoczyło go, jak łatwo przyszło mu o tym mówić, jak spokojne były te słowa, zsuwające się śliną po języku, szarpiące delikatnie za struny krtani – być może rzeczywiście, wbrew wątpliwościom, które niekiedy wciąż drażniły wrota nie w pełni zasklepionych ran pojedynczymi ziarnami soli, zdążył pogodzić się z własną tożsamością, zagnieździć myśli w świadomości, że jakkolwiek by się nie starał, nie mógłby niczego zmienić, lecz również, że niczego zmieniać w istocie nie chciał. Miał dorosłe lata na karku i wiele dojrzałych czynów na sumieniu – nie zamierzał znowu ukrywać się na tyłach budynku, nerwowo rozglądając się po błoniach, zanim odważyłby się ułożyć drżące dłonie na kościstości chłopięcych ramion, nie zamierzał dopiero pod membraną kołdry nachylać się do przodu, by zetknąć rozgrzane ferworem czoła, nie zamierzał muskać opuszkami cudzego śródręcza, wstydliwie, nieśmiało, rozpaczliwie licząc na przecięcie rozdygotanej linii spojrzenia. Nie był już dzieckiem i nie był już – przede wszystkim – ofiarą, tamtym rachitycznym i nieświadomym czternastolatkiem, którego Ragnar bez trudu przepychał w drzwiach, a ojciec unosił w górę za krawędź kołnierza, nie miał w obowiązku ponosić kary za sprawy, którego od niego nie zależały, mimo że długie lata z rozpaczliwym uporem przekonywał się, że było inaczej, że w jakiś sposób zasłużył sobie na cięte szykany lekceważących krewnych, zdarte o żwir kolana i ból, który rozrywał płuca, gdy cudze dłonie przytrzymywały go siłą pod taflą jeziora.
Uśmiechnął się blado, prawie nieświadomie, odchylając głowę lekko do tyłu, tak, że potylica przywarła do chłodu wzrastającej za plecami ściany, a wzrok powędrował po skosie ku górze, zatrzymując się na półkach wysokiej szafy, jakby wśród jej książek próbował odszukać konkretnego tytułu, wodząc po różnokolorowych grzbietach, miejscami ułożonych nierówno lub pochyle obok siebie. Minęło tyle lat – tyle miłości przepuszczonych przez palce, tyle trzymanych w nich zbyt kurczowo; mimowolnie, ze studni wspomnień, wyławiał zarysy twarzy, niektóre bardziej, inne mniej klarowne, większość rozmyta widmem czasu, zatarta jak na obrazie, który zbyt szybko smagnięto nieuważną dłonią, rozcierając niezaschniętą na płótnie farbę. Panoramy przeskakujące pod opuszczonymi powiekami jak na filmie poklatkowym, kołatające się pod kopułą czaszki niby w drewnianym pudełku na zabawki – pozłota spojrzenia, uścisk dłoni, uśmiech wąskich, spąsowiałych ust, plaża nad zatoką Melar, wyjęty spomiędzy piachu bursztyn, unoszony ostrożnie, z wprawą zegarmistrza, ku twarzy, grymas niezadowolenia, oczy zachodzące bielmem bezwładu, okno wybite kamieniem, który w sentymentalnym zdziecinnieniu trzymał przez pół roku na szafce nocnej. Rzadko do tego wracał – niektóre imiona odeszły już w zapomnienie, bezpowrotnie zatarte przez wydarzenia kolejnych dni, inne, wbrew woli, tkwiły wyryte w pamięci jak na kamieniu nagrobnej płyty.
– Nie przepraszaj, to nic. – odparł swobodnie, wzruszając lekko ramionami i przechylając głowę, gdy Viktor odsunął się na bok, lustrując go uwagą swego błękitnego spojrzenia, po czym przysłaniając lico kubkiem wypełnionym ziołową płynnością ostygłej herbaty – nie zdawał sobie najwyraźniej sprawy z wrażenia, jakie na nim robił, uczuć, które kryły się płytko pod powierzchnią, a których mimo to, z dziecinnym uporem, nie chciał lub nie potrafił zauważać. – Cóż… jestem szczęśliwy. – krótka pauza pomiędzy słowami zabrzmiała jak pełny zamyślenia pomruk, wargi rozsunęły się jednak w łagodnym, nieco przekornym uśmiechu, który z wyuczoną wprawą nakrył jego wahanie, niepewność, która wdarła się w fizjonomię, jak gdyby wypowiadając podobne zapewnienie na głos, zaczął nagle powątpiewać w jego prawdziwość. – Oszczędziłem ci sporo roboty, masz wszystko podane jak na tacy. – tym razem kąciki ust uniosły się wyżej, odsłaniając grymas zaczepnego rozbawienia, który sprawił, że zieleń spojrzenia zwęziła się na chwilę pod wpływem kwitnących na twarzy arabesek wątłego rozbawienia. W rzeczywistości niezupełnie wierzył w słuszność tych przekonań, nie chciał jednak – nie dzisiaj – folgować naturze pesymistycznych przemyśleń, które nieopatrznie tak często wpuszczał w szuwary swej świadomości. Nie kłamał, był szczęśliwy siedząc tutaj, u boku przyjaciela, z palcami oplecionymi wokół rozgrzanej wrzątkiem porcelany, potylicą opartą o chłód znajdującej się za nim ściany; świat poza przytulnymi ramami znajomego mieszkania nie musiał mieć dzisiaj żadnego znaczenia.
– O? – artykulacja zaciekawienia wygięła brwi w zakrzywione łuki i wyostrzyła szmaragd tęczówek, oplecionych ciasno wokół dwóch, bystrych talarów źrenic. – Gratuluję. To niełatwy temat, ale potrzebny… na pewno. – zaczął, wyraźnie zastanawiając się nad doborem słów, lecz jednocześnie nie pozwalając, by wdarła się w nie nuta wahliwej nerwowości. – Mam nadzieję, że trafi w moje ręce jak najszybciej, nie jestem wprawdzie najlepszym krytykiem literackim, ale czytelnik ze mnie całkiem niezły. – uśmiechnął się dufnie i widmo tego uśmiechu pozostało zapisane na jego twarzy, wdarte w jej lineaturę słabo odbitą kalką. – Podejrzewam, że pomocnych dłoni będziemy potrzebowali zawsze, ale szczególnie teraz, ze wszystkim, co dzieje się w mieście. – coś na moment zmieniło się wyraźnie w jego spojrzeniu, które zaszło mgłą niechcianego rozżalenia, zaraz przygryzł jednak wnętrze policzka, przywołując się do porządku. – Musiałbyś napisać do Emilii, ona się tym wszystkim zajmuje, ale pod względem kwalifikacji… te dzieciaki naprawdę nie są bardzo wymagające, ludzie źle o nich mówią, całkiem niesprawiedliwie. Ze swoją wiedzą mógłbyś ich czegoś nauczyć, chociaż ja szybko przekonałem się, że często wystarczy sama obecność, możliwość rozmowy.
Uśmiechnął się blado, prawie nieświadomie, odchylając głowę lekko do tyłu, tak, że potylica przywarła do chłodu wzrastającej za plecami ściany, a wzrok powędrował po skosie ku górze, zatrzymując się na półkach wysokiej szafy, jakby wśród jej książek próbował odszukać konkretnego tytułu, wodząc po różnokolorowych grzbietach, miejscami ułożonych nierówno lub pochyle obok siebie. Minęło tyle lat – tyle miłości przepuszczonych przez palce, tyle trzymanych w nich zbyt kurczowo; mimowolnie, ze studni wspomnień, wyławiał zarysy twarzy, niektóre bardziej, inne mniej klarowne, większość rozmyta widmem czasu, zatarta jak na obrazie, który zbyt szybko smagnięto nieuważną dłonią, rozcierając niezaschniętą na płótnie farbę. Panoramy przeskakujące pod opuszczonymi powiekami jak na filmie poklatkowym, kołatające się pod kopułą czaszki niby w drewnianym pudełku na zabawki – pozłota spojrzenia, uścisk dłoni, uśmiech wąskich, spąsowiałych ust, plaża nad zatoką Melar, wyjęty spomiędzy piachu bursztyn, unoszony ostrożnie, z wprawą zegarmistrza, ku twarzy, grymas niezadowolenia, oczy zachodzące bielmem bezwładu, okno wybite kamieniem, który w sentymentalnym zdziecinnieniu trzymał przez pół roku na szafce nocnej. Rzadko do tego wracał – niektóre imiona odeszły już w zapomnienie, bezpowrotnie zatarte przez wydarzenia kolejnych dni, inne, wbrew woli, tkwiły wyryte w pamięci jak na kamieniu nagrobnej płyty.
– Nie przepraszaj, to nic. – odparł swobodnie, wzruszając lekko ramionami i przechylając głowę, gdy Viktor odsunął się na bok, lustrując go uwagą swego błękitnego spojrzenia, po czym przysłaniając lico kubkiem wypełnionym ziołową płynnością ostygłej herbaty – nie zdawał sobie najwyraźniej sprawy z wrażenia, jakie na nim robił, uczuć, które kryły się płytko pod powierzchnią, a których mimo to, z dziecinnym uporem, nie chciał lub nie potrafił zauważać. – Cóż… jestem szczęśliwy. – krótka pauza pomiędzy słowami zabrzmiała jak pełny zamyślenia pomruk, wargi rozsunęły się jednak w łagodnym, nieco przekornym uśmiechu, który z wyuczoną wprawą nakrył jego wahanie, niepewność, która wdarła się w fizjonomię, jak gdyby wypowiadając podobne zapewnienie na głos, zaczął nagle powątpiewać w jego prawdziwość. – Oszczędziłem ci sporo roboty, masz wszystko podane jak na tacy. – tym razem kąciki ust uniosły się wyżej, odsłaniając grymas zaczepnego rozbawienia, który sprawił, że zieleń spojrzenia zwęziła się na chwilę pod wpływem kwitnących na twarzy arabesek wątłego rozbawienia. W rzeczywistości niezupełnie wierzył w słuszność tych przekonań, nie chciał jednak – nie dzisiaj – folgować naturze pesymistycznych przemyśleń, które nieopatrznie tak często wpuszczał w szuwary swej świadomości. Nie kłamał, był szczęśliwy siedząc tutaj, u boku przyjaciela, z palcami oplecionymi wokół rozgrzanej wrzątkiem porcelany, potylicą opartą o chłód znajdującej się za nim ściany; świat poza przytulnymi ramami znajomego mieszkania nie musiał mieć dzisiaj żadnego znaczenia.
– O? – artykulacja zaciekawienia wygięła brwi w zakrzywione łuki i wyostrzyła szmaragd tęczówek, oplecionych ciasno wokół dwóch, bystrych talarów źrenic. – Gratuluję. To niełatwy temat, ale potrzebny… na pewno. – zaczął, wyraźnie zastanawiając się nad doborem słów, lecz jednocześnie nie pozwalając, by wdarła się w nie nuta wahliwej nerwowości. – Mam nadzieję, że trafi w moje ręce jak najszybciej, nie jestem wprawdzie najlepszym krytykiem literackim, ale czytelnik ze mnie całkiem niezły. – uśmiechnął się dufnie i widmo tego uśmiechu pozostało zapisane na jego twarzy, wdarte w jej lineaturę słabo odbitą kalką. – Podejrzewam, że pomocnych dłoni będziemy potrzebowali zawsze, ale szczególnie teraz, ze wszystkim, co dzieje się w mieście. – coś na moment zmieniło się wyraźnie w jego spojrzeniu, które zaszło mgłą niechcianego rozżalenia, zaraz przygryzł jednak wnętrze policzka, przywołując się do porządku. – Musiałbyś napisać do Emilii, ona się tym wszystkim zajmuje, ale pod względem kwalifikacji… te dzieciaki naprawdę nie są bardzo wymagające, ludzie źle o nich mówią, całkiem niesprawiedliwie. Ze swoją wiedzą mógłbyś ich czegoś nauczyć, chociaż ja szybko przekonałem się, że często wystarczy sama obecność, możliwość rozmowy.
Bezimienny
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:59
Świetliste nici wspomnień.
Miał czternaście lat, był zachwalany przez nauczycieli z akademii i otaczał go wianuszek koleżanek. Był inny; może nieco wrażliwszy niż jego rówieśnicy, delikatniejszy, często pogrążony w zadumie. Uprzejmy i pomocny, nieco cichy oraz wycofany. Zwyczajny, bezproblemowy. Czujący, że jego policzki płoną w towarzystwie chłopców, nie dziewcząt.
Nie wszystkim się to spodobało. W grupce byli silni, w grupce mogli go wytykać palcami, poniżać, wyśmiewać. W grupce zaciągnęli Viktora do toalety. Jego własna krew rozpierzchła się po nieskazitelnej bieli płytek, tworząc kształt przypominający pajęczą lilię, lyrocis radiata; symbol śmierci i reinkarnacji. Umierał wiele razy, lecz żaden raz nie był tym ostatecznym, po którym miał narodzić się na nowo. Jako ktoś, kto akceptuje siebie.
Nie chciał się na siłę zmieniać. Już nie. Pragnął jedynie polubić osobę, z którą musi spędzić resztę swych dni.
— I ja jestem szczęśliwy, że mam ciebie — wyznał szczerze, wracając do poprzedniej pozycji; znów wsparł głowę na ramieniu przyjaciela, sięgając do kieszeni, z której następnie wyciągnął pogniecioną paczkę papierosów, zawierającą równie pogniecione tutki. Nie przejął się tym jednak, częstując swojego gościa; wiedział, że Safír nie odmówi dawki nikotyny. Zapalił najpierw jemu, później sobie - zapalniczką, bez choćby grama magii.
— Mam nadzieję, że kiedy wreszcie uda mi się go skończyć i dostanę chociaż odrobinę, dosłownie szczyptę aprobaty naukowego świata, nie będzie mi tak żal, że kilka dni temu Kruczy mnie spisał na Ymirze, jakbym co najmniej... Co najmniej... Ale przecież jestem grzeczny, prawda? — promienny uśmiech wpełzł na jasne lico, nadając mu fasadę łagodnej cherubinowości godnej fresków Michała Anioła. Widział je kilka razy, w podręcznikach do historii i sztuki, motyw zbyt popularny, aby nie przeniknął do świata galdrów. — Dobrze, dobrze, odezwę się do Emilii jak tylko uporam się z uczelnią. Wiesz, że w przyszłości chciałbym pracować z dziećmi?
Nie miał prawa wiedzieć; jeszcze do niedawna Viktor nie sądził nawet, że dotrwa do końca studiów, nie wyobrażał sobie innego życia niż dotychczasowe, nie rozważał tego, co stanie się w momencie, w którym odbierze dyplom. Wróci do Trondheim? Zostanie w zagraconej kawalerce? Rozważania o możliwych perspektywach pojawiały się zawsze, gdy obok był Safír, natrętnie wdzierały się pod czaszkę, przepełniały gwałtowną euforią.
W obecności Fenrissona jakoś tak zachciewało się żyć. Nie tylko egzystować, a oddychać pełną piersią; wielokrotnie, zapewne zawsze nieświadomie, ratował Viktora z ostrych szponów autodestruktywnych podszeptów. A on kochał go najmocniej jak potrafił, okazywał tę miłość najlepiej jak umiał.
— Jesteś głodny, Safírze? Bo ja chyba umieram z głodu... — mruknął, gasząc papierosa w popielniczce — Chodź, ugotujemy coś razem...
Miał czternaście lat, był zachwalany przez nauczycieli z akademii i otaczał go wianuszek koleżanek. Był inny; może nieco wrażliwszy niż jego rówieśnicy, delikatniejszy, często pogrążony w zadumie. Uprzejmy i pomocny, nieco cichy oraz wycofany. Zwyczajny, bezproblemowy. Czujący, że jego policzki płoną w towarzystwie chłopców, nie dziewcząt.
Nie wszystkim się to spodobało. W grupce byli silni, w grupce mogli go wytykać palcami, poniżać, wyśmiewać. W grupce zaciągnęli Viktora do toalety. Jego własna krew rozpierzchła się po nieskazitelnej bieli płytek, tworząc kształt przypominający pajęczą lilię, lyrocis radiata; symbol śmierci i reinkarnacji. Umierał wiele razy, lecz żaden raz nie był tym ostatecznym, po którym miał narodzić się na nowo. Jako ktoś, kto akceptuje siebie.
Nie chciał się na siłę zmieniać. Już nie. Pragnął jedynie polubić osobę, z którą musi spędzić resztę swych dni.
— I ja jestem szczęśliwy, że mam ciebie — wyznał szczerze, wracając do poprzedniej pozycji; znów wsparł głowę na ramieniu przyjaciela, sięgając do kieszeni, z której następnie wyciągnął pogniecioną paczkę papierosów, zawierającą równie pogniecione tutki. Nie przejął się tym jednak, częstując swojego gościa; wiedział, że Safír nie odmówi dawki nikotyny. Zapalił najpierw jemu, później sobie - zapalniczką, bez choćby grama magii.
— Mam nadzieję, że kiedy wreszcie uda mi się go skończyć i dostanę chociaż odrobinę, dosłownie szczyptę aprobaty naukowego świata, nie będzie mi tak żal, że kilka dni temu Kruczy mnie spisał na Ymirze, jakbym co najmniej... Co najmniej... Ale przecież jestem grzeczny, prawda? — promienny uśmiech wpełzł na jasne lico, nadając mu fasadę łagodnej cherubinowości godnej fresków Michała Anioła. Widział je kilka razy, w podręcznikach do historii i sztuki, motyw zbyt popularny, aby nie przeniknął do świata galdrów. — Dobrze, dobrze, odezwę się do Emilii jak tylko uporam się z uczelnią. Wiesz, że w przyszłości chciałbym pracować z dziećmi?
Nie miał prawa wiedzieć; jeszcze do niedawna Viktor nie sądził nawet, że dotrwa do końca studiów, nie wyobrażał sobie innego życia niż dotychczasowe, nie rozważał tego, co stanie się w momencie, w którym odbierze dyplom. Wróci do Trondheim? Zostanie w zagraconej kawalerce? Rozważania o możliwych perspektywach pojawiały się zawsze, gdy obok był Safír, natrętnie wdzierały się pod czaszkę, przepełniały gwałtowną euforią.
W obecności Fenrissona jakoś tak zachciewało się żyć. Nie tylko egzystować, a oddychać pełną piersią; wielokrotnie, zapewne zawsze nieświadomie, ratował Viktora z ostrych szponów autodestruktywnych podszeptów. A on kochał go najmocniej jak potrafił, okazywał tę miłość najlepiej jak umiał.
— Jesteś głodny, Safírze? Bo ja chyba umieram z głodu... — mruknął, gasząc papierosa w popielniczce — Chodź, ugotujemy coś razem...
Safír Fenrisson
Re: 19.11.2000 – Salon z sypialnią – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 15:59
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
W nieświadomości tkwiła pewna osobliwe przyjemna błogość, paliatywne poczucie spokoju, na które tak rzadko mógł sobie pozwolić, bo czujny musiał być przecież zawsze – wśród murów sierocińca, gdzie barwa obcych, często poszatkowanych nieszczęściem życiorysów nadszarpywała ostrość spojrzenia, rozpościerając się przed nim jak feeryczne obrazy wyjątkowo ponurego, pełnego zgrozy kalejdoskopu, wśród labiryntu miasta, które stroszyło się groźnie na jego widok, wśród obcych ludzi, nie szczędzących mu pełnych niezadowolenia spojrzeń, ściągniętych gniewnie brwi i kącików ust podrygujących w przejawie litościwego pożałowania. Czujność była zaletą pielęgnowaną przez lata, wykwitłą na żyznych czarnoziemach dziecięcej bezradności i sztubackich szykan, których piętno zniknęło już wprawdzie z gładkiej powierzchni skóry, lecz które niekiedy wciąż nachodziły go, gdy zatrzymywał się na granicy snu i jawy, zwieszony nad nią jak nad metalową barierką balkonu, ze wzrokiem utkwionym w dole, na wygładzonych ulicach, na których z odległości nie sposób było dostrzec drobnych uszczerbków w betonie, wąskich rys, spomiędzy których wyzierały się pojedyncze wiechcie zielonej trawy. Gubił tę czujność w obecności Viktora – jego drobiazgach, o których nikt inny by nie pomyślał, drobnych gestach, w jakich zapalał papierosa szczękiem zapalniczki, zamiast posłużyć się banalnością zaklęcia, przechylał lekko głowę, gdy go słuchał i uśmiechał się tak promiennie, że sam odruchowo musiał mu ten grymas odwzajemnić – chociaż podświadomie wiedział, że nie powinien; były to rzeczy, do których był zupełnie nieprzyzwyczajony.
– Spisał cię na Ymirze? – powtórzył, wpierw z bezwolną ciekawością, zaraz ściągając jednak lekko brwi, zaciągając się papierosem i wykrzywiając usta w paroksyzmie krótkiej refleksji, ledwie zabarwionej dezaprobatą – nie chciał go rugać, chociaż do gardła podszedł ciężar wątłego zaniepokojenia, bezpodstawnego jak sobie powtarzał, a jednak, jak na zawołanie, wspomnienie Villuma wkradło się w jego myśli z taką łatwością, wyostrzyło obrazy przeszłości, o których nie chciał pamiętać, które tymczasem węszyły za nim z determinacją myśliwskich chartów. Oczywiście, Villum był tylko dzieckiem, oczywiście, Viktor wiedział od niego więcej, oczywiście, że nie mógł ich porównywać – mimo to nie potrafił w zupełności wyrugować widoku tamtej posiniałej twarzy, bielma zachodzącego mgłą spojrzenia; powracały do niego w snach tak, jak powracać lubiły wszystkie dawne tragedie, wszystkie odejścia, straty i utracone miłości. – Powinieneś bardziej uważać. – odetchnął cicho, pozwalając, by siwy obłok dymu przysłonił mu na chwilę twarz, wdzierając się w śluzówkę nosa silnym, paliatywnym zapachem nikotyny. Dopiero wobec kolejnych słów przyjaciela zieleń jego spojrzenia błysnęła jaśniej, a usta rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu pogodnej aprobaty. – Nadawałbyś się.
Cierpki, gryzący w podniebienie dym wypełniał posłusznie płuca i wypełniał również wnętrze mieszkania – jasnego, przytulnego mieszkania, które nie było jeszcze tak przesiąknięte tym zapachem jak jego kawalerka, w której wnętrzu nikotyna wdarła się już dawno pod warstwy ścian, pozostawiając na niej brzydkie, pożółkłe plamy, podobne do tych, które rozlewały się przy lunulach paznokci. Czasami zastanawiał się, co Abigel zrobiłaby z tym wszystkim po jego śmierci – zerwałaby przesiąknięte tytoniem firanki, wystawiła meble przed budynek, zeskrobała osad z pociemniałego linoleum, zapaliła lawendową świecę? Może było na to wszystko jakieś zaklęcie, jedno proste słowo z powodzeniem wymazujące go ze świadomości?
– Wspaniale! – ożywił się nagle, ostatni raz zaciągając się cygaretką i pozwalając, by jej złote oczko rozjątrzyło się na końcu poszarzałego filtra, po czym również gasząc ją zapalniczce, by raptem podnieść się do pozycji stojącej. – Wstawaj, niech moje zakupy nie idą na marne. Wysiliłem się tym razem, kupiłem nawet kolendrę. – puścił mu oko, po czym pewnym krokiem skierował ich obojgu w stronę kuchni, przyłapując się na tym, że pomyślał, iż wszystko, rzeczywiście, mogłoby być w porządku – na zawsze albo przez chwilę, nie miało to bowiem istotnie takiego dużego znaczenia.
Safír i Viktor z tematu
– Spisał cię na Ymirze? – powtórzył, wpierw z bezwolną ciekawością, zaraz ściągając jednak lekko brwi, zaciągając się papierosem i wykrzywiając usta w paroksyzmie krótkiej refleksji, ledwie zabarwionej dezaprobatą – nie chciał go rugać, chociaż do gardła podszedł ciężar wątłego zaniepokojenia, bezpodstawnego jak sobie powtarzał, a jednak, jak na zawołanie, wspomnienie Villuma wkradło się w jego myśli z taką łatwością, wyostrzyło obrazy przeszłości, o których nie chciał pamiętać, które tymczasem węszyły za nim z determinacją myśliwskich chartów. Oczywiście, Villum był tylko dzieckiem, oczywiście, Viktor wiedział od niego więcej, oczywiście, że nie mógł ich porównywać – mimo to nie potrafił w zupełności wyrugować widoku tamtej posiniałej twarzy, bielma zachodzącego mgłą spojrzenia; powracały do niego w snach tak, jak powracać lubiły wszystkie dawne tragedie, wszystkie odejścia, straty i utracone miłości. – Powinieneś bardziej uważać. – odetchnął cicho, pozwalając, by siwy obłok dymu przysłonił mu na chwilę twarz, wdzierając się w śluzówkę nosa silnym, paliatywnym zapachem nikotyny. Dopiero wobec kolejnych słów przyjaciela zieleń jego spojrzenia błysnęła jaśniej, a usta rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu pogodnej aprobaty. – Nadawałbyś się.
Cierpki, gryzący w podniebienie dym wypełniał posłusznie płuca i wypełniał również wnętrze mieszkania – jasnego, przytulnego mieszkania, które nie było jeszcze tak przesiąknięte tym zapachem jak jego kawalerka, w której wnętrzu nikotyna wdarła się już dawno pod warstwy ścian, pozostawiając na niej brzydkie, pożółkłe plamy, podobne do tych, które rozlewały się przy lunulach paznokci. Czasami zastanawiał się, co Abigel zrobiłaby z tym wszystkim po jego śmierci – zerwałaby przesiąknięte tytoniem firanki, wystawiła meble przed budynek, zeskrobała osad z pociemniałego linoleum, zapaliła lawendową świecę? Może było na to wszystko jakieś zaklęcie, jedno proste słowo z powodzeniem wymazujące go ze świadomości?
– Wspaniale! – ożywił się nagle, ostatni raz zaciągając się cygaretką i pozwalając, by jej złote oczko rozjątrzyło się na końcu poszarzałego filtra, po czym również gasząc ją zapalniczce, by raptem podnieść się do pozycji stojącej. – Wstawaj, niech moje zakupy nie idą na marne. Wysiliłem się tym razem, kupiłem nawet kolendrę. – puścił mu oko, po czym pewnym krokiem skierował ich obojgu w stronę kuchni, przyłapując się na tym, że pomyślał, iż wszystko, rzeczywiście, mogłoby być w porządku – na zawsze albo przez chwilę, nie miało to bowiem istotnie takiego dużego znaczenia.
Safír i Viktor z tematu