:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard
2 posters
Zacharias Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Sob 9 Kwi - 0:16
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
16.12.2000
Płyta zrobiła kolejny obrót przeskakując na pierwszy z utworów. Nie wiem, który już raz tego wieczoru. Zupełnie straciłem rachubę, a godziny pędziły jak oszalałe od pory obiadowej. Jeśli taką nazwać można było moment, w którym niedbale podgrzałem porcję zakupionych wczoraj w bistro dwie przecznice dalej köttbullar. W powietrzu unosił się jeszcze ich zapach, gdyż najwyraźniej przypaliłem je nieco, lecz zupełnie skołowany nie odczułem tego faktu podczas jedzenia. Nieszczególnie zależało mi na smaku, chciałem jedynie zapełnić ściśnięty nieznośnie żołądek. Tylko tyle, czysty pragmatyzm. W takich sytuacjach rzadko wychodziłem ponad to szukając dodatkowych, zbędnych walorów. Zapach, konsystencja? Nie ważne. Było mi źle, czułem, że wszystko rozłazi się pomiędzy mymi palcami i przelewa niczym bezkształtna masa. Po posiłku zasnąłem prawdopodobnie na kilka godzin i obudził mnie refren rozpoczynającego kawałka z albumu Reggatta de Blanc.
I'll send an S.O.S to the world
I'll send an S.O.S to the world
1979 rok. Wtedy jeszcze nie słyszałem nic o The Police i muszę stwierdzić, że było to naprawdę przykre, z perspektywy czasu. Ale czego wymagać od dwunastolatka? Szok poznawczy przeszył na wskroś moją głowę, gdy nieostrożnie otworzyłem oczy. Uniosłem się z kanapy, salon skąpany był w przyćmionym świetle lampki zwieszającej się nad moją głową. Za oknem sypał śnieg, który układał się puchatą warstwą na balustradzie balkonu. Pomieszczenie było wychłodzone, bo zapomniałem rozpalić w kominku. Zdawało mi się, że na coś czekałem, choć myśli rozmywały mi się jeszcze i czułem jakbym siedział na bardzo grząskim terenie, zapadając się wraz z siedziskiem w miękkie błoto. Kiedy czarne mroczki zniknęły sprzed mych oczu, rzuciłem spojrzeniem po pomieszczeniu. Bogowie… Czy ja po obiedzie coś piłem? Ustawiona na stoliku butelka i szklanka wypełniona na dnie rudawą cieczą wraz z szumem w głowie stanowiły niezbity dowód na zbrodnię popełnioną tuż przed zaśnięciem. Sięgnąłem dłonią do szkła, by przytknąć sobie do ust i dopiłem resztkę whisky.
Sending out an S.O.S
Sending out an S.O.S
Zdecydowanie, potrzebowałem pomocy. Rozprostowałem wreszcie nogi i podszedłem bliżej okna. Opierając się o ścianę ramieniem, obserwowałem leniwy ruch na ulicy. Latarnie wyznaczały drogę przechodniom drobnymi punkcikami, niczym świetliki zawieszone w niewielkich klatkach. Wciąż czułem się tu nieswojo, choć przecież mijał kolejny miesiąc od decyzji powrotu do Midgardu. Chyba przeceniłem własne możliwości. Droga do stolika była prostsza, podobnie jak ponowne otworzenie butelki i wypełnienie szklanki. Dopiero teraz poczułem, że zupełnie przemarzłem.
— Afl — ciche mruknięcie wznieciło iskrę przeskakującą po stosie drewna ułożonym w kominku. Pomarańcz nieśmiało wysączył się z mroku w kącie salonu i już wkrótce mogłem napawać się przyjemnym widokiem wysokich płomieni liżących wnętrze kominka. Wciąż nie potrafiłem przypomnieć sobie, co takiego miałem do zrobienia, choć stukot do drzwi i trzask przekręcanego w zamku klucza wzniósł gęsią skórkę na moim karku. — Chaaya? — rzuciłem w próżnię pytanie, choć chyba nie na tyle wyraźnie, aby usłyszała je z przedpokoju na parterze. No tak… miała przyjść, miała przyjść i mi pomóc, pomóc w czymś, przed czym usilnie uciekałem, otwierając dzisiaj butelkę stojącą na stoliku. Odstawiłem szkło w pośpiechu i przeczesałem sterczące włosy palcami. Łudziłem się, że niczego nie dostrzeże. Nie rozmawiałem z nią o moich zmartwieniach zbyt szczegółowo, a dzisiaj nadarzyła się do tego okazja i szczerze czułem, że zaczyna mnie ściskać w gardle z przerażenia. Byłem jak mały dzieciak, któremu przychodziło tłumaczyć się rodzicom z bójki w szkole, którą ukrywał przez kilka dni, a która wreszcie wychodziła na światło dzienne.
Chaaya Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Wto 12 Kwi - 15:34
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Świadoma konsekwencji owinęła umysł czarnym całunem wyciszenia. Marzyła o skąpaniu się w gorącu eterycznych olejków, aby skutecznie odurzyć rozgorączkowane myśli i wyciszyć je aż do następnego poranka. Tylko sen mógł przynieść upragnione ukojenie od nadmiernie uciążliwych obowiązków uprzykrzających przyjemność tworzenia. Bała się, że w takim stanie nie będzie mogła sprostać wymaganiom klientów, ale również nie upora się z wyzwaniem postawionym przez rychłe przybycie bratanka. Zgodnie z obietnicą daną bratu tuż po pracy miała pomóc w zaplanowaniu całego przedsięwzięcia. Ostatkiem sił zdusiła jątrzącą się w piersi chęć zanurzenia się w puchowej otulinie materaca tuż przed tym, gdy wygrzebany z czeluści torebki kluczyk nie wsunął się do zamka drzwi jej domu, ale sąsiadującego bliźniaka. Chrzęst otwieranego zamka otarł się o nadmierne wrażliwe zmysły z donośnym jazgotem, boleśnie szarpiąc za pozostałe przy życiu bodźce. Wkraczając w czeluść zalaną ciemnością grudniowego wieczoru łapczywie przygarnęła ku piersi wdech lodowatego powietrza. Wizg śnieżnej, orzeźwiającej aury chłodu zniknął, gdy zamknęła za sobą drzwi i stanęła w ciemnicy przedpokoju, nieporadnie błądząc wzrokiem po ledwo widocznych zarysach mebli. Ryzykując uderzeniem o jeden z nich zrzuciła ze stóp szpilki w przypadkowym kierunku. Po godzinach spędzonych na bezustannym przemierzaniu salonu i staniu przy wystawach drewniana podłoga była równie miękka co plusz, dlatego nie potrafiła przemóc się przed cichutkim jękiem ulgi, pozwalając ciału na nabranie dystansu wobec zmęczenia minionych godzin. Nawet satysfakcja świątecznego utargu nie była tak obezwładniająca jak ulga płynąca z pozbycia się bólu uciskającego nerwy. Dopiero teraz rozejrzała się wokół, w poszukiwaniu śladów bytności brata decydując się pójść za tropem nikłego blasku sączącego się znad balustrady.
Widok Zacha z niechlujnie ułożonymi włosami nie był niczym nowym. Oboje nosili w sercach zamiłowanie do nonszalancji, jednak pod tym względem często nie była w stanie dotrzymać mu kroku. Na moment zapomniała o przytępiającym zmysły zmęczeniu, wyłaniając się z całunu ciszy i odsuwając od oczu myśli o kokonie ciepłego snu czekającego za ścianą. Mieli ważniejsze sprawy niż sen. Sprawy, dzięki którym koleje losu mogły wrócić tam, gdzie zawsze powinny być. Dostali szansę wybudowania nowego domu na rodzinnych zgliszczach, pośród popiołu i dymu zarzuconego na ich ramiona wraz z grzechami ojca, z tym, co ośmielił się im zostawić. Zasługiwali na odrobinę szczęścia. Bogowie nie mogli być aż tak złośliwi, skoro zostali ukarani już po stokroć i nic nie zwiastowało pokornego uchylania głowy.
— Wybacz za porę, braciszku, ale... — delikatny, pełen siostrzanej czułości uśmiech zamienił się w gorzki grymas, gdy w porę dostrzegła pustą butelkę odbijającą od siebie blask płomieni. Niepewna, w próbie powstrzymania się przed zrozumieniem najprostszego wytłumaczenia, zatrzymała się na samym środku salonu. Nie byłoby w tym nic złego, przecież każdy miał prawo do odrobiny przyjemności i uchylenia kieliszka lub dwóch, lecz odpowiedzialność spoczywająca na jego barkach wykrzywiała obraz na rzecz szaleńczego porywu impresjonizmu. Niepewność przypisana mu jeszcze w progu pomieszczenia przeobraziła się w niemożność stabilnego odczytania rzeczywistości. Zresztą, nawet tutaj była w stanie wyczuć ostry, mdlący zapach ognistego trunku. Mięśnie zaskrzypiały w poddaństwie przed zaciskającymi się na nich szczękami obezwładniającego zmęczenia. W przypływie słabości zadrżała i zacisnęła pięści, gotowa wypuścić wiązankę pełną złorzeczeń. Głośne westchnięcie przecisnęło się zza ust wraz z malującym się na twarzy wyrazem rozczarowania. — Idę zrobić kawę. Po moim powrocie masz... masz wyglądać normalnie. I zrób coś z tą butelką — była zbyt wyczerpana na okazanie złości, choć jad gniewu sączył się z ostrych krawędzi słów i skapywał wprost na jego spierzchnięte wargi. Serce w akcie paniki zabiło boleśnie w rytm płytkiego, urywanego oddechu, gdy tylko odwróciła się do brata plecami. Nie powinna pozwolić na porwanie i zakucie w okowy rozgoryczenia, lecz zabójcza dawka toksyny zabójczo skutecznie penetrowała pajęczą sieć żyłek, zamieniając szkarłat krwi w soczystą zieleń. Nie oglądając się za siebie przeszła do kuchni, przez emocjonalny rozgardiasz gwałtownie trzaskając drzwiami. Oddychając głęboko, raptownie, trzęsącymi się dłońmi próbowała przygotować pełen dzbanek aromatycznego napoju. Znajomy zapach ostrożnie koił poszargane nerwy - przypominał o tym, co dobre, znajome i spokojne. Przypominał o ciepłych dłoniach dziadka, który starał się przekonać wnuki do pasji dzielonej przez pokolenia. Była dumna, że nawet w tak drobny, nieznaczący sposób mogła kultywować rodzinną tradycję. Rutynowe ruchy dłoni starannie odmierzyły potrzebną ilość wody, jakby żyły własnym życiem i pamięcią zwartą w mięśniach. Na srebrnej tacy oprócz dzbanka postawiła dwa kubki obleczone zielonym szkliwem, zdobione w misterne wzory miseczki z cukrem w kostkach i miodem. Zanim jednak wróciła z powrotem przed oblicze brata, dała mu więcej czasu na doprowadzenie się do porządku. Dopiero wtedy zabrała się z powrotem do salonu.
— Możesz mi wytłumaczyć, co się dzieje?
Nie żądała wiele.
Widok Zacha z niechlujnie ułożonymi włosami nie był niczym nowym. Oboje nosili w sercach zamiłowanie do nonszalancji, jednak pod tym względem często nie była w stanie dotrzymać mu kroku. Na moment zapomniała o przytępiającym zmysły zmęczeniu, wyłaniając się z całunu ciszy i odsuwając od oczu myśli o kokonie ciepłego snu czekającego za ścianą. Mieli ważniejsze sprawy niż sen. Sprawy, dzięki którym koleje losu mogły wrócić tam, gdzie zawsze powinny być. Dostali szansę wybudowania nowego domu na rodzinnych zgliszczach, pośród popiołu i dymu zarzuconego na ich ramiona wraz z grzechami ojca, z tym, co ośmielił się im zostawić. Zasługiwali na odrobinę szczęścia. Bogowie nie mogli być aż tak złośliwi, skoro zostali ukarani już po stokroć i nic nie zwiastowało pokornego uchylania głowy.
— Wybacz za porę, braciszku, ale... — delikatny, pełen siostrzanej czułości uśmiech zamienił się w gorzki grymas, gdy w porę dostrzegła pustą butelkę odbijającą od siebie blask płomieni. Niepewna, w próbie powstrzymania się przed zrozumieniem najprostszego wytłumaczenia, zatrzymała się na samym środku salonu. Nie byłoby w tym nic złego, przecież każdy miał prawo do odrobiny przyjemności i uchylenia kieliszka lub dwóch, lecz odpowiedzialność spoczywająca na jego barkach wykrzywiała obraz na rzecz szaleńczego porywu impresjonizmu. Niepewność przypisana mu jeszcze w progu pomieszczenia przeobraziła się w niemożność stabilnego odczytania rzeczywistości. Zresztą, nawet tutaj była w stanie wyczuć ostry, mdlący zapach ognistego trunku. Mięśnie zaskrzypiały w poddaństwie przed zaciskającymi się na nich szczękami obezwładniającego zmęczenia. W przypływie słabości zadrżała i zacisnęła pięści, gotowa wypuścić wiązankę pełną złorzeczeń. Głośne westchnięcie przecisnęło się zza ust wraz z malującym się na twarzy wyrazem rozczarowania. — Idę zrobić kawę. Po moim powrocie masz... masz wyglądać normalnie. I zrób coś z tą butelką — była zbyt wyczerpana na okazanie złości, choć jad gniewu sączył się z ostrych krawędzi słów i skapywał wprost na jego spierzchnięte wargi. Serce w akcie paniki zabiło boleśnie w rytm płytkiego, urywanego oddechu, gdy tylko odwróciła się do brata plecami. Nie powinna pozwolić na porwanie i zakucie w okowy rozgoryczenia, lecz zabójcza dawka toksyny zabójczo skutecznie penetrowała pajęczą sieć żyłek, zamieniając szkarłat krwi w soczystą zieleń. Nie oglądając się za siebie przeszła do kuchni, przez emocjonalny rozgardiasz gwałtownie trzaskając drzwiami. Oddychając głęboko, raptownie, trzęsącymi się dłońmi próbowała przygotować pełen dzbanek aromatycznego napoju. Znajomy zapach ostrożnie koił poszargane nerwy - przypominał o tym, co dobre, znajome i spokojne. Przypominał o ciepłych dłoniach dziadka, który starał się przekonać wnuki do pasji dzielonej przez pokolenia. Była dumna, że nawet w tak drobny, nieznaczący sposób mogła kultywować rodzinną tradycję. Rutynowe ruchy dłoni starannie odmierzyły potrzebną ilość wody, jakby żyły własnym życiem i pamięcią zwartą w mięśniach. Na srebrnej tacy oprócz dzbanka postawiła dwa kubki obleczone zielonym szkliwem, zdobione w misterne wzory miseczki z cukrem w kostkach i miodem. Zanim jednak wróciła z powrotem przed oblicze brata, dała mu więcej czasu na doprowadzenie się do porządku. Dopiero wtedy zabrała się z powrotem do salonu.
— Możesz mi wytłumaczyć, co się dzieje?
Nie żądała wiele.
Zacharias Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Wto 12 Kwi - 20:35
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Mój stan był opłakany, ułożenie pustej butelki i skołtuniony koc na kanapie oraz swąd przypominający o nieszczęsnym obiedzie przywoływały raczej obraz jaskini leniwego stworzenia, kotłującego się w barłogu zimowego marazmu. Uśmiechnąłem się krzywo, gdy w końcu postać mojej najdroższej siostry wyłoniła się ponad balustradą i zatrzymała wpierw w wejściu do salonu, by następnie bez ogródek przywłaszczyć sobie samo jego centrum. Początkowo była w całkiem dobrym nastroju, gdyż nie umknął mi słodki uśmiech rozciągający idealnie wykrojone usta. Często w uniesieniu pychy lubiłem myśleć o niej jako o boskim stworzeniu ukształtowanym z materii rodowej – istna doskonałość uczyniona dla chwały Damgaardów. Kochałem ją, choć chyba zwykle nie okazywałem tego swym zachowaniem. Stałem lekko zdębiały, całkowicie niepewny, czy powinienem otworzyć w ogóle usta.
— Skarbie, to nie tak jak myślisz. To tylko tak źle wygląda, ja przecież... — Dosłownie ugryzłem się w język, metaliczny posmak krwi zalał podniebienie i już nawet nie próbowałem dalej się wymawiać. Patrzyłem jak odchodzi i znika za drzwiami do kuchni. Te zatrzęsły się w posadach wraz z całym domem, szybki wibrowały od uderzenia i zastanawiałem się, czy nie powinienem pobiec za nią, by ewentualnie pochwycić szkło, które zechce wypaść z drewnianych ram.
— Achh… nie tak głośno — słowa dezaprobaty z ogromnym trudem opuściły niezmiennie zaciśnięte gardło, na którym ktoś jakby w momencie zacisnął mi dodatkowo uprząż krawatu. Dłonie przyłożyłem do pulsujących skroni, szarpiąc za odstające kosmyki włosów, wciąż odgniecionych od oparcia welurowej kanapy. Nie ruszyłem jednak w pogoń, ceniąc bardziej własne zdrowie, niż bezpieczeństwo drzwi. Chaaya nie miała dla mnie litości i widziałem wyraźnie, że jeśli powiem o jedno słowo za dużo, wróci z kawą, po czym bez ogródek wyleje mi zawartość dzbanka na otępiałą głowę. Czasami żałowałem, że żadne z naszej dwójki nie podało się pod względem łagodności do Mamy, bliżej nam było temperamentem do Damgaardów z ojcem na czele, choć wątpiłem, aby moja najukochańsza siostra przyznała się do tego z radością.
Kiedy zostałem w salonie zupełnie sam, zdałem sobie sprawę, że w kobiecym głosie nie wybrzmiewała prośba, a jasny nakaz podbity echem nerwowości i zapewne zupełnej bezsilności względem mojego zachowania. Musiałem sprawić pozory choć odrobinę bardziej ogarniętego, niż chwilę temu, dlatego posłusznie podszedłem do stolika i zebrałem butelkę wraz ze szkłem. Nie mogłem wejść do kuchni, więc odstawiłem wszystko do barku, choć cichaczem, tak, aby przypadkiem mnie nie zauważyła, wychyliłem resztkę alkoholu, krzywiąc się przy tym okrutnie. Zdecydowanie przesadziłem, lecz nie czułem ani krztyny skruchy, prawdopodobnie dlatego, że jeszcze niezupełnie się obudziłem i wytrzeźwiałem. Spoglądając na własne odbicie rozmyte na powierzchni okiennej szyby, uklepałem włosy i poprawiłem wymiętą koszulę; cień Felixa zawył rozkosznie, z rozbawieniem typowym dla momentów, w których bardzo chciał wykazać moją nieudolność. Obraz nędzy i rozpaczy – nie próbowałem się nawet oszukiwać. To i tak niewiele by pomogło. A może jednak?
Zimny prysznic być może wydobyłby ze mnie choć strzęp trzeźwości? Pomysł przemknął nagle przez otumanioną świadomość poszukującą jakiegokolwiek wybawienia. Widząc, że Chaaya jeszcze nie zamierzała wrócić, skorzystałem z momentu i pognałem ku czarnej gardzieli korytarza, gdzie za drzwiami jaśniała sterylnie czysta łazienka; przebrałem się również, porzucając koszulę sprzed kilku dni i poplamione sosem spodnie. Byłem z siebie niezmiernie zadowolony, ponieważ nawet nie musiała na mnie czekać. Z włosów natrętnie skapywały mi jeszcze drobne grochy wody wsiadające w bawełniany, śnieżnobiały podkoszulek.
— Drobna chwila słabości, słońce. — Nawet teraz balansowałem na niebezpiecznej granicy zupełnej i całkowicie nieprzemyślanej impertynencji. — Ale już obiecuję, że będę grzeczny. — Kłamstwo. Chciało mi się śmiać z własnej głupoty. Łatwiej było podłożyć głowę pod katowskie ostrze, przynajmniej oszczędziłbym sobie długotrwałej i bolesnej agonii zadanej przez siostrę. Włączyłem górne światło, by salon nabrał jasności, w półmroku zdawało mi się, że atmosfera robiła się przesadnie ciężka i przytłaczająca. Krążyłem w niepewności, ociągając się przed decyzją usadowienia ciała na kanapie, gdyż to oznaczałoby starcie resztek dzielącego nas dystansu, a nie byłem zupełnie gotowy na podobne ryzyko. Oparłem się o parapet, zaciskając palce na jego gładkiej fakturze, byłem zmęczony ciągłym udawaniem, że nic się nie stało, a nadchodząca zmiana jest dla mnie zupełnie obojętna. Wyszukałem ciemne spojrzenie siostry, zatapiając się w głębi onyksowej czeluści; jeszcze niezbyt pewnie, ale powoli wydobywało się ze mnie wyraźne powątpiewanie w to, co miało przynieść Jul.
— Chaaya, ja chyba nie dam rady. — Żołądek wywinął koziołka i splótł się w ciasny węzeł, ślina podeszła po sam brzeg gardła. — Kogo ja, kurwa, próbuje oszukać, dziewczyno… — Przygotowywanie pokoju, spełniającego do tej pory funkcję składziku na stare rupiecie, do potrzeb dziecka było czystym szaleństwem. Abstrakcją. Kpiną okrutnego losu. A ja? Ja chyba wciąż czułem się pokrzywdzony.
— Skarbie, to nie tak jak myślisz. To tylko tak źle wygląda, ja przecież... — Dosłownie ugryzłem się w język, metaliczny posmak krwi zalał podniebienie i już nawet nie próbowałem dalej się wymawiać. Patrzyłem jak odchodzi i znika za drzwiami do kuchni. Te zatrzęsły się w posadach wraz z całym domem, szybki wibrowały od uderzenia i zastanawiałem się, czy nie powinienem pobiec za nią, by ewentualnie pochwycić szkło, które zechce wypaść z drewnianych ram.
— Achh… nie tak głośno — słowa dezaprobaty z ogromnym trudem opuściły niezmiennie zaciśnięte gardło, na którym ktoś jakby w momencie zacisnął mi dodatkowo uprząż krawatu. Dłonie przyłożyłem do pulsujących skroni, szarpiąc za odstające kosmyki włosów, wciąż odgniecionych od oparcia welurowej kanapy. Nie ruszyłem jednak w pogoń, ceniąc bardziej własne zdrowie, niż bezpieczeństwo drzwi. Chaaya nie miała dla mnie litości i widziałem wyraźnie, że jeśli powiem o jedno słowo za dużo, wróci z kawą, po czym bez ogródek wyleje mi zawartość dzbanka na otępiałą głowę. Czasami żałowałem, że żadne z naszej dwójki nie podało się pod względem łagodności do Mamy, bliżej nam było temperamentem do Damgaardów z ojcem na czele, choć wątpiłem, aby moja najukochańsza siostra przyznała się do tego z radością.
Kiedy zostałem w salonie zupełnie sam, zdałem sobie sprawę, że w kobiecym głosie nie wybrzmiewała prośba, a jasny nakaz podbity echem nerwowości i zapewne zupełnej bezsilności względem mojego zachowania. Musiałem sprawić pozory choć odrobinę bardziej ogarniętego, niż chwilę temu, dlatego posłusznie podszedłem do stolika i zebrałem butelkę wraz ze szkłem. Nie mogłem wejść do kuchni, więc odstawiłem wszystko do barku, choć cichaczem, tak, aby przypadkiem mnie nie zauważyła, wychyliłem resztkę alkoholu, krzywiąc się przy tym okrutnie. Zdecydowanie przesadziłem, lecz nie czułem ani krztyny skruchy, prawdopodobnie dlatego, że jeszcze niezupełnie się obudziłem i wytrzeźwiałem. Spoglądając na własne odbicie rozmyte na powierzchni okiennej szyby, uklepałem włosy i poprawiłem wymiętą koszulę; cień Felixa zawył rozkosznie, z rozbawieniem typowym dla momentów, w których bardzo chciał wykazać moją nieudolność. Obraz nędzy i rozpaczy – nie próbowałem się nawet oszukiwać. To i tak niewiele by pomogło. A może jednak?
Zimny prysznic być może wydobyłby ze mnie choć strzęp trzeźwości? Pomysł przemknął nagle przez otumanioną świadomość poszukującą jakiegokolwiek wybawienia. Widząc, że Chaaya jeszcze nie zamierzała wrócić, skorzystałem z momentu i pognałem ku czarnej gardzieli korytarza, gdzie za drzwiami jaśniała sterylnie czysta łazienka; przebrałem się również, porzucając koszulę sprzed kilku dni i poplamione sosem spodnie. Byłem z siebie niezmiernie zadowolony, ponieważ nawet nie musiała na mnie czekać. Z włosów natrętnie skapywały mi jeszcze drobne grochy wody wsiadające w bawełniany, śnieżnobiały podkoszulek.
— Drobna chwila słabości, słońce. — Nawet teraz balansowałem na niebezpiecznej granicy zupełnej i całkowicie nieprzemyślanej impertynencji. — Ale już obiecuję, że będę grzeczny. — Kłamstwo. Chciało mi się śmiać z własnej głupoty. Łatwiej było podłożyć głowę pod katowskie ostrze, przynajmniej oszczędziłbym sobie długotrwałej i bolesnej agonii zadanej przez siostrę. Włączyłem górne światło, by salon nabrał jasności, w półmroku zdawało mi się, że atmosfera robiła się przesadnie ciężka i przytłaczająca. Krążyłem w niepewności, ociągając się przed decyzją usadowienia ciała na kanapie, gdyż to oznaczałoby starcie resztek dzielącego nas dystansu, a nie byłem zupełnie gotowy na podobne ryzyko. Oparłem się o parapet, zaciskając palce na jego gładkiej fakturze, byłem zmęczony ciągłym udawaniem, że nic się nie stało, a nadchodząca zmiana jest dla mnie zupełnie obojętna. Wyszukałem ciemne spojrzenie siostry, zatapiając się w głębi onyksowej czeluści; jeszcze niezbyt pewnie, ale powoli wydobywało się ze mnie wyraźne powątpiewanie w to, co miało przynieść Jul.
— Chaaya, ja chyba nie dam rady. — Żołądek wywinął koziołka i splótł się w ciasny węzeł, ślina podeszła po sam brzeg gardła. — Kogo ja, kurwa, próbuje oszukać, dziewczyno… — Przygotowywanie pokoju, spełniającego do tej pory funkcję składziku na stare rupiecie, do potrzeb dziecka było czystym szaleństwem. Abstrakcją. Kpiną okrutnego losu. A ja? Ja chyba wciąż czułem się pokrzywdzony.
Chaaya Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Sob 16 Kwi - 13:46
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Tak łatwo było zbłądzić. Wystarczyło na chwilę stracić z oczu ścieżkę, by już nigdy nie znaleźć się na niej z powrotem i do końca lichego żywota wieść brzemię pielgrzyma. Wytrącona z łask rodzinnej miłości rzuciła się na łasą pokusę indyjskich baśni tuż po zakończeniu studiów. Jako zepsute jabłko, spleśniały klejnot rodziny Damgaard, nie śmiała zarażać innych swą zbrukaną niewinnością i oddaliła się od nich dobrowolnie w obawie przed bytem braci. Spoglądając na oblicze Zachariasa, najstarszego z całej trójki, pierwszy raz zaczynała żałować podjętej decyzji. Powinna go pilnować. Powinna zostać w Midgardzie i strzec go jak oczka w głowie, podejmując się obowiązku dbania o więzy krwi. Zdezorientowana zmęczeniem nie była w stanie pokierować złością w odpowiednim kierunku. Składając dłonie wokół kubka wypełnionego czarnym, gęstym płynem o intensywnym i bujnym zapachu, łypała groźnie zarówno na zapełniony barek, jak i brata. Wyglądał niewiele lepiej niż wcześniej. Dawno nie widziała go w tak złym stanie. Widywali się niemal codziennie, a mimo to nieświadomie wolała być ślepa na troski wgryzającego się boleśnie w jego serce. Dotąd uważała, że decyzję o sprowadzeniu swojego syna podjął w trzeźwym osądzie zbudowanym na zdrowym rozsądku i stabilnej ocenie posiadanych możliwości, choć resztka alkoholowego amoku wciąż odbijała się w gorzkiej czekoladzie tęczówek. W milczeniu zajęła miejsce na kanapie, pośród fal rozmemłanego koca próbując odnaleźć oparcie dla nieznośnie ociężałych nóg. Miękkość kaszmiru otuliła otępiałe od godzin pracy ciało, wyjące z cierpienia, nieznośne, choć usta nie wygięły się nawet w parodii grymasu niezadowolenia. Nie chcąc rozpraszać się zbędną rozpaczą nad znużeniem przeszywającym kości zmusiła się do ustabilizowania wzroku przeszywającego na wskroś sylwetkę Zacha. Ani przez moment nie była w stanie znaleźć racjonalnego wytłumaczenia na tak skrajnie nieodpowiedzialne zachowanie. Pisząc się na przyprowadzenie malca powinien mieć na względzie to, czy będzie zdolny do zapewnienia mu dobrej opieki, natomiast sięganie po alkohol nie było najlepszym rozwiązaniem i w oczach wielu stanowiłoby powód do nieodwołalnej dyskwalifikacji. Miała dość myśli kalkulujących wyjście z tej sytuacji. Nie była w stanie powstrzymać ich przed szaleństwem pozbawionym wiary.
Parsknęła zduszonym śmiechem.
— Trudno mi w to uwierzyć, braciszku — gorycz wylewała się kaskadą z przybranego tembru głosu. Nie traktowałoby go tak, gdyby nie postępująca niemożność utrzymania otwartych powiek i trudności w przytomnym spięciu mięśni. Balansując na granicy snu i rzeczywistości nie potrafiła ujarzmić koszmarów snujących się tuż na granicy podświadomości. Nawet solidny łyk gęstej kawy, napoju osadzonego w wspomnieniach ich przodków, nie zdołał odstraszyć zmory i musiała pogodzić się z jej obecnością. Miała dość. Chciała przestać się martwić, zanim popadnie w obłęd i do reszty straci zdolność myślenia, choć czasami miewała wrażenie, że już od bardzo dawna bogini Durga przestała roztaczać nad nią opiekę. Została sama. Za każdym razem świadomość odosobnienia bolała równie mocno, choć zawsze łudziła się, że poprzedni raz będzie tym ostatnim. Wciąż nie wyrosła z dziecinnej naiwności. Obawiała się, że ból unoszący się na fali oddechu zaburzy osąd, ograbi z sprawiedliwości, tak, jak powinna na niego spojrzeć. Znała jednak charakter brata zbyt dobrze, by dać się omamić. Musiała tylko zachować odrobinę zdrowego rozsądku. Starania o powstrzymanie się przed palnięciem głupstwa zaprzepaścił bolejący ton jego głosu. Po niepozornym odstawieniu kubka z powrotem na srebrną tacę ruchy nabrały prędkości w obawie przed tym, że zaalarmowany zdąży się uchylić - w stronę głowy Zacha poleciała jedna z poduszek. Zza delikatnie rozchylonych ust wydobyło westchnięcie jątrzące się od niepokornej złości. Przypominała ociężałego węża gotującego się do ataku, skomponowanego w melodii wygrywanej przez jad skapujący z kłów.
— I co zamierzasz z tym zrobić? Pójdziesz do sierocińca i powiesz, że nie chcesz go wziąć do siebie? — przestała dbać o okrucieństwo wylewające się z słów. Nie potrafiła odnaleźć w sobie ani grama litości czy współczucia. Myśli pulsujące gniewem krążyły wyłącznie wokół negatywnych odczuć, sprawiając, że czuła się jeszcze mocniej zmęczona. Zadrżała. — Ten chłopiec ma tylko nas, bracie. Dobrze wiesz, że pomogę Ci z wszystkim. Nigdy Cię nie zostawię.
Tak jak ty zostawiłeś mnie. Ostatkiem sił ugryzła się w język. Wywołanie ducha zmarłej matki nie pomogłoby im wyjść z impasu. Powoli zapadała się w sobie, umierała po cichu w przytulnych wspomnieniach obleczonych błękitem, zastana w poczuciu ogromnej niesprawiedliwości. Zasługiwała na odrobinę więcej miłości. Nie pragnęła wcale tak wiele, zaledwie kapkę uwagi, czułego wzroku i zapytania o samopoczucie. Nawet wtedy miała rodzinę, czego nie mogła powiedzieć o synu Zacha.
— Wiem, że to trudne, ale musisz wziąć za niego odpowiedzialność. Jesteś jego ojcem.
Czasami wcale nie byli od siebie lepsi. Łajała go za możliwe niedojrzałe podejście do tak ważnych spraw, lecz w dużej mierze miała okazję postępować podobnie. Przypisanie sobie niewinności byłoby nadużyciem prawdy skrywanej za zielonym woalem. Lata spędzone pod czujnym wzrokiem palącego słońca pustyni skrywały więcej niż mówiła głośno, lecz żadna z strzeżonych tajemnic nie dotyczyła posiadania dziecka. Ignorując trzask naciągniętych mięśni wstała z kanapy, opuściła ciepłe, spokojne miejsce odpoczynku. Z zaciętym wyrazem twarzy, próbującym ujednolicić złość i troskę, zbliżała się ku bratu. Wyparcie gniewu nie wchodziło w grę. Straciłaby stały punkt zaczepienia i przewagę w rozmowie. Oparła się o parapet tuż przy nim, w bezsilności przysuwając się na tyle blisko, by móc niemal pieszczotliwie odgarnąć wilgotne kosmyki włosów opadających niesfornie na czoło.
Parsknęła zduszonym śmiechem.
— Trudno mi w to uwierzyć, braciszku — gorycz wylewała się kaskadą z przybranego tembru głosu. Nie traktowałoby go tak, gdyby nie postępująca niemożność utrzymania otwartych powiek i trudności w przytomnym spięciu mięśni. Balansując na granicy snu i rzeczywistości nie potrafiła ujarzmić koszmarów snujących się tuż na granicy podświadomości. Nawet solidny łyk gęstej kawy, napoju osadzonego w wspomnieniach ich przodków, nie zdołał odstraszyć zmory i musiała pogodzić się z jej obecnością. Miała dość. Chciała przestać się martwić, zanim popadnie w obłęd i do reszty straci zdolność myślenia, choć czasami miewała wrażenie, że już od bardzo dawna bogini Durga przestała roztaczać nad nią opiekę. Została sama. Za każdym razem świadomość odosobnienia bolała równie mocno, choć zawsze łudziła się, że poprzedni raz będzie tym ostatnim. Wciąż nie wyrosła z dziecinnej naiwności. Obawiała się, że ból unoszący się na fali oddechu zaburzy osąd, ograbi z sprawiedliwości, tak, jak powinna na niego spojrzeć. Znała jednak charakter brata zbyt dobrze, by dać się omamić. Musiała tylko zachować odrobinę zdrowego rozsądku. Starania o powstrzymanie się przed palnięciem głupstwa zaprzepaścił bolejący ton jego głosu. Po niepozornym odstawieniu kubka z powrotem na srebrną tacę ruchy nabrały prędkości w obawie przed tym, że zaalarmowany zdąży się uchylić - w stronę głowy Zacha poleciała jedna z poduszek. Zza delikatnie rozchylonych ust wydobyło westchnięcie jątrzące się od niepokornej złości. Przypominała ociężałego węża gotującego się do ataku, skomponowanego w melodii wygrywanej przez jad skapujący z kłów.
— I co zamierzasz z tym zrobić? Pójdziesz do sierocińca i powiesz, że nie chcesz go wziąć do siebie? — przestała dbać o okrucieństwo wylewające się z słów. Nie potrafiła odnaleźć w sobie ani grama litości czy współczucia. Myśli pulsujące gniewem krążyły wyłącznie wokół negatywnych odczuć, sprawiając, że czuła się jeszcze mocniej zmęczona. Zadrżała. — Ten chłopiec ma tylko nas, bracie. Dobrze wiesz, że pomogę Ci z wszystkim. Nigdy Cię nie zostawię.
Tak jak ty zostawiłeś mnie. Ostatkiem sił ugryzła się w język. Wywołanie ducha zmarłej matki nie pomogłoby im wyjść z impasu. Powoli zapadała się w sobie, umierała po cichu w przytulnych wspomnieniach obleczonych błękitem, zastana w poczuciu ogromnej niesprawiedliwości. Zasługiwała na odrobinę więcej miłości. Nie pragnęła wcale tak wiele, zaledwie kapkę uwagi, czułego wzroku i zapytania o samopoczucie. Nawet wtedy miała rodzinę, czego nie mogła powiedzieć o synu Zacha.
— Wiem, że to trudne, ale musisz wziąć za niego odpowiedzialność. Jesteś jego ojcem.
Czasami wcale nie byli od siebie lepsi. Łajała go za możliwe niedojrzałe podejście do tak ważnych spraw, lecz w dużej mierze miała okazję postępować podobnie. Przypisanie sobie niewinności byłoby nadużyciem prawdy skrywanej za zielonym woalem. Lata spędzone pod czujnym wzrokiem palącego słońca pustyni skrywały więcej niż mówiła głośno, lecz żadna z strzeżonych tajemnic nie dotyczyła posiadania dziecka. Ignorując trzask naciągniętych mięśni wstała z kanapy, opuściła ciepłe, spokojne miejsce odpoczynku. Z zaciętym wyrazem twarzy, próbującym ujednolicić złość i troskę, zbliżała się ku bratu. Wyparcie gniewu nie wchodziło w grę. Straciłaby stały punkt zaczepienia i przewagę w rozmowie. Oparła się o parapet tuż przy nim, w bezsilności przysuwając się na tyle blisko, by móc niemal pieszczotliwie odgarnąć wilgotne kosmyki włosów opadających niesfornie na czoło.
Zacharias Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Wto 26 Kwi - 17:58
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Odetchnąłem, lecz wcale nie pod wpływem odczuwanej ulgi; wręcz przeciwnie. Niemiłosierna pętla zaciskała się mocniej i mocniej wokół kruchej szyi powleczonej karmelową skórą. Zaskoczenie zdołało ledwie na moment rozgościć się w zwężonych do rozmiarów główki szpilki pod wpływem światła źrenicach. Nie przekonałem jej. Moje słowa ani przez chwilę nie zatrzymały siostry w refleksji, że być może tym razem faktycznie nic takiego się nie stało, a moje rozkojarzenie wynikało z chwili słabości – czegoś, co w rzeczywistości zdarzało się w mym życiu nad wyraz często. Mógłbym rzec wręcz, że moja egzystencja składała się właśnie w głównej mierze z podobnych słabostek i momentów, gdy nie radziłem sobie z najprostszymi obowiązkami dorosłego człowieka. Branie odpowiedzialności za własne czyny było czymś, czego nie potrafiłem się nauczyć przez trzydzieści trzy lata. Nie chciałem nigdy winić za to Mamy; ta starała się wychować nas jak najlepiej, wkładała w lekcje całe swe serce. A może byłem ślepy? Mam przecież skłonność do idealizowania i pomijania niewygodnych faktów. Nie, zdecydowanie, nie… Wolałem myśleć, że to ojciec przesączył me jestestwo trucizną wiecznej niedojrzałości. Nienawiść i miłość; nie wiem jak jego osoba mogła szarpać tak skrajnymi emocjami kiełkującymi w chuderlawej, damgaardzkiej piersi. Palce odnalazły instynktownie swe miejsce, na powrót, pomiędzy kruczoczarnymi puklami włosów. Szarpnięcie przeszyło me ciało wyładowaniem podobnym do tego elektrycznego. Kwaśny posmak na podniebieniu, pozostawiony po alkoholu i resztkach snu krążącego wciąż pod powiekami, świadczył o mojej winie nawet teraz, gdy po prysznicu i w zupełnie nowej koszulce wyglądałem jak istota niemalże ludzka.
Zupełnie nieprzytomny patrzyłem jak wychodzi z kuchni dzierżąc w dłoniach kubek. Doskonale znany zapach rozszedł się po salonie i miał moc, by przełamać zatęchłą atmosferę zastoju pieczołowicie budowaną od samego poranka, kiedy to wstałem i nawet nie zamierzałem wyściubić nosa z domu. Kawa. Jedyna rzecz, która nadawała jeszcze rytm i sprawiała, że miałem jakiś cel. Od momentu, gdy wylali mnie z pracy, a właściwie kiedy “dobrowolnie podpisałem wypowiedzenie dla ratowania dobrego nazwiska rodziny oraz reputacji uczelni”, to rodzinny biznes i szczodrość wuja Finna sprawiły, że nie wylądowałem na ulicy po kilkumiesięcznym przepijaniu resztek zgromadzonego kapitału. Może jednak nie tylko myśl o nim i jego oferta uratowały mnie w tamtej chwili? Zerknąłem na Chaayę. Wyraźne niezadowolenie odciskające się w jej aksamitnym głosie ciążyło mi bardziej niż resztki alkoholowego zamroczenia. Wibrująca zieleń jej oczu… Nawet kiedy była zła nie potrafiłem oderwać od niej swego spojrzenia, które rzucałem ukradkiem, spomiędzy okrywających twarz palców. Chciałem sprawdzić, czy wciąż tu jest, czy nie wyszła zrażona moją sztubacką odpowiedzią i brakiem skruchy w jakimkolwiek geście. Nasze relacje nie należały do najłatwiejszych; nieokiełznane charaktery ścierały się raz po raz, a my pędziliśmy niczym w wagoniku przestarzałej, chyboczącej się pod wpływem podmuchów wiatru, kolejce w równie leciwym lunaparku przy rynku w Odense. Lubiliśmy tam chodzić z dziadkiem, wtedy jeszcze, kiedy czasy były bardziej beztroskie i kolorowe. Wspomnienie słodyczy waty cukrowej i charakterystycznej melodii zupełnie upoiło i osnuło me zmysły woalem zapomnienia i braku uważności, podobnie jak wściekła, iskrząca zieleń rzucona soczystymi plamami na powierzchnię owalu kobiecej twarzy – teraz dającej sygnał, że gotuje się do spontanicznego ataku. Puszystość poduszki, wygniecionej jeszcze kilkanaście minut temu ciężarem mojej głowy, poszybowała w powietrzu, bezbłędnie obierając sobie za cel spadzistość nosa. Stać było mnie na więcej, ale tym razem nie zdołałem podjąć właściwej reakcji i aksamitna poszewka wydusiła ze mnie resztki powietrza. Zupełnie zdezorientowany dopiero po czasie wykonałem ruch szyją i obiłem czołem o ścianę; narzędzie zbrodni opadło bezwładnie na ziemię u mych stóp.
— Za co?! — jęk był żałosną próbą wzbudzenia w siostrze wyrzutów sumienia, choć przecież mogła zareagować bardziej dosadnie i ledwie musnęła mnie swym gniewem. Ciężki kubek był bronią posiadającą o wiele bardziej niebezpieczny potencjał. Groza kolejnych słów przecinających ciszę sprawiła, że pożałowałem chwili słabości i próby bycia szczerym. Moje usta poruszały się w niemym proteście, bo nie potrafiłem odpowiedzieć. Obydwoje zdawaliśmy sobie sprawę ze zgnilizny moich myśli i wątpliwości oraz snutych raz po raz scenariuszy. Nie powinna się nawet łudzić, że nie chciałem zrezygnować. Wczoraj próbowałem poukładać sobie w głowie wytłumaczenie dla własnego wygodnictwa i braku gotowości, z którym poszedłbym bezwstydnie i wyrzucił z siebie w gabinecie Emilii Karlsson. Uderzenie gorąca i mdłości kolejny raz podeszły mi po same brzegi gardła, nieomal ulewając się na zewnątrz. Nerwowy śmiech był kolejną reakcją, nie potrafiłem wykrzesać z siebie nic ponad powierzchowną wesołkowatość.
— Czasami mam wrażenie, że wszystko byłoby dla niego lepsze od wciągnięcia w przeklętą rodzinę Damgaardów — odpowiedź była wymijająca, choć na tyle sugestywna, by kolejny, być może tym razem ostry, przedmiot poleciał w moją stronę. Czułem bezsilność i pragnienie ucieczki. Teraz, w tym momencie, jak najdalej, może z Midgardu, może ze Skandynawii, może z Europy w ogóle. Życie w ciągłej tułaczce w pewnym momencie stało się dla mnie sposobem na nieustanne usprawiedliwianie niesłowności: nie było mnie przecież, miałem wiele spraw na głowie, przytłoczyły mnie obowiązki w trakcie podróży służbowej… Dziesiątki powodów, choć zawsze to samo podłoże – nieumiejętność mierzenia się z tym, co nieprzyjemne i obciążające. — Wiesz, że tutaj czeka na niego tylko i wyłącznie rozczarowanie. — Po chwili pojawia się we mnie potrzeba dobitnego podkreślenia o co mi chodzi, kiedy Chaaya niebezpiecznie zaczęła się przybliżać. Gdyby złapała mnie za szyję i przycisnęła do zimnej szyby, może byłbym skłonny do okazania większej skruchy, lecz i bez tego poczułem wzbierający w ciele dreszcz. Była już na tyle blisko, aby musnąć mnie swym ciepłem, kiedyś tak dobrze znanym, otulającym, bliskim, teraz zaś wywołującym napięcie, niepokój i dyskomfort. Przecież powiedziała, że nigdy mnie nie zostawi. Skąd we mnie ten dysonans? Chciałem znów móc bez skrępowania chwycić ją za ramiona i przytulić, zanurzając nos w słodkim zapachu perfum i miękkości kaskad łagodnych fal formujących się z czekoladowych włosów. Kolejny raz skierowałem ku niej matowe, przesycone brakiem chęci działania oczy.
— Rozumiem, Chaaya — ale… jak zwykle ale. — Czy ja wyglądam na kogoś, kto umie być ojcem? Na bogów. Nie wiem, nie wiem, dlaczego wtedy tam poszedłem, dlaczego ubzdurałem sobie, że muszę być pewien, a potem, kiedy w końcu go zobaczyłem, poczułem tylko i wyłącznie niemoc i to… że to obcy dzieciak. Żadnego cudownego przełomu, chociaż — zawahałem się — chociaż na pierwszy rzut oka możesz stwierdzić, że to jeden z nas. — Samuel – wciąż niełatwo przychodziła wymowa tych kilku sylab.
Zupełnie nieprzytomny patrzyłem jak wychodzi z kuchni dzierżąc w dłoniach kubek. Doskonale znany zapach rozszedł się po salonie i miał moc, by przełamać zatęchłą atmosferę zastoju pieczołowicie budowaną od samego poranka, kiedy to wstałem i nawet nie zamierzałem wyściubić nosa z domu. Kawa. Jedyna rzecz, która nadawała jeszcze rytm i sprawiała, że miałem jakiś cel. Od momentu, gdy wylali mnie z pracy, a właściwie kiedy “dobrowolnie podpisałem wypowiedzenie dla ratowania dobrego nazwiska rodziny oraz reputacji uczelni”, to rodzinny biznes i szczodrość wuja Finna sprawiły, że nie wylądowałem na ulicy po kilkumiesięcznym przepijaniu resztek zgromadzonego kapitału. Może jednak nie tylko myśl o nim i jego oferta uratowały mnie w tamtej chwili? Zerknąłem na Chaayę. Wyraźne niezadowolenie odciskające się w jej aksamitnym głosie ciążyło mi bardziej niż resztki alkoholowego zamroczenia. Wibrująca zieleń jej oczu… Nawet kiedy była zła nie potrafiłem oderwać od niej swego spojrzenia, które rzucałem ukradkiem, spomiędzy okrywających twarz palców. Chciałem sprawdzić, czy wciąż tu jest, czy nie wyszła zrażona moją sztubacką odpowiedzią i brakiem skruchy w jakimkolwiek geście. Nasze relacje nie należały do najłatwiejszych; nieokiełznane charaktery ścierały się raz po raz, a my pędziliśmy niczym w wagoniku przestarzałej, chyboczącej się pod wpływem podmuchów wiatru, kolejce w równie leciwym lunaparku przy rynku w Odense. Lubiliśmy tam chodzić z dziadkiem, wtedy jeszcze, kiedy czasy były bardziej beztroskie i kolorowe. Wspomnienie słodyczy waty cukrowej i charakterystycznej melodii zupełnie upoiło i osnuło me zmysły woalem zapomnienia i braku uważności, podobnie jak wściekła, iskrząca zieleń rzucona soczystymi plamami na powierzchnię owalu kobiecej twarzy – teraz dającej sygnał, że gotuje się do spontanicznego ataku. Puszystość poduszki, wygniecionej jeszcze kilkanaście minut temu ciężarem mojej głowy, poszybowała w powietrzu, bezbłędnie obierając sobie za cel spadzistość nosa. Stać było mnie na więcej, ale tym razem nie zdołałem podjąć właściwej reakcji i aksamitna poszewka wydusiła ze mnie resztki powietrza. Zupełnie zdezorientowany dopiero po czasie wykonałem ruch szyją i obiłem czołem o ścianę; narzędzie zbrodni opadło bezwładnie na ziemię u mych stóp.
— Za co?! — jęk był żałosną próbą wzbudzenia w siostrze wyrzutów sumienia, choć przecież mogła zareagować bardziej dosadnie i ledwie musnęła mnie swym gniewem. Ciężki kubek był bronią posiadającą o wiele bardziej niebezpieczny potencjał. Groza kolejnych słów przecinających ciszę sprawiła, że pożałowałem chwili słabości i próby bycia szczerym. Moje usta poruszały się w niemym proteście, bo nie potrafiłem odpowiedzieć. Obydwoje zdawaliśmy sobie sprawę ze zgnilizny moich myśli i wątpliwości oraz snutych raz po raz scenariuszy. Nie powinna się nawet łudzić, że nie chciałem zrezygnować. Wczoraj próbowałem poukładać sobie w głowie wytłumaczenie dla własnego wygodnictwa i braku gotowości, z którym poszedłbym bezwstydnie i wyrzucił z siebie w gabinecie Emilii Karlsson. Uderzenie gorąca i mdłości kolejny raz podeszły mi po same brzegi gardła, nieomal ulewając się na zewnątrz. Nerwowy śmiech był kolejną reakcją, nie potrafiłem wykrzesać z siebie nic ponad powierzchowną wesołkowatość.
— Czasami mam wrażenie, że wszystko byłoby dla niego lepsze od wciągnięcia w przeklętą rodzinę Damgaardów — odpowiedź była wymijająca, choć na tyle sugestywna, by kolejny, być może tym razem ostry, przedmiot poleciał w moją stronę. Czułem bezsilność i pragnienie ucieczki. Teraz, w tym momencie, jak najdalej, może z Midgardu, może ze Skandynawii, może z Europy w ogóle. Życie w ciągłej tułaczce w pewnym momencie stało się dla mnie sposobem na nieustanne usprawiedliwianie niesłowności: nie było mnie przecież, miałem wiele spraw na głowie, przytłoczyły mnie obowiązki w trakcie podróży służbowej… Dziesiątki powodów, choć zawsze to samo podłoże – nieumiejętność mierzenia się z tym, co nieprzyjemne i obciążające. — Wiesz, że tutaj czeka na niego tylko i wyłącznie rozczarowanie. — Po chwili pojawia się we mnie potrzeba dobitnego podkreślenia o co mi chodzi, kiedy Chaaya niebezpiecznie zaczęła się przybliżać. Gdyby złapała mnie za szyję i przycisnęła do zimnej szyby, może byłbym skłonny do okazania większej skruchy, lecz i bez tego poczułem wzbierający w ciele dreszcz. Była już na tyle blisko, aby musnąć mnie swym ciepłem, kiedyś tak dobrze znanym, otulającym, bliskim, teraz zaś wywołującym napięcie, niepokój i dyskomfort. Przecież powiedziała, że nigdy mnie nie zostawi. Skąd we mnie ten dysonans? Chciałem znów móc bez skrępowania chwycić ją za ramiona i przytulić, zanurzając nos w słodkim zapachu perfum i miękkości kaskad łagodnych fal formujących się z czekoladowych włosów. Kolejny raz skierowałem ku niej matowe, przesycone brakiem chęci działania oczy.
— Rozumiem, Chaaya — ale… jak zwykle ale. — Czy ja wyglądam na kogoś, kto umie być ojcem? Na bogów. Nie wiem, nie wiem, dlaczego wtedy tam poszedłem, dlaczego ubzdurałem sobie, że muszę być pewien, a potem, kiedy w końcu go zobaczyłem, poczułem tylko i wyłącznie niemoc i to… że to obcy dzieciak. Żadnego cudownego przełomu, chociaż — zawahałem się — chociaż na pierwszy rzut oka możesz stwierdzić, że to jeden z nas. — Samuel – wciąż niełatwo przychodziła wymowa tych kilku sylab.
Chaaya Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Sob 30 Kwi - 17:05
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Zmęczenie rezonowało wewnątrz giętkich kostek kręgosłupa, rozszczepiało się na płytach łopatek oraz pałąku obręczy barkowej, ostatecznie mogąc swobodnie roznieść się wzdłuż wątłego kruszcu kości ramiennej. Każdy, choćby delikatny i ostrożny ruch koniuszkiem palca, wzmagał poczucie chronicznej udręki zamieszkujące ciało po ciężkim dniu. Wzburzając kończyny do wykonania jeszcze bardziej zaangażowanego procesu narażała mięśnie na agonię, świadomie pogłębiając ślepotę na podstawowe potrzeby regeneracji. Zakończenia nerwowe buntowały się śpiewną goryczą. Sprzeciw, jakkolwiek donośny i bolesny, nie miał szans utorować drogi w ciernistym zagajniku żalu żywionego wobec głupoty starszego brata. To ona powinna kierować ku niemu wątpliwości zrodzone w naiwności serca. W obecnym stanie bycie młodszą oznaczało konieczność wzięcia na barki ciężaru rodzinnych należności. Nie prosiła o nadanie tego statusu. Blade wspomnienie ojca widoczne w licu Zachariasa bezwiednie podsycało wściekłość pożerającą zdrowe cząstki duszy, jakby to właśnie ta dwójka nosiła znamiona głównych sprawców całego zamieszania. Obaj nie potrafili brać odpowiedzialności za swoje czyny. Żaden nie był skory do dysponowania rozsądkiem, skrzętnie ukrytym za gorączką egoizmu trawiącego trzewia, w tym myśli błądzące na skraju opamiętania. Nie chciała wciąż postrzegać brata przez pryzmat nieudacznictwa jednego z rodziców. Wiedziała, że jest od niego spokojniejszy, czulszy, choć wciąż nie nauczył się po to sięgać. Umiałby wymazać brud skazy znaczącej zamglone spojrzenie. Gniew płonący u podstaw siostrzanego przywiązania utrudniał jednak dostrzeżenie tych dobrych odczuć. W zgarbionej, wygiętej alkoholowym spazmem sylwetce dostrzegła słabość, piętno rodziny Damgaard, przeraźliwie rozkoszny ból wzniecający pieśń demonów rodem z indyjskich baśni. Widziała piętno gorejące na nadgarstkach.
Szybująca poduszka była przedsmakiem możliwości wzburzonych złością. Potrafiła o wiele, wiele więcej, zwłaszcza w chwili udowadniania wyższości swoich racji. Tego wieczora stawka poszybowała w górę. Wątpliwości wżarte w myśli brata powoli odbierały mu rozum, zabierały zdolność dysponowania wolną wolą i niewątpliwie szkodziły w ocenie sytuacji, skoro sądził, że nie zdoła razem z nią opanować rzeczywistości wybrzuszonej przez pojawienie się nowego członka rodziny.
— Nasza rodzina będzie przeklęta tylko wtedy, kiedy sam na to pozwolisz. To twoja chorobliwa niepewność wpędzi nas wszystkich pod miecz Durgi — słowa ociekały goryczą jadu, skapując wprost na tęczówki wypełnione mętną zielenią, które mimo to wciąż uparcie trwały w katatonii. Rodzina nie nosiła w sobie znamion klątw. Dostali równe szanse na znalezienie klucza przetrwania w czasie dni wypełnionych zwątpieniem i od każdego z osobna zależało, jak zostaną wykorzystają dane możliwości. Przez lata przypatrywaniu się chorobliwej bezczynność rodzeństwa nauczyła się, że nawet obranie osobnej ścieżki nie wykluczało rzucania wskazówek i wyciągania pomocnej dłoni. Ścisk zwijający się wzdłuż przepaści gardła i płuc wskazywał na ból bezradności, jakby lata poprzedzające ten wieczór nagle okazały się niczym, piachem rozrzuconym w dole pustyni. — Wiem to, że jesteś w stanie dać swojemu dziecku dom, jakiego nigdy wcześniej nie miało. Dom i rodzinę. Pojmij to wreszcie, Zach! — końcówki głosek kąsała bezlitosna zajadliwość. Pozostały tylko gorące modły skierowane do bogów, aby rozum brata został pobłogosławiony odwagą wzięcia odpowiedzialności za czyny z przeszłości. Myśli o porzuceniu niewinnego, skorego do wdzięczności istnienia, byłyby nie do zniesienie. Nie wybaczyłaby sobie i jemu, gdyby w takim dniu postanowili porzucić malca na pastwę sierocińca. Niezależnie od okoliczności nie byłaby w stanie spojrzeć w lustro. Gdyby tylko stojący obok niej brat doszedł do tych samych wniosków, być może nie musiałaby wedrzeć w karb zachowania radykalizmu, skutkującym spiętrzeniem zmęczenia i nadmiernego wylewu czułości, jak teraz, podczas pociągania za wilgotne kosmyki włosów. Strach paraliżował go do stopnia ograniczającego rozumne odruchy, zawężał pole widzenia do absolutnego minimum, wyciosywał słodkie pieśni o pogodnym poranku i pozbawiał ognistej krwi. Sięgając po alkohol świadomie pogarszał swoje samopoczucie, wyciszał dojmujące wycie wilczych posłańców. Oczyma wyobraźni widziała zgubę czającą się tuż za rogiem, ciemność, poczucie winy wzmacniające się wraz z upływem tygodni.
Prychnęła donośnie na wyznanie Zacha. Przeniosła dłonie na okolone zarostem policzki, a następnie za pomocą smukłych palców uniosła brodę, zmuszając, by skupił się na zielonych tęczówkach nakrapianych złotem. Czaiła się w nich opowieść o pustynnych piaskach, gwarze indyjskich ulic i słońcu układającym się na ziarnach kawy, lecz mógł odnaleźć w nich również żywą determinację i gram siostrzanej miłości skrytej za latami spędzonymi w samotności. Niewinne dziecko nie mogło doświadczyć podobnego losu. Mieli szansę dać mu nowe życie i za wszelką cenę zamierzała do tego doprowadzić.
— Czy ty naprawdę sądzisz, że ktokolwiek jest stworzony do bycia ojcem? Albo matką? Skoro byłeś w stanie pójść tam i spojrzeć mu w oczy, możesz spróbować stać się dla niego kimś, kogo potrzebuje. Oczywiście, że będziesz popełniał błędy. Będziesz uderzał głową w mur i zaklinał rzeczywistość, żeby tylko nie potknąć się kolejny raz. A to przyjdzie znowu i znowu — jeśli pragnął litości, tutaj nie mógł jej otrzymać. Miała dość obchodzenia się z uczuciami brata na równie delikatnie co z jajkiem. Czułe pogłaskiwanie nie przyniosłoby żadnego efektu, wręcz mogłoby mu zaszkodzić. — To twój syn. Samuel. Życie to nie kolorowa bajka i nie dostajesz w nim przełomu na tacy. Gdybyś tylko chciał i trochę się wysilił, pewnego dnia wstaniesz i stwierdzisz, że podjąłeś dobrą decyzję.
Powtórzenie imienia dziecka odbiło się echem po ciele. Ciepło wraz z odezwą pokrewieństwa zakorzeniło się w nim po kolejnej fali dreszczy. Niektórzy potrzebowali na to czasu i należało o tym pamiętać, byle nie okazało się to pretekstem do ucieczki. Od tego musiała uchronić Zacha. Powinna przy nim być i przejść z nim przez cały proces. Niewątpliwie czekało na nich wiele bólu, porażek i wątpliwości, ale ostateczna nagroda była zbyt cenna, żeby teraz postanowili się wycofać. Wypuszczając powietrze z płuc w akompaniamencie głośnego westchnięcia wypuściła trzymany podbródek, oplatając się ramionami wokół talii i kierując spojrzenie ku uliczce zalanej śniegiem. Świat, w przeciwieństwie do salonu wykrzywionego zapachem alkoholu, był za cichy. Szepty zimowego zmierzchu splatały istnienia i wyciszały ich kroki.
Szybująca poduszka była przedsmakiem możliwości wzburzonych złością. Potrafiła o wiele, wiele więcej, zwłaszcza w chwili udowadniania wyższości swoich racji. Tego wieczora stawka poszybowała w górę. Wątpliwości wżarte w myśli brata powoli odbierały mu rozum, zabierały zdolność dysponowania wolną wolą i niewątpliwie szkodziły w ocenie sytuacji, skoro sądził, że nie zdoła razem z nią opanować rzeczywistości wybrzuszonej przez pojawienie się nowego członka rodziny.
— Nasza rodzina będzie przeklęta tylko wtedy, kiedy sam na to pozwolisz. To twoja chorobliwa niepewność wpędzi nas wszystkich pod miecz Durgi — słowa ociekały goryczą jadu, skapując wprost na tęczówki wypełnione mętną zielenią, które mimo to wciąż uparcie trwały w katatonii. Rodzina nie nosiła w sobie znamion klątw. Dostali równe szanse na znalezienie klucza przetrwania w czasie dni wypełnionych zwątpieniem i od każdego z osobna zależało, jak zostaną wykorzystają dane możliwości. Przez lata przypatrywaniu się chorobliwej bezczynność rodzeństwa nauczyła się, że nawet obranie osobnej ścieżki nie wykluczało rzucania wskazówek i wyciągania pomocnej dłoni. Ścisk zwijający się wzdłuż przepaści gardła i płuc wskazywał na ból bezradności, jakby lata poprzedzające ten wieczór nagle okazały się niczym, piachem rozrzuconym w dole pustyni. — Wiem to, że jesteś w stanie dać swojemu dziecku dom, jakiego nigdy wcześniej nie miało. Dom i rodzinę. Pojmij to wreszcie, Zach! — końcówki głosek kąsała bezlitosna zajadliwość. Pozostały tylko gorące modły skierowane do bogów, aby rozum brata został pobłogosławiony odwagą wzięcia odpowiedzialności za czyny z przeszłości. Myśli o porzuceniu niewinnego, skorego do wdzięczności istnienia, byłyby nie do zniesienie. Nie wybaczyłaby sobie i jemu, gdyby w takim dniu postanowili porzucić malca na pastwę sierocińca. Niezależnie od okoliczności nie byłaby w stanie spojrzeć w lustro. Gdyby tylko stojący obok niej brat doszedł do tych samych wniosków, być może nie musiałaby wedrzeć w karb zachowania radykalizmu, skutkującym spiętrzeniem zmęczenia i nadmiernego wylewu czułości, jak teraz, podczas pociągania za wilgotne kosmyki włosów. Strach paraliżował go do stopnia ograniczającego rozumne odruchy, zawężał pole widzenia do absolutnego minimum, wyciosywał słodkie pieśni o pogodnym poranku i pozbawiał ognistej krwi. Sięgając po alkohol świadomie pogarszał swoje samopoczucie, wyciszał dojmujące wycie wilczych posłańców. Oczyma wyobraźni widziała zgubę czającą się tuż za rogiem, ciemność, poczucie winy wzmacniające się wraz z upływem tygodni.
Prychnęła donośnie na wyznanie Zacha. Przeniosła dłonie na okolone zarostem policzki, a następnie za pomocą smukłych palców uniosła brodę, zmuszając, by skupił się na zielonych tęczówkach nakrapianych złotem. Czaiła się w nich opowieść o pustynnych piaskach, gwarze indyjskich ulic i słońcu układającym się na ziarnach kawy, lecz mógł odnaleźć w nich również żywą determinację i gram siostrzanej miłości skrytej za latami spędzonymi w samotności. Niewinne dziecko nie mogło doświadczyć podobnego losu. Mieli szansę dać mu nowe życie i za wszelką cenę zamierzała do tego doprowadzić.
— Czy ty naprawdę sądzisz, że ktokolwiek jest stworzony do bycia ojcem? Albo matką? Skoro byłeś w stanie pójść tam i spojrzeć mu w oczy, możesz spróbować stać się dla niego kimś, kogo potrzebuje. Oczywiście, że będziesz popełniał błędy. Będziesz uderzał głową w mur i zaklinał rzeczywistość, żeby tylko nie potknąć się kolejny raz. A to przyjdzie znowu i znowu — jeśli pragnął litości, tutaj nie mógł jej otrzymać. Miała dość obchodzenia się z uczuciami brata na równie delikatnie co z jajkiem. Czułe pogłaskiwanie nie przyniosłoby żadnego efektu, wręcz mogłoby mu zaszkodzić. — To twój syn. Samuel. Życie to nie kolorowa bajka i nie dostajesz w nim przełomu na tacy. Gdybyś tylko chciał i trochę się wysilił, pewnego dnia wstaniesz i stwierdzisz, że podjąłeś dobrą decyzję.
Powtórzenie imienia dziecka odbiło się echem po ciele. Ciepło wraz z odezwą pokrewieństwa zakorzeniło się w nim po kolejnej fali dreszczy. Niektórzy potrzebowali na to czasu i należało o tym pamiętać, byle nie okazało się to pretekstem do ucieczki. Od tego musiała uchronić Zacha. Powinna przy nim być i przejść z nim przez cały proces. Niewątpliwie czekało na nich wiele bólu, porażek i wątpliwości, ale ostateczna nagroda była zbyt cenna, żeby teraz postanowili się wycofać. Wypuszczając powietrze z płuc w akompaniamencie głośnego westchnięcia wypuściła trzymany podbródek, oplatając się ramionami wokół talii i kierując spojrzenie ku uliczce zalanej śniegiem. Świat, w przeciwieństwie do salonu wykrzywionego zapachem alkoholu, był za cichy. Szepty zimowego zmierzchu splatały istnienia i wyciszały ich kroki.
Zacharias Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Pon 2 Maj - 18:30
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Dotyk jej palców, choć zupełnie ciepłych, niósł chłód przeszywający każdy mięsień, każde ścięgno przyklejone do szkieletu. Rozchodził się po drobnych gałązkach żył i grubych arteriach tętnic, napełniając duszę ciężarem poczucia winy. Sądziłem, że tłoczy we mnie ołów swej niechęci, obezwładniając coraz mocniej i mocniej, miast dawać mi pewność, że być może mam rację; ścierała każdy gram poczucia, że jestem nieomylny w swym osądzie. Chociaż była młodsza, zawsze stała gdzieś ponad; ponad moją wątpliwą dojrzałością, ponad nieudolnością ojca. Ponad wszystkim tym, co świadczyło jak najgorzej o naszej nieszczęsnej dwójce splecionej ściśle kaprysem Norn. Zdaje się, że bogowie przekazali jej ten potrzebny pierwiastek matczynego zafrasowania nad losem swych najbliższych, choć opakowali go w zupełnie odmienny zestaw cech charakteru i pozwalali mu uwidaczniać się w sytuacjach zupełnie nietypowych, całkiem niespodziewanych. Zapewne nie chciała, aby porównywać ją do kogokolwiek z naszej familii, lecz w cichości serca zawsze wyłuskiwałem z niej to, co dzieliła z Mamą, babką, czy nawet dziadkiem. Sprawiało mi to przyjemność, czułem wtedy, że w jakikolwiek sposób jesteśmy ze sobą powiązani i choć bywamy trudni, to stanowimy całość, że nie tylko nasienie Felixa wykiełkowało w mej piersi oplatając ją trującym bluszczem i ciernistymi okowami tarniny. Dlaczego więc tak bardzo unikałem podobnych zabiegów względem własnego syna, a każde, nawet najdrobniejsze podobieństwo napawało mnie lękiem? Miałem pewne hipotezy, lecz nie artykułowałem ich na głos, gdyż równałoby się to z przyznaniem się do najgorszych grzechów, których przecież nie popełniałem! A przynajmniej wierzyłem, że świat ich nie dostrzega. Tymczasem to właśnie ona ośmiela się wypunktować wszystko, co robię źle, zaznaczając grubą linią i strzałką ciąg przyczynowo skutkowy. To ja i moje niedociągnięcia, to ja i moja niepewność, moja ciągła ucieczka i chaos, który za sobą zostawiam sprawiają, że nawet najmocniejsze rodzinne spoiwa ulegają rozkładowi. To ja mam moc zrzucenia na nasze głowy gniewu bogów, choć nigdy nie byłem przesadnie religijny (może to kolejny z powodów ich nieprzychylności?).
— Może bogini Kali znajdzie miejsce na moją czaszkę w swym naszyjniku — zaśmiałem się sucho, oddech chrzęścił, gdy wymijał mostek i trafiał do krtani. Czasami wizja własnego upadku i śmierci jest łatwiejsza do zniesienia, niż perspektywa wielu lat boleści w roli, do której nikt mnie nie przygotował. Ba, nigdy nie chciałem jej pełnić, zbyt przywiązany do lekkiego życia przepełnionego hedonizmem i hołdowaniem jedynej świętości w postaci nauki. Nie potrafię być zupełnie poważny nawet w obliczu takich zarzutów. Podjudzałem więc złość Chaayi, dokładając drewienek do tlącego się żaru awersji. Nie spodziewałem się, że będzie prowadziła ze mną prawdziwą batalię o zmianę zdania, bym w końcu nagiął kark i przyjął to, co zesłał mi los.
Zdecydowany ruch drażniący brzegi policzków nie należał do przyjemnych, różnił się od muśnięć spływających po wilgotnych kosmykach. Oczy rozwarłem szeroko, kurcząc jednocześnie i tak zdrętwiałe ramiona. Patrzyłem na nią niezmiennie, choć czułem, że powinienem raczej opuścić twarz w geście, choćby nawet udawanej, skruchy. Resztki alkoholu wciąż parowały przez skórę, pozostawiając powoli rosnącą pustkę i zmęczenie. Pamięć coraz jaśniej wyrzucała wypowiadane po przebudzeniu słowa i przerażającą prawdę – nawet będąc zupełnie trzeźwym, nie powiedziałbym nic innego. Może byłbym bardziej ostrożny, ale tak samo kierowałbym się pragnieniem usprawiedliwienia i ucieczki. Dolna warga drżała w spazmach niemocy, gdy wpijała opuszki w brodę, nie pozwalając mi na choćby najmniejszy ruch karkiem.
— Jesteś mało delikatna — nagłe stwierdzenie wypłynęło wraz z krzywym uśmiechem, nieprzystającym do napięcia narastającego w pokoju. Mówiłem do niej jak do nieposłusznej małej dziewczynki upuszczającej na chodnik porcję lodów, nie do siostry, czy kogoś, kogo powinienem się obawiać. Chciałem dodać jeszcze jedną, kąśliwą uwagę, lecz powstrzymałem się w ostatniej chwili wiedząc, że uderzyłaby mnie po niej na odlew z otwartej dłoni. Nie należało znieważać kobiet, a zwłaszcza kobiet w naszej rodzinie. Tej świętości nigdy nie byłem w stanie podeptać. Zacisnąłem wargi, przegryzając dolną niemal do samej krwi. Nabrzmiała skóra pulsowała gorącem i bólem.
Chaayo, dlaczego nie ustąpisz? Kocham cię przecież, dlaczego więc ciągle chcę cię ranić? Nie potrafię czasami zrozumieć swoich wyborów, swojej obmierzłej logiki nakazującej odpychać serdeczne ręce i próby niesienia pomocy.
Wysłuchałem jej słów w skupieniu, choć wciąż szarpały mną mechanizmy obronne. Nie mogłem odmówić jej nawet tego. Starałem się obracać każde słowo po kilka razy w myślach, układałem je obok siebie i odczytywałem ich znaczenie jeszcze długo po tym, jak przestała i odsunęła się ode mnie, by zatopić oczy w mroku ulicy za szybą. Wykwity na skórze przysłoniłem własnymi dłońmi, muskając jej obecność pośrednio, z bezpiecznego dystansu, bez konieczności sięgania po smukłe siostrzane palce. Rozmasowałem policzki i brodę, zbierając pod opuszkami resztki ciepła i zapachu kobiecych perfum. Nie posiadałem żadnych odpowiedzi na jej pytania, chociaż przed jej przyjściem miałem całą listę “przeciw” pielęgnowaniu relacji z tym dzieciakiem. Chłopcem. Samuelem. Synem? Sama myśl przyprawiała mnie o uczucie, jakby ktoś wymierzył z pięści w splot słoneczny. Mdłość, słabość, brak możliwości złapania tchu, ból.
— Kiedyś… — moja własna niepewność czasami mnie przerasta, cedziłem więc słowo za słowem, kierując głowę tam, gdzie zawiesiła swoje spojrzenie. — Kiedyś lubiłem myśleć, że jestem lepszy od ojca, albo, że znając jego błędy będę wiedział, czego nie robić we własnym życiu. — Tak, właśnie tak było, tylko, że z czasem przestałem się łudzić. — Zabawne, prawda? — Śmiech tym razem był przepełniony goryczą rozczarowania. Oderwałem się od framugi i powędrowałem przez pokój, by chwycić za jej kubek z kawą. Przyglądałem się brzegom naczynia i miejscu, gdzie tkwiła czerwona smuga szminki. Ostrożnie upiłem łyk naparu, kolejny bardziej łapczywie. Nigdy nie przestałem lubić rodowego napoju, nawet, gdy ciskałem nim w rektora uczelni. — Chyba najbardziej tego się właśnie boję. Że będę drugim Felixem, a właściwie, że będzie jeszcze gorzej. — Sedno wszystkich moich koszmarów, majak, który nie pozwalał na wytchnienie. Wierzyłem w prawdziwość siostrzanego zapewnienia, zgadzałem się w pewnym stopniu z przedstawionym punktem widzenia, lecz wciąż ciężko mi było zmierzyć się z wyzwaniem rodzicielstwa. — Chciałem kupić mu coś w sklepie z zabawkami. Ekspedientka zapytała, co lubi, a ja stałem tam jak osioł, bo nie wiedziałem. Pytałem go nawet dzień wcześniej, ale nie chciał powiedzieć. Wzruszył jedynie ramionami. W sierocińcu powiedzieli, że właśnie taki jest, żebym się nie przejmował, ale ja… ja czuję, że nie o to chodzi, że tak naprawdę w jakiś sposób mnie nie chce, może nie nienawidzi, ale zwyczajnie nie chce. Cały czas wyczekuje matki — skwitowałem wywód szczerości. Wcale nie zrobiło mi się lżej. Znowu zmniejszyłem dzielący nas dystans. Wyciągnąłem rękę. Położyłem na jej ramieniu, zaciskając delikatnie palce. — Chciałbym, abyś miała rację — wymruczałem, ledwie słyszalnie, ułożyłem czoło na jej barku. Zwarłem oczy tak mocno, że pod powiekami zaczęły tańczyć abstrakcyjne powidoki.
— Może bogini Kali znajdzie miejsce na moją czaszkę w swym naszyjniku — zaśmiałem się sucho, oddech chrzęścił, gdy wymijał mostek i trafiał do krtani. Czasami wizja własnego upadku i śmierci jest łatwiejsza do zniesienia, niż perspektywa wielu lat boleści w roli, do której nikt mnie nie przygotował. Ba, nigdy nie chciałem jej pełnić, zbyt przywiązany do lekkiego życia przepełnionego hedonizmem i hołdowaniem jedynej świętości w postaci nauki. Nie potrafię być zupełnie poważny nawet w obliczu takich zarzutów. Podjudzałem więc złość Chaayi, dokładając drewienek do tlącego się żaru awersji. Nie spodziewałem się, że będzie prowadziła ze mną prawdziwą batalię o zmianę zdania, bym w końcu nagiął kark i przyjął to, co zesłał mi los.
Zdecydowany ruch drażniący brzegi policzków nie należał do przyjemnych, różnił się od muśnięć spływających po wilgotnych kosmykach. Oczy rozwarłem szeroko, kurcząc jednocześnie i tak zdrętwiałe ramiona. Patrzyłem na nią niezmiennie, choć czułem, że powinienem raczej opuścić twarz w geście, choćby nawet udawanej, skruchy. Resztki alkoholu wciąż parowały przez skórę, pozostawiając powoli rosnącą pustkę i zmęczenie. Pamięć coraz jaśniej wyrzucała wypowiadane po przebudzeniu słowa i przerażającą prawdę – nawet będąc zupełnie trzeźwym, nie powiedziałbym nic innego. Może byłbym bardziej ostrożny, ale tak samo kierowałbym się pragnieniem usprawiedliwienia i ucieczki. Dolna warga drżała w spazmach niemocy, gdy wpijała opuszki w brodę, nie pozwalając mi na choćby najmniejszy ruch karkiem.
— Jesteś mało delikatna — nagłe stwierdzenie wypłynęło wraz z krzywym uśmiechem, nieprzystającym do napięcia narastającego w pokoju. Mówiłem do niej jak do nieposłusznej małej dziewczynki upuszczającej na chodnik porcję lodów, nie do siostry, czy kogoś, kogo powinienem się obawiać. Chciałem dodać jeszcze jedną, kąśliwą uwagę, lecz powstrzymałem się w ostatniej chwili wiedząc, że uderzyłaby mnie po niej na odlew z otwartej dłoni. Nie należało znieważać kobiet, a zwłaszcza kobiet w naszej rodzinie. Tej świętości nigdy nie byłem w stanie podeptać. Zacisnąłem wargi, przegryzając dolną niemal do samej krwi. Nabrzmiała skóra pulsowała gorącem i bólem.
Chaayo, dlaczego nie ustąpisz? Kocham cię przecież, dlaczego więc ciągle chcę cię ranić? Nie potrafię czasami zrozumieć swoich wyborów, swojej obmierzłej logiki nakazującej odpychać serdeczne ręce i próby niesienia pomocy.
Wysłuchałem jej słów w skupieniu, choć wciąż szarpały mną mechanizmy obronne. Nie mogłem odmówić jej nawet tego. Starałem się obracać każde słowo po kilka razy w myślach, układałem je obok siebie i odczytywałem ich znaczenie jeszcze długo po tym, jak przestała i odsunęła się ode mnie, by zatopić oczy w mroku ulicy za szybą. Wykwity na skórze przysłoniłem własnymi dłońmi, muskając jej obecność pośrednio, z bezpiecznego dystansu, bez konieczności sięgania po smukłe siostrzane palce. Rozmasowałem policzki i brodę, zbierając pod opuszkami resztki ciepła i zapachu kobiecych perfum. Nie posiadałem żadnych odpowiedzi na jej pytania, chociaż przed jej przyjściem miałem całą listę “przeciw” pielęgnowaniu relacji z tym dzieciakiem. Chłopcem. Samuelem. Synem? Sama myśl przyprawiała mnie o uczucie, jakby ktoś wymierzył z pięści w splot słoneczny. Mdłość, słabość, brak możliwości złapania tchu, ból.
— Kiedyś… — moja własna niepewność czasami mnie przerasta, cedziłem więc słowo za słowem, kierując głowę tam, gdzie zawiesiła swoje spojrzenie. — Kiedyś lubiłem myśleć, że jestem lepszy od ojca, albo, że znając jego błędy będę wiedział, czego nie robić we własnym życiu. — Tak, właśnie tak było, tylko, że z czasem przestałem się łudzić. — Zabawne, prawda? — Śmiech tym razem był przepełniony goryczą rozczarowania. Oderwałem się od framugi i powędrowałem przez pokój, by chwycić za jej kubek z kawą. Przyglądałem się brzegom naczynia i miejscu, gdzie tkwiła czerwona smuga szminki. Ostrożnie upiłem łyk naparu, kolejny bardziej łapczywie. Nigdy nie przestałem lubić rodowego napoju, nawet, gdy ciskałem nim w rektora uczelni. — Chyba najbardziej tego się właśnie boję. Że będę drugim Felixem, a właściwie, że będzie jeszcze gorzej. — Sedno wszystkich moich koszmarów, majak, który nie pozwalał na wytchnienie. Wierzyłem w prawdziwość siostrzanego zapewnienia, zgadzałem się w pewnym stopniu z przedstawionym punktem widzenia, lecz wciąż ciężko mi było zmierzyć się z wyzwaniem rodzicielstwa. — Chciałem kupić mu coś w sklepie z zabawkami. Ekspedientka zapytała, co lubi, a ja stałem tam jak osioł, bo nie wiedziałem. Pytałem go nawet dzień wcześniej, ale nie chciał powiedzieć. Wzruszył jedynie ramionami. W sierocińcu powiedzieli, że właśnie taki jest, żebym się nie przejmował, ale ja… ja czuję, że nie o to chodzi, że tak naprawdę w jakiś sposób mnie nie chce, może nie nienawidzi, ale zwyczajnie nie chce. Cały czas wyczekuje matki — skwitowałem wywód szczerości. Wcale nie zrobiło mi się lżej. Znowu zmniejszyłem dzielący nas dystans. Wyciągnąłem rękę. Położyłem na jej ramieniu, zaciskając delikatnie palce. — Chciałbym, abyś miała rację — wymruczałem, ledwie słyszalnie, ułożyłem czoło na jej barku. Zwarłem oczy tak mocno, że pod powiekami zaczęły tańczyć abstrakcyjne powidoki.
Chaaya Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Nie 8 Maj - 13:26
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Kali powinna utopić rodzinę Damgaardów w ich własnej krwi. Swoją bezmyślnością sprawiali hinduskim bóstwom więcej zawodu niż pociechy, depcząc rodzime wartości i pałając do siebie tak zagorzałą nienawiścią, że znamienita większość dusz generałów zacierała w ręce z uciechy nad umysłami splamionymi grzechem Z radością podążyłaby szkarłatnym szlakiem w czułe ramiona ukochanej matki, maan, kobiety zdolnej pokochać dzieci zbrukane niegodziwością, pokryte bitewnym kurzem tuż po zamordowaniu wszystkich swych pobratymców. Sztylet rzucony wraz ze słowami brata przeciął miękki kruszec kręgosłupa, zatrzymując pościg za cierpieniem dopiero w w czeluści słowiczego serca - kaskada niewyobrażalnej męki obróciła ciało przeciw zlęknionej duszy, zalewając ją strachem, zgryzotą i bezbrzeżnym smutkiem wyzierającym zza pociemniałych tęczówek. Nie zdawał sobie sprawy, że już lata temu przestała być dla niego delikatna, gdy świadomość bolesnej samotności raz za razem uderzała w zgnębione niewdzięcznością zmysły, stępiając je równie gładko co miecz przecinający materię mięśni i kości. To nadzieja tląca się w sercu małego dziecka powstrzymywała ją przed donośnym uderzeniem w policzek brata. Gdyby nie zdołała uratować go z przesiąkniętego zimnem sierocińca, zapewne nie byłaby w stanie spojrzeć w lustro choć raz. Był także on, Zacharias, najstarszy z całego rodzeństwa, pozornie odpowiedzialny, w rzeczywistości uchylając się przed każdym znamionem przeszłości. Potrafił uciekać, szukać poklasku w spojrzeniu ojca, u którego prędzej doszukałaby się parszywej trucizny zabijającej zdolność rozsądnego myślenia. Kochała go ponad życie i musiała sprawić, by przez głupotę nie zmarnował własnego. Nawet krystalicznie wartka wściekłość nie przysłoniła pierwotnego celu tej rozmowy. Mogła rzucać w niego wszystkim, co akurat nawinęło się pod ręką, lecz w żadnym ze scenariuszy nie widniała didaskalia o zejściu ze sceny podczas trwającego spektaklu.
Żarliwa, siostrzana miłość wciąż jaśniała, skryta za bezkresem morza pełnego ciemności, nieskalana latami spędzonymi z dala od domu. Bo dom wciąż oznaczał braci.
Wyczerpanie pustoszące trzewia nie oznaczało wyłącznie niedogodności fizycznych. Słowotok o powinności wyczerpałby nawet najbardziej oporną osobę. Słaniała się na nogach po intensywnych godzinach spędzonych w pracy, podczas gdy on nie miał śmiałości własnoręcznie przygotować sobie obiadu i zamiast kawy w dłoni znalazła się butelka ognistego bursztynu. Przycupnięcie przy zimnym oknie pozwoliło na zachowanie resztek przytomności. Pozostanie na kanapie, pośród ciepłoty puchowych poduch, prędzej czy później skończyłoby się zapadnięciem w głęboki sen. Mimo ostrzeżeń wirujących w głowie nie mogła oprzeć się delikatnemu przymknięciu powiek. Błogość dryfowania w bezmiarze własnego umysłu pozwoliła nabrać nieco sił na dalsze zmagania z wątpliwościami Zacha. Czasami, gdy naprawdę miała już dość zajmowania się życiem swoich bliskich, błagała bogów - zarówno hinduskich, jak i nordyckich - o odrobinę zdrowego egoizmu. Żadna modlitwa nie zadziałała.
— Musiałbyś upaść naprawdę nisko, gdybyś zechciał zbliżyć się do poziomu naszego ojca. On wpadł do dołu i własnoręcznie go pogłębił. Ty masz jeszcze szansę na poprawę — wymruczała powoli, gdzieś po drodze wyzbywając się z tonu złości. Znowu przemawiało przez nią zmęczenie i nie mogła zaprzeczyć, że tylko dzięki temu nie dostał solidnego uderzenia kantem dłoni w tył głowy. Być może takie rozwiązanie przemówiłoby do niego najlepiej. Z rozbawieniem tlącym się w delikatnie uniesionych kącikach warg musiała jednak przyznać, że nie ma to na siły. Wolała zostać tam, gdzie była. — Nikt nie jest chroniony przed popełnianiem błędów. Mówiłam Ci wcześniej, że będą Ci towarzyszyć. Tylko od Ciebie zależy, co z nimi zrobisz i jak je potraktujesz. W głębi duszy jesteś o wiele mądrzejszy od ojca. Musisz tylko się postarać, żeby właśnie ta cząstka stała się twoim drogowskazem — sama nie wierzyła, że kiedykolwiek urzeczywistni te myśli. Owszem, pomiędzy ojcem a nim znajdowało się wiele podobieństw i nie sposób było zaprzeczyć ich istnieniu, lecz wciąż miał własny rozum. Żarliwie pragnęła, by w końcu opamiętał się i zaczął żyć bez obaw przed grzechami popełnionymi w przyszłości. Mogła go jedynie pchnąć ku dobrej ścieżce. Dalszą drogę musiał przebyć sam, choć wciąż znajdowałaby się gdzieś obok, na tyle blisko, by widzieć jego czyny, lecz za daleko, by służyć czynną pomocą. Spod delikatnie uchylonych powiek obserwowała każdy ruch brata, najdelikatniejsze drgnienie smukłych palców, drżenie gęstej palety rzęs, przełyk uginający się pod falą gorącej kawy. Mimo upływu lat nie przestała być tym zafascynowana. Jako dziecko ukradkiem podpatrywała go zazdrośnie, chcąc poznać powód namaszczenia go na ulubieńca rodziców. Mama zawsze starała się rozdzielić swą miłość po równo, jednak nawet to nie wystarczyło. Nieustannie wątpiła w przedstawiane przez nią dowody. Zarzucała kłamstwo obojgu, wiedząc, że prędzej czy później prawda wyszłaby na jaw. Babka jako jedyna potrafiła ukoić parszywe wątpliwości i zapobiec próchnieniu serca. Samuel wciąż mógł tego uniknąć, bowiem jeszcze nie było dla nich za późno.
— On Cię nie zna, braciszku. Nie możesz oczekiwać od takiego dziecka bezwarunkowego oddania po zaledwie kilku spotkaniach — miała ochotę krzyczeć, uwolnić gniew spętany zmęczeniem, jednak nie zdobyła się na nic ponad stonowaną markotność. — Będzie nam cholernie trudno. Nie oczekuj, że wszystko unormuje się w przeciągu paru dni. Do tego potrzeba miesięcy. Na Odyna, Zach, on spędził prawie całe swoje życie bez miłości. Mimo to wiem, że damy sobie z tym radę. Razem.
Zawsze powinien stać za jej plecami. Bronić, gdy przyszła taka potrzeba, kochać, gdy zwijała się z bólu po śmierci matki i dziadków, ułożyć do snu, gdy koszmary dreptały niespokojnie na skraju podświadomości. Teraz było na to juź za późno, lecz nawet taka świadomość nie sprawiała, że zaczęła go nienawidzić. Miłowała go bezwarunkową miłością. Obracając się ujęła brata z ramiona, przyciągając do siebie choćby przy najmniejszych oznakach sprzeciwu, nie tolerując odmowy. Nie wiedziała, jak inaczej przekazać mu swoje oddania, niż poprzez przylgnięcie i dobrowolne oddanie ciepła sączącego się z głębi duszy. Oddawała mu wszystko to, co sama miała.
Żarliwa, siostrzana miłość wciąż jaśniała, skryta za bezkresem morza pełnego ciemności, nieskalana latami spędzonymi z dala od domu. Bo dom wciąż oznaczał braci.
Wyczerpanie pustoszące trzewia nie oznaczało wyłącznie niedogodności fizycznych. Słowotok o powinności wyczerpałby nawet najbardziej oporną osobę. Słaniała się na nogach po intensywnych godzinach spędzonych w pracy, podczas gdy on nie miał śmiałości własnoręcznie przygotować sobie obiadu i zamiast kawy w dłoni znalazła się butelka ognistego bursztynu. Przycupnięcie przy zimnym oknie pozwoliło na zachowanie resztek przytomności. Pozostanie na kanapie, pośród ciepłoty puchowych poduch, prędzej czy później skończyłoby się zapadnięciem w głęboki sen. Mimo ostrzeżeń wirujących w głowie nie mogła oprzeć się delikatnemu przymknięciu powiek. Błogość dryfowania w bezmiarze własnego umysłu pozwoliła nabrać nieco sił na dalsze zmagania z wątpliwościami Zacha. Czasami, gdy naprawdę miała już dość zajmowania się życiem swoich bliskich, błagała bogów - zarówno hinduskich, jak i nordyckich - o odrobinę zdrowego egoizmu. Żadna modlitwa nie zadziałała.
— Musiałbyś upaść naprawdę nisko, gdybyś zechciał zbliżyć się do poziomu naszego ojca. On wpadł do dołu i własnoręcznie go pogłębił. Ty masz jeszcze szansę na poprawę — wymruczała powoli, gdzieś po drodze wyzbywając się z tonu złości. Znowu przemawiało przez nią zmęczenie i nie mogła zaprzeczyć, że tylko dzięki temu nie dostał solidnego uderzenia kantem dłoni w tył głowy. Być może takie rozwiązanie przemówiłoby do niego najlepiej. Z rozbawieniem tlącym się w delikatnie uniesionych kącikach warg musiała jednak przyznać, że nie ma to na siły. Wolała zostać tam, gdzie była. — Nikt nie jest chroniony przed popełnianiem błędów. Mówiłam Ci wcześniej, że będą Ci towarzyszyć. Tylko od Ciebie zależy, co z nimi zrobisz i jak je potraktujesz. W głębi duszy jesteś o wiele mądrzejszy od ojca. Musisz tylko się postarać, żeby właśnie ta cząstka stała się twoim drogowskazem — sama nie wierzyła, że kiedykolwiek urzeczywistni te myśli. Owszem, pomiędzy ojcem a nim znajdowało się wiele podobieństw i nie sposób było zaprzeczyć ich istnieniu, lecz wciąż miał własny rozum. Żarliwie pragnęła, by w końcu opamiętał się i zaczął żyć bez obaw przed grzechami popełnionymi w przyszłości. Mogła go jedynie pchnąć ku dobrej ścieżce. Dalszą drogę musiał przebyć sam, choć wciąż znajdowałaby się gdzieś obok, na tyle blisko, by widzieć jego czyny, lecz za daleko, by służyć czynną pomocą. Spod delikatnie uchylonych powiek obserwowała każdy ruch brata, najdelikatniejsze drgnienie smukłych palców, drżenie gęstej palety rzęs, przełyk uginający się pod falą gorącej kawy. Mimo upływu lat nie przestała być tym zafascynowana. Jako dziecko ukradkiem podpatrywała go zazdrośnie, chcąc poznać powód namaszczenia go na ulubieńca rodziców. Mama zawsze starała się rozdzielić swą miłość po równo, jednak nawet to nie wystarczyło. Nieustannie wątpiła w przedstawiane przez nią dowody. Zarzucała kłamstwo obojgu, wiedząc, że prędzej czy później prawda wyszłaby na jaw. Babka jako jedyna potrafiła ukoić parszywe wątpliwości i zapobiec próchnieniu serca. Samuel wciąż mógł tego uniknąć, bowiem jeszcze nie było dla nich za późno.
— On Cię nie zna, braciszku. Nie możesz oczekiwać od takiego dziecka bezwarunkowego oddania po zaledwie kilku spotkaniach — miała ochotę krzyczeć, uwolnić gniew spętany zmęczeniem, jednak nie zdobyła się na nic ponad stonowaną markotność. — Będzie nam cholernie trudno. Nie oczekuj, że wszystko unormuje się w przeciągu paru dni. Do tego potrzeba miesięcy. Na Odyna, Zach, on spędził prawie całe swoje życie bez miłości. Mimo to wiem, że damy sobie z tym radę. Razem.
Zawsze powinien stać za jej plecami. Bronić, gdy przyszła taka potrzeba, kochać, gdy zwijała się z bólu po śmierci matki i dziadków, ułożyć do snu, gdy koszmary dreptały niespokojnie na skraju podświadomości. Teraz było na to juź za późno, lecz nawet taka świadomość nie sprawiała, że zaczęła go nienawidzić. Miłowała go bezwarunkową miłością. Obracając się ujęła brata z ramiona, przyciągając do siebie choćby przy najmniejszych oznakach sprzeciwu, nie tolerując odmowy. Nie wiedziała, jak inaczej przekazać mu swoje oddania, niż poprzez przylgnięcie i dobrowolne oddanie ciepła sączącego się z głębi duszy. Oddawała mu wszystko to, co sama miała.
Zacharias Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Pon 9 Maj - 23:56
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Już sama myśl o Felixie przyprawiała mnie o tachykardię (której z punktu widzenia galdryjskiej fizjologii zapewne mieć nie mogłem, lecz panika wprawiała me serce w szaleńczy pęd stąd porównanie najprostsze, jakiego mogłem dokonać nie będąc medykiem, a znając nieco świat śniących). Miałem wrażenie, że śledził mnie nawet teraz, gdy wciąż tkwił w jednej z cel pokutując za grzechy, których się dopuścił. Grymas niedowierzania wykrzywił w groteskowy sposób moją twarz; obserwowałem swoje oblicze w szybie i znów, kolejny raz, doszukiwałem się podobieństw istniejących pomiędzy mną, a ojcem. Nie, nie! Dobrze wiedziałem, że to nie tak łatwy rachunek, że to niuanse zaszyte głęboko pod skórą sprawiają, iż mam doskonałe predyspozycje, by popełnić jego błędy, a nie kształt oczu, czy podbródka.
— Cóż, ojciec na pewno by się nie upił w takiej sytuacji — zadrwiłem kwitując stwierdzenie padające z ust Chaayi. — Jeden zero dla mnie. — Skowyt bólu – tym w rzeczywistości były coraz bardziej kąśliwe słowa, choć naprawdę byłem jej wdzięczny, że tak we mnie wierzy.
Chyba pierwszy raz od bardzo dawna pozwoliłem sobie na odrobinę więcej szczerości względem siostry. Nawet, gdy ustalaliśmy przedwczoraj plan działania, a ja kiwałem głową na propozycję pomocy, realnie nie chciałem robić nic, co przybliżyłoby mnie choć trochę do przejęcia pełni opieki nad synem. Czułem swoją ułomność niemal na każdym kroku i naprawdę szczerze wątpiłem, że jakakolwiek osoba, która pozostawała przy zdrowych zmysłach, oddałaby mi chłopca bez najmniejszego zająknięcia. Myślę, że tamtego dnia, decydując się na wyprawę do sierocińca, urządziłem personelowi pracującemu akurat na zmianie osobliwy pokaz. Wciąż pamiętam sarnie oczy tamtej opiekunki prowadzącej mnie do gabinetu dyrektorki; korytarz pachniał intensywnie detergentami do odkażania i czyszczenia – wkładali wiele starań w to, by przykryć woń wilgoci gnieżdżącej się w kątach pomieszczeń. Korkowe tablice szczelnie pokrywały dziecięce obrazki i wycinanki, co w pewnym stopniu uważałem za niezwykle upiorne (Sam nie wiem dlaczego, bo przecież mając siedem lat uwielbiałem podobne zajęcia, a Mama z uporem maniaka sprzątała po mnie ścinki kolorowego papieru i bibuły rozrzucanej po całym domu. Przypominała wtedy tancerkę wirująca w deszczu konfetti.). Grupka złożona z dwóch dziewczynek i chłopca w przydużym swetrze świdrowała mnie spojrzeniami nieintencjonalnie, zapewne już z przyzwyczajenia, przesiąkniętymi niemą ekscytacją i swego rodzaju chęcią konkurowania o to, bym to właśnie ja był ich wybawicielem. Teraz zastanawiałem się, czy nie było to jedynie moje wyobrażenie, może w rzeczywistości były zobojętniałe na swój los, a ciekawość tląca się w nich słabo pochodziła z prostego odruchu, którym człowiek wykazywał się ilekroć widział twarz choć odrobinę odbiegającą od normy. A może to znów moje kolejne przewrażliwienie? Może w ogóle nie patrzyły w moją stronę? Wiem, że skupiałem się wtedy na wszystkim, tylko nie na tym, że właśnie idę zweryfikować treść otrzymanego listu i ewentualnego ojcostwa. Znów odtwarzałem tamten dzień minuta po minucie i choć chciałem nie pamiętać, nie potrafiłem wyzbyć się intensywnych obrazów, zapachów i dźwięków trwale wyrytych w głowie – zapewne za sprawą bogów pragnących kolejny raz uprzykrzyć mi życie.
Palce jeszcze mocniej wbiły się w fakturę koszuli Chaayi. Gest czułości, pomimo twardych słów spadających na mój kark, był zdolny osłodzić nawet największe, przeżywane w tym momencie, katusze. Poczułem spięcie poruszające się po krągłościach łopatek, zstępujące ku linii kręgosłupa. Ciało reagowało zaskoczeniem na nagłą obecność przyklejającą się do grzbietu – wciąż nie nauczyłem się zupełnie swobodnie poddawać takim chwilom, czułem opór i obawę. Potrafiłem przywierać do obcych ust z łapczywością i z żarem trawiącym wnętrzności, potrafiłem zupełnie nie myśleć, gdy impuls nakazywał mi wsuwać palce w kosmyki kobiecych włosów, nawet jeśli ich właścicielkę znałem nie dłużej niż trwało nagranie Roxanne sączące się z głośników w przydrożnym barze. Robiłem to wszystko bez oporów, ścierając burgund szminki po alabastrowym policzku i spadzistości wydekoltowanej szyi. Tak było łatwiej, zdecydowanie łatwiej, przyjemniej, bez strachu, że nie będę chciał nad ranem zerwać kontaktu. Reguły te nie tyczyły się rodziny, reguły te nie przynosiły pomocy w momentach, gdy stawałem oko w oko z bliskimi mi ludźmi. Ich obecności i dotyku chyba, co przyznaję z okropnym wstydem, zwyczajnie się bałem. Przyzwyczaiłem się jednak po kilku chwilach do uścisku napierającego na barki, pozwoliłem, by rozluźniły się, a twarz zapadła jeszcze głębiej w ciepło obojczyka, ponad którym szemrał miarowy potok tłoczonej przez tętnicę krwi.
— Co ja bym bez ciebie zrobił, słońce — westchnąłem w ramię ledwie powstrzymując się od pociągnięcia nosem. Zawahanie nastąpiło już w chwilę po tym, gdy zdawałem się być pewien, że jestem zdolny, by zaoferować temu dzieciakowi chociaż odrobinę moich starań. Przecież to nie mogło być czymś niemożliwym! — Przeraża mnie to, że niemal przez dwa lata był tuż pod naszym nosem, a ja… ja zupełnie nic nie wiedziałem. Na początku sądziłem, że to jakieś szaleństwo, idiotyzm, głupi żart. Nie chcę cię tym znowu męczyć, wiesz dobrze. — Kiedy zadała pierwsze pytanie zaraz po ujawnieniu prawdy, musiałem tłumaczyć się bardzo długo i dość szczegółowo z moich perypetii i z tego, zaklinam się na bogów, że nigdy nawet nie miałem podstaw, by domyślić się, że przyczyniłem się do powiększenia rodziny w dość niekontrolowanych warunkach. Kiedy myślę o tym w ten sposób, czuję jeszcze większe obrzydzenie do siebie samego. Jak mogłem być aż tak głupi? Nawet na mnie było to dość… wyjątkowe. Oderwałem się od siostry, choć dłoń ułożyłem na jej policzku, zaznaczając kciukiem półokrąg pod linią dolnych rzęs. — Może jakimś cudem przekonam go do siebie. Wiesz, naprawdę nie chciałbym, aby przeze mnie cierpiał. To nie o to chodzi, Chaaya, nawet ja nie jestem aż tak zepsuty, by intencjonalnie go krzywdzić. Nie chcę… nie chcę sprawić mu zawodu, jeśli będę potykał się zbyt często. Stąd moje wątpliwości. — Ciemny kosmyk, który zsunął się z jej czoła ułożyłem pieczołowicie na ramieniu, gładząc go jeszcze długo po tym, gdy zdałem sobie sprawę, że jej włosy są zupełnie takie, jakie zapamiętałem u Mamy, gdy trwały lata jej najlepszego zdrowia. — Nie potrafię ci obiecać, że nie zwątpię i nie ucieknę nagle — przypieczętowałem swój upadek. — Ale możemy zająć się tym, co na dzisiaj zaplanowaliśmy — wskazałem na drzwi w ciemności korytarza. To właśnie tam miał być dziecięcy pokój; widok z okna roztaczał się na pobliski park i starą część miasta piętrzącą się na horyzoncie. Rzadko w nim bywałem, czyniąc chyba z najlepiej usytuowanego w domu pomieszczenia zwykły składzik na niepotrzebne rzeczy.
— Cóż, ojciec na pewno by się nie upił w takiej sytuacji — zadrwiłem kwitując stwierdzenie padające z ust Chaayi. — Jeden zero dla mnie. — Skowyt bólu – tym w rzeczywistości były coraz bardziej kąśliwe słowa, choć naprawdę byłem jej wdzięczny, że tak we mnie wierzy.
Chyba pierwszy raz od bardzo dawna pozwoliłem sobie na odrobinę więcej szczerości względem siostry. Nawet, gdy ustalaliśmy przedwczoraj plan działania, a ja kiwałem głową na propozycję pomocy, realnie nie chciałem robić nic, co przybliżyłoby mnie choć trochę do przejęcia pełni opieki nad synem. Czułem swoją ułomność niemal na każdym kroku i naprawdę szczerze wątpiłem, że jakakolwiek osoba, która pozostawała przy zdrowych zmysłach, oddałaby mi chłopca bez najmniejszego zająknięcia. Myślę, że tamtego dnia, decydując się na wyprawę do sierocińca, urządziłem personelowi pracującemu akurat na zmianie osobliwy pokaz. Wciąż pamiętam sarnie oczy tamtej opiekunki prowadzącej mnie do gabinetu dyrektorki; korytarz pachniał intensywnie detergentami do odkażania i czyszczenia – wkładali wiele starań w to, by przykryć woń wilgoci gnieżdżącej się w kątach pomieszczeń. Korkowe tablice szczelnie pokrywały dziecięce obrazki i wycinanki, co w pewnym stopniu uważałem za niezwykle upiorne (Sam nie wiem dlaczego, bo przecież mając siedem lat uwielbiałem podobne zajęcia, a Mama z uporem maniaka sprzątała po mnie ścinki kolorowego papieru i bibuły rozrzucanej po całym domu. Przypominała wtedy tancerkę wirująca w deszczu konfetti.). Grupka złożona z dwóch dziewczynek i chłopca w przydużym swetrze świdrowała mnie spojrzeniami nieintencjonalnie, zapewne już z przyzwyczajenia, przesiąkniętymi niemą ekscytacją i swego rodzaju chęcią konkurowania o to, bym to właśnie ja był ich wybawicielem. Teraz zastanawiałem się, czy nie było to jedynie moje wyobrażenie, może w rzeczywistości były zobojętniałe na swój los, a ciekawość tląca się w nich słabo pochodziła z prostego odruchu, którym człowiek wykazywał się ilekroć widział twarz choć odrobinę odbiegającą od normy. A może to znów moje kolejne przewrażliwienie? Może w ogóle nie patrzyły w moją stronę? Wiem, że skupiałem się wtedy na wszystkim, tylko nie na tym, że właśnie idę zweryfikować treść otrzymanego listu i ewentualnego ojcostwa. Znów odtwarzałem tamten dzień minuta po minucie i choć chciałem nie pamiętać, nie potrafiłem wyzbyć się intensywnych obrazów, zapachów i dźwięków trwale wyrytych w głowie – zapewne za sprawą bogów pragnących kolejny raz uprzykrzyć mi życie.
Palce jeszcze mocniej wbiły się w fakturę koszuli Chaayi. Gest czułości, pomimo twardych słów spadających na mój kark, był zdolny osłodzić nawet największe, przeżywane w tym momencie, katusze. Poczułem spięcie poruszające się po krągłościach łopatek, zstępujące ku linii kręgosłupa. Ciało reagowało zaskoczeniem na nagłą obecność przyklejającą się do grzbietu – wciąż nie nauczyłem się zupełnie swobodnie poddawać takim chwilom, czułem opór i obawę. Potrafiłem przywierać do obcych ust z łapczywością i z żarem trawiącym wnętrzności, potrafiłem zupełnie nie myśleć, gdy impuls nakazywał mi wsuwać palce w kosmyki kobiecych włosów, nawet jeśli ich właścicielkę znałem nie dłużej niż trwało nagranie Roxanne sączące się z głośników w przydrożnym barze. Robiłem to wszystko bez oporów, ścierając burgund szminki po alabastrowym policzku i spadzistości wydekoltowanej szyi. Tak było łatwiej, zdecydowanie łatwiej, przyjemniej, bez strachu, że nie będę chciał nad ranem zerwać kontaktu. Reguły te nie tyczyły się rodziny, reguły te nie przynosiły pomocy w momentach, gdy stawałem oko w oko z bliskimi mi ludźmi. Ich obecności i dotyku chyba, co przyznaję z okropnym wstydem, zwyczajnie się bałem. Przyzwyczaiłem się jednak po kilku chwilach do uścisku napierającego na barki, pozwoliłem, by rozluźniły się, a twarz zapadła jeszcze głębiej w ciepło obojczyka, ponad którym szemrał miarowy potok tłoczonej przez tętnicę krwi.
— Co ja bym bez ciebie zrobił, słońce — westchnąłem w ramię ledwie powstrzymując się od pociągnięcia nosem. Zawahanie nastąpiło już w chwilę po tym, gdy zdawałem się być pewien, że jestem zdolny, by zaoferować temu dzieciakowi chociaż odrobinę moich starań. Przecież to nie mogło być czymś niemożliwym! — Przeraża mnie to, że niemal przez dwa lata był tuż pod naszym nosem, a ja… ja zupełnie nic nie wiedziałem. Na początku sądziłem, że to jakieś szaleństwo, idiotyzm, głupi żart. Nie chcę cię tym znowu męczyć, wiesz dobrze. — Kiedy zadała pierwsze pytanie zaraz po ujawnieniu prawdy, musiałem tłumaczyć się bardzo długo i dość szczegółowo z moich perypetii i z tego, zaklinam się na bogów, że nigdy nawet nie miałem podstaw, by domyślić się, że przyczyniłem się do powiększenia rodziny w dość niekontrolowanych warunkach. Kiedy myślę o tym w ten sposób, czuję jeszcze większe obrzydzenie do siebie samego. Jak mogłem być aż tak głupi? Nawet na mnie było to dość… wyjątkowe. Oderwałem się od siostry, choć dłoń ułożyłem na jej policzku, zaznaczając kciukiem półokrąg pod linią dolnych rzęs. — Może jakimś cudem przekonam go do siebie. Wiesz, naprawdę nie chciałbym, aby przeze mnie cierpiał. To nie o to chodzi, Chaaya, nawet ja nie jestem aż tak zepsuty, by intencjonalnie go krzywdzić. Nie chcę… nie chcę sprawić mu zawodu, jeśli będę potykał się zbyt często. Stąd moje wątpliwości. — Ciemny kosmyk, który zsunął się z jej czoła ułożyłem pieczołowicie na ramieniu, gładząc go jeszcze długo po tym, gdy zdałem sobie sprawę, że jej włosy są zupełnie takie, jakie zapamiętałem u Mamy, gdy trwały lata jej najlepszego zdrowia. — Nie potrafię ci obiecać, że nie zwątpię i nie ucieknę nagle — przypieczętowałem swój upadek. — Ale możemy zająć się tym, co na dzisiaj zaplanowaliśmy — wskazałem na drzwi w ciemności korytarza. To właśnie tam miał być dziecięcy pokój; widok z okna roztaczał się na pobliski park i starą część miasta piętrzącą się na horyzoncie. Rzadko w nim bywałem, czyniąc chyba z najlepiej usytuowanego w domu pomieszczenia zwykły składzik na niepotrzebne rzeczy.
Chaaya Damgaard
Re: 16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Wto 17 Maj - 18:50
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Tęsknota za odrobiną czułości ze strony brata nie powinna być aż tak bolesna. Lata młodości z perspektywy dobiegania trzydziestki mogły uchodzić za mrzonkę czy mgnienie rozproszonego światła, jednak wciąż unosił się nad nimi gęsty tuman żalu, nie pozwalając wyzwoleńczym promieniom słońca ułożyć pocałunków na skórze spragnionej pocałunków. Skryta w jego ramionach czuła wargi rozciągane grymasem bólu, wykrzywiane nachalną dezaprobatą jakichkolwiek przejawów dobroci, na którą nie zasłużył choćby drobną cząstką zachowania. Musiała przestać, inaczej nigdy nie nauczy się gospodarować rozsądkiem i nie zauważy, że jest najstarszy z trójki rodzeństwa. W środku czarnych jak noc tęczówek wciąż widziała skąpanego niewinnością osiemnastolatka, o licu obleczonym leniwym uśmieszkiem. Myśli uwzględniające wytknięcie mu braku odpowiedzialności wciąż krążyły na granicy podświadomości, lecz ciepło buzujące w ciele Zachariasa skutecznie odwodziło ją od wymierzenia sprawiedliwości, przyznania racji swoim zmysłom. Nawet teraz nie potrafił dostrzec, że życie nie składa się wyłącznie z przyjemności, jakby kwestia sprowadzenia syna do domu nie otrzeźwiła go wystarczająco mocno, tym samym nie przyjmując związanych z tym obowiązków. Bezmyślność przekraczała wszelkie granice zrozumienia, a mimo lat rozczarowań trwała przy nim dniem i nocą, próbując rozsunąć kłopoty widniejące na horyzoncie. Jako jedna z ostatnich kobiet w głównej gałęzi rodziny Damgaard czuła spoczywające na barkach zobowiązanie, które opiewało na trud zebrania bliższych krewnych w epicentrum domowego ogniska.
Nikt nie zdawał sobie sprawy, że nigdy tego nie chciała. Pragnęła wolności i tylko wolności, euforii galopu po bezkresie pustyni. Tam odnalazła szczęście. Już dawno zaczęła się zastanawiać, jak mogłoby wyglądać życie w formie podarowanej przez fylgię. Opiekunka na pewno ucieszyłaby się z kolejnego dziecka pozostawionego w zwierzęcej postaci. Jednak, jak miała w zwyczaju, powściągnęła te myśli na rzecz bolesnej praktyczności i rozsądku.
— Byłbyś... gdzieś. Wolę się nie zastanawiać, jakie skutki miałaby moja decyzja o pozostaniu w Arabii, gdybym nie zdążyła w porę wrócić do domu — gorycz stłumiona bliskim zetknięciem się z ciałem brata nie wybrzmiała na tyle mocno, by powstała jako zapalnik do dalszej dyskusji. Nie chciała bezustannie roztrząsać kwestii związanej z ojcem, skoro oboje nie radzili sobie z jego nieobecnością. Tym bardziej Zach, wpatrzony w figurę rodziciela jak w święty obrazek, nie mógł wymarzyć sobie gorszego powodu do życia w poczuciu ciągłego dyskomfortu. Pojęcie łączących ich więzi graniczyło z cudem, co nie oznaczało, że odznaczała się podobną ignorancją w stosunku do innych spraw. — Niestety obawiam się, że jest to zbyt bliska mi sprawa, żebyś nie mógł mnie nią męczyć. Samuel mógłby nawet przejść obok naszego domu i nie miałbyś prawa o tym wiedzieć, bo... nie wiedziałeś o jego istnieniu. Teraz pojawił się w twoim życiu i musisz wziąć za niego odpowiedzialność, inaczej gwarantuję Ci, że nie będziesz potrafił spojrzeć na siebie w lustro — wymamrotała, próbując uzmysłowić mu powód, przez który mierzył się z takimi myślami. Zaprzeczanie istnieniu dziecko nie sprawiłoby, że poczułby się lepiej. Była niemal pewna jego powolnego upadku, jeśli podjąłby decyzję o zostawieniu chłopca w sierocińcu, bezlitośnie odbierając mu nadzieję na dom. Ilość pracy koniecznej do sprowadzenia rodziny na właściwie tory przyprawiała o ból głowy. Uwolniona od objęć Zacha odruchowo potarła skronie, próbując przygotować się mentalnie na cierpienie rozsadzająca kruchość czaszki od środka. Zaintrygowana drgnęła niepewnie pod wpływem czułości dotyku układającego się na górnej szerokości policzka, tuż pod wrażliwą skórą oczu. Nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej zrobił coś podobnego i już sam ten gest wzbudził w niej podejrzliwość.
Donośne, pobłażliwe westchnięcie wychyliło się zza lekko rozchylonych ust.
— To wielka niewiadoma. Mogę się tylko domyślać, że rodzicielstwo samo w sobie jest metodą prób i błędów, nijak będąc w stanie przewidzieć reakcje dziecka. Wiem tylko jedno. Jeśli ciągle będziesz myślał o wychowaniu go jako o paśmie błędów, to popełnisz ich zdecydowanie więcej. Nie możesz tak robić.
Powoli wyczerpywała pomysły na wytłumaczenie bratu sensu opieki nad Samuelem. Nigdy nie była matką i zapewne to szczęście nie będzie jej dane, dlatego polegała wyłącznie na swojej intuicji. Patrzenie bezczynnie na miotanie się Zacha nie leżało w naturze opiekuńczej siostry, dlatego próbowała pomóc mu na wszystkie z możliwych sposobów. Wystarczyło zaledwie jedno zdanie, by zburzyć starannie zbudowaną fasadę spokoju. Nie siląc się na uprzedzenie zdzieliła go wierzchem dłoni w tył głowy. Jak mógł powiedzieć, że ucieknie i zostawi ją z tym samą?
— Tak. Teraz możemy zająć się tym, co na dzisiaj zaplanowaliśmy.
Uśmiechnęła się szeroko.
Nikt nie zdawał sobie sprawy, że nigdy tego nie chciała. Pragnęła wolności i tylko wolności, euforii galopu po bezkresie pustyni. Tam odnalazła szczęście. Już dawno zaczęła się zastanawiać, jak mogłoby wyglądać życie w formie podarowanej przez fylgię. Opiekunka na pewno ucieszyłaby się z kolejnego dziecka pozostawionego w zwierzęcej postaci. Jednak, jak miała w zwyczaju, powściągnęła te myśli na rzecz bolesnej praktyczności i rozsądku.
— Byłbyś... gdzieś. Wolę się nie zastanawiać, jakie skutki miałaby moja decyzja o pozostaniu w Arabii, gdybym nie zdążyła w porę wrócić do domu — gorycz stłumiona bliskim zetknięciem się z ciałem brata nie wybrzmiała na tyle mocno, by powstała jako zapalnik do dalszej dyskusji. Nie chciała bezustannie roztrząsać kwestii związanej z ojcem, skoro oboje nie radzili sobie z jego nieobecnością. Tym bardziej Zach, wpatrzony w figurę rodziciela jak w święty obrazek, nie mógł wymarzyć sobie gorszego powodu do życia w poczuciu ciągłego dyskomfortu. Pojęcie łączących ich więzi graniczyło z cudem, co nie oznaczało, że odznaczała się podobną ignorancją w stosunku do innych spraw. — Niestety obawiam się, że jest to zbyt bliska mi sprawa, żebyś nie mógł mnie nią męczyć. Samuel mógłby nawet przejść obok naszego domu i nie miałbyś prawa o tym wiedzieć, bo... nie wiedziałeś o jego istnieniu. Teraz pojawił się w twoim życiu i musisz wziąć za niego odpowiedzialność, inaczej gwarantuję Ci, że nie będziesz potrafił spojrzeć na siebie w lustro — wymamrotała, próbując uzmysłowić mu powód, przez który mierzył się z takimi myślami. Zaprzeczanie istnieniu dziecko nie sprawiłoby, że poczułby się lepiej. Była niemal pewna jego powolnego upadku, jeśli podjąłby decyzję o zostawieniu chłopca w sierocińcu, bezlitośnie odbierając mu nadzieję na dom. Ilość pracy koniecznej do sprowadzenia rodziny na właściwie tory przyprawiała o ból głowy. Uwolniona od objęć Zacha odruchowo potarła skronie, próbując przygotować się mentalnie na cierpienie rozsadzająca kruchość czaszki od środka. Zaintrygowana drgnęła niepewnie pod wpływem czułości dotyku układającego się na górnej szerokości policzka, tuż pod wrażliwą skórą oczu. Nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej zrobił coś podobnego i już sam ten gest wzbudził w niej podejrzliwość.
Donośne, pobłażliwe westchnięcie wychyliło się zza lekko rozchylonych ust.
— To wielka niewiadoma. Mogę się tylko domyślać, że rodzicielstwo samo w sobie jest metodą prób i błędów, nijak będąc w stanie przewidzieć reakcje dziecka. Wiem tylko jedno. Jeśli ciągle będziesz myślał o wychowaniu go jako o paśmie błędów, to popełnisz ich zdecydowanie więcej. Nie możesz tak robić.
Powoli wyczerpywała pomysły na wytłumaczenie bratu sensu opieki nad Samuelem. Nigdy nie była matką i zapewne to szczęście nie będzie jej dane, dlatego polegała wyłącznie na swojej intuicji. Patrzenie bezczynnie na miotanie się Zacha nie leżało w naturze opiekuńczej siostry, dlatego próbowała pomóc mu na wszystkie z możliwych sposobów. Wystarczyło zaledwie jedno zdanie, by zburzyć starannie zbudowaną fasadę spokoju. Nie siląc się na uprzedzenie zdzieliła go wierzchem dłoni w tył głowy. Jak mógł powiedzieć, że ucieknie i zostawi ją z tym samą?
— Tak. Teraz możemy zająć się tym, co na dzisiaj zaplanowaliśmy.
Uśmiechnęła się szeroko.
Zacharias Damgaard
16.12.2000 – Salon – Z. Damgaard & C. Damgaard Czw 19 Maj - 14:16
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Mogła sądzić, że nigdy nie widziałem jak bardzo się męczy, że przyjmuje na swe barki ciężar, którego nie chciała. Nigdy nie próbowałem, by zrozumiała, że doskonale rozumiem poświęcenie, którego dokonywała za każdym razem, kiedy tylko ja psułem wszystko. Sądziłem i nadal chyba sądzę, bo tak łatwiej, że lepiej, jeśli będę do końca, z pokerową twarzą, zgrywał nieuświadomionego. Ile jeszcze zła musiało spłynąć na naszą rodzinę, abym zmienił zdanie? Była chyba najbardziej odpowiedzialną z naszego pokolenia. Ja nigdy nie potrafiłem przejąć roli, która była mi pisana. Uciekałem niemal od początku swojego żywota od odpowiedzialności i nie sądziłem, aby miało się to zmienić w przyszłości. Zupełnie wrosłem w ten schemat i było mi dobrze. Czasami tylko bolało mnie w klatce piersiowej, gdy widziałem, że twarze najbliższych nakrywały się matowym nalotem rozczarowania. Owszem, byłem najstarszy, miałem reprezentować naszą rodzinę, ale wraz z końcem kariery moje życie stało się zupełnie niestabilne i pozbawione kształtu. Może jednak psuło się już wcześniej? Pamiętam, że po śmierci Mamy opuściłem rodzeństwo bez słowa. Ledwo zgasły świece wypełniające pomieszczenie, w którym leżało jej ciało, ja już uciekałem z domu, biegłem zupełnie bez celu. Padał wtedy deszcz, zimny, przeszywający do kości. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego bogowie okazali się tak okrutni. Do Indii wyjechałem tydzień później, nie odzywając się zupełnie; tylko wujek Finn podejrzewał, że coś jest nie tak, gdyż zgarnąłem wszystkie papiery pracownicze, jakie miałem na wypadek wyjazdów służbowych, i zniknąłem jak kamfora. Zostawiłem ich – z ranami palącymi żywym ogniem, z poczuciem pustki i żalu, zupełnie otumanionych brakiem rodzicielki i niezrozumieniem dla mojej decyzji. Spieprzyłem, bardziej chyba nie mogłem, bo przedłożyłem własne dobro ponad dobro rodziny, nie mając w sobie zgody na to, by ktokolwiek obserwował mój upadek. Potem wszystko potoczyło się dość dziwnie – gdy powróciłem utrzymywałem status quo, zupełnie tak, jakbym nigdy nie zniknął na te parszywe miesiące z ich życia. Zapewne wiele mi wtedy umknęło, nie dostrzegłem zmian zachodzących zarówno w Chaayi jak i w młodszym bracie. Bo coś przecież pękło.
Zawahałem się, nim otworzyłem usta, uśmiechając się znów, zupełnie beztrosko.
— Miałaś idealne wyczucie czasu — przyznałem z wdzięcznością wybrzmiewającą na ostatnim tonie wypowiedzi. Słowo Arabia zwykle wywoływało we mnie pewną podejrzliwość, ale i ciekawość, gdyż był to czas owiany tajemnicą podobnie jak mój wcześniejszy wyjazd do Indii. Wiem, że doskonaliła się wtedy w swym fachu, poszukiwała inspiracji, lecz co ponad to? Nie miałem śmiałości, aby dzisiaj zaczynać kolejny drażliwy temat, dlatego (chyba pierwszy raz tego wieczoru) milczałem taktownie. Zbyt wiele wziąłem na swoją głowę i zaczynałem mieć migrenę. Natrętne myśli krążące wokół mojego dziecka wcale nie pomagały. — Wiem, Chaaya, bardzo dobrze zdaję sobie z tego sprawę, już się nie kłócę — skapitulowałem, wyciągając dłonie lekko ponad głowę. Co by było, gdybym dowiedział się o całej sprawie jeszcze później? Czy niechęć Samuela byłaby jeszcze większa? A może… może jego odmienność i brak akceptacji w sierocińcu przełożyłyby się tragicznie na jego przyszłość? Mimo wszystko, nie chciałem, aby taki los spotkał dziecko, które bezmyślnie sprowadziłem na ten świat. Może moje zdecydowanie było jedynie chwilowe, lecz musiałem z niego korzystać.
Znów straciłem czujność, nie dostrzegłem, kiedy wyraz jej twarzy się zmienia: stężałe usta i kolejne westchnienie roznieconych emocji, za którymi poszła w ruch ręka. Siarczyste uderzenie obiło się o kościaną kopułę czaszki, powędrowało impulsem przez nerwy, rozmazując mi wzrok. Błyski światła były jedyną rzeczą, którą potrafiłem dostrzec. Zęby zgrzytnęły, gdyż pozbawione asekuracji starły się ze sobą boleśnie. Nieomal całkiem przegryzłem język – na szczęście skończyło się jedynie na drobnym otarciu, z którego i tak pociekła krew mająca posmak metalu.
— Ała. Znów mnie bijesz — żałosne kłamstwo włączyło się spomiędzy moich warg, choć szybko je zamknąłem, aby nie wypluć nadmiaru śliny zbierającej się w policzkach. — Przepraszam — bąknąłem, asekuracyjnie wyrzucając z siebie oczekiwane słowa skruchy. — Trzymam gębę na kłódkę — dodałem i wykonałem gest zamykania kluczykiem ust. Ten rzuciłem gdzieś za siebie. Odbiłem od parapetu z westchnieniem cierpiętnika. Zachęciłem gestem, by podążyła za mną do szykowanego pokoiku.
Płyta zdołała zrobić pełny obrót. Scena zamknięta w niespełna czterdziestu dwóch minutach Reggatta de Blanc.
Gdzieś za mną wciąż płynęła butelka i wezwanie o pomoc.
I'll send an S.O.S to the world
I'll send an S.O.S to the world
Chaaya i Zacharias z tematu
Zawahałem się, nim otworzyłem usta, uśmiechając się znów, zupełnie beztrosko.
— Miałaś idealne wyczucie czasu — przyznałem z wdzięcznością wybrzmiewającą na ostatnim tonie wypowiedzi. Słowo Arabia zwykle wywoływało we mnie pewną podejrzliwość, ale i ciekawość, gdyż był to czas owiany tajemnicą podobnie jak mój wcześniejszy wyjazd do Indii. Wiem, że doskonaliła się wtedy w swym fachu, poszukiwała inspiracji, lecz co ponad to? Nie miałem śmiałości, aby dzisiaj zaczynać kolejny drażliwy temat, dlatego (chyba pierwszy raz tego wieczoru) milczałem taktownie. Zbyt wiele wziąłem na swoją głowę i zaczynałem mieć migrenę. Natrętne myśli krążące wokół mojego dziecka wcale nie pomagały. — Wiem, Chaaya, bardzo dobrze zdaję sobie z tego sprawę, już się nie kłócę — skapitulowałem, wyciągając dłonie lekko ponad głowę. Co by było, gdybym dowiedział się o całej sprawie jeszcze później? Czy niechęć Samuela byłaby jeszcze większa? A może… może jego odmienność i brak akceptacji w sierocińcu przełożyłyby się tragicznie na jego przyszłość? Mimo wszystko, nie chciałem, aby taki los spotkał dziecko, które bezmyślnie sprowadziłem na ten świat. Może moje zdecydowanie było jedynie chwilowe, lecz musiałem z niego korzystać.
Znów straciłem czujność, nie dostrzegłem, kiedy wyraz jej twarzy się zmienia: stężałe usta i kolejne westchnienie roznieconych emocji, za którymi poszła w ruch ręka. Siarczyste uderzenie obiło się o kościaną kopułę czaszki, powędrowało impulsem przez nerwy, rozmazując mi wzrok. Błyski światła były jedyną rzeczą, którą potrafiłem dostrzec. Zęby zgrzytnęły, gdyż pozbawione asekuracji starły się ze sobą boleśnie. Nieomal całkiem przegryzłem język – na szczęście skończyło się jedynie na drobnym otarciu, z którego i tak pociekła krew mająca posmak metalu.
— Ała. Znów mnie bijesz — żałosne kłamstwo włączyło się spomiędzy moich warg, choć szybko je zamknąłem, aby nie wypluć nadmiaru śliny zbierającej się w policzkach. — Przepraszam — bąknąłem, asekuracyjnie wyrzucając z siebie oczekiwane słowa skruchy. — Trzymam gębę na kłódkę — dodałem i wykonałem gest zamykania kluczykiem ust. Ten rzuciłem gdzieś za siebie. Odbiłem od parapetu z westchnieniem cierpiętnika. Zachęciłem gestem, by podążyła za mną do szykowanego pokoiku.
Płyta zdołała zrobić pełny obrót. Scena zamknięta w niespełna czterdziestu dwóch minutach Reggatta de Blanc.
Gdzieś za mną wciąż płynęła butelka i wezwanie o pomoc.
I'll send an S.O.S to the world
I'll send an S.O.S to the world
Chaaya i Zacharias z tematu