:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä
2 posters
Sohvi Vänskä
01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:16
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
01.10.2000
Liczność odwiedzających galerię niedzielnym popołudniem zaskoczyła ją nieprzyjemnie, bowiem przekraczając próg obszernych drzwi poszukiwała nie tylko błogiego wytchnienia od jesiennego, coraz bardziej siarczystego chłodu, ale przede wszystkim rozkoszy wzniosłego spokoju, możliwie najmniej skalanego obecnością większego gremium obcych figur, które teraz przesuwały się z drażniącą nieskładnością w zakresie jej pochmurnego spojrzenia. Choć nie potrzebowała skupiać się na oglądanej sztuce nadmiernie, znając ją wprawdzie doskonale z poprzednich swoich wizyt, które uprawiała z konsekwentną, choć niecelową, regularnością, zadrażniał ją szemrzący rój rozmowy prowadzonej szeptem obok niej, irytował ją bezrozumny bełkot, z jakim nie zgadzała się wcale i tłusty palec mężczyzny, wycelowany w jeden z obrazów, wskazujący wśród misternej układanki artystycznych detali oczywistości, jakby były one zupełnie oryginalnym odkryciem, niedostępnym umysłom innych patrzących, poza tym jednym, światłym, ukrytym pod błyskiem łysiny na szczycie okrągłej głowy, zakrywanej niezdarnie prześwitującą płowością rzadkich włosów. Proszę zamilknąć, pan się tylko ośmiesza – cisnęło jej się na usta, kiedy ukradkiem spoglądała na wyraźnie niepocieszoną jego towarzyszkę, milczącą żałośnie wobec niekończącej się paplaniny. Widząc ją zrezygnowaną i znużoną do granic, rzucającą jej równie ukradkowe spojrzenie, przepraszające w równym stopniu, co błagające o pomoc, zwróciła się już w kierunku pary, ruchem tym przerywając tyradę opasłego mężczyzny, jednak zbierająca się na podniebieniu kwaśność reprymendy zamiast skalać usta jadem słów, ustąpiła nagle słodyczy przyjemnego zaskoczenia, jakie wytrąciło ją z podjętego zamiaru interwencji, z dojmującego rozdrażnienia i nieszczęsności dzisiejszego dnia, przedwcześnie, jak się okazywało, uznanego za stracony.
O ile wcześniej nie mogła oswobodzić się od frustrującej świadomości narzucającej się zmysłom obecności obcej tłuszczy, o tyle teraz przestała dostrzegać ją z niewymuszoną łatwością, zrzucając ciężar roztargnienia na rzecz precyzyjnej, bystrej uważności, którą zakotwiczyła na znajomej sylwetce. Zbliżywszy się do niej, stojącej od krótkiej chwili przed obrazem dokładnie przez Vanhanen poznanym i darzonym szczególnym sentymentem, podniosła dłoń, by dotknąć nagiej skóry odsłoniętego przedramienia, traktując to jako wystarczające powitanie. Umieszczając się bezpardonowo obok Mirjam, powiodła opuszkami w dół, ku dziewczęcej wąskości nadgarstka, gdzie wyczuła łagodne wzniesienie nasady dłoni, zaraz pod nim ciepłe wgłębienie jej wnętrza i wreszcie delikatność smukłych palców, lekko zagiętych w swobodnym niewzruszeniu wobec jej impertynencji. Dopiero wtedy, zadrażniwszy tkliwe nerwy drobnej ręki, odwiodła własną, puszczając ją luźno wzdłuż swojego boku, z zupełnie naturalnie nonszalancką manierą, zarazem jakby na figlarne pokuszenie. Przez cały ten czas patrzyła na rozpostarte przed nimi płótno, na którym naga Lady Godiva siedziała w lubieżnej nieomal pozie w siodle i spoglądała na patrzących wyzywająco błyszczącymi oczami; złote włosy spływały kaskadami na jej piersi, pełne usta śmiały się zuchwale, a na jasnym licu wykwitały bezwstydne rumieńce ubawienia.
– Nie mogę znieść tego obrazu, a jednak zawsze, kiedy opuszczają mnie ambicje i pomysł na własną twórczość, myślę właśnie o nim – odezwała się z lekkim rozbawieniem przezierającym przez ciężki woal powagi, załagodzonej wpływem szczególnie miłego jej towarzystwa. Odmawiała sobie przyjemności spojrzenia na towarzyszkę, odnalezienia błękitu jej oczu i zapadnięcia się w ich treści; czyniła to z jakąś rozkoszną bezlitością wobec własnych inklinacji, których echo trwało jeszcze w mrowiących opuszkach palców. – Widziałam wiele prób przedstawienia jej legendy, wiele z nich przedstawiających ją nadobną i zawstydzoną swoją nagością i ta przesadna skromność wzburza mnie straszliwie, a jednak, mimo że wzgardzam wmuszaną w jej figurę pokorą, ten właśnie obraz, z nich wszystkich najodważniejszy, wydaje mi się najgorszy. Ingebretson zbliżył się najbardziej do portretu tego, kim, jak sobie wyobrażam, była Godiva, ale nie potrafił jej ostatecznie dosięgnąć, dla tego samego powodu, co inni artyści. Jej postać ma znacznie większy potencjał niż społeczeństwo zgodziło się jej przyznać, powracając do niej raz za razem, przy każdej takiej okazji sądząc, że docierają do meritum, tworząc tymczasem tylko kolejny portret kobiety ocenzurowanej męską percepcją, obraz znakomitości silnego charakteru upodlonego dla komfortu i fantazji mężczyzny, czy to nadmierną skromnością, czy zuchwałą rozpustą obyczajów, tylko dlatego, że zamknięty został w niefortunnym naczyniu kobiecego ciała.
Zamilkła na chwilę, wodząc spojrzeniem po kształcie namalowanej sylwetki, zaraz odnajdując również w tle szeroko otwarte, uważne oczy wyglądającego zza uchylonej okiennicy mężczyzny, podpatrującego bezwstydnie nagą rozpustę, w jakiś sposób trzymającą się jeszcze granic klasy, na tyle tylko, by sodoma ta była wyraźna, ale jeszcze nie gorsząca. Pochmurność znów wkradła się w heban jej tęczówek, a lekki uśmiech dogasał już tylko w kącikach wiśniowych ust.
– Według opowieści zrobiła to na wyzwanie męża, bo była według jednych wystarczająco pobożna, według innych wystarczająco odważna i nieugięta, z pewnością w obu przypadkach szlachetna, przyświecał jej w końcu w tym honorowy cel – ton, w jaki wypowiedziała te słowa, stawiał jej uznanie dla wspomnianego celu w cieniu wyraźnego powątpiewania. – W rzeczywistości miasteczko należało do niej i nie musiała męża prosić o nic, a jeśli istotnie przejechała nago jego ulicami, sądzę, że jej własny kaprys jest nawet dalece szczytniejszym powodem niż miłosierdzie. Kobieta nielicząca się z narzucanymi jej okowami, wyuzdana, owszem, jedynie w świadomości własnej wolności i możliwości, wreszcie w swojej władzy nad tymi ludźmi, którzy odwracali wzrok nie dlatego, że im kazano, ale ze strachu przed nią. Taką chciałabym ją zobaczyć – powiedziawszy to, teraz dopiero zwróciła twarz ku Mirjam, obejmując bacznością spojrzenia jej śliczną fizjonomię, w sposób z początku wręcz nieostrożnie zaborczy, zanim nie uspokoiło ją wrażenie przyjemnej ulgi. Czuła, jak entuzjastyczna sympatia wkrada się w jej myśli, jak temperuje nastroszone krawędzie krytycznych opinii i stanowczo ciosane sztorce poglądów; czuła jednak również żal, który nie pozwalał jej jeszcze ulegać, podburzając czupurne usposobienie do ostrożnego, spokojnego dystansu.
– Czy ja cię czymś uraziłam w moim ostatnim liście, Mirjam? – pytanie, z pozoru uprzejmie zatroskane, było sztychem wyrzutu, jaki wzrastał z niej z dnia na dzień, przez całą dotkliwą rozciągłość milczenia, którego podźwięk wciąż dobrzmiewał między nimi, karmiony utrzymywaną jeszcze w zapamiętaniu goryczą.
Bezimienny
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:17
Październik wtoczył się w krajobraz Midgardu bardzo powoli, nieomal opieszale, jak gdyby sama natura niechętnie przystępowała ku nieuniknionym wichrom jesieni, chłodnym nurtom figlarnego wiatru, który wdzierał się w ciepły materiał bawełnianych szali i szczypał pierwszymi igłami mrozu w odsłonięte, zaczerwienione policzki Norwegów. Chociaż płótno jej świadomości wciąż zdobiły jeszcze wydarzenia sprzed kilku nocy, Mirjam z zaskakującą łatwością potrafiła zamieść je pod dywan własnej pamięci i ignorować wybrzuszenie, którym odznaczały się na powierzchni gładkiej faktury jego barwnych wzorów – wola jej, niby woalka od kapelusza, drżąca za każdym powiewiem wiatru, zawsze ściągała jej uwagę jakimś pragnieniem, niewstrzymywanym najrozsądniejszym nawet względem iluzorycznej przyzwoitości, tak też obowiązki kajały się pod naporem impulsywności nagłych, niezaspokojonych potrzeb, a spacer wzdłuż midgardzkich ulic przeobrażał się w niezamierzoną wizytę w jednej z okolicznych galerii sztuki.
Twórczość Joachima Ingebretsona zwykła rozniecać w jej sercu wątły płomień niepewności, niby kropla goryczy zastygła gdzieś na dnie miodnej beczułki, rozedrgana nić wahania, związana nieodzownie z tematyką przeważającą w większości jego prac. Błękitem spojrzenia wodziła po ilustracjach pięknych huldr, kąpiących się w górskim strumieniu, z krowimi wiechciami cienkich ogonów wystającymi ponad krystaliczną powierzchnię wody, obserwowała z uwagą, spod lekko ściągniętych brwi, fossegrima nad skalnym brzegiem wartkiego potoku, który, nawet zatrzymany w okowach malarskiej kliszy, zdawał się szumieć w rytm trzymanej w dłoniach mężczyzny harfy, nareszcie natrafiała również na zwiewne, kobiece sylwetki niks, których nagie, jasne ciała, błyszczały wśród meandrów rzuconego pędzlem światłocienia. Gdy jej wzrok po raz pierwszy zderzył się z odważnymi wizerunkami magicznych istot, sądziła, że odnajdzie w nich jakąś czastkę siebie, klejnot ponadpokoleniowego pojednania, którego podświadomie poszukiwała w otaczającym ją świecie, im dłużej przyglądała się jednak twórczości Ingebretsona, tym silniejsze odnosiła wrażenie, że nie należy do rzeczywistości, którą podziwiała na scenach uchwyconych jego pędzlem, zamkniętych w ograniczeniach ozdobnych, drewnianych ram.
W końcu przystanęła pod jednym z większych obrazów, wodząc wzrokiem z uwagą, choć bez obscenicznej natarczywości, z jaką robili to mężczyźni, po gołym ciele Lady Godivy, przysłoniętym z mało subtelną przypadkowością złotą kaskadą spływających po piersi włosów, czując jednocześnie, jak czyjaś dłoń muska delikatnie opuszki jej palców, poruszonych, niby za sprawą lekkiego podmuchu wiatru.
– Faktycznie, ilekroć przypadek postanowi uraczyć mnie szansą na ujrzenie jednej z tak wielu wersji jej historii, każdy z tych obrazów napełnia mnie pewnym osobliwym, ciężkim do wyjaśnienia uczuciem, które nie pozwala mi, jak gdyby z przyzwoitości, przyglądać się im zbyt długo. – odparła, niby na znak potwierdzenia własnych słów przenosząc wzrok na lico kobiety i przecinając nić niewymuszonego spojrzenia – Sohvi niepodobna była do wszystkich jej uprzednich obiektów emocjonalnego zachwytu, których powab nowości, opadając z wolna jak ubranie, odsłaniał zawsze wieczną jednostajność namiętności, uczucia używającego wiecznie tych samych form, tego samego języka. Afekty jej wybujałej miłości, dotąd tak nużącej i powtarzalnej, sunącej wpierw nadmiernym entuzjazmem uwznioślonej tonacji jedynie po to, aby z upływem czasu przypominać już jedynie złowione przed chwilą ryby, godne uwagi dopóki pozostawały świeże, przeobrażały się w wartki nurt strumienia o wyboistym dnie i nieoczekiwanych zakrętach. Uczucia, skierowane z żarliwością ku tak różnorodnym aspektom kobiecych serc, były zazwyczaj niematerialne jak dym i żyły krótko jak jętki, nie potrafiły się zakorzenić, z czasem, bardziej niż wonne kwiaty, przypominając chwasty, które pełzały po ziemi, kradnąc słońce pożądaniom bardziej zasługującym na jego promienie, w przypadku Sohvi było jednak inaczej – jakieś dziecinne, pełne uwielbienia przywiązanie ciągnęło ją ku niej, napawając nieopisaną błogością, pozwalając by dusza, dotąd tak niechętna trwałości emocjonalnych podrygów, pławiła się w źródle pragnień najbardziej bezmyślnych i niemożliwych do pochwycenia, odmlewając z entuzjazmu rozciągniętych przed nią możliwości, jak książe Clarence w swej śmiercionośnej beczce małmazji.
– Tak długo, jak pędzel kreślący jej życie tkwił będzie w dłoni mężczyzny, tak długo Lady Godiva pozostanie wepchnięta w karcer strachu przed obcym spojrzeniem, ocenzurowana tym nieszczęsnym zawstydzeniem, z jakim pochyla głowę, ograniczona do upokorzenia, którego nigdy nie czuła, a które narzuciła jej jednak męska interpretacja. – odpowiedziała nareszcie, pchnięta odważnymi uwagami Vanhanen. – Godiva jechała przez miasto z dumą, wiedząc, że mieszkańcy dotrzymali słowa, ujarzmiając ciekawość swych spojrzeń za zamkniętymi drzwiami, a jednak – nawet ci, których pragnęła wybawić, nadszarpnęli struny jej zaufania. – błękitem spojrzenia podążyła z powrotem ku scenerii obrazu. – Krawiec podejrzał jej nagie ciało przez otwór w okiennicy i jego zdrada ukarana została ślepotą, tymczasem my spoglądamy na nią dzisiaj bez krzty zawahania, dumni z uwiecznienia na płótnie tego, co na zawsze pozostać miało domyślne i nieuchwytne. – zaśmiała się gorzko, lecz w tonie jej głosu wybrzmiała jedynie łagodna pobłażliwość. – Nie dziwię się, że Ingebretson wybrał akurat tę historię do uwiecznienia na jednym ze swoich obrazów, zawsze ciekawiło go zdobycie tego, co przekraczało granice jego możliwości, nikogo nie zaskoczyło zatem, że za swą zachłanność ostatecznie przypłacił życiem. – posunęła wzrokiem wzdłuż zakrzywionej linii pleców namalowanej kobiety, by zaraz z subtelną mimowolnością rozejrzeć się po pomieszczeniu. – Umarł tragicznie, utopiony w jeziorze przez niksy, które próbował upamiętnić na płótnie. – dodała, niby od niechcenia, nie wyzbywając się jednak z głosu nuty cynicznego rozbawienia, która wciąż tkwiła w jej słowach, niby drzazga wsunięta płytko pod powierzchnię skóry.
– Byłam zajęta. – odparła lakonicznie, próbując odepchnąć narzucone na nią jarzmo persyflażu, ostatecznie zreflektowała się jednak, zaglądając bezpośrednio w kasztanową otchłań spojrzenia swej towarzyszki. – Mam nadzieję, że zdolna jesteś wybaczyć mi to przeoczenie i brak odpowiedzi, który nie leżał nigdy w moich intencjach. – dodała po chwili, tym razem uśmiechając się łagodnie, z przyjacielską dozą przepraszającej uprzejmości. – Pojechałam do Rovaniemi, odwiedzić ojca. – wyjaśniła, pozwalając sobie na tę zwinną ekwilibrystykę balansowania na cienkiej granicy prawdy i fałszu. – Wiele się zmieniło odkąd byłam tam po raz ostatni.
Twórczość Joachima Ingebretsona zwykła rozniecać w jej sercu wątły płomień niepewności, niby kropla goryczy zastygła gdzieś na dnie miodnej beczułki, rozedrgana nić wahania, związana nieodzownie z tematyką przeważającą w większości jego prac. Błękitem spojrzenia wodziła po ilustracjach pięknych huldr, kąpiących się w górskim strumieniu, z krowimi wiechciami cienkich ogonów wystającymi ponad krystaliczną powierzchnię wody, obserwowała z uwagą, spod lekko ściągniętych brwi, fossegrima nad skalnym brzegiem wartkiego potoku, który, nawet zatrzymany w okowach malarskiej kliszy, zdawał się szumieć w rytm trzymanej w dłoniach mężczyzny harfy, nareszcie natrafiała również na zwiewne, kobiece sylwetki niks, których nagie, jasne ciała, błyszczały wśród meandrów rzuconego pędzlem światłocienia. Gdy jej wzrok po raz pierwszy zderzył się z odważnymi wizerunkami magicznych istot, sądziła, że odnajdzie w nich jakąś czastkę siebie, klejnot ponadpokoleniowego pojednania, którego podświadomie poszukiwała w otaczającym ją świecie, im dłużej przyglądała się jednak twórczości Ingebretsona, tym silniejsze odnosiła wrażenie, że nie należy do rzeczywistości, którą podziwiała na scenach uchwyconych jego pędzlem, zamkniętych w ograniczeniach ozdobnych, drewnianych ram.
W końcu przystanęła pod jednym z większych obrazów, wodząc wzrokiem z uwagą, choć bez obscenicznej natarczywości, z jaką robili to mężczyźni, po gołym ciele Lady Godivy, przysłoniętym z mało subtelną przypadkowością złotą kaskadą spływających po piersi włosów, czując jednocześnie, jak czyjaś dłoń muska delikatnie opuszki jej palców, poruszonych, niby za sprawą lekkiego podmuchu wiatru.
– Faktycznie, ilekroć przypadek postanowi uraczyć mnie szansą na ujrzenie jednej z tak wielu wersji jej historii, każdy z tych obrazów napełnia mnie pewnym osobliwym, ciężkim do wyjaśnienia uczuciem, które nie pozwala mi, jak gdyby z przyzwoitości, przyglądać się im zbyt długo. – odparła, niby na znak potwierdzenia własnych słów przenosząc wzrok na lico kobiety i przecinając nić niewymuszonego spojrzenia – Sohvi niepodobna była do wszystkich jej uprzednich obiektów emocjonalnego zachwytu, których powab nowości, opadając z wolna jak ubranie, odsłaniał zawsze wieczną jednostajność namiętności, uczucia używającego wiecznie tych samych form, tego samego języka. Afekty jej wybujałej miłości, dotąd tak nużącej i powtarzalnej, sunącej wpierw nadmiernym entuzjazmem uwznioślonej tonacji jedynie po to, aby z upływem czasu przypominać już jedynie złowione przed chwilą ryby, godne uwagi dopóki pozostawały świeże, przeobrażały się w wartki nurt strumienia o wyboistym dnie i nieoczekiwanych zakrętach. Uczucia, skierowane z żarliwością ku tak różnorodnym aspektom kobiecych serc, były zazwyczaj niematerialne jak dym i żyły krótko jak jętki, nie potrafiły się zakorzenić, z czasem, bardziej niż wonne kwiaty, przypominając chwasty, które pełzały po ziemi, kradnąc słońce pożądaniom bardziej zasługującym na jego promienie, w przypadku Sohvi było jednak inaczej – jakieś dziecinne, pełne uwielbienia przywiązanie ciągnęło ją ku niej, napawając nieopisaną błogością, pozwalając by dusza, dotąd tak niechętna trwałości emocjonalnych podrygów, pławiła się w źródle pragnień najbardziej bezmyślnych i niemożliwych do pochwycenia, odmlewając z entuzjazmu rozciągniętych przed nią możliwości, jak książe Clarence w swej śmiercionośnej beczce małmazji.
– Tak długo, jak pędzel kreślący jej życie tkwił będzie w dłoni mężczyzny, tak długo Lady Godiva pozostanie wepchnięta w karcer strachu przed obcym spojrzeniem, ocenzurowana tym nieszczęsnym zawstydzeniem, z jakim pochyla głowę, ograniczona do upokorzenia, którego nigdy nie czuła, a które narzuciła jej jednak męska interpretacja. – odpowiedziała nareszcie, pchnięta odważnymi uwagami Vanhanen. – Godiva jechała przez miasto z dumą, wiedząc, że mieszkańcy dotrzymali słowa, ujarzmiając ciekawość swych spojrzeń za zamkniętymi drzwiami, a jednak – nawet ci, których pragnęła wybawić, nadszarpnęli struny jej zaufania. – błękitem spojrzenia podążyła z powrotem ku scenerii obrazu. – Krawiec podejrzał jej nagie ciało przez otwór w okiennicy i jego zdrada ukarana została ślepotą, tymczasem my spoglądamy na nią dzisiaj bez krzty zawahania, dumni z uwiecznienia na płótnie tego, co na zawsze pozostać miało domyślne i nieuchwytne. – zaśmiała się gorzko, lecz w tonie jej głosu wybrzmiała jedynie łagodna pobłażliwość. – Nie dziwię się, że Ingebretson wybrał akurat tę historię do uwiecznienia na jednym ze swoich obrazów, zawsze ciekawiło go zdobycie tego, co przekraczało granice jego możliwości, nikogo nie zaskoczyło zatem, że za swą zachłanność ostatecznie przypłacił życiem. – posunęła wzrokiem wzdłuż zakrzywionej linii pleców namalowanej kobiety, by zaraz z subtelną mimowolnością rozejrzeć się po pomieszczeniu. – Umarł tragicznie, utopiony w jeziorze przez niksy, które próbował upamiętnić na płótnie. – dodała, niby od niechcenia, nie wyzbywając się jednak z głosu nuty cynicznego rozbawienia, która wciąż tkwiła w jej słowach, niby drzazga wsunięta płytko pod powierzchnię skóry.
– Byłam zajęta. – odparła lakonicznie, próbując odepchnąć narzucone na nią jarzmo persyflażu, ostatecznie zreflektowała się jednak, zaglądając bezpośrednio w kasztanową otchłań spojrzenia swej towarzyszki. – Mam nadzieję, że zdolna jesteś wybaczyć mi to przeoczenie i brak odpowiedzi, który nie leżał nigdy w moich intencjach. – dodała po chwili, tym razem uśmiechając się łagodnie, z przyjacielską dozą przepraszającej uprzejmości. – Pojechałam do Rovaniemi, odwiedzić ojca. – wyjaśniła, pozwalając sobie na tę zwinną ekwilibrystykę balansowania na cienkiej granicy prawdy i fałszu. – Wiele się zmieniło odkąd byłam tam po raz ostatni.
Sohvi Vänskä
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:17
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie oczekiwała dla swojej nieproszonej opinii żadnej odpowiedzi, spodziewając się raczej zwykłego przemilczenia ich porywczej śmiałości; przemilczenia, z jakim mierzyła się wystarczająco często, by nauczyć się przechodzić nad nim pozornie obojętnie, uchylając się tym samym przed dotkliwym szyderstwem zlekceważenia – to znieczulające przyzwyczajenie było wprawdzie swoistym reliktem odciśniętym na jej usposobieniu jeszcze w czasie pełnego rozczarowań dzieciństwa, utrwalonym przez powszednie boleści wczesnej młodości, wniesionym wreszcie w dorosłość ze zmęczoną rezygnacją, nie mającą jednak nic wspólnego z akceptacją jej konieczności. Nie potrafiła wskazać już, kiedy nastąpił w niej ten przełom, w którymś momencie musiała jednak dojść do otrzeźwiającego wniosku, że usilne domaganie się należnej jej uwagi od każdego człowieka zapędzi ją prędzej w zwilgotniały miąższ ziemi, nim zaspokoi jej fatalnie rozlazłe w tym względzie potrzeby; uczyła się więc od tej pory wypatrywać uznania jedynie u źródeł mogących istotnie zaspokoić jej palące pragnienie. Nie od razu potrafiła przy tym precyzyjnie takie rozpoznać, lecz wystarczyło parę niefortunnych razy oddać zbyt wcześnie, w zgłodniałej pochopności, zbyt dużą władzę nad sobą w nieodpowiednie dłonie, by nabrać większej ostrożności – pomimo której czasem nie potrafiła wciąż odmówić pokusie przypadku, co wykrętnie usprawiedliwiała zawsze świadomą decyzją, by mu się poddać, a szczególnie wtedy, gdy nie można było mówić o jakiejkolwiek przytomności podobnego działania. Ta umiejętność tłumaczenia się przed samą sobą i mydlenia oczu egocentrycznej introspekcji wymówkami najbardziej niezdarnymi pozwalała jej żyć ze sobą w zgodzie i pozornym chociaż spokoju; darowała jej zwodnicze poczucie kontroli, której w rzeczywistości często nie posiadała w najmniejszym stopniu.
Podjęcie przez Mirjam wątku osobistych interpretacji nie było więc przezeń oczekiwane, nawet jeśli posiadała już słuszne powody, by nie wątpić w jej chęć i niewątpliwą, ujmującą zdolność dotrzymywania jej towarzystwa we wszystkim, co więcej, z fascynującą przenikliwością i wyrazistością własnego uczestnictwa, jakby nie godziła się nigdy podążać jedynie za wyznaczanym cudzą wolą nurtem słów i zdarzeń – pociągało to Sohvi tym bardziej tylko, gdy sama padała ofiarą podobnej niesubordynacji. Nie mogła nie upajać się wizją poddania się jej inicjatywie, rozkoszną zwłaszcza od incydentu zaszłego podczas ich ostatniego spotkania, w rzeczywistości jednak nie była gotowa oddać jej zupełnego prymatu nad wspólną chwilą czy tym bardziej nad sobą; myśl o tym przekształcała się tymczasem w zgubne pragnienie, równoczesne każdemu wspomnieniu poświęconemu niksie w ostatnim czasie, coraz częściej zupełnie celowo, kiedy dotyk męża pozostawał dojmująco niewystarczający, kiedy jego pocałunki nie potrafiły jej wzruszyć, kiedy musiała odwieść jaźń od chęci ucieczki przed jego pieszczotą, zawsze niedostateczną, nierzadko po prostu niechcianą czy nawet męczącą.
Obraz zawieszony przed nią rozmazywał się przed jej oczami, choć pozostawała baczna na wybrzmiewającą bystrość słów Mirjam; obserwowała, jak rozrasta się w niej ten uciążliwy rozdźwięk, między tym, co chciała, a tym, co istotnie było, rozdarcie obecne w niej odkąd pamiętała, choć przez większość czasu wygodnie zasłaniane tym, co przede wszystkim korzystne i rozsądne. Zastanawiała się, czy słodycz podobnej jedności myśli była czymś, co mogła wartościować w tym wiecznym miarkowaniu rzeczywistości, czy niedopuszczalnym było profanować ją jakąkolwiek komparacją z korzyściami bardziej przyziemnymi; czy gdyby, wreszcie, pozwoliła sobie postawić na szali kobietę, którą chciałaby zatrzymać przy sobie i dla siebie, znalazłaby wtedy jakikolwiek odważnik etykietowany rozwagą zdolny unieść raz opadłe ramię wagi, ratujący ją od ostatecznej zatraty?
– Próbował zawłaszczyć piękno, które nie należało do niego, beznadziejnie pysznie przekonany, że jest w ogóle do tego zdolny; on, zaledwie człowiek i tylko mężczyzna – mruknęła krytycznie, mrugnięciem oczu przepłaszając inercję domniemań, chwytając znów rzeczywistość w ostrość uwagi. – Miały prawo je przed nim bronić i miały prawo zażądać stosownej zapłaty. Podobna śmierć zresztą wydaje się nawet łaskawa.
Usprawiedliwienie, dotkliwie proste i niewyszukane, uderzyło ją swoją lekceważącą niedbałością; uderzyło ją przede wszystkim tym, że mogło być istotnie zupełnie prawdziwe. Entuzjastyczna niecierpliwość, z jaką wyczekiwała listu od Mirjam w ostatnich tygodniach, każda poświęcona jej myśl, czuła lub rozdrażniona ciszą, w końcu narastająca frustracja adresowana jej nazwiskiem powlekły się nagle gorzką barwą upokorzenia, im głębiej wrastała w nią świadomość uzmysłowionej jej tak prostolinijnie własnej nieistotności; nie chciała, żeby niksa rozpoznała w niej tę zmianę, czując, że byłoby to jeszcze bardziej dlań ujmujące, dlatego uporczywie nie odwracała wzroku, wyposażyła się przy tym w znajomą fasadę surowej powagi, nieomal jej już odruchową. Przywiodła obie dłonie do siebie, aby objąć lekko palcami jednej ręki nadgarstek drugiej, opierając je na froncie eleganckiej spódnicy swobodnie; opuszkiem kciuka nerwowo potarła pozostałe, ścierając z nich okruchy poprzedniej czułości.
A więc tylko przeoczenie.
Próbowała nie łapać się tej drobnostki, nie zakleszczać uwagi na beznadziejności niefortunnego frazesu; pilnie trzymając się obyczajności, wertowała w myślach odpowiednie grzeczności, spośród których mogła wybrać dowolną uprzejmość, uspokajającą jej rozmówczynię pokornym uznaniem jej wyjaśnienia. Miała z pewnością w zanadrzu odpowiednio życzliwy uśmiech, jakkolwiek nieszczery, może przynajmniej zostałby doceniony dla samej dobrej jego intencji; miała też już ułożone przyjemne pytanie o Rovaniemi, o samopoczucie ojca i pozostałych bliskich, o sam pobyt w rodzinnej miejscowości i ewentualne atrakcje – kiedy jednak rozchyliła usta, nie potrafiła udawać, że obchodzi ją to w najmniejszym stopniu.
– Chciałabym wiedzieć, co leżało w twoich intencjach – żądanie, równie bezpośrednie, choć nieostrożne i nieobliczone, poznaczone było chłodną dociekliwością; nie potrzebowała w istocie rozjaśnienia, czując się dobrze wśród niedopowiedzeń i pośredniości, ale nie chciała wobec godzącej dobitności słów korzyć się i chować pod tchórzliwą subtelnością.
Podjęcie przez Mirjam wątku osobistych interpretacji nie było więc przezeń oczekiwane, nawet jeśli posiadała już słuszne powody, by nie wątpić w jej chęć i niewątpliwą, ujmującą zdolność dotrzymywania jej towarzystwa we wszystkim, co więcej, z fascynującą przenikliwością i wyrazistością własnego uczestnictwa, jakby nie godziła się nigdy podążać jedynie za wyznaczanym cudzą wolą nurtem słów i zdarzeń – pociągało to Sohvi tym bardziej tylko, gdy sama padała ofiarą podobnej niesubordynacji. Nie mogła nie upajać się wizją poddania się jej inicjatywie, rozkoszną zwłaszcza od incydentu zaszłego podczas ich ostatniego spotkania, w rzeczywistości jednak nie była gotowa oddać jej zupełnego prymatu nad wspólną chwilą czy tym bardziej nad sobą; myśl o tym przekształcała się tymczasem w zgubne pragnienie, równoczesne każdemu wspomnieniu poświęconemu niksie w ostatnim czasie, coraz częściej zupełnie celowo, kiedy dotyk męża pozostawał dojmująco niewystarczający, kiedy jego pocałunki nie potrafiły jej wzruszyć, kiedy musiała odwieść jaźń od chęci ucieczki przed jego pieszczotą, zawsze niedostateczną, nierzadko po prostu niechcianą czy nawet męczącą.
Obraz zawieszony przed nią rozmazywał się przed jej oczami, choć pozostawała baczna na wybrzmiewającą bystrość słów Mirjam; obserwowała, jak rozrasta się w niej ten uciążliwy rozdźwięk, między tym, co chciała, a tym, co istotnie było, rozdarcie obecne w niej odkąd pamiętała, choć przez większość czasu wygodnie zasłaniane tym, co przede wszystkim korzystne i rozsądne. Zastanawiała się, czy słodycz podobnej jedności myśli była czymś, co mogła wartościować w tym wiecznym miarkowaniu rzeczywistości, czy niedopuszczalnym było profanować ją jakąkolwiek komparacją z korzyściami bardziej przyziemnymi; czy gdyby, wreszcie, pozwoliła sobie postawić na szali kobietę, którą chciałaby zatrzymać przy sobie i dla siebie, znalazłaby wtedy jakikolwiek odważnik etykietowany rozwagą zdolny unieść raz opadłe ramię wagi, ratujący ją od ostatecznej zatraty?
– Próbował zawłaszczyć piękno, które nie należało do niego, beznadziejnie pysznie przekonany, że jest w ogóle do tego zdolny; on, zaledwie człowiek i tylko mężczyzna – mruknęła krytycznie, mrugnięciem oczu przepłaszając inercję domniemań, chwytając znów rzeczywistość w ostrość uwagi. – Miały prawo je przed nim bronić i miały prawo zażądać stosownej zapłaty. Podobna śmierć zresztą wydaje się nawet łaskawa.
Usprawiedliwienie, dotkliwie proste i niewyszukane, uderzyło ją swoją lekceważącą niedbałością; uderzyło ją przede wszystkim tym, że mogło być istotnie zupełnie prawdziwe. Entuzjastyczna niecierpliwość, z jaką wyczekiwała listu od Mirjam w ostatnich tygodniach, każda poświęcona jej myśl, czuła lub rozdrażniona ciszą, w końcu narastająca frustracja adresowana jej nazwiskiem powlekły się nagle gorzką barwą upokorzenia, im głębiej wrastała w nią świadomość uzmysłowionej jej tak prostolinijnie własnej nieistotności; nie chciała, żeby niksa rozpoznała w niej tę zmianę, czując, że byłoby to jeszcze bardziej dlań ujmujące, dlatego uporczywie nie odwracała wzroku, wyposażyła się przy tym w znajomą fasadę surowej powagi, nieomal jej już odruchową. Przywiodła obie dłonie do siebie, aby objąć lekko palcami jednej ręki nadgarstek drugiej, opierając je na froncie eleganckiej spódnicy swobodnie; opuszkiem kciuka nerwowo potarła pozostałe, ścierając z nich okruchy poprzedniej czułości.
A więc tylko przeoczenie.
Próbowała nie łapać się tej drobnostki, nie zakleszczać uwagi na beznadziejności niefortunnego frazesu; pilnie trzymając się obyczajności, wertowała w myślach odpowiednie grzeczności, spośród których mogła wybrać dowolną uprzejmość, uspokajającą jej rozmówczynię pokornym uznaniem jej wyjaśnienia. Miała z pewnością w zanadrzu odpowiednio życzliwy uśmiech, jakkolwiek nieszczery, może przynajmniej zostałby doceniony dla samej dobrej jego intencji; miała też już ułożone przyjemne pytanie o Rovaniemi, o samopoczucie ojca i pozostałych bliskich, o sam pobyt w rodzinnej miejscowości i ewentualne atrakcje – kiedy jednak rozchyliła usta, nie potrafiła udawać, że obchodzi ją to w najmniejszym stopniu.
– Chciałabym wiedzieć, co leżało w twoich intencjach – żądanie, równie bezpośrednie, choć nieostrożne i nieobliczone, poznaczone było chłodną dociekliwością; nie potrzebowała w istocie rozjaśnienia, czując się dobrze wśród niedopowiedzeń i pośredniości, ale nie chciała wobec godzącej dobitności słów korzyć się i chować pod tchórzliwą subtelnością.
Bezimienny
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:18
Igła wątpliwości drasnęła wrażliwą opokę jej świadomości – czyż była skłonna z czystej przekory bądź też podjudzonej urazą złośliwości, zupełnie mimowolnie, posunąć się ku tak małostkowej podłości? Nagłe skurcze tego osobliwego uczucia, jakim było zakłopotanie, zagubienie się we własnych emocjach, zamysłach i inicjatywach, było czymś nieznanym, nieomal straszliwym, w swej rewolucyjnej treści podejrzanym – wspięła się, można by sądzić, na takie wyżyny zwodniczości, że teraz, pod naporem podejrzliwego spojrzenia, ledwie drżącej na języku insynuacji, zaczynała dopatrywać się ukrytego znaczenia w najmniej znaczących słowach, najbardziej subtelnych gestach, omyłkach i poczynaniach. Czy nie myślała o niej jednak, gdy przechadzała się wzdłuż wąskich ulic rodzinnego miasta? Czy siedząc w pokoju, zza którego szerokich, skrzypiących okien wyglądała kiedyś na zapierający dech krajobraz dzikich lasów, nie pozwoliła sobie, chociaż raz, wyobrazić rzeczywistości, w której siedziałyby tu razem, śmiejąc się z niedorzeczności dnia minionego? Pomimo rozbratu kończącego ich uprzednie spotkanie, chciała przecież widzieć i słyszeć Sohvi tak, jak widziała i słyszała poprzez jej listy – czujną, spokojną, uważną, wymagającą i nieznośnie wnikliwą w słowach, którymi potrafiła przecinać, jak nożem, wszystkie warstwy rzeczywistości. Wbrew tym usprawiedliwieniom, Mirjam nie potrafiła już jednak, jak początkowo zamierzała, zepchnąć tej sprawy na bok, zignorować ledwie beztroskim machnięciem ręki, owinąć w ciasny kokon obojętności.
– Dziwią mnie twoje słowa. – odparła nareszcie, przez chwilę wpatrując się jeszcze w barwne płótno obrazu, draśnięte pędzlem światłocienia, jak gdyby z nikczemności przedłużając ciszę, która pomiędzy nimi zapadła i dopiero, gdy ta rozciągnęła się, jak guma, do granic swych możliwości, zadarła lekko brodę i ostrożnie, powoli, obróciła twarz w stronę rozmówczyni, by bez skruchy zakotwiczyć błękit swego przenikliwego spojrzenia na jej twarzy, ściągniętej w surowym wyrazie oczekiwania. – Nie sądzisz, że zakrawasz o przesadę, jeśli nie groteskę, wymierzając we mnie palec podobnych żądań? Żądań skrytych w dodatku za grubą kotarą niedopowiedzeń? – zaczęła, a chłód, który początkowo zdawał się wbić w dzielącą ich przestrzeń ostrymi igiełkami lodu, stopniał niespodziewanie, sprawiając, że twarz kobiety pojaśniała, a kąciki drobnych ust uniosły się nieznacznie ku górze, w rozhuśtanym wyrazie znużonego rozbawienia. – Nie jestem ani tak naiwna, ani tak fałszywie skromna, ażeby nie wiedzieć, że się podobam. Chociaż niewysłany list był zatem jedynie przeoczeniem z mojej strony, sądzę, że miałabym mimo to pełne prawo do zlekceważenia cię w sposób równie dotkliwy, w jaki ty lekceważyłaś mnie dotychczas, choćby tylko dla dobra własnego samopoczucia i spokoju ducha. – odrzekła, nie kryjąc wymownego poczucia triumfu, który roziskrzył się blado na dnie jej wzburzonych afektem tęczówek, tak wielce wymownych nawet wówczas, gdy ton głosu pozostawał zaklęty w dźwięczność spokojnego sopranu.
Jej uwaga w pełni ześlizgnęła się już z bujnej historii obrazu i chociaż ze swobodną bezwolnością spojrzała na niego raz jeszcze, zrobiła to już płasko, bez wnikliwości, jak gdyby od niechcenia. Ostudzona kierunkiem rozmowy, której rozpędzony wóz zdawał się wpaść niespodziewanie na drogę krętą i wyboistą, westchnęła cicho, przechodząc kilka kroków w prawą stronę, gdzie, przy samej krawędzi ściany, zawieszone zostało kolejne płótno, wyróżniające się nie tylko większym formatem, lecz również osobliwą tematyką – smukła postać ukrytej wśród drzew niksy, choć odwzorowana z zastanawiającą precyzją kobiecych krągłości ciała, twarz miała naznaczoną meandrami przeraźliwych zmarszczek, obmierzłych przejawów gniewu, który tylko wśród tych istot potrafił zatruwać duszę w tak egzaltowany sposób, wtłaczać w labirynt żył ciemną naftę brzydoty, wykrzywiającej lico w nieznane dotąd, demoniczne wzory emocji.
– Zatem... – zaczęła, przyglądając się dziełu z uwagą, lecz ani spojrzeniem, ani uśmiechem, ani nawet delikatnym zmarszczeniem skóry na czole nie zdradzając wrażenia, jakie na niej wywarł, jeżeli wywarł jakiekolwiek. – Co leżało w moich intencjach? Co leży w nich teraz? – odparła nieco zagadkowo, odwracając głowę, by uważone spojrzenie zatrzymać znów w kasztanowym odmęcie tęczówek przyjaciółki. – Jeśli miałabyś dziś podsumować swój wyrok na mnie, czy nie okazałoby się, że nie zarzucasz mi nic złego czy nawet nieprzyzwoitego, lecz jedynie obojętność? Żądasz ode mnie wyjaśnień, których nie posiadam, w każdym razie nie takich, jakie chciałabyś ode mnie otrzymać i nawet wówczas ty nie ponosisz najmniejszej winy, oprócz tej chyba tylko, że bywałaś dla mnie w przeszłości zbyt łaskawa. – westchnienie, które można by zinterpretować jako zduszony zalążek śmiechu, pragnący wydostać się czym prędzej z karceru jej piersi, przecięło dzielącą je przestrzeń jak ostrze noża, Mirjam natomiast, wciąż zaskakująco opanowana, choć w złożach tego opanowania wnikliwy obserwator mógłby doszukiwać się kryształów infantylnej złośliwości, z uwagą obserwowała lico rozmówczyni, w napiętym oczekiwaniu na jej reakcję, równie zagadkową, co właścicielka – w porównaniu do wszystkich innych kobiet, które dotąd znała, Sohvi była zaskakująco tajemnicza w swej pozornej otwartości, wrażeniowo nieoczekiwana, oryginalna wśród otaczającej ją, prozaicznej scenerii normalności.
– Dziwią mnie twoje słowa. – odparła nareszcie, przez chwilę wpatrując się jeszcze w barwne płótno obrazu, draśnięte pędzlem światłocienia, jak gdyby z nikczemności przedłużając ciszę, która pomiędzy nimi zapadła i dopiero, gdy ta rozciągnęła się, jak guma, do granic swych możliwości, zadarła lekko brodę i ostrożnie, powoli, obróciła twarz w stronę rozmówczyni, by bez skruchy zakotwiczyć błękit swego przenikliwego spojrzenia na jej twarzy, ściągniętej w surowym wyrazie oczekiwania. – Nie sądzisz, że zakrawasz o przesadę, jeśli nie groteskę, wymierzając we mnie palec podobnych żądań? Żądań skrytych w dodatku za grubą kotarą niedopowiedzeń? – zaczęła, a chłód, który początkowo zdawał się wbić w dzielącą ich przestrzeń ostrymi igiełkami lodu, stopniał niespodziewanie, sprawiając, że twarz kobiety pojaśniała, a kąciki drobnych ust uniosły się nieznacznie ku górze, w rozhuśtanym wyrazie znużonego rozbawienia. – Nie jestem ani tak naiwna, ani tak fałszywie skromna, ażeby nie wiedzieć, że się podobam. Chociaż niewysłany list był zatem jedynie przeoczeniem z mojej strony, sądzę, że miałabym mimo to pełne prawo do zlekceważenia cię w sposób równie dotkliwy, w jaki ty lekceważyłaś mnie dotychczas, choćby tylko dla dobra własnego samopoczucia i spokoju ducha. – odrzekła, nie kryjąc wymownego poczucia triumfu, który roziskrzył się blado na dnie jej wzburzonych afektem tęczówek, tak wielce wymownych nawet wówczas, gdy ton głosu pozostawał zaklęty w dźwięczność spokojnego sopranu.
Jej uwaga w pełni ześlizgnęła się już z bujnej historii obrazu i chociaż ze swobodną bezwolnością spojrzała na niego raz jeszcze, zrobiła to już płasko, bez wnikliwości, jak gdyby od niechcenia. Ostudzona kierunkiem rozmowy, której rozpędzony wóz zdawał się wpaść niespodziewanie na drogę krętą i wyboistą, westchnęła cicho, przechodząc kilka kroków w prawą stronę, gdzie, przy samej krawędzi ściany, zawieszone zostało kolejne płótno, wyróżniające się nie tylko większym formatem, lecz również osobliwą tematyką – smukła postać ukrytej wśród drzew niksy, choć odwzorowana z zastanawiającą precyzją kobiecych krągłości ciała, twarz miała naznaczoną meandrami przeraźliwych zmarszczek, obmierzłych przejawów gniewu, który tylko wśród tych istot potrafił zatruwać duszę w tak egzaltowany sposób, wtłaczać w labirynt żył ciemną naftę brzydoty, wykrzywiającej lico w nieznane dotąd, demoniczne wzory emocji.
– Zatem... – zaczęła, przyglądając się dziełu z uwagą, lecz ani spojrzeniem, ani uśmiechem, ani nawet delikatnym zmarszczeniem skóry na czole nie zdradzając wrażenia, jakie na niej wywarł, jeżeli wywarł jakiekolwiek. – Co leżało w moich intencjach? Co leży w nich teraz? – odparła nieco zagadkowo, odwracając głowę, by uważone spojrzenie zatrzymać znów w kasztanowym odmęcie tęczówek przyjaciółki. – Jeśli miałabyś dziś podsumować swój wyrok na mnie, czy nie okazałoby się, że nie zarzucasz mi nic złego czy nawet nieprzyzwoitego, lecz jedynie obojętność? Żądasz ode mnie wyjaśnień, których nie posiadam, w każdym razie nie takich, jakie chciałabyś ode mnie otrzymać i nawet wówczas ty nie ponosisz najmniejszej winy, oprócz tej chyba tylko, że bywałaś dla mnie w przeszłości zbyt łaskawa. – westchnienie, które można by zinterpretować jako zduszony zalążek śmiechu, pragnący wydostać się czym prędzej z karceru jej piersi, przecięło dzielącą je przestrzeń jak ostrze noża, Mirjam natomiast, wciąż zaskakująco opanowana, choć w złożach tego opanowania wnikliwy obserwator mógłby doszukiwać się kryształów infantylnej złośliwości, z uwagą obserwowała lico rozmówczyni, w napiętym oczekiwaniu na jej reakcję, równie zagadkową, co właścicielka – w porównaniu do wszystkich innych kobiet, które dotąd znała, Sohvi była zaskakująco tajemnicza w swej pozornej otwartości, wrażeniowo nieoczekiwana, oryginalna wśród otaczającej ją, prozaicznej scenerii normalności.
Sohvi Vänskä
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:18
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Kształty obcych sylwetek załamywały się w kącikach jej perspektywy, wpadając w peryferie krzywizny oka jak zbłąkane, pozbawione twarzy i własnej świadomości cienie, istniejące tylko po to, by napierać napastliwie na bańkę nawiązanej z niksą intymności i nie pozwalać – za wszelką cenę nie pozwalać nigdy – zapomnieć o ich bacznej, przywołującej do rozwagi obecności, o wścibskich kraterach źrenic, chwytających się rękawów szykownej koszuli, mankietów zapiętych ciasno wokół kobiecych nadgarstków, jak gdyby miały przypominać o konieczności pętania chowanych pod wrażliwym naskórkiem pragnień, palących opuszki i wnętrze dłoni, gromadzących się pod cienką, gęsto unerwioną skórą w nagłym rozbudzeniu. Miała wrażenie, że od ich ukąszeń drętwieją jej obrzęknięte palce, choć kiedy ukradkiem splatała je i przesuwała nimi między sobą, były wciąż smukłe, zręczne jak zawsze i chłodne, zaskakująco chłodne, zimne jak szklane bryły słów, tragicznie przejrzystych, wykrajanych tępym ostrzem frustracji w precyzyjną formę wyważonej konfrontacyjności. Nie cofała się przed ich napływem ani nie próbowała tamować ich przezorną interwencją, zamiast tego czekając aż piana pierwszej, wspaniałomyślnie stonowanej, ofensywy wyszumi się i opadnie, odkrywając przed nią to, co miało dla niej większą istotność niż spostrzeżenia zagłębiające cierń błyskotliwej obserwacji w tkance jej własnego postępowania.
W tym surowym milczeniu, w którym pozwalała się oceniać i w gruncie rzeczy łajać, nie było jednakże grama pokorności, choć nie nadstawiała też karku jakimkolwiek protestem przeciw dotkliwości słów. Przyglądała im się tymczasem szczególnie dokładnie, zaniepokojona niejako ich solidną akrybią, jednak bodziec, jakiego poszukiwała, wychylił się nie z doskonale opanowanego kłębu głosek, ale z błękitu wejrzenia, którego rozkołysana uniesieniem tafla łyskała zdradliwą ekspresją. Sohvi nie śpieszyła się z odpowiedzią, rezygnując zarówno z defensywy, jak i kontrataku; stojąc przed nią, mierzyła się z tą nagłą bezpośredniością, weredyzmem, do którego sama przecież ją namawiała i sporządzała, na marginesie myśli, roztargnione uwagi, wykreślając natychmiast te cisnące się na usta najsilniej, niebezpiecznie szczere, nieodwracalnie dekonspirujące.
Cienie krążyły niezmiennie wokół, uwierały w kark ciężarem oddechu, zaglądały w kieszenie, w głębi których chciałoby się zwinąć palce w pięść, jak czyniła nieopierzona jeszcze dojrzałość, zanim spostrzegła, że gest ten prowokował tylko gorszą bezsilność i roztrącał ferwor emocji, marnując bezmyślnie potencjał jego impetu. Mirjam odsunęła się o kilka kroków, zostawiając ją z podźwiękiem ostatnich słów, rezonujących jeszcze w instrumencie kurczowej uwagi. Sohvi pozwoliła jej na tę pauzę i pozwoliła na nią sobie; unosząc spojrzenie na roześmiane lico Godivy, obserwowała, jak drży w niej potrzeba skrócenia tego nagłego dystansu – nie miała wątpliwości, że bezbłędnie rozpoznana również przez niksę. Dochodziła do wniosku, że nie wierzyła jej wcale, nie ufała brzytwie szczerości, celnej tylko do pewnego stopnia, cofającej się przed właściwą dobitnością, niedopowiedzianej i błędnej jeszcze w granicach tolerancji, i nie ufała temu odcinkowi pustki, jaka zamiast dzielić, wciągała ją w tą pętlę tylko skuteczniej.
Uległa jej, znów, bez słowa sprzeciwu. Stając obok, jak wcześniej, powiodła spojrzeniem po scenie uchwyconej w obrazie, zanurzyła się w cieniu lasu, odnajdując zniekształconą szkaradnie gniewem twarz, z której patrzyły na nią paciorki wściekłych oczu. Niksa, poruszona migawką mrugnięcia przemówiła do niej głosem Mirjam, sięgając pytaniem sedna; Sohvi odwróciła się, by odnaleźć właściwe oblicze, te przyjemnie dziewczęce i piękne, oszałamiająco seraficzne i niezmiennie niewzruszone – ozdobny rewers wytłoczony w złożonej materii tożsamości.
– Podobasz mi się, Mirjam – odezwała się, podtrzymując swoją szorstkość, choćby tylko dla nieprzyjemnego kontrastu z prezentowaną lekkością wyrzutów kobiety – czy tak? Sięgasz po wnikliwą szczerość w dokładnej ocenie moich pobudek i zachowań, podnosząc je do przesady, lekceważenia, do zarzutów bardzo poważnych, a jednocześnie ujmujesz trywializacją, jeśli nie obraźliwą infantylizacją, moim uczuciom, jakbyś obawiała się zapuścić swoją obserwację głębiej w ich materię lub jakbyś zwyczajnie cofała się przed ubraniem ich w dotkliwsze słowa – mówiąc to, pozwoliła by głos opadł jej do ostrożniejszego szeptu, ton jednak zachowywała nie mniej surowy niż dotychczas. Jak drażniło ją to miejsce, ci ludzie, ten brak swobody, jakim musiała pętać swoje słowa i ciało; jak dość miała już zwyczajnej rozmowy, niezdolnej powiedzieć nic, co warte było wyrażenia, kiedy czuła wciąż wyimaginowane spojrzenia, nadstawione uszy, w istocie zupełnie na nią obojętne, w swoim egocentryzmie wszystkie widziane jako zagrożenie.
– Na Odyna, podobać może mi się twórczość Ingerbretsona, nowa cerata, którą Josefina podważa autorytet mojego gustu w moim własnym domu, podoba mi się odłamek diamentu na moim palcu i wygodny przepych mojego życia. Ty, Mirjam - ty mnie wytrącasz z równowagi – przyznała, pozwalając sobie na roztropnie odmierzony okruch złagodnienia, przemycony w ogólnej, surowej dorzeczności słów, niedrażniącej obcej ciekawości, trzymającej ją w eleganckiej, spokojnej rezerwie. – Gdybym cię lekceważyła, nie musiałabyś używać wobec mnie podobnej prowokacji. Wszystko, cokolwiek sobie pod tym słowem wyobrażasz, byłoby już za nami. Czy tak byś wolała?
W tym surowym milczeniu, w którym pozwalała się oceniać i w gruncie rzeczy łajać, nie było jednakże grama pokorności, choć nie nadstawiała też karku jakimkolwiek protestem przeciw dotkliwości słów. Przyglądała im się tymczasem szczególnie dokładnie, zaniepokojona niejako ich solidną akrybią, jednak bodziec, jakiego poszukiwała, wychylił się nie z doskonale opanowanego kłębu głosek, ale z błękitu wejrzenia, którego rozkołysana uniesieniem tafla łyskała zdradliwą ekspresją. Sohvi nie śpieszyła się z odpowiedzią, rezygnując zarówno z defensywy, jak i kontrataku; stojąc przed nią, mierzyła się z tą nagłą bezpośredniością, weredyzmem, do którego sama przecież ją namawiała i sporządzała, na marginesie myśli, roztargnione uwagi, wykreślając natychmiast te cisnące się na usta najsilniej, niebezpiecznie szczere, nieodwracalnie dekonspirujące.
Cienie krążyły niezmiennie wokół, uwierały w kark ciężarem oddechu, zaglądały w kieszenie, w głębi których chciałoby się zwinąć palce w pięść, jak czyniła nieopierzona jeszcze dojrzałość, zanim spostrzegła, że gest ten prowokował tylko gorszą bezsilność i roztrącał ferwor emocji, marnując bezmyślnie potencjał jego impetu. Mirjam odsunęła się o kilka kroków, zostawiając ją z podźwiękiem ostatnich słów, rezonujących jeszcze w instrumencie kurczowej uwagi. Sohvi pozwoliła jej na tę pauzę i pozwoliła na nią sobie; unosząc spojrzenie na roześmiane lico Godivy, obserwowała, jak drży w niej potrzeba skrócenia tego nagłego dystansu – nie miała wątpliwości, że bezbłędnie rozpoznana również przez niksę. Dochodziła do wniosku, że nie wierzyła jej wcale, nie ufała brzytwie szczerości, celnej tylko do pewnego stopnia, cofającej się przed właściwą dobitnością, niedopowiedzianej i błędnej jeszcze w granicach tolerancji, i nie ufała temu odcinkowi pustki, jaka zamiast dzielić, wciągała ją w tą pętlę tylko skuteczniej.
Uległa jej, znów, bez słowa sprzeciwu. Stając obok, jak wcześniej, powiodła spojrzeniem po scenie uchwyconej w obrazie, zanurzyła się w cieniu lasu, odnajdując zniekształconą szkaradnie gniewem twarz, z której patrzyły na nią paciorki wściekłych oczu. Niksa, poruszona migawką mrugnięcia przemówiła do niej głosem Mirjam, sięgając pytaniem sedna; Sohvi odwróciła się, by odnaleźć właściwe oblicze, te przyjemnie dziewczęce i piękne, oszałamiająco seraficzne i niezmiennie niewzruszone – ozdobny rewers wytłoczony w złożonej materii tożsamości.
– Podobasz mi się, Mirjam – odezwała się, podtrzymując swoją szorstkość, choćby tylko dla nieprzyjemnego kontrastu z prezentowaną lekkością wyrzutów kobiety – czy tak? Sięgasz po wnikliwą szczerość w dokładnej ocenie moich pobudek i zachowań, podnosząc je do przesady, lekceważenia, do zarzutów bardzo poważnych, a jednocześnie ujmujesz trywializacją, jeśli nie obraźliwą infantylizacją, moim uczuciom, jakbyś obawiała się zapuścić swoją obserwację głębiej w ich materię lub jakbyś zwyczajnie cofała się przed ubraniem ich w dotkliwsze słowa – mówiąc to, pozwoliła by głos opadł jej do ostrożniejszego szeptu, ton jednak zachowywała nie mniej surowy niż dotychczas. Jak drażniło ją to miejsce, ci ludzie, ten brak swobody, jakim musiała pętać swoje słowa i ciało; jak dość miała już zwyczajnej rozmowy, niezdolnej powiedzieć nic, co warte było wyrażenia, kiedy czuła wciąż wyimaginowane spojrzenia, nadstawione uszy, w istocie zupełnie na nią obojętne, w swoim egocentryzmie wszystkie widziane jako zagrożenie.
– Na Odyna, podobać może mi się twórczość Ingerbretsona, nowa cerata, którą Josefina podważa autorytet mojego gustu w moim własnym domu, podoba mi się odłamek diamentu na moim palcu i wygodny przepych mojego życia. Ty, Mirjam - ty mnie wytrącasz z równowagi – przyznała, pozwalając sobie na roztropnie odmierzony okruch złagodnienia, przemycony w ogólnej, surowej dorzeczności słów, niedrażniącej obcej ciekawości, trzymającej ją w eleganckiej, spokojnej rezerwie. – Gdybym cię lekceważyła, nie musiałabyś używać wobec mnie podobnej prowokacji. Wszystko, cokolwiek sobie pod tym słowem wyobrażasz, byłoby już za nami. Czy tak byś wolała?
Bezimienny
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:18
Cisza spięła atmosferę grubym ściegiem oczekiwania, cisza tak charakterystyczna dla miejsc publicznych, bo złożona z szmeru butów przesuwanych po gładkiej, lśniącej posadzce i odbijającego się echa licznych rozmów, przytłumionego gwaru dyskusji, jaka toczyła się za ich plecami – a jednak wciąż cisza. Osobliwe, rozciągnięte w czasie milczenie, które zdawało się zamierać w warstwach otaczającego je krajobrazu, falować słabo, jak nieprzejednana tafla wody, oko błyszczącego jeziora, niezmąconego dotykiem niczyjej dłoni, pozornie spokojnego, a jednak tętniącego nieustannym wigorem życia, napełnionego ogromem przeraźliwych, zwierzęcych perypetii, jakie toczyły się pod jego powierzchnią, zdawało się zastygnąć, niby złoty bursztyn żywicy, więżący w swym wnętrzu słowa wypowiedziane pochopnie, pod wpływem afektowanego impulsu – jak nieuważne owady, pochwycone na zawsze w złocistym więzieniu kalafonii.
Chociaż ciche opanowanie, jakie rozrysowało się pośród lineatury twarzy Sohvi, ugodziło ją mieczem nabrzmiałego zdziwieniem rozczarowania, brodę trzymała wciąż rezolutnie podniesioną do góry, lokując błękit swego przenikliwego spojrzenia z powrotem w scenerii zawieszonego przed nią płótna, wpatrując się – niechętnie, z odrazą – w wyżłobioną gniewem fizjonomię niksy, uchwyconą nieśmiertelnością pędzla w najbardziej wstydliwym, intymnym momencie swojego jestestwa. Nie bała się konfrontacji – nie wówczas, kiedy jako dziecko, poraniła dłonie zaostrzonymi kolcami róż, wyrwanymi z premedytacją z matczynego ogrodu, nie kiedy nachylała się nad liźniętymi żółtym nalotem starości kartami cymeliów, zawierających tajemnice magii zakazanej, nie kiedy stała naprzeciwko Eemila, przyglądając się z uwagą zmianom, jakie zachodziły wśród meandrów jego fizjonomii. Tak również dzisiaj początkowy brak ofensywy ze strony przyjaciółki skraplał w jej duszy jedynie opasłe, gorzkie łzy niecierpliwości, rozdrażniania niepewnością wobec tego, co mogło się wydarzyć, chwiejnością tej najbliższej, oczekiwanej wizji przyszłości, która zdawała się falować przed jej oczami, niby pustynna fatamorgana – fikcyjna, wydumana i nieuchwytna.
Gdy ciszę – nabrzmiałą od ich wzajemnego milczenia, od szumu cudzych kroków, spostrzeżeń i dyskusji – przerwała nareszcie wypowiedź Sohvi, Mirjam drgnęła nieznacznie, odwracając wzrok z powrotem ku jej twarzy, jak gdyby próbowała wyłowić jak najwięcej, nie tylko z kawalkady wypowiedzianych słów, lecz również z drobnych gestów, mimowolnych grymasów, błysków naiwnie skrywanych emocji, odbijających się kalką w kasztanowym odmęcie spojrzenia. Wobec ubranego w piętno wyrzutu wyznania, powinna odczuć triumf, to charakterystyczne, tak dobrze znane jej uczucie, rozpalone płomieniem przyjemnego żaru w głębi lekko uniesionej piersi, kolejne słowa Sohvi nie przynosiły jej jednak laurów, nie pochłaniały próżnym poczuciem radości, wprowadzały natomiast w specyficzny wyraz zakłopotania, tak obcy i frapujący, że w pierwszej chwili niezdolna była stwierdzić, jakie rozbudza w niej emocje – czy to, co skrywane pod warstwą nowej, uczuciowej opoki było z pewnością zadowoleniem? Czy może zadowolenie to słowo zdecydowanie za słabe, majaczące bladym widmem podobizny u boku emocji, które odczuwała naprawdę, których nazwać jednak nie była w stanie?
– Czy bym wolała? – powtórzyła, sięgając ku osowatemu puginałowi echolalii, wyginając zaraz kąciki swych drobnych, pąsowych ust ku górze w tajemniczym, choć z gruntu troskliwym uśmiechu. – Nie zwykłam dokonywać egzekucji na własnych uczuciach. – elegancki, dystyngowany chłód opanowania Sohvi zaczynał ją drażnić, wyrzynając się drzazgą nienasycenia pod powierzchnię alabastrowej skóry, pozostawiając na niej cienką, zaczerwienioną rysę frustracji, wyrzutu, który kierowała w jej stronę z infantylnym niemal zniecierpliwieniem. Larwa zazdrości, rozpierzchła nareszcie z ciasnego kokonu narzuconego dotąd dystansu, wtłoczyła się powoli ku lewej komorze jej serca, zatruwając krwiobieg uczuciem dotąd uparcie tłumionym, z determinacją wypieranym ku ciemnemu karcerowi nieświadomości, nieistotnym, bo niewidocznym wśród swobodnych, beztroskich scenerii ich relacji, teraz, w obliczu zaistniałej sytuacji, roziskrzonym jednak jasno, niby bengalskie ognie na tle atramentowego nieba – zazdrość oplatała ją mackami uczuciowego dyskomfortu ilekroć musiała przesączać słowa Sohvi przez sito kontekstu, ilekroć spoglądała na obrączkę, błyszczącą blado w słabym świetle galerii, ilekroć zdawała sobie sprawę, że niezależnie od tego, na jak wielkie zeznania by się dzisiaj nie zdobyła, wolność ich ekspresji zawsze pozostanie zdławiona opresyjnym jarzmem małżeństwa.
Chociaż jeszcze niebawem miała jej tak wiele do powiedzenia, teraz poczuła się pochwycona w kajdany przymusu – ciszy, wyrażającej więcej, niż uprzednio wydobywane z krtani słowa, oskarżenia, wątpliwości. Dystans, który nałożyła wcześniej na dzielącą ich przestrzeń, zawęził się teraz, zachęcając ciała ku ponownemu ciepłu bliskości; dłoń, zwieszona wzdłuż ciała, uniosła się nieznacznie ku górze, ledwie muskając palce przyjaciółki, by ostatecznie minąć się z nimi w wymownym przejawie tego, czego nie skłonna była jeszcze wypowiedzieć na głos – dlaczego zdradzasz przede mną te emocje, dotąd tak uparcie utrzymywane w środku? Dlaczego, na Odyna, nie możemy podążyć za nimi z zapałem, jakie narzuca nam serce?
Nareszcie uniosła nieznacznie brodę – z wyczuciem, bez pretensjonalności – lokując błękit spojrzenia z powrotem na wygiętym złością licu, fizjonomii zmarszczonej rozpaloną w piersi wściekłością, na płótnie, które zdawało się być pomarszczone lineaturą twarzy szkaradnej istoty z portretu.
– Trzeba mieć niemało odwagi, aby ukazać się takim, jakim się jest naprawdę. – uwaga, z pozoru dotycząca tematyki dzieła, przesiąkła atmosferę chłodnym ostrzem przewrotności, zarzucona ku źródłu ich emocji jak przynęta na zakrzywionej ciężarem wędce – barwna cykada mieniąca się wśród wartkich nurtów sunącej strumieniem wody.
Chociaż ciche opanowanie, jakie rozrysowało się pośród lineatury twarzy Sohvi, ugodziło ją mieczem nabrzmiałego zdziwieniem rozczarowania, brodę trzymała wciąż rezolutnie podniesioną do góry, lokując błękit swego przenikliwego spojrzenia z powrotem w scenerii zawieszonego przed nią płótna, wpatrując się – niechętnie, z odrazą – w wyżłobioną gniewem fizjonomię niksy, uchwyconą nieśmiertelnością pędzla w najbardziej wstydliwym, intymnym momencie swojego jestestwa. Nie bała się konfrontacji – nie wówczas, kiedy jako dziecko, poraniła dłonie zaostrzonymi kolcami róż, wyrwanymi z premedytacją z matczynego ogrodu, nie kiedy nachylała się nad liźniętymi żółtym nalotem starości kartami cymeliów, zawierających tajemnice magii zakazanej, nie kiedy stała naprzeciwko Eemila, przyglądając się z uwagą zmianom, jakie zachodziły wśród meandrów jego fizjonomii. Tak również dzisiaj początkowy brak ofensywy ze strony przyjaciółki skraplał w jej duszy jedynie opasłe, gorzkie łzy niecierpliwości, rozdrażniania niepewnością wobec tego, co mogło się wydarzyć, chwiejnością tej najbliższej, oczekiwanej wizji przyszłości, która zdawała się falować przed jej oczami, niby pustynna fatamorgana – fikcyjna, wydumana i nieuchwytna.
Gdy ciszę – nabrzmiałą od ich wzajemnego milczenia, od szumu cudzych kroków, spostrzeżeń i dyskusji – przerwała nareszcie wypowiedź Sohvi, Mirjam drgnęła nieznacznie, odwracając wzrok z powrotem ku jej twarzy, jak gdyby próbowała wyłowić jak najwięcej, nie tylko z kawalkady wypowiedzianych słów, lecz również z drobnych gestów, mimowolnych grymasów, błysków naiwnie skrywanych emocji, odbijających się kalką w kasztanowym odmęcie spojrzenia. Wobec ubranego w piętno wyrzutu wyznania, powinna odczuć triumf, to charakterystyczne, tak dobrze znane jej uczucie, rozpalone płomieniem przyjemnego żaru w głębi lekko uniesionej piersi, kolejne słowa Sohvi nie przynosiły jej jednak laurów, nie pochłaniały próżnym poczuciem radości, wprowadzały natomiast w specyficzny wyraz zakłopotania, tak obcy i frapujący, że w pierwszej chwili niezdolna była stwierdzić, jakie rozbudza w niej emocje – czy to, co skrywane pod warstwą nowej, uczuciowej opoki było z pewnością zadowoleniem? Czy może zadowolenie to słowo zdecydowanie za słabe, majaczące bladym widmem podobizny u boku emocji, które odczuwała naprawdę, których nazwać jednak nie była w stanie?
– Czy bym wolała? – powtórzyła, sięgając ku osowatemu puginałowi echolalii, wyginając zaraz kąciki swych drobnych, pąsowych ust ku górze w tajemniczym, choć z gruntu troskliwym uśmiechu. – Nie zwykłam dokonywać egzekucji na własnych uczuciach. – elegancki, dystyngowany chłód opanowania Sohvi zaczynał ją drażnić, wyrzynając się drzazgą nienasycenia pod powierzchnię alabastrowej skóry, pozostawiając na niej cienką, zaczerwienioną rysę frustracji, wyrzutu, który kierowała w jej stronę z infantylnym niemal zniecierpliwieniem. Larwa zazdrości, rozpierzchła nareszcie z ciasnego kokonu narzuconego dotąd dystansu, wtłoczyła się powoli ku lewej komorze jej serca, zatruwając krwiobieg uczuciem dotąd uparcie tłumionym, z determinacją wypieranym ku ciemnemu karcerowi nieświadomości, nieistotnym, bo niewidocznym wśród swobodnych, beztroskich scenerii ich relacji, teraz, w obliczu zaistniałej sytuacji, roziskrzonym jednak jasno, niby bengalskie ognie na tle atramentowego nieba – zazdrość oplatała ją mackami uczuciowego dyskomfortu ilekroć musiała przesączać słowa Sohvi przez sito kontekstu, ilekroć spoglądała na obrączkę, błyszczącą blado w słabym świetle galerii, ilekroć zdawała sobie sprawę, że niezależnie od tego, na jak wielkie zeznania by się dzisiaj nie zdobyła, wolność ich ekspresji zawsze pozostanie zdławiona opresyjnym jarzmem małżeństwa.
Chociaż jeszcze niebawem miała jej tak wiele do powiedzenia, teraz poczuła się pochwycona w kajdany przymusu – ciszy, wyrażającej więcej, niż uprzednio wydobywane z krtani słowa, oskarżenia, wątpliwości. Dystans, który nałożyła wcześniej na dzielącą ich przestrzeń, zawęził się teraz, zachęcając ciała ku ponownemu ciepłu bliskości; dłoń, zwieszona wzdłuż ciała, uniosła się nieznacznie ku górze, ledwie muskając palce przyjaciółki, by ostatecznie minąć się z nimi w wymownym przejawie tego, czego nie skłonna była jeszcze wypowiedzieć na głos – dlaczego zdradzasz przede mną te emocje, dotąd tak uparcie utrzymywane w środku? Dlaczego, na Odyna, nie możemy podążyć za nimi z zapałem, jakie narzuca nam serce?
Nareszcie uniosła nieznacznie brodę – z wyczuciem, bez pretensjonalności – lokując błękit spojrzenia z powrotem na wygiętym złością licu, fizjonomii zmarszczonej rozpaloną w piersi wściekłością, na płótnie, które zdawało się być pomarszczone lineaturą twarzy szkaradnej istoty z portretu.
– Trzeba mieć niemało odwagi, aby ukazać się takim, jakim się jest naprawdę. – uwaga, z pozoru dotycząca tematyki dzieła, przesiąkła atmosferę chłodnym ostrzem przewrotności, zarzucona ku źródłu ich emocji jak przynęta na zakrzywionej ciężarem wędce – barwna cykada mieniąca się wśród wartkich nurtów sunącej strumieniem wody.
Sohvi Vänskä
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:18
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Próbowała oznaczyć na mapie wspomnień miejsce, w którym przepadła tak fatalnie, precyzyjnie określić moment, w którym nagły kurcz afektu ścisnął po raz pierwszy mięsień serca, wygrywając jego instrumentem dytyrambiczny ton wiarołomnego wobec dotychczasowej wstrzemięźliwości pragnienia. Przeglądała początkowe fraszki ich zupełnie akcydentalnych spotkań, już od prologowego wersu nieuważnie poczynionego komentarza skalanych szlachetnym grynszpanem fascynacji, potem wpadała siłą rozpędu w nieśmiałe madrygały bardziej celowych rozmów przesączone trudnym do odparcia pokuszeniem, jeszcze nieszkodliwym, zabawką zaledwie dla temperamentu znużonego prozaicznym biegiem dni – dni składających się w tygodnie, tygodni kwitnących ospale w banały nieciekawych miesięcy, miesięcy zasypanych gęstym listowiem mniej i bardziej ciekawych osobowości, znajomości gruboskórnych, zakrytych szorstką kutykulą uprzejmości, i tych, które wzniesione pod słońce głębszego zainteresowania odsłaniały tkliwą pajęczynę obnażonych nerwów, w jednej chwili zachwycających misternym odkryciem, w drugiej znów rozczarowujących znajomym, schematycznym biegiem myśli, stłoczonych w wąskim świetle składających się na bezbarwną jaźń neuronów. Järvelä długi czas figurowała tylko na skraju jej horyzontu, zamaszystością pośpiesznej oceny schwytana w jedną kiść bladolicego kwiecia młodzieńczej urody, kwiecia, do którego wzbraniała sobie świadomie sięgać z jakąkolwiek zdrożną intencją, choć, kiedy usypiała wieczorem u boku męża, wyobrażała sobie różowy pąk dzierżony ostrożnie w dłoni, którego płatki z cierpliwą subtelnością rozwijała ze spastycznego ścisku, kalając każdy z nich rosą pocałunków, dyskretnych, pieszczotliwych, wykradanych niby przypadkiem, zadrażniających je do dalszego rozkwitu, śmielszego rozchylenia blefiarskiej iluzji oporu i pruderii, z cichą satysfakcją obserwując, jak budzi się w nich coraz wyraźniejsze spragnienie, uświadomione tak nikczemnie, tak rozmyślnie, w rewelacyjnym zgubieniu zwrócone właśnie na nią, spojrzeniami przepełnionymi bezbrzeżnym oddaniem – czasem było to jej spojrzenie, błękit wydarty letniej czystości nieba, który wtedy zdawał się jej zachwycający, a teraz, w obliczu rzeczywistej bystrości tego samego lazuru, bezpowrotnie marniał i mętniał. Fantazje, w których sama nadawała dziewczęcej fizjonomii wyrazu, beznadziejnie poddane jej własnej imaginacji, miały być obrazem doskonałości, tymczasem zderzona z niepodległą jej indywidualnością Mirjam dochodziła do wniosku, że jawa, jakkolwiek inna od tego, czym uspokajała nieprzemożone zgłodnienie, była dalece doskonalsza – ekscytująca, rozkosznie wyzywająca i wspaniale suwerenna.
Nie potrafiła powiedzieć, kiedy przepadła, tak fatalnie, tak dojmująco fatalnie, wiedziała jednak, że słodycz ostatniego pocałunku mogła być pieczęcią złożoną pod cyrografem afektu, nie była jednak jego treścią, nie była jego wstępem, nie była kwiecistym ornamentem inicjującej go litery; musiało się to stać wcześniej, w igraszkach chowanych między linijkami dialogu, w starciach z początku jeszcze pełnych pobłażania i nieprzejednania, później, coraz silniej, poznaczonych szczerą admiracją dla kunsztu rozpłomienionej natury, która nie potrzebowała zachęty, nie potrzebowała czujnej asekuracji w odkrywaniu siebie, nie potrzebowała jej, w gruncie rzeczy, wcale. Myśl, że pomimo to, pomimo tej absolutnej swobody stanowienia siebie i o sobie, imperatywnej odwagi podążania za swoją tylko rozpasłą wolą, że pomimo tego mogłaby ją chcieć – myśl ta była treścią, atramentowym kleksem inercyjnego zatracenia, miejscem i momentem, w którym przepadła, a którego nie umiała obarczyć wnikliwie dokładną definicją, wbrew wszelkim swoim staraniom.
Przelotne muśnięcie, jakie osiadło na opuszkach jej palców, ta drażniąca skromność gestu, w którym zastygła skondensowana materia niewypowiedzianych na głos wyznań czy obietnic, dojmująco niewystarczający, pomimo jego ważkości, dotkliwie niekonkretny, kiedy pragnęła zupełnej pewności, gest ten wzruszył wreszcie fundamenty jej opanowania, ogłuszając ją nagłą, frenetyczną salwą wrażeń, ulgi pomieszanej z niepewnością, konsolacji z wątpliwością, nadziei z obawą, że dawała się wodzić, jak wielokrotnie wodziła sama, że pozwalała rozsuwać ścisłą fasadę rozważności, co gorsza, że było już za późno na opamiętanie, bo zdążyła zapragnąć konkretnie i bezwzględnie tego dotyku, tej obecności i tych, na Odyna, tych tylko pocałunków. Spoglądając wciąż za odwróconą od niej bezdennością źrenic, pociemniałym spojrzeniem poszukiwała uspokojenia w jej widoku, w namacalnej dosadności ciała, którego nie mogła dotknąć, pomimo wpijającej się w świadomość bliskości; podrażnione koniuszki palców zawinęła ciasno do wnętrza dłoni, roztargniona, potrzebująca pełnej, ciężkiej rozciągłości milczenia nim zdołała przemóc się i wyprostować je znowu. Słowa, jakie padły zaraz potem, cięły głębiej, niż była gotowa przyznać – w głębi duszy wątpiła wprawdzie w zasadność pochwały dla incydentalnej odwagi, skoro w rozpiętości pozostałego czasu rozlewały się wrzące oceany trzymającego za gardło tchórzostwa, rozsądnego, w gruncie rzeczy, lukratywnego w wielu względach i dlatego niepożałowanego, póki potrafiła jeszcze wierzyć, że nie miała w istocie perspektyw na nic lepszego, na komfort pogoni za szczęściem innym niż przyziemna wygoda. Kiedyś, kiedy była młodsza i hołubiła z bezwstydną zaborczością zwyciężoną z trudem wolność, łudziła się z zapamiętaniem często i bez zahamowań – że ktoś, któraś z tych wielu kobiet, których uwagi się z potrzeby serca domagała, będzie miał odwagę przyrzec jej siebie, obiecać jej bez wątpliwości wspólność jutra, nie marną faramuszkę przygodnego romansu, ale wzajemne przywiązanie, tymczasem obiecujące tak szeptane wśród szmeru pościeli raz za razem, z bolesną konsekwencją, przekształcało się w trzeźwe nie mogę, Sohvi, nie możemy, jestem obiecana, chcę założyć rodzinę, nie mogę rozczarować, oczekują ode mnie, przyniósł mi znów kwiaty, jesteś mi droga, ale, chciałabym, ale, byłoby nam tak dobrze, ale, kocham cię, ale, nieodmiennie tylko ten nieskończony epigonizm ale skłębiający się w obmierzłą masę przeświadczenia, że jej szczęście mogło być tylko faramuszką, tylko igraszką, rozkosznym eksperymentem na zabicie nudy, potknięciem poczynionym w przedsionku przyzwoitego życia, o którym, miała złośliwą, rozpaczliwą nadzieję, nie mogły później zapomnieć.
Strząsnęła z siebie tę nagłą ckliwość, jak wiele razy wcześniej, podnosząc wzrok na obraz, chociaż na chwilę, by móc zatrzymać strumień nieuważnej reminiscencji kategoryczną, pozbawioną złudzeń, pauzą; ich echo, wbrew jej staraniom, osiadło w drżeniu poruszonych palców.
– Chciałabym, żebyś opowiedziała mi o Rovaniemi. O swojej ostatniej wizycie, o tym, co się zmieniło, co zajmowało twoje myśli – czy nie było w nich, istotnie, dla niej miejsca? – Chciałabym, żebyś mnie do siebie zaprosiła – nie sięgała, tym razem, po nieustępliwość żądania, ale po spokojny niemal szept prośby. Chłodny niepokój wsunął się na jej kark, ciężarem wyimaginowanego obcego wścibstwa, przed którym popełniała podobną nieostrożność, choć może więcej w tym było przezornej gotowości na odmowę.
Nie potrafiła powiedzieć, kiedy przepadła, tak fatalnie, tak dojmująco fatalnie, wiedziała jednak, że słodycz ostatniego pocałunku mogła być pieczęcią złożoną pod cyrografem afektu, nie była jednak jego treścią, nie była jego wstępem, nie była kwiecistym ornamentem inicjującej go litery; musiało się to stać wcześniej, w igraszkach chowanych między linijkami dialogu, w starciach z początku jeszcze pełnych pobłażania i nieprzejednania, później, coraz silniej, poznaczonych szczerą admiracją dla kunsztu rozpłomienionej natury, która nie potrzebowała zachęty, nie potrzebowała czujnej asekuracji w odkrywaniu siebie, nie potrzebowała jej, w gruncie rzeczy, wcale. Myśl, że pomimo to, pomimo tej absolutnej swobody stanowienia siebie i o sobie, imperatywnej odwagi podążania za swoją tylko rozpasłą wolą, że pomimo tego mogłaby ją chcieć – myśl ta była treścią, atramentowym kleksem inercyjnego zatracenia, miejscem i momentem, w którym przepadła, a którego nie umiała obarczyć wnikliwie dokładną definicją, wbrew wszelkim swoim staraniom.
Przelotne muśnięcie, jakie osiadło na opuszkach jej palców, ta drażniąca skromność gestu, w którym zastygła skondensowana materia niewypowiedzianych na głos wyznań czy obietnic, dojmująco niewystarczający, pomimo jego ważkości, dotkliwie niekonkretny, kiedy pragnęła zupełnej pewności, gest ten wzruszył wreszcie fundamenty jej opanowania, ogłuszając ją nagłą, frenetyczną salwą wrażeń, ulgi pomieszanej z niepewnością, konsolacji z wątpliwością, nadziei z obawą, że dawała się wodzić, jak wielokrotnie wodziła sama, że pozwalała rozsuwać ścisłą fasadę rozważności, co gorsza, że było już za późno na opamiętanie, bo zdążyła zapragnąć konkretnie i bezwzględnie tego dotyku, tej obecności i tych, na Odyna, tych tylko pocałunków. Spoglądając wciąż za odwróconą od niej bezdennością źrenic, pociemniałym spojrzeniem poszukiwała uspokojenia w jej widoku, w namacalnej dosadności ciała, którego nie mogła dotknąć, pomimo wpijającej się w świadomość bliskości; podrażnione koniuszki palców zawinęła ciasno do wnętrza dłoni, roztargniona, potrzebująca pełnej, ciężkiej rozciągłości milczenia nim zdołała przemóc się i wyprostować je znowu. Słowa, jakie padły zaraz potem, cięły głębiej, niż była gotowa przyznać – w głębi duszy wątpiła wprawdzie w zasadność pochwały dla incydentalnej odwagi, skoro w rozpiętości pozostałego czasu rozlewały się wrzące oceany trzymającego za gardło tchórzostwa, rozsądnego, w gruncie rzeczy, lukratywnego w wielu względach i dlatego niepożałowanego, póki potrafiła jeszcze wierzyć, że nie miała w istocie perspektyw na nic lepszego, na komfort pogoni za szczęściem innym niż przyziemna wygoda. Kiedyś, kiedy była młodsza i hołubiła z bezwstydną zaborczością zwyciężoną z trudem wolność, łudziła się z zapamiętaniem często i bez zahamowań – że ktoś, któraś z tych wielu kobiet, których uwagi się z potrzeby serca domagała, będzie miał odwagę przyrzec jej siebie, obiecać jej bez wątpliwości wspólność jutra, nie marną faramuszkę przygodnego romansu, ale wzajemne przywiązanie, tymczasem obiecujące tak szeptane wśród szmeru pościeli raz za razem, z bolesną konsekwencją, przekształcało się w trzeźwe nie mogę, Sohvi, nie możemy, jestem obiecana, chcę założyć rodzinę, nie mogę rozczarować, oczekują ode mnie, przyniósł mi znów kwiaty, jesteś mi droga, ale, chciałabym, ale, byłoby nam tak dobrze, ale, kocham cię, ale, nieodmiennie tylko ten nieskończony epigonizm ale skłębiający się w obmierzłą masę przeświadczenia, że jej szczęście mogło być tylko faramuszką, tylko igraszką, rozkosznym eksperymentem na zabicie nudy, potknięciem poczynionym w przedsionku przyzwoitego życia, o którym, miała złośliwą, rozpaczliwą nadzieję, nie mogły później zapomnieć.
Strząsnęła z siebie tę nagłą ckliwość, jak wiele razy wcześniej, podnosząc wzrok na obraz, chociaż na chwilę, by móc zatrzymać strumień nieuważnej reminiscencji kategoryczną, pozbawioną złudzeń, pauzą; ich echo, wbrew jej staraniom, osiadło w drżeniu poruszonych palców.
– Chciałabym, żebyś opowiedziała mi o Rovaniemi. O swojej ostatniej wizycie, o tym, co się zmieniło, co zajmowało twoje myśli – czy nie było w nich, istotnie, dla niej miejsca? – Chciałabym, żebyś mnie do siebie zaprosiła – nie sięgała, tym razem, po nieustępliwość żądania, ale po spokojny niemal szept prośby. Chłodny niepokój wsunął się na jej kark, ciężarem wyimaginowanego obcego wścibstwa, przed którym popełniała podobną nieostrożność, choć może więcej w tym było przezornej gotowości na odmowę.
Bezimienny
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:18
Miazmatyczny strumień uczuć sączył się wartkim nurtem pośród ciasnego labiryntu żył, wyrzynając się dyskomfortem, lecz również entuzjazmem, gorejącym na zarzewiu gasnących już nadziei, cierpkiego przekonania, że miłość – w jakichkolwiek kategoriach nie próbowałaby jej postrzegać – była w jej życiu czymś obcym, niepasującym, jak czerwona róża na tle pogorzeliska, motyl wśród bezbrzeżnych odmętów wzburzonego morza. Jej pantagrueliczna serpentyna egzystencji, szosa po której biegła bez wglądu na to, dokąd ją prowadzi, a jedynie ze świadomością, od czego ją oddala, zdawała się odsuwać ją od wszelkich, głębokich afektów uczuciowości – z infantylnym pragnieniem wolności uciekała od wszystkiego, co trzymało ją przy przeciętności gruntu, od ojcowskich nakazów łamanych ze złośliwą premedytacją, od obyczajów, którym pluła pod nogi, wychodząc przez uchylone okno, rozdzierając lśniący materiał sukni na ogrodowym płocie, gubiąc prunelki i biegnąc po leśnej ściółce całkiem boso, pozwalając by miękka zieleń mchu uginała się pod jej stopami. Lżyła wszelkim zasadom, oplatającym się łańcuchem wokół jej kostek, śmiała się w twarz kandydatom do ożenku, drwiła z wykwintnych bankietów, uczt i rytuałów, wychwalała niezależność, kalając dojrzałą miłość, spokój i ustatkowanie – a jednak, w towarzystwie Sohvi nabierała ogłady, naginając cienką strunę swych dotychczasowych przekonań.
Przeszkody były obce wierzchowcowi jej życia, energii, z jaką nieustannie parła naprzód, wyciągając ręce po wszystko, co przykuło jej spojrzenie, osiągając zawsze to, co bladym cieniem prośby, pragnienia bądź nadziei zatliło się powierzchni jej świadomości – bez zawahania pisała listy do ojca, do których załączała listę potrzeb niecierpiących zwłoki, będących w istocie czczymi zachciankami, żarliwymi kaprysami roszczeniowego serca. Potrafiła z determinacją dążyć do otrzymania tego, co uważała za sobie należne, na drodze do sukcesu nie zatrzymywał jej żaden dylemat, zawada, turbacja czy zapora. Zyskiwała zawsze to, co sobie wymarzyła, zupełnie nieprzyzwyczajona do porażki – Sohvi zatem, choć pozornie tak bliska, muskająca jej dłoń smukłością swych kościstych palców, była fantazją najbardziej jej odległą, uwikłaną w gęstą pajęczynę emocjonalnej kłopotliwości, zakazaną, a zatem tym bardziej upragnioną, tym silniej podżegającą wewnętrzny ogień frustracji. Mimo ciemnego płótna nieprzystępności, poprzez gęste wężowisko utrapień przedzierała się jednak śreżoga straceńczej nadziei, pomysłu jaśniejącego w swej egzaltacji, migocącego w całkowitej, wiedzionej dziecinnym przyzwyczajeniem niedorzeczności.
– Żałuję, że nie mogłyśmy wybrać się razem, daleko stąd. – odparła, unosząc kąciki ust ku górze w filuternym, znaczącym uśmiechu, podszytym miękkim materiałem subtelnej propozycji – wizja ucieczki nie wadziła jej wcale, gotowa była porzucić porządek midgardzkiego życia jeszcze dzisiaj, pod wpływem chwilowej gwałtowności, młodzieńczej fanaberii, nakazującej ulegać najlżejszym naciskom impulsu, działać, zanim spoważniała racjonalność umysłu zaciśnie swe spracowane dłonie na wrażliwej fakturze jej pragnień. – Popełniłam ten błąd, że pozwoliłam sobie zupełnie odciąć od życia, które wiodłam przed przyjazdem, odsunąć je, a wraz z nim całe Rovaniemi, w najciemniejsze szuflady mej pamięci. Słałam listy do ojca, lecz nigdy nie zastanawiałam się dłużej nad tym, jak reagował, gdy je otrzymywał, czy dziwił się, czy cieszył, gdy Elämä stukała cicho w pokrytą pierwszym malowidłem mrozu szybę jego pokoju. Pozostawiłam brata, wraz z jego problemami, na pastwę wymagań naszych rodziców, wobec niego nie toczą mnie jednak szczególne wyrzuty, jest on bowiem człowiekiem wyjątkowo nudnym, nadzwyczaj przywiązanym do swoich zainteresowań, które nie zmieniły się od czasów pierwszych lat w akademii. – odrzekła nareszcie, tym razem uśmiechając się delikatniej, jak gdyby z powątpiewaniem, pozwalając, by wysnuta odpowiedź nasiąkła słodką wonią chwilowej nostalgii. – Pojawiłam się, przekonana, że nic nie uległo zmianie, naiwnie wierząc, że podczas gdy ja poddawałam swoje życie kolejnym turbacjom, Rovaniemi zatrzymało się w miejscu, przymarzając do przeszłości jak sople lodu, gotowe rozpuścić się za sprawą mojego powrotu. – zaśmiała się z przekąsem, wzruszając swobodnie ramionami i przenosząc błękit spojrzenia na twarz przyjaciółki. – Pragnęłam powrócić do miejsca, które się nie zmieniło, do własnych uczuć, które miały czekać na mnie jak Penelopa na swego Odyseusza, które tymczasem rozpłynęły się w czasie już w chwili, w której postawiłam pierwsze kroki w Midgardzie. Wróciłam do domu i czułam się, jakbym podróżowała przez krajobraz jałowej pustyni, gdzie należy nieustannie przywoływać obrazy widzianej wcześniej zieleni, aby nie zapomnieć, jak ona wygląda.
Z głębi krtani dobyło się ciche westchnienie, lecz westchnienie iście beztroskie, pozbawione smutku, frustracji czy roztargnienia, stemplujące wciąż płynny jeszcze wosk wypowiedzi, zastygający z wolna, niechętnie, pośród dzielących ich warstw rzeczywistości. Jej serce nie lgnęło nigdy do ciepłoty miejsca, które mogłaby określić mianem domu, do rozkoszy matczynego uśmiechu czy krzepiącego, ojcowskiego uścisku – była gotowa iść przez życie z uporem wielbłąda, nie zatrzymując się nawet pośród najpiękniejszych, najbardziej kuszących ją scenerii, miała pod tym względem naturę niestrudzonego wędrowca, który, choć zaznał jeszcze tak niewiele piękna otaczającej go przyrody, plwał na pojęcie obcości, pozwalając, by to zatraciło swe pierwotne znaczenie, odstając ledwie widocznym pieprzykiem na gładkiej fakturze skóry życiowych doświadczeń.
– Wiesz przecież, że możesz odwiedzić mnie zawsze, choćby z kaprysu czy nudy. Mam to szczęście, że nie pobłogosławiono mnie nigdy dobrodziejstwem małżeństwa i nie muszę odsyłać nikogo w odległe delegacje, aby cieszyć się towarzystwem drugiej kobiety we własnym salonie. – odparła żartobliwie na prośbę Vanhanen, zderzając błękit własnego spojrzenia z kasztanowym odcieniem jej tęczówek, uśmiechając się ciepło, z nieukrywaną życzliwością, która mimo przyjacielskich kąśliwości, błyszczała jasno na tarczy kompasu jej intencji. – Chyba, że... – pozwoliła sobie na przeciągłość wypowiedzi, nachylając się ku Sohvi z konspiracyjnym wyrazem tłumionego w duchu rozbawienia. – chciałabyś, żebym, w ramach zadośćuczynienia, wysłała ci listem specjalne zaproszenie?
Przeszkody były obce wierzchowcowi jej życia, energii, z jaką nieustannie parła naprzód, wyciągając ręce po wszystko, co przykuło jej spojrzenie, osiągając zawsze to, co bladym cieniem prośby, pragnienia bądź nadziei zatliło się powierzchni jej świadomości – bez zawahania pisała listy do ojca, do których załączała listę potrzeb niecierpiących zwłoki, będących w istocie czczymi zachciankami, żarliwymi kaprysami roszczeniowego serca. Potrafiła z determinacją dążyć do otrzymania tego, co uważała za sobie należne, na drodze do sukcesu nie zatrzymywał jej żaden dylemat, zawada, turbacja czy zapora. Zyskiwała zawsze to, co sobie wymarzyła, zupełnie nieprzyzwyczajona do porażki – Sohvi zatem, choć pozornie tak bliska, muskająca jej dłoń smukłością swych kościstych palców, była fantazją najbardziej jej odległą, uwikłaną w gęstą pajęczynę emocjonalnej kłopotliwości, zakazaną, a zatem tym bardziej upragnioną, tym silniej podżegającą wewnętrzny ogień frustracji. Mimo ciemnego płótna nieprzystępności, poprzez gęste wężowisko utrapień przedzierała się jednak śreżoga straceńczej nadziei, pomysłu jaśniejącego w swej egzaltacji, migocącego w całkowitej, wiedzionej dziecinnym przyzwyczajeniem niedorzeczności.
– Żałuję, że nie mogłyśmy wybrać się razem, daleko stąd. – odparła, unosząc kąciki ust ku górze w filuternym, znaczącym uśmiechu, podszytym miękkim materiałem subtelnej propozycji – wizja ucieczki nie wadziła jej wcale, gotowa była porzucić porządek midgardzkiego życia jeszcze dzisiaj, pod wpływem chwilowej gwałtowności, młodzieńczej fanaberii, nakazującej ulegać najlżejszym naciskom impulsu, działać, zanim spoważniała racjonalność umysłu zaciśnie swe spracowane dłonie na wrażliwej fakturze jej pragnień. – Popełniłam ten błąd, że pozwoliłam sobie zupełnie odciąć od życia, które wiodłam przed przyjazdem, odsunąć je, a wraz z nim całe Rovaniemi, w najciemniejsze szuflady mej pamięci. Słałam listy do ojca, lecz nigdy nie zastanawiałam się dłużej nad tym, jak reagował, gdy je otrzymywał, czy dziwił się, czy cieszył, gdy Elämä stukała cicho w pokrytą pierwszym malowidłem mrozu szybę jego pokoju. Pozostawiłam brata, wraz z jego problemami, na pastwę wymagań naszych rodziców, wobec niego nie toczą mnie jednak szczególne wyrzuty, jest on bowiem człowiekiem wyjątkowo nudnym, nadzwyczaj przywiązanym do swoich zainteresowań, które nie zmieniły się od czasów pierwszych lat w akademii. – odrzekła nareszcie, tym razem uśmiechając się delikatniej, jak gdyby z powątpiewaniem, pozwalając, by wysnuta odpowiedź nasiąkła słodką wonią chwilowej nostalgii. – Pojawiłam się, przekonana, że nic nie uległo zmianie, naiwnie wierząc, że podczas gdy ja poddawałam swoje życie kolejnym turbacjom, Rovaniemi zatrzymało się w miejscu, przymarzając do przeszłości jak sople lodu, gotowe rozpuścić się za sprawą mojego powrotu. – zaśmiała się z przekąsem, wzruszając swobodnie ramionami i przenosząc błękit spojrzenia na twarz przyjaciółki. – Pragnęłam powrócić do miejsca, które się nie zmieniło, do własnych uczuć, które miały czekać na mnie jak Penelopa na swego Odyseusza, które tymczasem rozpłynęły się w czasie już w chwili, w której postawiłam pierwsze kroki w Midgardzie. Wróciłam do domu i czułam się, jakbym podróżowała przez krajobraz jałowej pustyni, gdzie należy nieustannie przywoływać obrazy widzianej wcześniej zieleni, aby nie zapomnieć, jak ona wygląda.
Z głębi krtani dobyło się ciche westchnienie, lecz westchnienie iście beztroskie, pozbawione smutku, frustracji czy roztargnienia, stemplujące wciąż płynny jeszcze wosk wypowiedzi, zastygający z wolna, niechętnie, pośród dzielących ich warstw rzeczywistości. Jej serce nie lgnęło nigdy do ciepłoty miejsca, które mogłaby określić mianem domu, do rozkoszy matczynego uśmiechu czy krzepiącego, ojcowskiego uścisku – była gotowa iść przez życie z uporem wielbłąda, nie zatrzymując się nawet pośród najpiękniejszych, najbardziej kuszących ją scenerii, miała pod tym względem naturę niestrudzonego wędrowca, który, choć zaznał jeszcze tak niewiele piękna otaczającej go przyrody, plwał na pojęcie obcości, pozwalając, by to zatraciło swe pierwotne znaczenie, odstając ledwie widocznym pieprzykiem na gładkiej fakturze skóry życiowych doświadczeń.
– Wiesz przecież, że możesz odwiedzić mnie zawsze, choćby z kaprysu czy nudy. Mam to szczęście, że nie pobłogosławiono mnie nigdy dobrodziejstwem małżeństwa i nie muszę odsyłać nikogo w odległe delegacje, aby cieszyć się towarzystwem drugiej kobiety we własnym salonie. – odparła żartobliwie na prośbę Vanhanen, zderzając błękit własnego spojrzenia z kasztanowym odcieniem jej tęczówek, uśmiechając się ciepło, z nieukrywaną życzliwością, która mimo przyjacielskich kąśliwości, błyszczała jasno na tarczy kompasu jej intencji. – Chyba, że... – pozwoliła sobie na przeciągłość wypowiedzi, nachylając się ku Sohvi z konspiracyjnym wyrazem tłumionego w duchu rozbawienia. – chciałabyś, żebym, w ramach zadośćuczynienia, wysłała ci listem specjalne zaproszenie?
Sohvi Vänskä
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:19
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Sentymentalna reminiscencja obszarów swojej najwcześniejszej przeszłości była dla niej czymś obcym, nie lubiła wprawdzie wracać myślami do rodzinnego domu, do przygnębiającej, poważnej atmosfery, jaka w nim panowała, wtłaczana w przestrzeń toporną ciężkością ciemnego drewna dominującego w staroświeckim, surowym wystroju, wyjałowionym z wszelkiej mogącej przełamać ogólną przaśność ozdobności – jak z perspektywy czasu z rozbawieniem zauważała, sceneria jej patrymonialnego gniazda, w jakim miała nieszczęście wyrastać, odpowiadała w kuriozalny sposób zupełnie usposobieniu jej ojca. Był wprawdzie szorstki i nieprzyjemny, tak samo jak wszechobecna niezborna kanciastość wszelkich obecnych tam kształtów, nadstawiających proste linie krawędzi i ostre kanty ku udręce poobijanych piszczeli i łokci; był obrzydliwie, do cna, konserwatywny, tak samo jak pozbawiony krzty nowoczesności sztafaż majątku, był zupełnie zamknięty na cokolwiek odbiegającego od utartych szlaków jego postrzegania, w tym również na własną córkę, która nie mieściła się w horyzontach jego oczekiwań; i tak jak brakowało w domu uroku dekoracji, tak ojciec odzwierciedlał to w przeraźliwie ascetycznym sposobie życia wobec wszelkich beztroskich uciech, jakie mogło oferować – uśmiechał się rzadko, jakby wyłącznie z uprzejmości, do błahych kłopotliwości podchodził z agresywną powagą, podnosząc je do rozmiarów karygodnej przewiny wymierzonej przeciw jego spokojowi, nie słodził nigdy herbaty, nie dolewał tłustej śmietanki do smolistej kawy, chodził zawsze pod sztywno uwiązanym pod szyją krawatem, a czułość była mu tak samo obca, jak faktyczne zrozumienie wszelkich encyklopedycznych definicji, które zapamiętywał słowo w słowo, chcąc dodać sobie intelektualnego efektu. Sohvi, nie mając dla tych widoków nic ponad wzgardę i wrzącą wciąż gorycz, nie potrafiła wspominać więc nigdy rodzinnego Jyväskylä sposobem, jakim robili to zwykle inni i jak czyniła to teraz Mirjam, opowiadając jej o Rovaniemi – z perspektywą zupełnie orzeźwiającą dla podobnych rozmów – i może dlatego właśnie było to dla niej tym bardziej fascynujące, że nie umiała odnaleźć w sobie odpowiednika tej słodkiej nostalgii, jaka pobrzmiewała w jej melodyjnym głosie, a jakiej chciałaby, w głębi serca, również posmakować.
Z zajęciem i ziarnem cichej, skrywanej zazdrości słuchała więc o listach posyłanych ojcu, o wyrzucie niepoświęcania mu nigdy uważniejszej myśli, o bracie, przy którym ich doświadczenia, ku jej zadowoleniu, zbiegały się nieoczekiwanie w niezupełnym stopniu; szczególnie pilnie słuchała o samym doświadczeniu związanym z powrotem, pomysłem, który nie mógł być jej odleglejszy i zarazem bardziej kuszący, odsuwany od siebie z równą nienawiścią, co umiłowaniem, gdy wyobrażała sobie, jak wytrąciłoby to jej rodziców z ostatków wątłej równowagi. Podobnie do Mirjam nigdy nie zastanawiała się, jak wygląda codzienność w miejscu skalanym jej nieobecnością – przeciwnie do niej, czyniła to zupełnie umyślnie, nie pozwalając sobie zapuszczać uwagi w znajome ulice i zakamarki Jyväskylä, choć była nieszczęśliwie świadoma, że echo tego miejsca trwało w niej wbrew jej woli, że filiżanka zaparzonej szałwii nieuchronnie urazi jej podniebienie wspomnieniem chłodu jadalni, ciężkiej ciszy i widoku ciemnych oczu matki, obserwujących ją z przeciwnego miejsca przy stole, stąd też upewniała się, by jej niechęć do tego zioła była powszechnie wiadoma wśród jej znajomych.
– Przypuszczam, że podobne uczucie przykrej niekoherencji musiało trapić Rovaniemi, kiedy je opuściłaś – zauważyła z delikatnością uśmiechu, ułagodzona i oczarowana wprawdzie tak cudownie młodzieńczym, niewinnie egocentrycznym spojrzeniem Mirjam, do którego przyznawała się bez cienia zmieszania. – Nietrudno mi wyobrazić sobie, że było do tego czasu stale pod oszałamiającym wpływem twojej obecności, w sposób niepowtarzalnie szczególny, skoro w nim wyrastałaś. Było nie tylko świadkiem rozwoju twojego czaru, czy to właściwego twojej naturze, czy charakterowi, ale przede wszystkim jego pierwszą i zapewne najbardziej poddaną mu ofiarą. Każdy kształtuje sobą otoczenie, na tyle, na ile pozwala mu usposobienie, ty robisz to wszak z zachwycającym rozmachem i dynamizmem – mówiła do niej z pewną pieszczotliwą czułością, roztapiającą wcześniejsze lody surowości oszczędnym ciepłem, komfortowym i bezpiecznym, wynikającym z zupełnie niewinnej admiracji, jaką miała dla swoich młodszych, jak lubiła je nazywać, podopiecznych, wyłuskiwanych z precyzją z pośledniej miałkości tłumów. – Jak zagubione musiało być Rovaniemi, gdy straciło jeden ze swych żywiołów tak nagle – dodała przełamując powagę niegasnącym podźwiękiem uśmiechu, przechylając nieznacznie głowę z jakąś filuterną przemyślnością. Zanurzała spojrzenie w krystaliczności lazuru, z jeszcze powściąganym apetytem oddając się przyjemności podobnej intymności, mrzonce wzajemności, której nie potrafiła być całkowicie pewna tylko dlatego, że pragnęła jej tak silnie i stanowczo.
Była już, szczęśliwie, ułagodzona w dostatecznym stopniu, by nie odbierać złośliwości ze zbyt pochopnym zniecierpliwieniem, choć nie potrafiła też kornie się do nich uśmiechnąć – godziły wprawdzie w nerw, który ustawicznie sprawiał jej boleść, a którego nie umiała umartwić tak, jak zwykła to czynić w podobnych przypadkach, teraz dodatkowo podrażniony świadomością pęt drapiących nadgarstki jej swobody. Nie chciała zresztą płoszyć tej ciepłej życzliwości, jaka zagościła na seraficznym licu niksy, zbyt łakoma na jej uśmierzającą słodycz; zamiast oponować, przyznawała więc jej racje do triumfu w tej potyczce, tym przynajmniej razem. Na jej podbite rozbawieniem pytanie uśmiechnęła się wreszcie delikatnie, choć z mniejszą od niej wesołością, mając jednak nadzieję przytłumić nim wydźwięk swojej odpowiedzi – weredycznej, pomimo że wygodniej i poręczniej byłoby jej mijać się z prawdą.
– Nie dla zadośćuczynienia, ale dla mojej spokojności – przyznała, wyglądając przezornie wszelkich oznak zadrażnienia. – Obawiam się, że nadwyrężono moją zdolność ufania w zaledwie słowne obietnice dochowania tajemnicy. Czułabym się pewniej, mając świadomość, że wszelkie ryzyko jest sprawiedliwie obosieczne, dlatego nie obawiaj się być w nim swobodną; wprawdzie im mniej się będziesz powściągać, tym lepiej. Ja zaś w zamian zobowiązuję się sumiennie zastosować do wszelkiej instrukcji stawianych mi oczekiwań – zakończyła subtelnie figlarnym tonem, licząc wszak zupełnie poważnie, że okazywany brak zaufania będzie mogła jej sowicie, w odpowiednim czasie i za przyzwoleniem, wynagrodzić.
Z zajęciem i ziarnem cichej, skrywanej zazdrości słuchała więc o listach posyłanych ojcu, o wyrzucie niepoświęcania mu nigdy uważniejszej myśli, o bracie, przy którym ich doświadczenia, ku jej zadowoleniu, zbiegały się nieoczekiwanie w niezupełnym stopniu; szczególnie pilnie słuchała o samym doświadczeniu związanym z powrotem, pomysłem, który nie mógł być jej odleglejszy i zarazem bardziej kuszący, odsuwany od siebie z równą nienawiścią, co umiłowaniem, gdy wyobrażała sobie, jak wytrąciłoby to jej rodziców z ostatków wątłej równowagi. Podobnie do Mirjam nigdy nie zastanawiała się, jak wygląda codzienność w miejscu skalanym jej nieobecnością – przeciwnie do niej, czyniła to zupełnie umyślnie, nie pozwalając sobie zapuszczać uwagi w znajome ulice i zakamarki Jyväskylä, choć była nieszczęśliwie świadoma, że echo tego miejsca trwało w niej wbrew jej woli, że filiżanka zaparzonej szałwii nieuchronnie urazi jej podniebienie wspomnieniem chłodu jadalni, ciężkiej ciszy i widoku ciemnych oczu matki, obserwujących ją z przeciwnego miejsca przy stole, stąd też upewniała się, by jej niechęć do tego zioła była powszechnie wiadoma wśród jej znajomych.
– Przypuszczam, że podobne uczucie przykrej niekoherencji musiało trapić Rovaniemi, kiedy je opuściłaś – zauważyła z delikatnością uśmiechu, ułagodzona i oczarowana wprawdzie tak cudownie młodzieńczym, niewinnie egocentrycznym spojrzeniem Mirjam, do którego przyznawała się bez cienia zmieszania. – Nietrudno mi wyobrazić sobie, że było do tego czasu stale pod oszałamiającym wpływem twojej obecności, w sposób niepowtarzalnie szczególny, skoro w nim wyrastałaś. Było nie tylko świadkiem rozwoju twojego czaru, czy to właściwego twojej naturze, czy charakterowi, ale przede wszystkim jego pierwszą i zapewne najbardziej poddaną mu ofiarą. Każdy kształtuje sobą otoczenie, na tyle, na ile pozwala mu usposobienie, ty robisz to wszak z zachwycającym rozmachem i dynamizmem – mówiła do niej z pewną pieszczotliwą czułością, roztapiającą wcześniejsze lody surowości oszczędnym ciepłem, komfortowym i bezpiecznym, wynikającym z zupełnie niewinnej admiracji, jaką miała dla swoich młodszych, jak lubiła je nazywać, podopiecznych, wyłuskiwanych z precyzją z pośledniej miałkości tłumów. – Jak zagubione musiało być Rovaniemi, gdy straciło jeden ze swych żywiołów tak nagle – dodała przełamując powagę niegasnącym podźwiękiem uśmiechu, przechylając nieznacznie głowę z jakąś filuterną przemyślnością. Zanurzała spojrzenie w krystaliczności lazuru, z jeszcze powściąganym apetytem oddając się przyjemności podobnej intymności, mrzonce wzajemności, której nie potrafiła być całkowicie pewna tylko dlatego, że pragnęła jej tak silnie i stanowczo.
Była już, szczęśliwie, ułagodzona w dostatecznym stopniu, by nie odbierać złośliwości ze zbyt pochopnym zniecierpliwieniem, choć nie potrafiła też kornie się do nich uśmiechnąć – godziły wprawdzie w nerw, który ustawicznie sprawiał jej boleść, a którego nie umiała umartwić tak, jak zwykła to czynić w podobnych przypadkach, teraz dodatkowo podrażniony świadomością pęt drapiących nadgarstki jej swobody. Nie chciała zresztą płoszyć tej ciepłej życzliwości, jaka zagościła na seraficznym licu niksy, zbyt łakoma na jej uśmierzającą słodycz; zamiast oponować, przyznawała więc jej racje do triumfu w tej potyczce, tym przynajmniej razem. Na jej podbite rozbawieniem pytanie uśmiechnęła się wreszcie delikatnie, choć z mniejszą od niej wesołością, mając jednak nadzieję przytłumić nim wydźwięk swojej odpowiedzi – weredycznej, pomimo że wygodniej i poręczniej byłoby jej mijać się z prawdą.
– Nie dla zadośćuczynienia, ale dla mojej spokojności – przyznała, wyglądając przezornie wszelkich oznak zadrażnienia. – Obawiam się, że nadwyrężono moją zdolność ufania w zaledwie słowne obietnice dochowania tajemnicy. Czułabym się pewniej, mając świadomość, że wszelkie ryzyko jest sprawiedliwie obosieczne, dlatego nie obawiaj się być w nim swobodną; wprawdzie im mniej się będziesz powściągać, tym lepiej. Ja zaś w zamian zobowiązuję się sumiennie zastosować do wszelkiej instrukcji stawianych mi oczekiwań – zakończyła subtelnie figlarnym tonem, licząc wszak zupełnie poważnie, że okazywany brak zaufania będzie mogła jej sowicie, w odpowiednim czasie i za przyzwoleniem, wynagrodzić.
Bezimienny
Re: 01.10.2000 – Galeria im. Joachima Ingebretsona – S. Vänskä & M. Järvelä Pią 24 Lis - 11:19
Rovaniemi jawiło jej się niby płytka szklanka mleka – mdłej, gęstej substancji, która wyjaławiała z życia wszelkie elementy burzliwości, pochłaniając intensywność jaskrawych kolorytów. Drewniane domostwo, które, zaabsorbowane bielą rozległych warstw krajobrazu, tonęło, niby łódka pośród wzburzonych fal morskiego huraganu, w oczach pozostałych klanów, nieustannie, z uporem spychane na skraj uwagi, daleko za wąską linię horyzontu, gdzie, jak niegdyś wierzono, przepadały statki, stanowiło kwintesencję nudy, trywializmu i małych ambicji. Z równą pasją, z jaką Mirjam oplatała się zatem w cienkie woalki swobody, na które przyzwalała jej rodzinna miejscowość, nienawidziła szarpiącej nią prozaiczności, pogardzała ojcem – mężczyzną wyjątkowo słabej woli, zdominowanym przez swoją wrażliwość oraz przez studentów, dla których wykładał, nauczając przedmiotu równie nieciekawego, co algebra i nie znosiła matki, postrzegając ją jako kobietę wiecznie skrępowaną, bierną i zarazem rozpaczliwie uległą męskim wpływom, drżącą pod każdym powiewem emocji, przed których realizacją wstrzymywał ją zawsze jakiś wzgląd na obyczaje. Przysiadając na obszytej lśniącym welurem sofie, spoglądała na rodziców i wzdychała cicho, uśmiechając się z nadobną, słodką życzliwością, jej myśli przecinała jednak nieustanna szabla pytania – jak można żyć w ten sposób i nie zwariować?
Mimo to wracała – z uporem próbowała odnaleźć się wśród płaskiej scenerii fińskiego krajobrazu, uczuć i namiętności, których tak brakowało jej w dzieciństwie, które wydzierała z płótna życia głośnym krzykiem, uderzeniami butów o skrzypiącą podłogę pokoju, zbrodnią popełnioną z premedytacją na rodzinnych grządkach. Zatrzymywała wzrok na nowych pędach róż, ich ostrych kolcach błyszczących blado w jasnym świetle dnia, zza pokrytego patyną kurzu okna na pierwszym piętrze przyglądała się bratu, jego ospałym, powolnym ruchom, nużącej, starczej monotonii z jaką spełniał swoje obowiązki, wiernie podporządkowane etosowi pracy wyrytemu na mojżeszowych tablicach. Wspomnienia, jak zęby wyrwane z dziąseł dzieciństwa, przeplatały się w jej głowie warkoczem wyobrażeń, czczych fantazji, iluzji nakazujących zawsze wyolbrzymiać piękno tego miejsca, które akurat w danej chwili zdawało się być najbardziej odległe, ukryte, nieosiągalne. Klepsydra jej uwagi przesypywała się wartkim piaskiem przez kolejne fragmenty umysłu, pragnienie rozrywki ledwie chwilowo przyozdabiało zatem jej lico skrupulatnie wystruganą maską teatralnej czułości, dłoni wodzących, jak gdyby w tęsknocie, po gładkiej fakturze ustawionych nad kominkiem fotografii, wzroku w odpowiednim momencie odwracanego ku oknom, by ukryć wymuszone krople łez, nabrzmiałe reminiscencją przeszłości. Z radością wskakiwała z powrotem w stare buty, roześmiana wiarygodnością własnego aktu, podobnie jak wszystko, co uwierało ją jednak drzazgą frustracji i immobilizmu, tak również pobyt w Rovaniemi prędko utkał w jej sercu lepką pajęczynę nudy.
Rozchyliła karmazynowe wargi w obliczu pochlebnych słów Sohvi, przenosząc błękit spojrzenia – jego jasną, zaskakująco spokojną, oceaniczną taflę – bezpośrednio na lico przyjaciółki. Z przyjemnością spijała jej ciepłe słowa, chłonęła uwagę, jaką jej poświęcano, mimo to w obliczu słodkich, lecz u genezy czczych przecież wyznań odczuwała nienasycenie, rozciągającą się nić niecierpliwości, jaka podżegała umysł do wielkich afektów, pragnienia, by rzucić się w wir młodzieńczej impulsywności, na którego falach, jak na drewnianej tratwie, skłonna była dopłynąć do niepoznanych lądów.
– Schlebiają mi twoje słowa. – odparła nareszcie, pozwalając by otoczenie galerii rozlało się u zwężenia jej oczu, by ostrość spojrzenia zatrzymała się na starszej kobiecie, objęła ją, jak okrąg obiektywu, w pierwszy plan świadomości. – Ale chciałabym wiedzieć, że mogę odnaleźć w nich więcej, niż tylko element dzisiejszej rozmowy. Jeszcze nie wiem, co będzie z nami, chciałabym myśleć, że jesteśmy w stanie sobie zaufać, poddając się tym uczuciom, które siłą swego absurdu całkowicie wyrzekają się rozumu. – słowa te, niezawoalowane w subtelność domysłu, wypowiedziane z cicha, lecz w pełną świadomością wystosowanej propozycji, zdawały się rozpisać w lineaturze jej fizjonomii, zalśnić ulotnym blaskiem na dnie modrych tęczówek, przemknąć pomiędzy nimi, jak owad o błyszczącym pancerzu – w kadrze uwagi roziskrzony jak diament, lecz w rzeczywistości świata fertyczny, gracki, nieuchwytny.
Parsknęła cicho wobec odpowiedzi na własną propozycję, zadowolona z rezultatu, pławiąca się w świetle tego triumfu, pojednania, jakie splotło ich teraz luźnym ściegiem upragnionego spokoju, wątłą zapowiedzią uczuciowej konsolacji.
– Nie pragnęłabym nic innego, jak nadbudować uszczerbek twojej ufności. – odpowiedziała, sięgając po ton teatralnej uprzejmości, zaraz odwzajemniając jednak figlarność posłanego jej uśmiechu. – Mam zatem nadzieję, że następne spotkanie pozwoli nam na większą otwartość. – zaczęła, cicho wypuszczając powietrze przez lekko uchylone usta, robiąc powolny krok w prawo, by raz jeszcze zawiesić kotwicę wzroku na płótnie Ingebretsona – tak zachwycającym, a jednak wystarczająco kontrowersyjnym, by na języku mimowolnie pojawiła się kropla goryczy, ukryta pod płachtą refleksji awersja bądź zniechęcenie, przy jednoczesnym podziwie dla artystycznego kunsztu, mistycznego piękna, jakie zdołał unieśmiertelnić za pomocą pędzla. – Z dala od spojrzeń, których nawet opus magnum tutejszej galerii nie jest w stanie pochwycić w szpony pełni koncentracji. – dodała zaraz nieco kąśliwie, przekrzywiając głowę, jak gdyby próbowała przemyśleć te słowa, wyssać je w ustach jak cukierek. – To obietnica. – niejednoznaczna intonacja nie pozwoliła stwierdzić czy zdanie to było stwierdzeniem, czy może pytaniem, Mirjam nie pozostawiła jednak wiele czasu na domysły – milczała ledwie przez chwilę, potem zaśmiała się przeciągle, ale już podając rękę na pożegnanie, by zaraz zniknąć w barwnym tle rozwieszonych na ścianach obrazów.
Sohvi i Bezimienny z tematu
Mimo to wracała – z uporem próbowała odnaleźć się wśród płaskiej scenerii fińskiego krajobrazu, uczuć i namiętności, których tak brakowało jej w dzieciństwie, które wydzierała z płótna życia głośnym krzykiem, uderzeniami butów o skrzypiącą podłogę pokoju, zbrodnią popełnioną z premedytacją na rodzinnych grządkach. Zatrzymywała wzrok na nowych pędach róż, ich ostrych kolcach błyszczących blado w jasnym świetle dnia, zza pokrytego patyną kurzu okna na pierwszym piętrze przyglądała się bratu, jego ospałym, powolnym ruchom, nużącej, starczej monotonii z jaką spełniał swoje obowiązki, wiernie podporządkowane etosowi pracy wyrytemu na mojżeszowych tablicach. Wspomnienia, jak zęby wyrwane z dziąseł dzieciństwa, przeplatały się w jej głowie warkoczem wyobrażeń, czczych fantazji, iluzji nakazujących zawsze wyolbrzymiać piękno tego miejsca, które akurat w danej chwili zdawało się być najbardziej odległe, ukryte, nieosiągalne. Klepsydra jej uwagi przesypywała się wartkim piaskiem przez kolejne fragmenty umysłu, pragnienie rozrywki ledwie chwilowo przyozdabiało zatem jej lico skrupulatnie wystruganą maską teatralnej czułości, dłoni wodzących, jak gdyby w tęsknocie, po gładkiej fakturze ustawionych nad kominkiem fotografii, wzroku w odpowiednim momencie odwracanego ku oknom, by ukryć wymuszone krople łez, nabrzmiałe reminiscencją przeszłości. Z radością wskakiwała z powrotem w stare buty, roześmiana wiarygodnością własnego aktu, podobnie jak wszystko, co uwierało ją jednak drzazgą frustracji i immobilizmu, tak również pobyt w Rovaniemi prędko utkał w jej sercu lepką pajęczynę nudy.
Rozchyliła karmazynowe wargi w obliczu pochlebnych słów Sohvi, przenosząc błękit spojrzenia – jego jasną, zaskakująco spokojną, oceaniczną taflę – bezpośrednio na lico przyjaciółki. Z przyjemnością spijała jej ciepłe słowa, chłonęła uwagę, jaką jej poświęcano, mimo to w obliczu słodkich, lecz u genezy czczych przecież wyznań odczuwała nienasycenie, rozciągającą się nić niecierpliwości, jaka podżegała umysł do wielkich afektów, pragnienia, by rzucić się w wir młodzieńczej impulsywności, na którego falach, jak na drewnianej tratwie, skłonna była dopłynąć do niepoznanych lądów.
– Schlebiają mi twoje słowa. – odparła nareszcie, pozwalając by otoczenie galerii rozlało się u zwężenia jej oczu, by ostrość spojrzenia zatrzymała się na starszej kobiecie, objęła ją, jak okrąg obiektywu, w pierwszy plan świadomości. – Ale chciałabym wiedzieć, że mogę odnaleźć w nich więcej, niż tylko element dzisiejszej rozmowy. Jeszcze nie wiem, co będzie z nami, chciałabym myśleć, że jesteśmy w stanie sobie zaufać, poddając się tym uczuciom, które siłą swego absurdu całkowicie wyrzekają się rozumu. – słowa te, niezawoalowane w subtelność domysłu, wypowiedziane z cicha, lecz w pełną świadomością wystosowanej propozycji, zdawały się rozpisać w lineaturze jej fizjonomii, zalśnić ulotnym blaskiem na dnie modrych tęczówek, przemknąć pomiędzy nimi, jak owad o błyszczącym pancerzu – w kadrze uwagi roziskrzony jak diament, lecz w rzeczywistości świata fertyczny, gracki, nieuchwytny.
Parsknęła cicho wobec odpowiedzi na własną propozycję, zadowolona z rezultatu, pławiąca się w świetle tego triumfu, pojednania, jakie splotło ich teraz luźnym ściegiem upragnionego spokoju, wątłą zapowiedzią uczuciowej konsolacji.
– Nie pragnęłabym nic innego, jak nadbudować uszczerbek twojej ufności. – odpowiedziała, sięgając po ton teatralnej uprzejmości, zaraz odwzajemniając jednak figlarność posłanego jej uśmiechu. – Mam zatem nadzieję, że następne spotkanie pozwoli nam na większą otwartość. – zaczęła, cicho wypuszczając powietrze przez lekko uchylone usta, robiąc powolny krok w prawo, by raz jeszcze zawiesić kotwicę wzroku na płótnie Ingebretsona – tak zachwycającym, a jednak wystarczająco kontrowersyjnym, by na języku mimowolnie pojawiła się kropla goryczy, ukryta pod płachtą refleksji awersja bądź zniechęcenie, przy jednoczesnym podziwie dla artystycznego kunsztu, mistycznego piękna, jakie zdołał unieśmiertelnić za pomocą pędzla. – Z dala od spojrzeń, których nawet opus magnum tutejszej galerii nie jest w stanie pochwycić w szpony pełni koncentracji. – dodała zaraz nieco kąśliwie, przekrzywiając głowę, jak gdyby próbowała przemyśleć te słowa, wyssać je w ustach jak cukierek. – To obietnica. – niejednoznaczna intonacja nie pozwoliła stwierdzić czy zdanie to było stwierdzeniem, czy może pytaniem, Mirjam nie pozostawiła jednak wiele czasu na domysły – milczała ledwie przez chwilę, potem zaśmiała się przeciągle, ale już podając rękę na pożegnanie, by zaraz zniknąć w barwnym tle rozwieszonych na ścianach obrazów.
Sohvi i Bezimienny z tematu