:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard
2 posters
Zacharias Damgaard
Re: 04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard Czw 1 Gru - 1:11
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
04.02.2001
Rodzina jest najważniejsza – Mama powtarzała ten truizm jeszcze za życia tak często, że wrósł w moją hierarchię wartości, choć nie zawsze potrafiłem wygospodarować odpowiednią ilość czasu na pielęgnowanie relacji. Prawdę mówiąc, po jej śmierci, dzieło, o które tak zabiegała, a mianowicie gromadzenia nas wszystkich bardzo blisko siebie, powoli podupadało. I nie sposób znaleźć winnych, bowiem każde z nas wykazywało się podobną ilością opieszałości. Nie tylko ja uciekałem w świat nauki, Chaaya pochłonięta rozwojem salonu jubilerskiego, a ojciec kolejnymi sympozjami, nieszczególnie trzymali w ryzach obietnice złożone Mamie. Mam wrażenie, że do tej pory babcia spogląda na nas z pewnym wyrzutem, bowiem sama nie ma na tyle siły, by zagonić nas do właściwej pracy nad zacieśnieniem rodzinnych zażyłości. Może jednak się mylę… może moja siostra próbowała i miała naprawdę szczere intencje, tylko my pozostawaliśmy głusi? Teraz już nie potrafię dojść do prawdy. Jest mi tylko bardzo źle, że nie potrafiłem sam wywiązać się z przyrzeczeń składanych Rashmi. Opamiętanie przychodzi jednak wraz z pojawieniem się Samuela – czasami mam wrażenie, że do takiego zbiegu okoliczności mogły doprowadzić zmyślne modły uskuteczniane jeszcze za życia przez naszą rodzicielkę. To absurdalne, że nawet teraz boję się własnej odpowiedzialności.
Wypełniam jednak sumiennie uzgodnienia czynione pomiędzy mną i Chaayą. Widujemy się dość często i pomaga mi ile może w wychowywaniu dziecka. Wprawdzie rozumiem, że ma własne życie i obowiązki, ale robi naprawdę dużo. Nie potrafię więc być dla niej ciągłym kłopotem.
Mieliśmy ten dzień spędzić razem; postarałem się o punktualność, choć nic nie chciało ze mną współpracować: począwszy od przypalonych śniadaniowych naleśników, poprzez dziurawe skarpetki Sama, po niedostatek w szafce z czystą bielizną. W łazience zaś piętrzyła się wciąż sterta prania, na którą patrzyłem z niedowierzaniem. Nie o wszystkim potrafię wciąż pamiętać, o części przypomina mi rezolutny dzieciak, kolejną partię ma w głowie Chaaya, a i tak zawsze coś potrafi się posypać. Biegałem więc przez cały poranek z pozorem opanowania na twarzy, a mój syn patrzył na wszystko z anielską cierpliwością, co jakiś czas pomrukując tylko z dezaprobatą nad ciemnym okręgiem przypalonego, waniliowego ciasta upatrzonego konfiturą i borówkami. Resztką przytomności zreflektowałem się jednak i zabrałem mu talerz, by nie dostał rozstroju żołądka i wcisnąłem zapakowany w zmyślny pojemniczek mus owocowy. Całkiem niewiele, ale lepsze to, niż czekać na obiad z pustym żołądkiem. Sam pochwyciłem w locie kilka łyków gorzkiej kawy, by pognać do łazienki po to tylko, aby przekonać się, że i o proszku do prania mogę zapomnieć (jestem leniwy, nie lubię używać tych wszystkich zaklęć czyszczących, dlatego wolę niezawodny automat babci).
Chaos jednak wcale nie zmniejszał się w żaden sposób, dlatego opuszczałem naszą część bliźniaka w takim popłochu, jakbym miał pożegnać się na peronie z pociągiem. Kiedy wreszcie stoimy przed drzwiami do domu Chaayi, coś mi się nie podoba. Naciskam klamkę, bo zwykle używam dzwonka tylko ostrzegawczo, by następnie wejść do środka bez specjalnego zaproszenia. Niestety, drzwi ani drgną. Dzwonię i czekam. Zero reakcji, więc szperam w kieszeni za kluczem zapasowym z myślą, że coś może się stało. Wchodzimy do środka, kiedy drewniane skrzydło uchyla się z cichym jękiem.
— Chaaya? — Odpowiada mi cisza. Zastanawiam się, czy nie poszła po coś do sklepu. Zdejmujemy kurtki i idziemy prosto do kuchni. Nie powiedziała nic o ewentualnym spóźnieniu. Wzruszam tylko ramionami i każę chłopcu usiąść na jednym z krzeseł, po czym wyciągam szklanki i nalewam nam po solidnej porcji soku malinowego.
— Wygląda na to, że musimy poczekać na ciocię — komunikuję i zaczynam myszkować w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Sam patrzy z zaciekawieniem, bo wyraźnie skąpe śniadanie na niewiele się zdało.
— Popatrz w tej trzeciej. Widziałem kiedyś, jak ciocia chowała tam skórki pomarańczowe w czekoladzie, dobre. Raz jej podkra… znaczy poczęstowała mnie — nieomal wyrzuca z siebie prawdę o niekoniecznie mile widzianym zachowaniu. Łypię na niego podejrzliwie, ale otwieram wskazany mebel i moim oczom ukazuje się eleganckie pudełko z łakociami.
— Cwany jesteś, ale wiesz, że tak nie wolno, hmm? — pytam, bo czuję się w obowiązku, aby go upomnieć. Potakuje, choć chyba wcale nie jest speszony, bo wyciąga ręce po zdobycz. — Ej, ej… poczekaj, poczekaj. Co powiedziałem? — dopytuję.
— No, że nie wolno bez pytania brać rzeczy — mamrocze. Kiwam głową, już bardziej spokojny, ale brakuje mi czegoś jeszcze. Nie zdążam jednak mu tego powiedzieć, bo rozlega się zgrzyt klucza w zamku i słyszę znajome kroki. Chyba wróciła. Czekamy więc, racząc się aksamitną czekoladą i cierpką pomarańczą.
Chaaya Damgaard
Re: 04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard Nie 4 Gru - 17:50
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Skrajnie zmęczona nie spanikowała na widok budzącego litość lustrzanego odbicia. Bawełniany sweter wyglądał na przejechany przez sanie, spodnie być może zostały stratowane racicami reniferów, ale to nie ubrania były przyczyną kiepskiego nastroju - odpowiedzialność poniosła twarz ściągnięta sennością. Skóra tuż pod oczami przypominała czarne worki i rozpaczliwie błagała o godziny odpoczynku na miękkim materacu łóżka, czemu przytaknęła bez zająknięcia, marząc o rzucenia się w objęcia aksamitnego koca i poduch wypełnionych pierzem. Samo wyobrażenie sypialni, zwłaszcza miejsca związanego bezpośrednio ze snem, mocno rozluźniło mięśnie nóg i próbowało wytyczyć jedyną słuszną ścieżkę wprost z przedpokoju. Dopiero po wrzuceniu kluczy do koszyczka stojącego na komodzie wyczuła pewien zgrzyt w stałej materii przestrzeni, wychwyciła znajomą nutę perfum, która nie pasowała do ogólnego obrazu jej domu. Zaintrygowana, jednocześnie marszcząc czoło w wyrazie niepewności, stawiała cichutkie kroki i zaglądała kolejno do wszystkich pomieszczeń znajdujących się na parterze. Widok brata zajadającego pomarańczowe skórki w czekoladzie razem z Samuelem był zbyt trudny do przyswojenia w przysługującym mu czasie, zwłaszcza w stanie określanym fachowo jako dryfowanie pomiędzy wyobraźnią a rzeczywistością, gdzie wymuszenie przyśpieszonego procesu rozumienia oznaczało doświadczenie bolesnego zgrzytu. Prawda zwaliła ją z nóg niemal tak mocno jak szczery, pełny dziecięcego uwielbienia uśmiech bratanka, który próbował ześlizgnąć się z krzesła, a kiedy dopiął swego, została obdarowana mocnym uściskiem. Głaszcząc malca po jedwabistych włosach strzelała spojrzeniem wszędzie, byle nie na drugą i ostatnią dorosłą osobę w tym pokoju, będącą świadomą powodów jej kiepskiego wyglądu.
— Przepraszam was za drobne spóźnienie. Widzę, że znaleźliście odpowiednie zajęcie na zabicie czasu — odchrząknęła, zawstydzona koniecznością odegrania pewnego rodzaju przedstawienia. Teoretycznie była dorosła i nie musiała nikomu tłumaczyć się z podejmowanych wyborów, praktycznie rzadko odzwierciedlało to faktyczny stan rzeczy, zwłaszcza podczas konfrontacji z bratem. Delikatnie zsunęła senność na drugi plan, skupiona na obserwacji wyrazu jego twarzy, aby w razie potrzeby szybko wychwycić dziejące się na niej zmiany. Usadziła Sama z powrotem na krzesło i podsunęła pudełeczko pełne słodyczy, celowo pomijając cisnące się na usta pytanie odnośnie ciągu przyczynowego, jaki niewątpliwie stał za myszkowaniem po szufladach. — Wypiję kawę i będziemy mogli wychodzić. Chyba, że wcześniej chcecie coś zjeść? Może naleśniki? — zerknęła sugestywnie na bratanka, ciekawa, czy zjadł porządnie śniadanie i jak bardzo głodny jest o tej porze. Planowała poczęstować gorącym napojem również Zacha, dlatego po chwili na blacie pojawił się również drugi kubek. Przez zawirowania związane z wypadkiem, jaki miał miejsce podczas wczorajszego wyjścia, kompletnie zapomniała o planowanej od blisko tygodnia wycieczce, jeśli mogła tak nazwać ich plany. Nie sądziła, że będzie musiała wyjaśniać swoje spóźnienie ani fakt, że spędziła noc z dala od łóżka, choć wciąż zależało to od umiejętności dedukcji brata, lecz doświadczenie poprzednich lat nakazywało od teraz ostrożne formułowanie wypowiedzi. Nie raz bywała spotykana w bardziej jednoznacznych okolicznościach i jeszcze się nie zdarzyło, żeby potraktował je z przymrużeniem oka. Zamiast podpuszczać go do zadawania pytań, zajęła się przygotowanie kawy, co znacząco ułatwiła znajomość jego upodobań do sposobu przyrządzania ich rodzinnego skarbu. Mocno aromatyczne ziarenka wylądowały w przeznaczonych temu naczyniach, obiecując czasowe odsunięcie problemów związanych z nadmierną sennością. Postawiona w gotowości przez niesprzyjające warunki niemal o niej zapomniała, lecz wciąż odbijała się echem po zwolnionej percepcji otoczenia.
— Przepraszam was za drobne spóźnienie. Widzę, że znaleźliście odpowiednie zajęcie na zabicie czasu — odchrząknęła, zawstydzona koniecznością odegrania pewnego rodzaju przedstawienia. Teoretycznie była dorosła i nie musiała nikomu tłumaczyć się z podejmowanych wyborów, praktycznie rzadko odzwierciedlało to faktyczny stan rzeczy, zwłaszcza podczas konfrontacji z bratem. Delikatnie zsunęła senność na drugi plan, skupiona na obserwacji wyrazu jego twarzy, aby w razie potrzeby szybko wychwycić dziejące się na niej zmiany. Usadziła Sama z powrotem na krzesło i podsunęła pudełeczko pełne słodyczy, celowo pomijając cisnące się na usta pytanie odnośnie ciągu przyczynowego, jaki niewątpliwie stał za myszkowaniem po szufladach. — Wypiję kawę i będziemy mogli wychodzić. Chyba, że wcześniej chcecie coś zjeść? Może naleśniki? — zerknęła sugestywnie na bratanka, ciekawa, czy zjadł porządnie śniadanie i jak bardzo głodny jest o tej porze. Planowała poczęstować gorącym napojem również Zacha, dlatego po chwili na blacie pojawił się również drugi kubek. Przez zawirowania związane z wypadkiem, jaki miał miejsce podczas wczorajszego wyjścia, kompletnie zapomniała o planowanej od blisko tygodnia wycieczce, jeśli mogła tak nazwać ich plany. Nie sądziła, że będzie musiała wyjaśniać swoje spóźnienie ani fakt, że spędziła noc z dala od łóżka, choć wciąż zależało to od umiejętności dedukcji brata, lecz doświadczenie poprzednich lat nakazywało od teraz ostrożne formułowanie wypowiedzi. Nie raz bywała spotykana w bardziej jednoznacznych okolicznościach i jeszcze się nie zdarzyło, żeby potraktował je z przymrużeniem oka. Zamiast podpuszczać go do zadawania pytań, zajęła się przygotowanie kawy, co znacząco ułatwiła znajomość jego upodobań do sposobu przyrządzania ich rodzinnego skarbu. Mocno aromatyczne ziarenka wylądowały w przeznaczonych temu naczyniach, obiecując czasowe odsunięcie problemów związanych z nadmierną sennością. Postawiona w gotowości przez niesprzyjające warunki niemal o niej zapomniała, lecz wciąż odbijała się echem po zwolnionej percepcji otoczenia.
Zacharias Damgaard
Re: 04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard Wto 6 Gru - 22:06
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Początkowo nie snuję żadnych podejrzeń, bo i nie mam ku temu podstaw. Mogła wyjść do sklepu, salonu jubilerskiego, czy gdziekolwiek indziej w celu załatwienia kilku spraw przed wspólnym obiadem. Każdemu zdarza się zapominać, choć Chaaya jest niezwykle sumienna. Nie zamierzam jej jednak za to strofować. W mało spraw mieszamy się na tyle, by ciągnąć drugą stronę za język. Dość wcześnie nauczyliśmy się, że to nie ma większego sensu, bo wrodzona przekora i tak nie pozwoli na uzyskanie odpowiedzi. Zastanawia mnie jednak przez chwilę ten drobny szczególik, a mianowicie, że gdy wieczorem zerkałem przez okno w salonie, nie dostrzegłem ciepłej łuny sączącej się z jej części budynku. Nie chcę jednak wyciągać pochopnych wniosków – mogła przecież zajmować się czymś odbiegającym od zwykłej rutyny dnia. Naprawdę, mam za dużo własnych zmartwień, aby bawić się w szpiega. Dopiero dodatkowe poszlaki zdobyte zupełnie mimochodem oraz stwierdzenie, że sprawa warta jest starań, skłoniłyby mnie do drążenia tematu. Na tamtą chwilę jednak nie miałem takich zamiarów.
Idzie w stronę kuchni, czekamy więc spokojnie, sięgając raz po raz do pudełeczka z pomarańczą; ta budzi we mnie zahibernowane uczucie głodu, które jak na komendę skręca żołądek. To zły znak, rzadko doprowadzam się do podobnego stanu, choć mało we mnie systematyczności nawet w dbaniu o posiłki. Fizjologia bywa jednak okropnie uciążliwa, dlatego wsuwam pomiędzy wargi kilka skórek, przegryzam je nerwowo, szybko przełykam i nie czuję prawie smaku. Traktuję to raczej jako przykry obowiązek, bo nie mam czasu rozwodzić się nad walorami czekolady. Sam jest w tym wszystkim o wiele bardziej elegancki, skupia się nad każdym kęsem, wyraźnie odczuwa przyjemność z możliwości pochłaniania łakoci bez konieczności mierzenia się z moim sprzeciwem. Milczę ze wstydem, przypominając sobie fatalne śniadanie. Niestety, kucharz ze mnie żaden, ale muszę chyba nieco popracować nad warsztatem, jeśli nie chcę wykończyć dziecka kolejną porcją spalenizny. Może następnym razem będzie lepiej. Póki co, może jeść czekoladę do woli. Mało to wychowawcze i obawiam się, że da mi popalić, kiedy cukier wniknie w jego krwiobieg. Coś za coś.
Sam wychyla się na krześle, kiedy Chaaya jest na progu kuchni. Jeszcze zupełnie nie oderwał się od jedzenia, ale już niecierpliwie macha nogami, by wreszcie zeskoczyć z krzesła i pobiec w kierunku mojej siostry. Ja mam czas, aby przyjrzeć się jej sylwetce. Automatycznie wychwytuję coraz więcej znaków wskazujących na to, że przedwcześnie zaufałem przypadkowości jej spóźnienia. Mrużę oczy, które strzelają iskrami nawet spod rzęs. Bogowie, jak ona wygląda? Biorąc pod uwagę dbałość z jaką traktuje swoją osobę, zupełnie wygięte ubrania i niemrawa mina wskazują na to, że prawdopodobnie doświadczyła czegoś więcej, niż ciężkiego poranka. Znów przypominam sobie o braku jasnej łuny w jej oknach. Nie była na noc w domu? Dopiero wróciła, choć strój wydaje się całkiem zwyczajny. Może to jednak pozory? Znając siebie i ogólnie naszą rodzinę wiem, że potrafimy mistrzowsko otaczać się iluzją.
Siostrzyczko, naprawdę?
Zaczynam odczuwać łaskotanie na podniebieniu, a kąciki ust wyginają mi się w uśmiechu niekoniecznie subtelnym.
— Chaaya, cześć, Słońce — głos mam wyjątkowo rozweselony, lekki, niezwykle przymilny. Sam klei się do niej i chyba nieszczególnie zwraca uwagę, że ciocia nie wygląda na taką, której towarzyszy nadmiar energii.
— Nooo… bo byliśmy głodni. Gdzie byłaś? — Sam zadaje pytanie za mnie. Coraz mocniej zaczynam wierzyć w to, że nieintencjonalnie staje się moją kalką. Powinienem czuć niepokój, ale w tej chwili jest mi to na rękę. Odrywa się od Chaayi i usadowiony na krześle, wpatruje się w nią wyczekująco. Robię dokładnie to samo.
— Ciężka noc? — zagryzam dolną wargę, żeby powstrzymać złośliwy rechot. Jestem okropny. Zupełnie nie przejmuję się tym, że Sam właśnie wsypał mnie i moją nieudolność w przygotowywaniu posiłków.
— Ale nie będą przypalone? Te naleśniki? Bo tata… — Cóż, jednak mam jakieś granice, dlatego przysuwam się do chłopca i bez ostrzeżenia zatykam mu buzię kolejną skórką. Wiem, że zrobił to w odwecie za moralizowanie.
— Już, cicho. — Klepię go jeszcze po głowie, mierzwiąc ciemne kosmyki. — Chętnie zjemy, ale jesteś pewna… jesteś pewna, że dasz radę? — dopytuję wielce przejęty, obserwując jak przygotowuje kawę. — Wyglądasz na zmęczoną… — By podkreślić, o co mi chodzi, celuję palcem w kierunku jej twarzy i wyraźnych smug pod oczami.
Idzie w stronę kuchni, czekamy więc spokojnie, sięgając raz po raz do pudełeczka z pomarańczą; ta budzi we mnie zahibernowane uczucie głodu, które jak na komendę skręca żołądek. To zły znak, rzadko doprowadzam się do podobnego stanu, choć mało we mnie systematyczności nawet w dbaniu o posiłki. Fizjologia bywa jednak okropnie uciążliwa, dlatego wsuwam pomiędzy wargi kilka skórek, przegryzam je nerwowo, szybko przełykam i nie czuję prawie smaku. Traktuję to raczej jako przykry obowiązek, bo nie mam czasu rozwodzić się nad walorami czekolady. Sam jest w tym wszystkim o wiele bardziej elegancki, skupia się nad każdym kęsem, wyraźnie odczuwa przyjemność z możliwości pochłaniania łakoci bez konieczności mierzenia się z moim sprzeciwem. Milczę ze wstydem, przypominając sobie fatalne śniadanie. Niestety, kucharz ze mnie żaden, ale muszę chyba nieco popracować nad warsztatem, jeśli nie chcę wykończyć dziecka kolejną porcją spalenizny. Może następnym razem będzie lepiej. Póki co, może jeść czekoladę do woli. Mało to wychowawcze i obawiam się, że da mi popalić, kiedy cukier wniknie w jego krwiobieg. Coś za coś.
Sam wychyla się na krześle, kiedy Chaaya jest na progu kuchni. Jeszcze zupełnie nie oderwał się od jedzenia, ale już niecierpliwie macha nogami, by wreszcie zeskoczyć z krzesła i pobiec w kierunku mojej siostry. Ja mam czas, aby przyjrzeć się jej sylwetce. Automatycznie wychwytuję coraz więcej znaków wskazujących na to, że przedwcześnie zaufałem przypadkowości jej spóźnienia. Mrużę oczy, które strzelają iskrami nawet spod rzęs. Bogowie, jak ona wygląda? Biorąc pod uwagę dbałość z jaką traktuje swoją osobę, zupełnie wygięte ubrania i niemrawa mina wskazują na to, że prawdopodobnie doświadczyła czegoś więcej, niż ciężkiego poranka. Znów przypominam sobie o braku jasnej łuny w jej oknach. Nie była na noc w domu? Dopiero wróciła, choć strój wydaje się całkiem zwyczajny. Może to jednak pozory? Znając siebie i ogólnie naszą rodzinę wiem, że potrafimy mistrzowsko otaczać się iluzją.
Siostrzyczko, naprawdę?
Zaczynam odczuwać łaskotanie na podniebieniu, a kąciki ust wyginają mi się w uśmiechu niekoniecznie subtelnym.
— Chaaya, cześć, Słońce — głos mam wyjątkowo rozweselony, lekki, niezwykle przymilny. Sam klei się do niej i chyba nieszczególnie zwraca uwagę, że ciocia nie wygląda na taką, której towarzyszy nadmiar energii.
— Nooo… bo byliśmy głodni. Gdzie byłaś? — Sam zadaje pytanie za mnie. Coraz mocniej zaczynam wierzyć w to, że nieintencjonalnie staje się moją kalką. Powinienem czuć niepokój, ale w tej chwili jest mi to na rękę. Odrywa się od Chaayi i usadowiony na krześle, wpatruje się w nią wyczekująco. Robię dokładnie to samo.
— Ciężka noc? — zagryzam dolną wargę, żeby powstrzymać złośliwy rechot. Jestem okropny. Zupełnie nie przejmuję się tym, że Sam właśnie wsypał mnie i moją nieudolność w przygotowywaniu posiłków.
— Ale nie będą przypalone? Te naleśniki? Bo tata… — Cóż, jednak mam jakieś granice, dlatego przysuwam się do chłopca i bez ostrzeżenia zatykam mu buzię kolejną skórką. Wiem, że zrobił to w odwecie za moralizowanie.
— Już, cicho. — Klepię go jeszcze po głowie, mierzwiąc ciemne kosmyki. — Chętnie zjemy, ale jesteś pewna… jesteś pewna, że dasz radę? — dopytuję wielce przejęty, obserwując jak przygotowuje kawę. — Wyglądasz na zmęczoną… — By podkreślić, o co mi chodzi, celuję palcem w kierunku jej twarzy i wyraźnych smug pod oczami.
Chaaya Damgaard
Re: 04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard Czw 8 Gru - 21:29
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Ostatnie akordy adrenaliny opuściły organizm w ogromnym pośpiechu. Rozpuszczona ciepłem domowych pieleszy umknęła chyżo i ani myślała wrócić, żeby uratować ją od kusząco aksamitnych ramion snu, zabierając ze sobą pokłady cierpliwości wobec zachowania brata. Wydał ostateczny wyrok jeszcze na długo przed zabraniem głosu. Pozbawiona możliwości apelacji, bezbronna w obliczu opadającego ostrza gilotyny, mogła zagryźć zęby i przejść przez chaos niedopowiedzeń ze znamienną dla siebie godnością. Zaledwie jedno niezwykle krótkie, pobieżne spojrzenie wystarczyło mu do postawienia pochopnej tezy, dotkliwie krzywdzącej w konfrontacji z prawdą. Znała go wystarczająco dobrze, by oczyma wyobraźni ujrzeć proces dopasowywania elementów układanki składającej się z pogniecionych ubrań, ust wygiętych w niemrawym grymasie, otumanionego spojrzenia oraz ogólnej dekoncentracji. Gdyby tylko wiedział o każdym z porannych powrotów w przeciągu lat spędzonych obok siebie jako dorośli, zapewne miałby mniej skrupułów i ośmieliłby wyrazić swoje obawy na głos, choć może obecność Samuela odciągnęłaby go od użycia bezpośredniego tonu. Chłopiec jako jedyny w tym pomieszczeniu zwrócił uwagę na sam fakt jej istnienia, wynurzenia oddechu zza płachty zastałego milczenia z radością, jakiej na próżno szukała na licu Zacha, nieco zasmucona tym spostrzeżeniem. Entuzjazm bijący z drobnego ciała bratanka nie ukorzył wzrostu irytacji, ponieważ przebieg następnego kwadransa był uzależniony chęciami brata do przysporzenia niesłusznych, nie mających niczego wspólnego z prawdą złośliwości. Tembr jego głosu potwierdził wysnute przypuszczenia, niemniej zostawiła tą refleksję dla siebie, zbyt zmęczona na wywrócenia oczami i próbę naprostowania bzdurnych domysłów.
Tumult pytań następujących tuż po sobie był trudny do wytrzymania. Dusząc wzbierający w piersi jęk uśmiechnęła się niemrawo do Samuela i odłożyła puszkę z kawą z powrotem do kuchennej szafki. Wiedziała, że Zach będzie drążył o powód okoliczności, dla których zdecydowała o nocowaniu poza domem, że dopuszczony do głosu zacznie nieznośnie krążyć wokół i bezczelnie kąsać odkryte skrawki jej obrony, nie stawiając wobec sprawy bezpośrednio. Przyglądała się temu zza grubej zasłony otępienia, wychwytując to, co uznała za słuszne.
— Byłam... Musiałam z samego rana przejść się do pracy, Sam, żebym mogła spędzić z wami ten dzień. Spóźniłam się, bo wizyta zajęła mi więcej czasu niż przewidziałam — podała mu przystępne, stosunkowo przyjemne w odbiorze wytłumaczenie, ponieważ nadal był dzieckiem i nie mogła podać prawdy na wyciągnięcie ręki. Powinna zarezerwować taką możliwość bratu, lecz karygodnym zachowaniem odebrał sobie ten przywilej. Głębokie, przebrzmiałe zmęczeniem westchnienie rozeszło się po przestrzeni kuchni, bowiem nie widziała potrzeby nadmiernego gimnastykowania języka w celu składania zbędnych wyjaśnień, jeżeli miał zamiar odbić je w znamienny dla siebie sposób, częstując ją głosem na pograniczu śmiechu i powagi. Woda bulgocząca w czajniku wiodła na pokuszenie ciepłej kąpieli wypełnionej pianą, szeptała o lśniącej glazurze egzotycznych olejków, pokazywała obietnicę należytego odpoczynku. Plecy, dotąd pozbawione głosu, skrzypnęły boleśnie wraz z nadmiernie gwałtownym ruchem ramion wyciągniętych po znajdującą się w przepaści szafek mąkę. Zaskoczona nagłym, niezwykle dotkliwym doznaniem nie potrafiła zdusić go w zarodku, napełniając płuca powietrze ze świstem przez zaciśnięte zęby. — Owszem, jestem zmęczona, co nie umniejsza moim umiejętnościom smażenia naleśników. Miejcie we mnie trochę więcej wiary, chłopcy — odparła ze zgryźliwym zaakcentowaniem ostatniego słowa, spoglądając wymownie na brata. Jako ostatni w jej otoczeniu posiadał prawo głoszenia moralitetów kształtujących życie uczuciowe, które często w ich przypadku oznaczało pojedyncze, zduszone w pożodze namiętności spotkania, wybryki podyktowane pragnieniem nieposłusznego ciała. Noc spędzona w towarzystwie Maartena wyglądała na najjaskrawsze przeciwieństwo tych wyobrażeń, strach bowiem odmówił jej przyjemności snu, wyzuł umysł z ognistej pasji na rzecz troski. Wyciągając pozostałe składniki potrzebne do usmażenia puchatych naleśników nie śmiała spojrzeć w onyks roziskrzonych tęczówek, wiedząc, że łaska jest daremnym błogosławieństwem i nie otrzyma go z rąk Zacha. Utrzymanie fasonu nieustannie utrudniała wręcz bolesna senność, widoczna w nieforemnych, topornych ruchach dłoni.
— Co porabialiście od rana? Sam, tata znalazł Ci jakieś zajęcie? Nie wspominałeś przypadkiem o czymś, co się przypaliło...?
Kąciki ust drgnęły w delikatnym uśmiechu.
Tumult pytań następujących tuż po sobie był trudny do wytrzymania. Dusząc wzbierający w piersi jęk uśmiechnęła się niemrawo do Samuela i odłożyła puszkę z kawą z powrotem do kuchennej szafki. Wiedziała, że Zach będzie drążył o powód okoliczności, dla których zdecydowała o nocowaniu poza domem, że dopuszczony do głosu zacznie nieznośnie krążyć wokół i bezczelnie kąsać odkryte skrawki jej obrony, nie stawiając wobec sprawy bezpośrednio. Przyglądała się temu zza grubej zasłony otępienia, wychwytując to, co uznała za słuszne.
— Byłam... Musiałam z samego rana przejść się do pracy, Sam, żebym mogła spędzić z wami ten dzień. Spóźniłam się, bo wizyta zajęła mi więcej czasu niż przewidziałam — podała mu przystępne, stosunkowo przyjemne w odbiorze wytłumaczenie, ponieważ nadal był dzieckiem i nie mogła podać prawdy na wyciągnięcie ręki. Powinna zarezerwować taką możliwość bratu, lecz karygodnym zachowaniem odebrał sobie ten przywilej. Głębokie, przebrzmiałe zmęczeniem westchnienie rozeszło się po przestrzeni kuchni, bowiem nie widziała potrzeby nadmiernego gimnastykowania języka w celu składania zbędnych wyjaśnień, jeżeli miał zamiar odbić je w znamienny dla siebie sposób, częstując ją głosem na pograniczu śmiechu i powagi. Woda bulgocząca w czajniku wiodła na pokuszenie ciepłej kąpieli wypełnionej pianą, szeptała o lśniącej glazurze egzotycznych olejków, pokazywała obietnicę należytego odpoczynku. Plecy, dotąd pozbawione głosu, skrzypnęły boleśnie wraz z nadmiernie gwałtownym ruchem ramion wyciągniętych po znajdującą się w przepaści szafek mąkę. Zaskoczona nagłym, niezwykle dotkliwym doznaniem nie potrafiła zdusić go w zarodku, napełniając płuca powietrze ze świstem przez zaciśnięte zęby. — Owszem, jestem zmęczona, co nie umniejsza moim umiejętnościom smażenia naleśników. Miejcie we mnie trochę więcej wiary, chłopcy — odparła ze zgryźliwym zaakcentowaniem ostatniego słowa, spoglądając wymownie na brata. Jako ostatni w jej otoczeniu posiadał prawo głoszenia moralitetów kształtujących życie uczuciowe, które często w ich przypadku oznaczało pojedyncze, zduszone w pożodze namiętności spotkania, wybryki podyktowane pragnieniem nieposłusznego ciała. Noc spędzona w towarzystwie Maartena wyglądała na najjaskrawsze przeciwieństwo tych wyobrażeń, strach bowiem odmówił jej przyjemności snu, wyzuł umysł z ognistej pasji na rzecz troski. Wyciągając pozostałe składniki potrzebne do usmażenia puchatych naleśników nie śmiała spojrzeć w onyks roziskrzonych tęczówek, wiedząc, że łaska jest daremnym błogosławieństwem i nie otrzyma go z rąk Zacha. Utrzymanie fasonu nieustannie utrudniała wręcz bolesna senność, widoczna w nieforemnych, topornych ruchach dłoni.
— Co porabialiście od rana? Sam, tata znalazł Ci jakieś zajęcie? Nie wspominałeś przypadkiem o czymś, co się przypaliło...?
Kąciki ust drgnęły w delikatnym uśmiechu.
Zacharias Damgaard
Re: 04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard Nie 11 Gru - 17:10
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Nie o wszystkim wypada mi mówić przy dziecku, nie chcę, żeby już od najmłodszych lat Sam przesiąkał krnąbrnością ojca oraz jego niewybrednymi słowami kierowanymi bez skrupułów w stronę członków rodziny. Jestem nieco rozdrażniony koniecznością samokontroli, próbuję więc mimo wszystko ulżyć sobie w jakiś sposób przekazując Chaayi moje domniemania siłą gestów niewerbalnych. Wiem, że prędzej czy później moja zuchwałość się na mnie zemści. Musiałbym nie znać natury siostry. To jednak wcale nie przeszkadza w dalszym pokpiwaniu ze stanu, w którym się znajduje. Czuję satysfakcję, bo zwykle to ja przybierałem w przeszłości rolę kozła ofiarnego. Nie potrafię już nawet zliczyć wszystkich powrotów do domu nad ranem. W pewnym momencie nie próbowałem nawet się z tym ukrywać, bowiem każdy dobrze wiedział, że często po imprezach zdarzało mi się przeciągać zabawę o wiele, wiele dalej. Było to jeszcze za czasów licealnych, kiedy mieszkaliśmy na przedmieściach Odense wraz z dziadkami. Mama często milczała, bo nie miała siły na kolejne reprymendy, ojca nie było w domu, a babcia? Cóż, niezadowolenie babci pamiętam najlepiej: jej nerwowy ton głosu, gestykulację, a w ostateczności, żywiołowe uderzenia w tył głowy, bądź w ramię. Zawsze śmiałem się przy tym, niepomny przewinień obracając troski pełzające pod jej skórą w lekki żart. Nie wiem, czy uczyniłbym to ponownie, lecz wtedy… wtedy wydawało mi się to najbardziej naturalną reakcją młodego człowieka. Babcia zawsze bardzo przeżywała (może nadal przeżywa, choć nie mówi o tym na głos) moją lekkomyślność – bo uważała mnie właśnie za lekkomyślnego. To w stronę Chaayi kierowała uwielbienie, wyrozumiałość, troskę. Tak to widzę. Może jestem w błędzie. Nie mówię tego jednak z zazdrością, nie o to tu chodzi. Zwyczajnie w pamięci wciąż mam jej przerysowane reakcje oraz słowa, których ciężar lubił mnie przytłaczać pomimo uśmiechu rozciągającego wargi.
Ciekawi mnie, w jaki sposób siostra wybrnie z niezręcznej sytuacji. Pytanie Sama dyktowane jest niewinną ciekawością, w przeciwieństwie do moich dociekliwości. Ostrym spojrzeniem świdruję pobladłą twarz, noszącą znamiona nocy, której nie zdołała całkiem z siebie strząsnąć. Cokolwiek się działo, nie zazdroszczę, bo wygląda doprawdy kiepsko.
Punkt dla Chaayi, wyszła z tej potyczki obronna ręką, bo Sama zadowala taka odpowiedź i nie dodaje nic więcej, skupiając się na resztce skórek pomarańczowych. Obawiam się, że jeszcze trochę i pożałuję pochopnego przyzwolenia na tak wielkie ilości czekolady.
— Jakieś specjalne zamówienie? — wciskam nieeleganckie pytanie, uśmiechając się przymilnie. — Myślałem, że dzisiaj robisz sobie wolne, więc to chyba coś naprawdę wyjątkowego, hmm? — Zaczynam zastanawiać się, z kim się spotyka; musi z kimś, bo przypomina mi się epizod z zeszłego miesiąca: samochód podjeżdżający pod nasz bliźniak i zabierający Chaayę w kierunku centrum miasta. Był to dość osobliwy widok, zważywszy, że w Midgardziej nadal niewielu ludzi korzysta z tak nowoczesnych środków transportu (może powinienem powiedzieć raczej, że z takich, które uwielbiają śniący, bo niekoniecznie chodzi tu faktycznie o nowoczesność).
Opieram brodę na dłoniach i obracam w ustach ostatnią pomarańczę, by następnie przepić ją goryczą czarnej kawy. To ten rodzaj smaku, który potrafię rozbić na najdrobniejsze akordy, w przeciwieństwie do innych napojów oraz posiłków. Znam nasze mieszanki na wylot, każdą, nawet najnowszą kompozycję. Chaaya się nie rozdrabnia. Na języku ląduje czysty napar o smaku tropikalnym, niezwykle łagodnym. Egzotyka jest tu jednak jednym z elementów, potem pojawia się drobina kwiatowa, przechodząca w większą kondensację czekolady i śliwki. Panama. Byłem tam dwukrotnie. Zaczynam żałować, że nie mogę znów wykąpać się w pełnym słońcu El Farallón del Chirú.
— Martwię się o ciebie, to wszystko — Jestem przecież troskliwym bratem. Odkładam filiżankę na spodeczek, mina zaczyna mi kwaśnieć, bo Chaaya ewidentnie znalazła sobie element, którym może mi dopiec. Znów, na nieszczęście, za sprawą Samuela. To złote dziecko, lecz bezwzględne w stosunku do mnie. Kiedy chcę milczeć, on zaczyna się śmiać.
— No bo tata przypalił naleśniki. Wszystkie — musiał całą wypowiedź zilustrować dokładnym przeliczeniem nieudanych sztuk na palcach. Wyciągnął dłonie przed siebie, by pokazać liczbę siedem.
— Mały zdrajca… — mruczę niepocieszony, znów wciskając nos w naczynie z kawą. — Nie będę udawał mistrza patelni. Chciałeś naleśniki, to się postarałem, inna sprawa, że ciasto nie chciało współpracować. Łatwiej byłoby z kanapkami — wyjaśniam, nieintencjonalnie przerzucając odpowiedzialność.
— Musiałem zjeść mus owocowy — poskarżył się w odwecie. — A tak, to czytałem książkę, znalazłem na strychu, jak tata zasnął przy biurku wieczorem. Tę o Muminkach. — Opowiada wszystko ze szczegółami, nie oszczędza mnie ani trochę. Krzywię się znów, lecz w rzeczywistości umiejętności Sama napawają mnie dumą. Lubi bajki, czyta dość płynnie jak na siedmiolatka. Właściwie, to marzenie każdego rodzica. Gdyby nie ten jego przydługi jęzor…
Ciekawi mnie, w jaki sposób siostra wybrnie z niezręcznej sytuacji. Pytanie Sama dyktowane jest niewinną ciekawością, w przeciwieństwie do moich dociekliwości. Ostrym spojrzeniem świdruję pobladłą twarz, noszącą znamiona nocy, której nie zdołała całkiem z siebie strząsnąć. Cokolwiek się działo, nie zazdroszczę, bo wygląda doprawdy kiepsko.
Punkt dla Chaayi, wyszła z tej potyczki obronna ręką, bo Sama zadowala taka odpowiedź i nie dodaje nic więcej, skupiając się na resztce skórek pomarańczowych. Obawiam się, że jeszcze trochę i pożałuję pochopnego przyzwolenia na tak wielkie ilości czekolady.
— Jakieś specjalne zamówienie? — wciskam nieeleganckie pytanie, uśmiechając się przymilnie. — Myślałem, że dzisiaj robisz sobie wolne, więc to chyba coś naprawdę wyjątkowego, hmm? — Zaczynam zastanawiać się, z kim się spotyka; musi z kimś, bo przypomina mi się epizod z zeszłego miesiąca: samochód podjeżdżający pod nasz bliźniak i zabierający Chaayę w kierunku centrum miasta. Był to dość osobliwy widok, zważywszy, że w Midgardziej nadal niewielu ludzi korzysta z tak nowoczesnych środków transportu (może powinienem powiedzieć raczej, że z takich, które uwielbiają śniący, bo niekoniecznie chodzi tu faktycznie o nowoczesność).
Opieram brodę na dłoniach i obracam w ustach ostatnią pomarańczę, by następnie przepić ją goryczą czarnej kawy. To ten rodzaj smaku, który potrafię rozbić na najdrobniejsze akordy, w przeciwieństwie do innych napojów oraz posiłków. Znam nasze mieszanki na wylot, każdą, nawet najnowszą kompozycję. Chaaya się nie rozdrabnia. Na języku ląduje czysty napar o smaku tropikalnym, niezwykle łagodnym. Egzotyka jest tu jednak jednym z elementów, potem pojawia się drobina kwiatowa, przechodząca w większą kondensację czekolady i śliwki. Panama. Byłem tam dwukrotnie. Zaczynam żałować, że nie mogę znów wykąpać się w pełnym słońcu El Farallón del Chirú.
— Martwię się o ciebie, to wszystko — Jestem przecież troskliwym bratem. Odkładam filiżankę na spodeczek, mina zaczyna mi kwaśnieć, bo Chaaya ewidentnie znalazła sobie element, którym może mi dopiec. Znów, na nieszczęście, za sprawą Samuela. To złote dziecko, lecz bezwzględne w stosunku do mnie. Kiedy chcę milczeć, on zaczyna się śmiać.
— No bo tata przypalił naleśniki. Wszystkie — musiał całą wypowiedź zilustrować dokładnym przeliczeniem nieudanych sztuk na palcach. Wyciągnął dłonie przed siebie, by pokazać liczbę siedem.
— Mały zdrajca… — mruczę niepocieszony, znów wciskając nos w naczynie z kawą. — Nie będę udawał mistrza patelni. Chciałeś naleśniki, to się postarałem, inna sprawa, że ciasto nie chciało współpracować. Łatwiej byłoby z kanapkami — wyjaśniam, nieintencjonalnie przerzucając odpowiedzialność.
— Musiałem zjeść mus owocowy — poskarżył się w odwecie. — A tak, to czytałem książkę, znalazłem na strychu, jak tata zasnął przy biurku wieczorem. Tę o Muminkach. — Opowiada wszystko ze szczegółami, nie oszczędza mnie ani trochę. Krzywię się znów, lecz w rzeczywistości umiejętności Sama napawają mnie dumą. Lubi bajki, czyta dość płynnie jak na siedmiolatka. Właściwie, to marzenie każdego rodzica. Gdyby nie ten jego przydługi jęzor…
Chaaya Damgaard
Re: 04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard Sob 17 Gru - 19:21
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Nadmierna zuchwałość Zacha była niezrozumiała z przesadnie prostych powodów. Próbował wykorzystać wątpliwej jakości autorytet do okazania niezadowolenia oraz udzielenia przygany przybranej tonem fałszywej troski, w rzeczywistością będącej oznaką triumfu, ponieważ fortuną szczęśliwego losu dostał możliwość wytknięcia częstych błędów przypisywanych wyłącznie jego naturze. Lata cierpliwego oczekiwania pozwoliły odwrócić role urwisa i uczonego, zamienić je miejscami z pozornie naturalnym porządkiem rzeczy, jakby dopiero dziś przystąpiły do zajęcia przeznaczonych im miejsc, wymazując widmo niemal groteskowo rozgoryczonego spojrzenia babki. Wymierzał sprawiedliwość wedle definicji o pokracznym fundamencie zespolonym kruchym, boleśnie łamliwym spoiwem, odbijającym się echem wzdłuż zmysłów zmierzwionych zmęczeniem. Był przekonany, że po odkryciu zaledwie jednego wykroczenia nabrał kompetencji równie mocnych co te posiadane przez matkę, kiedy choroba jeszcze nie zabrała jej sił potrzebnych do przywoływania rozkapryszonego rodzeństwa z odmętów chaosu. Gdyby musiała policzyć każdy z jego porannych powrotów, zapewne łatwo wykorzystałaby palce obu rąk i ośmieliłaby przypomnieć je na głos, przy czym dla zachowania wierzytelności obliczeń powinna podwoić otrzymany wynik. Otępiała, pragnąca ponad miarę porządnego snu na miękkim materacu łóżka, nie potrafiła przywołać brata do porządku z Samuelem u boku - nie powinien przysłuchiwać się kłótni dorosłych, co pośrednio wynikało ze statusu bycia dzieckiem, lecz zwłaszcza przez niepewność wyniesioną z domu dziecka. Prędko schowała dumę do kieszeni, nie będąc na tyle zdeterminowaną, żeby kosztem niewinnego, zbrukanego trudnym dzieciństwem umysłu pozbyć się dyskomfortu oblekającego sennie otępiałe ciało. Aromat gęstej kawy o kolorze żywego atramentu pozwolił skupić się na uśmiechu zachowywanym na niesprzyjające okoliczności.
Pod wpływem obezwładniającego ciepła wyzwolonego z gorącego napoju przymknęła powieki, świadoma konsekwencji związanych z utratą kontroli nad ekspresją brata, niemniej potrzeba zatracenia w błogiej ciemności przewyższyła wszystko inne. Bratanek przyjął tłumaczenie bez zajęknięcia, zbyt zaabsorbowany pałaszowaniem słodyczy, żeby zwrócić uwagę na chylące się w posadach tłumaczenie o konieczności odwiedzenia salonu jubilerskiego, czego nie mogła powiedzieć o zaciętej postawie Zacha. Wiedział, że skłamała i lawirowała na cienkiej granicy oszczędnego gospodarowania prawdą, byle nie zostać przyłapaną, a zarazem zmuszoną do gęstych tłumaczeń.
— Tylko wyjątkowe okoliczności mogły zmusić mnie do odwiedzenia Kalyani w dzień, który od dawna planowaliśmy spędzić razem. Czas spędzony z wami cenię wyżej niż zamówienie czekające w salonie, ale jestem też odpowiedzialna za źródło mojego utrzymania — głębokie westchnięcie rozpostarło się w stonowanej, muśniętej skrępowanym milczeniem przestrzeni, strudzona brodzeniem w kłamstwie po kolana. Rozmowa pomiędzy nimi wyglądałaby inaczej bez udziału publiczności o umorusanych czekoladą palcach. Słowa pozbawione ugrzecznionej uprzejmości mogły ciskać gromy błyskawic, obedrzeć cierpliwość stonowaną latami milczenia, jakby nie zostało im nic poza chorobliwością ciekawością o życie osobiste. Może oceniała go zbyt surowo i przyglądała się mu zza zasłony rozdrażnienia, lecz będąc nawet w pełni świadomości nie pozwoliłaby wyryć piętna lekkomyślności na własnej skórze. Kawa działała dwójnasób, pozwalała bowiem na zebranie koncentracji w jednym punkcie rozmowy oraz otrzeźwienie sennego umysłu. Obawiała się, że za parę godzin zostanie zbombardowana konsekwencją o postaci gwałtownego spadku kofeiny we krwi, który doszczętnie pozbawi ją zdolności swobodnego napinania i rozluźniania mięśni, w ostatnim akcie dramatu odbierając kontrolę nad całym ciałem. Przez kuszącą perspektywę snu przedarło się zapewnienie domniemanej troski, której jeszcze chwilę temu, gdy otulona zmęczeniem spoglądała na odbicie w lustrze, zawierzyłaby bez zająknięcia. — Nie powinieneś się o mnie martwić. Myślę, że całkiem nieźle sobie radzę — mruknęła, z trudem wyobrażając sobie Zacha zdjętego troską, zastanawiającego się nad tym, czy późny powrót do domu został spowodowany poważnym uszczerbkiem na zdrowiu. Rozważania dotyczące ukarania jego śmiałego zachowania zostały zachwiane opowieścią Samuela o przypalonych naleśnikach oraz zastąpieniu śniadania musem owocowym - mogła powiedzieć o bracie wiele, w tym o jego umiejętnościach kulinarnych, które planowała za jakiś czas podszkolić.
— Następnym razem tata wypadnie lepiej, obiecuję. Pokażę mu wszystko krok po kroku, spokojnie, żeby mógł to zapamiętać i odtworzyć któregoś ranka — mrugnęła porozumiewawczo, do wyciągniętej miski przesypała dwie szklanki mąki, dolała porządną szklankę świeżego, zimnego mleka prosto z lodówki, na koniec dosypując nieco cukru i cynamonu. Na wieść o wycieczce Samuela na strych zmarszczyła czoło w konsternacji, niepewna, czy w takim wieku było to bezpieczne. Nie pamiętała, jakie rzeczy znieśli tam po śmierci mamy i zniknięciu ojca, co zwłaszcza w drugim przypadku teoretycznie mogło oznaczać potencjalne zagrożenie. — Wolałabym, żebyś nie chodził tam bez naszej wiedzy, Sam. Jeśli chcesz się tam wybrać, poproś mnie albo tatę — wyjaśniła troskliwie, uciszając rozdrażnienie żywione wobec Zacha na rzecz chęci zapewnienia bezpieczeństwa jego synowi. Spoglądała naprzemiennie na ich dwóch, odruchowo mieszając zawartość miski drewnianą łyżką.
Pod wpływem obezwładniającego ciepła wyzwolonego z gorącego napoju przymknęła powieki, świadoma konsekwencji związanych z utratą kontroli nad ekspresją brata, niemniej potrzeba zatracenia w błogiej ciemności przewyższyła wszystko inne. Bratanek przyjął tłumaczenie bez zajęknięcia, zbyt zaabsorbowany pałaszowaniem słodyczy, żeby zwrócić uwagę na chylące się w posadach tłumaczenie o konieczności odwiedzenia salonu jubilerskiego, czego nie mogła powiedzieć o zaciętej postawie Zacha. Wiedział, że skłamała i lawirowała na cienkiej granicy oszczędnego gospodarowania prawdą, byle nie zostać przyłapaną, a zarazem zmuszoną do gęstych tłumaczeń.
— Tylko wyjątkowe okoliczności mogły zmusić mnie do odwiedzenia Kalyani w dzień, który od dawna planowaliśmy spędzić razem. Czas spędzony z wami cenię wyżej niż zamówienie czekające w salonie, ale jestem też odpowiedzialna za źródło mojego utrzymania — głębokie westchnięcie rozpostarło się w stonowanej, muśniętej skrępowanym milczeniem przestrzeni, strudzona brodzeniem w kłamstwie po kolana. Rozmowa pomiędzy nimi wyglądałaby inaczej bez udziału publiczności o umorusanych czekoladą palcach. Słowa pozbawione ugrzecznionej uprzejmości mogły ciskać gromy błyskawic, obedrzeć cierpliwość stonowaną latami milczenia, jakby nie zostało im nic poza chorobliwością ciekawością o życie osobiste. Może oceniała go zbyt surowo i przyglądała się mu zza zasłony rozdrażnienia, lecz będąc nawet w pełni świadomości nie pozwoliłaby wyryć piętna lekkomyślności na własnej skórze. Kawa działała dwójnasób, pozwalała bowiem na zebranie koncentracji w jednym punkcie rozmowy oraz otrzeźwienie sennego umysłu. Obawiała się, że za parę godzin zostanie zbombardowana konsekwencją o postaci gwałtownego spadku kofeiny we krwi, który doszczętnie pozbawi ją zdolności swobodnego napinania i rozluźniania mięśni, w ostatnim akcie dramatu odbierając kontrolę nad całym ciałem. Przez kuszącą perspektywę snu przedarło się zapewnienie domniemanej troski, której jeszcze chwilę temu, gdy otulona zmęczeniem spoglądała na odbicie w lustrze, zawierzyłaby bez zająknięcia. — Nie powinieneś się o mnie martwić. Myślę, że całkiem nieźle sobie radzę — mruknęła, z trudem wyobrażając sobie Zacha zdjętego troską, zastanawiającego się nad tym, czy późny powrót do domu został spowodowany poważnym uszczerbkiem na zdrowiu. Rozważania dotyczące ukarania jego śmiałego zachowania zostały zachwiane opowieścią Samuela o przypalonych naleśnikach oraz zastąpieniu śniadania musem owocowym - mogła powiedzieć o bracie wiele, w tym o jego umiejętnościach kulinarnych, które planowała za jakiś czas podszkolić.
— Następnym razem tata wypadnie lepiej, obiecuję. Pokażę mu wszystko krok po kroku, spokojnie, żeby mógł to zapamiętać i odtworzyć któregoś ranka — mrugnęła porozumiewawczo, do wyciągniętej miski przesypała dwie szklanki mąki, dolała porządną szklankę świeżego, zimnego mleka prosto z lodówki, na koniec dosypując nieco cukru i cynamonu. Na wieść o wycieczce Samuela na strych zmarszczyła czoło w konsternacji, niepewna, czy w takim wieku było to bezpieczne. Nie pamiętała, jakie rzeczy znieśli tam po śmierci mamy i zniknięciu ojca, co zwłaszcza w drugim przypadku teoretycznie mogło oznaczać potencjalne zagrożenie. — Wolałabym, żebyś nie chodził tam bez naszej wiedzy, Sam. Jeśli chcesz się tam wybrać, poproś mnie albo tatę — wyjaśniła troskliwie, uciszając rozdrażnienie żywione wobec Zacha na rzecz chęci zapewnienia bezpieczeństwa jego synowi. Spoglądała naprzemiennie na ich dwóch, odruchowo mieszając zawartość miski drewnianą łyżką.
Zacharias Damgaard
Re: 04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard Czw 23 Mar - 23:52
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Bawi mnie cała ta sytuacja, bawi mnie nieporadność siostry, niczym za czasów nastoletnich, kiedy każde z nas dorabiało się pierwszych sekretów, których strzegło zawzięcie przed resztą rodzeństwa. To całkiem urocze. Wiem, że pod żadnym pozorem nie ujawni przede mną prawdy, więc pozostaje mi tylko podżegać, jątrzyć i patrzeć na dyskomfort, który wypływa na jej lico. W podobny sposób traktujemy się przecież od lat, bez skrupułów wykorzystując najbardziej paskudne fortele. Chyba urosło to już trochę do rangi rodzinnej tradycji, konkurujemy więc podkładając drugiej osobie coraz bardziej perfidne kłody pod nogi. Wiadomo jednak, że w sytuacjach podbramkowych zwykle stajemy w obronie tej drugiej strony, bo przecież rodziny się nie zostawia samej sobie. Tego nauczyła nas nie tylko Mama, ale i rodzina ojca, choć on sam zdawał się być średnio udanym egzemplarzem Damgaadra – chyba, że szło o bycie kontrowersyjnym, to i owszem, ten kawałek wychodził mu nadzwyczaj wspaniale.
Pali mnie okropnie ciekawość, co też tym razem dzieje się w jej życiu, czego tak bardzo unika, przed czym się ukrywa; czyżby bała się, że osądzę ją surowo? Przecież nigdy zbyt wiele nie robiła sobie z mojego zdania na temat jej życia osobistego. Tak właściwie, to zawsze miała to gdzieś, zresztą ja też przecież nieszczególnie przejmowałem się tym, co powie, kiedy kolejny raz wyparuję niespodziewanie i pojawię się dopiero po kilku miesiącach, jakby nigdy nic, w rodzinnym domu. Tak było wtedy, gdy uciekałem do Indii, refleksja przyszła z opóźnieniem, zdecydowanie już niepotrzebna, bo każdy zdążył wylać na mnie przynajmniej dwa wiadra osobistych uwag i żalu, że choć przeżywaliśmy żałobę, a nasz najmłodszy brat potrzebował opieki, ja znów pozostawałem zapatrzony we własną osobę i tylko o własne interesy zabiegałem. Nie liczyłem się ponoć wtedy z ich emocjami. Z perspektywy czasu wiem, że mieli rację, ale wiem też, że gdybym nie podjął owej decyzji, zapewne oszalałbym zupełnie. Zrobiłem to przecież w pewnym stopniu również dla ich dobra, prawda? A że nie potrafili tego zrozumieć, cóż… na to już nic nie mogę poradzić.
Słucham słów siostry niby z wyrozumiałością, a jednak pod płótnem skóry drgają mi mięśnie, które układają usta w grymas czysto złośliwy. Wcale nie kwestionuję jej oddania dla mnie i dla Sama. Przez ostatnie tygodnie wykazała się naprawdę ogromnym poświęceniem i cierpliwością, niekiedy rezygnując z siebie samej na rzecz szczęścia bratanka, a jednak wiem, że pewnych rzeczy nie potrafiłaby sobie odmówić. Dlatego przymykam oko na jej mętne tłumaczenia, które być może zadowolą dziecko, ale nie mnie. Ja lubię drążyć dalej, głębiej i nawet jeśli teraz zamierzam odpuścić, to nie oznacza to, że w przyszłości nie powrócę do tematu. O nie, nie ma ze mną tak łatwo.
Kiwam głową, niby się zgadzając, zachęcam syna do przyjęcia szczerych intencji cioci za pewnik. Może faktycznie nie powinienem go w to zbytnio mieszać. Nie potrafię jednak wybaczyć jej kwestii nauki gotowania, w którą próbuje mnie zręcznie wmanewrować na znak odwetu za niefrasobliwe postępowanie oraz nadmierną wścibskość. Wiem, że zasłużyłem, ale to już chyba lekka przesada.
— No nie wiem, Chaaya… robię, co w mojej mocy, a znając nas, prędzej się pozabijamy, ja skończę z guzem nabitym patelnią, a ty ze zdewastowaną kuchnią, ale jak wolisz — wzdycham, odwracając wzrok od Sama, bo nie chcę, żeby widział, iż tak naprawdę trochę się chyba boję, a z całą pewnością żywię okropną niechęć do wszelakich kuchennych przygód. — Sam, może po prostu następnym razem przyniosę ci naleśniki z tej francuskiej kawiarenki? Co? Z owocami i bitą śmietaną. Albo te czekoladowe z jagodami? — proponuję umyślnie, bo wiem, że młody Damgaard pokochał je od pierwszego kęsa. Nie oprze się im przecież. I faktycznie nie mylę się; nie zajmuje to nawet dwóch sekund. Chłopiec podrywa się i klaszcze w dłonie.
— Umowa stoi! Są naj-le-psze! — wykrzykuje. Dopiero, gdy zwraca uwagę na Chaaye, miesza się nieco. — Znaczy… no cioci, to zupełnie coś innego, nie ma konkurencji, ale jak mam wybrać te taty, to wolę ze sklepu — poprawia się, a ja już nie mam nawet siły, aby go znowu upomnieć. Niestety, szefem kuchni nigdy nie będę.
Dalej sprawy obierają już nieco inny kierunek. Mówiłem mu przecież, żeby nie wchodził sam na strych. Najpierw nie łapię, co się stało, potem jednak zaczynam czuć irytację. Zwłaszcza, że przypominam sobie, co ostatnio wydarzyło się w moim zagraconym gabinecie. Pamiętam Fenrissona przegrzebującego moje rupiecie w poszukiwaniu ksiąg ojca oraz niebezpieczeństwo, które niosło ze sobą owo spotkanie. Zdecydowanie, tutaj muszę wziąć wspólny głos z siostrą. Nie powinno go tam być. Jeśli tylko przecież poprosiłby mnie o bajki, przyniósłbym mu całe pudło lub poszlibyśmy tam wspólnie.
— Sam… — gromię go surowym spojrzeniem. Naprawdę surowym. Nie kryje się za tym żaden żart ani pobłażliwość. — Ciocia ma rację, nie powinieneś. Wiem, że jest tam dużo ciekawych rzeczy, ale część z nich niekoniecznie jest najbezpieczniejsza. Widzisz, niektóre z tych przedmiotów nie należą też do mnie, więc jeśli coś się zepsuje… — trochę ubarwiam, bo to wcale nie o to chodzi, ale nie wiem jak inaczej go zniechęcić.
— No ale spałeś, a mi się nudziło — burczy niezadowolony.
— Sam — ucinam.
— To niesprawiedliwe! — teraz zaczyna przechodzić w złość. — Nic nie mogę, a ty ciągle nie masz czasu, albo śpisz, albo cię nie ma. Ciągle mi czegoś nie wolno! — wylewa tyradę.
— Sam… — tym razem próbuję bardziej dobrotliwie, ale i to niewiele daje, bo chłopiec zaczyna uderzać pięścią w blat, a nogami wierzga i łupie o nogę stołu.
— To prawda, nic mi nie wolno, nawet jak się nudzę, zaraz coś źle robię, po co tu właściwie jestem? Jak tylko robię problemy? — w moim odczuciu już wyolbrzymia, choć nie do końca potrafię zrozumieć wszystkie jego emocje. Patrzę na Chaayę zupełnie zdezorientowany. Chcę złapać Samuela za rękę, ale się wyrywa i znowu uderza pięścią w stół.
— Dlaczego się tak zachowujesz? — jak mógł przejść tak nagle z radości w furię, bo coś było mu nie po nosie?
Pali mnie okropnie ciekawość, co też tym razem dzieje się w jej życiu, czego tak bardzo unika, przed czym się ukrywa; czyżby bała się, że osądzę ją surowo? Przecież nigdy zbyt wiele nie robiła sobie z mojego zdania na temat jej życia osobistego. Tak właściwie, to zawsze miała to gdzieś, zresztą ja też przecież nieszczególnie przejmowałem się tym, co powie, kiedy kolejny raz wyparuję niespodziewanie i pojawię się dopiero po kilku miesiącach, jakby nigdy nic, w rodzinnym domu. Tak było wtedy, gdy uciekałem do Indii, refleksja przyszła z opóźnieniem, zdecydowanie już niepotrzebna, bo każdy zdążył wylać na mnie przynajmniej dwa wiadra osobistych uwag i żalu, że choć przeżywaliśmy żałobę, a nasz najmłodszy brat potrzebował opieki, ja znów pozostawałem zapatrzony we własną osobę i tylko o własne interesy zabiegałem. Nie liczyłem się ponoć wtedy z ich emocjami. Z perspektywy czasu wiem, że mieli rację, ale wiem też, że gdybym nie podjął owej decyzji, zapewne oszalałbym zupełnie. Zrobiłem to przecież w pewnym stopniu również dla ich dobra, prawda? A że nie potrafili tego zrozumieć, cóż… na to już nic nie mogę poradzić.
Słucham słów siostry niby z wyrozumiałością, a jednak pod płótnem skóry drgają mi mięśnie, które układają usta w grymas czysto złośliwy. Wcale nie kwestionuję jej oddania dla mnie i dla Sama. Przez ostatnie tygodnie wykazała się naprawdę ogromnym poświęceniem i cierpliwością, niekiedy rezygnując z siebie samej na rzecz szczęścia bratanka, a jednak wiem, że pewnych rzeczy nie potrafiłaby sobie odmówić. Dlatego przymykam oko na jej mętne tłumaczenia, które być może zadowolą dziecko, ale nie mnie. Ja lubię drążyć dalej, głębiej i nawet jeśli teraz zamierzam odpuścić, to nie oznacza to, że w przyszłości nie powrócę do tematu. O nie, nie ma ze mną tak łatwo.
Kiwam głową, niby się zgadzając, zachęcam syna do przyjęcia szczerych intencji cioci za pewnik. Może faktycznie nie powinienem go w to zbytnio mieszać. Nie potrafię jednak wybaczyć jej kwestii nauki gotowania, w którą próbuje mnie zręcznie wmanewrować na znak odwetu za niefrasobliwe postępowanie oraz nadmierną wścibskość. Wiem, że zasłużyłem, ale to już chyba lekka przesada.
— No nie wiem, Chaaya… robię, co w mojej mocy, a znając nas, prędzej się pozabijamy, ja skończę z guzem nabitym patelnią, a ty ze zdewastowaną kuchnią, ale jak wolisz — wzdycham, odwracając wzrok od Sama, bo nie chcę, żeby widział, iż tak naprawdę trochę się chyba boję, a z całą pewnością żywię okropną niechęć do wszelakich kuchennych przygód. — Sam, może po prostu następnym razem przyniosę ci naleśniki z tej francuskiej kawiarenki? Co? Z owocami i bitą śmietaną. Albo te czekoladowe z jagodami? — proponuję umyślnie, bo wiem, że młody Damgaard pokochał je od pierwszego kęsa. Nie oprze się im przecież. I faktycznie nie mylę się; nie zajmuje to nawet dwóch sekund. Chłopiec podrywa się i klaszcze w dłonie.
— Umowa stoi! Są naj-le-psze! — wykrzykuje. Dopiero, gdy zwraca uwagę na Chaaye, miesza się nieco. — Znaczy… no cioci, to zupełnie coś innego, nie ma konkurencji, ale jak mam wybrać te taty, to wolę ze sklepu — poprawia się, a ja już nie mam nawet siły, aby go znowu upomnieć. Niestety, szefem kuchni nigdy nie będę.
Dalej sprawy obierają już nieco inny kierunek. Mówiłem mu przecież, żeby nie wchodził sam na strych. Najpierw nie łapię, co się stało, potem jednak zaczynam czuć irytację. Zwłaszcza, że przypominam sobie, co ostatnio wydarzyło się w moim zagraconym gabinecie. Pamiętam Fenrissona przegrzebującego moje rupiecie w poszukiwaniu ksiąg ojca oraz niebezpieczeństwo, które niosło ze sobą owo spotkanie. Zdecydowanie, tutaj muszę wziąć wspólny głos z siostrą. Nie powinno go tam być. Jeśli tylko przecież poprosiłby mnie o bajki, przyniósłbym mu całe pudło lub poszlibyśmy tam wspólnie.
— Sam… — gromię go surowym spojrzeniem. Naprawdę surowym. Nie kryje się za tym żaden żart ani pobłażliwość. — Ciocia ma rację, nie powinieneś. Wiem, że jest tam dużo ciekawych rzeczy, ale część z nich niekoniecznie jest najbezpieczniejsza. Widzisz, niektóre z tych przedmiotów nie należą też do mnie, więc jeśli coś się zepsuje… — trochę ubarwiam, bo to wcale nie o to chodzi, ale nie wiem jak inaczej go zniechęcić.
— No ale spałeś, a mi się nudziło — burczy niezadowolony.
— Sam — ucinam.
— To niesprawiedliwe! — teraz zaczyna przechodzić w złość. — Nic nie mogę, a ty ciągle nie masz czasu, albo śpisz, albo cię nie ma. Ciągle mi czegoś nie wolno! — wylewa tyradę.
— Sam… — tym razem próbuję bardziej dobrotliwie, ale i to niewiele daje, bo chłopiec zaczyna uderzać pięścią w blat, a nogami wierzga i łupie o nogę stołu.
— To prawda, nic mi nie wolno, nawet jak się nudzę, zaraz coś źle robię, po co tu właściwie jestem? Jak tylko robię problemy? — w moim odczuciu już wyolbrzymia, choć nie do końca potrafię zrozumieć wszystkie jego emocje. Patrzę na Chaayę zupełnie zdezorientowany. Chcę złapać Samuela za rękę, ale się wyrywa i znowu uderza pięścią w stół.
— Dlaczego się tak zachowujesz? — jak mógł przejść tak nagle z radości w furię, bo coś było mu nie po nosie?
Chaaya Damgaard
04.02.2001 – Kuchnia – C. Damgaard & Z. Damgaard Nie 23 Kwi - 22:44
Chaaya DamgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : jubilerka, właścicielka salonu jubilerskiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : rzemieślnik (I), znawca transmutacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 20 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Pomruk irytacji musnął krawędź gładkiej, idealnie zrównoważonej tafli opanowania, bo reakcja Zacha oznaczała dołożenie kolejnej kości niezgody do milczącego konfliktu, nad którym żadne z nich nie miało kontroli. Westchnienie dostatecznie gwałtownie przestrzeliło neutralną formę postawy wobec niskich umiejętności przyrządzania posiłków i propozycji nauki smażenia naleśników, aby z pełnym impetem uderzyć w szklaną powłokę spokoju i odbić się rykoszetem. Koszt intencjonalnego wytknięcia bezradności, z jaką obracał się wokół garnków i patelni, w perspektywie chmurnej atmosfery przewyższył zyski i dla dobra Samuela powstrzymała język przed klapnięciem zdań wyzbytych z przypadku. Nie chciała z impetem upokorzyć go przed synem, a pokazać, że przy odrobinie wysiłku i skupienia jest w stanie usmażyć porcję naleśników, co zwłaszcza w oczach malca zadziałałoby lepiej niż niejedna wyprawa do sklepu zabawkowego. Pretensje wylewające się z postawy brata przywodziły obraz niesfornego dziecka, które złośliwie dźgało jej odsłonięte ramię palcem i nie zamierzało przestać nawet za cenę gróźb rodziców. Ściągnęła wodze gniewu w spokojniejszym rytmie uderzania drewnianą łyżką o kant miski, nie wychlapując lepkich kropel ciasta na blat kuchni częściej niż w trakcie rozgorączkowanej dyskusji. Senność splątana zmęczeniem ciążyła niewygodnie na trzepoczących powiekach, utrudniła pochwycenie wartkiego strumienia zdarzeń - organizm instynktownie wymazywał elektryzujące bodźce kawy i domagał się pełnego zadośćuczynienia za bezsenną noc. W innych okolicznościach uznałaby to za wyznacznik dobrej zabawy, lecz sytuacja dotycząca Maartena leżała na fundamentach strachu i niepewności.
— Chciałam pomóc. Nie miałam nic innego na myśli — niemrawe burknięcie odpowiadało poczuciu bezradności, z jakim przyszło się jej zetknąć po uderzeniu głową w mur postawiony przez Zacha. Język pokrył się smakiem słabości i znaczył każde słowo, każdy oddech palącą goryczą. Wczorajszy wieczór rozbuchał passę braku kontroli w najczulszym z istniejących perspektyw, ponieważ prawo do skutecznego podejmowania decyzji zostało brutalnie odebrane. Odłożyła miskę na bok i z powrotem zamknęła dłonie wokół gorącej filiżanki, spod delikatnie przymkniętych powiek śledząc rozmowę pomiędzy ojcem a synem. Delikatny uśmiech wskrzesił umęczone, niemrawe lico na wieść o wysokiej pozycji naleśników jej autorstwa względem tych, które serwowali w kawiarni. Na miejscu Samuela wybrałaby podobnie, ponieważ przez pierzynkę z bitej śmietany stała na przegranej pozycji.
Niewinna dyskusja przerodziła się w burzliwą kłótnię. Zamiast rozważań nad smakiem dżemu słuchała krzyków wbijających szpilki w skrajnie niemrawą, senną świadomość, rozchodzących się wzdłuż nerwów bolesnym echem. Ponad miarę pragnęła opiekuńczego ciepła wełnianego koca i miękkości puchowego materaca, a ostra wymiana zdań nijak pasowała do wymarzonego obrazka. Ze smutkiem zauważyła, że choć mieli rację odnośnie samowolnego wchodzenia na strych, tak w pretensjach malca kryło się dużo prawdy. Dwukrotne uderzenie pięścią w blat wyspy sprawiło, że wibracje kipiące gniewem i rozczarowaniem przeszyły ją na wskroś. Lśniące ostrze smutku wbiło się w serce po rękojeść, wypełniając oczy płynnym srebrem łez gotowych płynąć wzdłuż policzków wartkim strumieniem. Zdezorientowana bardziej od Zacha nie panowała nad tym, co kryło się za mętnym spojrzeniem i szumem krwi, nie była na tyle silna, żeby utrzymać marmurową figurę dumy w nienaruszonym stanie. Bała się o bratanka, brata i Maartena, bo każdy z nich zajmował integralne miejsce w bliskim duszy układzie gwiazd. Z troską niedźwiedziej matki dbała o dobrobyt świetlistych stworzeń, nie dopuszczając im krzywd i bólu. Drżąc z wysiłku wkładanego w utrzymanie przytomności przysunęła się do malca, zignorowała wszelakie objawy buntu i ułożyła dłonie na patykowatych ramionach.
— Sam, posłuchaj mnie uważnie — czuły szept owinął się wokół dziecięcej buzi. — Jesteś z nami, bo bardzo Cię kochamy i nasz świat byłby bardzo ponury, gdybyś zniknął. Troszczymy się o Ciebie i pilnujemy, żebyś czuł się bezpiecznie, dlatego nie uważamy samotnej wycieczki na strych za dobry pomysł. Któregoś dnia możemy wejść tam razem, jeśli tylko zechcesz. Obiecuję, że zawsze znajdę na to czas, tata również. Znaczysz dla nas więcej niż ktokolwiek inny na świecie — nie wiedziała, czy Samuel zechce ją posłuchać, czy brak organizacji dorosłych rozgniewa go na tyle, że wybiegnie z kuchni. Dopiero teraz miała odwagę spojrzeć w oczy brata, ale i tak nie była w stanie określić uczuć, jakie żywiła po wysłuchanej tyradzie.
Chaaya i Zacharias z tematu
— Chciałam pomóc. Nie miałam nic innego na myśli — niemrawe burknięcie odpowiadało poczuciu bezradności, z jakim przyszło się jej zetknąć po uderzeniu głową w mur postawiony przez Zacha. Język pokrył się smakiem słabości i znaczył każde słowo, każdy oddech palącą goryczą. Wczorajszy wieczór rozbuchał passę braku kontroli w najczulszym z istniejących perspektyw, ponieważ prawo do skutecznego podejmowania decyzji zostało brutalnie odebrane. Odłożyła miskę na bok i z powrotem zamknęła dłonie wokół gorącej filiżanki, spod delikatnie przymkniętych powiek śledząc rozmowę pomiędzy ojcem a synem. Delikatny uśmiech wskrzesił umęczone, niemrawe lico na wieść o wysokiej pozycji naleśników jej autorstwa względem tych, które serwowali w kawiarni. Na miejscu Samuela wybrałaby podobnie, ponieważ przez pierzynkę z bitej śmietany stała na przegranej pozycji.
Niewinna dyskusja przerodziła się w burzliwą kłótnię. Zamiast rozważań nad smakiem dżemu słuchała krzyków wbijających szpilki w skrajnie niemrawą, senną świadomość, rozchodzących się wzdłuż nerwów bolesnym echem. Ponad miarę pragnęła opiekuńczego ciepła wełnianego koca i miękkości puchowego materaca, a ostra wymiana zdań nijak pasowała do wymarzonego obrazka. Ze smutkiem zauważyła, że choć mieli rację odnośnie samowolnego wchodzenia na strych, tak w pretensjach malca kryło się dużo prawdy. Dwukrotne uderzenie pięścią w blat wyspy sprawiło, że wibracje kipiące gniewem i rozczarowaniem przeszyły ją na wskroś. Lśniące ostrze smutku wbiło się w serce po rękojeść, wypełniając oczy płynnym srebrem łez gotowych płynąć wzdłuż policzków wartkim strumieniem. Zdezorientowana bardziej od Zacha nie panowała nad tym, co kryło się za mętnym spojrzeniem i szumem krwi, nie była na tyle silna, żeby utrzymać marmurową figurę dumy w nienaruszonym stanie. Bała się o bratanka, brata i Maartena, bo każdy z nich zajmował integralne miejsce w bliskim duszy układzie gwiazd. Z troską niedźwiedziej matki dbała o dobrobyt świetlistych stworzeń, nie dopuszczając im krzywd i bólu. Drżąc z wysiłku wkładanego w utrzymanie przytomności przysunęła się do malca, zignorowała wszelakie objawy buntu i ułożyła dłonie na patykowatych ramionach.
— Sam, posłuchaj mnie uważnie — czuły szept owinął się wokół dziecięcej buzi. — Jesteś z nami, bo bardzo Cię kochamy i nasz świat byłby bardzo ponury, gdybyś zniknął. Troszczymy się o Ciebie i pilnujemy, żebyś czuł się bezpiecznie, dlatego nie uważamy samotnej wycieczki na strych za dobry pomysł. Któregoś dnia możemy wejść tam razem, jeśli tylko zechcesz. Obiecuję, że zawsze znajdę na to czas, tata również. Znaczysz dla nas więcej niż ktokolwiek inny na świecie — nie wiedziała, czy Samuel zechce ją posłuchać, czy brak organizacji dorosłych rozgniewa go na tyle, że wybiegnie z kuchni. Dopiero teraz miała odwagę spojrzeć w oczy brata, ale i tak nie była w stanie określić uczuć, jakie żywiła po wysłuchanej tyradzie.
Chaaya i Zacharias z tematu