:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström
3 posters
Bezimienny
17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:52
17.09.2000
Dziś ma już dość. Po wczoraj więcej nie przyjmie. Szyderczy list pozostawia skazę nie tylko na sumieniu, ale i w nim samym. Czuje wyraźnie jak jad kłamstwa wlewa się do serca i pod bestialskim podszyciem obietnicy miażdży powolutku wewnętrzne organy. Nikogo i niczego przy tym nie szczędzi – depcze resztki sentymentalnych wspomnień, pozostawiając obraz Einara ograniczony do manipulacji – tej bezwzględnej gry emocji, którą Viljam bezskutecznie próbuje ukrócić, a która znów się wychyla i wchodzi bez pytania na główną linię życia mecenasa.
Najpierw uderza w punkt centralny – rozdziera bezlitośnie tkanki, przyspieszając bicie serca. Potem jest jeszcze gorzej. Zepsucie rozlewa się falą goryczy po organizmie i przeradza w prawdziwy potop. Nie mieszcząc się w jedną przestrzeń, wślizguje się w drugą. Jak czarna breja zalewa i dominuje teren, w którym pod naporem gwałtownych emocji giną wszystkie inne, te pozytywne.
Niezrozumienie i niepewność zalewają komorę płuc, blokują oddech i topią go. W poczuciu beznadziei. W absurdalnej złości.
A on chłonie.
Ciało drży z niepokoju, kiedy wbrew wszelkim sygnałom, Hallström milczy uparcie — to z dumy. Zachłyśnięty honorem i przyzwoitością nie pragnie wprawdzie rozniecać w sobie ognia, ale tym razem chęć powstrzymania temperamentu to za mało. Nagromadzone złości pokonują go, są silniejsze od woli. Rosnąca w nim frustracja nie ustaje. Nie wycisza się, jak wiele razy wcześniej. Czuje wyraźnie, że coś ważnego traci.
Kontrolę.
Staje więc przed drzwiami mieszkania Einara. Wciąż jeszcze na wodzy, ale nie na długo.
Gest jest niewinny.
Lekkie tylko odchylenie głowy w bok i ręka przesunięta od linii szczęki wolnym ruchem za kark. Nic nie wskazuje na to, by miało się za tym kryć coś wielkiego. Coś znaczącego. A jednak. Gdzieś w neuronach świadomości czai się brutalność. Chęć zmiecenia go z powierzchni ziemi za te wielokrotne upokorzenia i wielomiesięczne zwodzenia z przeszłości.
Frustracja, jak przyczajony tygrys, nie odpuszcza. Gotowa do skoku, zasadza się w przedsionku myśli. A Viljam, znając charakter emocji-drapieżcy, wie, że w którymś momencie ta może zaatakować, wyciągnąć łapę i sięgnąć po swoje. Ale jeszcze nie teraz, nie w tym momencie. Wciąż łudzi się, że może powstrzymać wybuch.
Ucieka przed tym w ostatniej próbie. W niknących spazmach rozsądku.
Niepokój przekuwa wreszcie w ruch, późnym wieczorem najeżdżając na drzwi domu demonicznego artysty. Siła uderzenia jest tak silna, że już na samej tej podstawie można się domyślać, że targają nim emocje. Gdy jednak zza drewnianej powierzchni wychyla się sylwetka Einara, czas staje w miejscu.
Gdyby był choć w połowie mniej rozemocjonowany, pewnie odezwałby się od razu. Wciąż jednak stara się zachować twarz, a że w całym swoim wysiłku i przy spontanicznej decyzji pojawienia się tu, nie obmyślił solidnego planu działania, stoją teraz biernie naprzeciw siebie. Choć nie odzywa się jeszcze, wewnątrz kryje Armagedon emocji. Wyciszenie ich wszystkich na raz stanowi spore wyzwanie, któremu nie jest w stanie podołać.
Szczególnie w momencie, gdy mężczyzna – źródło jego dzisiejszych trosk i frustracji – uchodzi z widoku, niknąc w kuchni. To jest główny zapalnik. To już przelewa szalę goryczy. Całe napięcie zbiera się u podstawy szczęki i w zaciśnięciu jego pięści, gdy w zadziwiająco szybkim tempie nie tylko pojawia się w tym samym pomieszczeniu, co Halvorsen, ale i na tym samym metrze kwadratowym. Nie pozostaje spokojny, jak jeszcze chwilę temu.
Chwyta go za materiał koszuli w absolutnym emocjonalnym szale i przygważdża go do jedynej, pustej ściany kuchni, nie ważąc na ból, jaki prawdopodobnie mu tym sprawia. Dociska go jednocześnie do muru z ręką wciąż miętoszącą materiał ubrania i ciałem, ograniczającym ucieczkę.
– Skończyliśmy się bawić, smutny chłopcze… – cedzi przez zęby – Albo zaczniesz zachowywać się jak człowiek, albo to Ciebie zaboli – grozi mu bez krzty niepewności, nie spuszczając z niego przy tym wzroku. Oczy jarzą się złością i zmęczeniem, co tylko skutecznie potwierdza, że nie żartuje.
– Do tej pory miałeś do czynienia z tą zdecydowanie wyrozumiałą częścią Hallströmów, ale jeśli myślisz, że możesz igrać z kimś MOJEJ rangi, to jesteś większym głupcem, niż myślałem. Uwierz mi, Halvorsen, nie chcesz walczyć z siłą, której nie znasz nawet w pierwiastku.
Nie odkrywa wszystkich kart od razu, głównie dlatego, że nie ma gotowego scenariusza tego, co chce mu powiedzieć. Póki co bardziej skupia się na krzywdzie fizycznej, nie rozluźniając uścisku nawet na moment. Przedramię, którym opiera się o pierś artysty, wżyna się w kości żeber, a wolną ręką dociska jego ramię do ściany.
Einar Halvorsen
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:52
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Myśli; jak ołowiane łańcuchy, skrzeczące złowieszczo z każdym, wdrożonym ruchem, wpuszczonym w objęcia świata. Obrazy, przeszłość, wciąż bliska, niosąca się intensywnym echem; rozmyte, dogasające zdarzenia. Rozgoryczenie; drażniąca niedostateczność rozjątrzona pod skórnym płótnem, pod marionetką powłok. Emocje, tlące się przeraźliwie długo – zbyt długo – niechętne, aby na dobre okrzepnąć w zobojętnieniu.
Dzisiaj rozważał wczoraj. Rozbijał na delikatne, ulotne drobiny sekund. Studiował – piętno decyzji, sekwencję błędów, haniebną bliskość spragnionych, pełnych rozpaczy ciał. Kłamstwa, którymi karmił publikę, rozsianą na ceremonii pogrzebu. Dzisiaj. Świadomość tkwiła pod kloszem minionej nocy. Umysł tonący we wczoraj, a ciało dzisiaj, posłusznie wykonujące rytuał dnia powszedniego. (Dobrze się stało – niechciany szmer głosu wnętrza, szurał i zgrzytał, zapadające się, grząskie podłoże obaw. Dobrze, że tak się stało. Wyniósł się. Dobrze. Nie dziwił się, nie powinien się absolutnie dziwić, że nie chce go dłużej widzieć. Siał oraz zbierał chaos. Och, szlag, niech szlag trafi to wszystko, jego przeklęte życie, zatrute w każdej, najkrótszej wstążce minionej, mijanej, mającej przeminąć chwili).
Wyszedł z łazienki. Ogolił się i wykąpał, czynności wpisane w pulę tych oczywistych, tych łatwych; szum wody jednak nie przyniósł mu ukojenia, nie rozprowadził spokoju, nie rozniósł ciepła do zakamarków duszy. Ogon jeszcze nie odrósł – dziękował łasce spożywanego wywaru.
Kuchnia. Kolacja o ewidentnie niezdrowo spóźnionej porze – wysokie głosy talerzy odezwały się dźwięcznie. Pomyślał o malowaniu. Jutro kolejna sesja, tak – zakładał, że już ostatnia. Zaklęcia, wypowiadane na wykończenie dzieła, pomyślał, próbował myśleć o wszystkim, byle nie myśleć o niej.
Ktoś przyszedł.
Dźwięk krążył, pełen zniecierpliwienia, uderzył w ospałe zmysły. Odstąpił od przygotowań. (Laila? Nie. Niemożliwe. Krucza Straż? Kto?). Palce niedługo później oplotły zakrzywiony nos klamki, zamek zazgrzytał, ustąpił.
Hallström.
Napięcie, w jednym przypływie chwili. stało się gęste jak smoła, przez której wrzącą zasadzkę, zdolną by lada moment oparzyć połacie dusz, z trudem przenikały spojrzenia – kocioł między ścianami dwóch przystających sylwetek. Dusił się; atmosfera wlewała się niczym woda prosto do ust tonącego który, wierzgając ostatkiem sił, usiłuje za wszelką cenę dryfować na morskiej tafli. Przepuścił Viljama w drzwiach; pełna absurdów treść listu, stosy zakłamanych obietnic które powinny spłonąć w piekielnym ogniu, zaczęły, jakby w nieposkromionym odruchu migotać mu teraz w głowie. Własne pismo, atrament liter, gęstwina, żywopłoty przekazu które na dobre wsiąkły w papierowe oblicze. Krew, granatowa krew oszustw, spijana chciwie przez blady prostokąt kartki. Wiedział, że to się przecież nie spełni, to się nigdy nie spełni, słowa przypominały zaledwie pustynny miraż a wydmy rzeczywistości, niosły ze sobą wciąż monotonną wizję rozczarowania.
Jednak – o dziwo – chciał, aby Viljam wierzył.
Chciał, by poświecił mu więcej niż beznamiętną maskę ofiarowaną innym, której nie miał w zwyczaju osuwać ze swojej twarzy. Pragnął rozniecić w nim więcej; charakter uczuć już nie grał najmniejszej roli. Starczyło tylko, by czuł.
Odwrócił się. Udał się w stronę kuchni, pomachał płachtą ryzyka.
Bestia agresji, stworzenie gniewu odpowiedziały bez zbędnych dłużących się oczekiwań.
Szlag.
Oczy, szeroko otwarte tłumaczą, że nie spodziewał się, nie w tej obecnej, ulotnej, napiętej jak struna chwili. Ciało poddaje się, tak jak poddaje się marionetka ruchom dzierżącego artysty. Ból, ucisk niosą się, rezonują wewnątrz. Koszula mnie się pod silnym więzieniem palców.
– W ten sposób – głos, przyciszony, przywodzi na myśl syknięcie – nic nie osiągniesz – dodał. Przejął się? Zirytował? Jaskrawość uczuć sprawiała, że zaczął wątpić; sądził, że było wiele nawarstwionych czynników, że to nie tylko on.
Szarpnął, próbując się wyswobodzić. Bez skutku. Biedny, słaby artysta. Biedny, zgubiony chłopiec, przyprowadzony znikąd.
– Nie rozumiesz? – dopytał, znacznie wyraźniej niż przedtem. Wargi z wyraźnym trudem przełamał bolesny uśmiech, marny, jedyny grymas na jaki było go stać. Ostatki sił posłużyły aby przechylić się bliżej w stronę Hallströma. Pozwolił aurze pozostać poza kontrolą, chociaż, w obecnej chwili, czuł że jest równie poszkodowana jak on – w końcu od zawsze byli nierozerwalną częścią.
...już zapomniałeś, Hallström?
aura huldrekalla: 91 (k100) + 25 (charyzma) + 10 (atut)= 126
Dzisiaj rozważał wczoraj. Rozbijał na delikatne, ulotne drobiny sekund. Studiował – piętno decyzji, sekwencję błędów, haniebną bliskość spragnionych, pełnych rozpaczy ciał. Kłamstwa, którymi karmił publikę, rozsianą na ceremonii pogrzebu. Dzisiaj. Świadomość tkwiła pod kloszem minionej nocy. Umysł tonący we wczoraj, a ciało dzisiaj, posłusznie wykonujące rytuał dnia powszedniego. (Dobrze się stało – niechciany szmer głosu wnętrza, szurał i zgrzytał, zapadające się, grząskie podłoże obaw. Dobrze, że tak się stało. Wyniósł się. Dobrze. Nie dziwił się, nie powinien się absolutnie dziwić, że nie chce go dłużej widzieć. Siał oraz zbierał chaos. Och, szlag, niech szlag trafi to wszystko, jego przeklęte życie, zatrute w każdej, najkrótszej wstążce minionej, mijanej, mającej przeminąć chwili).
Wyszedł z łazienki. Ogolił się i wykąpał, czynności wpisane w pulę tych oczywistych, tych łatwych; szum wody jednak nie przyniósł mu ukojenia, nie rozprowadził spokoju, nie rozniósł ciepła do zakamarków duszy. Ogon jeszcze nie odrósł – dziękował łasce spożywanego wywaru.
Kuchnia. Kolacja o ewidentnie niezdrowo spóźnionej porze – wysokie głosy talerzy odezwały się dźwięcznie. Pomyślał o malowaniu. Jutro kolejna sesja, tak – zakładał, że już ostatnia. Zaklęcia, wypowiadane na wykończenie dzieła, pomyślał, próbował myśleć o wszystkim, byle nie myśleć o niej.
Ktoś przyszedł.
Dźwięk krążył, pełen zniecierpliwienia, uderzył w ospałe zmysły. Odstąpił od przygotowań. (Laila? Nie. Niemożliwe. Krucza Straż? Kto?). Palce niedługo później oplotły zakrzywiony nos klamki, zamek zazgrzytał, ustąpił.
Hallström.
Napięcie, w jednym przypływie chwili. stało się gęste jak smoła, przez której wrzącą zasadzkę, zdolną by lada moment oparzyć połacie dusz, z trudem przenikały spojrzenia – kocioł między ścianami dwóch przystających sylwetek. Dusił się; atmosfera wlewała się niczym woda prosto do ust tonącego który, wierzgając ostatkiem sił, usiłuje za wszelką cenę dryfować na morskiej tafli. Przepuścił Viljama w drzwiach; pełna absurdów treść listu, stosy zakłamanych obietnic które powinny spłonąć w piekielnym ogniu, zaczęły, jakby w nieposkromionym odruchu migotać mu teraz w głowie. Własne pismo, atrament liter, gęstwina, żywopłoty przekazu które na dobre wsiąkły w papierowe oblicze. Krew, granatowa krew oszustw, spijana chciwie przez blady prostokąt kartki. Wiedział, że to się przecież nie spełni, to się nigdy nie spełni, słowa przypominały zaledwie pustynny miraż a wydmy rzeczywistości, niosły ze sobą wciąż monotonną wizję rozczarowania.
Jednak – o dziwo – chciał, aby Viljam wierzył.
Chciał, by poświecił mu więcej niż beznamiętną maskę ofiarowaną innym, której nie miał w zwyczaju osuwać ze swojej twarzy. Pragnął rozniecić w nim więcej; charakter uczuć już nie grał najmniejszej roli. Starczyło tylko, by czuł.
Odwrócił się. Udał się w stronę kuchni, pomachał płachtą ryzyka.
Bestia agresji, stworzenie gniewu odpowiedziały bez zbędnych dłużących się oczekiwań.
Szlag.
Oczy, szeroko otwarte tłumaczą, że nie spodziewał się, nie w tej obecnej, ulotnej, napiętej jak struna chwili. Ciało poddaje się, tak jak poddaje się marionetka ruchom dzierżącego artysty. Ból, ucisk niosą się, rezonują wewnątrz. Koszula mnie się pod silnym więzieniem palców.
– W ten sposób – głos, przyciszony, przywodzi na myśl syknięcie – nic nie osiągniesz – dodał. Przejął się? Zirytował? Jaskrawość uczuć sprawiała, że zaczął wątpić; sądził, że było wiele nawarstwionych czynników, że to nie tylko on.
Szarpnął, próbując się wyswobodzić. Bez skutku. Biedny, słaby artysta. Biedny, zgubiony chłopiec, przyprowadzony znikąd.
– Nie rozumiesz? – dopytał, znacznie wyraźniej niż przedtem. Wargi z wyraźnym trudem przełamał bolesny uśmiech, marny, jedyny grymas na jaki było go stać. Ostatki sił posłużyły aby przechylić się bliżej w stronę Hallströma. Pozwolił aurze pozostać poza kontrolą, chociaż, w obecnej chwili, czuł że jest równie poszkodowana jak on – w końcu od zawsze byli nierozerwalną częścią.
...już zapomniałeś, Hallström?
aura huldrekalla: 91 (k100) + 25 (charyzma) + 10 (atut)= 126
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Mistrz Gry
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:52
The member 'Einar Halvorsen' has done the following action : kości
'k100' : 91
'k100' : 91
Bezimienny
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:53
Ciepło, rozlane po kątach organizmu, rozgrzewa silnie od wewnątrz i wprowadza go w stan niepokojącego amoku, nim w ogóle dociera do niego źródło jego pobudzenia. Zdąża w tym czasie ścisnąć mocniej za koszulę, przytrzymać prowokatora przy ścianie i w wymiętych fałdach materiału pozostawić schowany rozsądek, który tak nagminnie przy Einarze ginie. Zamiast puścić wodze cierpliwości, jak planował z początku, czuje jak ciężka i dławiąca emocja zapętla się na szyi. Choćby chciał, nie umie (nie chce?) ruszyć się do tyłu. Coś – ta niegasnąca potrzeba dotyku i kontaktu z nim – trzyma go w bezruchu tuż przy męskim ciele. Unieruchamia go na kilka sekund przed decyzją o srogim uderzeniu.
Z początku stawia znaczny opór, w złości uderzając płasko dłonią o mur obok twarzy Einara... to jednak tylko ułamek, tylko echo rozsądku.
Odbija się od ściany w huku i niknie bezpowrotnie.
A on, pozostawiony bez żadnej obrony, wpatruje się w błękitne oczy blondyna. Pełne tajemnicy i samotności, nie powinny ściągać na siebie wzroku, a jednak – z chwilą pochylenia się Halvorsena do przodu to główny powód jego największej zguby.
Współczucie, fascynacja, chęć pomocy?
Nie wie, co ciągnie go do niego, ale ewidentnie nie chce odpuścić.
Rzeczywiście, zapomniał.
Głupi, karze siebie w myślach i cierpi katusze w momencie, gdy Norny przypominają mu o prawdzie w najbardziej bolesny, bo bezpośredni i iście doświadczalny sposób.
– Rozumiem. Po prostu tego nie akceptuje – niemal warczy przy jego uchu, zły na siebie o tę nieznośną słabość, niezręczną przychylność dla einarowskiego ciała.
Bliskość z n i m wyciąga soki uroku z sylwetki artysty i sączy się mdląco-rażącym aromatem ku swej ofierze. Zajmuje terytorialnie przestrzeń i wypełnia ciało sędziego nieadekwatnie szybko w stosunku do tego, co Viljam jest w stanie w siebie przyjąć.
Zasysając chwilę i zaciągając się oddechem, pełnym skrępowania i wstydu, niemal krztusi się tuż przed nim, pochylając głowę ku ziemi na znak sowitej przegranej.
– Nie muszę popierać wszystkich swoich popędów, Halvorsen… – szepce cicho na swoją obronę, choć oboje wiedzą, że to właśnie one – popędy – nim kierują.
Na Odyna, stop....
Oczy artysty, pełne głębi, odbite w wyobraźni Viljama, wciąż zajmują głowę, pomimo tego, że nawet na niego nie patrzy.
Rozluźnia uchwyt na koszuli Einara, poddając się po chwili. Zsuwa dłoń wzdłuż materiału, lżej i bez agresji, przesuwając ją wzdłuż naprężonych mięśni artysty. Zatrzymuje ją dopiero przy prawym biodrze mężczyzny, zerkając na niego kontrolnie.
– Podaj mi inny sposób.
Ciche błaganie wplecione niezdarnie w głoski świadczy o niewielkim przekonaniu do cudzych rad. Zwykle działa niezależnie. Dziś jest jednak zbyt słaby, by nie ulec pokusie pójścia za tą chorą fascynacją, której tak długo się wystrzegał.
W alternatywie pozostaje tylko beznamiętność Mimosy.
Chwilę temu zapomniałeś… a teraz jaką masz wymówkę?
obrona: 47 (k100) + 15 (charyzma) + 2 (pierścień) = 64
atut odporny: porażka
Z początku stawia znaczny opór, w złości uderzając płasko dłonią o mur obok twarzy Einara... to jednak tylko ułamek, tylko echo rozsądku.
Odbija się od ściany w huku i niknie bezpowrotnie.
A on, pozostawiony bez żadnej obrony, wpatruje się w błękitne oczy blondyna. Pełne tajemnicy i samotności, nie powinny ściągać na siebie wzroku, a jednak – z chwilą pochylenia się Halvorsena do przodu to główny powód jego największej zguby.
Współczucie, fascynacja, chęć pomocy?
Nie wie, co ciągnie go do niego, ale ewidentnie nie chce odpuścić.
Rzeczywiście, zapomniał.
Głupi, karze siebie w myślach i cierpi katusze w momencie, gdy Norny przypominają mu o prawdzie w najbardziej bolesny, bo bezpośredni i iście doświadczalny sposób.
– Rozumiem. Po prostu tego nie akceptuje – niemal warczy przy jego uchu, zły na siebie o tę nieznośną słabość, niezręczną przychylność dla einarowskiego ciała.
Bliskość z n i m wyciąga soki uroku z sylwetki artysty i sączy się mdląco-rażącym aromatem ku swej ofierze. Zajmuje terytorialnie przestrzeń i wypełnia ciało sędziego nieadekwatnie szybko w stosunku do tego, co Viljam jest w stanie w siebie przyjąć.
Zasysając chwilę i zaciągając się oddechem, pełnym skrępowania i wstydu, niemal krztusi się tuż przed nim, pochylając głowę ku ziemi na znak sowitej przegranej.
– Nie muszę popierać wszystkich swoich popędów, Halvorsen… – szepce cicho na swoją obronę, choć oboje wiedzą, że to właśnie one – popędy – nim kierują.
Na Odyna, stop....
Oczy artysty, pełne głębi, odbite w wyobraźni Viljama, wciąż zajmują głowę, pomimo tego, że nawet na niego nie patrzy.
Rozluźnia uchwyt na koszuli Einara, poddając się po chwili. Zsuwa dłoń wzdłuż materiału, lżej i bez agresji, przesuwając ją wzdłuż naprężonych mięśni artysty. Zatrzymuje ją dopiero przy prawym biodrze mężczyzny, zerkając na niego kontrolnie.
– Podaj mi inny sposób.
Ciche błaganie wplecione niezdarnie w głoski świadczy o niewielkim przekonaniu do cudzych rad. Zwykle działa niezależnie. Dziś jest jednak zbyt słaby, by nie ulec pokusie pójścia za tą chorą fascynacją, której tak długo się wystrzegał.
W alternatywie pozostaje tylko beznamiętność Mimosy.
Chwilę temu zapomniałeś… a teraz jaką masz wymówkę?
obrona: 47 (k100) + 15 (charyzma) + 2 (pierścień) = 64
atut odporny: porażka
Mistrz Gry
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:53
The member 'Bezimienny' has done the following action : Kości
#1 'k100' : 47
--------------------------------
#2 'k6' : 4
#1 'k100' : 47
--------------------------------
#2 'k6' : 4
Einar Halvorsen
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:54
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Aura, rozpędzona na oślep jak zwierzę; oszalałe, odurzone wolnością zwierzę które poczuło lekkość po opadnięciu więzów. Złe, na wskroś złe opary; toksyna, wżerająca się w sieci innych, przebywających w jej pobliżu umysłów, niszcząca wszystko co znajdzie na swojej drodze. Nie zawodziła; przejaskrawiała, czyniła z niego nieludzki przykład perfekcji o złudnie człowieczych rysach. Dziś, wyjątkowo - nie pokładał w niej wiary - bojąc się, że pod wpływem targającym nim obaw uschnie i nieuchronnie wypadnie spod pieczy rąk. Mylił się - tkwiła w nim, intensywna i natarczywa jak zawsze, spisana w dziedzictwie istot wodzących na pokuszenie, moralnie zgniłych i podłych.
Bogowie, on naprawdę…
Dłoń zderzająca się z chłodną ścianą, blisko, tak - niebezpiecznie blisko.
…naprawdę by mnie uderzył.
Milczy. Zgęstniały i nieprzychylny czas, broczy jak krew z otartej nieznacznie skóry, wszystko wydaje się - gęste, nieprzychylne, powolne, otępiające ruchy. Jedynie serce, niczym wojownik pozostawiony samotnie na polu bitwy, osłaniający się tarczą stworzoną z żebrowego sklepienia, bije zaciekle, uderza pięścią, próbuje się desperacko wyrwać. Uderza, uderza; szum krwi w rozwidleniach naczyń.
Maska twarzy, wykrojona starannie, nie przepuszczała najmniejszych rozkołysań emocji; drgnięć niepewności, które jak rysy mogły nadkazić podatną, wrażliwą taflę. Jedynie oczy - przeklęte, utkwione, połyskujące zwierciadła, zielono-błękitne okręgi świdrujących tęczówek zaczęły poświęcać pełną uwagę mężczyźnie, rozmówcy, przeciwnikowi. Uścisk zgasł, przemieniając się w widmo znacznie lżejszego dotyku. Droga, pomiędzy otwartą dłonią a zaciśniętą pięścią, była - pomimo tego - nadal żałośnie krótka; w fizycznym starciu z Hallströmem nie miał najmniejszych szans.
Prośba, jak słodycz miodu, przeszyła wkrótce powietrze. Wspaniały posmak zwycięstwa, niesprawiedliwy, lecz nieuchronny triumf nakreślony zdradziecką, roztaczającą się wokół sylwetki aurą. Wyprostował się z dumą, którą zachował pomimo strzępów honoru, potłuczonego, wyniszczonego przez lata. Pożądanie, kiełkujące w przeciwnym ciele, pospiesznie, niczym zasiany chwast.
- Za późno - głos wbił się w przestrzeń jak gwóźdź; dźwięk szeptu przenikający niedostrzegalne ściany dystansu pomiędzy tchnieniami dusz. Krawędzie warg rozchyliły się w delikatnym, skąpanym w triumfie uśmiechu; krawędzie warg, nachylone w pobliżu pokrytego zarostem policzka; oddech, bez ułamka zwątpienia osiadający na linii żuchwy rozmówcy. Rola - poniekąd - ofiary własnego czaru, pod którym topniał cudzy rozsądek - nie przeszkadzała, nie uwierała przy żadnej, płynącej nieubłaganie sekundzie. Przywyknął: do spojrzeń, do gestów, do cielesności; do nawet błahych, nieskrępowanych pragnień, by samolubnie nasycić głód pożądania. Giętki, (nie)moralny kręgosłup skłaniał się w każdą stronę jak elastyczny pęd.
- Przegrałeś - stwierdzony w pomruku fakt; chwila odstępu przed wyjaśnieniem obwieszczonego wyroku - gdy przekroczyłeś próg - dodał. Nie powinien tu być; bogowie, nie powinien przychodzić, zostać schwytanym w sidła prowokacyjnych słów, nakreślonych w liście, pęczniejącym od fałszywych przyrzeczeń. Siła, którą mógł okazywać Hallström, tkwiła w obojętności, w marnym wzruszeniu ramion i odłożeniu kartki, wyjętej przedtem z koperty.
Przegrał, ponieważ nadal nie umiał być obojętny.
Sam - pozostawał w bezruchu.
Czekał.
Bogowie, on naprawdę…
Dłoń zderzająca się z chłodną ścianą, blisko, tak - niebezpiecznie blisko.
…naprawdę by mnie uderzył.
Milczy. Zgęstniały i nieprzychylny czas, broczy jak krew z otartej nieznacznie skóry, wszystko wydaje się - gęste, nieprzychylne, powolne, otępiające ruchy. Jedynie serce, niczym wojownik pozostawiony samotnie na polu bitwy, osłaniający się tarczą stworzoną z żebrowego sklepienia, bije zaciekle, uderza pięścią, próbuje się desperacko wyrwać. Uderza, uderza; szum krwi w rozwidleniach naczyń.
Maska twarzy, wykrojona starannie, nie przepuszczała najmniejszych rozkołysań emocji; drgnięć niepewności, które jak rysy mogły nadkazić podatną, wrażliwą taflę. Jedynie oczy - przeklęte, utkwione, połyskujące zwierciadła, zielono-błękitne okręgi świdrujących tęczówek zaczęły poświęcać pełną uwagę mężczyźnie, rozmówcy, przeciwnikowi. Uścisk zgasł, przemieniając się w widmo znacznie lżejszego dotyku. Droga, pomiędzy otwartą dłonią a zaciśniętą pięścią, była - pomimo tego - nadal żałośnie krótka; w fizycznym starciu z Hallströmem nie miał najmniejszych szans.
Prośba, jak słodycz miodu, przeszyła wkrótce powietrze. Wspaniały posmak zwycięstwa, niesprawiedliwy, lecz nieuchronny triumf nakreślony zdradziecką, roztaczającą się wokół sylwetki aurą. Wyprostował się z dumą, którą zachował pomimo strzępów honoru, potłuczonego, wyniszczonego przez lata. Pożądanie, kiełkujące w przeciwnym ciele, pospiesznie, niczym zasiany chwast.
- Za późno - głos wbił się w przestrzeń jak gwóźdź; dźwięk szeptu przenikający niedostrzegalne ściany dystansu pomiędzy tchnieniami dusz. Krawędzie warg rozchyliły się w delikatnym, skąpanym w triumfie uśmiechu; krawędzie warg, nachylone w pobliżu pokrytego zarostem policzka; oddech, bez ułamka zwątpienia osiadający na linii żuchwy rozmówcy. Rola - poniekąd - ofiary własnego czaru, pod którym topniał cudzy rozsądek - nie przeszkadzała, nie uwierała przy żadnej, płynącej nieubłaganie sekundzie. Przywyknął: do spojrzeń, do gestów, do cielesności; do nawet błahych, nieskrępowanych pragnień, by samolubnie nasycić głód pożądania. Giętki, (nie)moralny kręgosłup skłaniał się w każdą stronę jak elastyczny pęd.
- Przegrałeś - stwierdzony w pomruku fakt; chwila odstępu przed wyjaśnieniem obwieszczonego wyroku - gdy przekroczyłeś próg - dodał. Nie powinien tu być; bogowie, nie powinien przychodzić, zostać schwytanym w sidła prowokacyjnych słów, nakreślonych w liście, pęczniejącym od fałszywych przyrzeczeń. Siła, którą mógł okazywać Hallström, tkwiła w obojętności, w marnym wzruszeniu ramion i odłożeniu kartki, wyjętej przedtem z koperty.
Przegrał, ponieważ nadal nie umiał być obojętny.
Sam - pozostawał w bezruchu.
Czekał.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:54
Oczy Viljama, utkwione niechybnie w posągowym wizerunku artysty, dopuszczają do siebie światło jego manipulacji. Światło, które jak wiązki świdrują nie tylko po powierzchni. Docierają do głębi umysłu i serca, zaciskają pętle przy wymęczonym organie, zniewolają. Kaganiec z łańcuchem pożądania, rzucony nań w rozwijającej się aurze, ciąży coraz bardziej, i bardziej, i bardziej... przygniatając i dociągając go do prostych żądz – dociągając go do Niego.
Wyrywa z przestrzeni jeden samotny oddech, wstrzymując powietrze na moment przed starciem ich mentalnych sił. Wachlarz gęstych rzęs opada, głowa chyli się do dołu, pozwalając, by pojedyncze pasma włosów opadły na czoło. Wsłuchuje się w wibrujące echo jego przemówienia, które zamiast odbić się od ciała, zalęga wewnątrz i skaża niebezpiecznie przestrzeń, jak pasożyt oplata rozsądek, wyciągając z niego soki żywotności.
Wbrew własnym rozchwianym na dwie strony emocjom (ambiwalencji odczuć) i wbrew szturmowi ostrzegających go myśli, wystarczy jedno tylko słowo, jedno veto wypowiedziane z ust artysty, by zburzyć konstrukt planu o natychmiastowym wycofaniu.
Za późno. To prawda. Za późno na ucieczkę.
- Który.…? – mruczy cicho, niewyraźnie, jakby pokątnie i do siebie, nosząc w sobie ciężar nie tylko jednego przejścia i nie tylko jednego rozstania. Norny zrywają nici znajomości brutalnie, zrywają w najmniej oczekiwanym momencie, nie dając absolutnie nic w zamian. Pozostawiają emocjonalną pustkę, jaka zalega w kątach świadomości i jak cichy zwiadowca, penetruje przestrzeń. Po cichu, do momentu w którym w głowie nie pozostaje już nic dobrego, nic, co chciałby w sobie pielęgnować.
Koniec z przyjaźnią, koniec ze szczerym uczuciem. Mimosa, Einar... sylwetki jego grzechów i błędów, o których długo jeszcze będzie pamiętał.
– W porządku... – mówi w końcu, przybliżając usta do ucha prowokatora – Wygrałeś…
Słowa wypowiedziane dla Jego przyjemności, wymięte przez wstyd i rozczarowanie samym sobą, wybrzmiewają w przestrzeni ledwie jak motyli trzepot, cichy, szepczący przejaw pokory.
Ostatni tego wieczoru.
Zamiast skulić się w sobie, wyciszyć wewnętrzny bunt, toksyczna aura rozbudza w nim potrzebę kontroli, potrzebę ujścia emocjom. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, prostuje się więc przed nim, odsuwając się na odległość kilku centymetrów, by móc na niego spojrzeć.
Ze ściany osuwa dłoń na policzek artysty, przeciąga terytorialnie palcami wzdłuż linii żuchwy, podnosząc ją ku sobie, zadzierając brodę Einara do góry.
Linia warg, zaburzona przez chwilowe rozchylenie, rozszczelniona wypuszcza z siebie gorący oddech. Dopiero jednak z kolejnym haustem powietrza nachyla się przed nim, zabiera wolną przestrzeń, niwelując dystans ciał, skradając pierwszy pocałunek.
Głód pożądania wzrasta, usta przylegają ściśle, serce bije w namiętności, a chęć zawładnięcie nim, jako efekt uboczny rozlanej aury, budzi gwałtowność.
Przegrał, a jednak w uwolnionej emocji tkwi wyzwolenie.
Czuje, jak tłumiony temperament wreszcie nabiera kształtu i koloru.
Jak przybliża go do prawdy. O sobie.
Winny on, więzień ludzkich żądz i prostych przyjemności.
Wyrywa z przestrzeni jeden samotny oddech, wstrzymując powietrze na moment przed starciem ich mentalnych sił. Wachlarz gęstych rzęs opada, głowa chyli się do dołu, pozwalając, by pojedyncze pasma włosów opadły na czoło. Wsłuchuje się w wibrujące echo jego przemówienia, które zamiast odbić się od ciała, zalęga wewnątrz i skaża niebezpiecznie przestrzeń, jak pasożyt oplata rozsądek, wyciągając z niego soki żywotności.
Wbrew własnym rozchwianym na dwie strony emocjom (ambiwalencji odczuć) i wbrew szturmowi ostrzegających go myśli, wystarczy jedno tylko słowo, jedno veto wypowiedziane z ust artysty, by zburzyć konstrukt planu o natychmiastowym wycofaniu.
Za późno. To prawda. Za późno na ucieczkę.
- Który.…? – mruczy cicho, niewyraźnie, jakby pokątnie i do siebie, nosząc w sobie ciężar nie tylko jednego przejścia i nie tylko jednego rozstania. Norny zrywają nici znajomości brutalnie, zrywają w najmniej oczekiwanym momencie, nie dając absolutnie nic w zamian. Pozostawiają emocjonalną pustkę, jaka zalega w kątach świadomości i jak cichy zwiadowca, penetruje przestrzeń. Po cichu, do momentu w którym w głowie nie pozostaje już nic dobrego, nic, co chciałby w sobie pielęgnować.
Koniec z przyjaźnią, koniec ze szczerym uczuciem. Mimosa, Einar... sylwetki jego grzechów i błędów, o których długo jeszcze będzie pamiętał.
– W porządku... – mówi w końcu, przybliżając usta do ucha prowokatora – Wygrałeś…
Słowa wypowiedziane dla Jego przyjemności, wymięte przez wstyd i rozczarowanie samym sobą, wybrzmiewają w przestrzeni ledwie jak motyli trzepot, cichy, szepczący przejaw pokory.
Ostatni tego wieczoru.
Zamiast skulić się w sobie, wyciszyć wewnętrzny bunt, toksyczna aura rozbudza w nim potrzebę kontroli, potrzebę ujścia emocjom. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, prostuje się więc przed nim, odsuwając się na odległość kilku centymetrów, by móc na niego spojrzeć.
Ze ściany osuwa dłoń na policzek artysty, przeciąga terytorialnie palcami wzdłuż linii żuchwy, podnosząc ją ku sobie, zadzierając brodę Einara do góry.
Linia warg, zaburzona przez chwilowe rozchylenie, rozszczelniona wypuszcza z siebie gorący oddech. Dopiero jednak z kolejnym haustem powietrza nachyla się przed nim, zabiera wolną przestrzeń, niwelując dystans ciał, skradając pierwszy pocałunek.
Głód pożądania wzrasta, usta przylegają ściśle, serce bije w namiętności, a chęć zawładnięcie nim, jako efekt uboczny rozlanej aury, budzi gwałtowność.
Przegrał, a jednak w uwolnionej emocji tkwi wyzwolenie.
Czuje, jak tłumiony temperament wreszcie nabiera kształtu i koloru.
Jak przybliża go do prawdy. O sobie.
Winny on, więzień ludzkich żądz i prostych przyjemności.
Einar Halvorsen
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:54
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Cienka – nieuchwytna – granica pomiędzy jadem agresji a słodką pułapką aury. Wiotka, nieskuteczna bariera oddzielająca nienawiść i pożądanie, przyćmiona przez mgliste kłęby niedopowiedzeń, przez nie-istnienia zmiażdżonych milczeniem słów. Banalna skłonność do zmian, kołysana chaosem, piękno stworzone aby siać w zachłanności zamęt. Piękno które wyniszcza słuszną władzę rozsądku. Niesprawiedliwe, kryjące za grubą, nieprzenikliwą warstwą obrzydliwe zamiary, piękno zasługujące na pogardliwe splunięcie w twarz. Piękno zastawiające sidła; zguba ukryta w triumfalnym łuku uśmiechu szczerząca się do każdego kto nosi wadę słabości. Zguba, zguba, zguba – dla nich wszystkich których nie umiał zliczyć, o których o ile byli wpływowi, plotkarskie magazyny pytały i l e , g d z i e , w jakim miejscu, ile ich było, Halvorsen, pocałunków skradzionych bez szarpnięć mięsa sumienia, spojrzeń błyszczących w refleksach prostej cielesnej żądzy. Nie wiedział; bogowie, nie wiedział; ciało miał brudne, a za moralność dziurę – wyszarpaną, krzyczącą na wylot pustką, nic.
Chłód, niewygoda ściany stają się wręcz wygodą, poddanie, spokojna bierność – jakby oczekiwanie na cios, który do tej pory nie nastał, nie eksplodował bólem, nie zaróżowił śliny – są synonimem władzy. Przełamany zielenią błękit natarczywego spojrzenia wbija się w męską postać, gdy obserwuje wdrażaną metamorfozę. Nienawiść, dawna agresja ukryte za maską otumaniania czarem. Wszystko jest proste kiedy rozkwitnie aura, trucizna, uwolniona używka. Znał tę reakcję, znał doskonale, żadna najmniejsza nowość – obrazy wspomnień zrzuciły kurz dawnych lat. Próbował wcześniej, próbował więcej, stopniowo, po części z zaciekawienia, z młodzieńczego kaprysu – bawił się podatnością sędziego, to była wspaniała gra, którą w istocie mógł raczyć się w nieskończoność. Pamiętał dawne rozterki, jakim próbował bez najmniejszego skutku położyć kres. Przybliż się, nie bój się, nie kłam, to nie ma sensu, to nigdy nie miało sensu. Krąg zaprzeczenia jest zbędny, gdy kruszą go wyzwolone odczucia, kiedy na horyzoncie zaczyna majaczyć błogość. Wszyscy kłamiemy; wszyscy jesteśmy chorzy; skażona jest cela świata w której żyjemy do ostatniego tchu. Podszyty absurdem lęk – tylko człowiek jest zdolny do równej skrajnej głupoty w swojej abstrakcji umysłu – lęk przed samym sobą, najgorszy podskórny lęk.
Dotyk jest zapowiedzią; niespieszny ruch, w którym, z pełnym oddaniem, ufnie podnosi głowę – nie, nie podnosi, jest kierowany, zawierza się, włókienka mięśni nie stawiają się, nie istnieje opór. Oddech jest dalszym wstępem, niedostrzegalny ciepły obłok wydechu obmywający twarz, spływający w kierunku ust; miękkich linii czerwieni, granic gdzie zderza się jedno pragnienie z drugim. Rozchylił poddańczo wargi, wychodził mu na spotkanie, odpowiadał, bez zbędnego pośpiechu przelewając odczucia, powoli i intensywnie. Odsunął się, plecy na nowo zderzyły się z surowością ściany. Wzrokiem dosięgnął oczu, jakby chciał wydrzeć każdą, mało ostrożną myśl.
– Podoba mi się – cichy, sączony w wąską odległość głos; szept który łączy się z uniesioną ręką, muskającą zarośnięty policzek; ciekawość, zwykła ciekawość by odczuć pod opuszkami szorstką, zadbaną brodę – jak zmieniasz swój tok myślenia – dodał złowieszczo, przewrotnie, bez żadnej zbędnej pruderii. Dłoń, wyciągnięta w stronę mężczyzny opadła, drasnęła dotykiem szyję. Poprawił opinającą jego ciało koszulę – otrzymał to, czego szukał, bez względu na mętną przyszłość – wiedział że echo zdarzeń będzie nękać Hallströma, wbije się niczym drzazga boleśnie i pozostanie w ciele.
Chłód, niewygoda ściany stają się wręcz wygodą, poddanie, spokojna bierność – jakby oczekiwanie na cios, który do tej pory nie nastał, nie eksplodował bólem, nie zaróżowił śliny – są synonimem władzy. Przełamany zielenią błękit natarczywego spojrzenia wbija się w męską postać, gdy obserwuje wdrażaną metamorfozę. Nienawiść, dawna agresja ukryte za maską otumaniania czarem. Wszystko jest proste kiedy rozkwitnie aura, trucizna, uwolniona używka. Znał tę reakcję, znał doskonale, żadna najmniejsza nowość – obrazy wspomnień zrzuciły kurz dawnych lat. Próbował wcześniej, próbował więcej, stopniowo, po części z zaciekawienia, z młodzieńczego kaprysu – bawił się podatnością sędziego, to była wspaniała gra, którą w istocie mógł raczyć się w nieskończoność. Pamiętał dawne rozterki, jakim próbował bez najmniejszego skutku położyć kres. Przybliż się, nie bój się, nie kłam, to nie ma sensu, to nigdy nie miało sensu. Krąg zaprzeczenia jest zbędny, gdy kruszą go wyzwolone odczucia, kiedy na horyzoncie zaczyna majaczyć błogość. Wszyscy kłamiemy; wszyscy jesteśmy chorzy; skażona jest cela świata w której żyjemy do ostatniego tchu. Podszyty absurdem lęk – tylko człowiek jest zdolny do równej skrajnej głupoty w swojej abstrakcji umysłu – lęk przed samym sobą, najgorszy podskórny lęk.
Dotyk jest zapowiedzią; niespieszny ruch, w którym, z pełnym oddaniem, ufnie podnosi głowę – nie, nie podnosi, jest kierowany, zawierza się, włókienka mięśni nie stawiają się, nie istnieje opór. Oddech jest dalszym wstępem, niedostrzegalny ciepły obłok wydechu obmywający twarz, spływający w kierunku ust; miękkich linii czerwieni, granic gdzie zderza się jedno pragnienie z drugim. Rozchylił poddańczo wargi, wychodził mu na spotkanie, odpowiadał, bez zbędnego pośpiechu przelewając odczucia, powoli i intensywnie. Odsunął się, plecy na nowo zderzyły się z surowością ściany. Wzrokiem dosięgnął oczu, jakby chciał wydrzeć każdą, mało ostrożną myśl.
– Podoba mi się – cichy, sączony w wąską odległość głos; szept który łączy się z uniesioną ręką, muskającą zarośnięty policzek; ciekawość, zwykła ciekawość by odczuć pod opuszkami szorstką, zadbaną brodę – jak zmieniasz swój tok myślenia – dodał złowieszczo, przewrotnie, bez żadnej zbędnej pruderii. Dłoń, wyciągnięta w stronę mężczyzny opadła, drasnęła dotykiem szyję. Poprawił opinającą jego ciało koszulę – otrzymał to, czego szukał, bez względu na mętną przyszłość – wiedział że echo zdarzeń będzie nękać Hallströma, wbije się niczym drzazga boleśnie i pozostanie w ciele.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:55
- +18:
- Owszem, obraz wspomnień zrzuca kurz z dawnych lat, a wraz z pierwszą warstwą pyłu, wzburzonego w powietrze, w przestrzeni zawiesza się coś jeszcze. To dawno zapomniane uczucia. Jak lepka pajęcza sieć snują się tuż nad ramą bliskości, pozostawioną niegdyś w cieniu przeszłości, by teraz (niespodziewanie) zaplątać się przy rękach, opleść sprytnie ciało. Zająć skórę dreszczem.
Czuje jak pierwsza nitka wiążącej energii przebiega przez powierzchnię ręki aż po czubki palców, jak przechodzi w mrowienie, stroszy włoski na ciele. Gdy dotyka go, zapomina o wrogości. Chłonie zapach świeżo mytych włosów, ciepło drobniejszego ciała, szorstkość kłującego zarostem policzka. Zaczyna pocałunek nerwowo, w napięciu, by gdzieś w trakcie, wślizgnąwszy się językiem za granicę czerwieni, zwolnić. Spokojnieje, ukojony przez uległe mu usta artysty. Bada smak mężczyzny, gdy żar pożądania znaczy ich obu wilgocią i gorącem, wymienianymi w oddechu i w ślinie. Dopiero gdy Einar odsuwa się pod ścianę, Vil otwiera oczy, dając się wciągnąć w niebezpieczną toń przyciemnionego zielenią błękitu.
Pozostaje w bezruchu, gdy palce artysty muskają żuchwę. Kiedy jednak niespodziewanie zahaczają też o szyję, drga niespokojnie w niecierpliwości.
Nie odzywa się. Ani nie przytakuje, ani nie wyraża sprzeciwu, puszcza słowa cudzego zwycięstwa mimo uszu, uznając to za najlepszą strategię. Przykłada rękę do grzbietu einarowskiej dłoni, zakrywając ją i przytrzymując przez chwilę przy swoim torsie. Nachyla się w kierunku mężczyzny – tym razem głębiej, w milczeniu, osuwając usta na odkrytą szyję artysty. Wargi dotykają lekko jego miękką, pachnącą świeżością skórę, znaczą niewyraźną ścieżką muśnięć drogę do ucha.
Każde kolejne jest mocniejsze i dłuższe.
Viljam pozwala, by natężone bliskością podniecenie zeszło z niego wraz z pocałunkami, choć to tylko drobna część tego, co może oddać w działaniu w stosunku do tego, co jeszcze pozostaje w nim. Wezbrane pożądanie zbiera się w gorącym przedsionku podbrzusza, falą dobroci spływa pod pas, gdy bezpruderyjnie i bez konkretnego powodu ściąga zaciśniętą w garści dłoń artysty do dołu. Zsuwa ją po kolejno mijanych poziomach żeber, by umiejscowić ją w jednym, szczególnym punkcie – na twardniejącym członku.
Na razie nie myśli o konsekwencjach. Naciera wzmożonymi pocałunkami na ciało, dociera za ucho mężczyzny i dociska usta do skóry Einara, przysuwając się do niego na tyle blisko, na ile tylko potrafi. Męska dłoń mimochodem ociera się przy tym o wybrzuszenie pod spodniami, co nie spotyka się z objawem nieśmiałości, raczej z aprobatą. Odrywa na moment wargi od szyi artysty, oddychając szybko i głęboko.
- Jeśli mam wyjść, powiedz mi to teraz. Później nie posłucham - rzuca gardłowo wyciszonym i głębokim przez podniecenie szeptem.
Einar Halvorsen
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:55
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
- +18:
- Miękkie, łagodne światło sączyło się z zawieszonej na niebie sufitu lampy; żółtawa aura spływała szczodrze na głowy i ramiona sylwetek, odcinając wyraźnie, z pełnią oddania detale trwającej sceny. Sceny, w której pod naciągniętą, napiętą osłoną skóry rozlegał się zamaszysty dźwięk werbli serc; zlepek momentów stawał się gęsty, słodkawy niczym melasa drażniąca zuchwale zmysły. Nie wiedział, nie przewidywał; w najśmielszych, oplatających go pajęczyną myślach nie miał tendencji zakładać identycznego rozwoju zdarzeń. Nie sądził, że wszystko zdoła potoczyć się w destrukcyjny sposób, nie sądził że wkrótce później ich usta zdołają złączyć się w pocałunku, czując znajomą, ledwie już pamiętaną miękkość. Samo wtargnięcie Hallströma, bez zapowiedzi, do progów jego azylu było w istocie czymś, co nie było wpisane w scenariusz choćby nieznacznie - prawdopodobnych zbiegów okoliczności. Pogarda, zgliszcza i złość przychodząca w obliczu wspomnień, dawnej, niesprawiedliwej zabawy, melodii wygrywanej na strunach czaru, pod którego działaniem stabilna gleba rozsądku była ruchomym piaskiem panoszącego się zatracenia.
Zabawa.
Wszystko było zabawą. Wydarcie tego, co dotąd szczelnie skrywane pod niewzruszonym posągiem szanowanego sędziego i mecenasa. Dla Halvorsena całość działań napędzał poruszający się tłok igrania z wyuczonym schematem. Zabawa, odrzucenie lepkiego, nieprzyjemnego wstydu - wszystko, w imię hedonistycznej rozrywki, przyjemności której zażywał za wszelką, możliwą cenę. Upodlił się wiele razy; wystarczająco wiele; tak wiele, że pojedynczy, kolejny, nie mógł odgrywać roli. Gdzieś, na dnie kielicha umysłu w którym znajdował się trunek noszący w sobie aromat zadowolenia, nosił również świadomość, że wcześniej postępował w ten sposób - po części - aby mieć władzę nad chlebodawcą, aby przekonać się, jak wyraźnie zdoła zaburzyć jego wypracowaną i wyważoną zewnętrzność, aby go uzależnić; stać się - ulubionym artystą, tym przy którym utraci posiadaną kontrolę. Wiedział, że Viljam mu nie wybaczy, że nigdy, przenigdy nie zdoła zaakceptować i w pełni poddać się przewrotności tak radykalnie niezgodnej z jego własną naturą.
Tego wieczoru, tej nocy - nie miało w rzeczywistości znaczenia kim był. Rozmył się, rozpadł pod uderzeniem emocji panoszących się w czaszce Hallströma, poszukujących za wszelką cenę bliskości. Mógł, o ironio, być każdym, pierwszym, napotkanym i przystającym na zapisany między wierszami układ. Każdym, o ile tylko emocje mogły odnaleźć drogę do upragnionej ucieczki, emocje, stłamszone, stłoczone, wpierw próbujące wyjść z uderzeniem pięści nacierającej na szczękę, teraz - poszukujące rozkoszy.
Był żałosny. Był śmieciem.
Odmowa, którą powinien był wypowiedzieć, ugrzęzła na dobre w krtani. Nie; nie miał prawa odmówić, z przyczyn nierozumianych przez ludzi, którzy szczęśliwie nie dostrzegali skrytej już od początku prawdy. Wszyscy, zwykli postrzegać w huldrach - o huldrekallach mówiło się znacznie mniej - źródło cielesnej przyjemności; prostej, brudnej jednak niezaprzeczalnie, wielce zniewalającej. Urodził się ze zbrukaną, atroficzną godnością, z wykrzywionym, zdeformowanym kręgosłupem moralnym. Musiał postępować w ten sposób.
Był niemal pewny, że Viljam to zapamięta; będzie powracał, z obrzydzeniem, ze wstydem?
chciał przynieść mu wątpliwości, chciał, by żałował, że znowu popełnił błąd
chciał wykorzystać słabość.
Sam w sobie - brudny oraz dawno stracony - nie mógł stracić nic więcej.
Odchylił szyję; wszystko, aby odsłonić szersze połacie skóry, które mężczyzna mógł zbadać czułą pieszczotą ust. Pierwsze, zbierane plony zadowolenia poruszały się ścieżką odczuć.
Dystans. Na nowo, kolejny, rozdarta między nimi odległość; przerwa - niezasłużona? Głęboki oddech, powietrze rozpychające płuca.
Dłoń, osunięta wcześniej na strategiczny punkt, pozostała posłusznie na wyznaczonym miejscu. Nie odpowiedział; przez zlepek sekund krawędzie warg ledwie drgnęły w majaczącym uśmiechu, mgliście nakreślonym na twarzy. Palce, w końcu, poruszyły się same, bez nie-zbiegów okoliczności spowodowanych zmianą ułożenia sylwetki. Dotyk, rozniecany bezwstydnie poruszał się wokół krocza. Czuł każdy, najprostszy wyraz zadowolenia, wybrzuszający materiał.
- Wybacz - głos przytłumiony do szeptu. Nie ustawał; zakleszczony pomiędzy ciałem mężczyzny a chłodnym policzkiem ściany mógł poddać się, jednocześnie - paradoksalnie - przejmując inicjatywę. Sprawiając że będzie zdolny wykrzesać snop iskier porażającej go satysfakcji; ofiarować i czerpać, w niewysłowionych dawkach, rozprzestrzenianych pod zewnętrznością powłok.
- Nie jestem głosem rozsądku - kolejna, ostateczna wypowiedź, podsumowanie, pieczęć pod oświadczeniem losu. Oderwał na chwilę rękę, aby stopniowo rozpinać szereg guzików przytrzymujących koszulę; wcześniej poprawianą wręcz z troską. Nie tkwiła, oczywiście, jako centrum uwagi; stała się przerywnikiem, zwodniczym, szczyptą obecnie zesłanej mu złośliwości. Sprzączka od pasa wydała metaliczne zgrzytnięcie, ustąpiła - w chwili kiedy przyklęknął, ujawniając zamiary, okazując zapowiedź. Osunął spodnie, składając niedostateczny pocałunek w okolicach podbrzusza; wargi, niedługo później zetknęły się z ostateczną przeszkodą zawartą w warstwie bielizny. Czuł sztywniejącą męskość, zarysowaną bezwstydnie - równie bezpruderyjnie uraczoną muśnięciem, przytłumionym przez wadzącą tkaninę. Jednym, pewnym szarpnięciem pozbył się jej bariery - dotyk przesunął się początkowo wzdłuż członka; język, następnie zetknął się, igrał z przewrażliwionym czubkiem erekcji. Objął ją ostatecznie ustami, oczekując reakcji, odpowiedzi której najsilniej pragnął.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:55
- +18:
- Wargi, z cichą czcią przystające do gładkości skóry, poruszone w namiętnej wędrówce – w nieustannej aktywności ściągające muśnięciami słoność ciała. Ręce, w spoczynku ustawione luźno na piersi Einara, chłonące przez opuszki palców ciepło jego torsu, uwrażliwione na tętniący organ, pozostający nieuchronnie w uciśnieniu żeber.
Wraz z przyspieszonym biciem serca artysty, zachęcony naturalną reakcją jego ciała, nie ustaje w pożądaniu go. Przeciwnie. Daje się ponieść kolejnej fali ukojenia, jaka wypełnia gorące podbrzusze, gdy w niewypowiedzianej aprobacie, Einar podejmuje grę. Jednocześnie udowadnia w paru tylko ruchach, że wie, jak się to robi.
Daje Viljamowi odczuć. Wciąż niczego przy tym nie obiecując.
Mimo tego Hallström ryzykuje – poddaje się prostej potrzebie spełnienia. Pozwala mu się bawić, pozwala też sobie odpuścić. Puszcza przy tym wodzę kontroli na rzecz przyjęcia ofiarowanej przyjemności. Dokładnie tego przecież chciał, gdy ściągał rękę w dół. Tego dnia to on jest prowodyrem utraconej moralności.
Dłoń zaciśnięta na wybrzuszeniu spodni.
Dłoń poruszona i niesforna, ocierająca się o gorejącą męskość.
Dłoń osadzona w centralnym punkcie ciała, nie dająca o sobie zapomnieć.
Wypełniająca korytarze viljamowskich myśli, zajmująca uwagę i ściągająca na linię kręgosłupa dreszcz. Dłoń, która jednym wprawnym ściśnięciem kruszy przyzwoitość, pozostawiając ciało grzesznym i lubieżnym. Żądnym nowych doznań, przykraszonych nieustającą rozkoszą.
Satysfakcja, czy pożądanie?
Nie zna dokładnego źródła zadowolenia, gdy w odczuwanej przyjemności pozwala sobie na ciche sapnięcie. Niewiele trzeba do pełnego pobudzenia go. Każdy pojedynczy fragment skóry, otulony materiałem ubrań i mimo przeszkody napięty od dotyku, przyjmuje bodźce z niepodobną sobie intensywnością. Ściąga z ciała surowość i upór. Pozostawia go wyjątkowo chętnym na demoralizację i otwartym na dalszą część wieczoru.
- Doskonale... – szepta krótko, aprobatę sytuacji wyrażając ściągnięciem dłoni na biodra mężczyzny i nieznacznym przysunięciem go do siebie, by przez chwilę chociaż poczuć więcej niż samą jego dłoń – Rozsądek to ostatnie czego dziś potrzebuję – rzuca przyciszonym głosem, patrząc bezwstydnie w przyplamione zielenią oczy. Zaraz jednak kurtyna rzęs opada w dół, a Einar schodzi wzrokiem na pas guzików, odpinając je jeden za drugim.
Mógłby odpowiedzieć tym samym. Zadbać o to, by w negliżu pozostali oboje.
Rzecz w tym, że dostatecznie pociągająca dla niego jest sama twarz artysty z błąkającym się w kącikach ust uśmiechem; jego zachowanie pełne ustępliwości i zgody na bliskość. Także bezpruderyjność, jaką sobą prezentuje czy intymność, jaką bez wahania podtrzymuje, wydeptując we wzajemnych stosunkach ścieżkę grzechu, która prowadzi ich do obopólnego zgorszenia.
- Podoba Ci się… to, co widzisz?
Pyta zdawkowo, niezobowiązująco, tak naprawdę niesiony jedynie potrzebą robienia czegokolwiek, byle tylko nie pozostać w bierności. Pasywność w kontaktach cielesnych jest dla niego niechcianą elementarną, daleką koniecznością, na którą teraz godzi się wyłącznie dlatego, że czuje zbliżającą się za to nagrodę. Nie pospiesza więc biegu wydarzeń, nie karci za powolność, choć w myślach dawno już szarpnąłby artystę ku ziemi. W zamian wplata palce w jego włosy, czeka. Oddycha głęboko, pozwalając, by odkryte połacie skóry odsłoniły przed mężczyzną pięknie zbite mięśnie. Teraz napięte, usztywnione przez ekscytację oraz rosnące oczekiwanie, które nie ustaje, szczególnie w momencie zwolnionej sprzączki i towarzyszącej temu sylwetki, schodzącej do przyklęku.
- Zapomniałem, dlaczego lubię cię na kolanach – nie dookreśla, co ma na myśli. Pozwala mu zinterpretować myśl po swojemu.
Opuszcza głowę, obserwując go. Pozwala, by niesforne pasma włosów opadły mu przy tym na czoło, połaskotały nos wraz z pierwszym nachyleniem. Wyraźniejsze i znacznie bardziej zajmujące jest jednak muśnięcie ust tuż przy linii bielizny. To ono ściąga jego myśli ku artyście, budzi większą ochotę na pogłębienie kontaktu.
Przez chwilę porusza wplecioną we włosy Einara dłonią, pozwala by miękkie języki pasm oplotły jego palce, zaciska je na moment na nierównomiernie okraszonych złotem włosach i sprawia wrażenie, jakby chciał go zdominować, przycisnąć do siebie i zmusić do ruchu. W ostatnim momencie odpuszcza. Rozluźnia uchwyt, oddając mu decyzję o dalszych ruchach.
Nie żałuje.
Gdy wzmożona przez powolność działań emocja odrywa się od ciała w postaci przyjemnego dreszczu, wie że najlepszym, co może teraz zrobić, to pozwolić mu być sobą. Malarz jest wyśmienitym kochankiem. Jak gdyby urodzony do dawania rozkoszy, nigdy nie miał odpuścić.
- Lepiej... żebyś się postarał… - mruczy zgoła prowokująco, przerywanym szeptem, jakby właśnie stawiał mu wyzwanie, choć najbardziej wystawiony na próbę jest tutaj on. Ostatkiem sił trzyma w sobie rozkosz, tłumioną przez wstrzymany oddech.
Nie od razu daje mu odpowiedź.
Słychać ledwie sekundowe sapnięcie, gdy tonąc w cieple jego gardła, wstrzymuje się z jakąkolwiek reakcją. Z początku jedyną oznaką szalejącego w ciele pożądania są drgające mięśnie brzucha i zraszające ciało pierwsze krople potu, jakie wstępują na odkryty przy negliżu tors. Nie ściąga jednak koszuli w pełni. Wciąż utrzymując ją na grzbiecie, nie zajmuje sobie nią teraz głowy.
Zapomina o niej i pozwala, by ta opadła przy jednym ramieniu w dół, wstrzymana przy zgięciu łokcia. Choć z ust nie dobywa się żaden głośniejszy dźwięk, oczy płonące namiętnością, chłoną widok klęczącego przed nim mężczyzny.
Każde poruszenie języka, wargi przyciśnięte ściśle do naprężonej we wzwodzie męskości, wywołują w nim feerię emocji, wzmożonej przez niestosowność chwili. Sprawiają, że nitki układu krwionośnego tętnią życiem, rozgrzewając ciało do czerwoności. Długo jeszcze jednak daje mu czekać z pierwszą, spolegliwą reakcją. Oparty jedną z dłoni o ścianę przed sobą, pozostaje w lekkim nachyleniu nad nim, z niegasnącym pożądaniem i zainteresowaniem chłonąc widok biorących go w posiadanie warg.
Im jednak głębiej go obejmuje, tym głębiej oddycha też on.
Traci czujność i ochotę na dalsze tłumienie emocji z chwilą, gdy tamten przyspiesza i ostatecznie z rozchylenia warg dobywa z siebie pierwszy jęk. Pojedynczy, przyciszony do szmeru, przytłumiony grzbietem dłoni, podświadomie przysuniętej do ust.
Jest na granicy. Czuje rozniecony pieszczotą ogień pożądania, zstępujący z poziomu napęczniałych oddechem płuc do przestrzeni pod pasem. Wzrasta w nim napięcie, przyjemność i swoboda, z jaką dobywa z siebie kolejny, tym razem przeciągnięty jęk, zakończony mokrym finiszem.
Einar Halvorsen
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:55
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
- +18:
- Dotyk: palący, rozprowadzony pod płótnem powłok, zawleczony pod błonę skóry, okrytą ciepłem gorączki trawiącej żądzy; zerwana i pogłębiona, dosadna niedostateczność, której fałszywy zgrzyt niósł się z chórem impulsów. Pieśń bodźców, których w większości był sprawcą. Pieśń bodźców, wyniszczająca rozsądek, poległy, rozbity już w drobny mak, w niedorzeczność.
Dotyk: początek, który położył pieczęć na potępieniu, na ostatecznej klęsce, przesuwającej się nieuchronnie z każdym paciorkiem czasu. Rozpoczęty i podświadomie przytwierdzający wyrok, dłoń, sprowadzona niżej, na przeciwległe ciało, stająca się nieuchronnym pretekstem, by zredagować własny, zatruty scenariusz zdarzeń. Plan zakiełkował pod czaszką, niczym roślinność po zbawiennej ulewie, z drastyczną prędkością ulegał przeistoczeniu w czyny. Zamiary, podejmowane oszczędnie, jednak z bezwzględną, widoczną systematyką, dążyły - jak wierzył - do zagrzebanych na pograniczu niewiedzy, prawdziwych pragnień Hallströma; niewygłoszonych, jednak szeptanych niemo przez jego ciało. Dotyk: toksyna, przenikająca przy każdym spośród ukłuć zetknięcia.
Konsekwencje, odrzucone, blednące na drugim planie.
Myśli - nieuchronnie, zepchnięte z grząskich krawędzi nachodzącego przeczucia - zdążają w stronę przeszłości, wernisaż wspomnień rozgaszcza się w korytarzach rozważań. Pamięta, zatrważająco dokładnie, pierwsze spotkania, pierwsze dążenia, by splamić czystą relację, początki, jeszcze własnej kariery, nim mógł dokładniej go poznać. Młody, nieobeznany w światku, z jakim musiał się zmierzyć, bez pochodzenia, bez istotnego nazwiska, bez wykształcenia, które zapewniał kształcący twórców instytut, od zawsze posiłkował się swoim wrodzonym darem. Charyzma, którą zwykł emanować, sprawiała, że niemożliwym stawało się miałkie, pogardliwe wzruszenie ramion; w świecie artystów, talent, niestety nie miał decydującej wartości; wymagał iskry, która pozwoli mu dojrzeć, wymagał światła, w którym mógł się objawić, wymagał szacunku elit.
Wstydliwy i gorzki sekret - Einar Halvorsen był w stanie osiągnąć sukces, dzięki poświęcaniu uwagi odpowiednim osobom i pojawianiu się we właściwych miejscach. Niekiedy, część chlebodawców na równi z jego twórczością fascynowała się ciałem, skrojonym, aby urzekać, w którym natura ludzka splatała się z tą pozornie podobną do innych ludzi. Gdyby, och, gdyby tylko postronni poznali prawdę, mógłby najwyżej ostać się w charakterze pana do towarzystwa - co, o ironio, nie odbiegało przesadnie od obecnych zwyczajów, zdeformowanych, skrzywionych niemoralnością.
Był brudny - bez względu na to, jak często tarł swoją skórę.
Godny pożałowania.
- Skąd ta niepewność? - nuta uszczypliwości, nieznaczna i nieszkodliwa. Odczucia, które obecnie żywił, były niejasną, zagmatwaną kompozycją, na której stosie zatliły się pospolite i szablonowe reakcje, pełgające na samej, naiwnej powierzchowności. Cielesność, pozbawiona, co za tym idzie, znamion intelektu, rwała się jako pierwsza przed szereg, zawsze, okrutnie szczera, mrowiąca przyjemnie w lędźwiach. Każda, wpleciona w bieg zdarzeń czynność zdawała się odpowiedzią i potwierdzeniem - tak, którego nie przekazywał mężczyźnie za pośrednictwem słów, a które wdrażał z niezachwianą pewnością heretycznej pielgrzymki dotyku. Pogodzenie się z losem, przyznanie się, że jest inny, przychodziło mu znacznie łatwiej niż dumnym przedstawicielom rodów; rachityczna, przeżarta latami niewłaściwych decyzji przyzwoitość, mogła jedynie wypluć popłuczyny rozwagi, bez wywierania wpływów na ścieżkę zdruzgotanego życia. Nie mógł nigdy zaprzeczać - skazany na lepkość spojrzeń, przywierających za każdym razem, gdy zjawiał się pośród ludzi, gdy topił się w obojętnym tłumie, niedługo później nielitościwie osaczającym go ciekawością, niczym grotami wymierzonych weń włóczni. Patrzyli zawsze na niego; musieli patrzeć na niego. Był inny - różnił się, pod wieloma barwami znaczeń. Zakorzeniona natura wywarła drastyczny wpływ, ukazując, jak beznadziejnie obce jest mu pojęcie szacunku, do siebie oraz do innych, jak trudno jest mu utrzymać się ze zwycięstwem w żelaznym uścisku zasad. Był artystą - stąd wybaczano mu więcej. Czerpał garściami; mącił, manipulował, niszczył.
Uwielbiał tę powściągliwość - rozkoszował się jej nadejściem, kawałek po kawałeczku, centymetr po centymetrze pieszczoty rozpromienionej na newralgicznym punkcie męskiej sylwetki. Wiedział, że wnętrze sędziego, prowokowane dotykiem, utrzymuje się z niebywałym trudem w ryzach dawnej kontroli, wiedział, dostrzegał każdy, subtelny grymas, przeszywający oblicze w chwili, gdy krzyżowali ścieżki swojego wędrującego wzroku. Zarys wyciągniętych spostrzeżeń zaczynał mu imponować; imponował mu fakt, z jaką siłą mężczyzna powstrzymuje się przed przejawem uderzającej go satysfakcji. Był przekonany, że Hallström niechętnie znosił tę bierność, drażniło go pozostanie zależnym, które odrzucał, odpychał, jednak z którego nie mógł już się uwolnić.
Nie odpowiadał; pochłonięty utkaniem własnych, wytoczonych zamiarów, nierozproszony raptownym pochwyceniem za odrobinę niesforne, falujące kosmyki włosów. Nie trwało to jednak długo; kontynuował, świadomy, że przebieg spotkania zależał, w najbliższej konstelacji chwil, przede wszystkim od niego. Nie łaknął najmniejszych stwierdzeń; wyjaśnienia znajdując w inny, niezakłamany sposób. Miękkość ust zestawiona w kontraście z napiętą, naprężoną męskością - coraz silniej i coraz jawniej obnażająca przewagę, spotęgowaną drżeniem nadchodzącego orgazmu. Nie odsunął się, dopiero później zwiększając dystans, powoli, leniwie muskając opuszkiem palców nieosłoniętą skórę. Wstał, przechylając brodę i zawadzając zarostem o delikatne wgłębienie nad obojczykiem, zupełnie, jakby sam oczekiwał oparcia.
- Zapomniałeś o wielu rzeczach - srebrzyste nici szeptu zostały wpuszczone w powietrze, a on, korzystając z nieotrząśnięcia się jeszcze mężczyzny po silnym, kulminacyjnym punkcie, wyminął go bez trudności, zmierzając bez wahania przed siebie.
- Zostaniesz? - zatrzymał się w progu kuchni, przyjmując, przez krótki moment wyczekującą postawę, nonszalancko oparty o białą futrynę drzwi. Ton głosu, gładki, pogodny, jawnie odbiegał od gromów ciskanych obelg oraz pokrytych jadem żyletek zdań, przed którymi nie miał w zwyczaju zanadto się powstrzymywać.
- …nie miałbym nic przeciwko - treść, przytłumiona przez ściany, rozległa się z korytarza. Udał się do sypialni, czując parszywą pustkę, naruszaną jedynie przez własny szum podniecenia; przyjemnością, odrzuconą dotąd na drugi, mało istotny plan.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 17.09.2000 – Kuchnia – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Pią 24 Lis - 9:59
- +18:
- Poza granicami logicznych związków rozumu wysuwa się ogień pragnienia. Podżegany przez siłę einarowskiej charyzmy, splata języki płomieni w luźne pasy nieobyczajnych uchybień, których manifestacją staje się nieustający dotyk, wędrujące palce grzechu, przesuwane po liniach ciała w bezcenzuralnej lekkości, czy wstrzymane w zagłębiach gardła jęki. Pragnienia jednocześnie, formowane na podobieństwo migotliwych grzbietów, łamią się i ujawniają w przestrzeni na nowo, wirują w powietrzu niedoścignione. Nie mają w sobie nic z codziennego, pielęgnowanego latami spokoju, jaki towarzyszy Viljamowi. Ujawniają tym samym pewną skrywaną właściwość osobowości, którą tak często i tak brutalnie w sobie niszczy. Pokazują jego prawdziwy temperament. Pełen namiętności i żywej potrzeby doświadczenia czegoś mocnego, czegoś ponad arystokratyczną manierę.
Pragnienia... zakrzywiają się, nie dając ścisnąć się przy kręgosłupie moralności w jednej linii, jak nakazywałby rozsądek. Oderwane od kontroli, przez nikogo nieuchwycone, poruszają się, pęcznieją. Rozrastają się na boki jak meandry wzgórz, plamione gorącą bezcnotliwością.
Tak właśnie kruszy maskę kryształowego dżentelmena, pozornie nieskazitelnego, porządnego, zdeterminowanego do budowania przyszłości w okowach chłodnych, hallstromowskich doktryn. Ognie emocji i wyplutych z siebie uczuć odrzucają sztandar domu, odrzucają surowość i zdystansowanie. Zbliżają go do dystynkcji ciała, stawiając spełnienie na pierwszy plan i pozostawiając go w dualnym odczuciu, że cokolwiek teraz nie zrobi, kulminacja uczuć ściągnie go w dół i wyniesie do wierzchołka ekstazy na równi.
Należy mu się chwila wolności, chwila bez cyzelowanej chłodem słuszności, za którą podąża. Gdy jednak następuje ostateczny wzlot, a cichy poryw ciała wyciąga z niego ostatnie soki zadowolenia, pozostaje lekki i... pusty. Wciąż rozgrzanymi plecami, opiera się o ścianę kuchni, pozwalając, by materiał koszuli nasiąknął przy tym wilgocią. Oddycha głęboko, wpatrzony w jaśniejące przed nim punkty oczu, zatrzymanych w progu wraz z ciałem kochanka.
Nie odpowiada.
Podciąga spodnie do góry wraz z bielizną, obserwując niknące za ścianą plecy i wstrząsany ostatnim dreszczem, znajduje odpowiedź na zadane mu pytanie.
Nie, wyrokują myśli. Nie potrzebuję tego, dookreśla w kilka minut później, wychodząc z mieszkania.
Einar i Bezimienny z tematu