:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold
2 posters
Bezimienny
18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:43
18.09.2000
Tykanie zegara jeszcze nigdy nie drażniło jej tak, jak dzisiaj.
Co tym razem było powodem złego samopoczucia czarnej wdowy? Trudno powiedzieć, czasem wystarczyło czyjeś krzywe spojrzenie tudzież przysłowiowe wstanie lewą nogą. Dzisiaj jednak w jej głowie pojawił się konkretny powód.
Uczucie będące jej niczym kamyk w bucie.
Czy to tęsknota?
Skrzywiła się do własnych myśli. Smukłe palce zacisnęły się na piórze, atrament skapnął na skrawek papieru, wsiąkając powoli w jego strukturę. Pełne usta zacisnęły się w wąską linię. Czasem bestie, które trzymała w ryzach, zrywały się z krótkiej smyczy i prowadziły właśnie do impulsywności. Impulsywności, na którą nie pozwała sobie praktycznie nigdy, pod maską chłodnego opanowania chowając sekrety poranionej duszy.
Z nim było inaczej. Poryw serca? Być może. Cokolwiek to było, wyprowadzało ją z równowagi, pchało w stronę zachowania, które wychodziło poza schemat jej postępowania. Zaledwie w ułamku sekundy podjęła decyzję. Gwałtowny, agresywny ruch dłoni odrzucił na bok pióro, długie palce zacisnęły się na przeklętej kartce, jak gdyby to ona winna była parszywemu samopoczuciu Eir.
Zapomniał. Zapomniał?
Włożyła na stopy buty na obcasie, zarzuciła płaszcz i poprawiła loki.
Czy to przemyślała? Absolutnie nie. Przecież mogła nie zastać go w mieszkaniu, mógł mieć gości. Mógł zwyczajnie nie chcieć jej widzieć. Cóż, nie obchodziło jej to. Znała przecież adres. Myśli były równie poplątane i chaotyczne co jej potargane wiatrem, brązowe loki. I z każdym kolejnym krokiem narastało w niej uczucie irracjonalnej złości. Irracjonalnej, bo przecież mógł mieć milion wytłumaczeń, całkiem prawdopodobnych, na to, dlaczego cisza zapanowała między nimi na tak długi czas. Wiedziała, że pracował z jej bratem, wiedziała o specyfice tego zawodu. I próbowała się wykazać cierpliwością, z którą na ogół nie miała problemu. Jednakże czy w ich przypadku można w ogóle mówić o spokoju, o racjonalności?
Wspięła się po schodach do drzwi wejściowych, ignorując przepych fasady budynku. Jej twarz – jak zwykle – nie wyrażała wiele. Może poza nutki zaciętości widocznej w delikatnym napięciu mięśni twarzy. Zaciśnięta w pięść dłoń wystukała niespokojny rytm o drewnianą fakturę drzwi.
Ivar Soelberg
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:44
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Szelest skrupulatnie układanych papierów, wszelkiej maści notatek i akt, wypełniał przestrzeń gabinetu. Dokumenty stare i przedawnione noszące ślady wielokrotnego przekazywania z rąk do rąk, poznaczone plamami po kawie i naturalnie zaprawione zapachem papierosów. Szukał, czytał i zapamiętywał sprawy sprzed lat tak wielu, że jeszcze go na świecie nie było, gdy dziadek łamał sobie nad nimi głowę i powoli rozwiązywał. Te najtrudniejsze zazwyczaj opatrzone były stertą notatek przypiętą do akt, w których zawarte były wskazówki, myśli i obserwacje, jakimi chciał się podzielić, tudzież aby w natłoku informacji zapisać, by utrwalić. Rozumiał jego podejście i był wdzięczny w duchu za taki przejaw profesjonalizmu, bowiem dzięki temu, mógł spojrzeć na świat i te sytuacje jego oczami i samemu wyciągnąć wnioski. Nauka przez doświadczenie innych, bywała nieraz bardzo budująca, a w ich zawodzie, jest to niezwykle istotne. Komnaty pamięci nieustannie powiększane, a w ich zbiorach coraz to nowe sprawy figurowały. Portrety psychologiczne kryminalistów począwszy od tych drobnych złodziejaszków i zadymiarzy, a skończywszy na bestiach w ludzkiej skórze, którzy wyrzekli się dawno temu człowieczeństwa. Najgorszy sort, dla którego życie, a raczej egzystencja w lochach Fortu Nordkinn, była nader łaskawą. Wszyscy oni figurowali w jego pamięci, dzięki czemu mógł wydajniej pracować, bowiem niektóre schematy się powtarzały, a on miał gotowy algorytm do ich rozwiązania, ot wystarczyło inne dane wrzucić.
Gabinet tonął w półmroku klimatycznym i nastrajającym, lecz jakże męczącym wzrok na dłuższą metę. Poniedziałkowe popołudnie upływało spokojnie, nawet nieco ospale, a filiżanka kawy nie przegnała zmęczenia malującego się na twarzy starszego z braci. Trudy pracy odbijały na nim swe piętno i nawet mało wprawny obserwator dostrzeże te wyraźne znaki.
Wstał od biurka, by rozprostować kości, coś głucho chrupnęło w kościach, a przez oblicze mężczyzny przeleciał grymas niezadowolenia. Szare tęczówki z obojętnością przeskoczyły z zawalonego papierami biurka, na niewielką komodę przy oknie, na której leżał biały porcelanowy spodeczek, z jakże silnie kontrastującym karmazynem dojrzałego jabłka. Porwał owoc i z przyjemnością wgryzł się w jego twardą powierzchnię. Kwaśność i słodycz trysnęły i zalały podniebienie smakowitą nutką, westchnięciem lata, w którym czuć było nieprzychylność jesiennych dni. Idealne.
Tą niewinną w swej prostocie degustację zakłóciło pukanie do drzwi. Ei miał klucze, a zatem kogo niosło? Odstawił nadgryziony owoc na spodeczek i czując, narastający z każdym następnym krokiem kwaśny posmak szedł w kierunku drzwi. Słodycz uleciała, niestety.
– Witaj – powitanie wypłynęło z jego ust machinalnie i jakby nieprzemyślane, zaakcentował je lekkim uśmiechem, który podniósł same jeno kąciki ust ku górze. – Proszę, wejdź do środka – kolejna próba uniknięcia starcia, uniknięcia odpowiedzialności. Westchnięcie pragnące wyrwać się z piersi duszone przez rozsądek, który wiedział, że odczytałaby to za słabość, za nieporadność i bogowie tylko wiedzą, za co jeszcze? Stał lekko oniemiały, bowiem zapomniał, jaka była piękna, gdy się denerwowała. Zamknął drzwi i siebie zarazem w klatce, z której brak wyjścia pozostawało jedynie okno.
Nawet nie myślał, nad usprawiedliwieniem czując podświadomie, że zignorowałaby je. Zjebał sprawę. I oto konsekwencje, a ich zapowiedź widniała w jej szaro-błękitnych oczach.
– Napijesz się czegoś? – wyciągnął, dłoń po płaszcz ciągle błądząc oczami po jej twarzy i ciele. Doszukując się wskazówek, instrukcji, jak postąpić?
Gabinet tonął w półmroku klimatycznym i nastrajającym, lecz jakże męczącym wzrok na dłuższą metę. Poniedziałkowe popołudnie upływało spokojnie, nawet nieco ospale, a filiżanka kawy nie przegnała zmęczenia malującego się na twarzy starszego z braci. Trudy pracy odbijały na nim swe piętno i nawet mało wprawny obserwator dostrzeże te wyraźne znaki.
Wstał od biurka, by rozprostować kości, coś głucho chrupnęło w kościach, a przez oblicze mężczyzny przeleciał grymas niezadowolenia. Szare tęczówki z obojętnością przeskoczyły z zawalonego papierami biurka, na niewielką komodę przy oknie, na której leżał biały porcelanowy spodeczek, z jakże silnie kontrastującym karmazynem dojrzałego jabłka. Porwał owoc i z przyjemnością wgryzł się w jego twardą powierzchnię. Kwaśność i słodycz trysnęły i zalały podniebienie smakowitą nutką, westchnięciem lata, w którym czuć było nieprzychylność jesiennych dni. Idealne.
Tą niewinną w swej prostocie degustację zakłóciło pukanie do drzwi. Ei miał klucze, a zatem kogo niosło? Odstawił nadgryziony owoc na spodeczek i czując, narastający z każdym następnym krokiem kwaśny posmak szedł w kierunku drzwi. Słodycz uleciała, niestety.
– Witaj – powitanie wypłynęło z jego ust machinalnie i jakby nieprzemyślane, zaakcentował je lekkim uśmiechem, który podniósł same jeno kąciki ust ku górze. – Proszę, wejdź do środka – kolejna próba uniknięcia starcia, uniknięcia odpowiedzialności. Westchnięcie pragnące wyrwać się z piersi duszone przez rozsądek, który wiedział, że odczytałaby to za słabość, za nieporadność i bogowie tylko wiedzą, za co jeszcze? Stał lekko oniemiały, bowiem zapomniał, jaka była piękna, gdy się denerwowała. Zamknął drzwi i siebie zarazem w klatce, z której brak wyjścia pozostawało jedynie okno.
Nawet nie myślał, nad usprawiedliwieniem czując podświadomie, że zignorowałaby je. Zjebał sprawę. I oto konsekwencje, a ich zapowiedź widniała w jej szaro-błękitnych oczach.
– Napijesz się czegoś? – wyciągnął, dłoń po płaszcz ciągle błądząc oczami po jej twarzy i ciele. Doszukując się wskazówek, instrukcji, jak postąpić?
Bezimienny
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:44
Szelest skrupulatnie układanych papierów, wszelkiej maści notatek i akt, wypełniał przestrzeń gabinetu. Dokumenty stare i przedawnione noszące ślady wielokrotnego przekazywania z rąk do rąk, poznaczone plamami po kawie i naturalnie zaprawione zapachem papierosów. Szukał, czytał i zapamiętywał sprawy sprzed lat tak wielu, że jeszcze go na świecie nie było, gdy dziadek łamał sobie nad nimi głowę i powoli rozwiązywał. Te najtrudniejsze zazwyczaj opatrzone były stertą notatek przypiętą do akt, w których zawarte były wskazówki, myśli i obserwacje, jakimi chciał się podzielić, tudzież aby w natłoku informacji zapisać, by utrwalić. Rozumiał jego podejście i był wdzięczny w duchu za taki przejaw profesjonalizmu, bowiem dzięki temu, mógł spojrzeć na świat i te sytuacje jego oczami i samemu wyciągnąć wnioski. Nauka przez doświadczenie innych, bywała nieraz bardzo budująca, a w ich zawodzie, jest to niezwykle istotne. Komnaty pamięci nieustannie powiększane, a w ich zbiorach coraz to nowe sprawy figurowały. Portrety psychologiczne kryminalistów począwszy od tych drobnych złodziejaszków i zadymiarzy, a skończywszy na bestiach w ludzkiej skórze, którzy wyrzekli się dawno temu człowieczeństwa. Najgorszy sort, dla którego życie, a raczej egzystencja w lochach Fortu Nordkinn, była nader łaskawą. Wszyscy oni figurowali w jego pamięci, dzięki czemu mógł wydajniej pracować, bowiem niektóre schematy się powtarzały, a on miał gotowy algorytm do ich rozwiązania, ot wystarczyło inne dane wrzucić.
Gabinet tonął w półmroku klimatycznym i nastrajającym, lecz jakże męczącym wzrok na dłuższą metę. Poniedziałkowe popołudnie upływało spokojnie, nawet nieco ospale, a filiżanka kawy nie przegnała zmęczenia malującego się na twarzy starszego z braci. Trudy pracy odbijały na nim swe piętno i nawet mało wprawny obserwator dostrzeże te wyraźne znaki.
Wstał od biurka, by rozprostować kości, coś głucho chrupnęło w kościach, a przez oblicze mężczyzny przeleciał grymas niezadowolenia. Szare tęczówki z obojętnością przeskoczyły z zawalonego papierami biurka, na niewielką komodę przy oknie, na której leżał biały porcelanowy spodeczek, z jakże silnie kontrastującym karmazynem dojrzałego jabłka. Porwał owoc i z przyjemnością wgryzł się w jego twardą powierzchnię. Kwaśność i słodycz trysnęły i zalały podniebienie smakowitą nutką, westchnięciem lata, w którym czuć było nieprzychylność jesiennych dni. Idealne.
Tą niewinną w swej prostocie degustację zakłóciło pukanie do drzwi. Ei miał klucze, a zatem kogo niosło? Odstawił nadgryziony owoc na spodeczek i czując, narastający z każdym następnym krokiem kwaśny posmak szedł w kierunku drzwi. Słodycz uleciała, niestety.
– Witaj – powitanie wypłynęło z jego ust machinalnie i jakby nieprzemyślane, zaakcentował je lekkim uśmiechem, który podniósł same jeno kąciki ust ku górze. – Proszę, wejdź do środka – kolejna próba uniknięcia starcia, uniknięcia odpowiedzialności. Westchnięcie pragnące wyrwać się z piersi duszone przez rozsądek, który wiedział, że odczytałaby to za słabość, za nieporadność i bogowie tylko wiedzą, za co jeszcze? Stał lekko oniemiały, bowiem zapomniał, jaka była piękna, gdy się denerwowała. Zamknął drzwi i siebie zarazem w klatce, z której brak wyjścia pozostawało jedynie okno.
Nawet nie myślał, nad usprawiedliwieniem czując podświadomie, że zignorowałaby je. Zjebał sprawę. I oto konsekwencje, a ich zapowiedź widniała w jej szaro-błękitnych oczach.
– Napijesz się czegoś? – wyciągnął, dłoń po płaszcz ciągle błądząc oczami po jej twarzy i ciele. Doszukując się wskazówek, instrukcji, jak postąpić?
Gabinet tonął w półmroku klimatycznym i nastrajającym, lecz jakże męczącym wzrok na dłuższą metę. Poniedziałkowe popołudnie upływało spokojnie, nawet nieco ospale, a filiżanka kawy nie przegnała zmęczenia malującego się na twarzy starszego z braci. Trudy pracy odbijały na nim swe piętno i nawet mało wprawny obserwator dostrzeże te wyraźne znaki.
Wstał od biurka, by rozprostować kości, coś głucho chrupnęło w kościach, a przez oblicze mężczyzny przeleciał grymas niezadowolenia. Szare tęczówki z obojętnością przeskoczyły z zawalonego papierami biurka, na niewielką komodę przy oknie, na której leżał biały porcelanowy spodeczek, z jakże silnie kontrastującym karmazynem dojrzałego jabłka. Porwał owoc i z przyjemnością wgryzł się w jego twardą powierzchnię. Kwaśność i słodycz trysnęły i zalały podniebienie smakowitą nutką, westchnięciem lata, w którym czuć było nieprzychylność jesiennych dni. Idealne.
Tą niewinną w swej prostocie degustację zakłóciło pukanie do drzwi. Ei miał klucze, a zatem kogo niosło? Odstawił nadgryziony owoc na spodeczek i czując, narastający z każdym następnym krokiem kwaśny posmak szedł w kierunku drzwi. Słodycz uleciała, niestety.
– Witaj – powitanie wypłynęło z jego ust machinalnie i jakby nieprzemyślane, zaakcentował je lekkim uśmiechem, który podniósł same jeno kąciki ust ku górze. – Proszę, wejdź do środka – kolejna próba uniknięcia starcia, uniknięcia odpowiedzialności. Westchnięcie pragnące wyrwać się z piersi duszone przez rozsądek, który wiedział, że odczytałaby to za słabość, za nieporadność i bogowie tylko wiedzą, za co jeszcze? Stał lekko oniemiały, bowiem zapomniał, jaka była piękna, gdy się denerwowała. Zamknął drzwi i siebie zarazem w klatce, z której brak wyjścia pozostawało jedynie okno.
Nawet nie myślał, nad usprawiedliwieniem czując podświadomie, że zignorowałaby je. Zjebał sprawę. I oto konsekwencje, a ich zapowiedź widniała w jej szaro-błękitnych oczach.
– Napijesz się czegoś? – wyciągnął, dłoń po płaszcz ciągle błądząc oczami po jej twarzy i ciele. Doszukując się wskazówek, instrukcji, jak postąpić?
Ivar Soelberg
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:44
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Kwaśny posmak paradoksalnie nie znikał, a wręcz przeciwnie, z każdą chwilą stawał się bardziej wyczuwalny, jak gdyby, miast soczystego i dojrzałego jabłka zjadł niedojrzały owoc agrestu, cierpki i wykrzywiający twarz w grymasie niezadowolenia. Widoku tej szczerej emocji podyktowanej, bynajmniej nie widokiem jej osoby, a kwestią tego, jak postąpił wobec niej na przestrzeni ostatnich tygodni, poskąpił jej. Przywdziewając maskę opanowania, zahaczającej wedle niektórych opinii o obojętność. Naturalnie mężczyźnie, nie było obojętne, dlaczego ciemnowłosa pofatygowała się osobiście do jego mieszkania. Mogła wszakże wysłać list z zapytaniem o zdrowie szanownego „przyjaciela”, tudzież najzwyczajniej w świecie zlekceważyć go, zapomnieć i odesłać w czeluści swej duszy uczucie, jakie ich połączyło. Nie zrobiła tego. Nie okazała względem jego osoby braku szacunku, a może i nawet braku troski? Tym na swój sposób go ujęła i również stąd, te emocje na wstępie, ta niepewność, wszak krótkotrwała, lecz jednak zauważalna.
Burza majacząca w jej oczach ostrzegała zapowiedzią gromów. Była piękna, temu nie mógł, nawet teraz zaprzeczyć, a przez te dwa miesiące wydawało się, chociaż to wszakże niemożliwe, że tym piękniejsza się stała, niżeli ją zapamiętał. Zniewalająca w swej klasycznej otoczce, a jednak miała w sobie zarys, coś, co sprawiało, że nie była mdła i zapadała w pamięci na długie tygodnie. Ta wyrazistość sprawiała, że wyróżniała się na tle tysięcy kobiet przemierzających ulice Midgardu, to ona również sprawiła, że zawiesiwszy na pełnych biodrach oko, wzrok przemykał, aż do linii oczu i tam zahipnotyzowany trwał, aż czaru tego nie zdjęła właścicielka błękitno-szarych oczu posyłając nieszczęśnikowi, co wpadł w tę pułapkę gromy uderzające zdawać, by się mogło mocniej, niżeli te ciskane przez Thora.
Słowa, a w nich jad, ot kumulacja gniewu i czego? Czego jeszcze, co tak wzburzyło fundamentem tej silnej kobiety, że Wysłannik odczuwał pewien rodzaj niepokoju, jakiego nie doświadczył nawet podczas najpodlejszych misji, co tak działało na niego, czyżby to jej osoba, a może doskonale znany zapach kobiecych perfum, którego nikła woń towarzyszyła mu nieraz przez całe dnie, czy to, z jaką siłą zamknęła drzwi, przedstawiając, tym samym manifest swej irytacji? Chciał sięgnąć po fajkę, zatrzymać czas i mieć chwilę na interpretację tego, co widział, rozkładając na części pierwsze i analizując krok po kroku.
Szare tęczówki spłynęły z granicy wzroku na smukłe palce, które zwinnie uporały się guzikami, miał ochotę się uśmiechnąć. Nie czynił jednak tego z wiadomych względów, wolał poczekać, aż kobieta skończy mówić. Przyjął płaszcz i odwiesił go, a chwilę tą wykorzystał na zebranie myśli. Jednak żadna z nich nie była adekwatna do tego, aby zostać wypowiedzianą. Zbliżył się wolno z malującym się na twarzy cieniem uśmiechu, który mógł zniknąć w każdej sekundzie, lecz również rozbłysnąć niespodziewanie. Tańcząc na cieniutkiej granicy emocji, tego co powinien zrobić, a tego czego oczekiwała. Podszedł do niej zdecydowanie za blisko, ku własnej zgubie. Uderzenie perfum zniewalało i przypominało wszystkie spędzone razem noce, niby stare fotografie przemykały przez jego umysł, uśmiech zbladł. Pozostała tylko powaga, lecz nie obojętność.
– Tęskniłem – wyznał, jak gdyby przyznawał się do zbrodni. Jakby w jego życiowym kodeksie nie figurowało takie słowo jak: „miłość”, a namiętność i pragnienie bliskości, były słabością. Przymknął powieki i westchnął, zaciskając dłonie w pięści. Wiedział, miał tego świadomość, że była dla niego, za dobra, wręcz można rzec nieosiągalna, a jednak to ona przyszła do niego i ta myśl powinna, była go radować, sprawiać, że czuł się wyjątkowy, bo oto on Ivar Soelberg jest, mężczyzna, którego marną egzystencją przejmowała się kobieta taka, jak ona. Powinien się cieszyć, a jednak odczuwał przygnębienie z jednego kluczowego powodu, chciał jej szczęścia, a nie wiedział, czy potrafi je ofiarować?
Burza majacząca w jej oczach ostrzegała zapowiedzią gromów. Była piękna, temu nie mógł, nawet teraz zaprzeczyć, a przez te dwa miesiące wydawało się, chociaż to wszakże niemożliwe, że tym piękniejsza się stała, niżeli ją zapamiętał. Zniewalająca w swej klasycznej otoczce, a jednak miała w sobie zarys, coś, co sprawiało, że nie była mdła i zapadała w pamięci na długie tygodnie. Ta wyrazistość sprawiała, że wyróżniała się na tle tysięcy kobiet przemierzających ulice Midgardu, to ona również sprawiła, że zawiesiwszy na pełnych biodrach oko, wzrok przemykał, aż do linii oczu i tam zahipnotyzowany trwał, aż czaru tego nie zdjęła właścicielka błękitno-szarych oczu posyłając nieszczęśnikowi, co wpadł w tę pułapkę gromy uderzające zdawać, by się mogło mocniej, niżeli te ciskane przez Thora.
Słowa, a w nich jad, ot kumulacja gniewu i czego? Czego jeszcze, co tak wzburzyło fundamentem tej silnej kobiety, że Wysłannik odczuwał pewien rodzaj niepokoju, jakiego nie doświadczył nawet podczas najpodlejszych misji, co tak działało na niego, czyżby to jej osoba, a może doskonale znany zapach kobiecych perfum, którego nikła woń towarzyszyła mu nieraz przez całe dnie, czy to, z jaką siłą zamknęła drzwi, przedstawiając, tym samym manifest swej irytacji? Chciał sięgnąć po fajkę, zatrzymać czas i mieć chwilę na interpretację tego, co widział, rozkładając na części pierwsze i analizując krok po kroku.
Szare tęczówki spłynęły z granicy wzroku na smukłe palce, które zwinnie uporały się guzikami, miał ochotę się uśmiechnąć. Nie czynił jednak tego z wiadomych względów, wolał poczekać, aż kobieta skończy mówić. Przyjął płaszcz i odwiesił go, a chwilę tą wykorzystał na zebranie myśli. Jednak żadna z nich nie była adekwatna do tego, aby zostać wypowiedzianą. Zbliżył się wolno z malującym się na twarzy cieniem uśmiechu, który mógł zniknąć w każdej sekundzie, lecz również rozbłysnąć niespodziewanie. Tańcząc na cieniutkiej granicy emocji, tego co powinien zrobić, a tego czego oczekiwała. Podszedł do niej zdecydowanie za blisko, ku własnej zgubie. Uderzenie perfum zniewalało i przypominało wszystkie spędzone razem noce, niby stare fotografie przemykały przez jego umysł, uśmiech zbladł. Pozostała tylko powaga, lecz nie obojętność.
– Tęskniłem – wyznał, jak gdyby przyznawał się do zbrodni. Jakby w jego życiowym kodeksie nie figurowało takie słowo jak: „miłość”, a namiętność i pragnienie bliskości, były słabością. Przymknął powieki i westchnął, zaciskając dłonie w pięści. Wiedział, miał tego świadomość, że była dla niego, za dobra, wręcz można rzec nieosiągalna, a jednak to ona przyszła do niego i ta myśl powinna, była go radować, sprawiać, że czuł się wyjątkowy, bo oto on Ivar Soelberg jest, mężczyzna, którego marną egzystencją przejmowała się kobieta taka, jak ona. Powinien się cieszyć, a jednak odczuwał przygnębienie z jednego kluczowego powodu, chciał jej szczęścia, a nie wiedział, czy potrafi je ofiarować?
Bezimienny
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:45
Nim obojętność spowiła jego twarz, nałożyła maskę chłodnego opanowania, jego rysy zadrżały pod wpływem emocji, na krótką chwilę. Niezadowolenie, niepewność? Zbyt mało czasu, aby odczytać jakie uczucie zagościło w jego sercu, gdy szare spojrzenie spotkało się z jej sylwetką, stojącą w drzwiach. Przez kilka uderzeń serca wpatrywała się w jego twarz, licząc, iż fasada pęknie i pozwoli jej dostrzec to, co skrywały jego myśli. Jednakże nic takiego się nie stało.
Wysłannicy Forsetiego i ich kamienna twarz.
Szukała w szarych oczach czegokolwiek, co powiedziałoby jej co robić dalej. Wycofać się? Uparcie iść na przód? Chociaż zewnątrz była nieustępliwa niczym burza, w środku rodziła się wątpliwość.
Czekała na jeden ruch z jego strony. Uśmiech, gest, krótkie, urwane słowo, że jeszcze mu się nie znudziła, że jeszcze nie zauważył braków, niczym zręczna oszustka maskowała wszelkie rysy na pozornie idealnej fasadzie. Ale nic się nie działo. Stał przed nią tak obojętny, cholernie opanowany i patrzył, jak daje strawić się emocjom, których sama nie umiała do końca zrozumieć.
Nim do jej spojrzenia wkradła się desperacja, podała płaszcz, dając sobie chwilę na zebranie myśli, chociaż pozorne utrzymanie ich na smyczy.
Uważne, niełagodniejące spojrzenie wpatrywało się w niego, kiedy z wolna zmniejszał dystans między nimi. Nienawidziła się w tym momencie za to, że i ona chciała się uśmiechnąć, kiedy zastygła w obojętności twarz dała nikły przejaw emocji (zadowolenia?) w postaci delikatnego, ledwie zauważalnego dla niewprawnego oka uśmiechu. Znała go, chociaż trochę. Wiedziała, że to wystarczyło, ten uśmiech. Nienawidziła się za to uczucie spokoju, które ogarnęło ją, gdy tylko znalazł się blisko, na wyciągnięcie ręki. Wystarczył tylko jeden mały ruch i znalazła się w jego ramionach, które – przynajmniej dla niej – zawsze ofiarowały spokój, stabilność uścisku. Na kilka ulotnych chwil ta dwumiesięczna cisza przestała się liczyć. Bo przecież znowu tutaj była. Och, jakże głupia była! Wystarczy cień uśmiechu i jedno słowo wypowiedziane w zaciszu mieszkanie, jednocześnie ciche i głośne, aby wpadła znowu bez reszty, aby zapomniała o krzywdzie. Bo przecież to powinno jej wystarczyć, prawda? Okazjonalna bliskość, imitacja czegoś prawdziwego. Spojrzenie, które uparcie trwało gdzieś z boku przez kilka ciągnących się chwil, przeniosło się dopiero, kiedy Eir wróciła na ziemię. Jedno słowo, jedno głupie słowo, a w ułamku sekundy była całkowicie rozstrojona. Miliony myśli i nie wiadomo było, której będzie się najbezpieczniej złapać.
Nie tym razem, pobrzmiał stanowczy głos w jej głowie. A kiedy uniosło zwolna spojrzenie na niego, na jej ustach zamajaczył słodki, podejrzenia słodki, uśmiech. Dłonie sięgnęły jego szerokich ramion, wygładzając materiał. Gorzkie rozbawienie tańczyło na szaro-niebieskich niteczkach. – Tęskniłeś? – uniosła jedną brew ku górze, w jej głosie pojawiło się rozbawienie zakrawające o drwinę, które przykrywało to palące uczucie, którego sama Eir nie potrafiła zidentyfikować. – Liczyłam raczej na spóźniona wszystkiego najlepszego – słowa spadły niespodziewanie i z precyzją katowskiego ostrza. A ona? Wyminęła go, niczym przeszkodę, trącając swoim ramieniem jego. Wiedziała, gdzie jest salon, więc nie czekając na dalsze zaproszenie ruszyła nieśpiesznym krokiem w stronę salonu, gdzie zajęła miejsce na kanapie. Założyła nogę na nogę i na powrót wbiła w niego spojrzenie, którego zaciętość nie słabła. Wręcz przeciwnie, burzowe chmury jeszcze gęściej zbierały się nad ich głowami, a błyskawice skrzyły się w błękitno-szarym spojrzeniu. – Zaskakująco długo się nie odzywałeś, jak na kogoś kto tęsknił – na ostatnim słowie zatańczyła drwiąca nuta. Drażniła się z nim. Był to jej system ochronny. Bo przecież wtedy będzie mniej pokonana, jeżeli wyłoży przed nią tę brzydką prawdę. A pod tą całą złością, sztuczną słodyczą i milionem warstw, którymi próbowała przykryć prawdziwą siebie, było to napięcie. Nieznośne oczekiwanie na to, co mogła usłyszeć. Za wszelką cenę próbowała uspokoić oddech, zatrzymać na chwilę myśli. Jednakże to czekanie ją zabijało. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
Naprawdę tęsknił? A może to jedynie słowa, takie, które nic nie znaczą, takie wyrzucane pod wpływem chwili, aby odgonić złość w jej spojrzeniu. Takie, o których miał zapomnieć, kiedy tylko drzwi zamkną się na jej plecami.
- To jak? Dostanę coś do picia? – mruknęła, patrząc się na niego wyczekująco. Pytanie tylko czy chodziło jej oto, aby faktycznie szklanka znalazła się w jej dłoni, czy raczej coś więcej niż głupie „tęskniłem”.
Wysłannicy Forsetiego i ich kamienna twarz.
Szukała w szarych oczach czegokolwiek, co powiedziałoby jej co robić dalej. Wycofać się? Uparcie iść na przód? Chociaż zewnątrz była nieustępliwa niczym burza, w środku rodziła się wątpliwość.
Czekała na jeden ruch z jego strony. Uśmiech, gest, krótkie, urwane słowo, że jeszcze mu się nie znudziła, że jeszcze nie zauważył braków, niczym zręczna oszustka maskowała wszelkie rysy na pozornie idealnej fasadzie. Ale nic się nie działo. Stał przed nią tak obojętny, cholernie opanowany i patrzył, jak daje strawić się emocjom, których sama nie umiała do końca zrozumieć.
Nim do jej spojrzenia wkradła się desperacja, podała płaszcz, dając sobie chwilę na zebranie myśli, chociaż pozorne utrzymanie ich na smyczy.
Uważne, niełagodniejące spojrzenie wpatrywało się w niego, kiedy z wolna zmniejszał dystans między nimi. Nienawidziła się w tym momencie za to, że i ona chciała się uśmiechnąć, kiedy zastygła w obojętności twarz dała nikły przejaw emocji (zadowolenia?) w postaci delikatnego, ledwie zauważalnego dla niewprawnego oka uśmiechu. Znała go, chociaż trochę. Wiedziała, że to wystarczyło, ten uśmiech. Nienawidziła się za to uczucie spokoju, które ogarnęło ją, gdy tylko znalazł się blisko, na wyciągnięcie ręki. Wystarczył tylko jeden mały ruch i znalazła się w jego ramionach, które – przynajmniej dla niej – zawsze ofiarowały spokój, stabilność uścisku. Na kilka ulotnych chwil ta dwumiesięczna cisza przestała się liczyć. Bo przecież znowu tutaj była. Och, jakże głupia była! Wystarczy cień uśmiechu i jedno słowo wypowiedziane w zaciszu mieszkanie, jednocześnie ciche i głośne, aby wpadła znowu bez reszty, aby zapomniała o krzywdzie. Bo przecież to powinno jej wystarczyć, prawda? Okazjonalna bliskość, imitacja czegoś prawdziwego. Spojrzenie, które uparcie trwało gdzieś z boku przez kilka ciągnących się chwil, przeniosło się dopiero, kiedy Eir wróciła na ziemię. Jedno słowo, jedno głupie słowo, a w ułamku sekundy była całkowicie rozstrojona. Miliony myśli i nie wiadomo było, której będzie się najbezpieczniej złapać.
Nie tym razem, pobrzmiał stanowczy głos w jej głowie. A kiedy uniosło zwolna spojrzenie na niego, na jej ustach zamajaczył słodki, podejrzenia słodki, uśmiech. Dłonie sięgnęły jego szerokich ramion, wygładzając materiał. Gorzkie rozbawienie tańczyło na szaro-niebieskich niteczkach. – Tęskniłeś? – uniosła jedną brew ku górze, w jej głosie pojawiło się rozbawienie zakrawające o drwinę, które przykrywało to palące uczucie, którego sama Eir nie potrafiła zidentyfikować. – Liczyłam raczej na spóźniona wszystkiego najlepszego – słowa spadły niespodziewanie i z precyzją katowskiego ostrza. A ona? Wyminęła go, niczym przeszkodę, trącając swoim ramieniem jego. Wiedziała, gdzie jest salon, więc nie czekając na dalsze zaproszenie ruszyła nieśpiesznym krokiem w stronę salonu, gdzie zajęła miejsce na kanapie. Założyła nogę na nogę i na powrót wbiła w niego spojrzenie, którego zaciętość nie słabła. Wręcz przeciwnie, burzowe chmury jeszcze gęściej zbierały się nad ich głowami, a błyskawice skrzyły się w błękitno-szarym spojrzeniu. – Zaskakująco długo się nie odzywałeś, jak na kogoś kto tęsknił – na ostatnim słowie zatańczyła drwiąca nuta. Drażniła się z nim. Był to jej system ochronny. Bo przecież wtedy będzie mniej pokonana, jeżeli wyłoży przed nią tę brzydką prawdę. A pod tą całą złością, sztuczną słodyczą i milionem warstw, którymi próbowała przykryć prawdziwą siebie, było to napięcie. Nieznośne oczekiwanie na to, co mogła usłyszeć. Za wszelką cenę próbowała uspokoić oddech, zatrzymać na chwilę myśli. Jednakże to czekanie ją zabijało. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
Naprawdę tęsknił? A może to jedynie słowa, takie, które nic nie znaczą, takie wyrzucane pod wpływem chwili, aby odgonić złość w jej spojrzeniu. Takie, o których miał zapomnieć, kiedy tylko drzwi zamkną się na jej plecami.
- To jak? Dostanę coś do picia? – mruknęła, patrząc się na niego wyczekująco. Pytanie tylko czy chodziło jej oto, aby faktycznie szklanka znalazła się w jej dłoni, czy raczej coś więcej niż głupie „tęskniłem”.
Ivar Soelberg
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:45
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Słodko-drwiące rozbawienie tańczące na jej ślicznej twarzy budziło niepokój, lecz zakrapiany ekscytacją. Niemal czuł dotyk jej zimnych warg na swym rozgorączkowanym ciele. Wiedział, że przegrał to starcie w tym momencie, gdy otworzył drzwi, bitwa została stracona. Pozostawał odwrót lub, o zgrozo szaleńczy atak, wyraz ostatniego podrywu serca, akt desperacji, która rodzi się w człowieku przypartym do muru, przez bestię o przeszywającym duszę spojrzeniu, błękitno-szarych oczu.
Bliskość jej ciała w akompaniamencie niezwykle pobudzających wyobraźnię perfum torpedowała nozdrza i paraliżował śmielsze odruchy, wręcz poskramiał myśli. Głos powoli docierający do zamglonego w tumanach niezrozumiałych emocji umysłu, a w nim słowa, ich znaczenie, które spadło, niby ostrze gilotyny na kark skazańca, powieki niczym kurtyna w teatrze opadły spowijając przyjemnym mrokiem obraz świata. Usta drgnęły, a ciche westchnięcie wydobyło się z głębi, zdawać by się mogło duszy. Pierś spokojnie opadła w wydechu, lecz gdy ponownie je otworzył, jej już nie było, ot pozostała nitka zapachu perfum, po której mógł iść śladem oraz ledwie wyczuwalne mrowienie w ramieniu. Miał ochotę, wręcz przemożną chęć, aby zedrzeć maskę spokoju, wybuchnąć szczerością emocji, które dławił, wręcz dusił w sobie. Nie znosił tego poczucia dziwnie kojarzącego się z bezsilnością. Pragnienie, aby wytłumaczyć i wyjaśnić, aby pojęła, że robi coś dla ich wspólnego dobra, było silne i niemal wyrywające się z piersi, gdy słyszał jej cichnące w oddali kroki. Stukot obcasów o drewnianą podłogę nagle się urwał, zatracił w zawieszeniu nagłej ciszy. Odetchnął głęboko rad, że nie widzi go, że nie może dostrzec emocji, jakie przysporzyła mu swą osobą i wypowiedzianymi słowami. Poluzował kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli, a po namyśle rozpiął trzy pierwsze guziki, uwalniając się, chociaż z tych kajdan niewygody. Zmęczenie przygniatało, odpowiedzialność szarpała jak dzikie kundle za skrawek mięsa, tym ochłapem było jego sumienie. Pytania, morze pytań zadawanych codziennie, tak sobie jak i kruczym braciom, a odpowiedzi brak, zawieszenie w nicości. A teraz i ona. Przyszła, domaga się i prosi o zainteresowanie, o przejaw troski i pamięć. Odnotowane w kalendarzu, a podkreślone z wyprzedzeniem w notatniku, tak kluczowe wydarzenie. Wiedział, jaka jest, wiedział, że nie zapomni, a wręcz wypomni, a teraz trwali w tej ciszy on tu, ona w salonie. Bezradny jak ciele i głupi, że w natłoku pracy zgubiła go pamięć. Ot głupi list wysłać, a w lepszych czasach zrewanżować się podwójnie, a jednak nic nie zrobił.
Pięści rozluźniły się, palce wyprostowały, a oddech zwolnił jeszcze bardziej, być może nienaturalnie, a jednak to przejaw opanowania, jego wizytówka. Serce pompowało krew, pod jego dyktando. Wszystko takie było, poza nią, Ona zaskakiwała i była zaskoczeniem, jak morze i jak jego praca. Te dwie siły wzajemnie, ze sobą walczyły. Uciekał z objęć jednych, by zatracić się w drugich i tak od… od tak dawna, że pamięć się gubi. Snem, czasem iluzją zdają się spotkania skąpane w blasku srebrzystego globu, który oświetlał sypialnie i ich nagie ciała. Jednak zawsze czuł, w tym magię. Iskrę, co wznieciła ogień namiętności, tak gorącej, że ani jego z natury obojętne serce, ani jej lodowate wejrzenie nie mogły zdusić tego płomienia.
Odwrócił się na pięcie zdecydowany stawić czoła demonowi, co zaległ w jego salonie. Chcąc rozprawić się z niedotrzymanymi obietnicami i takimi, które bynajmniej obietnicami nie były, ale wiązały i dawały jej podstawy do uargumentowanego gniewu. Co dziwne, tego jeszcze nie uświadczył, a mógł wszakże zakładać, że wybuchnie, prawda? Wnet dziwna myśl nawiedziła jego umysł, czyżby zatem troska? Przejaw tej emocji skruszyłby mur niedostępności, a co za nim? Kolejny mur, a może…? Przełknął słyszalnie ślinę, bowiem myśl z obrazem się złączyła, a widok, jakiego uświadczył ponownie, wprawił go w pewien wyraz zakłopotania.
Była piękna.
– Osiemdziesiąt jeden… ciał, bilans z początku miesiąca, zmora, która nas prześladuje, nie daje wytchnienia. Zmusza do wysiłku ponad wytrzymałość ludzkiego organizmu. Zalążek paniki, blady strach i niepewność rodzą się w sercach ludzi, a powoli sięgają i kruczych skrzydeł. – Ton głosu, był chłodny, pozbawiony i wyprany z emocji, a jednak znała go na tyle, by wiedzieć, że irytacja drzemiąca pod zarysem umięśnionej sylwetki szalała w duszy, niby tajfun. Porwał z komody butelkę whisky przygotowaną poprzedniego wieczoru, a niespożytą z braku czasu, a może chęci? Polał bursztynowego trunku do kryształów i podał jeden z nich kobiecie. Oczy pozwoliły sobie na znaczne zboczenie z kursu, płynąc po wodach zgrabnych nóg, przemykając po pełnych biodrach i ostrej talii, lawirując między doskonale znanymi wzgórzami i kończąc tę podróż na ustach stworzonych do tego, aby całować. Upił połowę zawartości szklanki i usiadł obok kobiety, lekko zgarbiony jakby pod ciężarem obowiązków i ze wzrokiem utkwionym w butelce alkoholu. Dłonie zaciśnięte na szkle drgnęły, a przynajmniej jedna z nich zsuwając się i przekraczając granicę, jaka ich dzieliła, spoczywając na udzie, pewnie, ale i lekko w dotyku bardziej pokrzepiającym, niżeli noszącym znamiona oczywistej fizyczności. – Cieszę się, że cię widzę – stwierdził, kątem oka oglądając się na kobietę.
Bliskość jej ciała w akompaniamencie niezwykle pobudzających wyobraźnię perfum torpedowała nozdrza i paraliżował śmielsze odruchy, wręcz poskramiał myśli. Głos powoli docierający do zamglonego w tumanach niezrozumiałych emocji umysłu, a w nim słowa, ich znaczenie, które spadło, niby ostrze gilotyny na kark skazańca, powieki niczym kurtyna w teatrze opadły spowijając przyjemnym mrokiem obraz świata. Usta drgnęły, a ciche westchnięcie wydobyło się z głębi, zdawać by się mogło duszy. Pierś spokojnie opadła w wydechu, lecz gdy ponownie je otworzył, jej już nie było, ot pozostała nitka zapachu perfum, po której mógł iść śladem oraz ledwie wyczuwalne mrowienie w ramieniu. Miał ochotę, wręcz przemożną chęć, aby zedrzeć maskę spokoju, wybuchnąć szczerością emocji, które dławił, wręcz dusił w sobie. Nie znosił tego poczucia dziwnie kojarzącego się z bezsilnością. Pragnienie, aby wytłumaczyć i wyjaśnić, aby pojęła, że robi coś dla ich wspólnego dobra, było silne i niemal wyrywające się z piersi, gdy słyszał jej cichnące w oddali kroki. Stukot obcasów o drewnianą podłogę nagle się urwał, zatracił w zawieszeniu nagłej ciszy. Odetchnął głęboko rad, że nie widzi go, że nie może dostrzec emocji, jakie przysporzyła mu swą osobą i wypowiedzianymi słowami. Poluzował kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli, a po namyśle rozpiął trzy pierwsze guziki, uwalniając się, chociaż z tych kajdan niewygody. Zmęczenie przygniatało, odpowiedzialność szarpała jak dzikie kundle za skrawek mięsa, tym ochłapem było jego sumienie. Pytania, morze pytań zadawanych codziennie, tak sobie jak i kruczym braciom, a odpowiedzi brak, zawieszenie w nicości. A teraz i ona. Przyszła, domaga się i prosi o zainteresowanie, o przejaw troski i pamięć. Odnotowane w kalendarzu, a podkreślone z wyprzedzeniem w notatniku, tak kluczowe wydarzenie. Wiedział, jaka jest, wiedział, że nie zapomni, a wręcz wypomni, a teraz trwali w tej ciszy on tu, ona w salonie. Bezradny jak ciele i głupi, że w natłoku pracy zgubiła go pamięć. Ot głupi list wysłać, a w lepszych czasach zrewanżować się podwójnie, a jednak nic nie zrobił.
Pięści rozluźniły się, palce wyprostowały, a oddech zwolnił jeszcze bardziej, być może nienaturalnie, a jednak to przejaw opanowania, jego wizytówka. Serce pompowało krew, pod jego dyktando. Wszystko takie było, poza nią, Ona zaskakiwała i była zaskoczeniem, jak morze i jak jego praca. Te dwie siły wzajemnie, ze sobą walczyły. Uciekał z objęć jednych, by zatracić się w drugich i tak od… od tak dawna, że pamięć się gubi. Snem, czasem iluzją zdają się spotkania skąpane w blasku srebrzystego globu, który oświetlał sypialnie i ich nagie ciała. Jednak zawsze czuł, w tym magię. Iskrę, co wznieciła ogień namiętności, tak gorącej, że ani jego z natury obojętne serce, ani jej lodowate wejrzenie nie mogły zdusić tego płomienia.
Odwrócił się na pięcie zdecydowany stawić czoła demonowi, co zaległ w jego salonie. Chcąc rozprawić się z niedotrzymanymi obietnicami i takimi, które bynajmniej obietnicami nie były, ale wiązały i dawały jej podstawy do uargumentowanego gniewu. Co dziwne, tego jeszcze nie uświadczył, a mógł wszakże zakładać, że wybuchnie, prawda? Wnet dziwna myśl nawiedziła jego umysł, czyżby zatem troska? Przejaw tej emocji skruszyłby mur niedostępności, a co za nim? Kolejny mur, a może…? Przełknął słyszalnie ślinę, bowiem myśl z obrazem się złączyła, a widok, jakiego uświadczył ponownie, wprawił go w pewien wyraz zakłopotania.
Była piękna.
– Osiemdziesiąt jeden… ciał, bilans z początku miesiąca, zmora, która nas prześladuje, nie daje wytchnienia. Zmusza do wysiłku ponad wytrzymałość ludzkiego organizmu. Zalążek paniki, blady strach i niepewność rodzą się w sercach ludzi, a powoli sięgają i kruczych skrzydeł. – Ton głosu, był chłodny, pozbawiony i wyprany z emocji, a jednak znała go na tyle, by wiedzieć, że irytacja drzemiąca pod zarysem umięśnionej sylwetki szalała w duszy, niby tajfun. Porwał z komody butelkę whisky przygotowaną poprzedniego wieczoru, a niespożytą z braku czasu, a może chęci? Polał bursztynowego trunku do kryształów i podał jeden z nich kobiecie. Oczy pozwoliły sobie na znaczne zboczenie z kursu, płynąc po wodach zgrabnych nóg, przemykając po pełnych biodrach i ostrej talii, lawirując między doskonale znanymi wzgórzami i kończąc tę podróż na ustach stworzonych do tego, aby całować. Upił połowę zawartości szklanki i usiadł obok kobiety, lekko zgarbiony jakby pod ciężarem obowiązków i ze wzrokiem utkwionym w butelce alkoholu. Dłonie zaciśnięte na szkle drgnęły, a przynajmniej jedna z nich zsuwając się i przekraczając granicę, jaka ich dzieliła, spoczywając na udzie, pewnie, ale i lekko w dotyku bardziej pokrzepiającym, niżeli noszącym znamiona oczywistej fizyczności. – Cieszę się, że cię widzę – stwierdził, kątem oka oglądając się na kobietę.
Bezimienny
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:45
Współczucie, troska i chęć zmycia zmartwienia z jego twarzy kłębiły się pod maską, która nie wyrażała wiele. Zderzyły się z gorzkim posmakiem ludzkiego cierpienia, którego echo pobrzmiewało w każdym skrawku jej ciała. Empatia, która kiedyś tak naturalnie pojawiała się w jej spojrzeniu, teraz musiała podjąć się nierównej walki z pokaleczonym ego i poczuciem niesprawiedliwości.
Nikt nie zapłakał, kiedy fiolet ścielił się na jej gładkiej, bladej skórze.
Nikt nie płakał wraz z nią, kiedy spowita ciemnością nocy pozwalała samotnej łzie spływać po gładkim policzku.
Nikt nie zapłakał, kiedy leżała samotnie, otoczona szkarłatem własnej krwi, wpatrując się w kwietne wzoru namalowane na suficie wprawną ręką artysty, ocierając się o śmierć.
To, dlaczego ona miała płakać nad światem, który jej nie dotykał? Ronić łzy nad istnieniami, które dla niej były ulotne i nic nie znaczące, niczym liść porwany przez wiatr? Zbyt wiele było w niej goryczy, aby znaleźć w sercu współczucie, dla tych, którzy pozostawali dla niej bez twarzy.
To jego twarz widziała. Obserwowała z rosnącym bólem zaciskającym swe podstępne szpony na jej sercu, jak frustracja wykrzywia jego twarz, jak spędza spokój z powiek, jak spina mięśnie na karku. Bo musiał być zawsze gotowy, aby bronić tych, dla których nie znaczył nic, zapominając o tych, dla których znaczył wiele.
- Ludzie będą umierać, Ivarze. Radzę się z tym pogodzić – wypowiedziane z niespodziewaną powagą i grobową nutą słowa powoli wybrzmiały w pomieszczeniu. Ile chciał jeszcze tak biec przed siebie? W jej oczach pojawił się zaledwie błysk, smuga, która była odzwierciedleniem nieustającego bólu codzienności. I ta przerażająca świadomość słów, które przed chwilą padły. Nie był to jedynie zlepek sylab uszyty pod wpływem emocji. – Nie przywrócisz im życia, nie uratujesz ich wszystkich. Ich serca już nie biją, nie wezmą kolejnego oddechu – wiele razy przytaczała podobne słowa chociażby w zaciszu własnych myśli widząc to wszystko, czego nie chciał powiedzieć jej Terje, blizny zdradzały to, czego nie chciały powiedzieć słowa. Prawda była brzydka i okrutna. Nie uratuje wszystkich, bo nie każdy oprawca takiego przypomina. Życie nadaje im maski kochających mężów, dumnych dziedziców i szlachetnych ojców. A pod nimi tkwi zepsucie, którego nawet on by nie zobaczył. Nie, oto przeznaczone było dla oczu nielicznych.
- Więc nie traktuj mnie jak głupiej i nie używaj swej pracy jako wymówki od nakreślenia kilku krótkich słów – kolejne słowa niemalże wyplute. Czy to nie powinien być dla niej kolejny sygnał ostrzegawczy? Czerwone światło, które powinno jednoznacznie powiedzieć jej, aby się wycofała. Już raz oddała się w ramiona mężczyzny, który przedkładał pracę ponad wszystko. Nie chciała paść ofiarą kolejnej ambicji. Nie miała zamiaru patrzeć, jak kolejny człowiek zostaje strawiony przez przemożną chęć osiągnięcia czegoś wielkiego, kosztem teraźniejszości.
Troska i ostrzeżenie tańczyły na jej słowach. Jednocześnie chciała, aby zawrócił z tej ścieżki, chociaż nie powiedziała tego wprost. A jednocześnie ostrzegała, że to ostatni raz. Nie wymagała wiele, prawda? Jedynie ulotnej chwili wyszarpanej z napiętego grafiku, gdzieś między obserwacją a przesłuchaniem. Dlaczego musiała robić to sama, za pomocą własnych dłoni? Czy to nie był kolejny znak, aby sobie odpuścić? Aby zapomnieć o smaku jego ust, o cieple jego ciała? O leniwych nocach, rozganianych przez pierwsze promienie słońca wpadające przez okno? Czy była w stanie to zrobić?
Być może. W końcu to tylko o jeden spalony most, o jedną ropiejącą ranę więcej.
Była jednocześnie zła – na niego i na świat, który zrzucił na niego ciężar, który teraz w charakterystycznym dla siebie milczeniu niósł każdego dnia.
Smukłe palce zacisnęły się na naczyniu z grubego szkła. Ostry smak przywitał jej kubki smakowe i drażnił gardło. Zabawne, jak trunek otępiający umysł jednocześnie przywrócił jego klarowność. Przynajmniej na kilka chwil, kilka niepewnych oddechów. Bowiem ten zadrżał w przypływie nowej fali emocji, która przyszła wraz z jego zapachem, wraz z dłonią, która spoczęła na jej udzie jednocześnie stanowczo i delikatnie. Znowu zbliżyła szklankę do ust.
Nienawidziła się coraz bardziej. Za to, jak rozpada się, jak słabnie pewność jej gniewu, który miała w sobie jeszcze kilka chwil temu, stojąc przed jego drzwiami. Podczas gdy on jedynie zerkał, jej oczy skupiały się tylko i wyłącznie na nim.
- Czyżby? Nie zaprzeczysz, że mogę co do tego mieć wątpliwości – odparła z dobrze sobie znaną cierpkością. Sama już nie wiedziała czego chce. Jednocześnie miała ochotę wstać i zatrzasnąć za sobą drzwi, zakończyć ten cholerny teatrzyk emocji, który rozgrywał się w środku, jak i zapomnieć o tym wszystkim, udać, że tych dwóch miesięcy w ogóle nie było. W tym samym czasie pragnęła odkryć przed nim każdy skrawek swojej duszy, wylać obawy w ich prawdziwej postaci i schować je za fasadą zimnej obojętności albo przynajmniej irracjonalnego gniewu, wykrzywiającego jej twarz, nieustannie pojawiającego się w spojrzeniu.
Nikt nie zapłakał, kiedy fiolet ścielił się na jej gładkiej, bladej skórze.
Nikt nie płakał wraz z nią, kiedy spowita ciemnością nocy pozwalała samotnej łzie spływać po gładkim policzku.
Nikt nie zapłakał, kiedy leżała samotnie, otoczona szkarłatem własnej krwi, wpatrując się w kwietne wzoru namalowane na suficie wprawną ręką artysty, ocierając się o śmierć.
To, dlaczego ona miała płakać nad światem, który jej nie dotykał? Ronić łzy nad istnieniami, które dla niej były ulotne i nic nie znaczące, niczym liść porwany przez wiatr? Zbyt wiele było w niej goryczy, aby znaleźć w sercu współczucie, dla tych, którzy pozostawali dla niej bez twarzy.
To jego twarz widziała. Obserwowała z rosnącym bólem zaciskającym swe podstępne szpony na jej sercu, jak frustracja wykrzywia jego twarz, jak spędza spokój z powiek, jak spina mięśnie na karku. Bo musiał być zawsze gotowy, aby bronić tych, dla których nie znaczył nic, zapominając o tych, dla których znaczył wiele.
- Ludzie będą umierać, Ivarze. Radzę się z tym pogodzić – wypowiedziane z niespodziewaną powagą i grobową nutą słowa powoli wybrzmiały w pomieszczeniu. Ile chciał jeszcze tak biec przed siebie? W jej oczach pojawił się zaledwie błysk, smuga, która była odzwierciedleniem nieustającego bólu codzienności. I ta przerażająca świadomość słów, które przed chwilą padły. Nie był to jedynie zlepek sylab uszyty pod wpływem emocji. – Nie przywrócisz im życia, nie uratujesz ich wszystkich. Ich serca już nie biją, nie wezmą kolejnego oddechu – wiele razy przytaczała podobne słowa chociażby w zaciszu własnych myśli widząc to wszystko, czego nie chciał powiedzieć jej Terje, blizny zdradzały to, czego nie chciały powiedzieć słowa. Prawda była brzydka i okrutna. Nie uratuje wszystkich, bo nie każdy oprawca takiego przypomina. Życie nadaje im maski kochających mężów, dumnych dziedziców i szlachetnych ojców. A pod nimi tkwi zepsucie, którego nawet on by nie zobaczył. Nie, oto przeznaczone było dla oczu nielicznych.
- Więc nie traktuj mnie jak głupiej i nie używaj swej pracy jako wymówki od nakreślenia kilku krótkich słów – kolejne słowa niemalże wyplute. Czy to nie powinien być dla niej kolejny sygnał ostrzegawczy? Czerwone światło, które powinno jednoznacznie powiedzieć jej, aby się wycofała. Już raz oddała się w ramiona mężczyzny, który przedkładał pracę ponad wszystko. Nie chciała paść ofiarą kolejnej ambicji. Nie miała zamiaru patrzeć, jak kolejny człowiek zostaje strawiony przez przemożną chęć osiągnięcia czegoś wielkiego, kosztem teraźniejszości.
Troska i ostrzeżenie tańczyły na jej słowach. Jednocześnie chciała, aby zawrócił z tej ścieżki, chociaż nie powiedziała tego wprost. A jednocześnie ostrzegała, że to ostatni raz. Nie wymagała wiele, prawda? Jedynie ulotnej chwili wyszarpanej z napiętego grafiku, gdzieś między obserwacją a przesłuchaniem. Dlaczego musiała robić to sama, za pomocą własnych dłoni? Czy to nie był kolejny znak, aby sobie odpuścić? Aby zapomnieć o smaku jego ust, o cieple jego ciała? O leniwych nocach, rozganianych przez pierwsze promienie słońca wpadające przez okno? Czy była w stanie to zrobić?
Być może. W końcu to tylko o jeden spalony most, o jedną ropiejącą ranę więcej.
Była jednocześnie zła – na niego i na świat, który zrzucił na niego ciężar, który teraz w charakterystycznym dla siebie milczeniu niósł każdego dnia.
Smukłe palce zacisnęły się na naczyniu z grubego szkła. Ostry smak przywitał jej kubki smakowe i drażnił gardło. Zabawne, jak trunek otępiający umysł jednocześnie przywrócił jego klarowność. Przynajmniej na kilka chwil, kilka niepewnych oddechów. Bowiem ten zadrżał w przypływie nowej fali emocji, która przyszła wraz z jego zapachem, wraz z dłonią, która spoczęła na jej udzie jednocześnie stanowczo i delikatnie. Znowu zbliżyła szklankę do ust.
Nienawidziła się coraz bardziej. Za to, jak rozpada się, jak słabnie pewność jej gniewu, który miała w sobie jeszcze kilka chwil temu, stojąc przed jego drzwiami. Podczas gdy on jedynie zerkał, jej oczy skupiały się tylko i wyłącznie na nim.
- Czyżby? Nie zaprzeczysz, że mogę co do tego mieć wątpliwości – odparła z dobrze sobie znaną cierpkością. Sama już nie wiedziała czego chce. Jednocześnie miała ochotę wstać i zatrzasnąć za sobą drzwi, zakończyć ten cholerny teatrzyk emocji, który rozgrywał się w środku, jak i zapomnieć o tym wszystkim, udać, że tych dwóch miesięcy w ogóle nie było. W tym samym czasie pragnęła odkryć przed nim każdy skrawek swojej duszy, wylać obawy w ich prawdziwej postaci i schować je za fasadą zimnej obojętności albo przynajmniej irracjonalnego gniewu, wykrzywiającego jej twarz, nieustannie pojawiającego się w spojrzeniu.
Ivar Soelberg
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:45
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Odpowiedzialność, lojalność i prawość, były głęboko zakorzenione nie tyle w samym Ivarze, co i nawet tradycji rodzinnej. Mieli to we krwi, inaczej mówiąc. Oddanie za sprawę, było ważniejsze, niż podrygi serca, rodzina i owszem stanowiła oparcie i dawała szczęście, lecz była również często, za często odstawiana na drugi tor, gdy to praca brała górę i tylko ona się liczyła. Wychowany pod ręką surowego, lecz nie okrutnego ojca, ceniącego sobie ład i porządek, a także pragnącego zaszczepić ideę rodzinnej tradycji w swych dzieciach, jednakże robiąc to, w sposób delikatnie mówiąc „nieudolny”, gdyż dziwnym trafem bardziej zniechęcał, przynajmniej Ivara do tego, co robił, niżeli zachęcał. To zawsze był dziadek, to on kroczył w blasku chwały i szacunku, i to również on przedstawił mu wizję niezwykle kuszącą w postaci, chociażby Wysłanników. Motywacja i ambicja w dążeniu do celów przyświecały mu na niemal każdym życiowym zakręcie, będąc jego napędem i siłą.
Walka o ideały, czy wyidealizowaną wizję świata, bez zbrodni, były dobre dla dzieci. W życiu skala szarości przytłacza swym ciężarem, kurtyną spowitą z kłamstw, niedomówień i wszelkiej maści rozbieżności. Dobro i zło, ta odwieczna batalia, nigdy się zakończy, po prostu niektóre rzeczy się nigdy nie zmieniają. Walka, którą on podjął, jak i wielu, wielu innych miała swe gorsze chwile, takie jak chociażby ta teraz, lecz i bywały dni, kiedy poczucie dobrze spełnionego obowiązku wypełniało pierś, a zarazem uzależniało i napędzało, ku temu, aby podnosić poprzeczkę, jeszcze wyżej. Chciał wpisać się złotymi literami na kartach Kruczej Straży, a jednak rozsądek podpowiadał, za jaką cenę?
Jej słowa go uderzyły, tak jakby wymierzyła mu policzek. Poczuł, jak maska pęka, stopniowo, niczym pokrywa lodowa, subtelnie sunąć po gładkiej powierzchni siejąc niteczki wgłębień, które oddzielą się od głównej bryły i rozpadną na kawałeczki. Spoglądał na nią lekko zaskoczony.
– Masz rację – odparł zupełnie poważnie – nie przywrócę im życia, lecz biorę na swe barki odpowiedzialność, żałobę i ból straty, to ja i moi bracia zawiniliśmy, nie uchroniliśmy tych ludzi przed złem czającym się w mroku. – W jego oczach pojawiły się iskierki irytacji, wciąż stłumione, lecz jawiące się tam i znaczące swą obecność. – Niestety skurwysyństwo, zło i podłość są głęboko zakorzenione w naturze ludzkiej i nawet rozpalone do białości żelastwo nie wypali tej zgnilizny – jego głos osłabł lekko, w oczach natomiast zagościła łagodność. – Przykro mi, ale będę walczył o to, aby tych ciał już nie przybywało, by nie obciążały mojego i innych kruczych sumienia – chciał tego, nie tylko dla siebie, dla miasta, ale i dla niej, czy tego nie widzi? Czy wizja jej ciała znalezionego, gdzieś w zakamarkach Midgardzkich ulic nie byłaby ciosem, okrutnym i pozbawiającym tchu, rodzącym pokłady gniewu, który eksplodowałby nagle z siłą, o niespotykanej do tej pory skali? Czy mogła wyjść za kurtyny luksusu, by spojrzeć na świat jego oczami?
Westchnięcie niosące w sobie rezygnację. – Nigdy nawet tak nie pomyślałem. – uciął temat, gdyż uznał, że przedłożył sprawę morderstw wystarczająco jasno, aby pojęła, że i owszem, czuł, iż zjebał, ale miał powód. Chociaż bogowie mu świadkami, że wolałby pamiętać kosztem, chociażby kolejnej zarwanej nocki, byle nie była zła.
Lubił czuć pod skórą ciepło jej ciała, była tym natchnieniem, które sprawiało, że miał ochotę wstawać z łóżka, w tych najgorszych dniach, że czuł, iż kiedyś, być może już wkrótce ponownie poczuje smak jej ust, dotyk jej dłoni i zapach perfum. Nie spodziewał się jednak tego, że to ona go odwiedzi, cień grymasu przemknął przez oblicze Soelberga. – Owszem, zaprzeczę – stwierdził stanowczo i odstawił puste szkło na stolik. Obejrzał się na kobietę i długo walczył ze sobą, aby niczego już nie dodawać. Czuł, jak serce ponownie wykrada się spod dyktanda spokojnego rytmu, jak pozwala sobie na zbyt wiele, nie hamował go. Wykonał ten jeden ruch, decydujący. Pocałunek, chociaż krótki, był pieczętujący, tęsknił.
Walka o ideały, czy wyidealizowaną wizję świata, bez zbrodni, były dobre dla dzieci. W życiu skala szarości przytłacza swym ciężarem, kurtyną spowitą z kłamstw, niedomówień i wszelkiej maści rozbieżności. Dobro i zło, ta odwieczna batalia, nigdy się zakończy, po prostu niektóre rzeczy się nigdy nie zmieniają. Walka, którą on podjął, jak i wielu, wielu innych miała swe gorsze chwile, takie jak chociażby ta teraz, lecz i bywały dni, kiedy poczucie dobrze spełnionego obowiązku wypełniało pierś, a zarazem uzależniało i napędzało, ku temu, aby podnosić poprzeczkę, jeszcze wyżej. Chciał wpisać się złotymi literami na kartach Kruczej Straży, a jednak rozsądek podpowiadał, za jaką cenę?
Jej słowa go uderzyły, tak jakby wymierzyła mu policzek. Poczuł, jak maska pęka, stopniowo, niczym pokrywa lodowa, subtelnie sunąć po gładkiej powierzchni siejąc niteczki wgłębień, które oddzielą się od głównej bryły i rozpadną na kawałeczki. Spoglądał na nią lekko zaskoczony.
– Masz rację – odparł zupełnie poważnie – nie przywrócę im życia, lecz biorę na swe barki odpowiedzialność, żałobę i ból straty, to ja i moi bracia zawiniliśmy, nie uchroniliśmy tych ludzi przed złem czającym się w mroku. – W jego oczach pojawiły się iskierki irytacji, wciąż stłumione, lecz jawiące się tam i znaczące swą obecność. – Niestety skurwysyństwo, zło i podłość są głęboko zakorzenione w naturze ludzkiej i nawet rozpalone do białości żelastwo nie wypali tej zgnilizny – jego głos osłabł lekko, w oczach natomiast zagościła łagodność. – Przykro mi, ale będę walczył o to, aby tych ciał już nie przybywało, by nie obciążały mojego i innych kruczych sumienia – chciał tego, nie tylko dla siebie, dla miasta, ale i dla niej, czy tego nie widzi? Czy wizja jej ciała znalezionego, gdzieś w zakamarkach Midgardzkich ulic nie byłaby ciosem, okrutnym i pozbawiającym tchu, rodzącym pokłady gniewu, który eksplodowałby nagle z siłą, o niespotykanej do tej pory skali? Czy mogła wyjść za kurtyny luksusu, by spojrzeć na świat jego oczami?
Westchnięcie niosące w sobie rezygnację. – Nigdy nawet tak nie pomyślałem. – uciął temat, gdyż uznał, że przedłożył sprawę morderstw wystarczająco jasno, aby pojęła, że i owszem, czuł, iż zjebał, ale miał powód. Chociaż bogowie mu świadkami, że wolałby pamiętać kosztem, chociażby kolejnej zarwanej nocki, byle nie była zła.
Lubił czuć pod skórą ciepło jej ciała, była tym natchnieniem, które sprawiało, że miał ochotę wstawać z łóżka, w tych najgorszych dniach, że czuł, iż kiedyś, być może już wkrótce ponownie poczuje smak jej ust, dotyk jej dłoni i zapach perfum. Nie spodziewał się jednak tego, że to ona go odwiedzi, cień grymasu przemknął przez oblicze Soelberga. – Owszem, zaprzeczę – stwierdził stanowczo i odstawił puste szkło na stolik. Obejrzał się na kobietę i długo walczył ze sobą, aby niczego już nie dodawać. Czuł, jak serce ponownie wykrada się spod dyktanda spokojnego rytmu, jak pozwala sobie na zbyt wiele, nie hamował go. Wykonał ten jeden ruch, decydujący. Pocałunek, chociaż krótki, był pieczętujący, tęsknił.
Bezimienny
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:46
Odpowiedzialność. Lojalność. Cechy wymarłe. Puste słowa, wybiórczo używane przez tych, którym jedynie wydawało się, że ich codzienność usłana jest ideałami. Gdzie była jego odpowiedzialność, jego lojalność, kiedy ona czekała? Nawet jeżeli duma nie pozwoli jej się przyznać do tego czekania.
Nie interesowała jej ta szara masa. Czymże był jeden człowiek w zderzeniu z ogromem nieszczęść ich świata? Dlaczego widział cierpienie tych, których twarze pozostaną anonimowe, a nie widział tego agonalnego wołania o pomoc zwodniczo przebranego w irracjonalną złość i gniewne spojrzenie? Chciała być zobaczona, bez mówienia tego na głos. Być może jej wyobrażenie tego, co ich połączyło było odmienne od tego, czego oczekiwał Ivar. Od tego, co widział, patrząc na nią.
Przestań pieprzyć. To chciało powiedzieć jej usta, chociaż pozostawały milczące.
O zgniliźnie tego świata wiedziała więcej niż mógł sobie wyobrazić. Trawiła ją od środka, konsumowała kawałek po kawałeczku.
- Proszę cię. Co ty wiesz o ludzkiej zgniliźnie? – wyrwało się spomiędzy zaciśniętych warg. Słowa pełne pretensji. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek doznał poniżenia tak dotkliwego, że śmierć nagle jawiła się jako dobra przyjaciółka, proponująca wybawienie, a nie najgorsza mara, przed którą uciec chciał każdy człowiek. Czy czuł wstyd tak palący, że odbierał mu możliwość artykułowania własnych myśli. Ona tak. Były chwile, że nadal wracała do tej myśli. Trzymała ją w dłoniach i pielęgnowała, jakby miała być obietnicą, wyjściem awaryjnym. – Nieważne – wypluła kolejne słowo, tak szybko, jak zdała sobie sprawę z niepoprawności własnego wybuchu.
- Przynajmniej nie kłam. Nie jest ci przykro – odzyskała spokój. Ot tak. Na jego oczach przez twarz Eir przebiegła gama uczuć. Ból, taki, którego nie można było ubrać w słowa. Złość, taka, której być może nigdy nie widział. I ta pustka, tak dobitna i dotkliwa. Przerażająca świadomość znaczenia tego pytania, wyrzuconego w gniewie. I to wszystko jakby za pomocą zaklęcia schowało się na powrót. W jej spojrzeniu mógł się czaić jedynie smutek. Jakby podjęła decyzję, chociaż ta jeszcze nie rozbłysła tak jasno w jej głowie.
Zaskoczył ją. Przez pierwsze kilka uderzeń jej serca, ich serc pozwoliła sobie na poddanie się temu uczuciu. Dopuściła do głosu swoje słabości i puściła ster. Pojawiło się nawet to ukłucie zawodu, kiedy odpuścił po tak krótkiej chwili. Zwątpił? Wiedziona czystą potrzebą serca, kuszona nadzieją pochyliła się w jego stronę. Palce musnęły skóry na jego szyi, układając się na niej z zaskakującą delikatnością, tak bardzo kontrastującą z pasją, z jaką jej usta połączyły się z jego. Jakby wrzuciła w to całą swoją frustrację, całe napięcie zbierające się przez te długie samotne tygodnie. Przez samotne noce, spędzone na wgapianiu się w ten sam sufit.
I nawet wtedy, jej myśli stanowiły jeden, wielki, chaotyczną kłąb, z którego wyrywały się pojedyncze zdania, jaśniejące na tle pozostałych. W tym pocałunku było coś jeszcze. Desperacja. Pożegnanie?
Dłoń zsunęła się na klatkę piersiową, na mostek. Pod palcami czuła wystające kości obojczyka.
Co ty robisz?
Naprawdę pozwolisz kolejnemu bawić się sobą?
Przecież to tylko chwila, a potem znowu o tobie zapomni. Bo czemu miałby pamiętać?
Kpina z jaką wybrzmiały te słowa, wypowiedziane jej własnym głosem sprawiła, że po chwili dobiegł go stłumiony pocałunkiem śmiech. Niski, pobrzmiewający klatce piersiowej. Nacisnęła dłonią, odsuwając go od siebie.
-Nie. Naprawdę myślałeś, że to będzie aż takie łatwe? – na pytaniu zatańczyło dziwne rozbawienie. Gorzkie.
Może mimo wszystko to było pożegnanie? Może tym razem nie miała zostać na dłużej. Do rana. Nim świt przegoni ją z powrotem. Jak wstrętną kochanicę. Ulotne wspomnienie, niewiele więcej warte od kurwy zgarniętej z ulicy. Linia szczęki idealnie zarysowała się na jej gładkiej twarzy. Nieco zbyt gwałtownym ruchem sięgnęła po szklankę, opróżniając jej zawartość za jednym razem.
Czy ona oszalała?
Z pewnością. Co innego mógł sobie pomyśleć. Szczególnie po tym jak zaserwowała mu kalejdoskop różnych emocji. Emocjonalny teatrzyk, w którym pokazała jak jedna osoba może czuć tak wiele, a jednocześnie nie czuć nic. Uderzenie gorąca przyszło wraz z tą świadomością, a ona poderwała się z miejsca. Gwałtownie i niespodziewanie, jak niespodziewanie przyszedł jego pocałunek.
- Nie powinnam tu przychodzić – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Nie interesowała jej ta szara masa. Czymże był jeden człowiek w zderzeniu z ogromem nieszczęść ich świata? Dlaczego widział cierpienie tych, których twarze pozostaną anonimowe, a nie widział tego agonalnego wołania o pomoc zwodniczo przebranego w irracjonalną złość i gniewne spojrzenie? Chciała być zobaczona, bez mówienia tego na głos. Być może jej wyobrażenie tego, co ich połączyło było odmienne od tego, czego oczekiwał Ivar. Od tego, co widział, patrząc na nią.
Przestań pieprzyć. To chciało powiedzieć jej usta, chociaż pozostawały milczące.
O zgniliźnie tego świata wiedziała więcej niż mógł sobie wyobrazić. Trawiła ją od środka, konsumowała kawałek po kawałeczku.
- Proszę cię. Co ty wiesz o ludzkiej zgniliźnie? – wyrwało się spomiędzy zaciśniętych warg. Słowa pełne pretensji. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek doznał poniżenia tak dotkliwego, że śmierć nagle jawiła się jako dobra przyjaciółka, proponująca wybawienie, a nie najgorsza mara, przed którą uciec chciał każdy człowiek. Czy czuł wstyd tak palący, że odbierał mu możliwość artykułowania własnych myśli. Ona tak. Były chwile, że nadal wracała do tej myśli. Trzymała ją w dłoniach i pielęgnowała, jakby miała być obietnicą, wyjściem awaryjnym. – Nieważne – wypluła kolejne słowo, tak szybko, jak zdała sobie sprawę z niepoprawności własnego wybuchu.
- Przynajmniej nie kłam. Nie jest ci przykro – odzyskała spokój. Ot tak. Na jego oczach przez twarz Eir przebiegła gama uczuć. Ból, taki, którego nie można było ubrać w słowa. Złość, taka, której być może nigdy nie widział. I ta pustka, tak dobitna i dotkliwa. Przerażająca świadomość znaczenia tego pytania, wyrzuconego w gniewie. I to wszystko jakby za pomocą zaklęcia schowało się na powrót. W jej spojrzeniu mógł się czaić jedynie smutek. Jakby podjęła decyzję, chociaż ta jeszcze nie rozbłysła tak jasno w jej głowie.
Zaskoczył ją. Przez pierwsze kilka uderzeń jej serca, ich serc pozwoliła sobie na poddanie się temu uczuciu. Dopuściła do głosu swoje słabości i puściła ster. Pojawiło się nawet to ukłucie zawodu, kiedy odpuścił po tak krótkiej chwili. Zwątpił? Wiedziona czystą potrzebą serca, kuszona nadzieją pochyliła się w jego stronę. Palce musnęły skóry na jego szyi, układając się na niej z zaskakującą delikatnością, tak bardzo kontrastującą z pasją, z jaką jej usta połączyły się z jego. Jakby wrzuciła w to całą swoją frustrację, całe napięcie zbierające się przez te długie samotne tygodnie. Przez samotne noce, spędzone na wgapianiu się w ten sam sufit.
I nawet wtedy, jej myśli stanowiły jeden, wielki, chaotyczną kłąb, z którego wyrywały się pojedyncze zdania, jaśniejące na tle pozostałych. W tym pocałunku było coś jeszcze. Desperacja. Pożegnanie?
Dłoń zsunęła się na klatkę piersiową, na mostek. Pod palcami czuła wystające kości obojczyka.
Co ty robisz?
Naprawdę pozwolisz kolejnemu bawić się sobą?
Przecież to tylko chwila, a potem znowu o tobie zapomni. Bo czemu miałby pamiętać?
Kpina z jaką wybrzmiały te słowa, wypowiedziane jej własnym głosem sprawiła, że po chwili dobiegł go stłumiony pocałunkiem śmiech. Niski, pobrzmiewający klatce piersiowej. Nacisnęła dłonią, odsuwając go od siebie.
-Nie. Naprawdę myślałeś, że to będzie aż takie łatwe? – na pytaniu zatańczyło dziwne rozbawienie. Gorzkie.
Może mimo wszystko to było pożegnanie? Może tym razem nie miała zostać na dłużej. Do rana. Nim świt przegoni ją z powrotem. Jak wstrętną kochanicę. Ulotne wspomnienie, niewiele więcej warte od kurwy zgarniętej z ulicy. Linia szczęki idealnie zarysowała się na jej gładkiej twarzy. Nieco zbyt gwałtownym ruchem sięgnęła po szklankę, opróżniając jej zawartość za jednym razem.
Czy ona oszalała?
Z pewnością. Co innego mógł sobie pomyśleć. Szczególnie po tym jak zaserwowała mu kalejdoskop różnych emocji. Emocjonalny teatrzyk, w którym pokazała jak jedna osoba może czuć tak wiele, a jednocześnie nie czuć nic. Uderzenie gorąca przyszło wraz z tą świadomością, a ona poderwała się z miejsca. Gwałtownie i niespodziewanie, jak niespodziewanie przyszedł jego pocałunek.
- Nie powinnam tu przychodzić – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Ivar Soelberg
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:46
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Znał ją, a raczej wydawało mu się, że ją zna. Przez dwa lata, byli jak płomyki świec tańczące w ciemności, niewidoczne dla innych. Zagadką pozostawało to dlaczego, ta dziwna i jedynie z pozoru prosta relacja wiła się dziesiątkami korzeni w ich sercach. Wszakże na dobrą sprawę, nie wiedzieli o sobie nic, ot podstawowe informacje, zarysy i domysły kształtowały ich wyobrażenie o sobie nawzajem. A obawa przed wydaniem, tego co skrywało serce oraz całą gamą uczuć nieodparcie kojarzącą się z jej osobą, a także sekrety skrywane, pod ciężarem nocnych koszmarów, budziły uzasadnione wątpliwości. Czy angażowanie się, było aż takie złe? A może celowo odwlekał ten moment w czasie, chcąc sprawdzić, ba upewnić się, czy ta kobieta, jest tą jedyną? Strach, czy niepewność uczucia? Co sprawiało i kierowało jego działaniami, tak skutecznie, że był niemal ślepy na jej spojrzenia, zdające się wołać o pomoc? Czy aż takim poświęceniem, było wygospodarować, te kilka godzin na wysłuchanie historii jej życia w pełni? Bez ubarwień, bez pomijania istotnych kwestii, bez tej całej szopki, którą mydli oczy postronny? Nie, odpowiedź jasna i klarowna nasuwała się niemal sama. Pierwszy raz odkąd ją zna, poczuł, że chciałby dowiedzieć się, jaki jest jej ulubiony kolor, czy jak nazywał się pluszak, z którym zasypiała, będąc dzieckiem. Prosta wiedza, a jednak będąca fundamentalną w relacji międzyludzkiej. W tym gąszczu, a raczej przeklętej i spowitej mrokiem puszczy niejasności okalającej jej imię i nazwisko. Jawiła się jako zagadka, którą musiał rozwiązać, bo zależało mu na niej. Ten fakt, ta oczywistość, była jak grom z jasnego nieba, otworzyła oczy i umysł. Bo i oczywiście Eir należała do grona specyficznych kobiet, przy tym cholernie dumnych i silnych, ale kryła w sobie cierpienie, które często, za często starał się ignorować. A błąd ten jawił się nie tylko, tą sytuacją, ale i szeregiem innych konsekwencji.
Dlatego wybrał milczenie. Czasem, bywało ono najlepszą drogą do uzyskania odpowiedzi, a wolał szczerze uniknąć niezrozumienia. Wystarczająco już sobie nagrabił, aby i przez prawienie moralizujących tekstów dolać oliwy do ognia.
– Doskonale wiesz, że nie kłamię. – Spojrzenie szarych oczu wpiło się w jej błękitno-szare oczęta czytają z nich uczucia, jakie targały duszą kobiety. Mógł jedynie zacisnąć zęby w grymasie niemego gniewu skierowanego na samego siebie. Za to, że dopuścił do takiej sytuacji. A teraz musiał się z nią uporać. I to w dodatku, jak najdelikatniej.
Dotyk jej dłoni zawsze przynosił ulgę, a rozkosz pocałunków nigdy nie wyblakła, nawet za tysięcznym wyrazem tej prostej namiętności, zawsze smakowała, jak za pierwszym razem. I mógł, bez cienia wątpliwości przyznać, że świat i jego problemy, w tym momencie, były dlań nieistotne, a liczyła się tylko ona.
Smakowała inaczej, niż to zapamiętał.
Ciało przeszył dreszcz.
Strach?
Dezorientacja, była tak oczywista, że niemal śmieszna w kontekście chwili. Twarz Wysłannika na kilka sekund przypominała dziecko, które zgubiło się w tłumie i z rosnącą paniką w oczach, szukało w gęstwinie niemal identycznych, obcych, wręcz wrogich twarzy tej jednej, jaka wyróżniała się na ich tle, emanującej miłością i troską. Sięgnął po kryształ niemal w tym samym czasie co i ona, lecz jego zawartość go rozczarowała pustką. Musiał wypełnić ją bursztynowym trunkiem ponownie. I dopiero po chwili ujarzmił tę dziwną emocję, która zagościła w jego sercu od chwili, gdy ciemnowłosa przekroczyła próg jego mieszkania.
Obserwował ze szklanką w ręku, jak wstaje, a jego spojrzenie, było zdecydowanie słabsze niż zazwyczaj. Jakby moc kryjąca się w lodowatych szarych tęczówkach nagle uleciała, pod ciężarem pracy, wyrzutów sumienia i serca targanego przesz szpony drapieżnego ptaka.
Wstał, niespiesznie odstawiając w ruchu kryształ i podszedł do kobiety, bez słowa ujął ją za dłonie, gładząc delikatnie, nim jego spojrzenie spoczęło na jej twarzy, minęło kilka sekund.
– Nie powinnaś. – Ton wypowiedzi zdradzał oczywistą prawdę, lecz nie był on spowity chłodem. – Popełniłem błąd, że nie napisałem. – Lekki, wymuszony cień niemrawego uśmiechu zawitał na jego obliczu. Dłonie nagle nabrały pewności w chwycie. – Porozmawiajmy, dobrze? – Zwalczył pragnienie ponownego pocałunku i utonięcia w namiętności chwili. Chciał od niej czegoś więcej, czegoś, czego nie dała nikomu innemu, a on sam gotów, był odwdzięczyć się tym samym.
Dlatego wybrał milczenie. Czasem, bywało ono najlepszą drogą do uzyskania odpowiedzi, a wolał szczerze uniknąć niezrozumienia. Wystarczająco już sobie nagrabił, aby i przez prawienie moralizujących tekstów dolać oliwy do ognia.
– Doskonale wiesz, że nie kłamię. – Spojrzenie szarych oczu wpiło się w jej błękitno-szare oczęta czytają z nich uczucia, jakie targały duszą kobiety. Mógł jedynie zacisnąć zęby w grymasie niemego gniewu skierowanego na samego siebie. Za to, że dopuścił do takiej sytuacji. A teraz musiał się z nią uporać. I to w dodatku, jak najdelikatniej.
Dotyk jej dłoni zawsze przynosił ulgę, a rozkosz pocałunków nigdy nie wyblakła, nawet za tysięcznym wyrazem tej prostej namiętności, zawsze smakowała, jak za pierwszym razem. I mógł, bez cienia wątpliwości przyznać, że świat i jego problemy, w tym momencie, były dlań nieistotne, a liczyła się tylko ona.
Smakowała inaczej, niż to zapamiętał.
Ciało przeszył dreszcz.
Strach?
Dezorientacja, była tak oczywista, że niemal śmieszna w kontekście chwili. Twarz Wysłannika na kilka sekund przypominała dziecko, które zgubiło się w tłumie i z rosnącą paniką w oczach, szukało w gęstwinie niemal identycznych, obcych, wręcz wrogich twarzy tej jednej, jaka wyróżniała się na ich tle, emanującej miłością i troską. Sięgnął po kryształ niemal w tym samym czasie co i ona, lecz jego zawartość go rozczarowała pustką. Musiał wypełnić ją bursztynowym trunkiem ponownie. I dopiero po chwili ujarzmił tę dziwną emocję, która zagościła w jego sercu od chwili, gdy ciemnowłosa przekroczyła próg jego mieszkania.
Obserwował ze szklanką w ręku, jak wstaje, a jego spojrzenie, było zdecydowanie słabsze niż zazwyczaj. Jakby moc kryjąca się w lodowatych szarych tęczówkach nagle uleciała, pod ciężarem pracy, wyrzutów sumienia i serca targanego przesz szpony drapieżnego ptaka.
Wstał, niespiesznie odstawiając w ruchu kryształ i podszedł do kobiety, bez słowa ujął ją za dłonie, gładząc delikatnie, nim jego spojrzenie spoczęło na jej twarzy, minęło kilka sekund.
– Nie powinnaś. – Ton wypowiedzi zdradzał oczywistą prawdę, lecz nie był on spowity chłodem. – Popełniłem błąd, że nie napisałem. – Lekki, wymuszony cień niemrawego uśmiechu zawitał na jego obliczu. Dłonie nagle nabrały pewności w chwycie. – Porozmawiajmy, dobrze? – Zwalczył pragnienie ponownego pocałunku i utonięcia w namiętności chwili. Chciał od niej czegoś więcej, czegoś, czego nie dała nikomu innemu, a on sam gotów, był odwdzięczyć się tym samym.
Bezimienny
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:46
Drżała, bała się otworzenia się przed nim – przed kimkolwiek – jednakże przy nim coraz trudniej było trzymać demony na krótkiej smyczy. Wyrywały się, zaczynały drapać, domagać się atencji coraz mocniej, coraz bardziej. I fasada powoli pękała, przez pozornie niewielkie rysy na gładkiej tafli wydostawały się zaledwie prześwity tego, jak bardzo popsuta była.
Może dlatego prychnęła pogardliwie, z irytacją, kiedy tak solennie zapewniał ją o prawdziwości swoich słów. Być może sam nie do końca zdawał sobie sprawę z tego pięknego kłamstwa, które opuściło jego usta. Ona znała je aż za dobrze. Chwila dyktowała piękne słowa, obietnice bez pokrycia, których niedotrzymanie miało odbić się na niej. On zapomni – tak jak zapominał przez ostatnie dwa miesiące – a ona będzie spalać się powoli i boleśnie.
Usta utrzymały się w tym nieco drwiącym uśmiechu, brew drgnęła ku górze.
- Wiem? – zakończone pytającą nutą słowo wybrzmiało w salonie. W gruncie rzeczy ta relacja opierała się na niepewności, która powoli ją zabijała. Niczym powietrza potrzebowała czegoś stabilnego w swoim życiu.
Chyba była już zmęczona – targana przez wzburzone wody własnych emocji nie umiała złapać pełnego oddechu. A tak desperacko pragnęła powietrza, marzyła o spokoju wybrzeża, chciała w końcu dotrzeć do brzegu. Być może zorientowała się, że Ivar i ona zmierzają w kompletnie innym kierunku.
To bolało.
Bolało, kiedy poczuła ciepły dotyk na swojej smukłej dłoni.
Bolało, kiedy rzuciła mu spojrzenie spod wachlarzu gęstych rzęs.
Bolało, kiedy wyszarpnęła zdecydowanym ruchem dłoń z jego uścisku.
- Dobrze, że zgadzamy się chociaż w tej kwestii – cierpkość słów wypowiedzianych z kamiennym wyrazem twarzy była dobijająca. Usta pokryte szminką – teraz już częściowo startą przez jego usta – zacisnęły się nieco mocniej, jakby powstrzymywała słowa przed wypłynięciem. – Popełniłeś wiele błędów i nie jestem pewna, czy chcę za nie płacić – była to chyba jedyna myśl tak jasno i klarownie wyartykułowana przez nią podczas dzisiejszej wizyty, której żałowała z każdym kolejnym uderzeniem serca. Powinna zapomnieć i pójść dalej. A nie błagać się o skrawek uwagi, o wyszarpniętą chwilę cudzego czasu. Przecież była ponad to. Zbyt dumna, aby prosić się o cokolwiek teraz skamlała, żałośnie błagała oto, aby ją zauważył. Czuła, jak zalewa ją poczucie beznadziejności, wypełnia ono spojrzenie, które raptownie odwróciła. – Chyba nie ma o czym – wycedziła dobitnie przez zaciśnięte zęby. Przełknęła głośno ślinę i spojrzała na niego po raz ostatni, przelotnie.
- Nie fatyguj się, znam drogę go wyjścia – rzuciła i zanim zdążył słowem bądź gestem zatrzymać ją, ruszyła energicznie w stronę wyjścia. Zatrzymała się jedynie w drzwiach. Oparła dłoń o framugę, zaciskając na niej długie palce. Ostatnia chwila zawahania.
Nie daj się znowu omamić, oni wszyscy są tacy sami, podpowiadał głos, który zwykle ignorowała. Może teraz powinna posłuchać.
- Żegnaj, Ivarze – dwa ostatnie słowa nim zniknęła w otchłani korytarza. Jednym szarpnięciem ręki zdjęła swój płaszcz z wieszaka, a już chwilę później drzwi zatrzasnęły się za nią.
Zapinała się w biegu.
A po gładkich policzkach popłynęły łzy.
Bezlitości.
Smutku.
Straty.
Ulgi?
Bezimienny z tematu
Może dlatego prychnęła pogardliwie, z irytacją, kiedy tak solennie zapewniał ją o prawdziwości swoich słów. Być może sam nie do końca zdawał sobie sprawę z tego pięknego kłamstwa, które opuściło jego usta. Ona znała je aż za dobrze. Chwila dyktowała piękne słowa, obietnice bez pokrycia, których niedotrzymanie miało odbić się na niej. On zapomni – tak jak zapominał przez ostatnie dwa miesiące – a ona będzie spalać się powoli i boleśnie.
Usta utrzymały się w tym nieco drwiącym uśmiechu, brew drgnęła ku górze.
- Wiem? – zakończone pytającą nutą słowo wybrzmiało w salonie. W gruncie rzeczy ta relacja opierała się na niepewności, która powoli ją zabijała. Niczym powietrza potrzebowała czegoś stabilnego w swoim życiu.
Chyba była już zmęczona – targana przez wzburzone wody własnych emocji nie umiała złapać pełnego oddechu. A tak desperacko pragnęła powietrza, marzyła o spokoju wybrzeża, chciała w końcu dotrzeć do brzegu. Być może zorientowała się, że Ivar i ona zmierzają w kompletnie innym kierunku.
To bolało.
Bolało, kiedy poczuła ciepły dotyk na swojej smukłej dłoni.
Bolało, kiedy rzuciła mu spojrzenie spod wachlarzu gęstych rzęs.
Bolało, kiedy wyszarpnęła zdecydowanym ruchem dłoń z jego uścisku.
- Dobrze, że zgadzamy się chociaż w tej kwestii – cierpkość słów wypowiedzianych z kamiennym wyrazem twarzy była dobijająca. Usta pokryte szminką – teraz już częściowo startą przez jego usta – zacisnęły się nieco mocniej, jakby powstrzymywała słowa przed wypłynięciem. – Popełniłeś wiele błędów i nie jestem pewna, czy chcę za nie płacić – była to chyba jedyna myśl tak jasno i klarownie wyartykułowana przez nią podczas dzisiejszej wizyty, której żałowała z każdym kolejnym uderzeniem serca. Powinna zapomnieć i pójść dalej. A nie błagać się o skrawek uwagi, o wyszarpniętą chwilę cudzego czasu. Przecież była ponad to. Zbyt dumna, aby prosić się o cokolwiek teraz skamlała, żałośnie błagała oto, aby ją zauważył. Czuła, jak zalewa ją poczucie beznadziejności, wypełnia ono spojrzenie, które raptownie odwróciła. – Chyba nie ma o czym – wycedziła dobitnie przez zaciśnięte zęby. Przełknęła głośno ślinę i spojrzała na niego po raz ostatni, przelotnie.
- Nie fatyguj się, znam drogę go wyjścia – rzuciła i zanim zdążył słowem bądź gestem zatrzymać ją, ruszyła energicznie w stronę wyjścia. Zatrzymała się jedynie w drzwiach. Oparła dłoń o framugę, zaciskając na niej długie palce. Ostatnia chwila zawahania.
Nie daj się znowu omamić, oni wszyscy są tacy sami, podpowiadał głos, który zwykle ignorowała. Może teraz powinna posłuchać.
- Żegnaj, Ivarze – dwa ostatnie słowa nim zniknęła w otchłani korytarza. Jednym szarpnięciem ręki zdjęła swój płaszcz z wieszaka, a już chwilę później drzwi zatrzasnęły się za nią.
Zapinała się w biegu.
A po gładkich policzkach popłynęły łzy.
Bezlitości.
Smutku.
Straty.
Ulgi?
Bezimienny z tematu
Ivar Soelberg
Re: 18.09.2000 – Salon – I. Soelberg & Bezimienny: E. Tordenskiold Czw 23 Lis - 17:46
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Mury.
Żelazna kurtyna odgrodziła ich od siebie. Serca, które mogły bić wspólnym rytmem, zagubiły się w labiryncie uczuć i emocji, a echo ich wołań ginęło w samotności. Pragnął zmazać błędy przeszłości i chociaż raz być przed samym sobą szczery w tym czego pragnął. Wyciągnąć dłonie i zabrać, póki nie zniknie z zasięgu wzroku. Otworzyć duszę i pozwolić, aby te kiełkujące uczucie zagościło na dłużej w jego piersi, by wypełniło ją. W szarych tęczówkach tańczyły niewypowiedziane słowa, których dźwięk odstraszyłby ją i przegnał. Każda droga była zła, za każdym zakrętem czaiła się niewiadoma. Bezsilność wyciągała po niego swe macki z mrocznej nieprzeniknionej toni niespełnionych pragnień.
Zaznać szczęścia, czy to aż tak wiele? Nie tego kupionego za garść talarów, nie tego sprzedajnego, a tego prawdziwego, niczym nieskalanego i podyktowanego jedynie serca szeptem. Usta pragnęły wypowiedzieć te dwa słowa, tak kluczowe, tak znaczące w grze, jaką prowadzili. Czy zmieniłyby one cokolwiek? Nie. Wątpił. Życie nauczyło go, aby nastawiał się na klęskę i nie oczekiwał, że nagle coś się zmieni. To pracy oddał wszystko pozostała sama wydmuszka, o jakże naiwny był, sądząc, że ktoś go pokocha. Grymas gniewu zagrał na strunach twarzy, zaburzając powagę, a niosąc ze sobą widmo irytacji skierowanej na nią, na świat cały. Czyż nie widziała, jak na nią patrzy? Mogła mówić wszystko; krytykować, plugawić jego dobre imię, wyśmiewać naiwność, jaką pokazał względem zmiany świata na lepsze. Pozwoliłby jej na wszystko, byle czuć w nozdrzach zapach jej perfum, byle była tu przy nim. Jej obecność znaczyła tak wiele i chociaż w chwili rozłamu przychodzą te myśli, to nigdy nie przeczył, że jest mu wyjątkowo bliska. Nawet jeśli przedkładał pracę ponad szczęście, robił to dla nich, dla niej. Wiedział, że tego nie zrozumie i akceptował to. Są rzeczy na tym świecie, które rozumie się w mig, lecz i takie, których nie pojmie się nigdy.
Słowa tak ostateczne jak tylko mogły być, sprowadziły go na ziemię, brutalnie. Spoglądał jej w ślad, aż znikła za progiem drzwi. Cień smutku zagościł na twarzy, a poczucie bezradności dobiło duszę, która zdolna była wyrazić w dwóch słowach zapewnienie czegoś więcej, niż troski. Obietnica i czyn zostały oddalone i pochłonie je żałość.
Ruszył zamknąć drzwi, a jego ruchy były ospałe i mozolne. Umysł analizował spotkanie, próbując zrozumieć całe zajście, doszukiwał się możliwości, tej jednej ostatniej szansy na otwarcie furtki, jednak pozostawał bezsilny, znajdując tylko pożegnanie.
Strata bolała.
Myśl zaakcentowana przekręceniem zamka. Jak dziecko we mgle wręcz instynktownie wrócił po swoich śladach do gabinetu, aby pogrążyć się w notatkach, by zapomnieć o tym, że niemal wyznał szept serca kobiecie, która odeszła. Nie miał siły na gniew, czy akty heroizmu, nie zrobił nic, bo nic nie było już do zrobienia. Przegrał tę partię.
Ivar z tematu
Żelazna kurtyna odgrodziła ich od siebie. Serca, które mogły bić wspólnym rytmem, zagubiły się w labiryncie uczuć i emocji, a echo ich wołań ginęło w samotności. Pragnął zmazać błędy przeszłości i chociaż raz być przed samym sobą szczery w tym czego pragnął. Wyciągnąć dłonie i zabrać, póki nie zniknie z zasięgu wzroku. Otworzyć duszę i pozwolić, aby te kiełkujące uczucie zagościło na dłużej w jego piersi, by wypełniło ją. W szarych tęczówkach tańczyły niewypowiedziane słowa, których dźwięk odstraszyłby ją i przegnał. Każda droga była zła, za każdym zakrętem czaiła się niewiadoma. Bezsilność wyciągała po niego swe macki z mrocznej nieprzeniknionej toni niespełnionych pragnień.
Zaznać szczęścia, czy to aż tak wiele? Nie tego kupionego za garść talarów, nie tego sprzedajnego, a tego prawdziwego, niczym nieskalanego i podyktowanego jedynie serca szeptem. Usta pragnęły wypowiedzieć te dwa słowa, tak kluczowe, tak znaczące w grze, jaką prowadzili. Czy zmieniłyby one cokolwiek? Nie. Wątpił. Życie nauczyło go, aby nastawiał się na klęskę i nie oczekiwał, że nagle coś się zmieni. To pracy oddał wszystko pozostała sama wydmuszka, o jakże naiwny był, sądząc, że ktoś go pokocha. Grymas gniewu zagrał na strunach twarzy, zaburzając powagę, a niosąc ze sobą widmo irytacji skierowanej na nią, na świat cały. Czyż nie widziała, jak na nią patrzy? Mogła mówić wszystko; krytykować, plugawić jego dobre imię, wyśmiewać naiwność, jaką pokazał względem zmiany świata na lepsze. Pozwoliłby jej na wszystko, byle czuć w nozdrzach zapach jej perfum, byle była tu przy nim. Jej obecność znaczyła tak wiele i chociaż w chwili rozłamu przychodzą te myśli, to nigdy nie przeczył, że jest mu wyjątkowo bliska. Nawet jeśli przedkładał pracę ponad szczęście, robił to dla nich, dla niej. Wiedział, że tego nie zrozumie i akceptował to. Są rzeczy na tym świecie, które rozumie się w mig, lecz i takie, których nie pojmie się nigdy.
Słowa tak ostateczne jak tylko mogły być, sprowadziły go na ziemię, brutalnie. Spoglądał jej w ślad, aż znikła za progiem drzwi. Cień smutku zagościł na twarzy, a poczucie bezradności dobiło duszę, która zdolna była wyrazić w dwóch słowach zapewnienie czegoś więcej, niż troski. Obietnica i czyn zostały oddalone i pochłonie je żałość.
Ruszył zamknąć drzwi, a jego ruchy były ospałe i mozolne. Umysł analizował spotkanie, próbując zrozumieć całe zajście, doszukiwał się możliwości, tej jednej ostatniej szansy na otwarcie furtki, jednak pozostawał bezsilny, znajdując tylko pożegnanie.
Strata bolała.
Myśl zaakcentowana przekręceniem zamka. Jak dziecko we mgle wręcz instynktownie wrócił po swoich śladach do gabinetu, aby pogrążyć się w notatkach, by zapomnieć o tym, że niemal wyznał szept serca kobiecie, która odeszła. Nie miał siły na gniew, czy akty heroizmu, nie zrobił nic, bo nic nie było już do zrobienia. Przegrał tę partię.
Ivar z tematu