:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt
2 posters
Gösta Almstedt
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Nie 2 Paź - 22:17
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
18.01.2001
Wczesnym popołudniem miasto zakwitało gorączką, szare kamienice rumieniły się wypiekami zachodzącego słońca, a ludzie, poruszeni tym ostatnim przebłyskiem światła, wznosili głowy ku niebu, jakby próbowali wypełnić źrenice odświętną, złocistą febrą – miasto trwało tymczasem nieporuszone wśród ośnieżonych szczytów gór, otoczone tą samą, gęstą knieją, wybudowane na trwałych fundamentach i całkiem nieświadome jego czteroletniej nieobecności. Powracał do domu, choć dom zapomniał już jego zapachu i przesiąkł świeżym aromatem (konwalia? jaśmin? drzewo sandałowe?), pokój, w którym sypiał, zajął ktoś nowy, a wszystkie meble, choć iluzorycznie pozostawione na swoim miejscu, zostały przesunięte o dwa centymetry w lewo – przyglądał się miejscom, które dobrze znał, próbując na nowo zakorzenić się w rzeczywistości, te wydawały się jednak odzwyczaić od jego dotyku i przy ponownym zetknięciu odwracały się w przeciwną stronę, jakby urażone zuchwałością, z jaką odważył się cofnąć z powrotem na miejsce dokonanej zbrodni. Szedł wzdłuż rozwarstwionych na dzielnice ulic, z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie zakurzonego płaszcza, który w poprzednim życiu brzęczał i ciążył od tymczasowo przechowywanych w nim przedmiotów, a który teraz posiadał jedynie pojedynczą, zaklinowaną w podszewkę monetę i ciało sprawiające wrażenie zbyt wychudłego, by utrzymać go na ramionach – przygodni ludzie zatrzymywali na nim wzrok w odruchu nieobłaskawionej ciekawości, do jakiej przyzwyczaił się, odkąd kształt noszonego na policzku znamienia przeszedł z bladego różu w pąsowy odcień czerwieni, nikt nie oglądał się jednak za nim przez ramię, nikt nie podążał jego śladem wskroś kolejnych przecznic, nikt nie uśmiechał się ze złośliwą podejrzliwością, gdy wyminął główne filary Przesmyku, skręcając w jedną z bocznych ulic, gdzie światło nie zaglądało przeważnie ze strachu przed ciemnością. Wiedział, że nie powinien pragnąć Torstena z powrotem, lecz kiedy wyciągał dłoń do znajomych drzwi, wiedział także, że siadłby za kratami znowu, żeby zobaczyć go po raz kolejny.
Mieszkanie stało tymczasem puste. Niezamieszkane, usłyszał przez ramię schrypnięty głos obcej kobiety, która wspominała się po schodach na wyższe piętro i chociaż przez chwilę stał jeszcze na zapleśniałej wilgocią klatce, zza drzwi wciąż nie docierał żaden dźwięk, a klamka pozostawała ciężka i nieugięta – Torsten zniknął i najwyraźniej wcale nie chciał, aby go szukano. Pomyślał, że sam powinien był uczynić podobnie, przed odejściem kopnął jednak w drzwi z taką mocą, że kiedy schodził po schodach, wciąż czuł w palcach bolesne mrowienie, które towarzyszyło mu w drodze do portu, jakby nadwyrężone przez lata sumienie, zatopione głęboko pośród trzewi, przypominało o sobie echem głuchej przestrogi – ta nie zatrzymywała się już na barku czułym muśnięciem dłoni, ale uciskała jego serce tak mocno, że cały dygotał, próbując naciągnąć wełniane poły płaszcza głębiej na własne ciało, po latach czujnego napięcia wciąż niezdolne rozluźnić się i odetchnąć, bo każdy ruch naprężał je gwałtownym przykurczem, jakby podświadomie obawiał się, że ktoś schwyci go za ramiona i pchnie z powrotem w ciemne gardło więziennej celi, złapie za brodę i podstawi gardło pod stalowy paznokieć żyletki. Zatrzymał się w miejscu, odruchowo podciągając brzeg rękawa, by zatrzymać wzrok na ciemnym tuszu wgryzionego w nadgarstek tatuażu – nie lubił mu się przyglądać, bo wyglądał jak blizna, która zamiast blaknąć, za każdym razem czerniała, wypychana na wierzch podobieństwem żył o trującej, smolistej zawartości. Ktoś potrącił go w ramię, przechodząc obok, po czym roześmiał się głośno ku kobiecie idącej po przeciwnej stronie – zachwiał się, robiąc dwa nerwowe kroki do przodu, zanim odzyskał równowagę, jednocześnie uderzyła go jednak świadomość, że nie słyszał prawdziwego śmiechu, odkąd po raz pierwszy przekroczył próg więzienia. Nie pamiętał już, jak brzmiał jego własny.
Kiedy dotarł do dzielnicy portowej, złota łuna zachodzącego słońca przeobraziła się w chłód rozlanego po chodnikach błękitu, który powoli przechodził w szarość otaczających miasto ciemności. Tęsknił za Gerdą już w pierwszym tygodniu swego zniewolenia, kiedy skobel ciasnego karceru puścił nareszcie pod uporem metalowego klucza, liczył jednak, że spędzi w mieście jeszcze kilka dni, zanim zapuka do niewielkiego mieszkania na Ragnhildy Potężnej; nie chciał, by oglądała go w tym stanie – przepoconego własnym strachem, z włosami zlepiającymi się w brzydkie strąki i twarzą zapadającą się lekko w stelaż kości policzkowych, nie chciał martwić jej sylwetką, która pod ciężką okrywą płaszcza powracała przeszło dziesięć kilogramów szczuplejsza, niż gdy widzieli się po raz ostatni, nie chciał widzieć, jak ściąga brwi w troskliwym wyrazie żalu, bo obawiał się, że nie potrafiłby wówczas podtrzymać z nią linii spojrzenia, przymusić własnego ciała, by pozostało napięte stanowczym przykurczem, by nie osunęło się ze szkieletu, gubiąc ostre, szklane fragmenty pomiędzy szczelinami podłogowych desek. Nie mógł przyznać się przed nią, że pobyt w Nordkinn odcisnął posiniaczone piętno na jego świadomości, że nocami wykańczał go suchy kaszel, a za dnia nie potrafił pozbyć się spod powiek wspomnień, które topiły się w źrenicach łzami, do jakich całe życie nie potrafił się przymusić – rzadko, właściwie nigdy, nie był karany za przewinienia, których się dopuścił; ojciec bił go często i mocno, ale z reguły przypadkowo i niesprawiedliwie, a matka uważała za przemoc milczenie, które supłało jej usta ciasną fastrygą zasłużonej nagany. Nie znał konsekwencji równie dotkliwych, bo nawet szkło zatrzymane atrapą w pustym oczodole wydawało mu się ceną opłacającą drogę ku koniecznej innowacyjności, tym razem obawiał się jednak myśli, nad którymi nie potrafił zapanować, bo własne ciało dotkliwie ciążyło mu nimi do ziemi.
Sądził, że nie posiadał innego wyboru, kiedy zderzał knykcie z drewnianą fakturą drzwi, zdecydowany usiąść pod nimi, gdyby przyjaciółki nie było w domu, bo sięgając wzrokiem w dół schodów, uczuwał jedynie uciążliwość zawrotów głowy, które zakradały się ku skroniom i pozostawiały w nich miarowe pulsowanie nadchodzącego bólu – nie mógł wrócić do domu; nie otrzymał od matki ani jednego listu. Odetchnął cicho, odgarniając włosy z czoła i przezornie rozciągając usta w próbnym uśmiechu, jakby obawiał się, że skonfrontowany z jej emocjami nie będzie potrafił zmusić się do przesady. Zapukał znowu.
Gerda Molander
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Nie 23 Paź - 0:48
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Złotopomarańczowy zachód płożył się w łagodnych wzorach szklanego wazonu, tworząc w przejrzystej powłoce świetliste pęknięcia i ciemne szczeliny, sprawiając wrażenie, jakby ułożono go z odłamków gotowych rozsypać się pod ledwie dotknięciem. Prześlizgujący się po nich refleks zabarwiał rozpaloną czerwienią powieki opadające na cynamon oczu w sennym zniechęceniu i na policzku odciskał się niewygodny splot swetra, ale nie znajdowała w sobie wystarczającej siły, by się tym przejmować; zużyła jej wystarczająco – w nadmiarze – przeglądając znów ogłoszenia, zebrane teraz w równą stertę ułożoną bezpiecznie pod drugą dłonią. Dolne rogi zdążyły zmięknąć pod uporczywym naciskiem opuszki, przesuwającej po nich wpółprzytomnym odruchem; powolne wertowanie nagromadzonego nieszczęścia zdawało się nieprzyzwoicie uspokajające, kartka po kartce, klisze nieruchomych twarzy, jedna pod drugą, odkładane po jednej kopii na zmęczoną powierzchnię kuchennego stołu, kiedy w statystykach wzrastały liczby. Zamierzała się ich pozbyć, po powrocie z Tärnaby, po świętach – przygotować im osobną teczkę, sztywną i przewiązywaną sznurkiem dla pewności, zamierzała trzymać ją w szufladzie swojego biurka, w pracy, nie w domu. Nie powinna była nigdy wpuszczać ich przez próg, nieobecnych i zarazem niemożliwych do przepędzenia, nieme duchy poruszające cząstkami kurzu złocącymi się w ostatnim świetle gasnącego dnia, niezwracające na nią uwagi, kiedy śledziła za nimi mimowolną myślą. Nie powinna była spoglądać na ich imiona tak często; zdawało jej się, że tłoczyły się teraz pod jej skrońmi, że naciskały na kości ciemieniowe od wewnątrz, jakby chciały je wywarzyć, wyłamać jak lekkie skorupki. Zachód prześlizgiwał się po szkle, wrażał się w wychylające się spod rzęs źrenice, otwierając skaleczenie w potylicy, tętniący przedświt przemęczonego bólu – znów nie potrafiła sypiać. Wpuściła ich do swojego domu, a teraz nie potrafiła sypiać, bo nachylali się nad nią w nocy, szeptali jej niezrozumiałe słowa, dotykali jej policzków chłodnymi palcami i bielą zamglonych oczu. Sweter wgryzał się jej w policzek, światło rozpalało powieki, coś uciskało na nasadę głowy, na atlas podtrzymujący niepilnowane myśli, ale nie chciała się podnosić, nie chciała przeganiać kojącej senności nieostrożnym drgnieniem, tylko cichy szept wertowanych rogów, zadzierających się ku górze coraz bardziej. Ciepłe światło przysiadało na odsłoniętym profilu przechylonej głowy, na rzęsach i piegach, na ramionach, pocieszające jak bezcielesne objęcie Hajmdala. Nie zamykaj oczu, wszechwidzący. Nie zostawiaj nas samych. Modliła się do iluzji, zdawała sobie sprawę na granicy snu, ale nie chciała chwytać się tej świadomości; jak inaczej mogłaby zasnąć?
Kamienica była tego popołudnia uporczywie cicha; nikt nie krzątał się w mieszkaniu obok ani nad jej głową, żadne krzesło nie przesuwało się po strudzonej podłodze, żadne drzwi nie protestowały w głębi budynku, starszy pan z dołu nie słuchał dzisiaj starej muzyki na podniszczonym gramofonie jak zazwyczaj o tej porze. Miała dla niego nową płytę, położyła ją na szafce w przedpokoju i zapomniała, zapominała o wielu rzeczach, o okwieconych gałązkach jaśminowca przyniesionych z Parku Wschodniego, które zebrała dla matki, a których drobne kwiaty obsypały się na obrus, skurczone i pożółkłe na zawiniętych w ostatnim skurczu brzegach płatków. Żółtawy pyłek ugrzązł w białej tkaninie, przypominając jej o zapachu ziół w matczynej kuchni, o ususzonych główkach rumianku przekładanych do słoików, żółtych rysunkach malowanych sobie na skórze przedramion i policzkach, jaskrawiących się w zachodzie, cieplejszym. Wstrzymała opuszkę, zawieszając ją ponad zadartym papierem, unosząc powieki – dłoń wciąż drżała, niezmiennie tak samo jak wtedy, jednym napięciem tego samego serca, nieustępliwym, jesteś delikatna, Stokrotko; drży w tobie najlżejszy podmuch wiatru. Drży w tobie każda dusza, którą wpuszczasz przez swój próg. Robi się w tobie tłoczno, od duchów, od wspomnień, od rzeczy nieznalezionych, zawieruszonych pod niską komodą i za łóżkiem, i w ciemnym zaułku Przesmyku, od rzeczy niespełnionych. Duchy pukały w dno snu, próbując przegryźć się przez deski; wpuść nas, nie mieli dokąd pójść.
Otworzyła oczy, ponownie. Zachód dogasał na szkle anemicznym poblaskiem, chłodny dreszcz przebiegał po skulonych ramionach, ucisk w potylicy nie mijał, jej dłoń leżała na kartkach, z opuszką wspartą o brzeg kartek, pukanie roztrącało jeszcze ciszę ostatnim uderzeniem, przepłaszając senność, zupełnie rzeczywiste – podniosła się natychmiast, prowokując ostrzejsze ukłucie bólu wciskającego się w szew czaszki. Nie słyszała kroków na schodach, tak charakterystycznych w sposobie stawiania na skamlących stopniach, a może nie potrafiła sobie przypomnieć; spojrzała odruchem na zegarek, choć ten również nie miał dla niej wskazówek: żaden z sąsiadów nie miał w zwyczaju wracać o stałych porach. Przesunęła nerwowym odruchem po zaczerwienionym policzku, wyczuwając na nim nierówność odbitej dzianiny, ciepły rumieniec podrażnienia, rozcierany jeszcze wpółświadomie palcami, kiedy przekręcała zasuwę i rozchylała drzwi, wyglądając szklistym od snu spojrzeniem za próg – zamierając natychmiast wpół ruchu, rozchylając usta do słów, których nie odnajdowała jednak we własnej krtani: co należało powiedzieć duchowi pukającymi do drzwi? Co należało powiedzieć rzeczy odnalezionej wreszcie po tak długim czasie, wyciąganej przypadkiem spomiędzy wąskiej, ciemnej szczeliny między warstwami upływającego życia? Rzeczy niespełnionej?
Gösta wyglądał inaczej – przez chwilę zaledwie przypominał siebie, jakby doklejono jego rysy do innego ciała, węższego i słabszego, pochylającego się pod ciężarem zakurzonego płaszcza; znamię rozlewające się na policzku pociemniało, a ona przypominała sobie, jak śledziła jej krawędzie opuszką palca zawieszoną blisko skóry; szklane oko nie potrafiło zwodzić jej błyskiem fałszywej źrenicy, niewyzbytym nawykiem sięgała żywego spojrzenia drugiej, z cichym niedowierzeniem, pytaniem, którego nie mogła przecisnąć przez gardło. Kiedy wyszedłeś? albo przyszedłeś mnie znów nawiedzać, za mało ci jeszcze?, albo kim jesteś? Znajome imię zamierało jej na języku, jakby obawiała się je wywoływać, nazywać stojące przed nią widmo imieniem człowieka, którego kochała; obawiała się, że śni jeszcze na kuchennym stole i że odpowie jej echo lub trzask desek pod kłykciami stłoczonych dusz. Zabrali go, kiedy zaczynała studia – niesfornego chłopaka, któremu wmawiano morderstwo, bo nie znali go tak jak ona; inaczej wiedzieliby, że to nie mogła być prawda; wracał o cztery lata starszy, o cztery lata chudszy, o cztery lata zmieniony – nie wiedziała, czy mogła wciąż nazywać go Göstą, w sposób, jaki wymawiała imię tamtego Gösty, z tym samym uczuciem, płoszącym się pod mostkiem, nawet teraz, jakby nigdy go nie zabrano.
Westchnienie wstrzymanego oddechu poruszyło się między nimi wzruszonym drżeniem, zawisłe w zastygłym czasie; złapała go za dłoń, spoglądając w głąb korytarza, jakby spodziewała się, że ktoś będzie próbował zabrać go znowu (jego palce były tak zimne, tak cienkie i obce), pociągając go do środka, pozwalając, by drzwi zatrzasnęły się za nim, dociśnięte do framugi jego plecami, kiedy wczepiła palce w sztywny materiał płaszcza, chowając twarz i spłycony oddech, wspierając czoło o wyschłą pierś. Nie powinna nigdy wpuszczać duchów za swój próg.
– Nie powiedzieli mi, że wracasz. Nie napisałeś.
Kamienica była tego popołudnia uporczywie cicha; nikt nie krzątał się w mieszkaniu obok ani nad jej głową, żadne krzesło nie przesuwało się po strudzonej podłodze, żadne drzwi nie protestowały w głębi budynku, starszy pan z dołu nie słuchał dzisiaj starej muzyki na podniszczonym gramofonie jak zazwyczaj o tej porze. Miała dla niego nową płytę, położyła ją na szafce w przedpokoju i zapomniała, zapominała o wielu rzeczach, o okwieconych gałązkach jaśminowca przyniesionych z Parku Wschodniego, które zebrała dla matki, a których drobne kwiaty obsypały się na obrus, skurczone i pożółkłe na zawiniętych w ostatnim skurczu brzegach płatków. Żółtawy pyłek ugrzązł w białej tkaninie, przypominając jej o zapachu ziół w matczynej kuchni, o ususzonych główkach rumianku przekładanych do słoików, żółtych rysunkach malowanych sobie na skórze przedramion i policzkach, jaskrawiących się w zachodzie, cieplejszym. Wstrzymała opuszkę, zawieszając ją ponad zadartym papierem, unosząc powieki – dłoń wciąż drżała, niezmiennie tak samo jak wtedy, jednym napięciem tego samego serca, nieustępliwym, jesteś delikatna, Stokrotko; drży w tobie najlżejszy podmuch wiatru. Drży w tobie każda dusza, którą wpuszczasz przez swój próg. Robi się w tobie tłoczno, od duchów, od wspomnień, od rzeczy nieznalezionych, zawieruszonych pod niską komodą i za łóżkiem, i w ciemnym zaułku Przesmyku, od rzeczy niespełnionych. Duchy pukały w dno snu, próbując przegryźć się przez deski; wpuść nas, nie mieli dokąd pójść.
Otworzyła oczy, ponownie. Zachód dogasał na szkle anemicznym poblaskiem, chłodny dreszcz przebiegał po skulonych ramionach, ucisk w potylicy nie mijał, jej dłoń leżała na kartkach, z opuszką wspartą o brzeg kartek, pukanie roztrącało jeszcze ciszę ostatnim uderzeniem, przepłaszając senność, zupełnie rzeczywiste – podniosła się natychmiast, prowokując ostrzejsze ukłucie bólu wciskającego się w szew czaszki. Nie słyszała kroków na schodach, tak charakterystycznych w sposobie stawiania na skamlących stopniach, a może nie potrafiła sobie przypomnieć; spojrzała odruchem na zegarek, choć ten również nie miał dla niej wskazówek: żaden z sąsiadów nie miał w zwyczaju wracać o stałych porach. Przesunęła nerwowym odruchem po zaczerwienionym policzku, wyczuwając na nim nierówność odbitej dzianiny, ciepły rumieniec podrażnienia, rozcierany jeszcze wpółświadomie palcami, kiedy przekręcała zasuwę i rozchylała drzwi, wyglądając szklistym od snu spojrzeniem za próg – zamierając natychmiast wpół ruchu, rozchylając usta do słów, których nie odnajdowała jednak we własnej krtani: co należało powiedzieć duchowi pukającymi do drzwi? Co należało powiedzieć rzeczy odnalezionej wreszcie po tak długim czasie, wyciąganej przypadkiem spomiędzy wąskiej, ciemnej szczeliny między warstwami upływającego życia? Rzeczy niespełnionej?
Gösta wyglądał inaczej – przez chwilę zaledwie przypominał siebie, jakby doklejono jego rysy do innego ciała, węższego i słabszego, pochylającego się pod ciężarem zakurzonego płaszcza; znamię rozlewające się na policzku pociemniało, a ona przypominała sobie, jak śledziła jej krawędzie opuszką palca zawieszoną blisko skóry; szklane oko nie potrafiło zwodzić jej błyskiem fałszywej źrenicy, niewyzbytym nawykiem sięgała żywego spojrzenia drugiej, z cichym niedowierzeniem, pytaniem, którego nie mogła przecisnąć przez gardło. Kiedy wyszedłeś? albo przyszedłeś mnie znów nawiedzać, za mało ci jeszcze?, albo kim jesteś? Znajome imię zamierało jej na języku, jakby obawiała się je wywoływać, nazywać stojące przed nią widmo imieniem człowieka, którego kochała; obawiała się, że śni jeszcze na kuchennym stole i że odpowie jej echo lub trzask desek pod kłykciami stłoczonych dusz. Zabrali go, kiedy zaczynała studia – niesfornego chłopaka, któremu wmawiano morderstwo, bo nie znali go tak jak ona; inaczej wiedzieliby, że to nie mogła być prawda; wracał o cztery lata starszy, o cztery lata chudszy, o cztery lata zmieniony – nie wiedziała, czy mogła wciąż nazywać go Göstą, w sposób, jaki wymawiała imię tamtego Gösty, z tym samym uczuciem, płoszącym się pod mostkiem, nawet teraz, jakby nigdy go nie zabrano.
Westchnienie wstrzymanego oddechu poruszyło się między nimi wzruszonym drżeniem, zawisłe w zastygłym czasie; złapała go za dłoń, spoglądając w głąb korytarza, jakby spodziewała się, że ktoś będzie próbował zabrać go znowu (jego palce były tak zimne, tak cienkie i obce), pociągając go do środka, pozwalając, by drzwi zatrzasnęły się za nim, dociśnięte do framugi jego plecami, kiedy wczepiła palce w sztywny materiał płaszcza, chowając twarz i spłycony oddech, wspierając czoło o wyschłą pierś. Nie powinna nigdy wpuszczać duchów za swój próg.
– Nie powiedzieli mi, że wracasz. Nie napisałeś.
Gösta Almstedt
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Wto 1 Lis - 1:09
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Po czterech latach pręty więziennej celi wydawały się wrosnąć w jego ciało jak dodatkowy szpaler żeber, wytwór anatomii, który dolegał fantomowym bólem w miejscach, gdzie miękka tkanka wciąż nosiła ślady jego obecności – przesuwał dłońmi po twardej grobli własnego mostka, po czym rozsuwał je uważnie, uciskając palcami szpary pomiędzy kośćmi, drobne blizny znaczące skórę pąsowym ściegiem, bo wydawało mu się, że wyczuwał jak ciężka antaba karceru kołysała się nad jego pępkiem, wciąż układając tętno pod rygor surowej codzienności, jakby zamknięte w dybach serce nie potrafiło uwolnić się z odrętwiałego spazmu, jaki niewola odcisnęła na jego tkance. Był wolny, jego mięśnie nadto przyzwyczaiły się jednak do drażliwej czujności, tchawica oszczędzała powietrza płucom, a oddech milkł przy każdym potknięciu tętna, sprawiając, że jego obecność rozmywała się w wyczulonej ciszy, jakby komendą przestrachu potrafił zacisnąć supeł na własnej aorcie – dopóki metalowe kraty rozkrajały mu pole widzenia na pionowe wstęgi rzeczywistości, nie czuł ognia, jakim wyrok kauteryzował jego sumienie, bo odliczając na języku kolejne zaklęcia i przesuwając je niecierpliwie po nierównej powierzchni szkliwa, trwał w przekonaniu, że był tym samym człowiekiem, który dostrzegał piękno otaczającego go świata w przypadkowych drobiazgach znalezionych w cieniu krawężnika, sięgał po uśmiech częściej niż po pieniądze, a odchodząc, nigdy nie oglądał się przez ramię, stojąc w opustoszałym gardle klatki schodowej, czuł jednak, jak dreszcz dyskomfortu powoli wślizguje mu się pod naskórek. Nie znał wcześniej tego rodzaju lęku – uczucia, którego nie mógł schwycić pomiędzy dłonie jak nakrytego na kwiecie motyla, dygotu nie zsuwającego się wzdłuż zaokrąglonych szpulek kręgosłupa, ale uwierającego na całym ciele, płytko na mieliźnie ściągniętej ciarkami skóry; poczuł, jak ciężar nieprzełkniętej na czas emocji stanął mu pod grdyką, a po podniebieniu rozlały się nerwowe mdłości, zmuszając przeponę do pogłębienia wdechu i z obcą sobie płochliwością sięgnął wzrokiem w ślad za pręgami wpadającego przez okno światła, w końcu zatrzymując źrenice w wąskich przesmykach szyby, za którymi niebo zmieniało barwę z błękitnej na rudą, jakby słońce pocierało o nie jak o draskę zużytego opakowania zapałek.
Ucisk w piersi zelżał, pozostawiając trzewia w kapryśnym rozkurczu – panika wydawała się targnąć na jego wnętrze jak nagły zryw huraganu, zdolny łamać gałęzie i podrywać dachówki, lecz nieutrzymujący się dość długo, by wyrządzić poważne szkody; surowa zabudowa klatki schodowej wepchnęła świadomość z powrotem w zaułek więziennej celi, gdzie dni rozwadniały się na płótnie nocy, a pionowe kreski, które próbował żłobić paznokciem w ścianie, w końcu przechylały się, bladły i traciły na regularności, dopóki co tygodniowe tchnienie świeżego powietrza nie utwierdzało go znów w przekonaniu, że czas nie pochwycił go w miejscu. Z początku próbował odliczać interwały przemijających miesięcy, w końcu nie był jednak pewien, ile razy przebywał na placu spacerowym i jak często widział zmieniające się pory roku, bo zima potrafiła łudzić iluzją pierwszych przymrozków już pod koniec sierpnia, a lato zeszłego roku nie nastąpiło wcale, dudniąc o mury zakładu chłodną słotą i nie wypuszczając słońca spomiędzy chmur, jakby i ono zostało zniewolone przez żelazne kajdany Kinnarodden. Okno utwierdzało go w przekonaniu, że nie był dłużej zamknięty pod skoblem znojnej dyscypliny i uczuł rozpierające pragnienie, by nabrać w płuca świeżego powietrza, w tej samej chwili klamka szczęknęła jednak pod naciskiem cudzej dłoni, a drzwi uchyliły się łagodnym skrzypieniem, stawiając go naprzeciwko Gerdy tak, jakby spoglądał w oczy własnej przeszłości – niezmiennie utrzymywanej w odcieniach sepii, herbacianym brązie dziewczęcych tęczówek, które zacisnęły się mocniej wokół źrenic, jakby w obawie, że te mogłyby się z nich wysunąć, by schwycić połysk wpadającego przez szybę światła.
Przez chwilę wydawało mu się, że rzeczywiście zatrzymał się w skrzepłej kalafonii swego życiorysu, choć nie był pewien, czy wspomnienia, które sięgały mrowieniem pod przemarznięte opuszki palców wciąż do niego należały, czy nie zgubił ich po drodze jak nadrukowanych na kliszy fotografii, błądzących pomiędzy odciskami cudzych linii papilarnych, dopóki – pozaginane i wymięte – nie trafiły z powrotem do jego dłoni. Kiedy go aresztowano, Gerda dopiero zaczynała studia – miała wtedy ten sam, ryży odcień włosów, który chłonął zachody słońca, uprzejmość kołyszącą się nieśmiało pomiędzy kącikami ust i emocje kwitnące na twarzy zdradliwym rumieńcem, stojąc w progu własnego mieszkania wydała mu się jednak bardziej dorosła i dopiero kiedy pociągnęła go za sobą do środka, obejmując nadwątlone zmęczeniem ciało, odniósł wrażenie, że cztery lata jego nieobecności zawęziły się do szpary dzielącego ich dystansu, aż w końcu zniknęły zupełnie, ostudzone spłyconym westchnieniem na jego piersi. Ciepło jej objęcia wydało mu się nagle tak obce, że poczuł się, jakby z kończynami usztywnionymi gipsem zimowego mrozu wrzucono go do gorącej kąpieli, która parzyła jeszcze zanim okazywała się być przyjemna – jego serce topniało w temperaturze trzydziestu sześciu i sześciu stopni cudzej skóry, myśli rozpierzchały się ku obrazom wspomnień, a tętno potknęło się o uwypuklenie własnego rytmu, na chwilę wytrącając go z równowagi. Łzy, choć nieosiadłe na płyciźnie jego spojówek, ugrzęzły w gardle bolesnym spazmem, który sprawił, że na wierzch znów wyparła obawa, że ciało nie słuchało go tak dobrze jak dawniej i zamiast podtrzymywać go przy życiu, rozbije się o rzeczywistość jak porcelanowy talerz, przyjaciółka wciąż wspierała jednak czoło o twardą rękojeść jego mostka, on poczuł tymczasem, jak ciężkie emocje lepią się pecyną do jego przełyku, a wargi ustępują w końcu pod życzliwością pogodnego uśmiechu, nagle napotykającego trudność we wpasowaniu się pomiędzy podkasane kąciki.
– Przepraszam – splótł ramiona na jej łopatkach, odwzajemniając czuły uścisk, lecz dopiero teraz zdając sobie sprawę z własnego zmęczenia, bo splecione ze sobą dłonie osunęły się lekko wzdłuż pleców, kiedy bezwiednie pochylił głowę, wspierając skroń o ramię Gerdy, wsłuchując się w pulsowanie rozjątrzonej pod czaszką migreny; jeszcze przed chwilą wspinał się energicznie po stromych schodach kamienicy, a teraz wydawało mu się, że zaraz się przewróci. – Najwyraźniej wszyscy straciliśmy poczucie czasu – wysilił się na ton swobodnego żartu, głos miał jednak wciąż przytłumiony, jakby ostatnie cztery lata zaległy mu w krtani grubą warstwą kurzu. – Nie chciałem nachodzić cię w ten sposób, ale nie mogę… – przełknął ślinę, przymykając powieki, zanim znów nie spojrzał nad jej ramieniem na zabałaganione wnętrze mieszkania. – Nie mogę wrócić do domu. – słowa wypowiedziane na głos zabrzmiały inaczej; zabrzmiały jak matka nie wysłała mi ani jednego listu, jak Elisa nie żyje przeze mnie, jak nie jestem na to gotowy, jak – Nie miałem dokąd iść.
Ucisk w piersi zelżał, pozostawiając trzewia w kapryśnym rozkurczu – panika wydawała się targnąć na jego wnętrze jak nagły zryw huraganu, zdolny łamać gałęzie i podrywać dachówki, lecz nieutrzymujący się dość długo, by wyrządzić poważne szkody; surowa zabudowa klatki schodowej wepchnęła świadomość z powrotem w zaułek więziennej celi, gdzie dni rozwadniały się na płótnie nocy, a pionowe kreski, które próbował żłobić paznokciem w ścianie, w końcu przechylały się, bladły i traciły na regularności, dopóki co tygodniowe tchnienie świeżego powietrza nie utwierdzało go znów w przekonaniu, że czas nie pochwycił go w miejscu. Z początku próbował odliczać interwały przemijających miesięcy, w końcu nie był jednak pewien, ile razy przebywał na placu spacerowym i jak często widział zmieniające się pory roku, bo zima potrafiła łudzić iluzją pierwszych przymrozków już pod koniec sierpnia, a lato zeszłego roku nie nastąpiło wcale, dudniąc o mury zakładu chłodną słotą i nie wypuszczając słońca spomiędzy chmur, jakby i ono zostało zniewolone przez żelazne kajdany Kinnarodden. Okno utwierdzało go w przekonaniu, że nie był dłużej zamknięty pod skoblem znojnej dyscypliny i uczuł rozpierające pragnienie, by nabrać w płuca świeżego powietrza, w tej samej chwili klamka szczęknęła jednak pod naciskiem cudzej dłoni, a drzwi uchyliły się łagodnym skrzypieniem, stawiając go naprzeciwko Gerdy tak, jakby spoglądał w oczy własnej przeszłości – niezmiennie utrzymywanej w odcieniach sepii, herbacianym brązie dziewczęcych tęczówek, które zacisnęły się mocniej wokół źrenic, jakby w obawie, że te mogłyby się z nich wysunąć, by schwycić połysk wpadającego przez szybę światła.
Przez chwilę wydawało mu się, że rzeczywiście zatrzymał się w skrzepłej kalafonii swego życiorysu, choć nie był pewien, czy wspomnienia, które sięgały mrowieniem pod przemarznięte opuszki palców wciąż do niego należały, czy nie zgubił ich po drodze jak nadrukowanych na kliszy fotografii, błądzących pomiędzy odciskami cudzych linii papilarnych, dopóki – pozaginane i wymięte – nie trafiły z powrotem do jego dłoni. Kiedy go aresztowano, Gerda dopiero zaczynała studia – miała wtedy ten sam, ryży odcień włosów, który chłonął zachody słońca, uprzejmość kołyszącą się nieśmiało pomiędzy kącikami ust i emocje kwitnące na twarzy zdradliwym rumieńcem, stojąc w progu własnego mieszkania wydała mu się jednak bardziej dorosła i dopiero kiedy pociągnęła go za sobą do środka, obejmując nadwątlone zmęczeniem ciało, odniósł wrażenie, że cztery lata jego nieobecności zawęziły się do szpary dzielącego ich dystansu, aż w końcu zniknęły zupełnie, ostudzone spłyconym westchnieniem na jego piersi. Ciepło jej objęcia wydało mu się nagle tak obce, że poczuł się, jakby z kończynami usztywnionymi gipsem zimowego mrozu wrzucono go do gorącej kąpieli, która parzyła jeszcze zanim okazywała się być przyjemna – jego serce topniało w temperaturze trzydziestu sześciu i sześciu stopni cudzej skóry, myśli rozpierzchały się ku obrazom wspomnień, a tętno potknęło się o uwypuklenie własnego rytmu, na chwilę wytrącając go z równowagi. Łzy, choć nieosiadłe na płyciźnie jego spojówek, ugrzęzły w gardle bolesnym spazmem, który sprawił, że na wierzch znów wyparła obawa, że ciało nie słuchało go tak dobrze jak dawniej i zamiast podtrzymywać go przy życiu, rozbije się o rzeczywistość jak porcelanowy talerz, przyjaciółka wciąż wspierała jednak czoło o twardą rękojeść jego mostka, on poczuł tymczasem, jak ciężkie emocje lepią się pecyną do jego przełyku, a wargi ustępują w końcu pod życzliwością pogodnego uśmiechu, nagle napotykającego trudność we wpasowaniu się pomiędzy podkasane kąciki.
– Przepraszam – splótł ramiona na jej łopatkach, odwzajemniając czuły uścisk, lecz dopiero teraz zdając sobie sprawę z własnego zmęczenia, bo splecione ze sobą dłonie osunęły się lekko wzdłuż pleców, kiedy bezwiednie pochylił głowę, wspierając skroń o ramię Gerdy, wsłuchując się w pulsowanie rozjątrzonej pod czaszką migreny; jeszcze przed chwilą wspinał się energicznie po stromych schodach kamienicy, a teraz wydawało mu się, że zaraz się przewróci. – Najwyraźniej wszyscy straciliśmy poczucie czasu – wysilił się na ton swobodnego żartu, głos miał jednak wciąż przytłumiony, jakby ostatnie cztery lata zaległy mu w krtani grubą warstwą kurzu. – Nie chciałem nachodzić cię w ten sposób, ale nie mogę… – przełknął ślinę, przymykając powieki, zanim znów nie spojrzał nad jej ramieniem na zabałaganione wnętrze mieszkania. – Nie mogę wrócić do domu. – słowa wypowiedziane na głos zabrzmiały inaczej; zabrzmiały jak matka nie wysłała mi ani jednego listu, jak Elisa nie żyje przeze mnie, jak nie jestem na to gotowy, jak – Nie miałem dokąd iść.
Gerda Molander
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Czw 24 Lis - 23:58
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Objęcie ramion, w których nieśmiało zanurzała się tyle razy wcześniej, wydawało się inne, choć znajome, lub znajome, choć inne: słabsze, kruche, chłodne, jak gdyby przesiąkł na wskroś chłodem ostatnich lat, zamkniętych w nieprzebłaganych murach stawionego mu niesprawiedliwie wyroku. Palce, zawijające się w pierwszym odruchu nerwowo na jego płaszczu, wypuszczały fakturę jego obecności niechętnie, z opieszałością, jak gdyby musiała przekonywać się, w każdym uderzeniu trzepoczącego poruszeniem serca, że nie straci go, kiedy otworzy znów oczy – to nie był sen, widziała przecież tarczę cicho szemrającego zegara, kiedy obudziło ją pukanie, odczytała z niego wczesnowieczorną godzinę, czuła przecież zimny zapach jego skóry i ubrania: nie nieprzyjemny, ale przenikły wspomnieniem cięższego klimatu, przemarzniętym metalem pionowych krat, słoną wilgocią ściekającą po kamiennych ścianach, odosobnieniem zaciskającym się na jego żywej duszy coraz ciaśniej, ciaśniej, ciaśniej. Nie potrafiła wyobrażać sobie więcej, nie miała odwagi; przez całe cztery lata nie miała odwagi myśleć o nim, myśleć o wesołym lśnieniu jego oka, o jego jasnym uśmiechu i głośnym śmiechu zamkniętym w miejscu tak surowym i martwym – jak promień słońca złapany pod czarny karcer marmurowej płyty, sam. Myślała zamiast tego o jego wspaniałych ideach, myślała o wszystkim, co pozostawił za sobą w charakterystycznym nieładzie, o nieskończonych projektach kurzących się na biurku, od którego go odciągnęli; i wydawało jej się, że to musiało być w tym najgorsze: odseparowanie go od jego pracy, przymuszenie do cierpliwego oczekiwania w bezczynności, zamknięcie go samego ze wszystkim, czego nie mógł dłużej uczynić; myślała o nim wyłącznie w ten sposób i martwiła się z absurdalnym wzruszeniem, czy pozwalali mu posiadać ołówek i papier – czy pozwalali mu czytać książki i czy doceniali żywość jego umysłu, zachwycający rozmach nieposkramianej wyobraźni, w końcu nie było rzeczy niemożliwych, nie było rzeczy niemożliwych, nie było– w końcu trzymała go przecież naprawdę, przesuwał słabymi rękoma po jej plecach, pachniał zimnem, wilgocią i swądem, popiołem, pachniał obco, pachniał drobnym bukietem polnych kwiatów podawanych jej wiosną przez okno w sypialni, główkami kwiatów ususzonymi między stronami książki leżącej na półce w salonie, których płatki były już prawie przezroczyste, poprzecinane pęknięciami żyłek, kiedy podnosiła je pod światło; pachniał niesobą i miała ochotę rozpłakać się w klapę jego płaszcza, powiedzieć mu, że nigdy nie wierzyła w to, co mu zarzucali, poprosić, żeby objął ją wyraźniej – jak kiedyś, zapytać, dlaczego nie odpisał na żaden z jej listów, zapytać, czy dobrze go traktowali? Jak mogła go o coś podobnego zapytać? Jak mogłaby znieść odpowiedź? Skłamałby, a ona wiedziałaby, że kłamał. Nie chciała płakać, ale kiedy przepraszał ją cicho, ściskając subtelnie mocniej, broda zadrżała jej płaczliwie i musiała zdławić bolesne westchnienie, niezdolna od razu mu odpowiedzieć, niezdolna mu przerwać, bo nie miał za co przepraszać – nie musiał nigdy za nic przepraszać, wybaczyłaby mu wszystko, wybaczyłaby, zanim zdążyłby o to poprosić, zawsze odpuszczała mu zbyt łatwo, za jedno spojrzenie i jeden uśmiech, za łagodny dołek przy jego krawędzi, za naiwną myśl, że mógłby to zauważyć.
Uśmiechnęła się w końcu, rozbawiona, z pewnym wysileniem, równie wysiloną swobodą żartu, odsuwając się, choć niezdolna jeszcze podnieść spojrzenia na jego twarz – obawiała się wszystkich zmian, jakie mogłaby w niej odnaleźć, ostrości jego zapadłych rysów i bladości skóry, na której znamię stawało się znacznie wyraźniejsze. Ujęła delikatnie jego dłoń, biorąc ją w swoje obie ręce, spoglądając na nią, kiedy przesuwała kciukiem po jej zmarzniętym grzbiecie, do wątłego nadgarstka wychylającego się spod rękawa; czuła się zawstydzona swoją czułością, zawstydzona potrzebą trzymania go jeszcze, zawstydzona opuszczonym w milczeniu czołem, kiedy mówił jeszcze, znajdując usprawiedliwienie dla swojego najścia, choć wcale nie musiał, nie musiał mówić nic, może wolałaby, żeby nie mówił nic. Przychodził do niej, bo nie miał dokąd iść; przez chwilę myśl ta przebrzmiewała w niej cichym rozczarowaniem, również zawstydzonym, pozbawionym pretensji, pozbawionym goryczy, znajomym. Pozwoliła ich palcom przepleść się przez siebie, jakby upewniała się jeszcze, delikatnie, zamykając jego dłoń w lekkim uścisku. Nie rozumiała, dlaczego nie mógł wrócić do domu, nie rozumiała, dlaczego przychodził do niej – krótko po jego aresztowaniu bywała jeszcze u jego rodziny parokrotnie, ale czuła wyłącznie, że denerwuje jego matkę swoimi wizytami i swoim zatroskaniem; prosiła o wysłanie listu wraz z listami od rodziny, mając nadzieję, że dzięki temu trafi do niego na pewno, ale kiedy przyszła następnym razem, bladoniebieska koperta wciąż leżała w tym samym miejscu, w którym ją zostawiła. Następne wysyłała już sama, niezmiennie bez odpowiedzi.
– Możesz zostać – zgadzała się, w odpowiedzi na niezadane bezpośrednio pytanie, nieśmiało unosząc spojrzenie, na krótką chwilę, urywek wciąż zaszklonego spojrzenia obejmującego mocny kontur jego twarzy, młodzieńczej jeszcze, ale dojrzalszej przez zmęczenie i cień zastygły w zdrowym oku. – Zostań – powiedziała jeszcze raz, jakby ona musiała prosić jego, nie odwrotnie. – Cieszę się, że przyszedłeś – jak gdyby była to jedynie dobrowolna wizyta między innymi wizytami, spotkanie niewyróżniające się spośród innych, jakby nie powracał z głuchej przestrzeni pomiędzy płynącym czasem. Czy wiedział, co się działo? Czy wiedział, że w mieście nie było bezpiecznie? Jak wielki musiał wydawać się świat po wyjściu z celi; czy mogła go o to pytać? Odwróciła się, pociągając go za rękę w głąb mieszkania, do salonu, w kierunku wyłożonej poduszkami kanapy, czując jeszcze jego słabość wspartą w jej ramionach. Dziwnie było myśleć, że nigdy tutaj nie był, że wprowadzała go ponownie do swojego życia, zmienionego przez te cztery lata, inaczej niż jego: czy miał jej za złe, że żyła dalej? Czuła się z tym prawie winna, z czterema latami w tym mieszkaniu, z których jego bezpodstawnie okradziono.
– Zrobię ci herbaty. Jesteś głodny? – wypuściła jego dłoń, odwracając się ku niemu, ośmielając się wreszcie spojrzeć na niego pewniej, pełniej, nie zadrżeć nawet, kiedy przechodził ją niespokojny, chłodny dreszcz, chęć przysunięcia się znowu i wrażenie, że miała w swoim mieszkaniu obcego mężczyznę. – Czy wolałbyś odpocząć? Napisać do kogoś? Możesz przespać się na wersalce, można ją rozłożyć, przyniosę ci pościel. Łazienka jest tam– drzwi w korytarzu, gdybyś– nie stój tak, jakbyś miał zaraz znowu wyjść – łagodna nerwowość narastała w zatroskanym tonie, kasztanowe spojrzenie wymykające się znów spod jego wzroku, kiedy podeszła znów bliżej, sięgając guzików jego płaszcza, jakby obawiała się, że nie ściągnie go sam i wyjdzie, kiedy będzie szukać herbaty w szafce. Spojrzenie zaszkliło jej się znowu, dłonie drżały silniej, gdy wyzuwała guzik z kolejnego oczka. – Dlaczego nigdy nie odpisałeś?
Uśmiechnęła się w końcu, rozbawiona, z pewnym wysileniem, równie wysiloną swobodą żartu, odsuwając się, choć niezdolna jeszcze podnieść spojrzenia na jego twarz – obawiała się wszystkich zmian, jakie mogłaby w niej odnaleźć, ostrości jego zapadłych rysów i bladości skóry, na której znamię stawało się znacznie wyraźniejsze. Ujęła delikatnie jego dłoń, biorąc ją w swoje obie ręce, spoglądając na nią, kiedy przesuwała kciukiem po jej zmarzniętym grzbiecie, do wątłego nadgarstka wychylającego się spod rękawa; czuła się zawstydzona swoją czułością, zawstydzona potrzebą trzymania go jeszcze, zawstydzona opuszczonym w milczeniu czołem, kiedy mówił jeszcze, znajdując usprawiedliwienie dla swojego najścia, choć wcale nie musiał, nie musiał mówić nic, może wolałaby, żeby nie mówił nic. Przychodził do niej, bo nie miał dokąd iść; przez chwilę myśl ta przebrzmiewała w niej cichym rozczarowaniem, również zawstydzonym, pozbawionym pretensji, pozbawionym goryczy, znajomym. Pozwoliła ich palcom przepleść się przez siebie, jakby upewniała się jeszcze, delikatnie, zamykając jego dłoń w lekkim uścisku. Nie rozumiała, dlaczego nie mógł wrócić do domu, nie rozumiała, dlaczego przychodził do niej – krótko po jego aresztowaniu bywała jeszcze u jego rodziny parokrotnie, ale czuła wyłącznie, że denerwuje jego matkę swoimi wizytami i swoim zatroskaniem; prosiła o wysłanie listu wraz z listami od rodziny, mając nadzieję, że dzięki temu trafi do niego na pewno, ale kiedy przyszła następnym razem, bladoniebieska koperta wciąż leżała w tym samym miejscu, w którym ją zostawiła. Następne wysyłała już sama, niezmiennie bez odpowiedzi.
– Możesz zostać – zgadzała się, w odpowiedzi na niezadane bezpośrednio pytanie, nieśmiało unosząc spojrzenie, na krótką chwilę, urywek wciąż zaszklonego spojrzenia obejmującego mocny kontur jego twarzy, młodzieńczej jeszcze, ale dojrzalszej przez zmęczenie i cień zastygły w zdrowym oku. – Zostań – powiedziała jeszcze raz, jakby ona musiała prosić jego, nie odwrotnie. – Cieszę się, że przyszedłeś – jak gdyby była to jedynie dobrowolna wizyta między innymi wizytami, spotkanie niewyróżniające się spośród innych, jakby nie powracał z głuchej przestrzeni pomiędzy płynącym czasem. Czy wiedział, co się działo? Czy wiedział, że w mieście nie było bezpiecznie? Jak wielki musiał wydawać się świat po wyjściu z celi; czy mogła go o to pytać? Odwróciła się, pociągając go za rękę w głąb mieszkania, do salonu, w kierunku wyłożonej poduszkami kanapy, czując jeszcze jego słabość wspartą w jej ramionach. Dziwnie było myśleć, że nigdy tutaj nie był, że wprowadzała go ponownie do swojego życia, zmienionego przez te cztery lata, inaczej niż jego: czy miał jej za złe, że żyła dalej? Czuła się z tym prawie winna, z czterema latami w tym mieszkaniu, z których jego bezpodstawnie okradziono.
– Zrobię ci herbaty. Jesteś głodny? – wypuściła jego dłoń, odwracając się ku niemu, ośmielając się wreszcie spojrzeć na niego pewniej, pełniej, nie zadrżeć nawet, kiedy przechodził ją niespokojny, chłodny dreszcz, chęć przysunięcia się znowu i wrażenie, że miała w swoim mieszkaniu obcego mężczyznę. – Czy wolałbyś odpocząć? Napisać do kogoś? Możesz przespać się na wersalce, można ją rozłożyć, przyniosę ci pościel. Łazienka jest tam– drzwi w korytarzu, gdybyś– nie stój tak, jakbyś miał zaraz znowu wyjść – łagodna nerwowość narastała w zatroskanym tonie, kasztanowe spojrzenie wymykające się znów spod jego wzroku, kiedy podeszła znów bliżej, sięgając guzików jego płaszcza, jakby obawiała się, że nie ściągnie go sam i wyjdzie, kiedy będzie szukać herbaty w szafce. Spojrzenie zaszkliło jej się znowu, dłonie drżały silniej, gdy wyzuwała guzik z kolejnego oczka. – Dlaczego nigdy nie odpisałeś?
Gösta Almstedt
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Pią 9 Gru - 0:12
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie potrafił myśleć o Elise – jakby więzienna cela była zbyt obskurna, by urzeczywistnić jej obecność; nie pasowała do brudnej, betonowej podłogi, na której znalazł rdzawe ślady krwi, gdy przykucnął, by wydrapać pionową rysę kolejnej, przetrwanej doby, do wąskiej pryczy, od której sztywniał mu kark, a szpulki kręgosłupa wydawały się dziurawić napiętą skórę pleców, do krzyków, jakie ciągnęły się echem wzdłuż wąskiego korytarza, wypełniając świadomość poczuciem ciągłego zagrożenia. Obawiał się, że żelazne kajdany zapięto mu także na wyobraźni, ściągając ją boleśnie na lędźwie, jakby to miało sprawić, że nie zaciśnie jej w pięść, myślenie o młodszej siostrze jawiło mu się jednak zbyt okrutne – dla niej lub dla siebie, nie potrafił stwierdzić, bo było to prawie jak oczekiwanie od osoby, która całe życie spędziła na pustyni, by wyobraziła sobie deszcz; nie jedynie kształt kropli, ale sposób, w jaki spływał po twarzy, gdy unosiło się wzrok ku niebu, dropiatość wilgoci na odsłoniętej skórze i ciężki, wiszący nad ziemią zapach geosminy, który utrzymywał się w powietrzu po silnych opadach. Nie chciał sprowadzać Elisy w głąb ciemnych zaułków Nordkinn, gdzie śmierć lepiła się do morowych twarzy skazańców, którym od początku przyglądał się tak, jakby do nich nie należał – nawet teraz, po opuszczeniu grubych murów placówki, choć jego ciało wydawało się tkliwe i zmęczone, a skóra zszyta fastrygą blizn, był przekonany, że duszę miał nietkniętą, być może nawet silniejszą niż przedtem; nie obawiał się śmierci i nie potrafił zrozumieć, dlaczego ludziom przykro było myśleć o tym, że kiedyś ich nie będzie, choć tak niewiele uczuć wzbudzało w nich rozmyślanie, że nigdy przedtem ich nie było. Lękał się jedynie nudy – sposobu, w jaki mętniała pod czaszką, gęstniejąc mgłą ponad wydeptanymi ścieżkami prowadzonych rozważań i zamykała człowieka w dolegliwym stuporze, z którego wyrwać mógł go jedynie ucisk przyjacielskiej dłoni; w dzieciństwie czytał, że ptaki schwycone na wolności szybko umierały w klatkach – nie dlatego, że głodzono je suchym prosem, ale ponieważ nie mogły rozłożyć skrzydeł. Znał ludzi, którzy popełnili cięższe przewinienia od niego, lecz znał również takich, którzy popełnili lżejsze – czym było oszustwo wobec morderstwa? Czym była kradzież pieniędzy wobec kradzieży czterech lat życia, spędzonych za kratami więziennej celi?
Jego skóra nie pamiętała, jak przyjąć dotyk cudzych dłoni, ciało nie potrafiło całkiem rozluźnić się w ciepłym objęciu ramion, a krótki śmiech zaschnął mu na języku, nie mogąc spłynąć w dół gardła, jakby miał zaraz powrócić z niego falą dojmujących mdłości – twarz mu pojaśniała, kiedy dostrzegł cień uśmiechu na ustach Gerdy i przez chwilę znów poczuł się jak dziecko, chłopiec ze wsi, który próbował zaimponować jej magicznym pryzmatem, okrągłym szkiełkiem pozostawiającym na niebie smugę nieśmiałej tęczy, nie potrafił jednak ułożyć warg w ten sam kształt, bo policzki zapadły mu się długoletnim wygłodzeniem, a dłoń drgnęła wyraźnie, gdy kobiece opuszki sięgnęły zbyt blisko nadgarstka i gdy tylko przyjaciółka osunęła palce niżej, splatając je z jego, wyprostował ramiona, sprawiając, że rękaw wciąż narzuconego na ramiona płaszcza nakrył grzbiet dłoni. Nie chciał, żeby zauważyła piętno tatuażu, które wgryzło się w miękkie płótno naskórka tam, gdzie dziesięć lat temu przyłożyła żartobliwie usta, bo prosił ją, by wyczuła rytm jego pulsującego tętna – sam nie potrafił przyglądać mu się zbyt długo, odwracał wzrok od czarnej smugi, która określała teraz jego życie, przepuszczając je przez nikoletię grubiańskiego wyroku, zanim mogłoby przekroczyć próg cudzych źrenic. Objął ją słabo, choć ręce osuwały mu się wzdłuż pleców, jakby nie miał siły, by spleść je na łopatkach, a kiedy odwzajemnił uścisk jej palców, wyczuł pod paznokciami drętwe mrowienie – przez ostatnie cztery lata nie trzymał w dłoni ołówka i listy do niej skrobał paznokciem po wewnętrznej stronie czaszki; wyobrażał sobie, jak powie jej o tym, że w zakurzonej bibliotece było tylko dziesięć książek i każdą z nich znał już na pamięć (zima nakryła rzeczywistość ciasnym całunem mroźnego powietrza, które ożywia mnie i dusi jednocześnie, recytował w myślach pierwsze zdanie debiutanckiej powieści Mattiasa Lunda, nastał pierwszy stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku, dzień, w którym, mając wszystkie zmysły sprawne, nagle zupełnie przestałem czuć), jak poprosi, by złapała go za ręce i poczuła, jak zimne były ściany więziennej celi, jak opowie jej o dziewiętnastoletnim chłopaku, który zmarł zaledwie w tydzień po aresztowaniu, po tym, jak jeden ze strażników dotkliwie pobił go za niesubordynację – nie wiedział, jak wyartykułować na głos ciężar dłoni, za którą trzymał go dyskretnie w ostatnich chwilach życia; zupełnie jakby jego język oduczył się czasu przeszłego.
– To tylko kilka dni – zapewnił, przymuszając kąciki ust do niewygodnego grymasu, próbując najwyraźniej przeprosić ją za to, co wnosił na własnym ciele do jej mieszkania – sztywność chłodnego klimatu, zastygły na skórze rygor więziennego reżimu, ciężar wspomnień, które zbierały mułem na dnie jego sumienia. – Postaram się wynająć pokój na Ymirze. Nie zamierzam zwalać ci się na głowę, masz swoje życie… – rozejrzał się odruchowo po niewielkim, zagraconym mieszkaniu, jakby próbował odnaleźć w nim dowody przemijającego czasu – stos dokumentów piętrzący się na stole, pożółkłe płatki suszonych kwiatów, które osunęły się z łodygi na brzeg parapetu, nowe książki na półkach stojącej pod oknem biblioteczki. – Prawie nic o nim nie wiem – stwierdził w końcu, przerywając krótką chwilę namysłu i odwracając głowę, by sięgnąć wzrokiem ku brązowym oczom Gerdy. – Pracujesz już w Kruczej Straży? – przeszedł kilka kroków w głąb pomieszczenia, nie szukając odpowiedzi na twarzy przyjaciółki, ale w jej życiu, rozłożonym na szafkach, schowanym w niedomkniętych szufladach, nakrywających zarysowaną powierzchnię biurka; czuł się obco między warstwami jej rzeczywistości i świadomość ta, odciskająca się nagle siniakiem na miękkiej tkance jego serca, zabolała bardziej niż sądził – przyjaciółka przyglądała mu się tak, jakby wcześniej bała się spojrzeć mu w oczy, a on nie umiał zaprotestować, gdy zatrzymała palce na guzikach jego płaszcza, wyciągając je spomiędzy rozciętych szwów.
– Jadłem po drodze. – kłamstwo zbyt łatwo przechodziło mu przez gardło, a on mało nie skrzywił się, słysząc gładkość jego brzmienia – kiedyś obiecywali, że zawsze będą mówić sobie prawdę, on już wtedy chował przed nią jednak zbyt wiele. – Jestem po prostu zmęczony – przetarł oczy wierzchem dłoni, wyczuwając pod skronią lekkie zawroty głowy. – Napijmy się herbaty, chcę posłuchać jak mówisz. Tak dawno z tobą nie rozmawiałem. – głos mu miękł, jakby przemarznięte ciało dopiero teraz topniało w ciepłym wnętrzu salonu, prześwitywało na wierzch krokusami ukrytych pod skórą emocji; kiedy Gerda zadała kolejne pytanie, kącik ust drgnął mu nerwowo, a na wargi wypłynął grymas, który najpierw przypominał zaskoczenie, a dopiero potem smutek. – Nie dostałem żadnych listów. – pochylił głowę, dostrzegając wilgoć zbierającą się nieśmiało pod powiekami przyjaciółki. – Nie płacz, nie warto za mną płakać. – na policzkach pojawił się subtelny zarys dołeczków, kiedy rozsunął usta do pokrzepiającego uśmiechu, sięgając palcami do ostatniego guzika płaszcza i nakrywając dłoń Gerdy, gdy ten wysunął się spod wełnianego materiału. – Nie przewiduję w najbliższym czasie kolejnej wilegiatury. – ciężkie okrycie osunęło mu się z ramion, a on poczuł się bez niego dziwnie nieważki – wydawało mu się, że gdyby teraz upadł, jego plecy nigdy nie dotknęłyby podłogi.
Jego skóra nie pamiętała, jak przyjąć dotyk cudzych dłoni, ciało nie potrafiło całkiem rozluźnić się w ciepłym objęciu ramion, a krótki śmiech zaschnął mu na języku, nie mogąc spłynąć w dół gardła, jakby miał zaraz powrócić z niego falą dojmujących mdłości – twarz mu pojaśniała, kiedy dostrzegł cień uśmiechu na ustach Gerdy i przez chwilę znów poczuł się jak dziecko, chłopiec ze wsi, który próbował zaimponować jej magicznym pryzmatem, okrągłym szkiełkiem pozostawiającym na niebie smugę nieśmiałej tęczy, nie potrafił jednak ułożyć warg w ten sam kształt, bo policzki zapadły mu się długoletnim wygłodzeniem, a dłoń drgnęła wyraźnie, gdy kobiece opuszki sięgnęły zbyt blisko nadgarstka i gdy tylko przyjaciółka osunęła palce niżej, splatając je z jego, wyprostował ramiona, sprawiając, że rękaw wciąż narzuconego na ramiona płaszcza nakrył grzbiet dłoni. Nie chciał, żeby zauważyła piętno tatuażu, które wgryzło się w miękkie płótno naskórka tam, gdzie dziesięć lat temu przyłożyła żartobliwie usta, bo prosił ją, by wyczuła rytm jego pulsującego tętna – sam nie potrafił przyglądać mu się zbyt długo, odwracał wzrok od czarnej smugi, która określała teraz jego życie, przepuszczając je przez nikoletię grubiańskiego wyroku, zanim mogłoby przekroczyć próg cudzych źrenic. Objął ją słabo, choć ręce osuwały mu się wzdłuż pleców, jakby nie miał siły, by spleść je na łopatkach, a kiedy odwzajemnił uścisk jej palców, wyczuł pod paznokciami drętwe mrowienie – przez ostatnie cztery lata nie trzymał w dłoni ołówka i listy do niej skrobał paznokciem po wewnętrznej stronie czaszki; wyobrażał sobie, jak powie jej o tym, że w zakurzonej bibliotece było tylko dziesięć książek i każdą z nich znał już na pamięć (zima nakryła rzeczywistość ciasnym całunem mroźnego powietrza, które ożywia mnie i dusi jednocześnie, recytował w myślach pierwsze zdanie debiutanckiej powieści Mattiasa Lunda, nastał pierwszy stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku, dzień, w którym, mając wszystkie zmysły sprawne, nagle zupełnie przestałem czuć), jak poprosi, by złapała go za ręce i poczuła, jak zimne były ściany więziennej celi, jak opowie jej o dziewiętnastoletnim chłopaku, który zmarł zaledwie w tydzień po aresztowaniu, po tym, jak jeden ze strażników dotkliwie pobił go za niesubordynację – nie wiedział, jak wyartykułować na głos ciężar dłoni, za którą trzymał go dyskretnie w ostatnich chwilach życia; zupełnie jakby jego język oduczył się czasu przeszłego.
– To tylko kilka dni – zapewnił, przymuszając kąciki ust do niewygodnego grymasu, próbując najwyraźniej przeprosić ją za to, co wnosił na własnym ciele do jej mieszkania – sztywność chłodnego klimatu, zastygły na skórze rygor więziennego reżimu, ciężar wspomnień, które zbierały mułem na dnie jego sumienia. – Postaram się wynająć pokój na Ymirze. Nie zamierzam zwalać ci się na głowę, masz swoje życie… – rozejrzał się odruchowo po niewielkim, zagraconym mieszkaniu, jakby próbował odnaleźć w nim dowody przemijającego czasu – stos dokumentów piętrzący się na stole, pożółkłe płatki suszonych kwiatów, które osunęły się z łodygi na brzeg parapetu, nowe książki na półkach stojącej pod oknem biblioteczki. – Prawie nic o nim nie wiem – stwierdził w końcu, przerywając krótką chwilę namysłu i odwracając głowę, by sięgnąć wzrokiem ku brązowym oczom Gerdy. – Pracujesz już w Kruczej Straży? – przeszedł kilka kroków w głąb pomieszczenia, nie szukając odpowiedzi na twarzy przyjaciółki, ale w jej życiu, rozłożonym na szafkach, schowanym w niedomkniętych szufladach, nakrywających zarysowaną powierzchnię biurka; czuł się obco między warstwami jej rzeczywistości i świadomość ta, odciskająca się nagle siniakiem na miękkiej tkance jego serca, zabolała bardziej niż sądził – przyjaciółka przyglądała mu się tak, jakby wcześniej bała się spojrzeć mu w oczy, a on nie umiał zaprotestować, gdy zatrzymała palce na guzikach jego płaszcza, wyciągając je spomiędzy rozciętych szwów.
– Jadłem po drodze. – kłamstwo zbyt łatwo przechodziło mu przez gardło, a on mało nie skrzywił się, słysząc gładkość jego brzmienia – kiedyś obiecywali, że zawsze będą mówić sobie prawdę, on już wtedy chował przed nią jednak zbyt wiele. – Jestem po prostu zmęczony – przetarł oczy wierzchem dłoni, wyczuwając pod skronią lekkie zawroty głowy. – Napijmy się herbaty, chcę posłuchać jak mówisz. Tak dawno z tobą nie rozmawiałem. – głos mu miękł, jakby przemarznięte ciało dopiero teraz topniało w ciepłym wnętrzu salonu, prześwitywało na wierzch krokusami ukrytych pod skórą emocji; kiedy Gerda zadała kolejne pytanie, kącik ust drgnął mu nerwowo, a na wargi wypłynął grymas, który najpierw przypominał zaskoczenie, a dopiero potem smutek. – Nie dostałem żadnych listów. – pochylił głowę, dostrzegając wilgoć zbierającą się nieśmiało pod powiekami przyjaciółki. – Nie płacz, nie warto za mną płakać. – na policzkach pojawił się subtelny zarys dołeczków, kiedy rozsunął usta do pokrzepiającego uśmiechu, sięgając palcami do ostatniego guzika płaszcza i nakrywając dłoń Gerdy, gdy ten wysunął się spod wełnianego materiału. – Nie przewiduję w najbliższym czasie kolejnej wilegiatury. – ciężkie okrycie osunęło mu się z ramion, a on poczuł się bez niego dziwnie nieważki – wydawało mu się, że gdyby teraz upadł, jego plecy nigdy nie dotknęłyby podłogi.
Gerda Molander
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Czw 29 Gru - 16:55
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Sięgała spojrzeniem za jego wąskimi plecami, kiedy wsuwał się znów pomiędzy warstwy jej codzienności, wodząc wzrokiem po jej zakamarkach z nienatarczywą ciekawością i obejmowało ją ciepłe onieśmielenie, jak gdyby rozbierał jej życie do naga, odczytując tytuły książek wyprężających zużyte grzbiety na półkach – obawiała się, że uzna je za nudne i niskolotne, zupełnie nieambitne; drgnęła, tknięta myślą, że rozpozna okładkę, którą wyniosła z jego pokoju pod koszulką, krótko po tym, jak go zabrali, wybierając ją na oślep, nie chodziło o treść, jedynie o strzęp jego istnienia, dowód, że był przedtem i że wróci jeszcze, wróci na pewno – i poświęcając okruch uwagi więdnącym kwiatom na parapecie, zdjęciom zawieszonym na ścianach, obskurnej zawartości jej własnego życia oglądanej bez pośpiechu, bez wyrzutu, jaki obawiała się dostrzec w jego tęczówce, gdy odwracał głowę, pozwalając, by słaba poświata światła latarni za oknem odbiła się w niej szkliście i rozświetliła wyostrzony profil jego fizjonomii. Wytrwale przełykała łzy, próbując wmówić sobie spokój, ale ten nigdy nie był jej posłuszny, wymykał się jej zbyt łatwo, szarpiąc struny serca, wysuwał kark spod jarzma drobnych pięści zaciskanych na skraju koszuli, wprawiając ją w drżenie, febryczny dygot zamkniętego w piersi spłachcia przyrodzonej wrażliwości; wszystko od zawsze tak łatwo ją poruszało, widok brzozy krwawiącej żywicznym sokiem z postrzałowej rany za domem, kępka sierści pozostawiona przez zaginioną kotkę sąsiadki pod płotem, młody wróbel, odchowany przez nią z pieczołowitą troskliwością, po raz pierwszy wzbijający się do lotu z kołyski jej dłoni, by nigdy więcej do niej nie wrócić – i teraz czuła w sobie tak silną, nagłą tkliwość, jakby miała stłuc się mu u stóp, gdyby tylko przechylił głowę jeszcze trochę i spojrzał na nią, jak chłopiec ożywiony ze starej fotografii, którą trzymała pomiędzy kartkami romantycznej powieści, już dorosły. Sama też dorosła, ale czuła się przy nim nagle znów jak nieporadna dziewczynka ukrywająca łzy pod rzęsami, kiedy zdarła sobie kolana na leśnym runie, goniąc za przelatującą nisko jaskółką z rozłożonymi ramionami, i przytulająca białe pnie brzóz o uważnych, niemych oczach; czy wciąż ją taką widział? Nie powinna o tym myśleć, mieli przecież tak dużo sobie do powiedzenia, tak dużo rzeczy, których nie mogli sobie pokazać przez ten czas, ale przez chwilę, kiedy spoglądał na te biedne, nużące życie, przede wszystkim obawiała się tego: że wciąż nie dorosła do tego, by patrzeć mu w oczy i mówić razem z nim, zamiast jedynie słuchać o wszystkich tych sprawach, o których nigdy nie pomyślałaby sama. Zawsze był o kilka kroków do przodu – bystry i uśmiechnięty, nieodwracający się nigdy za siebie, kiedy wyprzedzał ją na spacerze, w entuzjastycznym uniesieniu rozprawiając o terminach jej obcych, o właściwościach fizycznych dźwięczących mu w kieszeni metali, o ich przewodności, o magii przechowywanej między atomami jak energia napędzająca świat śniących, którego zawsze się trochę obawiała i do którego ośmielała się zaglądać jedynie przy nim, inaczej obcość przytłaczała ją zbyt silnie. Nie lubiła rzeczy niezrozumiałych – a rozumiała zawsze za mało i denerwowała się na niego, bo jej o tym przypominał, i kochała go, bo jej o tym przypominał. Opowiedz mi o tym więcej, mówiła mu, czasem ze zawstydzoną złością, czasem z fascynacją; i złościła się, kiedy wciąż nie potrafiła zrozumieć, złościła się do łez.
Drgnęła wobec absurdalnego zapewnienia, że miał zostać tylko na parę dni – protest zebrał jej się w krtani, ale zdławiła go zawstydzona odruchowością sprzeciwu i swoim przejęciem; bo chciała powiedzieć zostań dłużej, zamiast tak długo, jak potrzebujesz i to wydawało się różnić od siebie w brzmieniu zbyt znacząco. Chciała zaprotestować przeciw smutnemu grymasowi jego ust i przeciw przeprosinom, które układały mu się w głosie tak korni, jakby przepraszał za siebie w ogóle, za swoją obecność, za to, że wrócił.
– Nie, nie tam – zaprotestowała dopiero wobec tego, wobec suchego faktu, którego nie mogła lekceważyć, bo obawiała się, że coś mogłoby się wydarzyć, coś mogłoby zabrać go znowu. Zdawała sobie sprawę, że jej odpowiedź była pospieszna i nerwowa, prosząca cicho o to, by jej posłuchał, choć raz. Zdawała sobie sprawę, że cztery lata zmieniały wiele; przechylały równowagę, bo wiedziała więcej, bo mogła go teraz złapać za rękę i poprowadzić, zamiast próbować wyłącznie za nim nadążyć. – Znajdziemy ci coś tutaj, w Ragnhildzie, albo na Walkirii, jeśli wolisz, do tego czasu możesz zostać u mnie – nie miała w zwyczaju przemawiać stanowczo i nie umiała brzmieć stanowczo; choć starała się, jej głos wciąż osuwał się ku prośbie, ku sugestii błagającej o wysłuchanie, spojrzenie szkliło się wciąż, zmartwione, kiedy przytrzymywała jego uwagę, uświadamiając sobie dopiero, że nie zapaliła światła, że patrzą na siebie poprzez cień wieczoru łagodzącego ostrość wszystkich zmian. Tak było łatwiej; jak gdyby mogli schować pod zmrokiem nowe, zbyt uwierające, krawędzie siebie i całą tą tęsknotę, która wciąż w niej dygotała, nawet kiedy zamierała w ciszy, dosięgnięta pytaniem i wstydem, który nadchodził po jego wybrzmieniu. Czuła się, jakby miała przyznać się do winy: tak, pracuję z prawem, które cię zniewoliło; tak, pracuję z ludźmi, którzy odebrali ci te lata; tak, poświęcam się dla instytucji, która oskarżyła cię niesprawiedliwie i ukarała tak okrutnie.
– Odbywam staż w administracji – odpowiedziała cicho, przenosząc wzrok na szklane oko wprawione w bladą oprawę powieki, w końcu odwracając go zupełnie. – Zostało mi jeszcze pół roku – jakby mogło ją to w jakiś sposób usprawiedliwić; jakby mówiła, że nie wie, co później i nie wie, czy zostanie, choć wiedziała bardzo dobrze, że nie chciała pracować nigdzie indziej; gorzej – że chciała pracować jeszcze bliżej, jeszcze głębiej w trzewiach, które go przełknęły i roztarły na trzonowcach więziennego rygoru w Nordkinn. Guziki lśniły, wyskakując nerwowo z pętelek płaszcza, jeden po drugim, a ona nie mogła podnieść zeszklonego spojrzenia i nie mogła powiedzieć mu prawdy, po raz pierwszy nie wiedziała, jak mu powiedzieć. Zatrzymała dłonie, kiedy mówił złagodniałym głosem, słabym, poddającym się zmęczeniu; chcę posłuchać jak mówisz, czuła bolesność pęczniejącą w sercu, rozżaloną tęsknotą i wdzięczność, i pretensje, i czułość.
– Pisałam co miesiąc. Przez cztery lata, co miesiąc – nie było w tym wyrzutu, jedynie płaczliwy żal, coraz wyraźniejszy, w nerwowych, drżących gestach, w pochyleniu głowy, by nie mógł patrzeć na grymas jej ust i szkło źrenic. – Nie dostałeś żadnego? – spytała, choć znała już przecież odpowiedź; myśl, że nie zapomniał o niej po prostu, że brak odpowiedzi nie był intencjonalny, przynosiła ulgę, przez którą słabły jej uniesione do guzików ręce. – Nie płaczę – próbowała protestować, jak zawsze, w wstydliwym zacietrzewieniu, przymuszając dłonie do pewności, pomimo słabości. Cisza zadźwięczała krystalicznie, naruszona nabieranym dyskretnie oddechem, nim znów nie usłyszała głuchości własnego głosu: – Myślałeś, że o tobie zapomniałam?
Płaszcz wreszcie zsunął się z niego, gruba wełniana warstwa odkrywająca kruchość jego znędzniałej sylwetki, kanciastość ramy od zawsze raczej wąskich ramion, wypłowiałą koszulę, wygniecioną i za dużą, choć pamiętała jeszcze, jak dobrze leżała na nim kiedyś; i chciało jej się znów płakać. Nie mogła zmusić się, by podnieść wzrok – nie zdołałaby wtedy powstrzymać podchodzącego do ust szlochu.
– Pozwalali ci czytać? – spytała słabo, zbierając w dłoniach kołtun płaszcza, nerwowo podkurczając na nim palce, o krótkich paznokciach i podrażnionych skubaniem skórkach. – Widziałeś gazety? Josef... – głos ścisnął się w jej gardle, ścisnęła wełnę mocniej, unosząc spojrzenie. – Nie na Ymirze, Gösta. Obiecaj mi. Obiecaj, że nie będziesz szukać niczego w Przesmyku, nigdy więcej.
Drgnęła wobec absurdalnego zapewnienia, że miał zostać tylko na parę dni – protest zebrał jej się w krtani, ale zdławiła go zawstydzona odruchowością sprzeciwu i swoim przejęciem; bo chciała powiedzieć zostań dłużej, zamiast tak długo, jak potrzebujesz i to wydawało się różnić od siebie w brzmieniu zbyt znacząco. Chciała zaprotestować przeciw smutnemu grymasowi jego ust i przeciw przeprosinom, które układały mu się w głosie tak korni, jakby przepraszał za siebie w ogóle, za swoją obecność, za to, że wrócił.
– Nie, nie tam – zaprotestowała dopiero wobec tego, wobec suchego faktu, którego nie mogła lekceważyć, bo obawiała się, że coś mogłoby się wydarzyć, coś mogłoby zabrać go znowu. Zdawała sobie sprawę, że jej odpowiedź była pospieszna i nerwowa, prosząca cicho o to, by jej posłuchał, choć raz. Zdawała sobie sprawę, że cztery lata zmieniały wiele; przechylały równowagę, bo wiedziała więcej, bo mogła go teraz złapać za rękę i poprowadzić, zamiast próbować wyłącznie za nim nadążyć. – Znajdziemy ci coś tutaj, w Ragnhildzie, albo na Walkirii, jeśli wolisz, do tego czasu możesz zostać u mnie – nie miała w zwyczaju przemawiać stanowczo i nie umiała brzmieć stanowczo; choć starała się, jej głos wciąż osuwał się ku prośbie, ku sugestii błagającej o wysłuchanie, spojrzenie szkliło się wciąż, zmartwione, kiedy przytrzymywała jego uwagę, uświadamiając sobie dopiero, że nie zapaliła światła, że patrzą na siebie poprzez cień wieczoru łagodzącego ostrość wszystkich zmian. Tak było łatwiej; jak gdyby mogli schować pod zmrokiem nowe, zbyt uwierające, krawędzie siebie i całą tą tęsknotę, która wciąż w niej dygotała, nawet kiedy zamierała w ciszy, dosięgnięta pytaniem i wstydem, który nadchodził po jego wybrzmieniu. Czuła się, jakby miała przyznać się do winy: tak, pracuję z prawem, które cię zniewoliło; tak, pracuję z ludźmi, którzy odebrali ci te lata; tak, poświęcam się dla instytucji, która oskarżyła cię niesprawiedliwie i ukarała tak okrutnie.
– Odbywam staż w administracji – odpowiedziała cicho, przenosząc wzrok na szklane oko wprawione w bladą oprawę powieki, w końcu odwracając go zupełnie. – Zostało mi jeszcze pół roku – jakby mogło ją to w jakiś sposób usprawiedliwić; jakby mówiła, że nie wie, co później i nie wie, czy zostanie, choć wiedziała bardzo dobrze, że nie chciała pracować nigdzie indziej; gorzej – że chciała pracować jeszcze bliżej, jeszcze głębiej w trzewiach, które go przełknęły i roztarły na trzonowcach więziennego rygoru w Nordkinn. Guziki lśniły, wyskakując nerwowo z pętelek płaszcza, jeden po drugim, a ona nie mogła podnieść zeszklonego spojrzenia i nie mogła powiedzieć mu prawdy, po raz pierwszy nie wiedziała, jak mu powiedzieć. Zatrzymała dłonie, kiedy mówił złagodniałym głosem, słabym, poddającym się zmęczeniu; chcę posłuchać jak mówisz, czuła bolesność pęczniejącą w sercu, rozżaloną tęsknotą i wdzięczność, i pretensje, i czułość.
– Pisałam co miesiąc. Przez cztery lata, co miesiąc – nie było w tym wyrzutu, jedynie płaczliwy żal, coraz wyraźniejszy, w nerwowych, drżących gestach, w pochyleniu głowy, by nie mógł patrzeć na grymas jej ust i szkło źrenic. – Nie dostałeś żadnego? – spytała, choć znała już przecież odpowiedź; myśl, że nie zapomniał o niej po prostu, że brak odpowiedzi nie był intencjonalny, przynosiła ulgę, przez którą słabły jej uniesione do guzików ręce. – Nie płaczę – próbowała protestować, jak zawsze, w wstydliwym zacietrzewieniu, przymuszając dłonie do pewności, pomimo słabości. Cisza zadźwięczała krystalicznie, naruszona nabieranym dyskretnie oddechem, nim znów nie usłyszała głuchości własnego głosu: – Myślałeś, że o tobie zapomniałam?
Płaszcz wreszcie zsunął się z niego, gruba wełniana warstwa odkrywająca kruchość jego znędzniałej sylwetki, kanciastość ramy od zawsze raczej wąskich ramion, wypłowiałą koszulę, wygniecioną i za dużą, choć pamiętała jeszcze, jak dobrze leżała na nim kiedyś; i chciało jej się znów płakać. Nie mogła zmusić się, by podnieść wzrok – nie zdołałaby wtedy powstrzymać podchodzącego do ust szlochu.
– Pozwalali ci czytać? – spytała słabo, zbierając w dłoniach kołtun płaszcza, nerwowo podkurczając na nim palce, o krótkich paznokciach i podrażnionych skubaniem skórkach. – Widziałeś gazety? Josef... – głos ścisnął się w jej gardle, ścisnęła wełnę mocniej, unosząc spojrzenie. – Nie na Ymirze, Gösta. Obiecaj mi. Obiecaj, że nie będziesz szukać niczego w Przesmyku, nigdy więcej.
Gösta Almstedt
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Sob 14 Sty - 0:13
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Mieszkanie Gerdy było wypełnione życiem – drobnymi śladami jej obecności, odciskami miękkich opuszek na gładkiej powierzchni blatu, westchnieniem uwięzionym pomiędzy kartkami książki, którą wsunęła niedbale z powrotem na regał, fragmentami rzeczywistości zatrzymanymi w objęciu drewnianych ram, które stały na licznych pułkach, czasem przekrzywione w sposób, sprawiający wrażenie, że osoby na zdjęciach spoglądały na siebie nawzajem, uśmiechając się z tak czule, jakby nie widziały się od lat; niektóre fotografie przedstawiały jedynie modrego kowalika wśród białych pęków jaśminowca lub drzewa oplecione wełną porannej mgły, nawet na tych krajobrazach obecność przyjaciółki wydała mu się jednak jawna i nieunikniona, wyczuwalna w doborze kadru i cierpliwości ujęcia. Rozglądał się po wnętrzu salonu, dostrzegając szczegóły, których wcześniej nie zauważył – ozdobne poduszki w stonowanych odcieniach żółci i trawiastej zieleni, choć był przekonany, że kiedy wyjeżdżał, wszystkie były beżowe, oplecione złotą nicią dekoracyjnego szwu; rozdartą kopertę, która wciąż leżała na samym brzegu parapetu, poruszana przez sunące wzdłuż okna podmuchy wiatru, pozbawiona listu, pozbawiona znaczenia; niebieskie, pręgowane pióro sójki, wystające spomiędzy jednej z niedomkniętych, leżących na blacie książek na podobieństwo cienkiej zakładki; ciepło gorejące w każdym zakątku pomieszczenia, przechowujące jej dotyk w sposób, który sprawiał, że na myśl przyszło mu proste, przechwycone tkliwością wyobrażenie – gdyby dotknął któregokolwiek z przedmiotów, wyczułby trzydzieści sześć i sześć stopni ludzkiego ciała. Nagle wszystko to wydało mu się przytłaczające – jej życie, napływające na niego z każdej strony, nasiąkające w skórę, wciąż sztywną i zziębniętą panującym na zewnątrz mrozem, a może wcale nie mrozem, może surowym wnętrzem więzienia, którego nie potrafił z siebie strząsnąć, choć nadgarstki miał rozkute z kajdan, a serce wyzwolone z jarzma pokuty. Wydawało mu się, że był w jej obecności całkiem płaski, wyżęty z samego siebie jak skręcana nad zlewem szmatka – Nordkinn nie było miejscem, w którym przetrwać mogło ludzkie tętno, bo, zaszyte płytko pod skórą, nie miało się czym żywić, stawało się powolne i senne, aż w końcu odpływało zbyt daleko w głąb ciała, by można było sięgnąć po nie ręką; obawiał się, że kiedy jeden ze strażników uderzył go w skroń twardą tonfą, puls uciekł mu zza zębów wraz z odkrztuszoną na podłogę krwią, a gdy go wypuścili, zapomniał obejrzeć się przez ramię i upewnić, że na pewno zabrał go ze sobą.
Pomyślał, że nie powinien był jej dzisiaj odwiedzać – z pyłem wciąż przylepionym do podeszw butów, wymiętą koszulą, zwisającą smętnie z wychudłych ramion i odbiciem więzienia na twarzy, której nie zdążył przemyć pod bieżącą wodą. Zawsze był drobiną uwierającego żwiru na piaszczystej plaży jej rzeczywistości – uśmiechał się z rozbawioną przekorą, nigdy nie pozwalając, by dostrzegła w jego spojrzeniu cień strachu, choć kiedy w wieku czternastu lat pierwszy raz jechali razem pociągiem do Namsos i pijany mężczyzna chwycił go za brzeg kołnierza, siłą wymuszając, by podniósł się z fotela, poczuł, jak łzy zebrały mu się płytką wilgocią w kąciku oka, rozmazane pospiesznym mrugnięciem, gdy konduktor wyrzucił napastnika z wagonu, a on jeszcze przez chwilę klęczał w wąskim korytarzu między przedziałami, przeżuwając na języku zaklęcie, którego nie zdążył wypowiedzieć. Chwytał ją za nadgarstek i ciągnął głębiej w kręty labirynt świata, przed jakim ich przestrzegano, zakreślał w ojcowskim notesie fragmenty dotyczące magii, o której nie opowiadano im w akademii i wertował kartki przed jej oczami, pozwalając, by pchły fascynacji przeskakiwały pomiędzy ich głowami, wracał z więzienia i przynosił stęchły zapach niewoli do jej mieszkania, struwając ekosystem łagodnego wnętrza – być może dlatego, a być może jedynie z odruchu wiecznej niezgody, pokręcił niechętnie głową, nie odwzajemniając przejęcia w jej spojrzeniu, lecz wyciągając ostrożnie dłoń, by ująć dygot jej smukłych, kobiecych palców. Kiedy został aresztowany, miała zaledwie dwadzieścia lat, choć wyglądała na młodszą – zawsze wyglądała w jego oczach na młodszą – teraz wydała mu się jednak całkiem wydoroślała, bardziej poważna i zgarbiona ciężarem uginającego barki zmęczenia; może tylko mu się wydawało – może to jego własne zmęczenie nachodziło winietą na wszystko, co widział.
– Nie stać mnie na wynajem w innej dzielnicy – odparł w końcu, udając, że nie dostrzega próby stanowczości przebrzmiewającej w jej głosie – uśmiechnął się przepraszająco, pochylając lekko głowę, jakby nie miało to w gruncie żadnego znaczenia, choć oboje wiedzieli, że nie była to prawda; miasto nie posiadało dla niego miejsca w odrestaurowanych kamienicach z czerwonej cegły, gdzie zza okien rozciągał się widok na połyskującą w słońcu zatokę, a sąsiedzi pukali uprzejmie do drzwi, zamiast wybudzać mieszkańców krzykiem, który niósł się echem wzdłuż korytarza. – Myślisz, że ktokolwiek w Ragnhildzie będzie skory odstąpić mi choćby łóżko w kącie pokoju? Nikt nie chce mieszkać pod jednym dachem z mordercą – odparł, a jego głos wpadł w zadrażnioną kąśliwość, która wygięła usta krótkim grymasem, zanim zdał sobie sprawę, jak napięte były struny jego krtani, jak oschły ton, który na nich drgał. – Przepraszam – ściągnięty refleksją, zniżył ton do szeptu, choć słowo morderca wciąż kołatało echem na granicy świadomości, jakby właśnie wydał na siebie wyrok. – Nie powinienem był tego mówić. – pragnął wierzyć, że Gerda nigdy nie postrzegała go w ten sposób, lecz nawet teraz, na rozkutym sumieniu rozlewał się siniec bolesnej obawy – co jeśli zdołał okłamać nawet samego siebie, uparcie powtarzając, że nie była to prawda? – Zauważyłem, jak ludzie na mnie patrzą, jakby wiedzieli; być może wiedzą. Nie da się ukryć czterech lat we własnym życiorysie. – powoli cofnął dłoń, zatrzymując palce na brzegu mankietu, po czym podciągając rękaw nad nadgarstek i odsłaniając skórę, na której znajdował się brzydki, czarny kształt więziennego tatuażu – wciąż nie potrafił się do niego przyzwyczaić; poza karcerem betonowej celi wydawał się być odłamkiem wspomnień, który utkwił boleśnie pod jego skórą, wżynając się zbyt głęboko, by wyjąć go za pomocą lekarskiego skalpela.
Nie potrafił wyobrazić jej sobie w więziennym mundurze – może dlatego, że w jego skojarzeniach zawsze przylegał do niego gniewny grymas, a Gerda miała łagodną, pełną czułości twarz i oczy, które wilgotniały na widok porannej rosy; nigdy nie krytykował jednak decyzji, którą podjęła, nie ściągał z konsternacją brwi, nie sugerował, by zajęła się czymś innym – czymś bezpieczniejszym, więc tym razem również skinął tylko w zamyśleniu głową, próbując wyobrazić sobie te cztery lata, przesunąć je powoli pod cienką skórą powiek.
– Myślałem, że świat o mnie zapomniał – odparł, siląc się na uśmiech, lecz ten nie potrafił wpełznąć na jego fizjonomię, więc kącik warg drgnął tylko nerwowo, spojrzenie nie zdążyło rozbłysnąć zza przygaszonej powłoki. Milczał przez dłuższą chwilę, zanim znów się odezwał. – Nie mieliśmy wielu książek, każdą z nich znam już na pamięć, mógłbym wyrecytować ci przez sen – tym razem pozwolił, by jego twarz znów się rozluźniła, a wargi podkasały do swobodnego uśmiechu, nie dość szerokiego, by ogłuszyć zmęczenie, lecz dość szczerego, by utrzymał się pomiędzy kącikami ust. – Pracujecie z Josefem na jednym wydziale? – nie dostrzegł przezornej obawy w jej głosie i dopiero kiedy opuścił brodę, zatrzymując wzrok w melasie jej brązowego spojrzenia, zauważył tkliwość prześwitującego na wierzch strachu, nerwy zaciskające się palcami na wełnie zsuniętego z ramion płaszcza. Nie odezwał się, nie mógł wypowiedzieć obietnicy na głos – nie potrafił kłamać, kiedy patrzył jej w oczy.
Pomyślał, że nie powinien był jej dzisiaj odwiedzać – z pyłem wciąż przylepionym do podeszw butów, wymiętą koszulą, zwisającą smętnie z wychudłych ramion i odbiciem więzienia na twarzy, której nie zdążył przemyć pod bieżącą wodą. Zawsze był drobiną uwierającego żwiru na piaszczystej plaży jej rzeczywistości – uśmiechał się z rozbawioną przekorą, nigdy nie pozwalając, by dostrzegła w jego spojrzeniu cień strachu, choć kiedy w wieku czternastu lat pierwszy raz jechali razem pociągiem do Namsos i pijany mężczyzna chwycił go za brzeg kołnierza, siłą wymuszając, by podniósł się z fotela, poczuł, jak łzy zebrały mu się płytką wilgocią w kąciku oka, rozmazane pospiesznym mrugnięciem, gdy konduktor wyrzucił napastnika z wagonu, a on jeszcze przez chwilę klęczał w wąskim korytarzu między przedziałami, przeżuwając na języku zaklęcie, którego nie zdążył wypowiedzieć. Chwytał ją za nadgarstek i ciągnął głębiej w kręty labirynt świata, przed jakim ich przestrzegano, zakreślał w ojcowskim notesie fragmenty dotyczące magii, o której nie opowiadano im w akademii i wertował kartki przed jej oczami, pozwalając, by pchły fascynacji przeskakiwały pomiędzy ich głowami, wracał z więzienia i przynosił stęchły zapach niewoli do jej mieszkania, struwając ekosystem łagodnego wnętrza – być może dlatego, a być może jedynie z odruchu wiecznej niezgody, pokręcił niechętnie głową, nie odwzajemniając przejęcia w jej spojrzeniu, lecz wyciągając ostrożnie dłoń, by ująć dygot jej smukłych, kobiecych palców. Kiedy został aresztowany, miała zaledwie dwadzieścia lat, choć wyglądała na młodszą – zawsze wyglądała w jego oczach na młodszą – teraz wydała mu się jednak całkiem wydoroślała, bardziej poważna i zgarbiona ciężarem uginającego barki zmęczenia; może tylko mu się wydawało – może to jego własne zmęczenie nachodziło winietą na wszystko, co widział.
– Nie stać mnie na wynajem w innej dzielnicy – odparł w końcu, udając, że nie dostrzega próby stanowczości przebrzmiewającej w jej głosie – uśmiechnął się przepraszająco, pochylając lekko głowę, jakby nie miało to w gruncie żadnego znaczenia, choć oboje wiedzieli, że nie była to prawda; miasto nie posiadało dla niego miejsca w odrestaurowanych kamienicach z czerwonej cegły, gdzie zza okien rozciągał się widok na połyskującą w słońcu zatokę, a sąsiedzi pukali uprzejmie do drzwi, zamiast wybudzać mieszkańców krzykiem, który niósł się echem wzdłuż korytarza. – Myślisz, że ktokolwiek w Ragnhildzie będzie skory odstąpić mi choćby łóżko w kącie pokoju? Nikt nie chce mieszkać pod jednym dachem z mordercą – odparł, a jego głos wpadł w zadrażnioną kąśliwość, która wygięła usta krótkim grymasem, zanim zdał sobie sprawę, jak napięte były struny jego krtani, jak oschły ton, który na nich drgał. – Przepraszam – ściągnięty refleksją, zniżył ton do szeptu, choć słowo morderca wciąż kołatało echem na granicy świadomości, jakby właśnie wydał na siebie wyrok. – Nie powinienem był tego mówić. – pragnął wierzyć, że Gerda nigdy nie postrzegała go w ten sposób, lecz nawet teraz, na rozkutym sumieniu rozlewał się siniec bolesnej obawy – co jeśli zdołał okłamać nawet samego siebie, uparcie powtarzając, że nie była to prawda? – Zauważyłem, jak ludzie na mnie patrzą, jakby wiedzieli; być może wiedzą. Nie da się ukryć czterech lat we własnym życiorysie. – powoli cofnął dłoń, zatrzymując palce na brzegu mankietu, po czym podciągając rękaw nad nadgarstek i odsłaniając skórę, na której znajdował się brzydki, czarny kształt więziennego tatuażu – wciąż nie potrafił się do niego przyzwyczaić; poza karcerem betonowej celi wydawał się być odłamkiem wspomnień, który utkwił boleśnie pod jego skórą, wżynając się zbyt głęboko, by wyjąć go za pomocą lekarskiego skalpela.
Nie potrafił wyobrazić jej sobie w więziennym mundurze – może dlatego, że w jego skojarzeniach zawsze przylegał do niego gniewny grymas, a Gerda miała łagodną, pełną czułości twarz i oczy, które wilgotniały na widok porannej rosy; nigdy nie krytykował jednak decyzji, którą podjęła, nie ściągał z konsternacją brwi, nie sugerował, by zajęła się czymś innym – czymś bezpieczniejszym, więc tym razem również skinął tylko w zamyśleniu głową, próbując wyobrazić sobie te cztery lata, przesunąć je powoli pod cienką skórą powiek.
– Myślałem, że świat o mnie zapomniał – odparł, siląc się na uśmiech, lecz ten nie potrafił wpełznąć na jego fizjonomię, więc kącik warg drgnął tylko nerwowo, spojrzenie nie zdążyło rozbłysnąć zza przygaszonej powłoki. Milczał przez dłuższą chwilę, zanim znów się odezwał. – Nie mieliśmy wielu książek, każdą z nich znam już na pamięć, mógłbym wyrecytować ci przez sen – tym razem pozwolił, by jego twarz znów się rozluźniła, a wargi podkasały do swobodnego uśmiechu, nie dość szerokiego, by ogłuszyć zmęczenie, lecz dość szczerego, by utrzymał się pomiędzy kącikami ust. – Pracujecie z Josefem na jednym wydziale? – nie dostrzegł przezornej obawy w jej głosie i dopiero kiedy opuścił brodę, zatrzymując wzrok w melasie jej brązowego spojrzenia, zauważył tkliwość prześwitującego na wierzch strachu, nerwy zaciskające się palcami na wełnie zsuniętego z ramion płaszcza. Nie odezwał się, nie mógł wypowiedzieć obietnicy na głos – nie potrafił kłamać, kiedy patrzył jej w oczy.
Gerda Molander
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Wto 31 Sty - 23:42
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Wydawała się sobie nagle tak mała i tak bezbarwna, półprzezroczysta wobec ciepłej uważności jego spojrzenia; życie, które oglądał cierpliwie w tym małym, skromnym mieszkaniu wydawało jej się cienkie i zawstydzające, nakrywające te wszystkie lata jak lekki materiał halki, nie ukrywający ani bladości skóry ani niezgrabnych linii sylwetki zbierających się wstydliwymi okrągłościami przy ściągniętych gumką skrajach bielizny; własne życie zdawało jej się pozbawione życia, anemiczne i nienaturalnie spokojne, stateczne do znużenia, bo brakowało jej odwagi, by sięgać dalej niż pozwalała jej trwożliwość serca i młodzieńcza niepewność, z której wyrastała niespiesznie i bez przekonania. Wyobrażała sobie, jak wielu rzeczy Gosta mógłby dokonać przez ten czas, wyobrażała sobie jego kreatywność i śmiech nagromadzone w tych czterech skradzionych mu latach, przekonana, że to wszystko nie pomieściłoby się w jej mieszkaniu, nie pomieściłoby się w tej kamienicy ani w tym mieście – Gosta nigdy nie był człowiekiem jednego miejsca i rozumiała, że nie mógł być, nie był człowiekiem osiadłym i statecznym jak ona, musiał się ruszać i musiał zdobywać, musiał nieustannie poszukiwać przestrzeni dla swojej ekspansywnej otwartości i swoich idei, sufit zawsze znajdował się dla niego za nisko, szkło obserwatorium astronomicznego w akademii wydawało się nad jego głową zamkniętym, ograniczającym kloszem, nocne nagie niebo odbijające się mu na źrenicach kurczyło się dla niego w ławice drobnych lśnień; chciała złapać go za rękę, kiedy byli jeszcze dzieciakami i odchylał głowę, podnosząc spojrzenie ku odległym konstelacjom, ale czuła się zawsze tak samo – jakby miała przytrzymywać go swoim ciężarem przy ziemi, kiedy mógł sięgnąć tak wysoko, kiedy mógł unieść ramiona i zanurzyć palce w płótnie przyszłości zapisanej między gwiazdami, mógł wsunąć między nie dłoń jakby wsuwał ją w szmaragdową toń jeziora, zacisnąć łagodnie palce i wyciągnąć z niej bursztyny przełomowych odkryć i ważkich idei; nie był człowiekiem, którego można było trzymać za rękę i zatrzymywać przy sobie, nie był człowiekiem, któremu mogłoby to wystarczać i którego mogłoby to uszczęśliwiać, to małe życie, to bezbarwne życie w czterech ścianach małego mieszkania, przesadna sentymentalność oprawiona w ramki, uczucia zbierane i układane sumiennie na półkach, zamiast przeżywane z odwagą i właściwą życiu łapczywością. Za małe było dla niego to mieszkanie i za mały byłby dla niego uścisk jej dłoni; musiała sobie o tym przypomnieć, teraz, kiedy znowu przystawał przed nią, obecny, zupełnie rzeczywisty, choć wciąż czuła pod powiekami szorstkie ziarno snu, wciąż zastanawiała się, czy nie był jednym z odwiedzających ją w koszmarach duchów. Mógłby się odwrócić teraz i powiedzieć jej o tym – przez moment to sobie wyobrażała, z drżeniem serca i dreszczem na ramionach – masz takie małe życie, Gerdo, z łagodnym pogłosem rozczarowania; mówiłby jej to w koszmarach, ale przez ostatnie cztery lata nie odwiedzał jej nawet podczas snu i teraz czuła się przy nim prawie obco, przyglądała mu się z onieśmieleniem, próbując rozpoznać w nim tego samego chłopaka, który zabierał ją na lody do miasta śniących, zatrzymywał ją przed witrynami ich sklepów i opowiadał o dziwacznych sprzętach, jakie trzymali za szybą, jakby były to dzikie, nieznane jej zwierzęta; niektóre warczały jak one, a Gosta łapał ją za nadgarstek uspokajająco, ze śmiechem, kiedy cofała się przed nimi niepewnie i tłumaczył jej, że to tylko zgrzyt w mechanizmie pod obudową, trochę jak w zegarku, nie bój się. Nie bała się przy nim nigdy, do dzisiaj; dzisiaj bała się, że okaże się tylko koszmarem.
Dotyk jego palców, wciąż zimnych od mrozu, był jednak tak rzeczywisty – kręciło jej się w głowie, kiedy o tym myślała, o wyrazistości tego uścisku, duchy nie chwytały w ten sposób, duchy szarpały jedynie za postronki nerwów, przesuwały przezroczystymi palcami po skórze, zanurzały je pod jej żebra, dopóki nie budził ją zerwany w płucach oddech. Odmawiał jej, a ona próbowała rozumieć i próbowała się na niego nie denerwować, ale serce wciąż w niej dygotało i przerażała ją myśl, że Przesmyk połknie go, jeśli podejdzie do niego za blisko. Podniosła na niego szkliste spojrzenie, przytrzymana w kornym milczeniu tym łagodnym uchwytem jego palców; sprzeciw zbierał się na kasztanie jej oczu filmem przełykanej wilgoci i zmartwienia, ale nie potrafiła się z nim spierać. Mówił więc dalej, a ona słuchała jak jego głos tężeje mu w ustach, staje się szorstki i ciężki, szarpie za struny tak surowo – kiedy nauczył się mówić w ten sposób? kto go do tego zmusił? jakie były pierwsze słowa, jakie zdarły mu krtań do podobnych dźwięków?
Drgnęła pod chrzęstem wyroku, jaki na sobie stawiał tym jednym słowem; znieruchomiała, spoglądając na niego z popłochem, jak gdyby słowo to mogło zmaterializować się z dźwięku i zanurzyć w nich zęby, tak okrutne, tak niezasłużone. Rozchyliła usta i broda zadrżała jej łagodnie; chciała na niego nakrzyczeć, chciała nim potrząsnąć, kazać mu cofnąć to, co powiedział – nigdy nie mówić tego więcej, ale był tak obcy i był tak inny od siebie.
– Mogę ci pomóc. Możemy znaleźć ci współlokatora, kogoś życzliwego i oczytanego, żebyś mógł opowiadać mu o wszystkim. Możemy wynająć mieszkanie na moje nazwisko, jeśli tak będzie łatwiej – odezwała się, prosząc go jeszcze z żałośliwą desperacją, uciekając jeszcze przed tym, o czym mówił, bo nie chciała w to wierzyć: nie chciała widzieć w nim mordercy, nie chciała widzieć w nim tych czterech lat pokuty, nie chciała widzieć w nim kogoś obcego; i nie chciała znowu go stracić, morderca dźwięczał tymczasem wciąż w uszach, a więzienny tatuaż czerniał na jego skórze jak wgryzione mu w skórę piętno, okruch tamtejszych murów wciśnięty pod powłokę ciała, wspomnienie Nordkinn, którego nie mógł się z siebie pozbyć. Ujęła jego dłoń, przecierając kciukiem znak na nadgarstku, w końcu nakrywając go ręką i podnosząc znów wzrok. – Pomylili się. Wszyscy się pomylili; to okrutna pomyłka. Nie zrobiłeś tego, nie jesteś winny i każdy, kto cię zna, wie o tym dobrze, Gosta. Każdy, kto cię pozna, będzie wiedzieć, że nie mógłbyś nigdy... że to tylko straszna pomyłka... – musiał spuścić rzęsy, głos zadrżał jej w gardle, zwinęła palce mocniej na jego nadgarstku, w końcu puszczając go, cofając rozedrgane palce z jego bladej, szarej skóry. – Nie mów tego więcej. Nie chcę więcej tego słyszeć, nigdy. Zabrali cię, a potem zabierali cię za każdym razem, kiedy mówili w ten sposób, już dosyć – wyszeptała, panując z trudem nad łzami, łapiąc mocno spłacheć jego płaszcza, ale nie odsuwając się, żeby go odłożyć.
Nie miała mu za złe, że milczał; ani teraz, ani przez cztery milczące lata, bez odpowiedzi na jej listy. Miała nadzieję, że przynajmniej pozwalają mu je czytać. Albo że przekażą mu je, kiedy wreszcie wyjdzie, wszystkie te świadectwa, że o nim pamiętała, wszystkie te naiwne historie o swoim życiu, których teraz mogłaby się przed nim wstydzić. Ale nie pozwalali mu nawet czytać książek – jak okrutnym musiało być dla niego być uwięzionym w ograniczonej przestrzeni tych samych stron, tych samych tytułów, wciąż tych samych słów? Wydawało jej się to paskudne; nie potrafiła wyobrazić sobie nawet, jak trzaskają za nim kraty, jak silne ręce strażników łapią go za ramiona, jak go biją; zaledwie to wydawało jej się już nie do zniesienia i czuła jak wszystko powoli rozciera się przez pryzmat łez i jak krtań zaciska jej się na wywołanym imieniu Josefa.
– Josefa nie ma – wydusiła z siebie cicho, tonem, jakby chciała go za to przeprosić; nie mówiła o tym na głos z nikim i teraz czuła się jeszcze bardziej zawstydzona, bo nie miała prawa płakać, dopiero wyszedł z więzienia, a ona nie miała prawa tak rozpadać mu się w rękach. Płaszcz wysunął jej się z rąk, opadając na podłogę, a ona przycisnęła naciągnięte na dłonie rękawy do twarzy, dygocząc wbrew sobie, starając się jednak usilnie nie płakać. – Josefa nie ma, Gosta, zaczęło się wtedy, w lecie, potem zginęło jeszcze tyle ludzi, cały czas giną… – mówiła, choć słowa zlepiały jej się na języku, lepkie od żalu i przygnębienia. – Nie możesz znowu zniknąć. Obiecaj mi.
Dotyk jego palców, wciąż zimnych od mrozu, był jednak tak rzeczywisty – kręciło jej się w głowie, kiedy o tym myślała, o wyrazistości tego uścisku, duchy nie chwytały w ten sposób, duchy szarpały jedynie za postronki nerwów, przesuwały przezroczystymi palcami po skórze, zanurzały je pod jej żebra, dopóki nie budził ją zerwany w płucach oddech. Odmawiał jej, a ona próbowała rozumieć i próbowała się na niego nie denerwować, ale serce wciąż w niej dygotało i przerażała ją myśl, że Przesmyk połknie go, jeśli podejdzie do niego za blisko. Podniosła na niego szkliste spojrzenie, przytrzymana w kornym milczeniu tym łagodnym uchwytem jego palców; sprzeciw zbierał się na kasztanie jej oczu filmem przełykanej wilgoci i zmartwienia, ale nie potrafiła się z nim spierać. Mówił więc dalej, a ona słuchała jak jego głos tężeje mu w ustach, staje się szorstki i ciężki, szarpie za struny tak surowo – kiedy nauczył się mówić w ten sposób? kto go do tego zmusił? jakie były pierwsze słowa, jakie zdarły mu krtań do podobnych dźwięków?
Drgnęła pod chrzęstem wyroku, jaki na sobie stawiał tym jednym słowem; znieruchomiała, spoglądając na niego z popłochem, jak gdyby słowo to mogło zmaterializować się z dźwięku i zanurzyć w nich zęby, tak okrutne, tak niezasłużone. Rozchyliła usta i broda zadrżała jej łagodnie; chciała na niego nakrzyczeć, chciała nim potrząsnąć, kazać mu cofnąć to, co powiedział – nigdy nie mówić tego więcej, ale był tak obcy i był tak inny od siebie.
– Mogę ci pomóc. Możemy znaleźć ci współlokatora, kogoś życzliwego i oczytanego, żebyś mógł opowiadać mu o wszystkim. Możemy wynająć mieszkanie na moje nazwisko, jeśli tak będzie łatwiej – odezwała się, prosząc go jeszcze z żałośliwą desperacją, uciekając jeszcze przed tym, o czym mówił, bo nie chciała w to wierzyć: nie chciała widzieć w nim mordercy, nie chciała widzieć w nim tych czterech lat pokuty, nie chciała widzieć w nim kogoś obcego; i nie chciała znowu go stracić, morderca dźwięczał tymczasem wciąż w uszach, a więzienny tatuaż czerniał na jego skórze jak wgryzione mu w skórę piętno, okruch tamtejszych murów wciśnięty pod powłokę ciała, wspomnienie Nordkinn, którego nie mógł się z siebie pozbyć. Ujęła jego dłoń, przecierając kciukiem znak na nadgarstku, w końcu nakrywając go ręką i podnosząc znów wzrok. – Pomylili się. Wszyscy się pomylili; to okrutna pomyłka. Nie zrobiłeś tego, nie jesteś winny i każdy, kto cię zna, wie o tym dobrze, Gosta. Każdy, kto cię pozna, będzie wiedzieć, że nie mógłbyś nigdy... że to tylko straszna pomyłka... – musiał spuścić rzęsy, głos zadrżał jej w gardle, zwinęła palce mocniej na jego nadgarstku, w końcu puszczając go, cofając rozedrgane palce z jego bladej, szarej skóry. – Nie mów tego więcej. Nie chcę więcej tego słyszeć, nigdy. Zabrali cię, a potem zabierali cię za każdym razem, kiedy mówili w ten sposób, już dosyć – wyszeptała, panując z trudem nad łzami, łapiąc mocno spłacheć jego płaszcza, ale nie odsuwając się, żeby go odłożyć.
Nie miała mu za złe, że milczał; ani teraz, ani przez cztery milczące lata, bez odpowiedzi na jej listy. Miała nadzieję, że przynajmniej pozwalają mu je czytać. Albo że przekażą mu je, kiedy wreszcie wyjdzie, wszystkie te świadectwa, że o nim pamiętała, wszystkie te naiwne historie o swoim życiu, których teraz mogłaby się przed nim wstydzić. Ale nie pozwalali mu nawet czytać książek – jak okrutnym musiało być dla niego być uwięzionym w ograniczonej przestrzeni tych samych stron, tych samych tytułów, wciąż tych samych słów? Wydawało jej się to paskudne; nie potrafiła wyobrazić sobie nawet, jak trzaskają za nim kraty, jak silne ręce strażników łapią go za ramiona, jak go biją; zaledwie to wydawało jej się już nie do zniesienia i czuła jak wszystko powoli rozciera się przez pryzmat łez i jak krtań zaciska jej się na wywołanym imieniu Josefa.
– Josefa nie ma – wydusiła z siebie cicho, tonem, jakby chciała go za to przeprosić; nie mówiła o tym na głos z nikim i teraz czuła się jeszcze bardziej zawstydzona, bo nie miała prawa płakać, dopiero wyszedł z więzienia, a ona nie miała prawa tak rozpadać mu się w rękach. Płaszcz wysunął jej się z rąk, opadając na podłogę, a ona przycisnęła naciągnięte na dłonie rękawy do twarzy, dygocząc wbrew sobie, starając się jednak usilnie nie płakać. – Josefa nie ma, Gosta, zaczęło się wtedy, w lecie, potem zginęło jeszcze tyle ludzi, cały czas giną… – mówiła, choć słowa zlepiały jej się na języku, lepkie od żalu i przygnębienia. – Nie możesz znowu zniknąć. Obiecaj mi.
Gösta Almstedt
Re: 18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Pon 13 Lut - 23:07
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Gerda była jedyną osobą, która potrafiła utrzymać go przy życiu – zaciskała mu czule dłoń na ramieniu, gdy kark miał już całkiem odrętwiały zmęczeniem, nakrywała palcami zaczerwienione nadgarstki i przynosiła świeżą herbatę, której aromat na chwilę ściągał zmysły z powrotem na taflę rzeczywistości, by mogły zaczerpnąć tchu; czuwała nad nim, odkąd byli dziećmi, lecz odwracała nieśmiało wzrok za każdym razem, gdy nabierał w płuca haust zuchwałej wolności, jakby obawiała się, że chwytając go za przegub, obwiązuje mu smycz wokół karku, on tymczasem nie zauważał nawet, że bez niej zapominałby jeść, zapominałby spać, zapominałby żyć – miał spojrzenie utkwione zbyt daleko za wieńcem horyzontu, by dostrzec prostą codzienność, jej piękno ukryte w złocistych bukietach kwitnących na wiosnę forsycji, kowalikach poszukujących schronienia w kierdelu wonnego jaśminowca, zapachu herbaty wznoszącej się różanym obłokiem wokół porcelanowej obręczy kubka. Nie potrafił stać w miejscu dość długo, by docenić urok cichego komfortu rzeczywistości – wstawał wraz z pierwszym prześwitem jutrzenki i nigdy nie spał w ciągu dnia, a doba mimo to sprawiała wrażenie zbyt krótkiej, by pomieściły się w niej wszystkie jego myśli, każda idea narodzona w opiekuńczej kołysce czaszki, każde marzenie, jakie trzymał uparcie w dłoniach, wzbraniając się, by odłożyć je na później, schować do szuflady, by tam sczerstwiało i obeszło kurzem; więzienie ucisnęło tymczasem kraty jego żeber, zamykając serce w klaustrofobicznej duchocie osierdzia, którego powłoka pokryła się tym samym, zwilgotniałym odcieniem szarości, który wyściełał wnętrze karceru – pierwsze kilka dni, gdy oszołomienie schodziło szorstkim egzuwium z powierzchni świadomości, a spod spodu wyłaniała się pąsowa warstwa świeżej tkanki, nie potrafił wyobrazić sobie czterech lat podobnej stagnacji i przez cały dzień chodził nerwowo w tę i z powrotem, od krat do ściany, jakby obawiał się, że jeśli choć na chwilę przystanie w miejscu, jego ciało rozsypie się po podłodze, a na umyśle zawiążą się gruzły uporczywego kwietyzmu, za murami Nordkinn nikt nie rozumiał jednak podobnych potrzeb, a współwięzień, rozdrażniony nieustannym chodzeniem, zdzielił go w potylicę tak mocno, że pulsacyjny ból rozszedł się aż po oczodoły.
Wtedy, na twardym materacu, wyobrażał sobie pod powiekami zatłoczone mieszkanie Gerdy, gdzie nigdy nie był w stanie przebywać dłużej niż kilka dni i myślał o tym, jak piękne było jej małe życie, jak niedocenione i bagatelizowane – przypominał sobie tytuły książek, jakie trzymała na półkach i zapach kwiatów zebranych w niedbały bukiet na parapecie, przypominał sobie wszystkie wieczory, które spędzili razem na wąskiej kanapie, śmiejąc się z rzeczy, które nie miały jeszcze żadnego znaczenia, bo oboje byli młodzi i pełni marzeń, przypominał sobie troskliwe ciepło jej dłoni i zaciskał odruchowo palce na cienkim prześcieradle, ale nie czuł niczego poza szorstką stęchlizną. Teraz, kiedy trzymała go za ręce, znów bił od niej war życzliwego człowieczeństwa, a on przez chwilę pragnął jedynie, by znów wzięła go w ramiona, udowodniła, że wolność, którą odliczał pionowymi kreskami na brudnej, kamiennej ścianie, była prawdziwa, a wszystko, co przeżył, mogło nareszcie oddalić się w zaciemniony zaułek przeszłości – żadne z nich nie podkasało jednak warg, bo podczas gdy on drętwiał w surowej dobitności własnych słów, oczy Gerdy przeszkliły się mielizną łez, a usta odkształciły się tęsknym wyrazem zmartwienia, od którego tak desperacko pragnął uciec, ćwicząc kształt własnego uśmiechu, zanim odważył się zapukać do drzwi. Podkręcił głową na boki – nie chciał okłamywać jej w ten sposób, składać obietnic, których nie był w stanie spełnić, ocierać łez tylko po to, by pod powiekami znalazło się miejsce na następne; życie przyjaciółki było ciepłe i kojące, zasypiało w przytulnym mieszkaniu i trzymało ludzi za ręce, on niósł za sobą tymczasem piętno zbrodni, której nie popełnił, a która mimo to ciążyła mu na sumieniu. Patrzył na jej zrezygnowane spojrzenie, gdy przesunęła palcami po jego nadgarstku i myślał o tym, jak wiele ukrywało się pod czernią prostego tatuażu – świetliste oczy Elisy, która rumieniła się na widok rusałki przysiadłej na piegowatym grzbiecie cudzej dłoni i wskazywała palcem na wiszące u Gerdy fotografie, rozpoznając znajomy las w Tärnaby, ze śreżogą przegryzającego się między drzewami światła; sposób, w jaki matka odwracała od niego wzrok, gdy jeden z Kruczych Strażników pchnął go na podłogę, a drugi zakuł nadgarstki w żelazny ucisk kajdan; cztery lata zepchnięte pod dywan świadomości, jakby nigdy nie istniały, bo większość wspomnień miało łamliwy, graniasty kontur, który uciskał boleśnie w skronie i otwierał rany na wrażliwej tkance.
– Nie znam nikogo innego, kto wierzyłby we mnie tak jak ty – odparł w końcu, a jego głos zabrzmiał łagodnie i gładko w podrównaniu z drżącym brzmieniem słów przyjaciółki; zawsze taki był – łatwo było mu przeczesać myśli w odbiciu cudzych źrenic. – Dziękuję – za to, że nigdy nie postawiła go przed trybunałem własnego sumienia, za to, że wciąż obejmowała go w ten sam sposób, w jaki robiła to cztery lata temu, za to, że nie zadała na głos pytań, na które nie potrafiłby odpowiedzieć; więzienie zmieniało ludzi – nie chciał, by ktokolwiek dostrzegł w nim tę zmianę. Kolejne pytanie ledwie zastygło mu jednak na języku, gdy pomiędzy struny napiętej krtani wtargnęło drgnienie niepokojącego przeczucia, donośny akord nadrywający fragment stężałej świadomości – Josefa nie ma; wiedział, co miała na myśli, lecz nie zatrzymał jej cichym zapewnieniem, nie wsparł dłoni na rozdygotanym ramieniu, nie obiecał, że wszystko będzie dobrze. Pomyślał o Josefie – wpierw nie o mężczyźnie, ale o chłopcu, który klęczał obok niego na włochatym dywanie i śmiał się tak głośno, że szarża rozdzierających niebo grzmotów wydawała się całkiem cicha; pomyślał o Josefie, który po wypiciu połowy butelki wina wyznał mu na ucho, że Gerda była piękna, a on spojrzał mu w oczy i powiedział, że powinien ją pocałować; pomyślał o nieznajomym, który zmarł w więzieniu po pobiciu przez jednego ze strażników i o tym, jak podobne były rysy jego twarzy. Nie miał dla niej słów pocieszenia – jedynie żal stygnący ociężale na krawędzi języka, poczucie winy, które wzbraniało przed zapytaniem, w jaki sposób umarł, czy właściwie go pożegnano? Zamiast tego przestąpił więc do przodu, obejmując ją ramionami i pochylając kark, by wsparła drżącą brodę na jego barku; poczuł wokół gardła uciskającą obręcz żalu, ale przełknął płacz z powrotem w dół gardła, mrugając pośpiesznie, zanim nie oparł skroni o ogorzałą miękkość jej policzka.
– Obiecuję – nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się tak prawdziwy, tak głęboko zanurzony w rzeczywistości, tak stabilnie wsparty o armaturę świata. – Nigdzie nie znikam. Zostanę z tobą, coś wymyślimy, zawsze coś wymyślamy. – odchylił głowę, uśmiechając się ciepło, po czym obejmując delikatnie jej twarz, by zajrzeć głęboko w przeszklony brąz spojrzenia. – Jesteśmy razem, ale musisz mi zaufać. Ufasz mi?
Wtedy, na twardym materacu, wyobrażał sobie pod powiekami zatłoczone mieszkanie Gerdy, gdzie nigdy nie był w stanie przebywać dłużej niż kilka dni i myślał o tym, jak piękne było jej małe życie, jak niedocenione i bagatelizowane – przypominał sobie tytuły książek, jakie trzymała na półkach i zapach kwiatów zebranych w niedbały bukiet na parapecie, przypominał sobie wszystkie wieczory, które spędzili razem na wąskiej kanapie, śmiejąc się z rzeczy, które nie miały jeszcze żadnego znaczenia, bo oboje byli młodzi i pełni marzeń, przypominał sobie troskliwe ciepło jej dłoni i zaciskał odruchowo palce na cienkim prześcieradle, ale nie czuł niczego poza szorstką stęchlizną. Teraz, kiedy trzymała go za ręce, znów bił od niej war życzliwego człowieczeństwa, a on przez chwilę pragnął jedynie, by znów wzięła go w ramiona, udowodniła, że wolność, którą odliczał pionowymi kreskami na brudnej, kamiennej ścianie, była prawdziwa, a wszystko, co przeżył, mogło nareszcie oddalić się w zaciemniony zaułek przeszłości – żadne z nich nie podkasało jednak warg, bo podczas gdy on drętwiał w surowej dobitności własnych słów, oczy Gerdy przeszkliły się mielizną łez, a usta odkształciły się tęsknym wyrazem zmartwienia, od którego tak desperacko pragnął uciec, ćwicząc kształt własnego uśmiechu, zanim odważył się zapukać do drzwi. Podkręcił głową na boki – nie chciał okłamywać jej w ten sposób, składać obietnic, których nie był w stanie spełnić, ocierać łez tylko po to, by pod powiekami znalazło się miejsce na następne; życie przyjaciółki było ciepłe i kojące, zasypiało w przytulnym mieszkaniu i trzymało ludzi za ręce, on niósł za sobą tymczasem piętno zbrodni, której nie popełnił, a która mimo to ciążyła mu na sumieniu. Patrzył na jej zrezygnowane spojrzenie, gdy przesunęła palcami po jego nadgarstku i myślał o tym, jak wiele ukrywało się pod czernią prostego tatuażu – świetliste oczy Elisy, która rumieniła się na widok rusałki przysiadłej na piegowatym grzbiecie cudzej dłoni i wskazywała palcem na wiszące u Gerdy fotografie, rozpoznając znajomy las w Tärnaby, ze śreżogą przegryzającego się między drzewami światła; sposób, w jaki matka odwracała od niego wzrok, gdy jeden z Kruczych Strażników pchnął go na podłogę, a drugi zakuł nadgarstki w żelazny ucisk kajdan; cztery lata zepchnięte pod dywan świadomości, jakby nigdy nie istniały, bo większość wspomnień miało łamliwy, graniasty kontur, który uciskał boleśnie w skronie i otwierał rany na wrażliwej tkance.
– Nie znam nikogo innego, kto wierzyłby we mnie tak jak ty – odparł w końcu, a jego głos zabrzmiał łagodnie i gładko w podrównaniu z drżącym brzmieniem słów przyjaciółki; zawsze taki był – łatwo było mu przeczesać myśli w odbiciu cudzych źrenic. – Dziękuję – za to, że nigdy nie postawiła go przed trybunałem własnego sumienia, za to, że wciąż obejmowała go w ten sam sposób, w jaki robiła to cztery lata temu, za to, że nie zadała na głos pytań, na które nie potrafiłby odpowiedzieć; więzienie zmieniało ludzi – nie chciał, by ktokolwiek dostrzegł w nim tę zmianę. Kolejne pytanie ledwie zastygło mu jednak na języku, gdy pomiędzy struny napiętej krtani wtargnęło drgnienie niepokojącego przeczucia, donośny akord nadrywający fragment stężałej świadomości – Josefa nie ma; wiedział, co miała na myśli, lecz nie zatrzymał jej cichym zapewnieniem, nie wsparł dłoni na rozdygotanym ramieniu, nie obiecał, że wszystko będzie dobrze. Pomyślał o Josefie – wpierw nie o mężczyźnie, ale o chłopcu, który klęczał obok niego na włochatym dywanie i śmiał się tak głośno, że szarża rozdzierających niebo grzmotów wydawała się całkiem cicha; pomyślał o Josefie, który po wypiciu połowy butelki wina wyznał mu na ucho, że Gerda była piękna, a on spojrzał mu w oczy i powiedział, że powinien ją pocałować; pomyślał o nieznajomym, który zmarł w więzieniu po pobiciu przez jednego ze strażników i o tym, jak podobne były rysy jego twarzy. Nie miał dla niej słów pocieszenia – jedynie żal stygnący ociężale na krawędzi języka, poczucie winy, które wzbraniało przed zapytaniem, w jaki sposób umarł, czy właściwie go pożegnano? Zamiast tego przestąpił więc do przodu, obejmując ją ramionami i pochylając kark, by wsparła drżącą brodę na jego barku; poczuł wokół gardła uciskającą obręcz żalu, ale przełknął płacz z powrotem w dół gardła, mrugając pośpiesznie, zanim nie oparł skroni o ogorzałą miękkość jej policzka.
– Obiecuję – nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się tak prawdziwy, tak głęboko zanurzony w rzeczywistości, tak stabilnie wsparty o armaturę świata. – Nigdzie nie znikam. Zostanę z tobą, coś wymyślimy, zawsze coś wymyślamy. – odchylił głowę, uśmiechając się ciepło, po czym obejmując delikatnie jej twarz, by zajrzeć głęboko w przeszklony brąz spojrzenia. – Jesteśmy razem, ale musisz mi zaufać. Ufasz mi?
Gerda Molander
18.01.2001 – Salon – G. Molander & G. Almstedt Pon 27 Lut - 21:44
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
To nie powinno w ten sposób wyglądać: nie tak wyobrażała sobie jego powrót. Wieczór spowijał wszystko niebieskawym odcieniem jak gdyby na spojówce rozlała się rozcieńczona akwarela, w mieszkaniu było chłodno i ciemno, pachniało kurzem, zmartwieniem i snem, a ona pochylała czoło z zawstydzeniem i płakała z niewłaściwych powodów. Wyobrażając sobie ich ponowne spotkanie, zawsze wyobrażała sobie wiosnę. Wyobrażała sobie południe prześlizgujące się ciepłym odbłyskiem po szybie rozchylonego okna i świergot ptaków dokarmianych na parapecie, i zapach świeżo zebranych kwiatów, zamiast mdłej woni wody, w której zmartwiałe łodygi pęczniały jak ciała wyławiane z jezior, coraz ich więcej, coraz więcej zaginionych wypływających na powierzchnię jak śnięte ryby ścięte jedną trucizną. Nie tak powinno być. Do przełyku podchodziła jej absurdalna prawie złość: na siebie i na rozczarowującą rzeczywistość, którą zastawał w tak okropnej kondycji, nieprzygotowaną na jego powrót, jak niezasłany stół, jak stół przewrócony nogami w górę, ze szkłem rozpryśniętym po podłodze, muchami obsiadającymi ciemne krople krwi na zrzuconym obrusie, z jej łzami przelewającymi się przez krawędź źrenic; tak długo udawało jej się nie płakać, nie mówić o tym, nie myśleć, tak długo udawało jej się udawać, że przekładane w pracy wezwania i raporty, i zdjęcia schowane pod tekturowymi okładkami teczek pochodzą z innej rzeczywistości, podczas gdy w tej żyje jeszcze wytrwała nadzieja, że wszystko zaraz się skończy, choć kwiaciarnie wciąż pełne były pogrzebowych kwiatów, wyciąganych uporczywie na witryny jak upiornie subtelne przestrogi, jak pestki pomarańczy wysypujące się z koperty na stół przestraszonego społeczeństwa. Była niewyspana, zmęczona i tak samo przestraszona; i czuła do siebie żal, bo nie tak wyobrażała sobie ich ponowne spotkanie, a teraz nie mogła przełknąć własnych łez, bo stał w jej salonie, wciąż ten sam Gösta, choć tak bardzo zmieniony przez miniony czas; bo wreszcie wrócił, a to oznaczało, że mógł znowu zniknąć. Miała być wiosna, tymczasem było ciemno i chłodno, a ona czuła pod palcami jeszcze ciepło jego skóry i przekonywała się, że był prawdziwy. Naiwnym, infantylnym instynktem wyczuwała znajomość jego imienia na języku i miała ochotę powtarzać je, jeszcze i jeszcze, ale nie miała odwagi, powtarzała je więc jedynie w myślach, dopóki imię Josefa nie spłoszyło jej myśli nagłym szarpnięciem żalu i przestrachu, i poczucia winy. Mówiła mu, że Josefa nie ma i za tymi słowami ciągnęło się głuche nie umiałam go znaleźć, pełne goryczy czekałam na niego w naszej kawiarni codziennie, zamiast go szukać, a teraz go nie ma przystające jej w gardle cichym, dławionym płaczem.
Chowała twarz w dłoniach, niezdolna go nawet za to wszystko przeprosić. Chciała przede wszystkim usłyszeć od niego, że nie zniknie znowu: że będzie ostrożny, że nie będzie zbliżał się do zwiniętego węża toczącego jad w sercu miasta, że nie zostawi jej bez słowa, jedynie z tymi milczącymi pozostałościami po swojej obecności, których nie będzie zdolna się pozbyć. Tyle razy próbowała zmusić się, żeby wynieść wreszcie rzeczy Josefa, o które codziennie potykała się spojrzeniem; którejś niedzieli wzięła niedokończony tom krzyżówek na wieczorny spacer, rozpaliła małe ognisko na spokojniejszym brzegu jeziora i nie wyjęła go nigdy z kieszeni, choć spędziła cały wieczór grzejąc się w trzaskającym cicho brzasku płomienia, dopóki nie zmęczyła ją własna bezsilność. Czuła się tak, jakby próbowała go porzucić – więc wrócił na jej parapet, więc wciąć potykała się o niego codziennie myślą, więc wciąż trzymała w szufladzie jego koszulkę, choć nie miała dłużej odwagi jej ubrać. Wydawało jej się, że wciąż jeszcze nim pachnie, choć minęło tak dużo czasu, choć próbowała namaczać ją w wodzie z woreczkiem pachnących kwiatów i wsuwać aromatyzowane listki na dno szafy.
Drżała, kiedy Gösta przystąpił bliżej; i drżała, kiedy obejmował ją ostrożnie ramionami, jak gdyby jego ciało odzwyczaiło się już od podobnych gestów; drżała jeszcze przez chwilę, pod nakrytymi palcami powiekami rozpoznając jakieś dawne, rozmyte wspomnienie, którego nie umiała wyostrzyć, ale które kładło się na sercu ciepłym uczuciem pocieszenia i bezpieczeństwa. Łapiąc się wstydliwie luźnego materiału koszuli na jego bokach, wsparła brodę o jego nachylone ramię, przykładając policzek do ciepłej skóry; nie był duchem, a ona miała ochotę powtarzać jego imię, powtarzać jeszcze raz i jeszcze raz, dla pewności, z przyjemnością i tęsknotą, z cichym żalem, jaki pozostawił po sobie na cztery długie lata, podczas których niezdarnie próbowała układać sobie życie tak, by móc pokazać mu je później z dumą, a teraz nie miało to nawet znaczenia. Nic nie było takie, jak powinno być. Nic, oprócz tego wyłącznie, że wreszcie wrócił i że świat znów wydawał się mały, przy nim zawsze wydawał się mały, jakby mógł zmieścić go w kołysce swojej zamkniętej dłoni; i teraz, przez chwilę bezpieczny, jakby mógł rozłożyć go dla niej na zrozumiałe części, wyciągnąć spomiędzy trybów ziarno nieszczęścia, które zakłócało jego rytm, tak po prostu, jak gdyby był to jedynie kolejny wynalazek o mechanizmie rozrysowanym skrzętnie na kartkach jego notatnika.
Zacisnęła powieki mocniej, przytulając się do niego z kurczowym stęsknieniem, zdolna wykrztusić z siebie jedynie zdławiony, skwapliwy pomruk zgody. Tak strasznie za tobą tęskniłam, Gösta. Tak dobrze znów cię widzieć, Gösta. Jak dobrze, że jesteś, Gösta, tak wiele miała mu powiedzieć tej ciepłej wiosny, która nie nadeszła, tak wiele właściwszych, ładniejszych słów; zamiast tego tylko pod mostkiem głośno kołatało gorączkowe zostań, Gösta, czułe echo powtarzanego w myślach imienia.
Gerda i Gösta z tematu
Chowała twarz w dłoniach, niezdolna go nawet za to wszystko przeprosić. Chciała przede wszystkim usłyszeć od niego, że nie zniknie znowu: że będzie ostrożny, że nie będzie zbliżał się do zwiniętego węża toczącego jad w sercu miasta, że nie zostawi jej bez słowa, jedynie z tymi milczącymi pozostałościami po swojej obecności, których nie będzie zdolna się pozbyć. Tyle razy próbowała zmusić się, żeby wynieść wreszcie rzeczy Josefa, o które codziennie potykała się spojrzeniem; którejś niedzieli wzięła niedokończony tom krzyżówek na wieczorny spacer, rozpaliła małe ognisko na spokojniejszym brzegu jeziora i nie wyjęła go nigdy z kieszeni, choć spędziła cały wieczór grzejąc się w trzaskającym cicho brzasku płomienia, dopóki nie zmęczyła ją własna bezsilność. Czuła się tak, jakby próbowała go porzucić – więc wrócił na jej parapet, więc wciąć potykała się o niego codziennie myślą, więc wciąż trzymała w szufladzie jego koszulkę, choć nie miała dłużej odwagi jej ubrać. Wydawało jej się, że wciąż jeszcze nim pachnie, choć minęło tak dużo czasu, choć próbowała namaczać ją w wodzie z woreczkiem pachnących kwiatów i wsuwać aromatyzowane listki na dno szafy.
Drżała, kiedy Gösta przystąpił bliżej; i drżała, kiedy obejmował ją ostrożnie ramionami, jak gdyby jego ciało odzwyczaiło się już od podobnych gestów; drżała jeszcze przez chwilę, pod nakrytymi palcami powiekami rozpoznając jakieś dawne, rozmyte wspomnienie, którego nie umiała wyostrzyć, ale które kładło się na sercu ciepłym uczuciem pocieszenia i bezpieczeństwa. Łapiąc się wstydliwie luźnego materiału koszuli na jego bokach, wsparła brodę o jego nachylone ramię, przykładając policzek do ciepłej skóry; nie był duchem, a ona miała ochotę powtarzać jego imię, powtarzać jeszcze raz i jeszcze raz, dla pewności, z przyjemnością i tęsknotą, z cichym żalem, jaki pozostawił po sobie na cztery długie lata, podczas których niezdarnie próbowała układać sobie życie tak, by móc pokazać mu je później z dumą, a teraz nie miało to nawet znaczenia. Nic nie było takie, jak powinno być. Nic, oprócz tego wyłącznie, że wreszcie wrócił i że świat znów wydawał się mały, przy nim zawsze wydawał się mały, jakby mógł zmieścić go w kołysce swojej zamkniętej dłoni; i teraz, przez chwilę bezpieczny, jakby mógł rozłożyć go dla niej na zrozumiałe części, wyciągnąć spomiędzy trybów ziarno nieszczęścia, które zakłócało jego rytm, tak po prostu, jak gdyby był to jedynie kolejny wynalazek o mechanizmie rozrysowanym skrzętnie na kartkach jego notatnika.
Zacisnęła powieki mocniej, przytulając się do niego z kurczowym stęsknieniem, zdolna wykrztusić z siebie jedynie zdławiony, skwapliwy pomruk zgody. Tak strasznie za tobą tęskniłam, Gösta. Tak dobrze znów cię widzieć, Gösta. Jak dobrze, że jesteś, Gösta, tak wiele miała mu powiedzieć tej ciepłej wiosny, która nie nadeszła, tak wiele właściwszych, ładniejszych słów; zamiast tego tylko pod mostkiem głośno kołatało gorączkowe zostań, Gösta, czułe echo powtarzanego w myślach imienia.
Gerda i Gösta z tematu