:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt
2 posters
Gösta Almstedt
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Nie 12 Mar - 0:34
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
15.02.2001
Noce były coraz cięższe – nie mógł zasnąć, choć oczy nabiegały mu wilgocią febrycznego zmęczenia, a ciało, zmożone nieustannym kaszlem, osuwało się głębiej w odkształconą debrę materaca, przez który wyczuwał na żebrach drewniany stelaż łóżka; pokój drżał z lekka, obrazy na ścianach brzęczały, szyby lśniły tłustym odblaskiem lampy, ujawniając fragment atramentowego nieba za każdym razem, gdy wiatr wpadał przez nieszczelne przesmyki do środka, wzdymając cienkie, tiulowe firanki. Za pierwszym razem, kiedy powieki osunęły mu się na źrenice sennością, przez którą uderzył czołem w brzeg stołu, spojrzał ze strachem na własne dłonie, wciąż przechowujące na opuszkach fantomowe widmo zaklęcia, nagle podchodzącego mdłościami pod skarpę zaczerwienionego gardła; pamiętał, jak wyglądał Pekka, kiedy jego ciało przechodziło przemianę i poczuł, że na samo wspomnienie krew odpływa mu z twarzy, czyniąc ją równie bladą. Wstał z miejsca i przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze, dopóki kark nie zdrętwiał mu od garbienia się nad ciasną umywalką, źrenica prawego oka wciąż pozostawała jednak tych samych rozmiarów, czerń nie przeciekała na obręcz tęczówki, przykurczona blaskiem łazienkowej lampy – przestraszył go pośpiech, w jaki wpadło jego własne serce, bo przez chwilę nie był w stanie stwierdzić, czy biło ze strachu, czy z entuzjazmu. Powracając z Kinnarodden, przekonywał się, że czekało na niego nowe życie, świeża skóra, która wciąż lśniła zaróżowioną tkanką, pozbawiona stwardziałych gruzłów więziennej rzeczywistości, tymczasem po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że na szpulkę jego kręgosłupa wciąż nawinięte było to samo życie, pełne czynów, których nie sposób było wymazać z pamięci; nawet przed aresztowaniem nigdy nie potrafił oszczędzać własnego ciała – Gerda kładła mu dłoń na ramieniu, a on wzdrygał się lekko, jakby dotyk sprowadzał go z powrotem na ziemię, przypominał o zdrętwiałych barkach, przemarzniętych dłoniach i uciśniętym głodem żołądku. Lata później znów odgarniała mu z czoła przepocone kosmyki włosów, muskając palcami rozgorączkowaną skroń – uparcie powtarzał jej, że to nic, choć mieszkanie było wyziębione i pachniało wiatrem, a ona znała go dość długo, by wiedzieć, że nie powinna go słuchać.
Sypialnia przyjaciółki była przytulna i ciepła, okryta życiem zbyt życzliwym, szlachetnym i jowialnym, by pomieścić jego obecność pod swym osierdziem, tymczasem Gerda wciąż spoglądała na niego w ten sam sposób, jakby nie widziała wszystkich zakurzonych miejsc w jego ciele, ciasnych zaułków pomiędzy żebrami, ciemnego kąta na samym tyle serca, pakamery umysłu, z której wyłaniało się jego drugie oblicze – pozbawione sympatycznego uśmiechu, o zaostrzonych rysach i spojrzeniu czujnym jak u drapieżnika; kiedy straż skuła mu nadgarstki na lędźwiach i pchnęła przez frontowe drzwi matczynego domu, Märta patrzyła się na niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy – co mu zrobiłeś?, krzyczała, zakrywając usta dłońmi, a on nie wiedział, co jej odpowiedzieć, bo uporczywie wciąż czuł się tą samą osobą, gdzie jest Gösta? gdzie jest mój syn? W chorobie rysy jego twarzy znów się rozluźniły, proteza wydawała się zbyt przejrzysta w porównaniu z przeszkloną spojówką prawego oka, myśli grzęzły pomiędzy strunami krtani, spowalniane chrypą, która zasychała na gardle, sprawiając, że nocny kaszel stawał się tym bardziej bolesny i uporczywy, prawie jakby zdzierał mu z krtani żywą tkankę – nie chciał, żeby przyjaciółka odstępowała mu swoją sypialnię, troska Gerdy była jednak znacznie bardziej stanowcza od jej gniewu, a on nie miał siły, by się z nią kłócić, bo z trudem utrzymywał się na nogach, dygocąc nawet pod okrywą miękkiego, wełnianego koca. Jutro wrócę do siebie, mamrotał, choć głowa osuwała mu się już na poduszkę, febra przyćmiewała świadomość, naciekając plamami na pole widzenia – zaklęcie ściągnęło światło z powrotem pod szklany klosz żarówki, on poczuł tymczasem, jak pod jego skórę zakradała się nie tylko cierpka dropiatość, lecz także wypierana zza żeber samotność.
Miasto nie chciało przechowywać go w swoich trzewiach – po czterech latach musiał wydawać się zepsuty, pokryty pleśnią niekonsekrowanego sumienia, czerstwy jak chleb, który zbyt długo pozostawiono na kontuarze; w więzieniu sypiał z kimkolwiek, byle czuć przy sobie ciepło cudzego oddechu, drugie, poruszające się pod nadgarstkiem tętno, które mógłby porównać ze swoim własnym, szorstkie dłonie, na chwilę przejmujące jego chłód i poczucie winy – nigdy nie zastanawiał się, czy ręce, które w tajemnicy przynosiły mu ulgę, zaciskały się wcześniej wokół czyjegoś gardła, czy miękkie usta wypowiadały zaklęcia podobne temu, przebijającemu włócznią drobne ciało Elisy, czy spędzał noce w objęciach złodzieja, stręczyciela, mordercy? Gorączka schodziła i nawracała, a on nie potrafił zasnąć – pod powiekami ciążyły mu obrazy betonowej celi, rdzawych smug, które odnalazł na ścianie przy swojej pryczy, krzyku niosącego się echem przez długie, ciemne korytarze; sądził, że potrafił wyprzeć ze świadomości cztery lata własnego życia, wykroić je spod osierdzia skalpelem jak wykraja się zepsuty fragment mięsa, zanim zgnilizna rozniesie się na pozostałe tkanki, wspomnienia nawiedzały go jednak w postaci fantomowego lęku, jakby czyjeś dłonie znów chwytały go za ramiona i popychały z powrotem między metalowe kraty, zaciskały palce na kruchym przegubie i przewracały na brudną, kafelkową podłogę dzielonego prysznica, gdzie krzyk ginął w szumie odkręconego strumienia wody. Bury kurz tamtego życia osiadał mu w gardle, drapiąc w podniebienie i uciskając na krtań – starał się tłumić kaszel w materiale pościeli, ten wstrząsał jednak całym jego ciałem, wciąż rachitycznym i osłabionym; łzy napływały mu w kąciki oczu, gdy kolejny atak kaszlu wyrywał powietrze z płuc – dławił się własnym oddechem, przekręcając się z boku na bok, starając się przełykać ślinę, lecz nawet ta stała się w końcu gęsta i flegmatyczna, oblepiona pyłem, jaki zdrapywał z betonowej ściany celi, żłobiąc kolejne, pionowe kreski odliczanych dni. Ostry ból, uciskający na wątły kurhan zapadłej wydechem piersi, naparł mocniej na rękojeść mostka, jakby ktoś próbował wyrwać mu go spomiędzy żeber, chwycić za trzon i rozerwać cienką skórę w debrze prześwitujących przez plecy łopatek – odwrócił się na lewy bok, podkurczając lekko nogi, sądząc, że zdoła uwięzić kaszel w środku, zdusić wspomnienia, które uporczywie pragnęły wydostać się na zewnątrz.
Gerda Molander
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Sro 22 Mar - 21:26
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Wciąż jeszcze nie oswoiła się z jego ponowną obecnością – wciąż jeszcze przyłapywała się na tym, że spoglądała na niego nieśmiało i przeciągle, z pochyloną skronią i uniesionym cieniem rzęs, jakby był dla niej obcym mężczyzną, w którego fizjonomii ukradkiem rozpoznawała jedynie znajome rysy, ale nie była pewna jego uśmiechu i zawartości serca; wciąż jeszcze przyłapywała się na zawahaniu, kiedy sięgała dłonią do jego rozpalonego czoła, czując się zawstydzona tą poufałością, choć przecież znała go od zawsze – łapała go beztrosko za dłoń jeszcze kiedy Tärnaby wydawało jej się całym światem, a las rozciągający się za rodzinnym domem w nocy falował jak kudłata pierś oddychającego zwierzęcia, w którego trzewiach mieszkały wszystkie jej koszmary i wszystkie znane jej baśnie. Stawała się przy nim niespokojna i nerwowa, bo usilnie pragnęła przekonywać go, że cztery minione lata nic między nimi nie zmieniały i z rumianym zawstydzeniem pytała go, ile słodzi i czy chce do kawy mleko, czy tłustą śmietankę, czy może tylko cukier?, skrępowana tym, że nie miała pojęcia. Tylko w przebłyskach jego promiennego uśmiechu znajdowała dawny komfort ciepłej przyjaźni; czuła jak ciasny węzeł niepewności ściągający jej łopatki rozluźnia się dyskretnie, kiedy głos podnosił mu się do znajomych, entuzjastycznych tonów, choć w tęczówce żywego oka niezmiennie dostrzegała ciemniejsze znaczenia, które wydawały się zupełnie obce i intrygujące, nie genetyczne jak znamiona, ale nabyte jak blizny, choć wiedziała, że to nieprawdopodobne. Drugie oko spoglądało na nią wciąż tak samo: przejrzyste i nieruchome, obojętne na rzeczy, które widziało – źrenica nie zwężała się pod wpływem światła, tworząc czasem osobliwą różnicę, a barwione włókna zastygłe w szkle nie odbarwiały się doświadczonym życiem; było tak samo czyste jak wtedy, kiedy spojrzała weń po raz pierwszy.
Oglądając jego nowe mieszkanie wynajęte w Ymirze, z trudem krzesała z siebie entuzjazm, oglądając zakurzone parapety i słuchając podniesionych głosów sąsiadów za ścianą, ale nie potrafiła złościć się na niego długo: będzie dobrze, musimy tylko posprzątać, mówiła w końcu ustępliwie, pomalujemy ściany, kiedy zrobi się ciepło, przyniosła mu kwiaty w wazonie wyszarpanym z pchlego targu i parę poduszek, sprawdziła zasuwy w drzwiach, martwiąc się, że nie będzie o nich pamiętał i miała nadzieję, że zmieni zdanie, chociaż nie miała odwagi powtórzyć więcej, że mógłby zostać u niej. Może nie chciał – to zrozumiałe – nie byli już dziećmi, zapewne tęsknił za życiem, swobodnym i ekscytującym, przykładającym się do jego ciepłych, uśmiechniętych ust chętną słodyczą jak kiedyś; jej mieszkanie było tymczasem zbyt ciasne i zapełnione zimną drętwością własnego. Zapewne potrzebował, przede wszystkim, przestrzeni na swoje myśli, miejsca, w którym mógłby je układać na swój chaotyczny sposób, nie martwiąc się, że ktoś przydepcze je nieuważnym krokiem albo spróbuje ułożyć w harmonijny system zeszytów i segregatorów. To zrozumiałe; ale czy nie mógł jej, do draugów, choć raz posłuchać?
Nie mogła zasnąć. Noc wlewająca się przez rozchylone zasłony do salonu była sina, a kanapa paskudnie niewygodna i powtarzała sobie znowu, że to zrozumiałe, że nie chciał zostać. Szklanka wody, na wpół już opróżniona, stała na podłodze, ale zapomniała zabrać nasenny środek z nocnej szafki, podnosiła więc spojrzenie na poprzecinany cieniem sufit, słuchając skowytu wiatru za oknem, przekręcając się w końcu na bok, by zakotwiczyć wzrok na zamkniętych drzwiach użyczonej mu z okazji choroby sypialni i wyczuloną ciszą uwagę na interwałach pomiędzy szarpnięciami suchego kaszlu. Wyobrażała sobie, że też nie spał – że byli w tej ciszy razem, gęstej i sinej jak mleko, ale zbyt sobie obcy, by rozmawiać przez półsen jak kiedyś, więc milczeli w obawie przed tym, co mogliby powiedzieć albo czego nie zdołaliby przecisnąć przez gardła. Ciążyła jej myśl, że mógłby nie chcieć dłużej mówić jej o swoich maszynach i projektach – że zapytałaby go o nie, a on wzruszyłby cicho ramionami i stałby się jeszcze bardziej nieznajomy, jeszcze bardziej nie jej. Może duchy przeszkadzały mu tak samo, a ona go przed nimi nie przestrzegła; może myślał, że należą do niego i że jest z nimi zupełnie sam; powinna wstać i upewnić się, że jest spokojny – powiedzieć mu, że są zupełnie nieszkodliwe, a na szafce obok leżą cierpkie pigułki, które pozwolą mu o nich zapomnieć do świtu. Wyobrażała sobie, że podnosi się z kanapy i, ciągnąc za sobą długi welon pościeli, przechodzi przez salon, nagle dziwacznie przestrzenny, a może to jej własne kroki były tak małe, drobiące jak ptasie pazurki o lakierowane drewno, podczas gdy ogon sunął za nią ze szmerem; musiała stanąć na palcach, żeby dosięgnąć klamki, a kiedy drzwi ustępowały, w ich skrzypnięciu rozpoznawała rodzinny dom w Tärnaby, sypialnię mamy, koszmary budzące ją w środku nocy, które zanosiła jej do łóżka. Poczuła chłód wspinający się po łydkach; za drzwiami ciężko i ochryple oddychało ciemne cielsko, między drzewami rozchylił się sennie jasny przesmyk oka; las podnosił łeb, a jego źrenica odbijała światło jak pełny księżyc. Zapomniała mu powiedzieć.
Obudziła się do szorstkiej konwulsji kaszlu, tak silnej i uporczywej, że musiała się podnieść, łapiąc odruchem otrzeźwionej myśli półpełną szklankę wody – przeszła przez salon (swój salon, tak dusząco ciasny, długi na zaledwie parę nerwowych kroków), dosięgając drzwi i zawahała się, znowu, w końcu dociskając klamkę ostrożnie i wsuwając się cicho do środka.
– Gösta? – odezwała się cicho, rozpoznając pod pościelą kształt odwróconej, skulonej postaci. Przypominała sobie nagle, że chciała go przed czymś przestrzec, ale nie była dłużej pewna, przed czym; ostatecznie może nie miało to znaczenia, nigdy nie słuchał i nigdy niczego się nie bał, cokolwiek to było, musiałoby być dla niego śmiesznie. Zapewne potrafiłby rozłożyć to na części, jak każdy ze swoich mechanizmów, rozłożyć grozę na nieszkodliwe czynniki pierwsze, wyciągając wszystkie jej sprężyny na wierzch wprawną ręką. Usiadła na skraju łóżka, nachylając się nad jego bokiem, naznaczając swoją obecność lekkim ciężarem dłoni na jego ramieniu, by wreszcie dosięgnąć drżącymi palcami rozgorączkowanego czoła. – Przyniosę ci ciepłego mleka – szepnęła, zdając sobie sprawę, że woda w szklance zdążyła wychłodzić się na podłodze, byłaby zresztą mało skuteczna na uspokojenie zdartego gardła; pamiętała, że matka zawsze przynosiła jej kubek słodzonego miodem mleka, kiedy chorowała. – Jest ci zimno?
Oglądając jego nowe mieszkanie wynajęte w Ymirze, z trudem krzesała z siebie entuzjazm, oglądając zakurzone parapety i słuchając podniesionych głosów sąsiadów za ścianą, ale nie potrafiła złościć się na niego długo: będzie dobrze, musimy tylko posprzątać, mówiła w końcu ustępliwie, pomalujemy ściany, kiedy zrobi się ciepło, przyniosła mu kwiaty w wazonie wyszarpanym z pchlego targu i parę poduszek, sprawdziła zasuwy w drzwiach, martwiąc się, że nie będzie o nich pamiętał i miała nadzieję, że zmieni zdanie, chociaż nie miała odwagi powtórzyć więcej, że mógłby zostać u niej. Może nie chciał – to zrozumiałe – nie byli już dziećmi, zapewne tęsknił za życiem, swobodnym i ekscytującym, przykładającym się do jego ciepłych, uśmiechniętych ust chętną słodyczą jak kiedyś; jej mieszkanie było tymczasem zbyt ciasne i zapełnione zimną drętwością własnego. Zapewne potrzebował, przede wszystkim, przestrzeni na swoje myśli, miejsca, w którym mógłby je układać na swój chaotyczny sposób, nie martwiąc się, że ktoś przydepcze je nieuważnym krokiem albo spróbuje ułożyć w harmonijny system zeszytów i segregatorów. To zrozumiałe; ale czy nie mógł jej, do draugów, choć raz posłuchać?
Nie mogła zasnąć. Noc wlewająca się przez rozchylone zasłony do salonu była sina, a kanapa paskudnie niewygodna i powtarzała sobie znowu, że to zrozumiałe, że nie chciał zostać. Szklanka wody, na wpół już opróżniona, stała na podłodze, ale zapomniała zabrać nasenny środek z nocnej szafki, podnosiła więc spojrzenie na poprzecinany cieniem sufit, słuchając skowytu wiatru za oknem, przekręcając się w końcu na bok, by zakotwiczyć wzrok na zamkniętych drzwiach użyczonej mu z okazji choroby sypialni i wyczuloną ciszą uwagę na interwałach pomiędzy szarpnięciami suchego kaszlu. Wyobrażała sobie, że też nie spał – że byli w tej ciszy razem, gęstej i sinej jak mleko, ale zbyt sobie obcy, by rozmawiać przez półsen jak kiedyś, więc milczeli w obawie przed tym, co mogliby powiedzieć albo czego nie zdołaliby przecisnąć przez gardła. Ciążyła jej myśl, że mógłby nie chcieć dłużej mówić jej o swoich maszynach i projektach – że zapytałaby go o nie, a on wzruszyłby cicho ramionami i stałby się jeszcze bardziej nieznajomy, jeszcze bardziej nie jej. Może duchy przeszkadzały mu tak samo, a ona go przed nimi nie przestrzegła; może myślał, że należą do niego i że jest z nimi zupełnie sam; powinna wstać i upewnić się, że jest spokojny – powiedzieć mu, że są zupełnie nieszkodliwe, a na szafce obok leżą cierpkie pigułki, które pozwolą mu o nich zapomnieć do świtu. Wyobrażała sobie, że podnosi się z kanapy i, ciągnąc za sobą długi welon pościeli, przechodzi przez salon, nagle dziwacznie przestrzenny, a może to jej własne kroki były tak małe, drobiące jak ptasie pazurki o lakierowane drewno, podczas gdy ogon sunął za nią ze szmerem; musiała stanąć na palcach, żeby dosięgnąć klamki, a kiedy drzwi ustępowały, w ich skrzypnięciu rozpoznawała rodzinny dom w Tärnaby, sypialnię mamy, koszmary budzące ją w środku nocy, które zanosiła jej do łóżka. Poczuła chłód wspinający się po łydkach; za drzwiami ciężko i ochryple oddychało ciemne cielsko, między drzewami rozchylił się sennie jasny przesmyk oka; las podnosił łeb, a jego źrenica odbijała światło jak pełny księżyc. Zapomniała mu powiedzieć.
Obudziła się do szorstkiej konwulsji kaszlu, tak silnej i uporczywej, że musiała się podnieść, łapiąc odruchem otrzeźwionej myśli półpełną szklankę wody – przeszła przez salon (swój salon, tak dusząco ciasny, długi na zaledwie parę nerwowych kroków), dosięgając drzwi i zawahała się, znowu, w końcu dociskając klamkę ostrożnie i wsuwając się cicho do środka.
– Gösta? – odezwała się cicho, rozpoznając pod pościelą kształt odwróconej, skulonej postaci. Przypominała sobie nagle, że chciała go przed czymś przestrzec, ale nie była dłużej pewna, przed czym; ostatecznie może nie miało to znaczenia, nigdy nie słuchał i nigdy niczego się nie bał, cokolwiek to było, musiałoby być dla niego śmiesznie. Zapewne potrafiłby rozłożyć to na części, jak każdy ze swoich mechanizmów, rozłożyć grozę na nieszkodliwe czynniki pierwsze, wyciągając wszystkie jej sprężyny na wierzch wprawną ręką. Usiadła na skraju łóżka, nachylając się nad jego bokiem, naznaczając swoją obecność lekkim ciężarem dłoni na jego ramieniu, by wreszcie dosięgnąć drżącymi palcami rozgorączkowanego czoła. – Przyniosę ci ciepłego mleka – szepnęła, zdając sobie sprawę, że woda w szklance zdążyła wychłodzić się na podłodze, byłaby zresztą mało skuteczna na uspokojenie zdartego gardła; pamiętała, że matka zawsze przynosiła jej kubek słodzonego miodem mleka, kiedy chorowała. – Jest ci zimno?
Gösta Almstedt
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Wto 4 Kwi - 21:34
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Gardło miał odarte ze słów, zupełnie jakby ktoś wydrapał je ze spąsowiałej tkanki, pozostawiając rozjątrzoną czerwień w miejscu, gdzie wcześniej znajdowały się fragmenty miękkich zgłosek, sylab i fonemów – przełykał ślinę, ta za każdym razem piekła go jednak w podniebienie, wymuszając targnięcie suchego kaszlu, od którego łzawiły mu oczy i rumieniała twarz. Podciągał nogi wyżej pod uciśniętą pierś i przez chwilę czuł się, jakby znów znajdował się w Tärnaby, uwięziony między ścianami domostwa, które pachniało chłodem i winem; pod przymkniętymi powiekami widział samego siebie jako dwunastoletniego chłopca, z twarzą zbyt jasną jak na wyściełającą pokój żałobę – po śmierci ojca dom stał się pusty i zmurszały, a on nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że drzwi mrużyły futryny powiek, komody wzdychały szmerem uchylających się szuflad, a dywany marszczyły swe zakurzone grzbiety, jakby nieustannie śledziły go wzrokiem, wiedziały, że był intruzem w rzeczywistości, która już do niego nie należała. Pamiętał, że trzymał pod poduszką krążek niewielkiego, czujnego zwierciadła – jedyną żywą i widzącą istotę, potrafiącą świadomie spojrzeć mu w oczy, lecz teraz lewą źrenicę miał bezdenną i nieruchomą, a prawą utkwioną w wąskim przesmyku nieba, która nie odbijała nawet bladego połysku gwiazd. Nie myślał o domu, odkąd przekroczył jego próg po raz ostatni, teraz wspomnienia ciążyły mu jednak na piersi, uginając przełęcz mostka i zaciskając żebra, zupełnie jakby jego trzewia miały zamknąć się w pięść, wieńczącą między palcami haust finalnego oddechu – w tej samej chwili powietrze stało się gęste i wełniane, a on poczuł napięcie głęboko w dole krtani, pełzające ku żuchwie falą suchych torsji; zastanawiał się, czy Gerda go słyszała i wstydził się, że przyniósł do jej domu fragment więziennej rzeczywistości, który na stałe utknął mu w gardle – powinien wstać, przejść się po pokoju, przełknąć łyk rześkiego powietrza, tak jak robił to niemal codziennie, odkąd progu nie zagradzały mu metalowe żebra więziennej celi, wciąż drżał tymczasem w gorączce i nie potrafił zmusić się do wyciągnięcia kończyn spod naciągniętej na ramiona kołdry, zupełnie jakby, przejęty odległym, dziecięcym strachem, obawiał się ciemności, która żyła pod łóżkiem.
Głos przyjaciółki był cichy i miękki, a on przez chwilę sądził, że pod skronie podsuwała mu go jedynie zmęczona wyobraźnia – wiele razy widział ją w Nordkinn, niewyraźną przez opary gorączki, choć z oczami wciąż lśniącymi tym samym, ciepłym odcieniem brązu; kazał jej wracać do domu, lecz ona – jej duch – wciąż zaciskała swoje drobne, kobiece dłonie na kratach celi, prześlizgiwała się między prętami i całowała go w czoło, pozostawiając na skórze ciepły, fantomowy odcisk troski, którego następnego dnia dotykał palcami, choć wiedział, że leżał w infirmerii sam, obudzony nad ranem przez starszą pielęgniarkę, jej szorstkie, zgrabiałe opuszki i rzężącą przyganę głosu, gdy nie przełykał zawartości podsuniętej pod usta fiolki. Próbował przypomnieć sobie, że nie był już w więzieniu – materac, na którym leżał, był giętki i wypełniony puchem, pokój nasycała woń suszonych kwiatów, a znajomy głos nie docierał jedynie z głębi febrycznego umysłu. Odwrócił się powoli, zakrywając usta ugiętym przedramieniem, gdy palba kaszlu znów naderwała mu gardło, a w kącikach oczu zebrała się wilgoć obolałego zmęczenia – Gerda przysiadła na brzegu łóżka, a on prawie pomylił ją z dziewczynką, która lata temu, kiedy ukrywał pod opatrunkiem swą rozerwaną źrenicę, prosiła, żeby na nią spojrzał, zanim zdał sobie sprawę, że były tą samą osobą, przyjaciółką trwającą u jego boku, choć nieustannie odwracał przed jej wzrokiem ciemną stronę własnego serca, podobnie jak księżyc odwraca od ludzi cień swojego drugiego oblicza.
– Obudziłem cię? – głos miał szorstki i zachrypnięty, a kiedy mówił, czuł się, jakby na strunach jego krtani zaplatały cię ciasne gruzły, uwierające w miękką tkankę gardła. – Przepraszam – w więzieniu noce nigdy nie były ciche, bo wokół zawsze unosił się szmer cudzego oddechu, duszony pod materacem płacz i odległy jęk bólu, przygnębienia lub samotności; w kątach celi zalegał pył i kurz, a on każdej nocy budził się wraz z gwałtownym targnięciem kaszlu, aż gniew i bezsenność nie poniosły kogoś do afektowanej przemocy. Przymknął oczy, bo wspomnienia nagle zaczęły przesiąkać mu przez spojówki i wychylać się zza ciemnej kurtyny powiek – czoło miał rozpalone gorączką, lecz dygotał na całym ciele, próbując zacisnąć palce na brzegu kołdry, by powstrzymać dłonie od drżenia; skinął głową na jej propozycję, a jego usta rozchyliły się kształtem cichnącego na wargach dziękuję, zaraz podniósł jednak głowę z nasiąkniętej potem poduszki, powoli wznosząc się do pozycji siedzącej, z barkiem wspartym o drewniane wezgłowie. – Nie, po prostu... ciężko mi się oddycha – zęby szczękały mu cicho, a ostatnią głoskę porwał kolejny atak suchego kaszlu – zgiął się wpół, oddychając ciężko i przez chwilę przyglądając się, jak wilgoć, która zebrała mu się w kącikach oczu, wsiąka pojedynczą kroplą w jasne prześcieradło. Poczuł, jak dłoń przyjaciółki znów sięga do jego ramienia, a potem materac odgiął się lekko, gdy wstała z brzegu łóżka, kierując się w stronę kuchni – w tej samej chwili uczucie, które ściągnęło włókna jego serca w ciasny splot, sięgnęło skroni nagłym przestrachem, obcym i nerwowym, jakby dzikie stworzenie wpadło przypadkiem pomiędzy jego żebra i teraz w popłochu próbowało odnaleźć wyjście z uciśniętej piersi. Poczuł się tak samo jak w dniu, w którym odchodził – z nadgarstkami ściągniętymi na lędźwiach i wzrokiem szukającym drogi ucieczki w cudzych źrenicach, choć żadne nie chciały skierować się bezpośrednio w jego stronę; świat usuwał mu się spod stóp, wyciągnięty gwałtownym szarpnięciem na podobieństwo zakurzonego dywanu, a on wciąż krztusił się pyłem, jaki opadł po jego zniknięciu. – Gerda – zaczął słabo, wzdrygając się na dźwięk własnego głosu, jakby nie poznawał czuwających w nim emocji; uniósł powoli głowę, zatrzymując spojrzenie na jej pobladłej twarzy. – Czy ja jestem złym człowiekiem?
Głos przyjaciółki był cichy i miękki, a on przez chwilę sądził, że pod skronie podsuwała mu go jedynie zmęczona wyobraźnia – wiele razy widział ją w Nordkinn, niewyraźną przez opary gorączki, choć z oczami wciąż lśniącymi tym samym, ciepłym odcieniem brązu; kazał jej wracać do domu, lecz ona – jej duch – wciąż zaciskała swoje drobne, kobiece dłonie na kratach celi, prześlizgiwała się między prętami i całowała go w czoło, pozostawiając na skórze ciepły, fantomowy odcisk troski, którego następnego dnia dotykał palcami, choć wiedział, że leżał w infirmerii sam, obudzony nad ranem przez starszą pielęgniarkę, jej szorstkie, zgrabiałe opuszki i rzężącą przyganę głosu, gdy nie przełykał zawartości podsuniętej pod usta fiolki. Próbował przypomnieć sobie, że nie był już w więzieniu – materac, na którym leżał, był giętki i wypełniony puchem, pokój nasycała woń suszonych kwiatów, a znajomy głos nie docierał jedynie z głębi febrycznego umysłu. Odwrócił się powoli, zakrywając usta ugiętym przedramieniem, gdy palba kaszlu znów naderwała mu gardło, a w kącikach oczu zebrała się wilgoć obolałego zmęczenia – Gerda przysiadła na brzegu łóżka, a on prawie pomylił ją z dziewczynką, która lata temu, kiedy ukrywał pod opatrunkiem swą rozerwaną źrenicę, prosiła, żeby na nią spojrzał, zanim zdał sobie sprawę, że były tą samą osobą, przyjaciółką trwającą u jego boku, choć nieustannie odwracał przed jej wzrokiem ciemną stronę własnego serca, podobnie jak księżyc odwraca od ludzi cień swojego drugiego oblicza.
– Obudziłem cię? – głos miał szorstki i zachrypnięty, a kiedy mówił, czuł się, jakby na strunach jego krtani zaplatały cię ciasne gruzły, uwierające w miękką tkankę gardła. – Przepraszam – w więzieniu noce nigdy nie były ciche, bo wokół zawsze unosił się szmer cudzego oddechu, duszony pod materacem płacz i odległy jęk bólu, przygnębienia lub samotności; w kątach celi zalegał pył i kurz, a on każdej nocy budził się wraz z gwałtownym targnięciem kaszlu, aż gniew i bezsenność nie poniosły kogoś do afektowanej przemocy. Przymknął oczy, bo wspomnienia nagle zaczęły przesiąkać mu przez spojówki i wychylać się zza ciemnej kurtyny powiek – czoło miał rozpalone gorączką, lecz dygotał na całym ciele, próbując zacisnąć palce na brzegu kołdry, by powstrzymać dłonie od drżenia; skinął głową na jej propozycję, a jego usta rozchyliły się kształtem cichnącego na wargach dziękuję, zaraz podniósł jednak głowę z nasiąkniętej potem poduszki, powoli wznosząc się do pozycji siedzącej, z barkiem wspartym o drewniane wezgłowie. – Nie, po prostu... ciężko mi się oddycha – zęby szczękały mu cicho, a ostatnią głoskę porwał kolejny atak suchego kaszlu – zgiął się wpół, oddychając ciężko i przez chwilę przyglądając się, jak wilgoć, która zebrała mu się w kącikach oczu, wsiąka pojedynczą kroplą w jasne prześcieradło. Poczuł, jak dłoń przyjaciółki znów sięga do jego ramienia, a potem materac odgiął się lekko, gdy wstała z brzegu łóżka, kierując się w stronę kuchni – w tej samej chwili uczucie, które ściągnęło włókna jego serca w ciasny splot, sięgnęło skroni nagłym przestrachem, obcym i nerwowym, jakby dzikie stworzenie wpadło przypadkiem pomiędzy jego żebra i teraz w popłochu próbowało odnaleźć wyjście z uciśniętej piersi. Poczuł się tak samo jak w dniu, w którym odchodził – z nadgarstkami ściągniętymi na lędźwiach i wzrokiem szukającym drogi ucieczki w cudzych źrenicach, choć żadne nie chciały skierować się bezpośrednio w jego stronę; świat usuwał mu się spod stóp, wyciągnięty gwałtownym szarpnięciem na podobieństwo zakurzonego dywanu, a on wciąż krztusił się pyłem, jaki opadł po jego zniknięciu. – Gerda – zaczął słabo, wzdrygając się na dźwięk własnego głosu, jakby nie poznawał czuwających w nim emocji; uniósł powoli głowę, zatrzymując spojrzenie na jej pobladłej twarzy. – Czy ja jestem złym człowiekiem?
Gerda Molander
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Sro 19 Kwi - 0:53
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Ciepła barwa jego głosu wydawała się nagle szorstka jak nastroszona drzazgami deska, a ona wbrew sobie poczuła narosłą na sercu niepewność i nagłe zwątpienie w słuszność skróconego dystansu; karciła się w myślach poczuciem winy, za ten przejaw niewiernej nieufności – przecież nie wierzyła nigdy, że jego ciepłe, wzmocnione ciągłym obcowaniem z materią dłonie mogły być zdolne do złości, przecież znała go właściwie od zawsze, obserwowała go uważnie od pierwszych lat akademii, oczarowana butną odwagą i wiecznie uciekającym ku czemuś spojrzeniem, przecież znała go dobrze, znała go za dobrze, w szczegółach, których świadomości się przed sobą wstydziła; przecież wciąż pozostawał tym samym człowiekiem, nawet jeśli jego powierzchowność zmieniła się znacznie, wyostrzając się dojrzałością i dyskretną, odciśniętą w nim przymusem, spoważniałością, tymczasem zdradzała go chłodnym dreszczem przesuwającym się po wypustkach nachylonego ku niemu kręgosłupa wobec tego szorstkiego tonu, zdradzała go ochotą cofnięcia dłoni i podniesienia się z materacu, w którego wgięciach odciskała się jego ciężkość; tak łatwo byłoby się w nią zapaść. I jednocześnie, w sprzeczności ze spazmem bojaźliwego, przywykłego do nadmiernej ostrożności rozumu, chciała przysunąć się też bliżej, żeby go znaleźć, przemówić sobie do rozsądku, przekonać się, że nie zmienił się wcale i wciąż przyjmowałby jej bliskość z tym samym niefrasobliwym przyzwoleniem, rzadko noszącym znamię uważności, jakby była pyłkiem niewiele zmieniającym w jego fragmencie przestrzeni, nieumyślnie przyciąganym grawitacją, której wydawał się nieświadomy; i chciała powiedzieć mu, że przez cały ten czas miała nadzieję, że przyjdzie ją obudzić, że przyniesie ze sobą poduszkę – rozumiałaby, z ulgą, że nie zamierzał wracać – i będą rozmawiać do rana, myślała o tym przed snem każdej nocy, którą u niej spędził i miała nadzieję dzisiaj, jak gdyby wciąż byli dziećmi zbyt podekscytowanymi, by zasnąć.
Uśmiechnęła się delikatnie do tych przeprosin, z zatroskaniem śledząc mocny rys jego bladej twarzy, widmo gorączki lśniące na skórze; nie chciała, żeby wracał do siebie. Po raz pierwszy widziała go tak kruchego – po raz pierwszy czuła, że mogła uczynić mu różnicę swoją obecnością i nie chciała, żeby wracał do siebie, żeby wciąż, mimo wszystko, wybierał swoją niezależną wolność; żeby, nawet teraz, zupełnie jej nie potrzebował. Tyle razy mówiła sobie, że będzie odważniejsza, by później chwytać się jego ręki w tchórzliwym poszukiwaniu oparcia; całe życie próbowała być odważniejsza i stać pewnie samodzielnie, z uniesioną brodą i podobnie odważnym wejrzeniem, a on – nawet teraz – mógłby nie zauważyć jej tak łatwo. Wstać i wyjść, z gorączką, bez żalu.
– Nie spałam – zaprotestowała wciąż właściwie prawie szeptem; wydawało się niewłaściwym podnosić głos, jakby mogli obudzić kogoś śpiącego obok. – Nie mogłam zasnąć. Zapomniałam wziąć z szafki leki, są tutaj, ale nie chciałam cię budzić. Czasem trudno mi uspokoić myśli przed snem. Robią się głośne, jak te maszynowe praczki na monety i kwiatowy proszek, pamiętasz? Nie pachniał jak kwiaty w ogóle – nie pamiętała, jak nazywało się to miejsce, do którego ją wtedy zabrał; pamiętała tylko, że wszędzie wokół, pod ścianami, jedno na drugim, spoglądały na nią okrągłe okna w puste bębny maszyn, których działanie próbował jej chyba wyjaśnić, ale rozumiała z tego niewiele. Pamiętała, że wziął ze sobą koc, na którym leżeli któregoś dnia w letnim słońcu – ich dwoje i Josef – że otworzył okno i wrzucił go do żołądka, a potem użył monet, by obudzić maszynę. Kołtun koca zaczął wirować, rytmiczne buczenie sprawiało wrażenie, jakby coś miało zaraz pęknąć lub wybuchnąć, a oni siedzieli na ławce i patrzyli w ten wzorzysty wir; prawie każdej nocy wyczuwała podobne buczenie w skroniach i pod mostkiem, podobne zapętlone przewroty.
Gösta zgiął się, szarpnięty konwulsją kaszlu, po którym oddech chrobotał mu jeszcze na chrząstkach tchawicy, jakby coś zatrzymało mu się u jej nasady, pozostawiając wąski przesmyk dla powietrza; drgnęła zaniepokojona, obejmując chłodnymi palcami jego ramię i nachylając się jeszcze w zatroskanym przejęciu. Drobna cętka wilgoci zakwitła na białym prześcieradle, pod dłonią wyczuwała drżenie jego ciała, spazm choroby przetaczający się przez kości uporczywym rykoszetem. Cisza stała się cięższa, przełykając wspomniane przez nią lata nieprzebłaganie; wydawało jej się, że musiała sobie to wszystko wyobrazić: tamten czas lub dzisiaj. Po raz pierwszy przeraziła ją myśl, że coś mogło mu się przydarzyć – że coś mogło go przerosnąć, jego promienny uśmiech, rewolucyjną śmiałość i zdeterminowaną wytrwałość; może już przerosło, gdzieś w tych czterech latach, może niejeden raz. Na ramieniu zbierała mu się gęsia skórka, miała ochotę wygładzić ją dłonią, powiedzieć mu, że wszystko jest w porządku, zamiast tego cofnęła jednak rękę.
– Powinieneś pójść do lekarza, Gösta. Może do Alberta, na wszelki wypadek, powinni cię przebadać. Dusi cię w płucach? W gardle? Jak długo to już trwa, ten kaszel? – ton podniósł jej się wyżej w przejęciu, kiedy przyglądała się niespokojnie jego fizjonomii, skulonym ramionom, zmęczeniu zarysowanemu w barkach. Widziała go już chorego, ale nie w podobnym stanie. Obawiała się, że trawiło go coś więcej niż tylko gorączka; obawiała się, że Nordkinn przegryzło się przez niego i próbowało przegryźć się teraz znowu, głębiej, przez pamięć. Odstawiła szklankę na szafkę, podnosząc się materaca ostrożnie, chcąc wyjść do kuchni po ciepłe mleko z miodem, choć to wydawało się nagle pomysłem naiwnym. Powinna zabrać go do szpitala, powinni sprawdzić mu płuca, powinni z nim porozmawiać. Ktoś powinien z nim porozmawiać; ktoś, kto nie bał się wiedzieć, co widział i co przełknął w dół płuc.
Zatrzymała się na dźwięk swojego imienia, odwracając się ku niemu przed progiem. Serce drżało jej pod mostkiem niezrozumiałym przestrachem, nerwowym zaniepokojeniem, jakby coś było nie w porządku – wszystko było nie w porządku, nigdy nie widziała go tak zapadłego, nigdy tak zdręczonego, świat przystawał na głowie, wirował jak w maszynie i buczał. Czy to słyszał w kościach? Puszczające sprężyny, szczęk przeskakującego, rozregulowanego mechanizmu?
– Nie – nie potrzebowała chwili, by się zastanowić, choć treść pytania zatrzymała ją w ciszy poruszonego zaskoczenia. – Nie wierzę, że mógłbyś być zły. Jesteś człowiekiem, któremu przydarzyło się coś bardzo złego – odpowiedziała w końcu, w ostatniej głosce wyczuwając bolesność stroskanego żalu. Musiała przerwać, uładzić drżenie w oddechu, musiała nabrać odwagi. – Czujesz się złym człowiekiem?
Uśmiechnęła się delikatnie do tych przeprosin, z zatroskaniem śledząc mocny rys jego bladej twarzy, widmo gorączki lśniące na skórze; nie chciała, żeby wracał do siebie. Po raz pierwszy widziała go tak kruchego – po raz pierwszy czuła, że mogła uczynić mu różnicę swoją obecnością i nie chciała, żeby wracał do siebie, żeby wciąż, mimo wszystko, wybierał swoją niezależną wolność; żeby, nawet teraz, zupełnie jej nie potrzebował. Tyle razy mówiła sobie, że będzie odważniejsza, by później chwytać się jego ręki w tchórzliwym poszukiwaniu oparcia; całe życie próbowała być odważniejsza i stać pewnie samodzielnie, z uniesioną brodą i podobnie odważnym wejrzeniem, a on – nawet teraz – mógłby nie zauważyć jej tak łatwo. Wstać i wyjść, z gorączką, bez żalu.
– Nie spałam – zaprotestowała wciąż właściwie prawie szeptem; wydawało się niewłaściwym podnosić głos, jakby mogli obudzić kogoś śpiącego obok. – Nie mogłam zasnąć. Zapomniałam wziąć z szafki leki, są tutaj, ale nie chciałam cię budzić. Czasem trudno mi uspokoić myśli przed snem. Robią się głośne, jak te maszynowe praczki na monety i kwiatowy proszek, pamiętasz? Nie pachniał jak kwiaty w ogóle – nie pamiętała, jak nazywało się to miejsce, do którego ją wtedy zabrał; pamiętała tylko, że wszędzie wokół, pod ścianami, jedno na drugim, spoglądały na nią okrągłe okna w puste bębny maszyn, których działanie próbował jej chyba wyjaśnić, ale rozumiała z tego niewiele. Pamiętała, że wziął ze sobą koc, na którym leżeli któregoś dnia w letnim słońcu – ich dwoje i Josef – że otworzył okno i wrzucił go do żołądka, a potem użył monet, by obudzić maszynę. Kołtun koca zaczął wirować, rytmiczne buczenie sprawiało wrażenie, jakby coś miało zaraz pęknąć lub wybuchnąć, a oni siedzieli na ławce i patrzyli w ten wzorzysty wir; prawie każdej nocy wyczuwała podobne buczenie w skroniach i pod mostkiem, podobne zapętlone przewroty.
Gösta zgiął się, szarpnięty konwulsją kaszlu, po którym oddech chrobotał mu jeszcze na chrząstkach tchawicy, jakby coś zatrzymało mu się u jej nasady, pozostawiając wąski przesmyk dla powietrza; drgnęła zaniepokojona, obejmując chłodnymi palcami jego ramię i nachylając się jeszcze w zatroskanym przejęciu. Drobna cętka wilgoci zakwitła na białym prześcieradle, pod dłonią wyczuwała drżenie jego ciała, spazm choroby przetaczający się przez kości uporczywym rykoszetem. Cisza stała się cięższa, przełykając wspomniane przez nią lata nieprzebłaganie; wydawało jej się, że musiała sobie to wszystko wyobrazić: tamten czas lub dzisiaj. Po raz pierwszy przeraziła ją myśl, że coś mogło mu się przydarzyć – że coś mogło go przerosnąć, jego promienny uśmiech, rewolucyjną śmiałość i zdeterminowaną wytrwałość; może już przerosło, gdzieś w tych czterech latach, może niejeden raz. Na ramieniu zbierała mu się gęsia skórka, miała ochotę wygładzić ją dłonią, powiedzieć mu, że wszystko jest w porządku, zamiast tego cofnęła jednak rękę.
– Powinieneś pójść do lekarza, Gösta. Może do Alberta, na wszelki wypadek, powinni cię przebadać. Dusi cię w płucach? W gardle? Jak długo to już trwa, ten kaszel? – ton podniósł jej się wyżej w przejęciu, kiedy przyglądała się niespokojnie jego fizjonomii, skulonym ramionom, zmęczeniu zarysowanemu w barkach. Widziała go już chorego, ale nie w podobnym stanie. Obawiała się, że trawiło go coś więcej niż tylko gorączka; obawiała się, że Nordkinn przegryzło się przez niego i próbowało przegryźć się teraz znowu, głębiej, przez pamięć. Odstawiła szklankę na szafkę, podnosząc się materaca ostrożnie, chcąc wyjść do kuchni po ciepłe mleko z miodem, choć to wydawało się nagle pomysłem naiwnym. Powinna zabrać go do szpitala, powinni sprawdzić mu płuca, powinni z nim porozmawiać. Ktoś powinien z nim porozmawiać; ktoś, kto nie bał się wiedzieć, co widział i co przełknął w dół płuc.
Zatrzymała się na dźwięk swojego imienia, odwracając się ku niemu przed progiem. Serce drżało jej pod mostkiem niezrozumiałym przestrachem, nerwowym zaniepokojeniem, jakby coś było nie w porządku – wszystko było nie w porządku, nigdy nie widziała go tak zapadłego, nigdy tak zdręczonego, świat przystawał na głowie, wirował jak w maszynie i buczał. Czy to słyszał w kościach? Puszczające sprężyny, szczęk przeskakującego, rozregulowanego mechanizmu?
– Nie – nie potrzebowała chwili, by się zastanowić, choć treść pytania zatrzymała ją w ciszy poruszonego zaskoczenia. – Nie wierzę, że mógłbyś być zły. Jesteś człowiekiem, któremu przydarzyło się coś bardzo złego – odpowiedziała w końcu, w ostatniej głosce wyczuwając bolesność stroskanego żalu. Musiała przerwać, uładzić drżenie w oddechu, musiała nabrać odwagi. – Czujesz się złym człowiekiem?
Gösta Almstedt
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Czw 4 Maj - 23:10
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie poznał własnego strachu – przeganiał go z serca śpiesznym ruchem dłoni, jakby płoszył niesforne zwierzę, ukryte przed nim w zaułku lewej komory, uciskał palcami skronie, wmuszając go z powrotem w karcer czaszki, przełykał dudnienie tętna w głąb trzewi, by pozostawiało siną purpurę na ścianach narządów, lecz nie pulsowało w nadgarstkach, tam, gdzie błękitne żyły wynurzały się przez mieliznę skóry. Lęk przypominał głębinową rybę, zanurzoną w abysalu ciała – wabił świadomość światłem, lecz wciąż pozostawał jedynie cienistą sylwetką, niewidoczną, dopóki nie znalazło się w ciasnym ucisku jej szczęk. Utrzymywał, że nie bał się niczego; nawet ciemności?, pytała Elisa, a on uśmiechał się pobłażliwie, sięgając dłonią pod łóżko, jakby chciał udowodnić jej, że ręce nie drżały mu na myśl o potworze, który się pod nim ukrywał – wyplenił z siebie to uczucie tak skutecznie, że kiedy ponownie wyłaniało się na powierzchnię, już go nie rozpoznawał, choć ciało sztywniało mu bolesnym soporem; wyobrażał sobie, że wszystko byłoby lepsze od nocnego skurczu w okolicy serca, od którego zwijał się na materacu. Strach rozwijał się szybciej w osłabionym ciele, a on w więzieniu stał się chudy i zmęczony – czasem, kiedy leżał twarzą do ściany, gryząc poszewkę poduszki, przypominał ranne zwierzę, które dosięgnął śrut, więc wycofało się do swojego legowiska, by tam samotnie umrzeć. Nigdy jednak nie umarł – nie, kiedy zachorował na rumienicę, a jego ciało rozpaliło się silną gorączką, od której czerwieniła się skóra i topniały zmysły, nie, kiedy jeden z więźniów podstawił mu pod grdykę wyżłobione ostrze i kazał wycofać się w kąt łazienki, nie, kiedy strażnik pobił go tak mocno, że wszystkie żebra po lewej stronie ciała zapadły się pod skosem w ciasną jamę piersi, a nos wciąż nosił wyraźny garb w miejscu, gdzie kość pękła pod twardą zelówką buta. Serce biło mu w piersi tak głośno, że echo niosło się aż po sklepienie czaszki, a on starał się wciąż podtrzymywać wargi w przepraszającym, zaspanym uśmiechu, jakby bał się, że Gerda mogłaby usłyszeć jego niepokój, dostrzec go w przeszklonym spojrzeniu i sposobie, w jaki drżały mu ramiona, kiedy pochylał się nad łóżkiem, targnięty gwałtownym atakiem kaszlu – zawsze patrzyła na niego tak, jakby wierzyła w jego odwagę, a on pragnął, by jej drobne, ptasie serce nigdy nie rwało się tym samym riffem.
– Pralki – odparł szeptem, by nie podrażnić zdartej tkanki gardła, mimo to przez jego uśmiech przebrzmiało ciche sapnięcie, kaszel wygłuszony w dole napiętej krtani; zawsze lubił prowadzić ją za rękę przez gwarne ulice miast, w których magia ukrywała się głęboko między szczelinami chodnika, a latem parowała z ulic jak dym – pamiętał, że Gerda odruchowo zacisnęła palce na jego dłoni, gdy pralka warknęła gniewnie, przerzucając koc w wodzie i pianie, aż przezroczysty otwór wypełnił się wirującym odcieniem błękitu, a potem przez cały wieczór spoglądała w jasną, młodzieńczą twarz Josefa, zauważyłeś, że masz wokół tęczówek zieloną obwódkę?, zapytała szeptem, a on przyglądał się im z przeciwnej strony pokoju i myślał, że kochał ich obojgu – zakochiwać się nigdy nie oznaczało jednak być zdolnym do miłości. – Zawsze wyobrażałem sobie was razem. – uśmiechnął się słabo, lecz wzdłuż mostka znów uniosło się gwałtownie szarpnięcie, a on zgiął się w pół, kaszląc z czołem przyległym do miękkiej pościeli, dłońmi obejmując szarpnięte skurczem nadbrzusze – coś zalegało mu głęboko na dnie duszy, podchodziło do gardła i blokowało powietrze; nie mógł zmusić się, by przełknąć je z powrotem, bo czuł się, jakby próbował przełknąć własną grdykę – choć był już wolny, jakaś część jego świadomości zawsze miała tkwić w więzieniu, uciskając boleśnie na zamknięte kraty żeber. Poruszył głową na boki, wciąż wpatrując się w prześcieradło, sięgając dłonią do miejsca, gdzie w dole szyi, pomiędzy obojczykami, zapadała się miękka skóra, jakby próbował przepchnąć duszności niżej, wyłowić palcami głos spomiędzy nabrzmiałej tkanki. – Od roku – sapnął na wydechu, próbując wypełnić płuca głębszym haustem powietrza. – Może t-tro... trochę… – chrzęst rwanego oddechu przedarł się przez uciśniętą pierś, a on znów zadrżał wyraźnie, zgarbiony na materacu, który uginał się lekko pod ciężarem jego dłoni. – Może trochę później. To od pyłu i kurzu... zazwyczaj nie jest tak źle. – powoli odchylił się do tyłu, opierając przepocone plecy o ścianę i oddychając ciężko, jakby właśnie biegł, a nie jedynie zbudził się z uciążliwej bezsenności. – Nie potrzebuję lekarza – odparł, choć nie był pewien, czy to prawda – być może obawiał się jedynie usłyszeć, co mu dolegało; bał się choroby, która wyniszczyłaby nie tylko jego ciało, ale również jego umysł, teraz, po raz pierwszy od dawna, czuł jednak, że nie miał siły zebrać myśli pod skronią – bolały go mięśnie i trawiła gorączka, a świadomość pełna była gruzłów, ciasnych i obrzmiałych jak brodawki.
Pokój wciąż wyściełała atramentowa barwa nocy, choć meble zdążyły już wyłonić się spomiędzy mroku niewyraźnym konturem, a blada twarz Gerdy nabrać prawdziwych rysów, takich, których nigdy nie potrafił odtworzyć w wyobraźni, nawet jeśli przywidzenia gorejącej na czole febry ukazywały mu jej oblicze. Kobieta zatrzymała się w drzwiach, odwracając się ku niemu przed progiem, a on czuł, jak mechanizm jego ciała zatrzymuje się i szczęka, kości zgrzytają o siebie nieprzyjemnie, metalowa śrubka rozkręca się na linii mostka, coś załamuje się i podupada; nie mógł odnaleźć miejsca, w którym pękł pierwszy zawias, więc w ślad za nim zaczynały pękać kolejne elementy.
– Czuję się innym człowiekiem – ton miał ochrypły i przygnębiony, sprawiał wrażenie, jakby z trudem artykułował go poza cieśninę gardła. – Starałem się zachowywać, jakby nic się nie zmieniło. – zaśmiał się krótko i panicznie, z trudem tłumiąc kolejny, silny atak kaszlu. – Straciłem cztery lata swojego życia. Jak mam o tym nie myśleć? – głos podłamał mu się wyraźnie i przez chwilę znów przypominał dziecko – chłopca płaczącego na skraju łóżka, z nogami kołyszącymi się nad podłogą i opaską w miejscu uszkodzonego oka; w końcu uniósł wzrok na twarz Gerdy, przeszkloną gorączką spojówkę, w której wciąż tliło się okrucieństwo więziennej rzeczywistości – Elisa zginęła z jego winy; być może zasługiwał na większą karę.
– Pralki – odparł szeptem, by nie podrażnić zdartej tkanki gardła, mimo to przez jego uśmiech przebrzmiało ciche sapnięcie, kaszel wygłuszony w dole napiętej krtani; zawsze lubił prowadzić ją za rękę przez gwarne ulice miast, w których magia ukrywała się głęboko między szczelinami chodnika, a latem parowała z ulic jak dym – pamiętał, że Gerda odruchowo zacisnęła palce na jego dłoni, gdy pralka warknęła gniewnie, przerzucając koc w wodzie i pianie, aż przezroczysty otwór wypełnił się wirującym odcieniem błękitu, a potem przez cały wieczór spoglądała w jasną, młodzieńczą twarz Josefa, zauważyłeś, że masz wokół tęczówek zieloną obwódkę?, zapytała szeptem, a on przyglądał się im z przeciwnej strony pokoju i myślał, że kochał ich obojgu – zakochiwać się nigdy nie oznaczało jednak być zdolnym do miłości. – Zawsze wyobrażałem sobie was razem. – uśmiechnął się słabo, lecz wzdłuż mostka znów uniosło się gwałtownie szarpnięcie, a on zgiął się w pół, kaszląc z czołem przyległym do miękkiej pościeli, dłońmi obejmując szarpnięte skurczem nadbrzusze – coś zalegało mu głęboko na dnie duszy, podchodziło do gardła i blokowało powietrze; nie mógł zmusić się, by przełknąć je z powrotem, bo czuł się, jakby próbował przełknąć własną grdykę – choć był już wolny, jakaś część jego świadomości zawsze miała tkwić w więzieniu, uciskając boleśnie na zamknięte kraty żeber. Poruszył głową na boki, wciąż wpatrując się w prześcieradło, sięgając dłonią do miejsca, gdzie w dole szyi, pomiędzy obojczykami, zapadała się miękka skóra, jakby próbował przepchnąć duszności niżej, wyłowić palcami głos spomiędzy nabrzmiałej tkanki. – Od roku – sapnął na wydechu, próbując wypełnić płuca głębszym haustem powietrza. – Może t-tro... trochę… – chrzęst rwanego oddechu przedarł się przez uciśniętą pierś, a on znów zadrżał wyraźnie, zgarbiony na materacu, który uginał się lekko pod ciężarem jego dłoni. – Może trochę później. To od pyłu i kurzu... zazwyczaj nie jest tak źle. – powoli odchylił się do tyłu, opierając przepocone plecy o ścianę i oddychając ciężko, jakby właśnie biegł, a nie jedynie zbudził się z uciążliwej bezsenności. – Nie potrzebuję lekarza – odparł, choć nie był pewien, czy to prawda – być może obawiał się jedynie usłyszeć, co mu dolegało; bał się choroby, która wyniszczyłaby nie tylko jego ciało, ale również jego umysł, teraz, po raz pierwszy od dawna, czuł jednak, że nie miał siły zebrać myśli pod skronią – bolały go mięśnie i trawiła gorączka, a świadomość pełna była gruzłów, ciasnych i obrzmiałych jak brodawki.
Pokój wciąż wyściełała atramentowa barwa nocy, choć meble zdążyły już wyłonić się spomiędzy mroku niewyraźnym konturem, a blada twarz Gerdy nabrać prawdziwych rysów, takich, których nigdy nie potrafił odtworzyć w wyobraźni, nawet jeśli przywidzenia gorejącej na czole febry ukazywały mu jej oblicze. Kobieta zatrzymała się w drzwiach, odwracając się ku niemu przed progiem, a on czuł, jak mechanizm jego ciała zatrzymuje się i szczęka, kości zgrzytają o siebie nieprzyjemnie, metalowa śrubka rozkręca się na linii mostka, coś załamuje się i podupada; nie mógł odnaleźć miejsca, w którym pękł pierwszy zawias, więc w ślad za nim zaczynały pękać kolejne elementy.
– Czuję się innym człowiekiem – ton miał ochrypły i przygnębiony, sprawiał wrażenie, jakby z trudem artykułował go poza cieśninę gardła. – Starałem się zachowywać, jakby nic się nie zmieniło. – zaśmiał się krótko i panicznie, z trudem tłumiąc kolejny, silny atak kaszlu. – Straciłem cztery lata swojego życia. Jak mam o tym nie myśleć? – głos podłamał mu się wyraźnie i przez chwilę znów przypominał dziecko – chłopca płaczącego na skraju łóżka, z nogami kołyszącymi się nad podłogą i opaską w miejscu uszkodzonego oka; w końcu uniósł wzrok na twarz Gerdy, przeszkloną gorączką spojówkę, w której wciąż tliło się okrucieństwo więziennej rzeczywistości – Elisa zginęła z jego winy; być może zasługiwał na większą karę.
Gerda Molander
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Czw 18 Maj - 14:59
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
– Pralki – powtórzyła za nim bezwiednie ściszonym głosem; kąciki ust uniosły jej się w łagodnym, pełnym sentymentu uśmiechu, w nieskutecznie ukrywanej uldze, że pamiętał – jakby potrzebowała dowodu, by się o tym upewnić. Wciąż próbowała go odnaleźć, zagubionego gdzieś pod warstwą konsekwencji czasu. Pośród wyostrzonych rysów, w tej nowej dojrzałości, której w nim nie znała, w jego spojrzeniu, poważniejszym i cięższym niż był kiedyś. Wtedy, cztery lata temu, chciała, żeby spoglądał na nią w ten sposób – tak, jakby rzeczywiście ją dostrzegał; tak, żeby spojrzenie to mogła na sobie poczuć, przywierające do skóry i ciążące na świadomości, przyjemnie przenikliwie, jakby próbował rozrysować kruche mechanizmy nadgarstków, opadające szalki ramion, blaszki prostowanych pod ręką łopatek. Teraz, ilekroć ocierała się zbyt blisko o czerń jego źrenicy, wyczuwała nieufny, zdradliwy niepokój.
Drgnęła nerwowo, kiedy o nim wspomniał; opuściła spojrzenie, w pierwszej chwili nie wiedząc, jak powinna mu odpowiedzieć. Przez długi czas wyobrażała sobie to samo. Przez długi czas wmawiała sobie naiwność, nadzieję, że w końcu Josef mógłby pomyśleć podobnie – że właściwie do siebie pasowali, nawet jeśli oboje kochali bardziej kogoś innego. Kiedy Gösta zniknął, miała wrażenie, że stracili nagle elementarną rzecz wspólną – choć mieli ich wiele, więcej niż kiedykolwiek dzielili z nim samym, mieli wspólne studia, mieli wspólne wspomnienia i wspólne ambicje, spokojny temperament, zamiłowanie do zagadek i to zakłopotane zagubienie, serca zdradzające ich afektami przerastającymi ich odwagę.
– Czasami... – odezwała się w końcu cicho, zarumieniona; przez tak długi czas trzymali to między sobą, te próby nieśmiałej, niezdarnej miłości, przychodzącej im tak trudno, że teraz nie wiedziała, jak o niej mówić. Powtarzała sobie, że na niego poczeka, że poczeka aż znajdzie pewność i miejsce dla niej, więc czekała, czekała jeszcze długo po jego pogrzebie, jakby nie chciała uwierzyć, że mógł zostawić ją w ten sposób. – Czasami zachowywał się, jakby mógł mnie pokochać, a potem, następnego dnia, wydawał się o tym zapominać. Mówiłam sobie, że potrzebuje czasu, a potem... potem nie mieliśmy go więcej – próbowała się uśmiechnąć, ale przez wzbierające w spojrzeniu przygnębienie wyszedł z tego słaby, nieprzekonany grymas gorzkiej akceptacji: faktu jego nieobecności i tego, że być może, ostatecznie, nie pokochał jej wcale. Udawał niektórymi wieczorami, a następnego dnia wymawiał się czymkolwiek, byle nie spoglądać jej w oczy. – Wydaje mi się, że chciał mnie pokochać – uniosła znów spojrzenie, znajdując ciemne okręgi jego źrenic, nim odważyła się odezwać znowu, artykułując słowa uważniej: – Chyba po prostu kochał kogoś bardziej.
Mieli w końcu wiele ze sobą wspólnego – również naiwność i tendencję do zwracania ku niemu spojrzenia, ilekroć należało o czymś postanowić, znaleźć rozwiązanie lub odpowiedź na rzecz zupełnie błahą. Dzisiaj – teraz – Gösta był ledwie cieniem tego słońca, ku któremu wbrew sobie grawitowali i pomyślała, z posmakiem winy na podniebieniu, że może miał w tym szczęście: pamiętać go wyłącznie takiego, jaki był przedtem. I może ona miała szczęście, choć trudniejsze: słońce spadło pod jej nogi, zakurzone i anemiczne, a ona mogła wziąć je wreszcie w dłonie; gdyby tylko posiadała więcej odwagi.
Chorował od roku – od roku pozwalano mu inkubować w sobie tę gorączkę, wypluwać płuca w suchym kaszlu, cierpieć na bezsenność przez duszności. Zrobiło jej się nieprzyjemnie zimno, tkliwy żal złapał ją wysoko za gardło, przełknięty przez bolesność.
– Ledwo się trzymasz, Gösta – zauważyła, próbując go napomnieć, tymczasem głos zdradził ją napięciem przejętej troski i spięła usta zmartwionym grymasem, zamykając palce na framudze otwartych drzwi, choć wolałaby usiąść obok niego, wolałaby odgarnąć mu włosy z czoła i przekonywać go, żeby przestał – w końcu – być taki odważny. – Pójdę z tobą. Umówię wizytę w Albercie i pójdziemy razem. Tam... na północy – wypowiadała to słowo bezbarwnie, nie ośmielając się odważyć na języku więzienia ani Nordkinn, wydawały jej się nieznośnie ciężkie i dosadne. – widziałeś się z medykiem? Nie badali cię? – naiwna innocencja tych pytań wydawała jej się zawstydzająca, zarumieniła się łagodnie, nie odwracając jednak spojrzenia i nie wycofując się z nich; wydawało jej się to ważne. Wydawało jej się, że ktoś powinien coś zrobić, jeśli ludzie (więźniowie) nie posiadali tam dostępu do właściwej opieki medycznej; jak można było pozwolić mu się tak męczyć, tyle czasu? Tak łatwo zapominała, że był – w innych oczach – przestępcą winnym śmierci. Wciąż była to jednak śmierć nieintencjonalna, czy to nic nie znaczyło? Niezależnie: wciąż był człowiekiem. Człowiekiem, co więcej, żałującym szczerze winy, której nawet nie popełnił. Czy nikt się tam nimi zajmował?
Cichy, paniczny śmiech przyprawił ją o zimny dreszcz, zatrzymujący się na ramionach gęsią skórką i osiadający na dnie żołądka zimną bryłą niepokoju. W podszewce jego głosu wyczuwała przejmujące nadwyrężenie, jakby coś w jego ciele naderwało się, fantomowe ścięgno ukryte głęboko pod skurczem tętna; poluzowana śrubka wypadła z mechanizmu, której brzęk roznosił się w nim jak pośród ścian głębokiej studni, zwielokrotniony do nieprzyjemnej, świszczącej obcości. Poruszyła się bezwiednie, kiedy targnął nim kolejny spazm męczącego kaszlu, niezdecydowana, czy powinna wyjść, czy powinna z nim zostać, czy mogła zostawić go samego, nawet na krótką chwilę, czy rozpadnie się w kupkę sprężyn i zębatych kół, kiedy tylko przekroczy próg, jak w kolejnym koszmarze.
Boję się ciebie, kiedy taki jesteś, zatrzymało jej się w krtani. Nie była pewna, czy wybaczyłby jej podobne słowa; nie była pewna, czy potrafiła sobie sama wybaczyć tę myśl. W końcu wypuściła oparcie framugi spod dłoni, podeszła bliżej z instynktowną ostrożnością w ruchach, jakby swoim poruszeniem mogła sprowokować kolejny spazm; materac ugiął się łagodnie pod jej ciałem, zwracanym ku niemu ufnie. Sięgnęła dłonią do jego szyi, opuszczając zasłonę rzęs przed jego spojrzeniem, szklistym i zmienionym, przez histeryczny pogłos żalu; namacała łagodnie palcami węzeł chłonny pod żuchwą, w końcu układając chłodną dłoń na jego gardle, przesuwając ją spokojnie niżej.
– Onde – zaklęcie wypowiedziała z uważnym skupieniem, podnosząc wreszcie spojrzenie w poszukiwaniu jego ulgi. – Oboje jesteśmy chyba innymi ludźmi. Ale zawsze będziesz moim Gostą. I ja też, w jakiejś części przynajmniej... – urwała przedwcześnie (twoją Gerdą; tamtą strachliwą smarkulą), cofając dłoń przed gorączka jego skóry. – Jak tam było?
Drgnęła nerwowo, kiedy o nim wspomniał; opuściła spojrzenie, w pierwszej chwili nie wiedząc, jak powinna mu odpowiedzieć. Przez długi czas wyobrażała sobie to samo. Przez długi czas wmawiała sobie naiwność, nadzieję, że w końcu Josef mógłby pomyśleć podobnie – że właściwie do siebie pasowali, nawet jeśli oboje kochali bardziej kogoś innego. Kiedy Gösta zniknął, miała wrażenie, że stracili nagle elementarną rzecz wspólną – choć mieli ich wiele, więcej niż kiedykolwiek dzielili z nim samym, mieli wspólne studia, mieli wspólne wspomnienia i wspólne ambicje, spokojny temperament, zamiłowanie do zagadek i to zakłopotane zagubienie, serca zdradzające ich afektami przerastającymi ich odwagę.
– Czasami... – odezwała się w końcu cicho, zarumieniona; przez tak długi czas trzymali to między sobą, te próby nieśmiałej, niezdarnej miłości, przychodzącej im tak trudno, że teraz nie wiedziała, jak o niej mówić. Powtarzała sobie, że na niego poczeka, że poczeka aż znajdzie pewność i miejsce dla niej, więc czekała, czekała jeszcze długo po jego pogrzebie, jakby nie chciała uwierzyć, że mógł zostawić ją w ten sposób. – Czasami zachowywał się, jakby mógł mnie pokochać, a potem, następnego dnia, wydawał się o tym zapominać. Mówiłam sobie, że potrzebuje czasu, a potem... potem nie mieliśmy go więcej – próbowała się uśmiechnąć, ale przez wzbierające w spojrzeniu przygnębienie wyszedł z tego słaby, nieprzekonany grymas gorzkiej akceptacji: faktu jego nieobecności i tego, że być może, ostatecznie, nie pokochał jej wcale. Udawał niektórymi wieczorami, a następnego dnia wymawiał się czymkolwiek, byle nie spoglądać jej w oczy. – Wydaje mi się, że chciał mnie pokochać – uniosła znów spojrzenie, znajdując ciemne okręgi jego źrenic, nim odważyła się odezwać znowu, artykułując słowa uważniej: – Chyba po prostu kochał kogoś bardziej.
Mieli w końcu wiele ze sobą wspólnego – również naiwność i tendencję do zwracania ku niemu spojrzenia, ilekroć należało o czymś postanowić, znaleźć rozwiązanie lub odpowiedź na rzecz zupełnie błahą. Dzisiaj – teraz – Gösta był ledwie cieniem tego słońca, ku któremu wbrew sobie grawitowali i pomyślała, z posmakiem winy na podniebieniu, że może miał w tym szczęście: pamiętać go wyłącznie takiego, jaki był przedtem. I może ona miała szczęście, choć trudniejsze: słońce spadło pod jej nogi, zakurzone i anemiczne, a ona mogła wziąć je wreszcie w dłonie; gdyby tylko posiadała więcej odwagi.
Chorował od roku – od roku pozwalano mu inkubować w sobie tę gorączkę, wypluwać płuca w suchym kaszlu, cierpieć na bezsenność przez duszności. Zrobiło jej się nieprzyjemnie zimno, tkliwy żal złapał ją wysoko za gardło, przełknięty przez bolesność.
– Ledwo się trzymasz, Gösta – zauważyła, próbując go napomnieć, tymczasem głos zdradził ją napięciem przejętej troski i spięła usta zmartwionym grymasem, zamykając palce na framudze otwartych drzwi, choć wolałaby usiąść obok niego, wolałaby odgarnąć mu włosy z czoła i przekonywać go, żeby przestał – w końcu – być taki odważny. – Pójdę z tobą. Umówię wizytę w Albercie i pójdziemy razem. Tam... na północy – wypowiadała to słowo bezbarwnie, nie ośmielając się odważyć na języku więzienia ani Nordkinn, wydawały jej się nieznośnie ciężkie i dosadne. – widziałeś się z medykiem? Nie badali cię? – naiwna innocencja tych pytań wydawała jej się zawstydzająca, zarumieniła się łagodnie, nie odwracając jednak spojrzenia i nie wycofując się z nich; wydawało jej się to ważne. Wydawało jej się, że ktoś powinien coś zrobić, jeśli ludzie (więźniowie) nie posiadali tam dostępu do właściwej opieki medycznej; jak można było pozwolić mu się tak męczyć, tyle czasu? Tak łatwo zapominała, że był – w innych oczach – przestępcą winnym śmierci. Wciąż była to jednak śmierć nieintencjonalna, czy to nic nie znaczyło? Niezależnie: wciąż był człowiekiem. Człowiekiem, co więcej, żałującym szczerze winy, której nawet nie popełnił. Czy nikt się tam nimi zajmował?
Cichy, paniczny śmiech przyprawił ją o zimny dreszcz, zatrzymujący się na ramionach gęsią skórką i osiadający na dnie żołądka zimną bryłą niepokoju. W podszewce jego głosu wyczuwała przejmujące nadwyrężenie, jakby coś w jego ciele naderwało się, fantomowe ścięgno ukryte głęboko pod skurczem tętna; poluzowana śrubka wypadła z mechanizmu, której brzęk roznosił się w nim jak pośród ścian głębokiej studni, zwielokrotniony do nieprzyjemnej, świszczącej obcości. Poruszyła się bezwiednie, kiedy targnął nim kolejny spazm męczącego kaszlu, niezdecydowana, czy powinna wyjść, czy powinna z nim zostać, czy mogła zostawić go samego, nawet na krótką chwilę, czy rozpadnie się w kupkę sprężyn i zębatych kół, kiedy tylko przekroczy próg, jak w kolejnym koszmarze.
Boję się ciebie, kiedy taki jesteś, zatrzymało jej się w krtani. Nie była pewna, czy wybaczyłby jej podobne słowa; nie była pewna, czy potrafiła sobie sama wybaczyć tę myśl. W końcu wypuściła oparcie framugi spod dłoni, podeszła bliżej z instynktowną ostrożnością w ruchach, jakby swoim poruszeniem mogła sprowokować kolejny spazm; materac ugiął się łagodnie pod jej ciałem, zwracanym ku niemu ufnie. Sięgnęła dłonią do jego szyi, opuszczając zasłonę rzęs przed jego spojrzeniem, szklistym i zmienionym, przez histeryczny pogłos żalu; namacała łagodnie palcami węzeł chłonny pod żuchwą, w końcu układając chłodną dłoń na jego gardle, przesuwając ją spokojnie niżej.
– Onde – zaklęcie wypowiedziała z uważnym skupieniem, podnosząc wreszcie spojrzenie w poszukiwaniu jego ulgi. – Oboje jesteśmy chyba innymi ludźmi. Ale zawsze będziesz moim Gostą. I ja też, w jakiejś części przynajmniej... – urwała przedwcześnie (twoją Gerdą; tamtą strachliwą smarkulą), cofając dłoń przed gorączka jego skóry. – Jak tam było?
Gösta Almstedt
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Nie 28 Maj - 0:13
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Emocje przypominały gruzły zawiązane ciasno wokół arterii – czym szybciej biło jego serce, tym mocniej zaciskały się na postronkach żył, formując skrzepy w miejscach dawnych skaleczeń; stawały się zwięzłe i stwardniałe, a on nie potrafił rozplątać ich palcami, bo wewnątrz zdążył nagromadzić się brud i pył, elementy przeszłości, których nie chciał słyszeć w rytmie swojego tętna. Tym razem supeł uwierał go jednak zbyt blisko serca, a on nie potrafił ukryć, jak niedokrwione było jego życie, jak zmurszałe i rachityczne – przypominał pająka o długich, tykowatych nogach, jednego z tych, które wspinały się po betonowych ścianach celi, aż pewnego dnia nieruchomiały w kącie pomieszczenia, obrastając w szap własnej pajęczyny; stawał przed lustrem i z trudem rozpoznawał człowieka, przyglądającego mu się z przeciwnej strony – miał to samo, pąsowe znamię, które Gerda obrysowywała kiedyś długopisem, rozpoznając w nim rozmaite kształty, lecz jego twarz była bledsza, a kości policzkowe wyłaniały się na mieliznę skóry, prawe oko lśniło podobnym odcieniem brązu, lecz było równie nieruchome, co imitująca je proteza, zupełnie jakby źrenica wciąż patrzyła w zaciemniony obraz przeszłości. Podciągał koszulkę i zdawał sobie sprawę, że nie znał człowieka, który nosił pod mostkiem grubą, różową bliznę i wzdrygał się każdym razem, gdy ktoś jej dotykał; nigdy nie brzydził się własnego ciała, lecz teraz wciąż czuł, jak brud uwierał go pod naskórkiem – nie tylko gromadzący się w gardle pył, ale też pleśń, którą wdychał codziennie ze zmurszałych ścian i liszaje na lepkich od potu dłoniach, sięgających głęboko pod materiał spodni. Tego samego dnia, kiedy stanął u progu mieszkania Gerdy, tarł skórę mydłem tak mocno, aż stała się piekąca i zaczerwieniona, a potem klęczał jeszcze pod rozchylonym sedesem, mając nadzieję, że przyjaciółka nie słyszała torsji, w jakich wyrzucał z siebie wspomnienia, nie czuła stęchlizny, jaką osiadły mu na wargach. Bał się, że już zawsze będzie przyglądał się światu zza metalowych krat i każdego ranka czyścił swoje ubrania z kurzu, by nie wyglądać tak szaro.
W jego świadomości Josef był martwy zaledwie miesiąc – kiedy zaciskał powieki, wciąż widział jego błękitne oczy, z zieloną obwódką zaplecioną wokół tęczówek, pamiętał, jak mocno ścisnął go za rękę na szczycie wieży obserwacyjnej, jakby obawiał się nie wysokości, ale tego, jak łatwo mógłby spaść, gdyby stanął zbyt blisko krawędzi. Trzymał w sercu, jak pocztówkę, miłość, która kiełkowała nieśmiało pomiędzy nim a Gerdą i uśmiechał się za każdym razem, gdy, leżąc na podłodze więziennej celi, wyobrażał ich sobie razem. Pierwszej nocy na wolności męczyła go bezsenność, więc patrzył przez okno, dopóki nad kamienicami nie wzniosła się złocista zapowiedź świtu – myślał o Josefie, a potem myślał o Elisie, wyobrażał sobie, że ich dusze były wolne i szybowały na niebie jak chmury; miał nadzieję, że unosili się nad jego głową, kiedy przewracał się na rozgrzanym łóżku, że nie patrzyli, jak fala żalu chwytała go za kostki i wciągała głębiej pod ciężki materiał pościeli. Przez chwilę chciał spytać Gerdy, co o tym myślała – był pewien, że potrafiłaby go przekonać, że Josef po raz pierwszy rozłożył skrzydła, płynąc wartkim strumieniem nieba, a Elisa unosiła się nad ziemią jak mgła w letni poranek, przypominając nieśmiałe westchnienie jeziora – ale nie mógł zmusić się do uchylenia drzwi, nie znał słów, którymi mógłby wyrazić na głos swoje obawy, bał się, że nie zdołałby jej uwierzyć; odkąd byli dziećmi, czuł, że powinien być dla niej odważny – dzisiaj nie wiedział, czy potrafił być odważny również dla samego siebie.
– Wszyscy byliśmy jeszcze dziećmi – odparł słabo, próbując odwzajemnić jej uśmiech, lecz ten osunął się z powrotem pomiędzy kąciki ust, kiedy Gerda uniosła wzrok; nigdy nie powiedział jej o dniu, w którym Josef go pocałował – był wtedy pijany i ledwo trzymał się na nogach, a następnego dnia nie pamiętał, że jego usta mogły osiąść tak miękko na cudzych wargach. Nigdy o tym nie rozmawiali – oboje przemyli twarze pod bieżącą wodą. – Gdybyście mieli w-więcej czasu... – zaczął, ale kaszel targnął nim tak mocno, że znów zgiął się w pół, opierając czoło o fałdę pościeli; napady rzadko były tak silne, tym razem dygotał jednak wyraźnie, a włosy lepiły mu się do ociekającego po skroniach potu – oddech miał ciężki i nierówny, więc przez chwilę wciąż trzymał głowę pochyloną, dociskając palce do płytkiego wklęśnięcia na wysokości tchawicy. – T-to tylko kaszel. – znów spróbował się uśmiechnąć, ale ledwie poruszał wargami – nie miał siły jej odmawiać, więc bezgłośnie pokiwał głową, wyobrażając sobie medyka wspierającego dłonie na jego piersi, uciskającego miejsce, gdzie w oskrzelach zaplątał się fragment struwającej ciało przeszłości.
Spojrzenie przeszkliło mu się od kaszlu, a twarz puchła spąsowiałym rumieńcem –pozwolił, by Gerda usiadła obok niego, lecz kiedy wsunęła dłonie na jego szyję, uniósł się nerwowo, próbując sięgnąć palcami do jej nadgarstków, bo czuły gest wywołał w ciele dreszcz nieprzyjemnych skojarzeń; zanim źrenica w pełni nasiąkła strachem, zaklęcie wypełniło jednak płuca kojącym haustem powietrza. Pierś wciąż falowała mu pod przepoconą koszulą, której materiał lepił się do kręgosłupa, ale oczy pojaśniały doraźną ulgą, a posiniały rumieniec ustąpił miejsca zmęczonej bladości. Miał ochotę osunąć się z powrotem w ciepłe objęcia pościeli, ale wszystko wokół wydawało mu się nagle mokre i duszne, a ciało wciąż trzęsło się pod wpływem gorączki, rozbite nachodzącym na świadomość delirium – choć był wolny, część jego duszy już zawsze miała tkwić w więzieniu.
– Nigdy nie sądziłem, że zobaczę tylu umierających ludzi. – nie patrzył jej w oczy, nie potrafił; być może nie wiedział nawet, że wypowiadał te słowa na głos. – Byłem w celi z dziewiętnastolatkiem, który zmarł zaledwie kilka dni po tym, jak go aresztowali. Strażnik pobił go za niesubordynację. – przełknął ślinę, jakby wraz z nią próbował przełknąć również wspomnienie, lecz to zdążyło unieść się już w torsjach pod samo gardło. – Siedziałem z nim do rana, choć nie oddychał już na kilka godzin przed tym, jak po niego przyszli. Wciąż p-pamiętam... – głos podłamał mu się wyraźnie, a kiedy uniósł dłoń, odwracając ją śródręczem do góry, palce drżały jak w febrze. – Pamiętam ciężar jego dłoni. – nie zauważył, kiedy łzy zaczęły cieknąć mu po twarzy – policzki miał wilgotne i zaczerwienione, a zęby szczękały o siebie nerwowo, kiedy odwracał głowę, próbując zetrzeć wilgoć rękawem koszuli, lecz ta rozmazywała się po skórze jak świeża farba. Nie był pewien, czy kiedykolwiek przy niej płakał – być może, kiedy byli dziećmi; być może, kiedy sam nie był tego świadomy. – Myślałem, że dam sobie radę.
W jego świadomości Josef był martwy zaledwie miesiąc – kiedy zaciskał powieki, wciąż widział jego błękitne oczy, z zieloną obwódką zaplecioną wokół tęczówek, pamiętał, jak mocno ścisnął go za rękę na szczycie wieży obserwacyjnej, jakby obawiał się nie wysokości, ale tego, jak łatwo mógłby spaść, gdyby stanął zbyt blisko krawędzi. Trzymał w sercu, jak pocztówkę, miłość, która kiełkowała nieśmiało pomiędzy nim a Gerdą i uśmiechał się za każdym razem, gdy, leżąc na podłodze więziennej celi, wyobrażał ich sobie razem. Pierwszej nocy na wolności męczyła go bezsenność, więc patrzył przez okno, dopóki nad kamienicami nie wzniosła się złocista zapowiedź świtu – myślał o Josefie, a potem myślał o Elisie, wyobrażał sobie, że ich dusze były wolne i szybowały na niebie jak chmury; miał nadzieję, że unosili się nad jego głową, kiedy przewracał się na rozgrzanym łóżku, że nie patrzyli, jak fala żalu chwytała go za kostki i wciągała głębiej pod ciężki materiał pościeli. Przez chwilę chciał spytać Gerdy, co o tym myślała – był pewien, że potrafiłaby go przekonać, że Josef po raz pierwszy rozłożył skrzydła, płynąc wartkim strumieniem nieba, a Elisa unosiła się nad ziemią jak mgła w letni poranek, przypominając nieśmiałe westchnienie jeziora – ale nie mógł zmusić się do uchylenia drzwi, nie znał słów, którymi mógłby wyrazić na głos swoje obawy, bał się, że nie zdołałby jej uwierzyć; odkąd byli dziećmi, czuł, że powinien być dla niej odważny – dzisiaj nie wiedział, czy potrafił być odważny również dla samego siebie.
– Wszyscy byliśmy jeszcze dziećmi – odparł słabo, próbując odwzajemnić jej uśmiech, lecz ten osunął się z powrotem pomiędzy kąciki ust, kiedy Gerda uniosła wzrok; nigdy nie powiedział jej o dniu, w którym Josef go pocałował – był wtedy pijany i ledwo trzymał się na nogach, a następnego dnia nie pamiętał, że jego usta mogły osiąść tak miękko na cudzych wargach. Nigdy o tym nie rozmawiali – oboje przemyli twarze pod bieżącą wodą. – Gdybyście mieli w-więcej czasu... – zaczął, ale kaszel targnął nim tak mocno, że znów zgiął się w pół, opierając czoło o fałdę pościeli; napady rzadko były tak silne, tym razem dygotał jednak wyraźnie, a włosy lepiły mu się do ociekającego po skroniach potu – oddech miał ciężki i nierówny, więc przez chwilę wciąż trzymał głowę pochyloną, dociskając palce do płytkiego wklęśnięcia na wysokości tchawicy. – T-to tylko kaszel. – znów spróbował się uśmiechnąć, ale ledwie poruszał wargami – nie miał siły jej odmawiać, więc bezgłośnie pokiwał głową, wyobrażając sobie medyka wspierającego dłonie na jego piersi, uciskającego miejsce, gdzie w oskrzelach zaplątał się fragment struwającej ciało przeszłości.
Spojrzenie przeszkliło mu się od kaszlu, a twarz puchła spąsowiałym rumieńcem –pozwolił, by Gerda usiadła obok niego, lecz kiedy wsunęła dłonie na jego szyję, uniósł się nerwowo, próbując sięgnąć palcami do jej nadgarstków, bo czuły gest wywołał w ciele dreszcz nieprzyjemnych skojarzeń; zanim źrenica w pełni nasiąkła strachem, zaklęcie wypełniło jednak płuca kojącym haustem powietrza. Pierś wciąż falowała mu pod przepoconą koszulą, której materiał lepił się do kręgosłupa, ale oczy pojaśniały doraźną ulgą, a posiniały rumieniec ustąpił miejsca zmęczonej bladości. Miał ochotę osunąć się z powrotem w ciepłe objęcia pościeli, ale wszystko wokół wydawało mu się nagle mokre i duszne, a ciało wciąż trzęsło się pod wpływem gorączki, rozbite nachodzącym na świadomość delirium – choć był wolny, część jego duszy już zawsze miała tkwić w więzieniu.
– Nigdy nie sądziłem, że zobaczę tylu umierających ludzi. – nie patrzył jej w oczy, nie potrafił; być może nie wiedział nawet, że wypowiadał te słowa na głos. – Byłem w celi z dziewiętnastolatkiem, który zmarł zaledwie kilka dni po tym, jak go aresztowali. Strażnik pobił go za niesubordynację. – przełknął ślinę, jakby wraz z nią próbował przełknąć również wspomnienie, lecz to zdążyło unieść się już w torsjach pod samo gardło. – Siedziałem z nim do rana, choć nie oddychał już na kilka godzin przed tym, jak po niego przyszli. Wciąż p-pamiętam... – głos podłamał mu się wyraźnie, a kiedy uniósł dłoń, odwracając ją śródręczem do góry, palce drżały jak w febrze. – Pamiętam ciężar jego dłoni. – nie zauważył, kiedy łzy zaczęły cieknąć mu po twarzy – policzki miał wilgotne i zaczerwienione, a zęby szczękały o siebie nerwowo, kiedy odwracał głowę, próbując zetrzeć wilgoć rękawem koszuli, lecz ta rozmazywała się po skórze jak świeża farba. Nie był pewien, czy kiedykolwiek przy niej płakał – być może, kiedy byli dziećmi; być może, kiedy sam nie był tego świadomy. – Myślałem, że dam sobie radę.
Gerda Molander
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Pią 16 Cze - 23:31
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nie odwracała od niego uważnego spojrzenia, przepełnionego cichym prawie żądaniem; wyznanie, jakiego oczekiwała, nie nadchodziło jednak, a ona nie czuła wcale ulgi – jedynie ten żal, kleisty i nieprzyjemny, gromadzący się uwierającym naciekiem w gardle, jedynie poczucie własnego zwyciężenia i pretensji do siebie, że ośmielała się posądzać go w ten sposób i że wbrew sobie, wbrew wszelkiej tkliwości, jaką dla niego miała, ważyła się mieć mu to wszystko za złe – sposób, w jaki Josef rozpromieniał się po jego przyjściu, powracające zawsze pytanie (Gösta przyjdzie?), niezdecydowanie, w jakim wydawał się między nimi trwać; to, że nachylał się nad nią, wskazując jej błędne hasło wpisane w oczka krzyżówki, ocierał śmiechem jej policzek, a dotyk jego dłoni na odwiedzionym na bok nadgarstku miękł, kiedy wymieniał z Almstedtem spojrzenia sponad jej ramienia, rozwlekłe i znaczące – nie była pewna, w którym momencie uświadomiła sobie, że nie jest przedmiotem tego znaczenia; w którym momencie ugodziła ją myśl, że Josef wodzi ją łagodnie za struny serca tylko wtedy, kiedy Gösta patrzył – może po to właśnie, żeby patrzył. Leżąc na rozłożonym na błoniach błękitnym kocu podawała mu winogrono do ust, a on brał je ostrożnie w zęby, nie patrząc na nią; rozdzielał ten gest między ich dwoje i Gostę, a ona udawała, że tego nie zauważa – udawała, że nie myślała nigdy o landrynce podawanej sobie z pijanym rozbawieniem z ust do ust i o tym, że byłby to może jedyny sposób, by posmakować słońca: rozcieńczyć go przed dwa. Nie byli już dziećmi; nie chciała czuć się jak dziecko. Chodziła z Vivian na studenckie imprezy, przyjmowała puszkę taniego piwa od wysokiego Duńczyka, który nie pojawiał się nigdy na zajęciach i był okropnie ordynarny, uśmiechała się słabo, kiedy przysuwał się bliżej, a potem wracała do akademika krótko po północy, z obelżywością pełnego pretensji wyzwiska przyklejoną do skóry jak plwocina, bo wystraszyła się czegoś, nie była pewna czego, czy jego spojrzenia, czy uśmiechu, czy słów brzmiących właściwie jak groźby, czy tego, że była zbyt pijana i nie podobało jej się, jak głęboko zapadała się w materac, a materiał cudzej pościeli uwierał ją w skórę drażliwie.
Żałowała, że nie mieli więcej czasu. Że nie mogli być tutaj – znowu – we trójkę, nawet jeśli oznaczałoby to, że więcej czasu nie zmieniłoby w istocie nic; Gösta wydawał się tymczasem rzeczywiście w nich wierzyć i w końcu, kiedy targnął nim spazm kaszlu, spuściła spojrzenie, zarumieniona blado nieprzekonaną skruchą. Czy mógł, naprawdę, nie zauważyć? Nie wiedzieć?
– Przestań – szepnęła, uciszając jego sprzeciw, uporczywe próby zaprzeczenia rzeczywistości. Przestań udawać, że nie widziałeś; i przestań udawać, że czujesz się dobrze. Ubierać, codziennie rano, ten sam uśmiech co zawsze, ale już nie z tym samym przekonaniem – gwasz odpryskiwał w kąciku ust, farba podnosiła się pęcherzami fermentującej pod spodem gorączki, spojrzenie przecinały drobne pęknięcia, sięgające coraz głębiej. Dusił się czymś, co zakrzepło mu w płucach i utknęło w gardle, i nie była to wyłącznie choroba, choć starała się o tym nie myśleć, bo bała się wiedzieć. Bała się podążyć za nim w zimne korytarze Nordkinn, między szczęk krat, ludzi ociekających potem, strachem i własną lepką winą. Był tylko dzieckiem, tak jak ich dwoje, tutaj, choć często o tym zapominała – wydawał się starszy, bardziej doświadczony i zawsze mówił o wszystkim z absolutnym przekonaniem, jakie zdobyć można tylko empirycznie i tylko bez strachu przed błędem, a teraz, nagle, znów wydawał jej się jedynie młodym chłopakiem, jedynie człowiekiem: nie miała prawa nigdy wymagać od niego wszystkich odpowiedzi i nie miała prawa oczekiwać, że wróci do niej niezmieniony; że zniesie wszystko.
Dłoń zadrżała jej, kiedy wzdrygnął się przed jej dotykiem; nie patrzyła na niego dłużej, czuła łzy podchodzące jej do oczu, nieopanowane, choć starała się jeszcze nie rozumieć – że czyjaś dłoń musiała wcześniej sięgać ku niemu tak samo. Żałowała, przez ściśnięte gardło, że dorośli; żałowała, że opuścili Tärnaby, że chcieli więcej, że przyszli do tego okropnego świata z rozchylonymi ramionami i chęcią poznawania, z głowami wypełnionymi zgubnymi ideałami, że nawet teraz rozpaczliwie pragnęła być jeszcze naiwna, wierzyć jeszcze, że to pomyłka – świat nie mógł być przecież tak okrutny, choć oglądała jego okrucieństwo dzień w dzień, przeglądała dowody jego zbrodni, przeglądała podłość żyjącą w ludzkich instynktach, zapadała się w niej coraz bardziej. Widziała nieruchome gardła z sinymi odbiciami palców; twarze młodsze od nich; runy wycięte w tkance ciała jak w rzeźnickim korpusie. Okrucieństwo popełniane przez tych ludzi, których należało się bać.
Chłopaka, o którym mówił, zamordował oficer. Człowiek ubrany w ten sam mundur, który ubierał na siebie Untamo, bracia Soelberg, Mikkel. Dziewiętnaście lat, to był ledwie chłopiec – za co mogli wysłać tam dziecko? Za co mogli go zabić, tak brutalnie? Czy ktoś zauważył? Kwitnącą na brzuchu krwawą nabrzmiałość, rdzę na mankietach munduru; czy ktoś oddał jego ciało rodzinie? Widziała tyle razy, jak odpinano spokojnie czarne guziki przy nadgarstkach, jak podwijano rękawy do łokci; przerażała ją myśl, że człowiek ten zrobił to wcześniej – byle nie ubrudzić symbolu prawości. Mdliła ją myśl, że mógł to być Gösta. Mdliła ją myśl, że przez cztery lata musiał również o tym pamiętać.
Spojrzenie wciąż miała opuszczone; utkwione w drżeniu jego dłoni, którą nakryła łagodnie swoją, zasłaniając szerokie śródręcze i wspomnienie, którego ciężar wciąż na nim leżał. Na białej pościeli zakwitły pojedyncze ciemniejsze cętki, a potem poczuła jak jej ciało wychyla się naprzód, ręce sięgają ku niemu w roztrzęsionym przejęciu, objęła go z rozgoryczoną tęsknotą i ze strachem, nieprzytomnym prawie strachem przed tym, że to mógł być Gösta; jak wiele razy to mógł być Gösta? Jak mogła myśleć, że to lepiej – to szczęście, że to nie był on? Czy podłość mogła zrodzić się w człowieku z miłości?
– Wróciłeś – szepnęła, obejmując go ciasno, czując słony posmak łez spływając w gardło i szaleńczą burzliwość przerażonego serca; wróciłeś, choć rozumiała, że to nie było to samo; jednocześnie stanowiło nagle tak dużo, że czuła się, jakby mogła zachłysnąć się nim teraz, jak powietrzem nabieranym ponad taflą wody. – Miał szczęście... – szepnęła, próbując zapanować nad drżeniem głosu, powstrzymać go przed płaczliwością – miał szczęście, że przy nim byłeś. Że nie pozwoliłeś mu odejść samemu. Myślę, że to było dla niego trochę mniej przerażające, dzięki tobie. Myślę, że kiedy zamknął oczy, na koniec, czuł też ciężar twojej dłoni, tylko to, wiesz? Myślę, że może jeszcze o tobie pamięta, może jeszcze cię potrzebuje, nawet tam, dlatego wciąż jeszcze to czujesz. Może jeszcze trochę się boi, ale z tobą boi się mniej – głos stawał się w jej ustach miękki i niewyraźny, policzek wilgotny od łez przykładała do jego szyi, płakała cicho, spokojnie; i nie puszczała, jeszcze nie mogła go puścić.
Żałowała, że nie mieli więcej czasu. Że nie mogli być tutaj – znowu – we trójkę, nawet jeśli oznaczałoby to, że więcej czasu nie zmieniłoby w istocie nic; Gösta wydawał się tymczasem rzeczywiście w nich wierzyć i w końcu, kiedy targnął nim spazm kaszlu, spuściła spojrzenie, zarumieniona blado nieprzekonaną skruchą. Czy mógł, naprawdę, nie zauważyć? Nie wiedzieć?
– Przestań – szepnęła, uciszając jego sprzeciw, uporczywe próby zaprzeczenia rzeczywistości. Przestań udawać, że nie widziałeś; i przestań udawać, że czujesz się dobrze. Ubierać, codziennie rano, ten sam uśmiech co zawsze, ale już nie z tym samym przekonaniem – gwasz odpryskiwał w kąciku ust, farba podnosiła się pęcherzami fermentującej pod spodem gorączki, spojrzenie przecinały drobne pęknięcia, sięgające coraz głębiej. Dusił się czymś, co zakrzepło mu w płucach i utknęło w gardle, i nie była to wyłącznie choroba, choć starała się o tym nie myśleć, bo bała się wiedzieć. Bała się podążyć za nim w zimne korytarze Nordkinn, między szczęk krat, ludzi ociekających potem, strachem i własną lepką winą. Był tylko dzieckiem, tak jak ich dwoje, tutaj, choć często o tym zapominała – wydawał się starszy, bardziej doświadczony i zawsze mówił o wszystkim z absolutnym przekonaniem, jakie zdobyć można tylko empirycznie i tylko bez strachu przed błędem, a teraz, nagle, znów wydawał jej się jedynie młodym chłopakiem, jedynie człowiekiem: nie miała prawa nigdy wymagać od niego wszystkich odpowiedzi i nie miała prawa oczekiwać, że wróci do niej niezmieniony; że zniesie wszystko.
Dłoń zadrżała jej, kiedy wzdrygnął się przed jej dotykiem; nie patrzyła na niego dłużej, czuła łzy podchodzące jej do oczu, nieopanowane, choć starała się jeszcze nie rozumieć – że czyjaś dłoń musiała wcześniej sięgać ku niemu tak samo. Żałowała, przez ściśnięte gardło, że dorośli; żałowała, że opuścili Tärnaby, że chcieli więcej, że przyszli do tego okropnego świata z rozchylonymi ramionami i chęcią poznawania, z głowami wypełnionymi zgubnymi ideałami, że nawet teraz rozpaczliwie pragnęła być jeszcze naiwna, wierzyć jeszcze, że to pomyłka – świat nie mógł być przecież tak okrutny, choć oglądała jego okrucieństwo dzień w dzień, przeglądała dowody jego zbrodni, przeglądała podłość żyjącą w ludzkich instynktach, zapadała się w niej coraz bardziej. Widziała nieruchome gardła z sinymi odbiciami palców; twarze młodsze od nich; runy wycięte w tkance ciała jak w rzeźnickim korpusie. Okrucieństwo popełniane przez tych ludzi, których należało się bać.
Chłopaka, o którym mówił, zamordował oficer. Człowiek ubrany w ten sam mundur, który ubierał na siebie Untamo, bracia Soelberg, Mikkel. Dziewiętnaście lat, to był ledwie chłopiec – za co mogli wysłać tam dziecko? Za co mogli go zabić, tak brutalnie? Czy ktoś zauważył? Kwitnącą na brzuchu krwawą nabrzmiałość, rdzę na mankietach munduru; czy ktoś oddał jego ciało rodzinie? Widziała tyle razy, jak odpinano spokojnie czarne guziki przy nadgarstkach, jak podwijano rękawy do łokci; przerażała ją myśl, że człowiek ten zrobił to wcześniej – byle nie ubrudzić symbolu prawości. Mdliła ją myśl, że mógł to być Gösta. Mdliła ją myśl, że przez cztery lata musiał również o tym pamiętać.
Spojrzenie wciąż miała opuszczone; utkwione w drżeniu jego dłoni, którą nakryła łagodnie swoją, zasłaniając szerokie śródręcze i wspomnienie, którego ciężar wciąż na nim leżał. Na białej pościeli zakwitły pojedyncze ciemniejsze cętki, a potem poczuła jak jej ciało wychyla się naprzód, ręce sięgają ku niemu w roztrzęsionym przejęciu, objęła go z rozgoryczoną tęsknotą i ze strachem, nieprzytomnym prawie strachem przed tym, że to mógł być Gösta; jak wiele razy to mógł być Gösta? Jak mogła myśleć, że to lepiej – to szczęście, że to nie był on? Czy podłość mogła zrodzić się w człowieku z miłości?
– Wróciłeś – szepnęła, obejmując go ciasno, czując słony posmak łez spływając w gardło i szaleńczą burzliwość przerażonego serca; wróciłeś, choć rozumiała, że to nie było to samo; jednocześnie stanowiło nagle tak dużo, że czuła się, jakby mogła zachłysnąć się nim teraz, jak powietrzem nabieranym ponad taflą wody. – Miał szczęście... – szepnęła, próbując zapanować nad drżeniem głosu, powstrzymać go przed płaczliwością – miał szczęście, że przy nim byłeś. Że nie pozwoliłeś mu odejść samemu. Myślę, że to było dla niego trochę mniej przerażające, dzięki tobie. Myślę, że kiedy zamknął oczy, na koniec, czuł też ciężar twojej dłoni, tylko to, wiesz? Myślę, że może jeszcze o tobie pamięta, może jeszcze cię potrzebuje, nawet tam, dlatego wciąż jeszcze to czujesz. Może jeszcze trochę się boi, ale z tobą boi się mniej – głos stawał się w jej ustach miękki i niewyraźny, policzek wilgotny od łez przykładała do jego szyi, płakała cicho, spokojnie; i nie puszczała, jeszcze nie mogła go puścić.
Gösta Almstedt
Re: 15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Nie 2 Lip - 23:44
Gösta AlmstedtWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : domokrążca, kolekcjoner
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : chrząszcz
Atuty : obrońca (I), obeznany (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 21 / magia zakazana: 9 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 15
Jego żałoba była milcząca i ociężała, osuwała się na dno serca jak rzucony na taflę kamień, po którym na fizjonomii pozostawał jedynie cienki okrąg żalu; uczucie straty dolegało mu głęboko pod warstwami trzewi, a on wciąż czuł się niekompletny we własnym ciele, jakby pod jego nieobecność ktoś rozbił pamiątkowe zdjęcie i odstawił na miejsce pustą ramkę – życie pozornie wyglądało tak samo, lecz czegoś w nim brakowało, wzrok nie znajdował oparcia w cudzej obecności, w miejscu, gdzie dotąd znajdowała się twarz Josefa, tkwił pusty gwóźdź po fotografii, fragment pękniętego tynku i dziura w ścianie, przez którą wciąż niosło się echo utraconej przeszłości. Ostatniej nocy spędzonej pod betonowym niebem Kinnarodden śniło mu się, że Gerda i Josef czekali na niego przed wejściem, nienaruszeni upływem czasu – trzymali się za ręce, a on całował ich oboje i na krótką chwilę, kiedy jego usta muskały miękkie wargi przyjaciół, wszystko inne wydawało się nie mieć znaczenia; nie pamiętał, że we wnęce łóżka zostawił fragment metalowej puszki z nastrzępionym brzegiem (że przez pierwsze kilka nocy spędzonych na wolności wciąż będzie odruchowo sięgał dłonią pod materac na każdy, poruszający się za oknem szelest), nie pamiętał, że pod mostkiem nosił bliznę po ostrzu, które zadrasnęłoby żołądek, gdyby wcześniej nie otarło się chrobotem o brzeg kości, a między żebrami ból nabiegły świeżą purpurą i rozlany aż po garb lewego biodra, nie pamiętał, ile razy powtarzał w głowie te same słowa i jak często był pewien, że oszalał, bo zmysły zwodziły go na peryferie obłędu. Następnego ranka nikt jednak na niego nie czekał – powietrze było szorstkie i chłodne, wiatr ocierał się wizgiem o wyszczerbione skały, a w oddali trzepotała biała flaga opustoszałej plaży; pomyślał, że nie przyszła po niego nawet rzeczywistość. Po raz pierwszy odczuł wtedy tęsknotę, jakby była żywym stworzeniem, które uwierało go w piersi – spędził cztery lata w ciasnocie więziennej celi i świat wydawał mu się nagle zbyt wielki, horyzont zbyt odległy, niebo zbyt bezkresne, więc przez chwilę stał w zupełnym bezruchu, uwięziony we własnym ciele jak w formalinie; jako dziecko nigdy nie chciał, żeby rodzice brali go na ręce i wykrzywiał usta naburmuszonym grymasem, ilekroć matka przytulała go do piersi, tym razem pragnął jednak, żeby ktoś objął go ramionami, pocałował w czoło i obiecał, że wszystko było jedynie złym snem.
– Miałem nadzieję, że będziecie razem... kiedy wrócę – uśmiechnął się słabo, choć pocieszenie kołysało mu się niestabilnie między kącikami ust, bo dygotał pod wpływem gorączki i wciąż pochylał się do przodu, nie mogąc powstrzymać kaszlu, który nabrzmiewał mu w gardle i chrobotał o podniebienie. – Kochałem go, kochałem was oboje. – nie mógł złapać powietrza – jego pierś uniosła się i opadła, oddech spłycił się wyraźnie, a on pochylił głowę, zemdlony plwociną, która zaległa mu na języku, lepiąc się do dziąseł. Chciał powiedzieć jej, jak często myślał o tym, że byli razem szczęśliwi – leżał na zimnej, betonowej podłodze i zamykał oczy, wyobrażając sobie, że wciąż spotykają się w tym samym, ciasnym mieszkaniu, gdzie w oknach tkwiły kolorowe szkiełka, które sprawiały, że w słoneczne dni wszystko wokół mieniło się kolorami tęczy, że wymieniają się cukierkami podawanymi sobie z ust do ust i piszą do siebie naiwne liściki, podklejane taśmą pod drewnianymi ławami w sali wykładowej, że czasem jeszcze wyjeżdżają z miasta i przystają razem przed witryną jednego ze sklepów, gdzie śniący sprzedają przedmioty pełne przycisków, korbek i uchwytów, spośród których przynajmniej jeden przypominał im o jego istnieniu. Chciał, żeby wiedziała, że pierwszy list, który zamierzał napisać, miał być zaadresowany do niej, ale w więzieniu nie dali mu kartki ani ołówka, więc strugał słowa paznokciem po wewnętrznej stronie czaszki; czuł się pozbawiony wszystkiego, lecz przede wszystkim świata.
Był przekonany, że więzienie go nie odmieniło – zmył je ze skóry, aż nie zaczęła piec go świeżą, zaróżowioną warstwą, wydobywał spod paznokci i zdrapywał z pamięci, próbując przekonywać się, że był silniejszy od swojego ojca, bo nigdy nie próbował wstąpić na szafot ani opleść węzła pod obolałą grdyką – tymczasem wzdrygał się przed dotykiem czułej dłoni i płakał, dopóki kaszel nie nasiąkł wilgocią jego łez, a przezroczysta wydzielina spłynęła po górnej wardze, lepiąc się do rozchylonych ust. Gorączka sprawiała, że wspomnienia fermentowały mu pod skronią, a koszula przyklejała się do ciała – dygotał, jakby musiał wypocić z siebie nie tylko chorobę, ale całe więzienie, czteroletni strach, żal i tęsknotę, wszystko zebrane w płucach ropną wydzieliną, przebarwione pąsem zdartej tkanki; było mu niedobrze na myśl o fantomowym ciężarze dłoni, która stawała się zimna i sztywna, a kiedy rano na korytarz wylało się światło, palce miała już sine i opuchnięte. Wtedy przełknął swój lęk w dół gardła, teraz czuł jednak, że mógłby zwymiotować nim na podłogę, więc pochylił się do przodu, ale jego ciałem targnął tylko nerwowy odruch podchodzącej do gardła rozpaczy – Gerda objęła go ramionami, a on zapomniał, jak udawać własną odwagę, więc skulił się w jej objęciach jak dziecko, czując na szyi pętlę nabrzmiałego płaczu. Nie wiedział czy łzy, które paliły go w policzki, należały do niego czy do przyjaciółki, w pewnym momencie nabrał jednak głębszy oddech, próbując załagodzić szloch, lecz słowa sprawiły, że ten targnął nim jeszcze mocniej, pogłębiając kolejny atak duszącego kaszlu.
– N-nie zasługiwał… nie zasługiwał na to – odparł, choć właściwie go nie znał, nie wiedział, kim był ani za co trafił do więzienia, pamiętał tylko jego imię i niewyraźną krakelurę linii papilarnych, pamiętał ciężar jego dłoni we własnej i tembr głosu, który stawał się coraz bardziej cichy i płaczliwy, coraz bardziej odległy. – Bałem się. – oddech miał ciężki i niespokojny, kręciło mu się w głowie, nie czuł swojego ciała, kiedy ręce powoli osunęły mu się na kołdrę, a ścieg, który dotąd trzymał głowę wyprostowaną, pękł w okolicy karku. – Bałem się, ż-że... mnie też zabiją – nie mógł się uspokoić, bo strach nagle zacisnął się pięścią w jego trzewiach, nie mógł oddychać, bo wszystko wokół stało się ciasne i zaciemnione, a on czuł w uszach jedynie głośne dudnienie własnego serca. Gerda kazała mu się położyć lub, być może, sam nie miał siły utrzymać ciała w pionie, więc odchylił się lekko, opierając głowę o jej uda i podciągając kolana ostrożnie pod drżącą pierś. – Myślisz, że kiedyś zapomnę? – odezwał się w końcu, a głos miał cichy i słaby, niepokojąco dziecięcy.
– Miałem nadzieję, że będziecie razem... kiedy wrócę – uśmiechnął się słabo, choć pocieszenie kołysało mu się niestabilnie między kącikami ust, bo dygotał pod wpływem gorączki i wciąż pochylał się do przodu, nie mogąc powstrzymać kaszlu, który nabrzmiewał mu w gardle i chrobotał o podniebienie. – Kochałem go, kochałem was oboje. – nie mógł złapać powietrza – jego pierś uniosła się i opadła, oddech spłycił się wyraźnie, a on pochylił głowę, zemdlony plwociną, która zaległa mu na języku, lepiąc się do dziąseł. Chciał powiedzieć jej, jak często myślał o tym, że byli razem szczęśliwi – leżał na zimnej, betonowej podłodze i zamykał oczy, wyobrażając sobie, że wciąż spotykają się w tym samym, ciasnym mieszkaniu, gdzie w oknach tkwiły kolorowe szkiełka, które sprawiały, że w słoneczne dni wszystko wokół mieniło się kolorami tęczy, że wymieniają się cukierkami podawanymi sobie z ust do ust i piszą do siebie naiwne liściki, podklejane taśmą pod drewnianymi ławami w sali wykładowej, że czasem jeszcze wyjeżdżają z miasta i przystają razem przed witryną jednego ze sklepów, gdzie śniący sprzedają przedmioty pełne przycisków, korbek i uchwytów, spośród których przynajmniej jeden przypominał im o jego istnieniu. Chciał, żeby wiedziała, że pierwszy list, który zamierzał napisać, miał być zaadresowany do niej, ale w więzieniu nie dali mu kartki ani ołówka, więc strugał słowa paznokciem po wewnętrznej stronie czaszki; czuł się pozbawiony wszystkiego, lecz przede wszystkim świata.
Był przekonany, że więzienie go nie odmieniło – zmył je ze skóry, aż nie zaczęła piec go świeżą, zaróżowioną warstwą, wydobywał spod paznokci i zdrapywał z pamięci, próbując przekonywać się, że był silniejszy od swojego ojca, bo nigdy nie próbował wstąpić na szafot ani opleść węzła pod obolałą grdyką – tymczasem wzdrygał się przed dotykiem czułej dłoni i płakał, dopóki kaszel nie nasiąkł wilgocią jego łez, a przezroczysta wydzielina spłynęła po górnej wardze, lepiąc się do rozchylonych ust. Gorączka sprawiała, że wspomnienia fermentowały mu pod skronią, a koszula przyklejała się do ciała – dygotał, jakby musiał wypocić z siebie nie tylko chorobę, ale całe więzienie, czteroletni strach, żal i tęsknotę, wszystko zebrane w płucach ropną wydzieliną, przebarwione pąsem zdartej tkanki; było mu niedobrze na myśl o fantomowym ciężarze dłoni, która stawała się zimna i sztywna, a kiedy rano na korytarz wylało się światło, palce miała już sine i opuchnięte. Wtedy przełknął swój lęk w dół gardła, teraz czuł jednak, że mógłby zwymiotować nim na podłogę, więc pochylił się do przodu, ale jego ciałem targnął tylko nerwowy odruch podchodzącej do gardła rozpaczy – Gerda objęła go ramionami, a on zapomniał, jak udawać własną odwagę, więc skulił się w jej objęciach jak dziecko, czując na szyi pętlę nabrzmiałego płaczu. Nie wiedział czy łzy, które paliły go w policzki, należały do niego czy do przyjaciółki, w pewnym momencie nabrał jednak głębszy oddech, próbując załagodzić szloch, lecz słowa sprawiły, że ten targnął nim jeszcze mocniej, pogłębiając kolejny atak duszącego kaszlu.
– N-nie zasługiwał… nie zasługiwał na to – odparł, choć właściwie go nie znał, nie wiedział, kim był ani za co trafił do więzienia, pamiętał tylko jego imię i niewyraźną krakelurę linii papilarnych, pamiętał ciężar jego dłoni we własnej i tembr głosu, który stawał się coraz bardziej cichy i płaczliwy, coraz bardziej odległy. – Bałem się. – oddech miał ciężki i niespokojny, kręciło mu się w głowie, nie czuł swojego ciała, kiedy ręce powoli osunęły mu się na kołdrę, a ścieg, który dotąd trzymał głowę wyprostowaną, pękł w okolicy karku. – Bałem się, ż-że... mnie też zabiją – nie mógł się uspokoić, bo strach nagle zacisnął się pięścią w jego trzewiach, nie mógł oddychać, bo wszystko wokół stało się ciasne i zaciemnione, a on czuł w uszach jedynie głośne dudnienie własnego serca. Gerda kazała mu się położyć lub, być może, sam nie miał siły utrzymać ciała w pionie, więc odchylił się lekko, opierając głowę o jej uda i podciągając kolana ostrożnie pod drżącą pierś. – Myślisz, że kiedyś zapomnę? – odezwał się w końcu, a głos miał cichy i słaby, niepokojąco dziecięcy.
Gerda Molander
15.02.2001 – Sypialnia – G. Molander & G. Almstedt Sro 19 Lip - 18:42
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Łatwiej było mówić o nim w ten sposób: nie musząc tłumaczyć niczego, poza tym tylko, że nie było go dłużej – że pozostawił po sobie niewiele, jedynie nieporządek, parę szorstkich swetrów, kształt liter równie osobisty co odcisk opuszki bądź ust, drobne wiadomości pisane ołówkiem na marginesach książek, które przynosiła ze sobą na nudniejsze wykłady, zaledwie kilka wspólnych zdjęć. Posiadał małe życie i zawsze powtarzał, że potrzebuje niewiele – był w tym przeciwieństwem Gosty, w którego pokoju należało najpierw zrobić sobie miejsce wśród przypadkowych rzeczy, zanim się usiadło; miał wiecznie pustą lodówkę, puste szafki, książki i podręczniki kupował z antykwariatu i sprzedawał je natychmiast po przeczytaniu ostatniej strony lub oddawał osobie, która siedziała obok niego, nie rozmyślając nad zakończeniem dłużej niż brzmienie zdania, choć zawsze pochylał się nad nimi w skupieniu tak pilnym, jakby znajdował między wersami święte prawdy, zachowywane tylko dla siebie. Nie zbierał w szufladach sentymentów, posiadał jeden długopis (pożyczony od niej, w domyśle bezzwrotnie) i jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów, żył w oszczędny sposób, jak gdyby zamierzał następnego dnia obudzić się i uciec z całym swoim dobytkiem w małej walizce, choć nikt nigdy w to nie wierzył – był przecież zbyt spokojny, zbyt poukładany, zbyt cichy. Dopiero później, kiedy poznali się bliżej, spędzając w trójkę długie leniwe popołudnia, zauważyła, że wydawał się pod tym wszystkim wiecznie na coś czekać: w każdym spojrzeniu i uśmiechu; czekał na pytanie, na które znał już odpowiedź – i może zawsze rozumiała, że zawahałby się, gdyby udało jej się je odgadnąć i zadać, bo nie czekał na nią.
Łatwiej było o nim mówić w ten sposób: z kimś, kto znał go tak samo. Josef nie potrzebował wiele – i kiedy zniknął, okazało się, że nie posiadał wiele więcej poza nią i Gostą, choć nigdy o tym nie mówił; odwiedziła jego rodzinę i miała wrażenie, że żadne z nich go nigdy nie znało, że jego rodzice nigdy z nim nie rozmawiali, płakali jedynie nad jego straconą przyszłością i za Josefem, którym miał się stać, by przynieść im dumę i może trochę więcej życia zapakowanego w prezentowy papier, żeby mogli się nim pochwalić sąsiadom w nędznej kamienicy. Byli, również, ludźmi o małych życiach, jeszcze mniejszych. Dopiero po jego śmierci pomyślała, że może przed tym właśnie gotowy był uciec, z małym tobołkiem rzeczy najpilniejszych, ale pytanie, na które czekał, nigdy nie padło, a potem słońce nagle zgasło, daleko na północy, na cztery lata i nie doczekał wschodu, choć pewnie odliczał do niego dni.
Myśl, że nie mogła mieć ich obojga, była nieznośna. Obawiała się, że sama nie mogła wystarczyć; tak, jak nie mogła wystarczyć Josefowi. Gösta próbował się do niej uśmiechnąć, przez wyraźną słabość, a ona przełykała dyskretnie żal – może istotnie nie wiedział, nie zauważył, że nie mogła mu wystarczyć. Nie zauważył, że kochał jego najpierw i że kochał ją z nim, ale nie osobno, tylko jego i tylko was oboje.
– On ciebie też – odpowiedziała, pomimo uciskającego gardło żalu; bolał ją egoizm własnych uczuć, bolało ją, że chciała od niego więcej, nawet teraz, żeby mówił o niej tak samo, z wyłącznością i tęsknotą odbijającą się miękko w zaszklonych tęczówkach. Przyjmował tę stratę odważnie, jak wszystko; wyobrażała sobie, że po niej, tak samo, milczałby chwilę i później wróciłby cicho do swojej pracy, nie zatrzymywał się przecież nigdy. – I ja was też – szepnęła, zanim szarpnął nim silniejszy kaszel; pomyślała, że nie chciała mówić o tym nigdy więcej. Nie chciała słyszeć tego nigdy więcej, jego mówiącego w ten sposób – sądziła, że byłoby łatwiej, gdyby nie kochał jej w ogóle, gdyby nie musiała przełykać zawsze tego pytania zatrzymanego w krtani, czy mógłbyś kochać mnie inaczej, bardziej, wyłącznie.
Czuła pod palcami materiał wilgotny od potu, palącą gorączkę jego ciała i czuła, jak maleje w jej objęciach, jak kurczy się w sobie w jej ramionach, jak gdyby jego kości poddały się wreszcie pod ciężarem ciała zbyt dorosłego, przerastającego go nagle w obietnicach, jakie składało kształtem mięśni i wyprostowaną posturą, szerokimi ramionami, na których nosił w równowadze pewność siebie i nonszalancję wobec świata – gdyby mogła sięgnąć jego serca, zwinęłoby się przed nią jak liść mimozy, w małą chłopięcą piąstkę, w rozgorączkowaną tężyczkę strachu, z której nie mogłaby go rozewrzeć; nie próbowała. Przesuwała powoli dłonią po jego plecach, odliczając wypustki zgiętego kręgosłupa, odliczając oddechy, nieprzyjemnie szemrzące gdzieś głęboko w jego piersi, gdzie utknęła cała ta gęsta, toksyczna maligna – nie próbowała uspokajać go na siłę, mówić mu, że wszystko jest w porządku i że będzie już dobrze; nie miała pojęcia. Śmierć, która wypełniała jej życie po brzegi, czasami dusiła ją w nocy i czasami doprowadzała ją do panicznych torsji, ale nigdy – nigdy nie trzymała jej za rękę, nigdy nie musiała patrzeć, jak zastyga w cudzych palcach, jak odbiera komuś zmysły i w końcu stygnące ciało, jak krew przepływa przez tętno coraz słabszym strumieniem i w końcu zastyga zupełnie. Nie musiała trwać z nią w zamkniętym pomieszczeniu, w którym nie było słychać dłużej nic więcej poza jednym oddechem. Zastanawiała się, czy przez cały ten czas musiał trzymać to w sobie – od tego pierwszego dnia do dzisiaj, przez cztery lata; czy ktoś z nim rozmawiał? Czy ktoś miał tam serce, czy Nordkinn zajmowało je wszystkie atrofią, od pierwszych oddechów w jego murach, pełnych wilgoci, zapachu skrzepłej krwi wsiąkniętej w kamień, rdzewiejącego metalu?
Poczuła jak przechyla się, traci równowagę; pozwoliła mu się położyć, pomagając konstrukcji ciała opaść powoli na miękką pościel, jego głowę kładąc sobie na udach; palcami zbierając mu z czoła mokre włosy, zaczesując je na ciemieniu, za ucho. Starała się nie płakać głośno, przełykała łzy i zbierała usta drżącym ściegiem, ocierając łzy z brody, zanim spadłyby mu na rozgrzany policzek; gładziła jego ramię, sięgając łokcia, zatrzymując w końcu dłoń na łopatce, kiedy targnął nim kolejny spazm kaszlu, próbowała przypomnieć sobie właściwe zaklęcia, choć rozumiała, że nie istniało takie, które mogłoby mu pomóc. Ciche svalr udało jej się wykonać poprawnie dopiero za trzecim razem, kiedy opanowała wystarczająco drżenie głosu i zmącone myśli; jak mogła nie zauważyć wcześniej, że był tylko młodym chłopakiem? Że był ciałem tak samo tkliwym, że pod tą odwagą posiadał nadal serce chłopca i w nim miejsce, w którym z brodawek mięśnia wydzielał się gęsty, lepki strach?
– Nie – odpowiedziała cicho po chwili milczenia, w którym rozważała daremne kłamstwo; zawsze wiedział, kiedy próbowała go oszukać. Nachyliła się, przykładając palce do jego policzka, sprawdzając zbijaną gorączkę, w końcu zaklęciem przyłożonym do nasady szyi pod kołnierzem próbując pomóc mu oddychać swobodniej. – Ale myślę, że z czasem będzie łatwiej pamiętać – szepnęła, przejęta tym, jak drobny wydawał się nagle, z głową złożoną jej na kolanach, z podciągniętymi pod brzuch kolanami; słońce, którego nie umieli nigdy dosięgnąć. – Wróciłeś – chciała pochylić się i ucałować znamię na jego policzku; czuła pod palcami jak jego grdyka drga przez przełykany strach – wróciłeś do mnie i jesteś cały. Nie musisz dłużej się bać, Gösta, odpocznij wreszcie. Nie musisz dłużej uważać. Odpocznij.
Gerda i Gösta z tematu
Łatwiej było o nim mówić w ten sposób: z kimś, kto znał go tak samo. Josef nie potrzebował wiele – i kiedy zniknął, okazało się, że nie posiadał wiele więcej poza nią i Gostą, choć nigdy o tym nie mówił; odwiedziła jego rodzinę i miała wrażenie, że żadne z nich go nigdy nie znało, że jego rodzice nigdy z nim nie rozmawiali, płakali jedynie nad jego straconą przyszłością i za Josefem, którym miał się stać, by przynieść im dumę i może trochę więcej życia zapakowanego w prezentowy papier, żeby mogli się nim pochwalić sąsiadom w nędznej kamienicy. Byli, również, ludźmi o małych życiach, jeszcze mniejszych. Dopiero po jego śmierci pomyślała, że może przed tym właśnie gotowy był uciec, z małym tobołkiem rzeczy najpilniejszych, ale pytanie, na które czekał, nigdy nie padło, a potem słońce nagle zgasło, daleko na północy, na cztery lata i nie doczekał wschodu, choć pewnie odliczał do niego dni.
Myśl, że nie mogła mieć ich obojga, była nieznośna. Obawiała się, że sama nie mogła wystarczyć; tak, jak nie mogła wystarczyć Josefowi. Gösta próbował się do niej uśmiechnąć, przez wyraźną słabość, a ona przełykała dyskretnie żal – może istotnie nie wiedział, nie zauważył, że nie mogła mu wystarczyć. Nie zauważył, że kochał jego najpierw i że kochał ją z nim, ale nie osobno, tylko jego i tylko was oboje.
– On ciebie też – odpowiedziała, pomimo uciskającego gardło żalu; bolał ją egoizm własnych uczuć, bolało ją, że chciała od niego więcej, nawet teraz, żeby mówił o niej tak samo, z wyłącznością i tęsknotą odbijającą się miękko w zaszklonych tęczówkach. Przyjmował tę stratę odważnie, jak wszystko; wyobrażała sobie, że po niej, tak samo, milczałby chwilę i później wróciłby cicho do swojej pracy, nie zatrzymywał się przecież nigdy. – I ja was też – szepnęła, zanim szarpnął nim silniejszy kaszel; pomyślała, że nie chciała mówić o tym nigdy więcej. Nie chciała słyszeć tego nigdy więcej, jego mówiącego w ten sposób – sądziła, że byłoby łatwiej, gdyby nie kochał jej w ogóle, gdyby nie musiała przełykać zawsze tego pytania zatrzymanego w krtani, czy mógłbyś kochać mnie inaczej, bardziej, wyłącznie.
Czuła pod palcami materiał wilgotny od potu, palącą gorączkę jego ciała i czuła, jak maleje w jej objęciach, jak kurczy się w sobie w jej ramionach, jak gdyby jego kości poddały się wreszcie pod ciężarem ciała zbyt dorosłego, przerastającego go nagle w obietnicach, jakie składało kształtem mięśni i wyprostowaną posturą, szerokimi ramionami, na których nosił w równowadze pewność siebie i nonszalancję wobec świata – gdyby mogła sięgnąć jego serca, zwinęłoby się przed nią jak liść mimozy, w małą chłopięcą piąstkę, w rozgorączkowaną tężyczkę strachu, z której nie mogłaby go rozewrzeć; nie próbowała. Przesuwała powoli dłonią po jego plecach, odliczając wypustki zgiętego kręgosłupa, odliczając oddechy, nieprzyjemnie szemrzące gdzieś głęboko w jego piersi, gdzie utknęła cała ta gęsta, toksyczna maligna – nie próbowała uspokajać go na siłę, mówić mu, że wszystko jest w porządku i że będzie już dobrze; nie miała pojęcia. Śmierć, która wypełniała jej życie po brzegi, czasami dusiła ją w nocy i czasami doprowadzała ją do panicznych torsji, ale nigdy – nigdy nie trzymała jej za rękę, nigdy nie musiała patrzeć, jak zastyga w cudzych palcach, jak odbiera komuś zmysły i w końcu stygnące ciało, jak krew przepływa przez tętno coraz słabszym strumieniem i w końcu zastyga zupełnie. Nie musiała trwać z nią w zamkniętym pomieszczeniu, w którym nie było słychać dłużej nic więcej poza jednym oddechem. Zastanawiała się, czy przez cały ten czas musiał trzymać to w sobie – od tego pierwszego dnia do dzisiaj, przez cztery lata; czy ktoś z nim rozmawiał? Czy ktoś miał tam serce, czy Nordkinn zajmowało je wszystkie atrofią, od pierwszych oddechów w jego murach, pełnych wilgoci, zapachu skrzepłej krwi wsiąkniętej w kamień, rdzewiejącego metalu?
Poczuła jak przechyla się, traci równowagę; pozwoliła mu się położyć, pomagając konstrukcji ciała opaść powoli na miękką pościel, jego głowę kładąc sobie na udach; palcami zbierając mu z czoła mokre włosy, zaczesując je na ciemieniu, za ucho. Starała się nie płakać głośno, przełykała łzy i zbierała usta drżącym ściegiem, ocierając łzy z brody, zanim spadłyby mu na rozgrzany policzek; gładziła jego ramię, sięgając łokcia, zatrzymując w końcu dłoń na łopatce, kiedy targnął nim kolejny spazm kaszlu, próbowała przypomnieć sobie właściwe zaklęcia, choć rozumiała, że nie istniało takie, które mogłoby mu pomóc. Ciche svalr udało jej się wykonać poprawnie dopiero za trzecim razem, kiedy opanowała wystarczająco drżenie głosu i zmącone myśli; jak mogła nie zauważyć wcześniej, że był tylko młodym chłopakiem? Że był ciałem tak samo tkliwym, że pod tą odwagą posiadał nadal serce chłopca i w nim miejsce, w którym z brodawek mięśnia wydzielał się gęsty, lepki strach?
– Nie – odpowiedziała cicho po chwili milczenia, w którym rozważała daremne kłamstwo; zawsze wiedział, kiedy próbowała go oszukać. Nachyliła się, przykładając palce do jego policzka, sprawdzając zbijaną gorączkę, w końcu zaklęciem przyłożonym do nasady szyi pod kołnierzem próbując pomóc mu oddychać swobodniej. – Ale myślę, że z czasem będzie łatwiej pamiętać – szepnęła, przejęta tym, jak drobny wydawał się nagle, z głową złożoną jej na kolanach, z podciągniętymi pod brzuch kolanami; słońce, którego nie umieli nigdy dosięgnąć. – Wróciłeś – chciała pochylić się i ucałować znamię na jego policzku; czuła pod palcami jak jego grdyka drga przez przełykany strach – wróciłeś do mnie i jesteś cały. Nie musisz dłużej się bać, Gösta, odpocznij wreszcie. Nie musisz dłużej uważać. Odpocznij.
Gerda i Gösta z tematu