:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer
2 posters
Einar Halvorsen
Re: 13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer Sob 25 Wrz - 16:15
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
z Placu Centralnego
Spuszczone ze smyczy Bregða targnęło podatnym ciałem; własny żołądek, chwycony w szpony zaklęcia, wykonał grzęznący spazm krótkotrwałych nudności. Tarmoszące za gardło, pełznące w środku odczucie, na całe szczęście przepadło z upływem sekund. Wokół nich, zakleszczała się niepozorna sceneria pokoju gościnnego, który, pomimo bujnych, rozkwitających pędów towarzyskiego życia, spełniał się relatywnie rzadko w przypisywanej funkcji. Folke, trzymając się odpryskami sił naparł, po części bezwładnie, na tamę jego sylwetki. Powoli, w oszczędnych ruchach, przystąpił w kierunku łóżka. Pomógł mężczyźnie zająć względnie wygodne - jak na warunki napadu - miejsce. Przysunął, bliżej posłania, stojące przy ścianie krzesło.
Powstrzymał się od westchnięcia.
Bezsilność, niczym kajdany, wpijała się w tkankę duszy.
Nagle, drgnął niespokojnie; marsz doskonale znanego, proroczego mrowienia zatoczył się po lordozie lędźwi i osiadł, poniżej trójkątnej bryły ostatnich, wieńczących podporę kręgów.
- Zaraz wrócę - zdołał ledwie oznajmić, cisnąć resztki pokarmu w rozwarte szczęki potrzeby wytłumaczenia się przed Baantjerem - przed sobą? - nie mógł być pewien, czy mężczyzna, spętany łańcuchem bólu, przykładał teraz uwagę do rozstawionych wokoło niego rekwizytów i osób, tłumu przykurczonego do samej, pojedynczej obecności malarza.
- Przyniosę wody - dodał, zanim zniknął za drzwiami. Z trudem utrzymał głos, by nie złamał się jak wyschnięta gałąź.
Tonął w bajorze obaw; szmer pierwszych, stawianych kroków zatapiał się w aksamitnych głębinach ciszy; przełamał jej legowisko subtelnie, niczym sączące się z ostrożnością lekarstwo, kropla po kropli, ruch za płynącym ruchem, mieć albo leżeć, z trzeszczącą, opuchniętą gangreną wyrwanej z uścisku sławy. Dalej, gdy już oddalił się od pokoju, w którym porzucił Folke, kroki stawały się szybsze, rozpędzone gorączką lepkiego, roztargnionego strachu. Dłoń, ogarnięta tremorem, oplotła kurczliwie poręcz; oddechy przypominały łapczywe, donośne hausty powietrza płynące przez odrętwiałą, tchawiczą studnię. Pień kręgosłupa wygiął się momentalnie w łuk, a ciało, zgięte w pół przemieściło się pod najbliższe zwierciadło lustra. Szarpnął - i wyrwał koszulę ze spodni, szarpnął znów, szarpał, aż pasek ostatecznie osunął się jak skórzana, obumarła łodyga w skowycie metalicznego zgrzytu.
- Nie - szepnął z wyraźnym trudem; uległ nagle wrażeniu, że wąska alejka krtani zarosła mu obrzydliwą flegmą - ...błagam - wyrzucił z siebie, przywierając pospiesznie błonką spojrzenia do własnego odbicia, wiernie ukazanego w tafli. Natura będzie naturą, wszystko, z czym się urodził, witając donośnie świat pierwszym, bezmyślnym krzykiem, zostanie z nim aż do śmierci; mógł prosić, błagać, zaklinać, krztusić się własnym szlochem. Kłamstwo jest zawsze kłamstwem, pęka, prędzej czy później niczym mydlana bańka otarta o krawędź prawdy. Skaza jest zawsze skazą, uderza spod nałożonej, urokliwej fasady wpajanych postronnym oszustw. Starczyło zaledwie kilka, płynących w żwawości chwil, aby spod płatu skóry, odsłoniętego przez rozpaczliwość działań, wyłoniła się słabość, atawistyczna potwarz, mówiąca wprost o żałosnej mistyfikacji. Nie był w pełni człowiekiem; nie był podobnie tym, za którego śmiał się podawać. Piętno zwodniczej rasy wiązało się z odrzuceniem, strąceniem go z kondygnacji hierarchii. Ogon poruszył się, uniósł jak niespokojny wąż.
Łzy przysiadały w kącikach zaszklonych oczu.
Świadomość, którą aktualnie posiadał, była niczym niewielka i postrzępiona wyspa, rzucony ochłap stałego i stabilnego lądu wśród opętańczych fal; spienionych, morskich jęzorów rozkołysanych raptowną eksplozją gniewu. Działał, niczym oddany żołnierz, posłuszny wszystkim rozkazom rzucanym mu z ust instynktów. Wsunął się do łazienki, zapominając, przebity przez włócznię lęku, by zamknąć zaklęciem drzwi. Plan, wypełniany w chaosie, miał w założeniu pozbycie się jak najszybciej problemu, obiektu wstydu, wijącego się, gniewnie młócąc powietrze. Zdjął z siebie wszystkie ubrania; pozostał w samej bieliźnie, decydując się, że oczyści ją później trywialnym czarem. Wyjął eliksir; zaklął, czując w środku gniotące się kłębowisko uczuć. Palce zacisnęły się na nasadzie ogona i nadciągnęły w znajomym przyzwyczajeniu skórę. Serce tłukło się pod więzieniem żeber niczym spłoszony ptak. Tembr głosu przyniósł zaklęcie; chwyt zwolnił, a ogon, odcięty, cicho spadł na podłoże.
Naprężył się, na początku, odchylając głowę podpartą na sztywniejącym karku. Jedna z dłoni zakryła bezgłośnie otwarte usta. Przygryzł jej miękkie wnętrze, kładąc się na podłodze, czując na rozpalonym policzku zimno, ziejące od obojętnych kafelków.
- Co ja wam wszystkim zrobiłem? - jęknął, puszczając lejce grzęznącej namiastki płaczu. Kilka łez, krystalicznych paciorków odmawianego różańca, lamentu toczącego od środka jak czerw przewlekłej choroby, ześlizgnęło się po krzywiźnie twarzy. Urodziłeś się.
Chciałeś, chciwie mieć wszystko, czego ci poskąpiono.
Krew wypływała z gardzieli nowo powstałej rany; odczuwał wyraźnie strużkę pełznącą po warstwie powłok. Podniósł się i wyciągnął rękę; resztkami sił, kąsanymi zębami bólu, pochwycił buteleczkę, gdzie tkwiła zbawienna mikstura.
Przecież był sam.
Zawsze był sam, od kiedy pożegnał Lindę.
Spuszczone ze smyczy Bregða targnęło podatnym ciałem; własny żołądek, chwycony w szpony zaklęcia, wykonał grzęznący spazm krótkotrwałych nudności. Tarmoszące za gardło, pełznące w środku odczucie, na całe szczęście przepadło z upływem sekund. Wokół nich, zakleszczała się niepozorna sceneria pokoju gościnnego, który, pomimo bujnych, rozkwitających pędów towarzyskiego życia, spełniał się relatywnie rzadko w przypisywanej funkcji. Folke, trzymając się odpryskami sił naparł, po części bezwładnie, na tamę jego sylwetki. Powoli, w oszczędnych ruchach, przystąpił w kierunku łóżka. Pomógł mężczyźnie zająć względnie wygodne - jak na warunki napadu - miejsce. Przysunął, bliżej posłania, stojące przy ścianie krzesło.
Powstrzymał się od westchnięcia.
Bezsilność, niczym kajdany, wpijała się w tkankę duszy.
Nagle, drgnął niespokojnie; marsz doskonale znanego, proroczego mrowienia zatoczył się po lordozie lędźwi i osiadł, poniżej trójkątnej bryły ostatnich, wieńczących podporę kręgów.
- Zaraz wrócę - zdołał ledwie oznajmić, cisnąć resztki pokarmu w rozwarte szczęki potrzeby wytłumaczenia się przed Baantjerem - przed sobą? - nie mógł być pewien, czy mężczyzna, spętany łańcuchem bólu, przykładał teraz uwagę do rozstawionych wokoło niego rekwizytów i osób, tłumu przykurczonego do samej, pojedynczej obecności malarza.
- Przyniosę wody - dodał, zanim zniknął za drzwiami. Z trudem utrzymał głos, by nie złamał się jak wyschnięta gałąź.
Tonął w bajorze obaw; szmer pierwszych, stawianych kroków zatapiał się w aksamitnych głębinach ciszy; przełamał jej legowisko subtelnie, niczym sączące się z ostrożnością lekarstwo, kropla po kropli, ruch za płynącym ruchem, mieć albo leżeć, z trzeszczącą, opuchniętą gangreną wyrwanej z uścisku sławy. Dalej, gdy już oddalił się od pokoju, w którym porzucił Folke, kroki stawały się szybsze, rozpędzone gorączką lepkiego, roztargnionego strachu. Dłoń, ogarnięta tremorem, oplotła kurczliwie poręcz; oddechy przypominały łapczywe, donośne hausty powietrza płynące przez odrętwiałą, tchawiczą studnię. Pień kręgosłupa wygiął się momentalnie w łuk, a ciało, zgięte w pół przemieściło się pod najbliższe zwierciadło lustra. Szarpnął - i wyrwał koszulę ze spodni, szarpnął znów, szarpał, aż pasek ostatecznie osunął się jak skórzana, obumarła łodyga w skowycie metalicznego zgrzytu.
- Nie - szepnął z wyraźnym trudem; uległ nagle wrażeniu, że wąska alejka krtani zarosła mu obrzydliwą flegmą - ...błagam - wyrzucił z siebie, przywierając pospiesznie błonką spojrzenia do własnego odbicia, wiernie ukazanego w tafli. Natura będzie naturą, wszystko, z czym się urodził, witając donośnie świat pierwszym, bezmyślnym krzykiem, zostanie z nim aż do śmierci; mógł prosić, błagać, zaklinać, krztusić się własnym szlochem. Kłamstwo jest zawsze kłamstwem, pęka, prędzej czy później niczym mydlana bańka otarta o krawędź prawdy. Skaza jest zawsze skazą, uderza spod nałożonej, urokliwej fasady wpajanych postronnym oszustw. Starczyło zaledwie kilka, płynących w żwawości chwil, aby spod płatu skóry, odsłoniętego przez rozpaczliwość działań, wyłoniła się słabość, atawistyczna potwarz, mówiąca wprost o żałosnej mistyfikacji. Nie był w pełni człowiekiem; nie był podobnie tym, za którego śmiał się podawać. Piętno zwodniczej rasy wiązało się z odrzuceniem, strąceniem go z kondygnacji hierarchii. Ogon poruszył się, uniósł jak niespokojny wąż.
Łzy przysiadały w kącikach zaszklonych oczu.
Świadomość, którą aktualnie posiadał, była niczym niewielka i postrzępiona wyspa, rzucony ochłap stałego i stabilnego lądu wśród opętańczych fal; spienionych, morskich jęzorów rozkołysanych raptowną eksplozją gniewu. Działał, niczym oddany żołnierz, posłuszny wszystkim rozkazom rzucanym mu z ust instynktów. Wsunął się do łazienki, zapominając, przebity przez włócznię lęku, by zamknąć zaklęciem drzwi. Plan, wypełniany w chaosie, miał w założeniu pozbycie się jak najszybciej problemu, obiektu wstydu, wijącego się, gniewnie młócąc powietrze. Zdjął z siebie wszystkie ubrania; pozostał w samej bieliźnie, decydując się, że oczyści ją później trywialnym czarem. Wyjął eliksir; zaklął, czując w środku gniotące się kłębowisko uczuć. Palce zacisnęły się na nasadzie ogona i nadciągnęły w znajomym przyzwyczajeniu skórę. Serce tłukło się pod więzieniem żeber niczym spłoszony ptak. Tembr głosu przyniósł zaklęcie; chwyt zwolnił, a ogon, odcięty, cicho spadł na podłoże.
Naprężył się, na początku, odchylając głowę podpartą na sztywniejącym karku. Jedna z dłoni zakryła bezgłośnie otwarte usta. Przygryzł jej miękkie wnętrze, kładąc się na podłodze, czując na rozpalonym policzku zimno, ziejące od obojętnych kafelków.
- Co ja wam wszystkim zrobiłem? - jęknął, puszczając lejce grzęznącej namiastki płaczu. Kilka łez, krystalicznych paciorków odmawianego różańca, lamentu toczącego od środka jak czerw przewlekłej choroby, ześlizgnęło się po krzywiźnie twarzy. Urodziłeś się.
Chciałeś, chciwie mieć wszystko, czego ci poskąpiono.
Krew wypływała z gardzieli nowo powstałej rany; odczuwał wyraźnie strużkę pełznącą po warstwie powłok. Podniósł się i wyciągnął rękę; resztkami sił, kąsanymi zębami bólu, pochwycił buteleczkę, gdzie tkwiła zbawienna mikstura.
Przecież był sam.
Zawsze był sam, od kiedy pożegnał Lindę.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Folke Baantjer
Re: 13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer Pią 1 Paź - 23:03
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Chwyt zaklęcia był pewny i gwałtowny, zakleszczający się chłodnymi szponami wokół żołądka, jego wrażliwej tkanki, wyżętej nagłym przeniesieniem, skręconej jak mokra szmata, której brudny posmak podszedł mu do gardła falą nudności, ostatkiem stłumioną przez flegmatyczność lepkiej śliny, która zsunęła się w dół przełyku jak gęsty syrop. Przymknął powieki, kiedy jasne płytki placu centralnego zaczęły wysuwać mu się spod stóp, rozmazując się w wodniste plamy, jak gdyby zapadał w sen – gdy je otworzył, świat wciąż wydawał się nakłuty igłami jaskrawej intensywności, jesienny wicher nie smagał go już jednak w twarz, dłoń nie osuwała się po wilgotnym chłodzie murowanej fasady, wsparta nerwowo o materiał cudzego ubrania, który dopiero teraz rozluźnił się pod uściskiem jego palców. Odczułby być może charakterystyczne ciepło upokorzenia, pełzające pod płótnem skóry jak insekty, gdyby nie ucisk rwącego bólu, wciąż szarpiący zębami za kostne kraty żeber, prujący mięśnie włókno po włóknie, z coraz bardziej uporczywą gorliwością, gniewem dzikiego zwierzęcia, które, głodne i sfrustrowane, warczy coraz głośniej, gryzie coraz intensywniej.
Uchylił usta, żeby coś powiedzieć i chociaż wargi poruszyły się posłusznie, struny krtani były napięte i nieruchome – co mu powiedział? Zaraz wrócę? Nie, to nie jego słowa, te dotarły z przeciwnej strony, rezonując w umyśle bladym echem, przedzierając się przez zniekształcony obraz pomieszczenia jak pojedynczy bełt, prujący przez bezchmurne niebo. Chyba go przeprosił, w każdym razie zamierzał, zanim horyzont przekrzywił się, a ciało znalazło oparcie w miękkości nakrytego kołdrą łóżka, które zapadło się lekko, ugięte pod jego ciężarem. Macki choroby oplotły go szczelnie jak winorośl, jej kłujące obezwładnienie, zamykające go w karcerze uwłaczającej niemocy – dawno nie doświadczał równie gwałtownego ataku, małodusznie przekonany, że udało mu się oszukać własne niedoskonałości, znieczulić się na dolegliwe szarpanie wilczych kłów, które rozrywało mu boki, paraliżując organizm, ze zroszonym potem czołem przylepionym do chłodnych kafelków łazienkowej podłogi. Doświadczenia dzieciństwa nauczyły go ukrywać się samotnie, w ciemnym pokoju, gdzie nawet najgorsze epizody znosił ze spolegliwą skruchą, słowami niewypowiedzianej modlitwy zastygłymi na spierzchłych ustach, gdy odchylał głowę do tyłu, odliczając od stu do jednego, od jednego do stu, z tchórzliwą wprawą unikając zera. Czasami pomagał alkohol, jego płynne złoto zalegające gorzko na dnie pustego żołądka, innym razem siedział już tylko samotny i opuszczony, próbując przyzwyczaić się do bólu, którego rwącą gwałtowność z trudem utrzymywał na wodzy, resztką sił kontrolując własne ciało, by nie zaczęło szlochać lub krzyczeć.
Pamiętał, że długo nie rozumiał swych objawów, dopytując uparcie dlaczego i po co, ostatecznie ukrócony odpowiedzią, która rezonowała teraz wyraźnie pod kopułą czaszki: będzie bolało jeszcze bardzo długo – była to miara choroby, dobrego noża o długim ostrzu, kary, na którą zasłużył. Einar zniknął mu tymczasem z pola widzenia i przez chwilę było już tylko pulsujące szarpanie między żebrami, ciężki, intensywny ucisk na mostek, jak gdyby jakaś niewidzialna, fantomowa siła próbowała złamać go w pół, później nawet te dolegliwości zdawały się jednak słabnąć, wpierw zawieszone na osłabionym ciele w postaci bladego widma bólu, a następnie stygnące niemal zupełnie, pozwalając, by trzeźwość umysłu, jak pisklę z pękniętej skorupy jaja, wydostała się poza zgęstniałą opokę ciemnych zmaz, które dotąd przysłaniały mu widzenie, drżąc wokół skroni niewyraźnym zwiastunem migreny. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z ciszy, która wypełniała przestrzeń pokoju jak lignina, a gdy podniósł głowę, dobitnie zdając sobie sprawę z miejsca, w jakim się znajdował, po przebijającej się przez płótno pleców linii kręgosłupa zsunęła się wstęga dreszczy, wahliwego niepokoju, z jakim spojrzał na własne ciało, ręce uniesione w powietrzu, wciąż dygocące lekko, lecz już nie tak czerwone od mrozu.
Łóżko ugięło się lekko, gdy przekręcił się na lewy bok, ostrożnie podnosząc się do pozycji siedzącej, jak gdyby obawiał się, że jeśli wykona zbyt gwałtowny ruch, iskry bólu powrócą, na ponów rozpalając organizm żywym ogniem, kiedy zwiesił nogi, uderzyły go jednak tylko mdłości, zmuszające do nabrania kilku głębokich, powolnych oddechów, zanim stopy zetknęły się z podłogą, pozwalając mu utrzymać równowagę w pozycji wyprostowanej. Otrzeźwiony lepszym samopoczuciem, układał już w głowie pierwsze, zawstydzające słowa kornych przeprosin, zarówno kuchnię jak i salon zastał jednak zupełnie puste, jak gdyby cały dom pogrążył się we śnie głębokim jak zimowa hibernacja – zdawało mu się, że jeśli pod wpływem bólu osunął się w nieświadomość, było to zaledwie kilka kojących sekund, pojedyncze, migające przed oczami urywku snu, teraz zaczął jednak zastanawiać się, jak wiele czasu minęło w rzeczywistości; czy było możliwe, że minęły godziny? Dni? Pokręcił głową na boki, strzepując z umysłu te irracjonalne podejrzenia, zakradające się do świadomości jak karaluchy. Wciąż czuł się lepki i brudny od potu, który zastygł cienką warstwą na skórze, nie myśląc zbyt wiele, sięgnął zatem ku drzwiom do łazienki, zaciskając palce na srebrnej klamce i robiąc krok do przodu, gdy ta ugięła się pokornie pod jego wolą – to, co zobaczył w środku, było jednak dalekie od wszelkich wyobrażeń.
Wpierw poczuł, jak pieszczota lęku zsuwa się raptownie po jego karku, gdy do nozdrzy dotarł znajomy, metaliczny zapach krwi, później spojrzenie o źrenicach rozszerzonych zaskoczeniem przesunęło się gorączkowo po wnętrzu łazienki – splamionych posoką kafelkach i mężczyźnie słaniającym się na nogach w samej bieliźnie, również wyraźnie zbroczonej posoką.
– Einar? – imię przyjaciela wydarło się z ust prawie na bezdechu, powietrze zdawało się bowiem utknąć w głębi tchawicy, zablokowane zastawką pełnego grozy strachu, który nawarstwiał się, gdy kolejne sekundy podtrzymywanej linii spojrzenia rozciągały się w przestrzeni jak guma. – Co ci się sta… – zaczął, próbując opanować drżenie głosu, gdy jego wzrok zastygł zupełnie, zatrzymując się w prawym rogu łazienki – ogon, bezwładnie zaległy na brudnej podłodze, podrygiwał jeszcze agonalnie, zanim zupełnie zmartwiał, zakrwawiony i nierówny u nasady, w miejscu, gdzie został brutalnie odcięty. Z głębi krtani wydarło się stłumione brzmienie lęku, Folke poczuł natomiast jak do gardła znów napływają mu mdłości i zakrył dłonią usta, cofając się o krok do tyłu, nerwowo, ale ostrożnie, jakby cofał się przed wężem.
Uchylił usta, żeby coś powiedzieć i chociaż wargi poruszyły się posłusznie, struny krtani były napięte i nieruchome – co mu powiedział? Zaraz wrócę? Nie, to nie jego słowa, te dotarły z przeciwnej strony, rezonując w umyśle bladym echem, przedzierając się przez zniekształcony obraz pomieszczenia jak pojedynczy bełt, prujący przez bezchmurne niebo. Chyba go przeprosił, w każdym razie zamierzał, zanim horyzont przekrzywił się, a ciało znalazło oparcie w miękkości nakrytego kołdrą łóżka, które zapadło się lekko, ugięte pod jego ciężarem. Macki choroby oplotły go szczelnie jak winorośl, jej kłujące obezwładnienie, zamykające go w karcerze uwłaczającej niemocy – dawno nie doświadczał równie gwałtownego ataku, małodusznie przekonany, że udało mu się oszukać własne niedoskonałości, znieczulić się na dolegliwe szarpanie wilczych kłów, które rozrywało mu boki, paraliżując organizm, ze zroszonym potem czołem przylepionym do chłodnych kafelków łazienkowej podłogi. Doświadczenia dzieciństwa nauczyły go ukrywać się samotnie, w ciemnym pokoju, gdzie nawet najgorsze epizody znosił ze spolegliwą skruchą, słowami niewypowiedzianej modlitwy zastygłymi na spierzchłych ustach, gdy odchylał głowę do tyłu, odliczając od stu do jednego, od jednego do stu, z tchórzliwą wprawą unikając zera. Czasami pomagał alkohol, jego płynne złoto zalegające gorzko na dnie pustego żołądka, innym razem siedział już tylko samotny i opuszczony, próbując przyzwyczaić się do bólu, którego rwącą gwałtowność z trudem utrzymywał na wodzy, resztką sił kontrolując własne ciało, by nie zaczęło szlochać lub krzyczeć.
Pamiętał, że długo nie rozumiał swych objawów, dopytując uparcie dlaczego i po co, ostatecznie ukrócony odpowiedzią, która rezonowała teraz wyraźnie pod kopułą czaszki: będzie bolało jeszcze bardzo długo – była to miara choroby, dobrego noża o długim ostrzu, kary, na którą zasłużył. Einar zniknął mu tymczasem z pola widzenia i przez chwilę było już tylko pulsujące szarpanie między żebrami, ciężki, intensywny ucisk na mostek, jak gdyby jakaś niewidzialna, fantomowa siła próbowała złamać go w pół, później nawet te dolegliwości zdawały się jednak słabnąć, wpierw zawieszone na osłabionym ciele w postaci bladego widma bólu, a następnie stygnące niemal zupełnie, pozwalając, by trzeźwość umysłu, jak pisklę z pękniętej skorupy jaja, wydostała się poza zgęstniałą opokę ciemnych zmaz, które dotąd przysłaniały mu widzenie, drżąc wokół skroni niewyraźnym zwiastunem migreny. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z ciszy, która wypełniała przestrzeń pokoju jak lignina, a gdy podniósł głowę, dobitnie zdając sobie sprawę z miejsca, w jakim się znajdował, po przebijającej się przez płótno pleców linii kręgosłupa zsunęła się wstęga dreszczy, wahliwego niepokoju, z jakim spojrzał na własne ciało, ręce uniesione w powietrzu, wciąż dygocące lekko, lecz już nie tak czerwone od mrozu.
Łóżko ugięło się lekko, gdy przekręcił się na lewy bok, ostrożnie podnosząc się do pozycji siedzącej, jak gdyby obawiał się, że jeśli wykona zbyt gwałtowny ruch, iskry bólu powrócą, na ponów rozpalając organizm żywym ogniem, kiedy zwiesił nogi, uderzyły go jednak tylko mdłości, zmuszające do nabrania kilku głębokich, powolnych oddechów, zanim stopy zetknęły się z podłogą, pozwalając mu utrzymać równowagę w pozycji wyprostowanej. Otrzeźwiony lepszym samopoczuciem, układał już w głowie pierwsze, zawstydzające słowa kornych przeprosin, zarówno kuchnię jak i salon zastał jednak zupełnie puste, jak gdyby cały dom pogrążył się we śnie głębokim jak zimowa hibernacja – zdawało mu się, że jeśli pod wpływem bólu osunął się w nieświadomość, było to zaledwie kilka kojących sekund, pojedyncze, migające przed oczami urywku snu, teraz zaczął jednak zastanawiać się, jak wiele czasu minęło w rzeczywistości; czy było możliwe, że minęły godziny? Dni? Pokręcił głową na boki, strzepując z umysłu te irracjonalne podejrzenia, zakradające się do świadomości jak karaluchy. Wciąż czuł się lepki i brudny od potu, który zastygł cienką warstwą na skórze, nie myśląc zbyt wiele, sięgnął zatem ku drzwiom do łazienki, zaciskając palce na srebrnej klamce i robiąc krok do przodu, gdy ta ugięła się pokornie pod jego wolą – to, co zobaczył w środku, było jednak dalekie od wszelkich wyobrażeń.
Wpierw poczuł, jak pieszczota lęku zsuwa się raptownie po jego karku, gdy do nozdrzy dotarł znajomy, metaliczny zapach krwi, później spojrzenie o źrenicach rozszerzonych zaskoczeniem przesunęło się gorączkowo po wnętrzu łazienki – splamionych posoką kafelkach i mężczyźnie słaniającym się na nogach w samej bieliźnie, również wyraźnie zbroczonej posoką.
– Einar? – imię przyjaciela wydarło się z ust prawie na bezdechu, powietrze zdawało się bowiem utknąć w głębi tchawicy, zablokowane zastawką pełnego grozy strachu, który nawarstwiał się, gdy kolejne sekundy podtrzymywanej linii spojrzenia rozciągały się w przestrzeni jak guma. – Co ci się sta… – zaczął, próbując opanować drżenie głosu, gdy jego wzrok zastygł zupełnie, zatrzymując się w prawym rogu łazienki – ogon, bezwładnie zaległy na brudnej podłodze, podrygiwał jeszcze agonalnie, zanim zupełnie zmartwiał, zakrwawiony i nierówny u nasady, w miejscu, gdzie został brutalnie odcięty. Z głębi krtani wydarło się stłumione brzmienie lęku, Folke poczuł natomiast jak do gardła znów napływają mu mdłości i zakrył dłonią usta, cofając się o krok do tyłu, nerwowo, ale ostrożnie, jakby cofał się przed wężem.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Einar Halvorsen
Re: 13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer Pią 15 Paź - 21:54
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Stało się.
Myśli, przenikające pod kostnym dachem wartkim i lodowatym potokiem przerażenia, momentalnie ostygły, zamarły w mdłym, osuszonym farszu zdumienia, niepewności, pierwszego, prymitywnego stadium rozpostartego afektu. Znużone, przygaszone spojrzenie uniosło się z dostrzegalnym trudem, wymierzone w oblicze Folke jak zardzewiały sztylet; oczy, przekrwione, skrzące się niepokojem refleksów, straciły swój dawny blask, wzmożony czarem magnetyzm, tnący z nieskazitelną, pełną uwagi precyzją, darzący zawsze szczególną, wnikliwą dozą uwagi. Milczał, obcy i nieobecny, czując, jak przewężona alejka krtani staje się niedostępna dla zrozpaczonej woli, świadomości, rozbitej jak porcelana o nową tamę umysłu. W głębi nadgnitej duszy poprosił wręcz o szaleństwo, o schizmę, dziurę w rozsądku - tak, aby Baantjer stał się ledwie widmowym, bełkotliwym omamem, gorączkowym wytworem otępiałego umysłu, który, poza jego bramami, leżał, przykuty bólem, szarpany, od każdej strony, ciemiężącą chorobą - bezsilny, identycznie jak on.
Stało się.
W przeciągu wędrówki życia kosztował smaku ryzyka, trunku, szargającego smakowe kubki na nierównościach języka, podchodzącego pod tunel gardła trzęsącą się pięścią serca; znał doskonale szum krwi pulsującej w uszach i pod membraną skroni, bladość i nagłe zimno, rosę chłodnego potu i suchość ściśniętych warg. Niekiedy - było już blisko - jednak do dzisiaj nikt, oprócz Lindy, nie widział go w identycznym stanie, żałosnym, na pograniczu krzyku i bezsilnego płaczu. Lękał się odrzucenia, utkwiony w potrzasku strachu szamotał się jak schwytane, skazane na klęskę zwierzę. Powtarzał, często, jak mantrę, że nie ma innego wyjścia; postać, którą chcą widzieć, artysta, pragnący żyć na wystawach i wieczorowych bankietach jest pozbawiony skazy, abominacji, zdolnej, swoim szpetnym istnieniem przekreślić natychmiast wszystko, zupełnie, jakby pozycja, budowana przez lata na szczeblach ludzkiej hierarchii, rozpadła się niczym zamek z piasku pod słonym jęzorem fal.
- Ty… - charknął, omal nie wypluwając osiadłej za podniebieniem flegmy. Drżącą, niepewną ręką otworzył prędko naczynie zawierające eliksir. Upił niewielki łyk, czując, jak krater rany ulega kojącemu zasklepieniu. Wstał, nie zważając na mokre i krwiste ślady stawiane przez bose stopy na połaciach kafelków. Wstał, wychwytując trwogę, zasianą w działaniach Folke, wychodząc naprzeciw niemu, zupełnie, jak gdyby sam był drapieżcą, a on nieporadnym łupem.
Zabiję cię.
Pierwsza, nietrzeźwa myśl, rozkwitała jak ciemny, pełen trucizny kwiat. Nie pozwolę... (Nikt się nie dowie. Prawda nie wyjdzie na jaw). Czy byłby w stanie? Mówiono, że są przewrotni; mówiono, że porywają; mówiono, że dokonują z zimną krwią swoich morderstw, nie słysząc żadnych, najkrótszych nagan sumienia. (Bogowie. Naprawdę tak pomyślałem).Przyspieszył kroku, rzucając się w stronę Folke. Palce, częściowo brudne, zaplamione szkarłatem, zacisnęły się, niczym szpony, na materiale ubrania. Przycisnął mężczyznę do ściany.
- …i tak ci nikt nie uwierzy - rysa prześmiewczego rozbawienia kąsała odcień rozchodzącego się głosu. Był zagrożony - w rzeczywistości - sam, tkwił obecnie przyparty do lica ściany, bezbronny, strosząc jedynie sierść, ukazując kły agresywnych i niepotrzebnych słów. W czystym, rozpętanym obłędzie, Baantjer stawał się wrogiem, osobą, która po przekroczeniu drzwi, dołoży najwyższych starań, aby pogrzebać malarski sukces swojego dawnego przyjaciela. Pielgrzymka dalszych rozważań, pogrążała się coraz silniej w paranoicznym bagnie, gęstym, cuchnącym błocie podejrzewanych spisków. Wiedział, wcześniej, że Folke sprawiał wrażenie dobrego - aż zbyt dobrego - zagubionego człowieka, wiedział, jednak obecnie, bez wyraźnej przeszkody, nadawał mu rolę zdrajcy, wiedział, jednak wysnuwał, w pierwszym transie szaleństwa, że powinien odebrać mu własnoręcznie życie.
- Wiesz, jak to nazwą? - półksiężyc ust w okamgnieniu wykrzywił się w obolałym, ironicznym uśmieszku. - Zdesperowaną próbą ratowania kariery. - Uścisk nieznacznie zelżał. Uspokoił się, owładnięty własnym, egoistycznym odkryciem o reputacji mężczyzny. Nieomal każdy, śledzący jego aktorskie i prywatne poczynania galdr, był świadomy słabości, jaką niechybnie i nieszczęśliwie żywił do alkoholu. Czy słowa, uronione przez podobnego człowieka, mogły być wiarygodne? Pozostał, wariacko umocowany do przekonania, że Folke, już w tym momencie, marzy o wyjawieniu sekretu, próbując, każdym gestem i słowem powiedzieć - nie próbuj, nawet się nie waż, każde, twoje wyznanie nie okaże się warte choć złamanego talara.
Myśli, przenikające pod kostnym dachem wartkim i lodowatym potokiem przerażenia, momentalnie ostygły, zamarły w mdłym, osuszonym farszu zdumienia, niepewności, pierwszego, prymitywnego stadium rozpostartego afektu. Znużone, przygaszone spojrzenie uniosło się z dostrzegalnym trudem, wymierzone w oblicze Folke jak zardzewiały sztylet; oczy, przekrwione, skrzące się niepokojem refleksów, straciły swój dawny blask, wzmożony czarem magnetyzm, tnący z nieskazitelną, pełną uwagi precyzją, darzący zawsze szczególną, wnikliwą dozą uwagi. Milczał, obcy i nieobecny, czując, jak przewężona alejka krtani staje się niedostępna dla zrozpaczonej woli, świadomości, rozbitej jak porcelana o nową tamę umysłu. W głębi nadgnitej duszy poprosił wręcz o szaleństwo, o schizmę, dziurę w rozsądku - tak, aby Baantjer stał się ledwie widmowym, bełkotliwym omamem, gorączkowym wytworem otępiałego umysłu, który, poza jego bramami, leżał, przykuty bólem, szarpany, od każdej strony, ciemiężącą chorobą - bezsilny, identycznie jak on.
Stało się.
W przeciągu wędrówki życia kosztował smaku ryzyka, trunku, szargającego smakowe kubki na nierównościach języka, podchodzącego pod tunel gardła trzęsącą się pięścią serca; znał doskonale szum krwi pulsującej w uszach i pod membraną skroni, bladość i nagłe zimno, rosę chłodnego potu i suchość ściśniętych warg. Niekiedy - było już blisko - jednak do dzisiaj nikt, oprócz Lindy, nie widział go w identycznym stanie, żałosnym, na pograniczu krzyku i bezsilnego płaczu. Lękał się odrzucenia, utkwiony w potrzasku strachu szamotał się jak schwytane, skazane na klęskę zwierzę. Powtarzał, często, jak mantrę, że nie ma innego wyjścia; postać, którą chcą widzieć, artysta, pragnący żyć na wystawach i wieczorowych bankietach jest pozbawiony skazy, abominacji, zdolnej, swoim szpetnym istnieniem przekreślić natychmiast wszystko, zupełnie, jakby pozycja, budowana przez lata na szczeblach ludzkiej hierarchii, rozpadła się niczym zamek z piasku pod słonym jęzorem fal.
- Ty… - charknął, omal nie wypluwając osiadłej za podniebieniem flegmy. Drżącą, niepewną ręką otworzył prędko naczynie zawierające eliksir. Upił niewielki łyk, czując, jak krater rany ulega kojącemu zasklepieniu. Wstał, nie zważając na mokre i krwiste ślady stawiane przez bose stopy na połaciach kafelków. Wstał, wychwytując trwogę, zasianą w działaniach Folke, wychodząc naprzeciw niemu, zupełnie, jak gdyby sam był drapieżcą, a on nieporadnym łupem.
Zabiję cię.
Pierwsza, nietrzeźwa myśl, rozkwitała jak ciemny, pełen trucizny kwiat. Nie pozwolę... (Nikt się nie dowie. Prawda nie wyjdzie na jaw). Czy byłby w stanie? Mówiono, że są przewrotni; mówiono, że porywają; mówiono, że dokonują z zimną krwią swoich morderstw, nie słysząc żadnych, najkrótszych nagan sumienia. (Bogowie. Naprawdę tak pomyślałem).Przyspieszył kroku, rzucając się w stronę Folke. Palce, częściowo brudne, zaplamione szkarłatem, zacisnęły się, niczym szpony, na materiale ubrania. Przycisnął mężczyznę do ściany.
- …i tak ci nikt nie uwierzy - rysa prześmiewczego rozbawienia kąsała odcień rozchodzącego się głosu. Był zagrożony - w rzeczywistości - sam, tkwił obecnie przyparty do lica ściany, bezbronny, strosząc jedynie sierść, ukazując kły agresywnych i niepotrzebnych słów. W czystym, rozpętanym obłędzie, Baantjer stawał się wrogiem, osobą, która po przekroczeniu drzwi, dołoży najwyższych starań, aby pogrzebać malarski sukces swojego dawnego przyjaciela. Pielgrzymka dalszych rozważań, pogrążała się coraz silniej w paranoicznym bagnie, gęstym, cuchnącym błocie podejrzewanych spisków. Wiedział, wcześniej, że Folke sprawiał wrażenie dobrego - aż zbyt dobrego - zagubionego człowieka, wiedział, jednak obecnie, bez wyraźnej przeszkody, nadawał mu rolę zdrajcy, wiedział, jednak wysnuwał, w pierwszym transie szaleństwa, że powinien odebrać mu własnoręcznie życie.
- Wiesz, jak to nazwą? - półksiężyc ust w okamgnieniu wykrzywił się w obolałym, ironicznym uśmieszku. - Zdesperowaną próbą ratowania kariery. - Uścisk nieznacznie zelżał. Uspokoił się, owładnięty własnym, egoistycznym odkryciem o reputacji mężczyzny. Nieomal każdy, śledzący jego aktorskie i prywatne poczynania galdr, był świadomy słabości, jaką niechybnie i nieszczęśliwie żywił do alkoholu. Czy słowa, uronione przez podobnego człowieka, mogły być wiarygodne? Pozostał, wariacko umocowany do przekonania, że Folke, już w tym momencie, marzy o wyjawieniu sekretu, próbując, każdym gestem i słowem powiedzieć - nie próbuj, nawet się nie waż, każde, twoje wyznanie nie okaże się warte choć złamanego talara.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Folke Baantjer
Re: 13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer Wto 26 Paź - 19:29
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Strugi krwi, jak rozwodniona akwarela, sunęły opieszałymi wstęgami po mokrej podłodze, rozlewając się na kafelkach niczym plamy Rorschacha – przerażające i osobliwe, zastygające cienką, chropowatą warstwą na gołej skórze mężczyzny, brudzące futro na odciętym wężu ogona, który u samej nasady był nimi przesączony jak ręcznik przed wyżęciem. Przełknął ślinę, chociaż gardło miał zupełnie wyschnięte, suche, jakby ktoś przetarł mu śluzówkę żwirem, dłonią mimowolnie próbując odszukać znajomy chłód klamki, małodusznie sądząc, że kiedy ją chwyci i zamknie z powrotem drzwi, te zaryglują się automatycznie, wypełniając szpary we framudze lepkim silikonem, odgradzając go od rzeczywistości, w którą nieopatrznie wstąpił, obcy i nieproszony. Na ucieczkę było już jednak za późno, stał więc inkrustowany w ziemię, pochwycony w pęta tchórzliwego stuporu, który targnął się na jego świadomość nawałnicą podburzonych emocjami myśli – czy wierzył we wszystkie legendy, które snuto językiem prastarej Eddy? Że słyną z manipulacji, że zasyłają zgubę, że nie cofają dłoni przed obłędem popełnianego na swych ofiarach morderstwa? Czy potrafił odczłowieczyć go w ten sposób, oderwać od wszystkiego, co dotąd pojmował jako jasny, jednowymiarowy krajobraz ich relacji?
Nie dał rady się zastanowić, ugłaskać nastroszonego futra swego wewnętrznego zwierzęcia, które lękliwie wygięło grzbiet w łuk, sycząc i skomląc ostrzegawczo, nie zdążył wyartykułować myśli, które jątrzyły się iskrami w palenisku jego głowy, nie miał czasu (albo odwagi), by wypowiedzieć to, co podskórnie uważał przecież za prawdę, zapewnić, że to niczego nie zmienia; jak naiwnie wyglądałaby podobna deklaracja w obliczu rozszerzonych przerażeniem źrenic i drżących rąk, niecierpliwie próbujących natrafić na coś, w czym mogłyby znaleźć dla siebie oparcie. Przezroczysty flakonik dygotał w dłoniach Einara, kiedy ten uniósł go do ust, podpierając się o ciężką misę umywalki i wstając z podłogi – do tego momentu, nierozsądnie połechtany własną ufnością, oczekiwał po nim wszystkiego, tylko nie rozdrażnionego, prześmiewczego grymasu, który rozciął linię warg jak brzytwą, szarpnął ciałem, nie pozwalając mu na więcej, niż jeden, nieostrożny krok w tył, zanim siła cudzych rąk przycisnęła go do ściany, zakleszczając się nienawistnymi szponami zbrukanych posoką palców na wygiętym kołnierzu koszuli, której materiał przesiąkł szkarłatem jak zalany winem obrus. Nigdy nie widział go takiego – z lineaturą twarzy zmąconą rozeźlonym obłędem, cynicznym uśmiechem podrygującym groźnie w kącikach ust, jakby sam obawiał się unieść je wyżej, odsłonić zęby, które równie dobrze mogłyby być zakrzywione i ostre jak sztylety. Unieruchomiony kajdanami jego wzburzenia, poczuł, jak wzdłuż karku zsuwa się chłodny dreszcz strachu, tym razem prawdziwego, niewynikającego ze skruchy czy zaskoczenia, strachu, który znał, bo objawiał mu się tylekroć wcześniej, zawsze gwałtowny, nigdy nieobłaskawiony – dłonie już wcześniej szarpały go za ubranie, napięte ręce przyciskały do nierównej powierzchni ściany, słowa groziły czymś znacznie gorszym, niż to, co czuł, szybko dowodząc, że były gotowe spełnić swoje obietnice; ale to wszystko nigdy nie należało do Einara, nie tego, którego znał, nie tego, który lżył mu teraz ponurym tembrem głosu, gniewem wysuwającym się z cieśniny gardła jak jadowity wąż.
– Nie powiem nikomu. – sprzeciwił się nareszcie i chociaż odpowiadał szczerze, słowa ledwie opuściły instrument krtani, gdy poczuł jak żałośnie zabrzmiały wobec stawianych mu oskarżeń, jak mdłe i niewiarygodne musiały być w jego oczach, chłodnych i wzburzonych, jakby patrzył na niego wzdłuż lufy. – Przecież wiesz… przecież wiesz, że nie zrobiłbym ci czegoś takiego. – ostrożnie, prawie niezauważalnie zboczył przeszklonym spojrzeniem ku uchylonym za jego plecami drzwiom łazienki, plamom krwi, które barwiły podłogę na czerwono, bezwładnym cielsku ogona, wciąż leżącym pod umywalką, jak jakieś zbrukane, pozbawione życia zwierzę – jak często musiał go odcinać, żeby pozostać w ukryciu?
Poczuł, jak ucisk palców staje się lżejszy, napierając na jego barki z mniejszą siłą – gdyby chciał, być może mógłby wysunąć się z karceru ciasnej przestrzeni pomiędzy nim, a ścianą, mimo to trwał nieruchomo, pozwalając, by słowa Halvorsena zahaczyły o niego sierpem swej złośliwości. Ból, który wpierw powrócił nagłą falą, jak rozkwitający kwiat na zdjęciach poklatkowych, zelżał znów, szukając odpływu dla zmęczenia, z jakim go pozostawił, sprawiając, że pierś uniosła się lekko, wciąż jeszcze nerwowo, po czym opadła z cichym westchnieniem, wyginając linię warg w słabym cieniu uśmiechu, pochmurnego upokorzenia, które zdawało się rozlać po jego fizjonomii pociemniałą kałużą.
– To już stare czasy. – odrzekł w końcu, spoglądając mu w oczy, próbując utrzymać tembr własnego głosu na wodzy, by nie zadrżał jak nieumyślnie szarpnięta struna. Z jego kariery – nadgniłej i sflaczałej jak balon – nie było już nic, czemu mógłby pomóc równie nietrafny, desperacki akt ratunku, żaden uchowany kawałek mięsa ukryty pod nieapetycznym płaszczem tkanek, oderwany od faktury pożółkłych rozkładem kości.
Nie dał rady się zastanowić, ugłaskać nastroszonego futra swego wewnętrznego zwierzęcia, które lękliwie wygięło grzbiet w łuk, sycząc i skomląc ostrzegawczo, nie zdążył wyartykułować myśli, które jątrzyły się iskrami w palenisku jego głowy, nie miał czasu (albo odwagi), by wypowiedzieć to, co podskórnie uważał przecież za prawdę, zapewnić, że to niczego nie zmienia; jak naiwnie wyglądałaby podobna deklaracja w obliczu rozszerzonych przerażeniem źrenic i drżących rąk, niecierpliwie próbujących natrafić na coś, w czym mogłyby znaleźć dla siebie oparcie. Przezroczysty flakonik dygotał w dłoniach Einara, kiedy ten uniósł go do ust, podpierając się o ciężką misę umywalki i wstając z podłogi – do tego momentu, nierozsądnie połechtany własną ufnością, oczekiwał po nim wszystkiego, tylko nie rozdrażnionego, prześmiewczego grymasu, który rozciął linię warg jak brzytwą, szarpnął ciałem, nie pozwalając mu na więcej, niż jeden, nieostrożny krok w tył, zanim siła cudzych rąk przycisnęła go do ściany, zakleszczając się nienawistnymi szponami zbrukanych posoką palców na wygiętym kołnierzu koszuli, której materiał przesiąkł szkarłatem jak zalany winem obrus. Nigdy nie widział go takiego – z lineaturą twarzy zmąconą rozeźlonym obłędem, cynicznym uśmiechem podrygującym groźnie w kącikach ust, jakby sam obawiał się unieść je wyżej, odsłonić zęby, które równie dobrze mogłyby być zakrzywione i ostre jak sztylety. Unieruchomiony kajdanami jego wzburzenia, poczuł, jak wzdłuż karku zsuwa się chłodny dreszcz strachu, tym razem prawdziwego, niewynikającego ze skruchy czy zaskoczenia, strachu, który znał, bo objawiał mu się tylekroć wcześniej, zawsze gwałtowny, nigdy nieobłaskawiony – dłonie już wcześniej szarpały go za ubranie, napięte ręce przyciskały do nierównej powierzchni ściany, słowa groziły czymś znacznie gorszym, niż to, co czuł, szybko dowodząc, że były gotowe spełnić swoje obietnice; ale to wszystko nigdy nie należało do Einara, nie tego, którego znał, nie tego, który lżył mu teraz ponurym tembrem głosu, gniewem wysuwającym się z cieśniny gardła jak jadowity wąż.
– Nie powiem nikomu. – sprzeciwił się nareszcie i chociaż odpowiadał szczerze, słowa ledwie opuściły instrument krtani, gdy poczuł jak żałośnie zabrzmiały wobec stawianych mu oskarżeń, jak mdłe i niewiarygodne musiały być w jego oczach, chłodnych i wzburzonych, jakby patrzył na niego wzdłuż lufy. – Przecież wiesz… przecież wiesz, że nie zrobiłbym ci czegoś takiego. – ostrożnie, prawie niezauważalnie zboczył przeszklonym spojrzeniem ku uchylonym za jego plecami drzwiom łazienki, plamom krwi, które barwiły podłogę na czerwono, bezwładnym cielsku ogona, wciąż leżącym pod umywalką, jak jakieś zbrukane, pozbawione życia zwierzę – jak często musiał go odcinać, żeby pozostać w ukryciu?
Poczuł, jak ucisk palców staje się lżejszy, napierając na jego barki z mniejszą siłą – gdyby chciał, być może mógłby wysunąć się z karceru ciasnej przestrzeni pomiędzy nim, a ścianą, mimo to trwał nieruchomo, pozwalając, by słowa Halvorsena zahaczyły o niego sierpem swej złośliwości. Ból, który wpierw powrócił nagłą falą, jak rozkwitający kwiat na zdjęciach poklatkowych, zelżał znów, szukając odpływu dla zmęczenia, z jakim go pozostawił, sprawiając, że pierś uniosła się lekko, wciąż jeszcze nerwowo, po czym opadła z cichym westchnieniem, wyginając linię warg w słabym cieniu uśmiechu, pochmurnego upokorzenia, które zdawało się rozlać po jego fizjonomii pociemniałą kałużą.
– To już stare czasy. – odrzekł w końcu, spoglądając mu w oczy, próbując utrzymać tembr własnego głosu na wodzy, by nie zadrżał jak nieumyślnie szarpnięta struna. Z jego kariery – nadgniłej i sflaczałej jak balon – nie było już nic, czemu mógłby pomóc równie nietrafny, desperacki akt ratunku, żaden uchowany kawałek mięsa ukryty pod nieapetycznym płaszczem tkanek, oderwany od faktury pożółkłych rozkładem kości.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Einar Halvorsen
Re: 13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer Wto 9 Lis - 23:46
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Nie wierzył.
Proch obietnicy, cmentarze dobrych intencji, spękany szkielet ruiny w rozgrzanym dotyku słońca; słowa, zmielone w żarnach uprzedzeń, tworzyły ponurą miazgę, zamarłą jak brudny skrzep. Pustka, pustka niewiary, ziejący, ciemny lej wydrążonej dziury, wydarty płat trędowatej i wypaczonej duszy. Nic jest ostygłe i zimne jak krople potu sunące po stoku ciała, przez wertepy stroszącej się, gęsiej skórki, nic ma strukturę piętrzącej się galarety wprawionej w febryczne drżenia, nic nosi słoną treść łez i zmarszczoną, wyschniętą cierpkość wyrzutów. Nic nie poddaje się zmianom.
Przepełniony kurczową, srogą werwą rozpaczy, chwytał się samotności, odczucia, przytwierdzonego jak grube łodygi bluszczu, wrośniętego obrzmiałym, odżywczym kłączem w dorodną glebę przeszłości, wtopionego, pod skórą, wężowiskiem korzeni aż do miękkiego szpiku. Sam, ustawicznie sam; odmieniec, od początku wrzucony na kapryśną arenę bezlitosnego losu, skazany, by żyć jak zwierzę, zgodnie z obmierzłą, atawistyczną skazą, z pokruszonym i chwiejnym filarem człowieczeństwa, którego mu odmawiano, lustrując truciznę silnych, wynaturzonych genów. Skrywał się w norach kłamstw i wbijał sierpy pazurów, zatapiał zębiska aury - tracił, z dnia na dzień, siebie, będąc obrazem, dziełem żądania innych, złudnym, ukazanym portretem, wizją, którą oni, patrzący z najwyższych części monumentu hierarchii, mogli zaakceptować, przełknąć, strawić bez spazmów swoich przewrażliwionych trzewi. Nikt nie mógł przyjąć demona, huldrekalla, bez względu na zagnieżdżone, rozległe złoża talentu, zanurzyć w barokowym przepychu głoszonych treści uznania, wpuścić do korytarzy wyniosłej galerii sztuki, do rezydencji, gdzie zawieszali portrety w złotych, cyzelowanych ramach. Drapał, wydobył wszystko, wyszarpnął z trudem wbrew ustawionym prawom, wbrew pochodzeniu, zakażonemu przedwcześnie zgorzelą hańby, godząc się na smagnięcia oraz lamenty bólu, na powielane zaciekle nieuczciwości, na zaprzeczenia, nieszczerość i teatrzyki uśmiechów niszczące rozdarty dystans. Był, w istocie, ich dziełem, wypełniał dekalogi uprzedzeń, był kłamstwem - szukali kłamstwa, pragnęli piękna bez skaz. Wykonał - i wykonywał - z pokorą, oddaniem sługi, każdą, niezbędną czynność, łasząc się, jak potulne, ujarzmione stworzenie, tłamsząc ciemięż natury, łaknąc, za wszelką cenę, łaskawych odcieni spojrzeń.
Strach odczuwany przed prawdą.
Strach odczuwany przed sobą.
(Oślizgłe węże odrazy).
Ostre, wychłodzone spojrzenie pękało jak porcelana pod zdaniem, wysuniętym z ust Folke; oczy, otworzone szeroko, przygasły w niemal chłopięcej, bezgłośnej alegorii zagubienia, przykrości, poczucia winy i tłamszącego się, rozległego smutku; twarz, wykręcona w kąśliwym, jadowitym grymasie, zatrzymała się w czystym, łagodnym tonie mimiki. Pod fasadami powłok, pieniły się i kipiały batalie, ścierały się, z gromkim krzykiem, kawalerie rozważań i krzyżowały sprzeczne ostrza emocji. Część świadomości, okryta widmem rozpaczy, chciała uwierzyć, bezsprzecznie w zapewnienia Baantjera, pragnąc, nagle, poprosić o wybaczenie, patrząc w bezkresne pola dostrzeganej szczerości; druga, na wskroś zwierzęca, pełna agresji, trwogi i przekonania, że jest i zostanie sam w nieprzychylnej i szorstkiej scenerii świata, podważała postawę przyjaciela, strosząc się i nieufnie wciąż obnażając zęby. Starał się, by uwierzyć; nie umiał, nie w całości, nie w pełni. Od kiedy sięgał pamięcią, trwał w przeświadczeniu, że nikt, spośród osób obecnych na kadrach życia, nie zdoła przyjąć go w pełni, nie widząc w nim przebiegłego, lubieżnego demona, który matactwem wkradał się w łaski innych, otaczających ludzi, wierzył, że tacy jak on, nie cieszyli się żadnym, wątłym echem sympatii, skazani na sam margines, nieufność, niechęć i nakreśloną bojaźń.
Cisza, gęsta jak smoła, zatrzymała się w wąskim, niewygodnym naczyniu odległości, mieszkała w jarzmie ucisku, trwała, osiadła na nieruchomych powierzchniach suchych, spierzchniętych warg. Wiotka, przenikająca na wskroś rezygnacja, przemknęła smętnym, chybotliwym refleksem po tafli jego spojrzenia.
- Idź już - wykrztusił z siebie, słaby, zbyt słaby na ocalenie potłuczonej relacji. Głos, nadłamany, niepewny, zdradzał chęć samotności, plamił się rezygnacją, biernym, przeżuwanym poddaniem. Utracił pokłady siły, pozwolił, aby ogarek tlącej się jeszcze woli, doszczętnie, milcząco zgasnął. Ręce, opadły biernie wzdłuż samej linii sylwetki; odsunął się od mężczyzny, nie patrząc mu dłużej w oczy, upodlony i brudny, zmieszany z błotem trzymanych przed postronnymi sekretów. Czuł, jak żołądek skręca się i podnosi w kilku, nachalnych mdłościach.
- Wiem, że się brzydzisz - tak, jak brzydzą się inni; jak brzydziła się Linda, pragnąc zdrowego chłopca, pozbawionego defektu, jak brzydził się samym sobą, trwając w mantrze zaprzeczeń, świadomy, dojmująco świadomy, że stał się jedynie kłamstwem.
Proch obietnicy, cmentarze dobrych intencji, spękany szkielet ruiny w rozgrzanym dotyku słońca; słowa, zmielone w żarnach uprzedzeń, tworzyły ponurą miazgę, zamarłą jak brudny skrzep. Pustka, pustka niewiary, ziejący, ciemny lej wydrążonej dziury, wydarty płat trędowatej i wypaczonej duszy. Nic jest ostygłe i zimne jak krople potu sunące po stoku ciała, przez wertepy stroszącej się, gęsiej skórki, nic ma strukturę piętrzącej się galarety wprawionej w febryczne drżenia, nic nosi słoną treść łez i zmarszczoną, wyschniętą cierpkość wyrzutów. Nic nie poddaje się zmianom.
Przepełniony kurczową, srogą werwą rozpaczy, chwytał się samotności, odczucia, przytwierdzonego jak grube łodygi bluszczu, wrośniętego obrzmiałym, odżywczym kłączem w dorodną glebę przeszłości, wtopionego, pod skórą, wężowiskiem korzeni aż do miękkiego szpiku. Sam, ustawicznie sam; odmieniec, od początku wrzucony na kapryśną arenę bezlitosnego losu, skazany, by żyć jak zwierzę, zgodnie z obmierzłą, atawistyczną skazą, z pokruszonym i chwiejnym filarem człowieczeństwa, którego mu odmawiano, lustrując truciznę silnych, wynaturzonych genów. Skrywał się w norach kłamstw i wbijał sierpy pazurów, zatapiał zębiska aury - tracił, z dnia na dzień, siebie, będąc obrazem, dziełem żądania innych, złudnym, ukazanym portretem, wizją, którą oni, patrzący z najwyższych części monumentu hierarchii, mogli zaakceptować, przełknąć, strawić bez spazmów swoich przewrażliwionych trzewi. Nikt nie mógł przyjąć demona, huldrekalla, bez względu na zagnieżdżone, rozległe złoża talentu, zanurzyć w barokowym przepychu głoszonych treści uznania, wpuścić do korytarzy wyniosłej galerii sztuki, do rezydencji, gdzie zawieszali portrety w złotych, cyzelowanych ramach. Drapał, wydobył wszystko, wyszarpnął z trudem wbrew ustawionym prawom, wbrew pochodzeniu, zakażonemu przedwcześnie zgorzelą hańby, godząc się na smagnięcia oraz lamenty bólu, na powielane zaciekle nieuczciwości, na zaprzeczenia, nieszczerość i teatrzyki uśmiechów niszczące rozdarty dystans. Był, w istocie, ich dziełem, wypełniał dekalogi uprzedzeń, był kłamstwem - szukali kłamstwa, pragnęli piękna bez skaz. Wykonał - i wykonywał - z pokorą, oddaniem sługi, każdą, niezbędną czynność, łasząc się, jak potulne, ujarzmione stworzenie, tłamsząc ciemięż natury, łaknąc, za wszelką cenę, łaskawych odcieni spojrzeń.
Strach odczuwany przed prawdą.
Strach odczuwany przed sobą.
(Oślizgłe węże odrazy).
Ostre, wychłodzone spojrzenie pękało jak porcelana pod zdaniem, wysuniętym z ust Folke; oczy, otworzone szeroko, przygasły w niemal chłopięcej, bezgłośnej alegorii zagubienia, przykrości, poczucia winy i tłamszącego się, rozległego smutku; twarz, wykręcona w kąśliwym, jadowitym grymasie, zatrzymała się w czystym, łagodnym tonie mimiki. Pod fasadami powłok, pieniły się i kipiały batalie, ścierały się, z gromkim krzykiem, kawalerie rozważań i krzyżowały sprzeczne ostrza emocji. Część świadomości, okryta widmem rozpaczy, chciała uwierzyć, bezsprzecznie w zapewnienia Baantjera, pragnąc, nagle, poprosić o wybaczenie, patrząc w bezkresne pola dostrzeganej szczerości; druga, na wskroś zwierzęca, pełna agresji, trwogi i przekonania, że jest i zostanie sam w nieprzychylnej i szorstkiej scenerii świata, podważała postawę przyjaciela, strosząc się i nieufnie wciąż obnażając zęby. Starał się, by uwierzyć; nie umiał, nie w całości, nie w pełni. Od kiedy sięgał pamięcią, trwał w przeświadczeniu, że nikt, spośród osób obecnych na kadrach życia, nie zdoła przyjąć go w pełni, nie widząc w nim przebiegłego, lubieżnego demona, który matactwem wkradał się w łaski innych, otaczających ludzi, wierzył, że tacy jak on, nie cieszyli się żadnym, wątłym echem sympatii, skazani na sam margines, nieufność, niechęć i nakreśloną bojaźń.
Cisza, gęsta jak smoła, zatrzymała się w wąskim, niewygodnym naczyniu odległości, mieszkała w jarzmie ucisku, trwała, osiadła na nieruchomych powierzchniach suchych, spierzchniętych warg. Wiotka, przenikająca na wskroś rezygnacja, przemknęła smętnym, chybotliwym refleksem po tafli jego spojrzenia.
- Idź już - wykrztusił z siebie, słaby, zbyt słaby na ocalenie potłuczonej relacji. Głos, nadłamany, niepewny, zdradzał chęć samotności, plamił się rezygnacją, biernym, przeżuwanym poddaniem. Utracił pokłady siły, pozwolił, aby ogarek tlącej się jeszcze woli, doszczętnie, milcząco zgasnął. Ręce, opadły biernie wzdłuż samej linii sylwetki; odsunął się od mężczyzny, nie patrząc mu dłużej w oczy, upodlony i brudny, zmieszany z błotem trzymanych przed postronnymi sekretów. Czuł, jak żołądek skręca się i podnosi w kilku, nachalnych mdłościach.
- Wiem, że się brzydzisz - tak, jak brzydzą się inni; jak brzydziła się Linda, pragnąc zdrowego chłopca, pozbawionego defektu, jak brzydził się samym sobą, trwając w mantrze zaprzeczeń, świadomy, dojmująco świadomy, że stał się jedynie kłamstwem.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Folke Baantjer
Re: 13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer Sob 13 Lis - 19:27
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Życie artysty zawsze musiało pozostać okryte woalką tajemnic, kirem, za którym można by schować wszystkie toczące ciało niedoskonałości, błędy tłumione w zakurzonej piwnicy przeszłości, wilgotnej i nakrapianej pleśnią. Jak wiele rzeczy ukrywał przez wszystkie te lata powoli stygnącej sławy, pełnej dociekliwości podążających za nim spojrzeń, uwielbienia stopniowo przeobrażającego się w łagodny wyraz niepewnej dezaprobaty? Skazę pożaru na sztywno wyprostowanych plecach, obmierzłe blizny wdzierające się pobielałymi rysami na zaorane pola żeber, trzęsące się dłonie, łzy lgnące na powieki, serce bijące zbyt szybko, kiedy myśli oplatały się wokół wspomnień przeszłości, uczucia, których powinien się wstydzić, dolegliwy paraliż bólu, tłumiony przez zaciśnięte szczęki, uzależnienie powracające do niego falami, wsuwające w dłoń przezroczyste szkło chowanej w garderobie butelki, kiełznające umysł nietrzeźwością swego zbawiennego ukojenia – nie wiedział, że będzie musiał uważać na to wszystko w ten sposób, obchodzić się z własną prywatnością jak z czymś szklanym i delikatnym, znieść cierpkość upokorzenia, gdy jedna z tych tajemnic nareszcie wychyliła łeb na światło dzienne. Wiedział, jacy ludzie potrafili być okrutni, dostrzegał, jak uparcie przywiązywali się do tego, co podżegało ich niezaspokojoną ciekawość, pamiętał ciężar mdłości, które przypierały go do łóżka oraz łzy szklące się pod kotarą powiek, gdy zatrzymywał się z dłonią zaciśniętą na klamce; nie chciał wychodzić, nie chciał, żeby ludzie patrzyli na niego w ten sposób.
Nie mógł przy tym sądzić, że dogłębnie rozumiał wzburzenie Einara, nie potrafił udawać, że widok krwi broczącej bezwładny, leżący na ziemi ogon i gniew, z jakim z jakim impulsywnie docisnął go do ściany nie rozpaliły w nim narastającej obawy, rozpościerając się w umyśle przerażającą realizacją, świadomością jego prawdziwej natury, tej demonicznej, wstydliwej, ukrywanej; tej, która nie przyciągnęłaby już do niego nikogo. Mimo to, kiedy patrzył mu w oczy, nie dostrzegał w nich niczego obcego, żadnego niepokojącego błysku rozmyślnej perfidii, jedynie ten sam, charakterystyczny odcień zieleni, który w sprzyjającym świetle przechodził w łagodny, morski błękit, wokół te same rysy twarzy, to samo znamię odcinające się na gładkim płótnie policzka, to samo ściągnięcie brwi, kiedy w wężowisko myśli wdzierał się kontrast opozycyjnej refleksji. Nigdy nie widział go w ten sposób, przytłumionego gwałtownością emocji, słabego, z palcami spąsowiałymi od uporczywości, z jaką zacisnął je na kołnierzu koszuli, brudząc materiał czerwienią roztartej posoki i czuł, jak w głębi piersi rozwijał się wąż skruszałego żalu, bezsilności, która wypełniała go wciąż, stojącego w stuporze przed jego surowym obliczem, z plecami posłusznie przylegającymi do chłodnej powierzchni ściany – było w nim coś przerażającego, co kładło się na ramionach dropiatością słabego dygotu, kiedy spoglądał mu jednak w twarz, jej szare płótno, splamione farbą milczącej rezygnacji, nie potrafił ruszyć się z miejsca, zostawić go samego.
– Nie. – łagodne, miękko zastygające na języku przeczenie wdarło się ostrożnie w mętność dzielącej ich przestrzeni, zieleń spojrzenia zalśniła wyraźniej, uwolniona z karceru oskarżeń, w jakim uwięziły ją jego źrenice, ciemne i przenikliwe. Chociaż serce wciąż biło mu nerwowo w piersi, to wszystko było już nieważne – ta przemoczona juchą sierść na śliskich kafelkach łazienki, krwista kalka palców zaciskających się na misie porcelanowej umywalki, koszula naznaczona karminowym piętnem uścisku, demoniczna natura, która czaiła się gdzieś pod człowieczą powłoką, jak dzikie zwierzę, bystre i nieujarzmione. Odetchnął cicho; nie chciał, żeby przyjaciel zauważył strach, który wciąż czaił się gdzieś w przeszklonym odmęcie zawężonych okręgów tęczówek. – Pozwól mi pomóc. – doparł cicho, prawie szeptem, przenosząc wzrok zza jego ramienia na pojedynczy kosmyk, który osunął się na czoło, gdy Einar pochylił głowę; dłoń mu drgnęła, widocznie wzbroniona wahaniem, zanim uniósł ją ku górze, by palce zatrzymały się na ściągniętym sztywnością ramieniu, ciepło i delikatnie, ze wsparciem, które pragnął mu oferować, lecz którego wciąż – nauczony doświadczeniem – widocznie się obawiał. Znał ten milczący spokój, wiedział, jak zdradliwy potrafił być. – To nic. – to nic.
Nie mógł przy tym sądzić, że dogłębnie rozumiał wzburzenie Einara, nie potrafił udawać, że widok krwi broczącej bezwładny, leżący na ziemi ogon i gniew, z jakim z jakim impulsywnie docisnął go do ściany nie rozpaliły w nim narastającej obawy, rozpościerając się w umyśle przerażającą realizacją, świadomością jego prawdziwej natury, tej demonicznej, wstydliwej, ukrywanej; tej, która nie przyciągnęłaby już do niego nikogo. Mimo to, kiedy patrzył mu w oczy, nie dostrzegał w nich niczego obcego, żadnego niepokojącego błysku rozmyślnej perfidii, jedynie ten sam, charakterystyczny odcień zieleni, który w sprzyjającym świetle przechodził w łagodny, morski błękit, wokół te same rysy twarzy, to samo znamię odcinające się na gładkim płótnie policzka, to samo ściągnięcie brwi, kiedy w wężowisko myśli wdzierał się kontrast opozycyjnej refleksji. Nigdy nie widział go w ten sposób, przytłumionego gwałtownością emocji, słabego, z palcami spąsowiałymi od uporczywości, z jaką zacisnął je na kołnierzu koszuli, brudząc materiał czerwienią roztartej posoki i czuł, jak w głębi piersi rozwijał się wąż skruszałego żalu, bezsilności, która wypełniała go wciąż, stojącego w stuporze przed jego surowym obliczem, z plecami posłusznie przylegającymi do chłodnej powierzchni ściany – było w nim coś przerażającego, co kładło się na ramionach dropiatością słabego dygotu, kiedy spoglądał mu jednak w twarz, jej szare płótno, splamione farbą milczącej rezygnacji, nie potrafił ruszyć się z miejsca, zostawić go samego.
– Nie. – łagodne, miękko zastygające na języku przeczenie wdarło się ostrożnie w mętność dzielącej ich przestrzeni, zieleń spojrzenia zalśniła wyraźniej, uwolniona z karceru oskarżeń, w jakim uwięziły ją jego źrenice, ciemne i przenikliwe. Chociaż serce wciąż biło mu nerwowo w piersi, to wszystko było już nieważne – ta przemoczona juchą sierść na śliskich kafelkach łazienki, krwista kalka palców zaciskających się na misie porcelanowej umywalki, koszula naznaczona karminowym piętnem uścisku, demoniczna natura, która czaiła się gdzieś pod człowieczą powłoką, jak dzikie zwierzę, bystre i nieujarzmione. Odetchnął cicho; nie chciał, żeby przyjaciel zauważył strach, który wciąż czaił się gdzieś w przeszklonym odmęcie zawężonych okręgów tęczówek. – Pozwól mi pomóc. – doparł cicho, prawie szeptem, przenosząc wzrok zza jego ramienia na pojedynczy kosmyk, który osunął się na czoło, gdy Einar pochylił głowę; dłoń mu drgnęła, widocznie wzbroniona wahaniem, zanim uniósł ją ku górze, by palce zatrzymały się na ściągniętym sztywnością ramieniu, ciepło i delikatnie, ze wsparciem, które pragnął mu oferować, lecz którego wciąż – nauczony doświadczeniem – widocznie się obawiał. Znał ten milczący spokój, wiedział, jak zdradliwy potrafił być. – To nic. – to nic.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Einar Halvorsen
Re: 13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer Pią 19 Lis - 15:53
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Westchnienie chłodu przylgnęło do nagiej skóry, pomknęło aż do przedsionków roztrzęsionego serca. Myśli, jak ciemne chmury spowiły sklepienie czaszki, zniszczyły jasną świadomość; chwiał się, przy samej wielkiej jamie szaleństwa. Nie akceptował, od lat, jarzma swojej natury, nie akceptował, że inni mogliby dostrzec skrzętnie skrywany sekret, nie akceptował, że Folke był uczestnikiem prawdy. Pragnął w marzeniach uciec - uciec oraz zapomnieć, odmienić korowód chwil wykrzywionych tragizmem, szpetnych i dystroficznych. Marzył jak małe dziecko, jak drobny naiwny chłopiec, wiedząc, nieszczęśnie wiedząc że nie ujarzmi czasu. Los śmiał się, śmiał do rozpuku i szczerzył okrutnie zęby. Wszystko, co nosił w sobie, wszczepiła mu jeszcze Linda, głosząc za każdym razem że inni nie mogą poznać, inni nie mogą wiedzieć; okryła go płachtą wstydu, wstydu przed samym sobą i przed tym czego nie mógł odmienić skazany wciąż na krąg działań, na powtarzalne czynności cieknące wstęgami bólu.
Miękki impuls dotyku nie rozległ się ukojeniem; drgnął jak półdziki, niepewny zamiarów kocur i napiął się niczym struna. Paciorki słów posyłanych w przestrzeń nie zaleczyły ziejących ran bezsilności, gniew i frtustracja trzaskały bujnym płomieniem pod membranami ciała. Stał jak heretyk i bluźnił przeciw intencjom, przeciw dogmatom prawdy, przeciw dowodom wplecionej w takt serdeczności, oszlifowanej, pięknej, nieutworzonej z jawnej atrapy fałszu. Nie umiał, nie umiał, nie umiał. Wściekłość, tłukąca się pod kolebką żeber, krzyczała do samej pustki, wznosiła swój lament w nicość - nie znał, absolutnie jej źródła, nie wiedział skąd czerpie siłę i jątrzy ropę zniszczenia. Był wściekły - na kogo? na co?
Na siebie?
Na dobroć Folke?
Dłoń odruchowo zwinęła się w pancerz pięści. Szczyty knykci pobladły.
- Nie widzisz, że rozwiązałem problem? - z trudem powstrzymał tembr głosu, aby tylko nie złamał się pod naporem szarpiących wnętrzem emocji. Obłęd - wybuchy odczuć wierciły się, szamotały zaciekle jak ćmy pochwycone w pajęczy potrzask. Nie widział drogi odwrotu, nie widział drogi odmiany bez utracenia czaru albo szacunku innych. Brudna świadomość, kim - czym? - rzeczywiście jest napełniała go wstydem oraz poczuciem winy. Rozwiązał problem, podobnie jak rozwiązywał zawsze, uczynił wszystko co mógł uczynić w podobnej niesprzyjającej chwili. Odcinał hańbiącą skazę głoszącą jawnie o popełnianych kłamstwach, o cenie którą zapłacił za swój malarski sukces, za ciepłe spojrzenia elit.
- Jeśli miałbyś pytania - odsunął się - nasycę twoją ciekawość - odepchnął wszystko na karb samego niecodziennego zjawiska; osoby takie jak on nie były prostym, pospolitym zjawiskiem, zwłaszcza gdy nakrywano ich na podobnych działaniach by lepiej wniknęy w tłum. Był skłonny mu odpowiedzieć, był skłonny z nim porozmawiać za szczordrą cenę milczenia i wyciszone sumienie.
- Ale nie dzisiaj - nakreślił nagle stanowczo. Kilka szeptanych zaklęć zaprowadziło ład w dysharmonii łazienki - zniknęły plamy posoki, leżący bezwładnie ogon obrócił się w lekki pył oraz następnie zniknął. Odwrócił przez krótką chwilę całą swoją uwagę, nie patrząc dłużej w twarz Folke. Dopiero później, gdy podszedł do sterty ubrań pragnąc zachować krztynę przyzwoitości, posłał pielgrzymkę wzroku do celu jego oblicza.
- Zostaw mnie - ciszej, o wiele ciszej niż wcześniej; zacisnął palce na materiale spodni - proszę - wyznał odwlekając tę chwilę stanowczo zbyt długo w czasie. Proszę - kiedy ostatnio użył tego stwierdzenia? Kiedy dawniej przepraszał, kiedy dziękował innym? Większość słów obarczonych wartością zawierał w mieszance odczuć, szeptał innym że kochał choć przy jutrzence wymykał się z ram sypialni by nigdy więcej nie wrócić, wmawiał że zależało mu choć w istocie los osób w których pokładał podobne treści w większości był obdarzony przez niego obojętnością. Proszę. Pragnął być sam, za wszelką, możliwą cenę; zawodzić ponownie w pustkę i zedrzeć krtań bezsilności, samotną wciąż powtarzaną głoską, odczuwać błogą samotność, zupełnie, jakby była lekarstwem na podniszczony, przeżarty zmartwieniem umysł.
Nienawidził - tej chwili, a przede wszystkim - od lat nienawidził siebie.
Miękki impuls dotyku nie rozległ się ukojeniem; drgnął jak półdziki, niepewny zamiarów kocur i napiął się niczym struna. Paciorki słów posyłanych w przestrzeń nie zaleczyły ziejących ran bezsilności, gniew i frtustracja trzaskały bujnym płomieniem pod membranami ciała. Stał jak heretyk i bluźnił przeciw intencjom, przeciw dogmatom prawdy, przeciw dowodom wplecionej w takt serdeczności, oszlifowanej, pięknej, nieutworzonej z jawnej atrapy fałszu. Nie umiał, nie umiał, nie umiał. Wściekłość, tłukąca się pod kolebką żeber, krzyczała do samej pustki, wznosiła swój lament w nicość - nie znał, absolutnie jej źródła, nie wiedział skąd czerpie siłę i jątrzy ropę zniszczenia. Był wściekły - na kogo? na co?
Na siebie?
Na dobroć Folke?
Dłoń odruchowo zwinęła się w pancerz pięści. Szczyty knykci pobladły.
- Nie widzisz, że rozwiązałem problem? - z trudem powstrzymał tembr głosu, aby tylko nie złamał się pod naporem szarpiących wnętrzem emocji. Obłęd - wybuchy odczuć wierciły się, szamotały zaciekle jak ćmy pochwycone w pajęczy potrzask. Nie widział drogi odwrotu, nie widział drogi odmiany bez utracenia czaru albo szacunku innych. Brudna świadomość, kim - czym? - rzeczywiście jest napełniała go wstydem oraz poczuciem winy. Rozwiązał problem, podobnie jak rozwiązywał zawsze, uczynił wszystko co mógł uczynić w podobnej niesprzyjającej chwili. Odcinał hańbiącą skazę głoszącą jawnie o popełnianych kłamstwach, o cenie którą zapłacił za swój malarski sukces, za ciepłe spojrzenia elit.
- Jeśli miałbyś pytania - odsunął się - nasycę twoją ciekawość - odepchnął wszystko na karb samego niecodziennego zjawiska; osoby takie jak on nie były prostym, pospolitym zjawiskiem, zwłaszcza gdy nakrywano ich na podobnych działaniach by lepiej wniknęy w tłum. Był skłonny mu odpowiedzieć, był skłonny z nim porozmawiać za szczordrą cenę milczenia i wyciszone sumienie.
- Ale nie dzisiaj - nakreślił nagle stanowczo. Kilka szeptanych zaklęć zaprowadziło ład w dysharmonii łazienki - zniknęły plamy posoki, leżący bezwładnie ogon obrócił się w lekki pył oraz następnie zniknął. Odwrócił przez krótką chwilę całą swoją uwagę, nie patrząc dłużej w twarz Folke. Dopiero później, gdy podszedł do sterty ubrań pragnąc zachować krztynę przyzwoitości, posłał pielgrzymkę wzroku do celu jego oblicza.
- Zostaw mnie - ciszej, o wiele ciszej niż wcześniej; zacisnął palce na materiale spodni - proszę - wyznał odwlekając tę chwilę stanowczo zbyt długo w czasie. Proszę - kiedy ostatnio użył tego stwierdzenia? Kiedy dawniej przepraszał, kiedy dziękował innym? Większość słów obarczonych wartością zawierał w mieszance odczuć, szeptał innym że kochał choć przy jutrzence wymykał się z ram sypialni by nigdy więcej nie wrócić, wmawiał że zależało mu choć w istocie los osób w których pokładał podobne treści w większości był obdarzony przez niego obojętnością. Proszę. Pragnął być sam, za wszelką, możliwą cenę; zawodzić ponownie w pustkę i zedrzeć krtań bezsilności, samotną wciąż powtarzaną głoską, odczuwać błogą samotność, zupełnie, jakby była lekarstwem na podniszczony, przeżarty zmartwieniem umysł.
Nienawidził - tej chwili, a przede wszystkim - od lat nienawidził siebie.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Folke Baantjer
13.12.2000 – Łazienka – E. Halvorsen & F. Baantjer Pią 26 Lis - 22:17
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Zrobił o krok za daleko, przeszedł ponad progiem, do którego nie powinien był się nawet zbliżać, zatrzymał wzrok na czymś, co nigdy nie było przeznaczone do zagnieżdżenia się w jego świadomości – był przy tym świadom, że, choćby próbował, nie zdoła zapomnieć, wyrugować wspomnień w pamięci, wyżąć je jak brudną wodę z ociężałej wilgocią ścierki. Pamiętał go, pamiętał sposób, w jaki poruszał się na salonach, lekko, hieratycznie, jak przystawał w eleganckim kontrapoście, jak poruszał głową, rozciągając usta w przyjemnym uśmiechu, jak z niewymuszoną swobodą przyciągał cudze spojrzenia – zwykł na siłę unikać go wzrokiem w towarzystwie właśnie z tego powodu, zawsze mimowolnie wyławiał go jednak z tłumu, lśniącego, otoczonego szpalerem ludzi, którzy sprawiali wrażenie, jakby byli gotowi spić słowa z jego ust z oddaniem, z jakim motyle spijały nektar z soczystych pręcików kwiatów; w malowniczą scenerię tego krajobrazu wkradła się tymczasem drzazga nieopatrznie odsłoniętego sekretu, kurza łapka pęknięcia na gładkiej powierzchni szkła, skaza demonicznej natury wpisana w miękką, woskową fakturę człowieczeństwa. Poczuł narastającą w gardle gulę, jakby tajemnica, którą mu powierzono, napierała na grdykę, ustępując nareszcie, by wraz z falą mdłości zsunąć się w dół przełyku, rozlać się po trzewiach, które ścisnęły się spazmatycznie, przypominając o dłoniach, jeszcze chwilę temu kurczowo zaciśniętych na kołnierzu jego koszuli, twarzy wygiętej w grymasie gniewnego upokorzenia – nie był pewien, czy Einar mógłby pofolgować wobec niego podobnym emocjom i, zawstydzony własnym rozważaniem, nie chciał roztrząsać w myślach podobnego prawdopodobieństwa.
Pragnął mu pomóc, choć tym razem, w obliczu uporu kolejnych słów, z trudem wydobywających się z podrażnionego instrumentu krtani, zdawał sobie sprawę, że było to niemożliwe – nie dzisiaj, nie teraz, kiedy jego oczy lśniły defensywnością dzikiego zwierzęcia, ciało trwało przygarbione i niechętne wobec cudzego dotyku, sugerując, by cofnął ostrożnie wsparcie dłoni, starając się nie kotwiczyć spojrzenia na pobielałych knykciach jego odruchowo zaciśniętej pięści; odczuwał dojmujący żal w obliczu własnej bezużyteczności, płonnych prób odwrócenia błędu, którego skutki były zbyt ciężkie i natarczywe, by potrafił w pełni je ignorować. Mógłby ominąć wzrokiem jego wrodzoną odmienność, postrzegać go mimo niej i mimo niepewnej obawy, jaką w nim budziła, myślami nie potrafił jednak odsunąć na bok paroksyzmu jego animalistycznej złości, impulsywności, z jaką pchnął go do tyłu, przymuszając plecy, by przyległy płasko do chłodnej ściany, uwierając wypukłością kostnych korali kręgosłupa, pozostawiając go przy tym boleśnie świadomym, że wypowiedziane w grozie przytyki były prawdziwsze niż wszystkie, uprzednio wyrzekane zapewnienia, słowa otuchy i spojrzenia odwrócone w przeciwną stronę, gdy wszystkie inne wpatrywały się w niego z uporem, pełne wstrętu i dezaprobaty. Nie mógłby resuscytować truchła swej kariery – nie jego kosztem i nie swoim własnym; wypierał ze swojego życia wiele problemów, lecz wiedział wystarczająco dużo, by pojąć ten jeden.
– W porządku. – półszept zgody wydarty z głębi piersi, gdy nareszcie odważył się w pełni oderwać plecy od jasnego tynku ściany, spoglądając na niego odważniej, gdy odsłonięte ciało nakrył materiał pośpiesznie zarzuconych ubrań. – Przepraszam, Einar… – zaczął, ale zatrzymały go oczy przyjaciela, które nie chciały pocieszenia; pochylił głowę, a wówczas wzrok mimowolnie zboczył ku uchylonym drzwiom do łazienki, teraz schludnie wyłożonej niebieskimi kafelkami, czystej, suchej, pozbawionej nie tylko krwi, która jeszcze chwilę temu zasychała rozmazanymi smugami na porcelanowej misie umywalki, lecz również pojedynczych kropelek wody, przywodząc na myśl, że w ostatnim czasie nie była przez nikogo używana – tak sądzić rzeczywiście byłoby łatwiej.
Dopiero kiedy stanął w progu, ugodziła go igła nieprzyjemnej wahliwości, czy powinien zostawiać go teraz samego, pozwolić by myśli, nieokiełznane lassem spokoju, wydarły się na odległą polanę rozmyślań, ku którym nie powinny zmierzać – nie znali się jednak dość dobrze, by miał odwagę otwarcie sprzeciwiać się jego żądaniom (jego prośbom), odwrócił się więc tylko ostrożnie, spoglądając na Einara, chociaż Einar nie spoglądał już na niego.
– To niczego nie zmienia. – odparł, gdy dłoń zastygła na chłodzie klamki, rozciągając po zesztywniałym karku dropiatość gęsiej skórki. – Możesz do mnie napisać… jak będziesz chciał porozmawiać, możemy się spotkać… jak… jak będziesz gotowy.
Folke i Einar z tematu
Pragnął mu pomóc, choć tym razem, w obliczu uporu kolejnych słów, z trudem wydobywających się z podrażnionego instrumentu krtani, zdawał sobie sprawę, że było to niemożliwe – nie dzisiaj, nie teraz, kiedy jego oczy lśniły defensywnością dzikiego zwierzęcia, ciało trwało przygarbione i niechętne wobec cudzego dotyku, sugerując, by cofnął ostrożnie wsparcie dłoni, starając się nie kotwiczyć spojrzenia na pobielałych knykciach jego odruchowo zaciśniętej pięści; odczuwał dojmujący żal w obliczu własnej bezużyteczności, płonnych prób odwrócenia błędu, którego skutki były zbyt ciężkie i natarczywe, by potrafił w pełni je ignorować. Mógłby ominąć wzrokiem jego wrodzoną odmienność, postrzegać go mimo niej i mimo niepewnej obawy, jaką w nim budziła, myślami nie potrafił jednak odsunąć na bok paroksyzmu jego animalistycznej złości, impulsywności, z jaką pchnął go do tyłu, przymuszając plecy, by przyległy płasko do chłodnej ściany, uwierając wypukłością kostnych korali kręgosłupa, pozostawiając go przy tym boleśnie świadomym, że wypowiedziane w grozie przytyki były prawdziwsze niż wszystkie, uprzednio wyrzekane zapewnienia, słowa otuchy i spojrzenia odwrócone w przeciwną stronę, gdy wszystkie inne wpatrywały się w niego z uporem, pełne wstrętu i dezaprobaty. Nie mógłby resuscytować truchła swej kariery – nie jego kosztem i nie swoim własnym; wypierał ze swojego życia wiele problemów, lecz wiedział wystarczająco dużo, by pojąć ten jeden.
– W porządku. – półszept zgody wydarty z głębi piersi, gdy nareszcie odważył się w pełni oderwać plecy od jasnego tynku ściany, spoglądając na niego odważniej, gdy odsłonięte ciało nakrył materiał pośpiesznie zarzuconych ubrań. – Przepraszam, Einar… – zaczął, ale zatrzymały go oczy przyjaciela, które nie chciały pocieszenia; pochylił głowę, a wówczas wzrok mimowolnie zboczył ku uchylonym drzwiom do łazienki, teraz schludnie wyłożonej niebieskimi kafelkami, czystej, suchej, pozbawionej nie tylko krwi, która jeszcze chwilę temu zasychała rozmazanymi smugami na porcelanowej misie umywalki, lecz również pojedynczych kropelek wody, przywodząc na myśl, że w ostatnim czasie nie była przez nikogo używana – tak sądzić rzeczywiście byłoby łatwiej.
Dopiero kiedy stanął w progu, ugodziła go igła nieprzyjemnej wahliwości, czy powinien zostawiać go teraz samego, pozwolić by myśli, nieokiełznane lassem spokoju, wydarły się na odległą polanę rozmyślań, ku którym nie powinny zmierzać – nie znali się jednak dość dobrze, by miał odwagę otwarcie sprzeciwiać się jego żądaniom (jego prośbom), odwrócił się więc tylko ostrożnie, spoglądając na Einara, chociaż Einar nie spoglądał już na niego.
– To niczego nie zmienia. – odparł, gdy dłoń zastygła na chłodzie klamki, rozciągając po zesztywniałym karku dropiatość gęsiej skórki. – Możesz do mnie napisać… jak będziesz chciał porozmawiać, możemy się spotkać… jak… jak będziesz gotowy.
Folke i Einar z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended