:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
16.03.2001 – Recepcja, Krucza Straż – F. Baantjer & U. Sorsa
2 posters
Folke Baantjer
Re: 16.03.2001 – Recepcja, Krucza Straż – F. Baantjer & U. Sorsa Wto 28 Mar - 22:45
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
16.03.2000
Starał się odwracać wzrok od ponurych twarzy kamienic – nie patrzeć w oczy, które łypały na niego z czarno-białych plakatów, porastających fasady jak gęsta winorośl, nie wyobrażać sobie nekrologów, wypełniających ostatnie strony gazet kirem wszechogarniającej miasto żałoby, nie pamiętać nazwisk poszukiwanych ani nie myśleć o tym, jakie wiedli życie, zanim zniknęli; atmosfera, sprzęgająca okolicę warstwą lśniącego szronu, przedostawała się jednak zbyt głęboko pod osierdzie, by nie czuć na skórze jej chłodu, dropiatej warstwy strachu, którą zakrywał rękawami swetra, zawstydzony jej obecnością, bo coraz mniej przypominała płytkie skaleczenie, a coraz bardziej bliznę, trwały ślad wszyty w pąs wrażliwej tkanki. Nigdy nie chciał przechodzić obok świata obojętnie, choć wielokrotnie przymykał powieki, zwracając głowę w przeciwną stronę, kornie chyląc kark pod jarzmem rzeczywistości, zbyt ciężkim, by nie pozostawić sińca na zgarbionym karku, nie odgnieść w skórze pamiątki po dziecięcej tchórzliwości – miał zbyt kruche kości, by podtrzymały ciało wypełnione lękiem i zbyt tkliwe serce, by za każdym razem nie rozrywał go refren przyspieszonego tętna, więc Bertram kładł dłonie na jego piersi, osłaniając je jak ranne zwierzę, niezdolne podnieść się o własnych siłach; przyjaciel nie mógł być jednak obok niego nieustannie, ukrywać ich wspólnej obawy za własnymi żebrami, a on, choć opuszczał mieszkanie z nerwową ostrożnością, musiał przyznać temu rację – nie miał prawa ciągnąć go w głąb każdego ze swoich koszmarów, oddawać każdego zmartwienia, każdej potrzeby i każdej myśli. Kiedy obudził się rano z ciążącym na sercu przeświadczeniem o czyjejś nieobecności, przełknął więc słowa w dół gardła, podduszając je łykiem ciepłej herbaty i sięgając wzrokiem ku trzem, białym kopertom, które nigdy nie trafiły do rąk swego adresata.
Nie znał Ingrid Edvardsen wystarczająco dobrze, by odwiedzać ją bez zapowiedzi – naukę gry na fortepianie zamykali w tajemnicy życzliwego uśmiechu, a on za każdym razem myślał, że jej mimika nie zmieniła się, odkąd chodzili razem do akademii; wciąż unosiła kąciki warg w dziecięcym grymasie rozbawienia i marszczyła lekko nos, gdy coś jej nie wychodziło, wciąż miała na policzkach te same dołeczki i odgarniała za uszy kosmyki jasnych włosów, które nieustannie opadały jej na twarz, zwisając wzdłuż skroni luźnymi spiralami. Znał ją na tyle, na ile można było znać kogoś, kto przez dwanaście lat przyglądał mu się z litością, a przez kolejne dwanaście – z milczącym uznaniem, nigdy nie pozostawiającym miejsca na wypowiedzenie na głos pytań, które stygły gorzką ciekawością na krańcu języka; wiedział o niej jedynie te rzeczy, które powinien wiedzieć, bo nigdy nie miał odwagi spytać ją o więcej, jakby w obawie, że mógłby zerwać cichnące pomiędzy nimi porozumienie – wiedział, że miała drobne dłonie, którymi nie akcentowała oddalonych od siebie klawiszy, wiedział, że jej ulubiony utwór pochodził ze świata śniących, wiedział, że zawsze odpisywała na listy i nigdy nie zostawiała otwartych drzwi. Tymczasem, kiedy przystanął na piętrze, klamka ustąpiła pod powolnym naciskiem dłoni, a mieszkanie okazało się ciche i opustoszałe – jedynie wygłodniały kocur ujadał w rogu kuchni, próbując uchylić łapą drewniany chlebak, pod którym pieczywo nosiło już miękkie pokrycie kilkudniowej pleśni; Ingrid zniknęła, a on poczuł, jak całe ciało zdrętwiało mu parezą nagłego strachu. Cokolwiek nawiedzało ulice miasta, znajdowało się coraz bliżej – nie mógł pozbyć się wrażenia, że musiało za nim podążać.
Budynek Kruczej Straży przywoływał wspomnienia kobiety, którą odnalazł w lesie na początku lutego – jej bladego, wychłodzonego ciała i zaczerwienionych skaleczeń, usłanych runami na odsłoniętej skórze; z białym kocurem wszczepionym pazurami w jego lewe ramię, stał przed wejściem na komisariat, krążąc nerwowo w tę i z powrotem, nie mogąc zmusić się do pchnięcia drzwi, wejścia do środka i spojrzenia w oczy własnemu strachu, choć dłonie marzły mu na lutowym chłodzie, a serce biło coraz głośniej, jakby zaczęły uwierać je kraty uciśniętych emocjami żeber. Zanurzył palce głębiej w miękkiej sierści stworzenia, które miauknęło cicho – z zimna lub z niecierpliwości – po czym otarło łeb o jego szyję, próbując pochwycić łapą kłąb pary, która zastygła w powietrzu wraz z głębokim westchnieniem. Nacisnął na klamkę – w środku było pusto, a on w pierwszej chwili pomyślał, że magia musiała sięgnąć swym cieniem nawet tutaj.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Untamo Sorsa
Re: 16.03.2001 – Recepcja, Krucza Straż – F. Baantjer & U. Sorsa Sro 19 Kwi - 16:07
Untamo SorsaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Helsinki, Finlandia
Wiek : 54 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : zastępca dowódcy na Wydziale Kryminalno-Śledczym Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : mistrz pościgów (I), obrońca (I), lider (II)
Statystyki : alchemia: 7 / magia użytkowa: 37 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 18 / charyzma: 27 / wiedza ogólna: 15
Wraz z marcem przybyły kolejne obowiązki, a wraz z obowiązkami - kolejne powody do zmartwień.
Uścisk dłoni Komendanta, a potem powierzenie w jego dłonie zastępczej opieki nad oddziałem. Wspomnienie odpowiedzielności, szczególnie w tych trudnych dla wszystkich czasach. Wspomnienie zasług, w końcu przez ćwierć wieku w organizacji tej zebrał ich już wiele. Wspomnienie wzrostu wynagrodzenia za tym idącego, co powinno przecież cieszyć - już od jakiegoś czasu myślał o zbieraniu na niewielki dom na przedmieściach dla siebie, ale przede wszystkim dla swojej córki.
Co jednak było najważniejsze, mógł wreszcie poczuć się doceniony. Wciąż wspominał słowa Jana-Erika, gdy ten sugerował mu pójście na dowódcę. Wtedy uśmiechał się tylko dyskretnie, ale przecież gdyby nie on i kilka składających się w jednolitą całość przemyśleń - nigdy nie odważyłby się wystąpić o awans, nawet pomimo przeświadczenia, że przecież mógł być dobrym decydentem. Człowiekiem skorym do brania odpowiedzialności za czyny swoje i swoich podwładnych.
Przez pierwsze dni nie mógł jednak przywyknąć do myśli, że stawiać się w pozycji lidera nie musiał już tylko swoja perswazją czy budzona sympatią, a autorytetem płynącym z zajmowanego stopnia. Broń Odynie, nie czuł się niegotowy - gdyby czuł się tak, nigdy nie podjąłby rękawicy tego wyzwania. Czuł jednak, że by wciąż być szanowanym, nie mógł sobie pozwalać na zbytnią arogancję czy władczość, de facto nie będąc do nich nauralnie zdolnym. Bał się, że młode pokolenie zacznie lekceważyć jego doświadczenie, ze względu na powolne omijanie wszystiego, co bieżące i porywające. Że nie będą go traktować jako dobrego, ale praworządnego ojca, a jak nieporadnego dziadka, który lata świetności miał już za sobą.
Myslał dużo, czasami za dużo się zamartwiając. Jak jednak miał być szczęśliwy i bez, gdy dookoła panował tak wielki chaos, a ludzie wciąż nie przestawali znikać czy umierać, pytając się w myślach: Gdzie w tym czasie była Krucza Straż?.
Za każdym razem, gdy przekraczał drzwi wejściowe do siedziby, na kilka uderzeń serca zaciskał oczy - próbował nie myśleć o tym, co mógł dziś usłyszeć i o tym, co już usłyszał na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. O znajomych, którzy w listach pisanych trzęsącą się dłonią, dopytywali go czy nikt nie zgłaszał odnalezienia ciała kogoś z ich bliskiego grona - sąsiada, przyjaciela czy najgorsze w jego własnym, prywatnym przypadku - córki. Gdy odwijał szyję z miękkich objęć szalika, czuł na karku nieprzyjemny powiew... Mrozu czy strachu?
Dziś raczej strachu. Rozpoznał bowiem postać zbliżającą się do kontuaru recepcji, wracając do kolejnego, tym razem wstydliwego wspomnienia. Miesiące temu, kiedy przypierał Folke Baantjera do ściany w jesiennej alei róż, problem zaginięć i powiązania z tym ślepców nie przebijał się do umysłu mieszkańców tak mocno. Panika, z którą musieli mierzyć się teraz, przez kolejne tygodnie jedynie narastała, stając się wręcz drażniącą, lecz nawet w tamtym czasie nie mógł ignorować doniesień. Aktor unikał używania magii, widocznie nie z przypuszczanych wstępnie i noszoncyh na językach powodów.
Chociaż uważał, że koniec końców postąpił słusznie, jego metody mogły być… Ostrożniejsze.
- Panie Baantjer - powitał go, ponownie zachodzać go od tyłu, niemal jak za dawnych lat. Teraz jednak nie plnował wspólnej, nagłej teleportacji. Używał też dużo uprzejmiejszego, wręcz zapraszającego tonu. - Dzień dobry, jest jakiś sposób w jaki mogę panu pomóc? - zapytał równie uprzejmie, przystanąwszy w jego pobliżu. Przetarł chłodny i różowy od wiosennego wiatru nos, a potem spojrzał Folke prosto w oczy. Chciał coś z nich wyczytać - czy ten wciąż miał do niego żal? Czy czuł lęk? A może gniew?
Nie zdziwiłby się, gdyby Baantjer nie chciał załatwiać z nim spraw, mając go za umysłowo opieszałego i niekompetentnego.
Sam jednak chciał tylko wynagrodzić mu wyrządzone szkody w sposób dla obojga dogodny - tym razem w warunkach do godziwej rozmowy.
- Zechciałby pan udać się do gabinetu? Czy sprawa nie jest tak poważna?
Nie mógł odmówić sobie samemu braku dreszczu emocji, idącego za tymi słowami. Ludzie fałszywie oskarżani potrafili być bowiem... Emocjonalni. Szczególnie w warunkach sam na sam.
Uścisk dłoni Komendanta, a potem powierzenie w jego dłonie zastępczej opieki nad oddziałem. Wspomnienie odpowiedzielności, szczególnie w tych trudnych dla wszystkich czasach. Wspomnienie zasług, w końcu przez ćwierć wieku w organizacji tej zebrał ich już wiele. Wspomnienie wzrostu wynagrodzenia za tym idącego, co powinno przecież cieszyć - już od jakiegoś czasu myślał o zbieraniu na niewielki dom na przedmieściach dla siebie, ale przede wszystkim dla swojej córki.
Co jednak było najważniejsze, mógł wreszcie poczuć się doceniony. Wciąż wspominał słowa Jana-Erika, gdy ten sugerował mu pójście na dowódcę. Wtedy uśmiechał się tylko dyskretnie, ale przecież gdyby nie on i kilka składających się w jednolitą całość przemyśleń - nigdy nie odważyłby się wystąpić o awans, nawet pomimo przeświadczenia, że przecież mógł być dobrym decydentem. Człowiekiem skorym do brania odpowiedzialności za czyny swoje i swoich podwładnych.
Przez pierwsze dni nie mógł jednak przywyknąć do myśli, że stawiać się w pozycji lidera nie musiał już tylko swoja perswazją czy budzona sympatią, a autorytetem płynącym z zajmowanego stopnia. Broń Odynie, nie czuł się niegotowy - gdyby czuł się tak, nigdy nie podjąłby rękawicy tego wyzwania. Czuł jednak, że by wciąż być szanowanym, nie mógł sobie pozwalać na zbytnią arogancję czy władczość, de facto nie będąc do nich nauralnie zdolnym. Bał się, że młode pokolenie zacznie lekceważyć jego doświadczenie, ze względu na powolne omijanie wszystiego, co bieżące i porywające. Że nie będą go traktować jako dobrego, ale praworządnego ojca, a jak nieporadnego dziadka, który lata świetności miał już za sobą.
Myslał dużo, czasami za dużo się zamartwiając. Jak jednak miał być szczęśliwy i bez, gdy dookoła panował tak wielki chaos, a ludzie wciąż nie przestawali znikać czy umierać, pytając się w myślach: Gdzie w tym czasie była Krucza Straż?.
Za każdym razem, gdy przekraczał drzwi wejściowe do siedziby, na kilka uderzeń serca zaciskał oczy - próbował nie myśleć o tym, co mógł dziś usłyszeć i o tym, co już usłyszał na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. O znajomych, którzy w listach pisanych trzęsącą się dłonią, dopytywali go czy nikt nie zgłaszał odnalezienia ciała kogoś z ich bliskiego grona - sąsiada, przyjaciela czy najgorsze w jego własnym, prywatnym przypadku - córki. Gdy odwijał szyję z miękkich objęć szalika, czuł na karku nieprzyjemny powiew... Mrozu czy strachu?
Dziś raczej strachu. Rozpoznał bowiem postać zbliżającą się do kontuaru recepcji, wracając do kolejnego, tym razem wstydliwego wspomnienia. Miesiące temu, kiedy przypierał Folke Baantjera do ściany w jesiennej alei róż, problem zaginięć i powiązania z tym ślepców nie przebijał się do umysłu mieszkańców tak mocno. Panika, z którą musieli mierzyć się teraz, przez kolejne tygodnie jedynie narastała, stając się wręcz drażniącą, lecz nawet w tamtym czasie nie mógł ignorować doniesień. Aktor unikał używania magii, widocznie nie z przypuszczanych wstępnie i noszoncyh na językach powodów.
Chociaż uważał, że koniec końców postąpił słusznie, jego metody mogły być… Ostrożniejsze.
- Panie Baantjer - powitał go, ponownie zachodzać go od tyłu, niemal jak za dawnych lat. Teraz jednak nie plnował wspólnej, nagłej teleportacji. Używał też dużo uprzejmiejszego, wręcz zapraszającego tonu. - Dzień dobry, jest jakiś sposób w jaki mogę panu pomóc? - zapytał równie uprzejmie, przystanąwszy w jego pobliżu. Przetarł chłodny i różowy od wiosennego wiatru nos, a potem spojrzał Folke prosto w oczy. Chciał coś z nich wyczytać - czy ten wciąż miał do niego żal? Czy czuł lęk? A może gniew?
Nie zdziwiłby się, gdyby Baantjer nie chciał załatwiać z nim spraw, mając go za umysłowo opieszałego i niekompetentnego.
Sam jednak chciał tylko wynagrodzić mu wyrządzone szkody w sposób dla obojga dogodny - tym razem w warunkach do godziwej rozmowy.
- Zechciałby pan udać się do gabinetu? Czy sprawa nie jest tak poważna?
Nie mógł odmówić sobie samemu braku dreszczu emocji, idącego za tymi słowami. Ludzie fałszywie oskarżani potrafili być bowiem... Emocjonalni. Szczególnie w warunkach sam na sam.
I'm prepared for this
I never shoot to miss
I never shoot to miss
Folke Baantjer
Re: 16.03.2001 – Recepcja, Krucza Straż – F. Baantjer & U. Sorsa Pon 8 Maj - 23:15
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Strach miał bladą twarz i tęczówki w odcieniu zieleni, a on przez lata wymijał wzrokiem szklane powierzchnie i nigdy nie patrzył ludziom prosto w oczy, jakby obawiał się, że mogliby odnaleźć podobieństwo w jego fizjonomii i pomimo upływu czasu rozpoznać tamtego dygocącego, przerażonego chłopca, który go uosabiał – zaciskał usta i kręcił głową na boki za każdym razem, gdy Helene pytała go, co się stało, a potem milczał, gdy to samo pytanie padało z ust kolejnego medyka, który podwijał mu koszulkę na kark i przyglądał się pąsowiejącym pod skórą sińcom; kiedy był starszy, podciągał kolana pod drżącą pierś i kucał w kącie łazienki, ilekroć cudzy gniew opinał się na nim zbyt ciasno i pozostawiał ślady paznokci na miękkiej skórze. W dniu, w którym wrócił do domu z purpurową twarzą i skręconym nadgarstkiem, Jørgen zawiadomił straż, lecz on tylko siedział na podłodze i milczał, aż pomiędzy jesteśmy tu po to, żeby ci pomóc, a musisz nam powiedzieć, kto ci to zrobił, wszystkim wyczerpała się cierpliwość – rodzice kłócili się za drzwiami, podczas gdy on wciąż tkwił w tym samym miejscu, ocierając rękawem łzy, które napływały mu do oczu. Nie potrafił mówić o okrucieństwie – nieustannie przełykał je w dół gardła, naciągał wełniane rękawy swetra i rozkładał kołdrę w wąskim przesmyku pomiędzy łóżkiem a ścianą, jakby obawiał się spojrzeć w oczy ciemności; był wprawdzie przyzwyczajony do milczenia, wyobrażał sobie, że został stworzony do niego tak, jak psy zostały stworzone by szczekać, a skowronki by wzbijać się w przestworza – mogły robić co innego, lecz nic nie wydawało się tak naturalne, tak wyraźnie zapisane pomiędzy krętą spiralą genomu.
Strach towarzyszył mu wciąż w ten sam sposób – drżał w dłoniach i zaginał miarowy rytm tętna, siniacząc serce o kraty żeber – tym razem nie mógł jednak znieść ciszy, która nabrzmiewała mu pod osierdziem; Ingrid zniknęła, a on nie potrafił zacisnąć powiek i kołysać się w miejscu, nie był w stanie złożyć jej życia pod skronią tak, jak składał swoje własne, pogrzebać je w tęsknocie i żalu, nakryć miękką satyną skruchy, która wyściełała go od wewnątrz. Pomyślał, że nie umiałby spojrzeć jej w oczy, gdyby zobaczył je na czarno-białym wydruku rozwieszonych po mieście ogłoszeń, nie umiałby przyglądać się, jak jej twarz powoli ginie w motłochu pozostałych, jak wiatr odrywa jej fragmenty ciała, aż na papierze pozostawał tylko napis, czarny i jednoznaczny jak epitafium. Biały kocur, który zwykł kołysać puszystym ogonem ponad ozdobną płytą fortepianu, wszczepił mu teraz pazury w lewy bark, zaciągając pojedyncze nitki wełnianego swetra – objął go pewniej, starając się sięgnąć palcami do prawego ucha, za którym zazwyczaj przyjmował pieszczoty, lecz dłonie miał drżące i lepkie od potu; czuł, jak pojedyncze, białe włosy przyklejają mu się do śródręcza. Zwierzę było głodne, a on nie był pewien, jak wiele czasu minęło, odkąd Ingrid nie wróciła do domu – sądząc po stanie chleba, przynajmniej kilka dni. Szepnął do kota słowa pocieszenia, choć to mętne widmo opanowania nie zdołało podtrzymać go na duchu – główny hol wciąż był pusty. Zgłębi schodów niosło się jednak echo cudzych głosów, a on postanowił podejść do recepcji, zanim zdążył jednak sięgnąć palcem do pozostawionego na blacie dzwonka, tembr znajomego głosu sprawił, że zesztywniał, zawieszając ramię w połowie drogi.
– Inspektor Sorsa – silił głos na spokojną uprzejmość, wzdrygnął się jednak wyraźnie, gdy mężczyzna podszedł do niego od tyłu i teraz, zwrócony twarzą w jego stronę, uciskał lędźwie o twardą krawędź blatu; wspomnienie wrześniowego spotkania zdążyło już nakryć się grubą warstwą kurzu, lecz jedno przenikliwe spojrzenie strażnika wystarczyło, by wzbić w powietrze poszarzałe kołtuny pamięci – pośpiesznie uciekł wzrokiem w stronę drzwi, jakby zastanawiał się, czy miał jeszcze sposobność opuścić budynek, w końcu uniósł jednak powoli brodę, lawirując spojrzeniem po twarzy oficera, lecz bezpośrednio unikając jego oczu. – W-właściwie chciałem zgłosić… – kolejne słowo stężało mu na języku, podchodząc napięciem w stronę gardła – miał wrażenie, że jeśli wypowie je na głos, staną się prawdziwe. – Zaginięcie. – przełknął ślinę, próbując znaleźć w pomieszczeniu coś, na czym mógłby skupić wzrok. – M-moja znajoma zniknęła, właśnie... w-właśnie byłem u niej w mieszkaniu, nigdy nie zostawiłaby... nigdy... – strach zeszklił mu się w kącikach oczu, a on pochylił nerwowo głowę, przecierając twarz brzegiem rękawa.
Strach towarzyszył mu wciąż w ten sam sposób – drżał w dłoniach i zaginał miarowy rytm tętna, siniacząc serce o kraty żeber – tym razem nie mógł jednak znieść ciszy, która nabrzmiewała mu pod osierdziem; Ingrid zniknęła, a on nie potrafił zacisnąć powiek i kołysać się w miejscu, nie był w stanie złożyć jej życia pod skronią tak, jak składał swoje własne, pogrzebać je w tęsknocie i żalu, nakryć miękką satyną skruchy, która wyściełała go od wewnątrz. Pomyślał, że nie umiałby spojrzeć jej w oczy, gdyby zobaczył je na czarno-białym wydruku rozwieszonych po mieście ogłoszeń, nie umiałby przyglądać się, jak jej twarz powoli ginie w motłochu pozostałych, jak wiatr odrywa jej fragmenty ciała, aż na papierze pozostawał tylko napis, czarny i jednoznaczny jak epitafium. Biały kocur, który zwykł kołysać puszystym ogonem ponad ozdobną płytą fortepianu, wszczepił mu teraz pazury w lewy bark, zaciągając pojedyncze nitki wełnianego swetra – objął go pewniej, starając się sięgnąć palcami do prawego ucha, za którym zazwyczaj przyjmował pieszczoty, lecz dłonie miał drżące i lepkie od potu; czuł, jak pojedyncze, białe włosy przyklejają mu się do śródręcza. Zwierzę było głodne, a on nie był pewien, jak wiele czasu minęło, odkąd Ingrid nie wróciła do domu – sądząc po stanie chleba, przynajmniej kilka dni. Szepnął do kota słowa pocieszenia, choć to mętne widmo opanowania nie zdołało podtrzymać go na duchu – główny hol wciąż był pusty. Zgłębi schodów niosło się jednak echo cudzych głosów, a on postanowił podejść do recepcji, zanim zdążył jednak sięgnąć palcem do pozostawionego na blacie dzwonka, tembr znajomego głosu sprawił, że zesztywniał, zawieszając ramię w połowie drogi.
– Inspektor Sorsa – silił głos na spokojną uprzejmość, wzdrygnął się jednak wyraźnie, gdy mężczyzna podszedł do niego od tyłu i teraz, zwrócony twarzą w jego stronę, uciskał lędźwie o twardą krawędź blatu; wspomnienie wrześniowego spotkania zdążyło już nakryć się grubą warstwą kurzu, lecz jedno przenikliwe spojrzenie strażnika wystarczyło, by wzbić w powietrze poszarzałe kołtuny pamięci – pośpiesznie uciekł wzrokiem w stronę drzwi, jakby zastanawiał się, czy miał jeszcze sposobność opuścić budynek, w końcu uniósł jednak powoli brodę, lawirując spojrzeniem po twarzy oficera, lecz bezpośrednio unikając jego oczu. – W-właściwie chciałem zgłosić… – kolejne słowo stężało mu na języku, podchodząc napięciem w stronę gardła – miał wrażenie, że jeśli wypowie je na głos, staną się prawdziwe. – Zaginięcie. – przełknął ślinę, próbując znaleźć w pomieszczeniu coś, na czym mógłby skupić wzrok. – M-moja znajoma zniknęła, właśnie... w-właśnie byłem u niej w mieszkaniu, nigdy nie zostawiłaby... nigdy... – strach zeszklił mu się w kącikach oczu, a on pochylił nerwowo głowę, przecierając twarz brzegiem rękawa.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Untamo Sorsa
Re: 16.03.2001 – Recepcja, Krucza Straż – F. Baantjer & U. Sorsa Pon 5 Cze - 21:11
Untamo SorsaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Helsinki, Finlandia
Wiek : 54 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : zastępca dowódcy na Wydziale Kryminalno-Śledczym Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : koń
Atuty : mistrz pościgów (I), obrońca (I), lider (II)
Statystyki : alchemia: 7 / magia użytkowa: 37 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 18 / charyzma: 27 / wiedza ogólna: 15
Nie było już ucieczki. Z mowy ciała aktora wyczytać mógł wahanie. Z jego spojrzenia wycisnąć informację, jakoby to nie chciał tu być – niedziwne. Sorsa był świadom, że ostatnie ich spotkanie mogło odbić się negatywnie na całej relacji, której właściwie prawdziwą relacją ciężko było nazwać. Czytając nazwisko Baantjer, gdy niekiedy przechadzał się po mieście i lustrował wzrokiem szyldy teatralne, też nie czuł błogości i beztroskiego komfortu. Też ganił się za naiwność, którą obronnie tłumaczył jednak zawodową przezornością. Też żałował, że poznali się właśnie w ten sposób.
Spojrzenie Untamo zawiesiło się na białym kocie, którego widok przypominał mu o tym, którego przez dłuższy czas trzymał w swoim domu. Odyniec, ofiarowany mu przez Klarę, znajdującą się właściwie w ciągłym, młodzieńczym pędzie, był jedynym domownikiem wciąż na niego oczekującym. Zupełnie od niego zależnym, ale i ofiarującym mu swoją dziecięcą, bezinteresowną miłość. Zwierzę wpijające się pazurami w odzienie aktora było większe, wydawało się jednak nerwowe czy to w skutek głodu, czy mieszających się w przestrzeni zapachów i hałasów.
Siedziba Kruczej Straży nie była miejscem dla zwierząt żadnej maści. Nie mieli tu odpowiednich środków, by odpowiednio je uspokoić.
Nie mieli też jednak środków, by uspokoić rozkołatane serce aktora, który wydawał znajdować się w stanie gorszym od zwierzęcia. Drżenie mięśni twarzy, spięte ramiona i przedramiona, białka oczu zachodzące różem, który zwiastować mógł napływ bądź niedawny odpływ łez… Nie byłby tutaj, gdyby nic się nie stało. Ludzie nie przychodzą do Kruczej Straży z radością. Zwykle z wizytą nadchodzi też zmartwienie.
- Panie Baantjer… – powiedział, kiedy tylko głos zaczął zwijać mu się wskutek silnych emocji. Mężczyznom nie wypadało płakać, na pewno nie publicznie – takie przekonanie istniało w świecie. Może dlatego Sorsa rozejrzał się dookoła, gdy tylko zauważył, że sytuacja przybrać może jeszcze mniej korzystny wizerunkowo obrót. Być może nie powinien przejmować się tym w tej sytuacji, gdy zarówno zgłaszający, jak i zgłaszana nie wydawali się być osobami mu znajomymi, jednak nie mógł zatracić swojej natury. – Powinienem oddelegować pana do kogoś z administracji bądź działu poszukiwań… – próbował przebić się do świadomości wypełnionego żalem Folke, kiedy rozpinając marynarkę, zagrzebał w wewnętrznej kieszeni. Wciągnięta z niej chusteczka została podana mężczyźnie w geście cichego wsparcia i zrozumienia. Od lat był zagubiony w społecznych normach – w chłodzie podejścia Szwedów i Norwegów, którzy wydawali się zupełnie odporni na kierujące nimi emocje. Okazanie współczucia kobiecie byłoby w końcu prostsze – mógłby podać jej dłoń, objąć ją ramieniem, przy okazji nie narażając się na krzywe spojrzenia.
- Ale nie uważam, żeby ten kot powinien znajdować się tu dłużej niż to konieczne. Proszę, żeby poszedł pan ze mną. Usiądziemy, przygotuję panu wodę i zbierzemy informacje. Zgadza się pan? – silił się na powagę, nawet jeżeli współczuł mu. Współczuł mu szczerze, mimo iż zajmował się tym zawodem od kilkudziesięciu lat. Wciąż przecież nie mógł być obojętny, wciąż musiał czuć pewną misję. Jak w inny sposób miałby nadal spełniać się jako Kruczy Strażnik, czyniący ze swojej pracy jedną z niewielu życiowych pasji?
Spojrzenie Untamo zawiesiło się na białym kocie, którego widok przypominał mu o tym, którego przez dłuższy czas trzymał w swoim domu. Odyniec, ofiarowany mu przez Klarę, znajdującą się właściwie w ciągłym, młodzieńczym pędzie, był jedynym domownikiem wciąż na niego oczekującym. Zupełnie od niego zależnym, ale i ofiarującym mu swoją dziecięcą, bezinteresowną miłość. Zwierzę wpijające się pazurami w odzienie aktora było większe, wydawało się jednak nerwowe czy to w skutek głodu, czy mieszających się w przestrzeni zapachów i hałasów.
Siedziba Kruczej Straży nie była miejscem dla zwierząt żadnej maści. Nie mieli tu odpowiednich środków, by odpowiednio je uspokoić.
Nie mieli też jednak środków, by uspokoić rozkołatane serce aktora, który wydawał znajdować się w stanie gorszym od zwierzęcia. Drżenie mięśni twarzy, spięte ramiona i przedramiona, białka oczu zachodzące różem, który zwiastować mógł napływ bądź niedawny odpływ łez… Nie byłby tutaj, gdyby nic się nie stało. Ludzie nie przychodzą do Kruczej Straży z radością. Zwykle z wizytą nadchodzi też zmartwienie.
- Panie Baantjer… – powiedział, kiedy tylko głos zaczął zwijać mu się wskutek silnych emocji. Mężczyznom nie wypadało płakać, na pewno nie publicznie – takie przekonanie istniało w świecie. Może dlatego Sorsa rozejrzał się dookoła, gdy tylko zauważył, że sytuacja przybrać może jeszcze mniej korzystny wizerunkowo obrót. Być może nie powinien przejmować się tym w tej sytuacji, gdy zarówno zgłaszający, jak i zgłaszana nie wydawali się być osobami mu znajomymi, jednak nie mógł zatracić swojej natury. – Powinienem oddelegować pana do kogoś z administracji bądź działu poszukiwań… – próbował przebić się do świadomości wypełnionego żalem Folke, kiedy rozpinając marynarkę, zagrzebał w wewnętrznej kieszeni. Wciągnięta z niej chusteczka została podana mężczyźnie w geście cichego wsparcia i zrozumienia. Od lat był zagubiony w społecznych normach – w chłodzie podejścia Szwedów i Norwegów, którzy wydawali się zupełnie odporni na kierujące nimi emocje. Okazanie współczucia kobiecie byłoby w końcu prostsze – mógłby podać jej dłoń, objąć ją ramieniem, przy okazji nie narażając się na krzywe spojrzenia.
- Ale nie uważam, żeby ten kot powinien znajdować się tu dłużej niż to konieczne. Proszę, żeby poszedł pan ze mną. Usiądziemy, przygotuję panu wodę i zbierzemy informacje. Zgadza się pan? – silił się na powagę, nawet jeżeli współczuł mu. Współczuł mu szczerze, mimo iż zajmował się tym zawodem od kilkudziesięciu lat. Wciąż przecież nie mógł być obojętny, wciąż musiał czuć pewną misję. Jak w inny sposób miałby nadal spełniać się jako Kruczy Strażnik, czyniący ze swojej pracy jedną z niewielu życiowych pasji?
I'm prepared for this
I never shoot to miss
I never shoot to miss
Folke Baantjer
16.03.2001 – Recepcja, Krucza Straż – F. Baantjer & U. Sorsa Sob 24 Cze - 23:26
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nauczył się wstydzić własnego serca – tego, jak łatwo miękło pod uciskiem dłoni i siniaczyło się o pręty żeber, jak pąsowiało za każdym razem, gdy gardło wypełniało mu się łzami. W akademii wciąż powtarzano, że chłopcy nie powinni płakać – nie z powodu zaklęć, które drżały mu na strunach krtani, niezdolne wydostać się poza rozchylone ustna, nie z powodu drewnianej linijki, którą codziennie smagano go po dłoniach za nieposłuszeństwo, nie z powodu kota, którego znalazł na poboczu drogi i pogrzebał w ogrodzie za domem, kładąc na kopcu pojedynczą łodyżkę konwalii – płacz dusił go jednak za mostkiem, zbierał się w kącikach oczu i przesiąkał na zewnątrz, bo jego ciało zawsze było zbyt kruche, by utrzymać w sobie emocje, których nie potrafił nazwać, gięło się jak krepina i pękało w miejscach, gdzie skóra wciąż była zaróżowiona pasmami blizn. Świat był zbyt wielki, a jemu szkliły się źrenice za każdym razem, kiedy przypadkiem spoglądał mu w oczy – ocierał łzy brzegiem rękawa, za każdym razem pochylając głowę i patrząc w dół na swoje dłonie, ale chłopcy i tak siłą przypierali go do ściany i zamykali za drzwiami do dziewczęcej łazienki, śmiali się, że powinien założyć spódnicę i zajmowali plecakami wszystkie miejsca po prawej stronie sali, zmuszając go, żeby usiadł z grupą dziewcząt, które, choć uśmiechały się życzliwie, nigdy w rzeczywistości nie patrzyły w jego stronę. Płochliwy atawizm wstydu pozostał w nim na stałe, zwłaszcza w obecności mężczyzn – poczuł, jak głos mięknie mu w gardle, a w kącikach zbiera się wilgoć, więc pochylił głowę, uparcie wpatrując się w fugi na kafelkowej posadzce, choć te zaczynały rozmywać mu się przed oczami; znów czuł się jak dziecko, wywołane po nazwisku przed belferski stół.
– Wiem... wiem, nie chciałem... sprawiać kłopotu, po prostu... – kocie pazury wbiły mu się głębiej w lewy bark, a spocone dłonie zaczęły lepić się do miękkiego futra na zwierzęcym grzbiecie. – Nie było nikogo w recepcji i nie... nie wiedziałem, do kogo powinienem... Bałem się, że jeśli minie zbyt dużo czasu... – oddech spłycił mu się wyraźnie, kiedy w dole gardła zacisnęła się obręcz tkliwego poruszenia. Untamo bez słowa podał mu chusteczkę, a on był mu wdzięczny za spolegliwe milczenie, nawet jeżeli nie odzywał się tylko ze względu na stupor nagłego zakłopotania; przetarł oczy brzegiem chusteczki, czując jak cienki materiał nasiąka łzami i pomyślał, że inspektor musiał uważać go za naiwnego – jaką różnicę zrobiłoby w nieobecności Ingrid kilkanaście minut, które spędziłby, samodzielnie schodząc do podziemi budynku, gdzie mieścił się wydział poszukiwań? Odetchnął głębiej, próbując uspokoić dudniące serce, ale rzeczywistość niespodziewanie stała się zbyt ciężka, a zaginięcie zbyt prawdziwe – nie mógł przełknąć myśli, że następnego dnia zobaczy twarz Ingrid na jednym z ogłoszeń, które oblepiały fasady kamienic, że wciąż będzie przeklejał je na wierzch, by nie zniknęło w głębi przesłaniającego ulice motłochu. Kręciło mu się w głowie, więc starał się skupić świadomość na zwierzęciu, które poruszało się niespokojnie w jego ramionach – mógł zapewnić bezpieczeństwo przynajmniej jemu, choćby przez jakiś czas.
– T-tak... dziękuję. – głos miał słaby, jakby słowa nie wydobywały się z krtani, ale z głębi ściśniętej piersi; wciąż nie potrafił spojrzeć mężczyźnie w oczy, ale pragnął mu ufać, więc przeszedł ostrożnym krokiem przez główny korytarz, pozwalając zaprowadzić się do osobnego pokoju. – Jak często zdarza się…? – zaczął, ale świadomość własnych myśli zacisnęła mu się pod skronią w ciasny gruzeł. – To n-nie musi być wina... ślepców, prawda? Ludzie z-znikają z... z różnych powodów.
– Wiem... wiem, nie chciałem... sprawiać kłopotu, po prostu... – kocie pazury wbiły mu się głębiej w lewy bark, a spocone dłonie zaczęły lepić się do miękkiego futra na zwierzęcym grzbiecie. – Nie było nikogo w recepcji i nie... nie wiedziałem, do kogo powinienem... Bałem się, że jeśli minie zbyt dużo czasu... – oddech spłycił mu się wyraźnie, kiedy w dole gardła zacisnęła się obręcz tkliwego poruszenia. Untamo bez słowa podał mu chusteczkę, a on był mu wdzięczny za spolegliwe milczenie, nawet jeżeli nie odzywał się tylko ze względu na stupor nagłego zakłopotania; przetarł oczy brzegiem chusteczki, czując jak cienki materiał nasiąka łzami i pomyślał, że inspektor musiał uważać go za naiwnego – jaką różnicę zrobiłoby w nieobecności Ingrid kilkanaście minut, które spędziłby, samodzielnie schodząc do podziemi budynku, gdzie mieścił się wydział poszukiwań? Odetchnął głębiej, próbując uspokoić dudniące serce, ale rzeczywistość niespodziewanie stała się zbyt ciężka, a zaginięcie zbyt prawdziwe – nie mógł przełknąć myśli, że następnego dnia zobaczy twarz Ingrid na jednym z ogłoszeń, które oblepiały fasady kamienic, że wciąż będzie przeklejał je na wierzch, by nie zniknęło w głębi przesłaniającego ulice motłochu. Kręciło mu się w głowie, więc starał się skupić świadomość na zwierzęciu, które poruszało się niespokojnie w jego ramionach – mógł zapewnić bezpieczeństwo przynajmniej jemu, choćby przez jakiś czas.
– T-tak... dziękuję. – głos miał słaby, jakby słowa nie wydobywały się z krtani, ale z głębi ściśniętej piersi; wciąż nie potrafił spojrzeć mężczyźnie w oczy, ale pragnął mu ufać, więc przeszedł ostrożnym krokiem przez główny korytarz, pozwalając zaprowadzić się do osobnego pokoju. – Jak często zdarza się…? – zaczął, ale świadomość własnych myśli zacisnęła mu się pod skronią w ciasny gruzeł. – To n-nie musi być wina... ślepców, prawda? Ludzie z-znikają z... z różnych powodów.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended