Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    31.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson

    2 posters
    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    31.12.2000

    Gubił się – we własnym ciele, we własnych emocjach, w gęstwinie koszmarów, wkradających się na jawę jak ciemne, włochate pająki, w których drobnych, paciorkowatych oczkach, lśniących jak gwiazdy na tle czarnego nieba, odbijało się to samo, okrutne oblicze, które spoglądało na niego z głuchej studni wspomnień, żarłocznie próbującej wciągnąć go z powrotem do środka. Twarz Görana spoglądała na niego z lustra i spoglądała z rozciętych blizn, jakby wypowiadane przez niego zaklęcie wciąż prowadziło jego dłoń, palce zaciśnięte ciasno na drewnianej rękojeści noża – zdawało mu się, że jego wola, jak wierny kundel, przy pierwszej okazji zbiegła z powrotem ku swojemu panu, ustawiła się równolegle do nogi Görana i pochyliła łeb w akcie sobaczego posłuszeństwa, zrywając przy tym smycz, za którą dotąd szarpał ją ku sobie, choć dawno już do niego nie należała; szczerzyła na niego kły, dobywając z gardła chrobot ciężkiego ostrzeżenia, zwierzęcy warkot, który słyszał nawet teraz, z ciałem wspartym o brzeg blatu, czołem przyciśniętym do jego lepkiej powierzchni. W oddali zawył głośny huk  – ten, który rozlewał się po firmamencie lub ten, który wibrował w jego głowie, przeobrażając się w głuche dzwonienie, pulsujące płytko pod powierzchnią skroni; zamknął oczy, lecz przekwitłe barwy sztucznych ogni tętniły również pod powiekami, wżynając się w debry oczodołów swą intensywnością, przelewając przez niego gwałtowną falą mdłości, od których żołądek podkurczył się bolesną konwulsją, zmuszając ciało do zgięcia się w pół na rozchybotanym krześle. Kiedy znów uniósł wzrok, czerń źrenic pochłonęła złote obręcze tęczówek, a niebo zmieniało kolory jak rozwijający się siniec.
    Serce szarpnęło nagłym niepokojem, nieodpartym lękiem zwierzęcia czującego chłód ostrza na odsłoniętej skórze, obawą, jakiej nie potrafił stłumić, bo rozmazywała mu wzrok, kołysząc ciałem, które z coraz większym trudem próbowało utrzymać się w pozycji siedzącej. Drewniana powierzchnia stołu wysunęła mu się spod palców, gdy pochylił się na bok, odruchowo wspierając się o ścianę – zaskakująco gładką, jak ludzka skóra, tak gładką, że, przesuwając po niej dłonią, wydawało mu się, że wyczuł pod tynkiem zgrubienia przypominające mięśnie lub żyły; mieszkanie połknęło go we własne trzewia, a teraz próbowało przetrawić jego chorobliwie pobladły kontur, połamać go na drobne, ostre fragmenty – czuł się, jakby musiał walczyć z nim o każdy haust powietrza, jakby cały tlen unosił się z powrotem w górę przełyku, próbując wydostać się na zewnątrz, a on wciąż uparcie spychał go z powrotem w dół, wmuszał w siłą w zapadnięte komory płuc. W końcu osunął się bezwładnie z krzesła, wspierając się ramieniem o ścianę, z której ukruszyły się niewielkie płatki białego tynku – serce biło gwałtownie w piersi, nagle szamocząc się rwącym protestem o klatkę żeber, ścierając szkliwo i grożąc wyrwaniem się poza twierdzę mostka; mógłby wypluć je na podłogę, zwymiotować razem z całą, skręconą pajęczyną jelit, pecyną trawiących go toksyn i obmierzłością wspomnień, które sprawiały, że własne ciało wydawało mu się słabe i zniszczone, jakby skóra odchodziła od niego płatami niczym zeschnięta farba lub kaftan wężowego egzuwium. Po pewnym czasie położył się wznak na podłodze i leżał bez ruchu, wpatrując się w wąski przesmyk okna, na którego atramentowym tle co chwilę buchały płomienie noworocznych barw, wsłuchując się w galopadę własnego serca, z czasem coraz wolniejszą, cichszą, opadającą ze zmęczenia na samo dno ściśniętej niepokojem piersi.  
    Chciało mu się śmiać, choć na to nie miał już siły – na wspomnienie nachylonej nad nim twarzy Fárbautiego, tak naiwnej i stroskanej, tak głupiej; pomyślał, że miał głupią twarz, bo w oczach błyskała mu ufność i ta nieznośna wiara, że mógłby jeszcze mu pomóc, mógłby przeczesać palcami jego włosy, zmyć z ciała siniaki i poczerniałą krew, wyłożyć mu własne lęki na srebrnej tacy i oczekiwać, że znów ich nie połknie, nie pozwoli, by przywarły do niego jak pijawki, łakomie i desperacko. Nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia, bo znów leżał na ziemi, struty własnym uzależnieniem, brudny i spsiały, samotny z własnym bólem i samotny z własną śmiercią – skoro nawet po piekle przeżartego gorączką wnętrza, konwulsjach przykurczonych pod gardło trzewi i nocach spędzonych w torsjach na łazienkowej podłodze, nawet gdyby Göran próbował znów wyrugować z niego ostatki woli, której rozproszone fragmenty ugrzęzły jak kawałki szkła w miękkich włóknach narządów, uwierające zaschnięta krwią pod płytkami paznokci, nie byłby w stanie się zmienić, wyrwać z siebie obezwładniającego pragnienia kolejnej dawki i skazy rodzinnego fatum, przez lata rozprzestrzeniającej się po jego krwioobiegu. Przeżył dużo gorsze rzeczy, lecz mógłby umrzeć właśnie tutaj – nie przez wdzierające się pod skórę zaklęcie, z premedytacją łamiące każdą z dwustu sześciu kości w jego ciele, nie przez krew spływającą obfitym strumieniem z otwartej rany, nie przez nóż wbity pomiędzy szczeble żeber, na wskroś jedynego mięśnia, który miał podobno jakiekolwiek znaczenie. Być może warto już z tym wszystkim skończyć, zagrzmiał nad nim sugestywny, kpiący głos Görana, nad głową zamajaczyła jego potężna sylwetka i drapieżny uśmiech, rozciągający się przez policzki aż po same uszy. Być może warto już z tym wszystkim skończyć, odpowiedział mu własny głos, beznamiętny i wyzuty, głos osoby pozbawionej nadziei, głos beznadziejnie pusty, mówiący tak, jakby nie żył już dawno, jakby kapryśna wola Norn nie mogła już niczego zmienić.
    Leżał na podłodze, ledwie poruszając palcami wyciągniętej dłoni – huk na zewnątrz wzmagał się feerią kolejnych wystrzałów, podczas gdy huk w jego wnętrzu wycofywał się i cichł; wydawało mu się, że czuł, jak poruszający się pod szczęką puls sięga ostatnim, leniwym ruchem ku jego skroni, a potem pełznie w głąb ciała, wymyka mu się z rąk, oddala i słabnie. Pojedyncza, karminowa struga krwi ściekała mu po przedramieniu, grzęznąc pomiędzy skrzypiącymi deskami, rozlewając się po drewnie niewielką, lśniącą kałużą, w której, jak rekin, krążyło widmo śmierci.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Plac Centralny wrzał od niecierpliwego poruszenia, nietrzeźwych okrzyków i donośnych śmiechów – mieszkańcy miasta wylegli zaskakująco tłumnie na otwartą przestrzeń miejskiego serca, zapełniając je tętnieniem zdumiewająco śmiałej, brawurowej wręcz beztroski, jak gdyby zapomnieli o niebezpieczeństwie, przed którym przez ostatnie tygodnie płochliwie zatrzaskiwali wszystkie drzwi i okna, teraz szeroko rozchylonych na wszystkich kondygnacjach otaczających plac kamienic; jasne twarze tkwiły w prostokątnych ramach jak owale zamglonych, ruchliwych źrenic podnoszących wzrok z wyczekiwaniem ku spokojnemu jeszcze w ostatnich oddechach niebu. Powietrze wokół niego drżało i miał wrażenie, że pod stopami wyczuwa odległe grzmienie pulsu rezonujące mu przez ciało do rozgrzanych policzków i opuszek palców, nie jego własnego, ale wspólnego wszystkim, wspólnego jemu i dziewczynie, która trzymała go za rękę, wciągając głębiej między stłoczone sylwetki, głębiej między niezliczoność obcych oczu i uśmiechów, łyskających w gęstniejącym wieczorze ostrzeżeniem wychylonych białek i wyszczerzonych zębów. Ich bezmyślna wesołość między mgnieniami powiek miała wydłużone kły i niepokojąco puste spojrzenia. Wypił za dużo lub wypił za mało; uśmiechał się z rozbawieniem do swoich majaczeń, jak gdyby przymilnym uśmiechem mógł obłaskawić każdą przyczajoną podłość, każdy koszmar materializujący się mu przed zamroczonym wzrokiem, każdy, choćby najgorszy, fragment zwracającej się ku niemu rzeczywistości – zuchwała, próżna wiara w żaden sposób nie rozróżniała w nim trzeźwości od jej braku, wciąż nie wiedział, czy wypił za dużo czy za mało. Zewsząd półprzezroczyste twarze, półprzezroczyste spojrzenia i półprzezroczyste serca wypełnione przyziemnym mułem pozbawionym wartości w skali większej – jak śmieszni przy nim byli? Jak nieznaczący? Był niebezpieczeństwem, o którym zapominali, zanurzonym w trzewiach ich beztroskiej radości, ostrzem wsuwającym się głębiej w serce tętniącej nadziei, że nowy rok zetrze z ich życia widmo nieustannego zagrożenia, był żmiją zamieszkałą pod skrzypiącą deską w ich domach. Nie obawiał się, choć serce rwało mu się ekstatycznie w piersi: był ogarem wpuszczonym między ufne, bezmyślne owce; trzymał w dłoniach sposób na rozpoczęcie ragnaröku, a oni nie mieli o niczym pojęcia – czy to nie zabawne? Czy to nie zabawne, że uśmiechali się do niego? Do początku swojego końca? Bohlerowi by się to spodobało; nie przyznałby, ale wiedział, że by mu się podobało.
    Zatrzymał się raptownie, zmuszając dziewczynę do tego samego i pociągając ją do siebie. Jej oczy były ładne, ale tak samo półprzezroczyste i płytkie, śliczne sadzawki przepełnione płotkami prostych marzeń i prostych pragnień, prostych spraw, które nie mogłyby nigdy mu wystarczyć; nudziły go nawet, kiedy składały mu słodkie obietnice.
    Muszę wracać – oznajmił, nachyliwszy się ku nim ze słodkim uśmiechem. Ściągnęła brwi w niepocieszonym zaskoczeniu, grymas jej ust zachwiał się w kącikach; poczuł zachętę jej dłoni na swoim karku, mówiła coś do niego, ale właściwie jej nie słuchał, zastanawiając się, ile czasu zostało mu do północy. Na niebie wystrzeliły przedwczesne fajerwerki, tłum zaciśnięty wokół nich zafalował i zaszumiał ogłuszająco. – Mój pies boi się wybuchów – wyjaśnił rozbawiony; czy wypił za dużo? Podniosła się na palcach, jej oddech otarł się mu o policzek, chciała wrócić z nim. Nie, on gryzie, chyba mu się wyślizgnęło, odmówił, nie słyszał własnych słów ani jej słów; wyciągnęła z torebki długopis i złapała go za rękę, ściągając mu rękawiczkę, zapiszę ci mój adres, ale nie zapisała, bo długopis wypadł jej z dłoni, kiedy czarny tusz pieczęci poruszył się ciężkimi splotami na jego śródręczu. – Nie szkodzi – szepnął, przysuwając oddech do jej skóry. Trzymała jeszcze jego dłoń w palcach jak otwarty list, nie podnosząc spojrzenia, wybladła i zesztywniała. – Znajdę cię.
    Pocałował ją w blady, zmarznięty policzek przekornym uśmiechem, wysuwając rękę z jej uścisku, nasuwając rękawiczkę na czerń pieczęci. Przeciskając się przez tłum z powrotem ku obrzeżom, dalej od rozgorączkowanego serca tłumu, spojrzał na nią przez ramię – drobną brunetkę, na której zaciskał się powoli ruchliwy mięsień masy o dziesiątkach półprzezroczystych, odwróconych od niej ku niebu, radosnych twarzach. Poczuł szarpnięcie poczucia winy, rozpoznając w jej spojrzeniu przerażenie, ale nie miał na to czasu; spojrzał w górę razem z innymi, na ciemny firmament, na pojedyncze pająki wybuchów rozłażące się po jego płótnie. Otaczające go zewsząd uśmiechy nie były dłużej złowrogie, pozbawione kłów – nie były dłużej koszmarami; jedynie snami bez znaczenia i treści, po których o świcie ragnaröku nie pozostanie żadne wspomnienie.
    Powietrze trzasnęło przyjemnie wokół niego – nacisk tłumu zniknął nagle, a kiedy uniósł znów powieki miał przed sobą ciemną, boczną uliczkę, za sobą głuchy gwar porzucanych owiec, spojrzenie zatrzymane przypadkiem na pobliskim parapecie, na którym pozostawiono tackę z czekającymi kieliszkami i dwie butelki szampana. Miał zamiar wziąć tylko jedną, ale nie mógł się powstrzymać i kiedy stanął wreszcie zdyszany pod drzwiami mieszkania, z łupiącym o mostek w pośpiechu sercem, obie dłonie miał zajęte przyjemnym obciążeniem; otworzył łokciem, popychając drzwi barkiem, odrobinę za mocno, huknęły więc o ścianę, sprawiając, że pył posypał się z dziury wydrążonej przez klamkę.
    Bohler, jesteś? – krzyknął, nie dostrzegając jeszcze ciała osuniętego na podłogę między stołowym krzesłem a ścianą; pchnął nogą drzwi, zatrzaskując je równie głośno. – Przyniosłem ci życzenia, jesteś? – Nie przyszło mu do głowy, że mógł gdzieś wyjść. Przez całą drogę nie pomyślał nawet, co zrobi, jeśli okaże się, że Munch wyszedł; pomyślał, że zabije go, jeśli okaże się, że go nie ma, zabije go, jak tylko wróci. – Było kurewsko nudno, przykleiła się do mnie jakaś śliczna brunetka, ale ciągle mówiła tylko o jakichś spotkaniach wyzwolonych, trochę pokrzywiona, chociaż naprawdę ładna, miała mnie zabrać do siebie później. Pewnie, żeby wyklejać jakieś głupie kartony na te ich śmieszne demonstracje; wyklejałeś kiedyś kartony z dziewczyną, Bohler? – spytał wesoło, wyginając wargi w łobuzerskim uśmiechu, sięgając spojrzeniem ku uchylonym drzwiom sypialni, ale nie chciał chyba znać odpowiedzi, nie pozostawił więc na nią pauzy. – Chodź ze mną na wieżę strażniczą, nie chcesz? Zdążymy jeszcze – mówił nieuważnie, wchodząc w głąb uporczywie milczącego mieszkania, usprawiedliwiając swój przedwczesny powrót; wciąż jeszcze myślał czasem o inicjałach wykreślonych na nogawkach, a teraz wydawało mu się nagle głupie, że wrócił, po co wrócił? Wypił jednak za dużo.
    Drgnął, zatrzymując się wpół kroku, dostrzegając wreszcie Muncha na podłodze, stróżkę krwi spływającą mu po twarzy w drobną, ciemną kałużę na panelach.
    Bohler? – spytał bezwiednie, głosem ściętym chwilową niepewnością; krew zaszumiała mu w uszach popłochem. Żartował sobie, prawda? Funi spojrzał mimowiednie na krzywo zawieszoną tarczę zegara, którego wskazówki wprawdzie nie poruszyły się ani razu, odkąd tutaj zamieszkał, ale nie było to ważne: to nie była przecież jeszcze ich godzina. – To nie jest śmieszne – rzucił rozdrażniony, podchodząc do niego bliżej. Szturchnął go czubkiem zabłoconego buta w ramię. – Słyszysz? Co znowu wziąłeś? – dopytywał, czując coraz wyraźniej ciężar ciszy. To nie była jeszcze ich godzina, czy tego nie rozumiał? Butelki zabrzęczały, odstawione na stół z irytacją; odsunął krzesło i przykucnął przed nim z marudnym westchnieniem, jakby sądził, że Munch jedynie udaje ze złośliwości. – Powinieneś zacząć mi płacić za ciągłe targanie cię do łóżka. Myślisz, że jesteś taki lekki? Przestań się zgrywać – nie uśmiechał się już, kiedy podnosił dłoń, by poklepać go niedelikatnie w zapadły, blady policzek. – Do kurwy, Munch.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Kiedy był jeszcze dzieckiem, wyobrażał sobie, że świat nie zakończy się wybuchem, jak opowiadała matka, lecz ciszą – tą głuchą i płaską, która rozrywała bębenki, wżynając się ostrzem pulsu tak głęboko pod czaszkę, że czuł igłę jej bólu we wklęsłych debrach oczodołów i zaciskał powieki w prostodusznej obawie, że drapieżny bezgłos, który wdarł się do jego myśli, przebije miękkie białko oka, by dopiero przez czarną szpilkę źrenicy wydostać się na zewnątrz. Rzeczywistość miała więc zakończyć się nie świstem ojcowskiego batoga, który pozostawiał plecy rozkrwawione i wygięte w tężcowy łuk, nie aplauzem widowni, unoszącej się ze swoich wąskich, plastikowych krzeseł, by wyrzucić ramiona w powietrze, nie wrzaskiem, którym rozdzierał sobie gardło, drapiąc paznokciami o zamknięte drzwi i bezskutecznie próbując wyrwać ciało z karceru okaleczającego zaklęcia, ale nagłą, zdrętwiałą ciszą, ogłuszającą zmysły jak pod uderzeniem ciężkiej buławy i zawiązującą supeł na napiętych strunach krtani – rozmyślał o falach, które nagle przestałyby rozbijać się o kamienie norweskich fiordów, podmuchach wiatru, który nie szeleściłby liśćmi i własnym głosie, ściągniętym lassem uporczywego milczenia. Wiele razy był rzeczywiście gotowy poddać się temu rodzajowi śmierci, która nie spoglądała na niego oczami Görana ani demonicznym uśmiechem matki, ale odbierała mu czucie powoli i miarowo, przeciskając się przez labirynt krwioobiegu jak morski przypływ zalewający szczeliny pomiędzy skałami – przyglądał się, jak struga krwi ściekała powolnym, karminowym strumieniem po otwartej dłoni, barwiąc płytką wzorzystość linii papilarnych i otwierając się ciemną kałużą na zakurzonym linoleum, lecz nie czuł piekącej dolegliwości w miejscu zranienia, nie czuł swojego ciała w ogóle i przez krótką chwilę, zanim przytomność osunęła się na tył potylicy, a wzrok zmętniał ciemną winietą, nasuwającą się groźnie ku rozszerzonym okręgom źrenic, stan ten wydawał mu się nadzwyczaj kojący, bo rozplątywał ciasne supły nerwów i przepalał instynktowny skurcz z wiecznie napiętych mięśni, przyzwyczajonych do czujnego stanu gotowości; ale w obliczu śmierci nie trzeba było być już ani czujnym, ani gotowym.
    Oczekiwał od siebie wprawdzie większej tragedii niż to ciasne, duszne mieszkanie na obrzeżach Przesmyku, coraz płytszy oddech, siłą przepychający powietrze przez wieżę tchawicy i serce, które biło wolniej i słabiej, jakby wraz ze wszystkimi odliczało kolejne minuty do nowego roku, usuwając się powoli na tyły klatki piersiowej na podobieństwo chorego zwierzęcia, które na kilka godzin przed śmiercią szuka ustronnego, ciasnego miejsca, w którym mogłoby odejść. Odchylił głowę, przymykając oczy, gdy pokój zakołysał się wokół niego tak gwałtownie, jakby wypłynął na otwarte morze, niezdolny schwycić się dłonią masztu, gdy przez burtę przelała nagła fala, lepka i zimna jak pot, który zastygał woskowymi kroplami na czole i spływał strużką po zesztywniałym karku – za oknem ciemne niebo wciąż pękało barwnymi rozetami bengalskich ogni, posiniaczone odcieniami cudzej radości, w pewnym momencie przestał jednak słyszeć ich huk, więc przyglądał się tylko bezwolnie kolejnym kolorom, kwitnącym na atramentowym płótnie firmamentu jak różnobarwne szkiełka w ślepiu dziecięcego kalejdoskopu, który znalazł kiedyś podczas festynu w Tromsø, chowając zabawkę najpierw pod luźny materiał ubrania, a później pod poduszkę, gdzie z dala od gniewnych spojrzeń rodziców mógł przyłożyć ostrożnie oko do zdobionej tuby, w której wnętrzu świat błyszczał się i migotał, tak odmienny od ponurej i bolesnej szarości, jaka otaczała go na co dzień. Ilekroć spoglądał w jego tajemnicze wnętrze, mogłoby wydawać się, że największą wadą, jaką posiadał, nie było kiełkujące za mostkiem okrucieństwo ani zazdrość tak silna, że kiedy zachodził wieczorem do namiotu, marzył tylko o tym, by ostrym nożem poodcinać wszystkie, lisie ogony i zedrzeć skórę z niedźwiedziego grzbietu, ale nieokiełznana ciekawość, chora wyobraźnia i próby oswojenia się z każdą emocją, jaka pojawiała się w jego piersi, bez możliwości odczuwania większości z nich.
    Przez ciszę przecisnął się w końcu odległy pomruk – czyjegoś głosu lub jego własnego serca, obijającego się o skrwawione osierdzie w nierównych odstępach, zamknięte pod jego błoną jak osa, powoli wykańczająca się własnym rozdrażnieniem, łamiąca skrzydła, obijając się o ściany przezroczystej pułapki, szklanego słoika, pod którym zamknęła go przemyślna złośliwość dziecięcej dłoni. Przyglądał się swojemu wnętrzu w ten właśnie sposób – jak mały chłopiec, który schwytał owada, zastanawiając się, którą cienką i bezbronną kończynę oderwie najpierw, czy insekt zacznie krzyczeć z bólu, czy też może tak małe zwierzęta nie były zdolne do tak wielkich emocji. Pomruk stawał się tymczasem głośniejszy, przeobrażając się najpierw w szmer, a potem w konkretne słowa, zniekształcone mglistą kalką otępienia, ciężkim kamieniem narkotyku, który ściągał go za kostkę tylko głębiej w dół, im bardziej rozpaczliwie próbował przebić się na powierzchnię – wziął za dużo, a teraz czuł, jak eliksir rozpychał mu zapadnięte żyły, przepalał ich tkankę i osuwał się bolesnym zakrzepem do serca, wzdętego i napuchniętego ropą; pomyślał o kuchennym nożu, ukrytym na dnie skrzypiącej szafki, o żyletce śniącej koszmary pod jego poduszką, wreszcie o własnych paznokciach, którymi mógłby rozdrapać skórę do żywego mięsa i upuścić z siebie zatruwającą organizm toksynę. Był pewien, że gdyby mu się udało, krew miałby gęstą i czarną jak smoła.
    Sapnął cicho, gdy coś szturchnęło go w ramię, marszcząc powoli brwi i odginając głowę, by przenieść wzrok na przykucniętą nad nim sylwetkę, gdy tylko się poruszył, mdłości szarpnęły jednak gwałtownie za żołądek, napływając do ust lepką śliną, którą z trudem przełknął z powrotem w dół gardła, próbując zogniskować wzrok na zwieszonej nad nim twarzy, smukłej i ściągniętej marudnym zaniepokojeniem – wyłowił na moment jego spojrzenie, błękitne i lśniące, odwzajemniając je grymasem udręczonego niezadowolenia. Zapomniał, że Funi tu był, a może wcale nie zauważył, kiedy wyszedł, a teraz, kiedy pochylił się nad nim, klepiąc go dłonią w policzek, jakby tym gestem próbował przywieść go z powrotem do przytomności, pachniał chłodnym, grudniowym powietrzem, dymem z noworocznego ogniska i czymś słodkim, co zastygło w powietrzu wraz z jego słowami, odciśnięte oddechem na dusznej, zgęstniałej atmosferze wewnątrz pokoju. Uchylił usta – chciał mu powiedzieć, żeby spierdalał, żeby dał mu spokój, żeby pozwolił mu umrzeć pod ścianą na brudnej, zakurzonej podłodze, której bure kłaki lepiły mu się do zroszonej potem twarzy, zamiast tego z głębi krtani wyrwał się tylko pojedynczy, płytki oddech, prawie jak westchnienie, nieznośnie bezsilny, rozpaczliwie wzbraniający się przed ostateczną utratą przytomności, chociaż wszystko wokół zdawało się zamykać ciemną kopułą nad jego głową, rozmazywać wzrok, rozszerzać jego wnętrze tak mocno, że bursztyn tęczówek skurczył się do wąskich pasm, cienkich i nadwyrężonych, jakby miały zaraz pęknąć wokół czarnych talarów źrenic. Nagle, zupełnie wbrew sobie, zapragnął przeżyć – kolejną minutę, kolejną godzinę, kolejny dzień, kolejny rok, wyrwać z siebie skręcony eliksirem żołądek, zwymiotować na podłogę wszystko, co zalegało mu w trzewiach i na sumieniu. Uśmiech spełzł tymczasem z twarzy Hilmirsona, jakby ktoś przetarł go mokrą szmatą, a on, w obliczu tej zmiany, poczuł irracjonalny, zdziecinniały ucisk paniki, opasany pięścią wokół mostka.
    Funi. – wypowiedziane cicho, prawie szeptem, jakby nie wierzył, że go widział lub próbował tymi słowami obrysować jego kontur w przestrzeni, rozmokłej i kołyszącej się na boki. – Funi… Funi… – powtarzał prawie w strachu, obawiając się, że mężczyzna się odsunie, że mu ucieknie, odchyli głowę i wsunie ciało do innego krajobrazu, pozostawiając go samego z hukiem fajerwerków i z hukiem własnych myśli. Czuł, jak krew spływa mu po ciele, jak miesza się z potem i rozwadnia w lekko zaróżowioną breję. – Zaczekaj. Podaj mi... – zaczął przycichłym, otępiałym głosem, dławiąc się własną śliną, potykając się o spazmy płytkich oddechów, z policzkiem przyciśniętym do skrzypiących desek podłogi, powiekami zamykającymi w sobie dwie, ciemne plamy nieobecnego spojrzenia. – Podaj mi nóż.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Nie obawiał się śmierci. Nie obawiał się nigdy własnej śmierci, bo zanim zdążyłby zrozumieć, że jego śmiertelność posiada termin ważności wydrapany we wnętrzu mostka, w żłobieniu wypełniającym się czerwonym szpikiem jak u każdego innego człowieka, błogosławieństwo darowane mu przez Odyna spłynęło mu na czoło słodką jak miód obietnicą, że po śmierci czekało go jedynie drugie, lepsze życie; nie był śmiertelny w sposób, w jaki śmiertelni byli jego rodzice czy ludzie mijani na ulicy – nie zamierzał żyć w oczekiwaniu na swój koniec, ale dopiero umierać w oczekiwaniu na właściwe życie, zapisane mu w naznaczonych boską łaską snach. Od dawna nie obawiał się też cudzej śmierci; w poprzednim rozdziale przyziemnego męczeństwa, urwanym nagłym krzykiem wydzieranym mu z wątłej piersi gwałtowną przemianą w formę bliższą bogom, zatrzaśniętym w zimnych murach świątyni, zdążyła mu wprawdzie spowszednieć – jej blada twarz, sine usta, niewidome źrenice przypominające zmatowiałe szklane kulki, którymi wymieniali się z pozostałymi chłopcami; kapłani od najmłodszych lat powoli zapoznawali ich z jej ideą, ostrożnie oswajając młode umysły ze świadomością, że była nieuchronna i bezwzględna, i że zależnie od doczesnego życia stawała się nie końcem ostatecznym, ale przejściem między światami, a ich zadaniem w światłej przyszłości było pomagać duszom przedostać się do następnych: do Nilfheimu, Helheimu lub Valhalli. Wiedział, że była zimna i woskowa w dotyku, wiedział, że rozbrzmiewała w ciszy trzepotem kruczych skrzydeł i niskim grzmieniem głosów brzmiących jak rozdzieranie wątłej zasłony pomiędzy teraz a później, wiedział, że pachniała metalicznie i lśniła strużkami spływającymi po czarnych dziobach, że kłębiła się w rubinach łyskających łapczywie oczu. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy – śmierć w momencie przeistoczenia ciała w krew, uwolnienia duszy z oków wystygłej, napiętej skóry – musiał odwrócić błękitne spojrzenie, z przerażeniem przełykając wrażenie, że zimna krew zalewa mu tęczówki, upodabniając je do karminowych koralików wetkniętych w ruchliwe głowy valravnów; miał nadzieję, że pozwolą mu odejść, dłoń towarzyszącego mu kapłana zaległa mu jednak jedynie na ramieniu ciężarem niewypowiedzianych oczekiwań i odmowy, pozostał więc do końca, opierając się dyskretnie o kolumnę z tyłu pomieszczenia, podtrzymywany w pionie przenikliwą obawą, że gdyby zasłabnął lub zwymiotował, zakłóciłby spokój czuwającej rodziny, rozczarowałby swojego opiekuna i zawiódłby bogów, odebrałbym umierającemu jego bezpieczny pasaż; nigdy wcześniej nie był na pogrzebie – nie miał wprawdzie kogo żegnać, jego rodzice zmarli bez słowa lub żyli wciąż, bez słowa, i nie wiedział wtedy, co byłoby właściwie gorsze. Później było łatwiej, łatwiej, łatwiej; później nie odwracał spojrzenia, nie przy kapłańskich obrządkach i nie, kiedy pierwsze zakazane zaklęcia wymierzone przeciw drugiemu człowiekowi, czyniły spustoszenie w gasnących źrenicach – ostatecznie było to jedno i to samo, jak wydawało mu się, kiedy nietrzeźwość wypuszczała mu myśli ze ścisłych pęt strachu i obrzydzenia: słyszał trzepot skrzydeł, kiedy wraz ze starszymi przyjaciółmi spoza świątyni, dzielącymi się z nim zabronioną wiedzą, rozdzierał płótno cudzej skóry.
    Nie obawiał się śmierci – nie, kiedy zadawał ją drugiemu człowiekowi, wykrawając kształty run na jego piersi i nie, kiedy Lasse porzucił go w ciemnej uliczce z dłonią zaciśniętą nieustępliwie na jego szczęce i błyskiem złowrogich, pogardliwych oczy wyłaniających się z głębi baru (bał się wyłącznie nieosiągnięcia własnego potencjału i rozczarowania bogów, to nie było to samo); nie doświadczył jej nigdy dotąd jednak w ten sposób, w jaki znajdował ją teraz: przyczajoną w zmętniałym spojrzeniu złotych oczu, bezwładną na podłodze wspólnego mieszkania (trzy dni niepostrzeżenie rozciągnęły się w tygodnie, a Munch nie wyganiał go za próg, jakby nie zauważał jego obecności, choć przykładał ją uporczywie do jego pleców pod jedną pościelą, kiedy mógł), z wątłą stróżką ciemnej czerwieni spływającej po bladej skórze leniwie, jakby nigdzie się jej nie spieszyło, jakby niespiesznie zaciskała cierpliwie palce na gardle znędzniałej duszy, wyrywając ją ze zniszczonego ciała sumiennie, korzeń po korzeniu, szew za nadprutym już szwem. Nie znał dotąd śmierci, która byłaby mu niewygodna i frustrująca, śmierci, której istotnie mógłby w jakimś stopniu nie chcieć – nie miał kogo żegnać, była mu obojętna lub była modlitwą na ustach, zapewniającą wyuczonym językiem: to jedynie przejście do dalszego życia, w którym czeka na ciebie Odyn, jeśli w tym żyłeś dobrze, bądź spokojny. Powinien wypowiedzieć podobne słowa teraz, być może, kładąc dłoń na jego białej skórze zroszonej potem ostatnich wydzieranych mu chwil, ale nie znajdował ich w swojej krtani, nie znajdował ich na podniebieniu, nie posiadał ich dla niego, bo nie chciał go żegnać, to nie był jeszcze ich czas, przecież stłuczony zegarek przepowiadał coś innego, jak mógł go teraz puścić? Lauge Norgaard otwierał przed nimi zupełnie nową rzeczywistość, w której oboje mogli coś osiągnąć – mógł to osiągnąć sam lub z kimkolwiek, ale drażniło go, że ze wszystkich sposobów Munch zdradzał go w tak żałosny, tak niesatysfakcjonujący sposób; powinieneś przynajmniej spróbować poderżnąć mi wcześniej gardło, smak wyłącznie podobnych słów znajdował pod językiem. Czy mógł jednak sprzeciwiać się wyrokom norn? Czy mógł właściwie się z nimi nie zgadzać? Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym – nigdy wcześniej nie myślał, że mógłby odczuwać opór i niechęć wobec decyzji podjętych przez palce wyplatające pled życia; czy to była herezja, którą pozostawił mu w ustach?
    Zdawał się nagle dziwacznie opanowany, choć ręka przyległa do zapadłego policzka drżała mu jeszcze, kiedy rozprężał palce na chłodnej skórze, podnosząc lekko jego twarz, wiodąc spojrzeniem za stróżką krwi – czy tym była herezja, tą rozdrażnioną frustracją kłębiącą mu się w piersi?
    Marnotrawstwo – mruknął spranym głosem, przyglądając się jego spojrzeniu ogniskującemu się niemrawo na jego twarzy. – Jeśli weźmie cię Hel, to właśnie za to; nie masz większej winy – wymamrotał z przygnębionym żalem, prawie jakby żegnał go gorzkim wyrzutem, przytłoczony uciskiem własnego rozdrażnienia i sprzeciwu, którego nie miał prawa wypowiadać czy odczuwać; to nie była jego decyzja. Sine wargi poruszyły się martwo, nie dając mu żadnej odpowiedzi, czarne źrenice pożerające obręcze jego tęczówek zdawało się ku niemu sięgać i poczuł zimny dreszcz na karku, zdając sobie sprawę, że Munch jest bardziej przytomny niż mu się dotąd zdawało; że patrzył na niego nadal z oddalonego dna tych czarnych dziur wypalonych w jego białej twarzy. Jak winien żegnać heretyka? Nigdy mu tego nie powiedziano.
    Potem głos szemrzący cicho jego imię, jeszcze raz i jeszcze raz, w desperackiej próbie zatrzymania świadomości; było w tym coś przejmującego, być tym, ku któremu wyciągano w ostatniej chwili dłonie – nachylił się bliżej, zsypując brokat ze swoich rzęs na jego twarz, drobne cekiny światła zatrzymujące się nad ciemną brwią. Niespodziewana prośba zaskoczyła go, sprawiając, że podniósł znów wzrok ku jego oczom, w ciasnym dystansie ostatnich słów; łagodny uśmiech wygiął mu usta prawie w rozbawieniu. Naprawdę sądził jeszcze, że mógł przedostać się do Valhalli? Naprawdę teraz, przed śmiercią, sądził, że mógł się nawrócić w ostatniej chwili i że Odyn przyjmie jego przeprosiny, człowieka zmarłego z kuchennym nożem w dłoni? Czy mógł mu tę nadzieję odebrać?
    Masz zamiar zabić Garma we śnie? – mruknął, zaskakująco łagodnym rozbawieniem sugerując mu, że musiał trafić do Helheimu. Wypuścił jednak jego twarz, podnosząc się i przyciskając krokami trzeszczące deski, by wyciągnąć z szuflady najlepszy nóż z tych, które posiadali; przykucnął nad nim zaraz później, spokojny (drżała mu dłoń, wszystko w nim drżało, znał przecież jednak śmierć, nie mógł się sprzeciwiać). – Poproś mnie ładnie. Chociaż raz.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Znał śmierć lepiej, niż znał życie – bliżej, czulej, bardziej intymnie. Znał wszystkie miękkie wgłębienia w jej ciele, miejsca, gdzie palce zapadały się głęboko w skórę, znał dropiatość zatruwających twarz wybroczyn i zapach, który rozdzierał powłoki zgorzelą tej samej, zakradającej się wzdłuż włókien grozy, która przysiadała na jego barkach jak drapieżny ptak, zawsze wiernie powracający na ramię swego sokolnika. Widział śmierć wiele razy – jej spazmatycznie przykurczoną sylwetkę, zbroczoną cętkami plam opadowych, puste, przepłoszone w głąb czaszki spojrzenie i bukiety larw kwitnące w szklistych, różowych oczodołach; pozwalał, by przesuwała opuszkami wzdłuż chropowatej rękojeści jego mostka, wsuwała mu palce we włosy i rozchylała usta, by wyrwać z pobladłych chorobą dziąseł kolejne zęby, a potem sięgnąć głębiej w dół gardła, rozedrzeć przełyk i zacisnąć się na sercu, przyśpieszającym i spowalniającym pod batutą jej wybujałych pragnień. Kiedy myślał o śmierci, myślał o matce, jej demonicznym ciele, które rozerwał głośnym krzykiem, palcach zakrzywiających się pazurami w jego snach, żłobiących rany na dzianinie zgarbionych pleców i miękkiej błonie otaczającego mięsień osierdzia – przekonanie o jej demonicznej naturze puchło w nim jak pąsowiejący pod skórą obrzęk, prześwitywało w spojrzeniu, ilekroć zbyt długo przyglądał się w sobie w lustrze, nagle wzdrygnięty odbiciem twarzy Arabelli, po latach tak podobnej do jego własnej, zapadłej i szarej, z kośćmi policzkowymi odstającymi niczym stelaż, na którym umieszczono zbyt małe płótno, stopniowo pękające w miejscach, gdzie materiał napinał się i pruł, ujawniając niechlujną fastrygę swego podszycia.
    Pomyślał, ile razy wcześniej miał umrzeć i ile razy koniec rozpryskał mu się pod nogami, wżynając się w skórę ostrymi drobinami szkła, wokół których wspomnienia jątrzyły się bolesną czerwienią infekcji – pamiętał skórzany pas ojca, wygryzający skórę z jego pleców, dopóki przytomność nie zacieśniła się wokół źrenic czerwoną winietą bólu, pamiętał dłonie, które chwytały go mocno za zbladłe niedożywieniem nadgarstki, spojrzenia opiekunów, rozjaśnione triumfem za każdym razem, gdy kazali mu się rozbierać, dociskając własne paznokcie mocniej we wnętrze śródręcza, zaciskając dłonie w pięści, jakby tym gestem pytali go wiesz za co to?, a on wiedział, że w sierocińcu zawsze było za co, więc kiwał głową, upodlony do kornego posłuszeństwa, pamiętał, jak pozwolił, by Göran sięgnął w głąb jego piersi i wyrugował z niego wszystko to, co uważał za brzydkie – czułość, sentyment, troskę – pozostawiając zmierzłe piętno swoich inicjałów na posiniaczonych powłokach stłoczonych w ciele narządów, nigdy niezdolnych pomieścić się tam, gdzie ułożyły je cudze dłonie. Tym razem umierał inaczej – z własnego werdyktu, którego skutki dławiły się pod powierzchnią skroni i rozpychały w kanałach zapadniętych żył, rozpaczliwie błagających o ostrze, które zdołałoby upuścić z krwioobiegu tę smołę, jaka zatruwała go od środka, szemrając niemrawo w obu komorach serca, dopóki dźwięk jego miarowego dudnienia nie stawał się coraz bardziej odległy, niknący za kratami żeber, obumierający w ciasnym karcerze wyniszczonego ciała, niezdolnego dłużej podtrzymać w sobie ciężaru nabrzmiałej życiem świadomości; czuł, jak trucizna przesuwała się powoli korytarzem jego trzewi, skrobała pazurami o dno splecionego konwulsyjnie żołądka, podchodziła mu do gardła plwociną słów, które sprawiały, że to zacieśniało się nagłym przypływem mdłości, przelewających się przez niego jak huragan przez pozostawioną na morzu tratwę.
    Z trudem wyłowił własne źrenice z podtapiającego je bielma, próbując zogniskować wzrok, a wraz z nim własną jaźń, na pochylonej nad nim twarzy Funiego, której rysy rozmazywały mu się przed oczami, jakby ktoś zalał mu spojówki wodą, stopniowo ściągając świadomość głębiej w mętne odmęty jej własnego istnienia – słowa przegryzły się jednak do jego myśli gorzkim wyrzutem niechlujnego pożegnania, a on nie potrafił powstrzymać nagłego spazmu własnej krtani, charczącej krótkim, gardłowym śmiechem, pełnym odkrztuszanego politowania, które podsunęło się zaraz w górę zawężonego przełyku, pozostawiając kwaśny posmak na zaczerwienionej powierzchni podniebienia, zanim całym ciałem nie szarpnął dygot gwałtownych torsji. Przechylił się na lewy bok, przygniatając ramię własnym ciężarem i plując na podłogę ciemną pecyną, wyrwaną z głębi przykurczonego pod żebrami żołądka, dopóki ciało nie zaczęło dygotać z wysiłku, jakby niezdolne wytrzymać bólu, który rozpruwał je od środka, nitka po nitce, dopóki wszystko nie zaczęło kruszyć się i pękać, osuwać na rachitycznej podporze szkieletu, niezdolnego dłużej podtrzymać go w pozycji stojącej, bo napięte włókna mięśni osuwały się z kostnych, rzeźnickich haków, odlepiały od zżółkłej powierzchni szkliwa i wiotczały pod kolejnymi rozkazami impulsów, padających jak gromy spod burzliwego nieba przetrąconej jaźni.
    Dopiero gdy żrąca, zeschnięta pustka zastygła chropowatym poczuciem wycieńczenia na dnie jego trzewi, odchylił głowę do tyłu, uderzając potylicą o twarde, skrzypiące deski oberwanego szarością linoleum – otrzeźwiony chwilowym uciskiem na zmętniałe pleśnią zmysły, rozchylił powieki szerzej, przyglądając się jasnej egidzie nachylonej nad nim twarzy, od której odkleiły się pojedyncze cekiny złotego brokatu, zalegające na jego licu, przepoconym gorączką i cętkowanym plamami wybroczyn, jak groteskowe piegi na policzkach kogoś, kto nigdy przedtem nie wychylał się pod śreżogę słońca. Źrenice miał ciemne i szerokie jak runiczne talary, niemal całkowicie przysłaniające rysujące się wokoło obręcze złocistych tęczówek, nagle wyblakłych i matowych, przypominających zeschniętą, zbryloną kalafonię, oddech tymczasem pogłębił się wyraźnie, choć wciąż był ciężki i głęboki, a powietrze nabierane z trudem, jakby siłą musiał przepychać je w dół tchawicy – dłonie Funiego przez chwilę zalegały na jego woskowych policzkach, zaraz zsunęły się z nich jednak pośpiesznym ruchem, wraz z którym cała jego sylwetka uniosła się z klęczek, rozmazując się w polu widzenia. Wbrew sobie poczuł w piersi ukłucie nagłego lęku, paniczne, dziecinne pragnienie, by błagać go, żeby nie odchodził, żeby został z nim przynajmniej teraz, kiedy wszystko inne wydawało się znikać i rozmywać – spróbował wyciągnąć dłoń w jego stronę, ręka wciąż leżała jednak bezwładnie na ziemi, skrwawiona ciemnym, płynącym z rany strumieniem i jedynie palce poruszyły się w nerwowym drgnieniu. Funi zniknął, a on poczuł, jak powoli osuwa się z powrotem w otwarty sznyt, który rozwierał się na nowo w jego wnętrzu, wyciągając spod skóry szwy zaróżowionych czasem zbliznowaceń, poczuł, jak własny puls znów ucieka mu spod skroni, mdłości przelewają się przez labirynt ściśniętych wokół siebie narządów, dłużej nie mieszczących się w oberwanym, dziurawym kaftanie ciała. Nóż, który błysnął mu przed oczami, rozciął jednak również i tę powłokę mętniejącego pod czaszką otępienia, wyciągając jego nabitą na szpikulec nadzieję spośród przegniłych toksyną tkanek. Wyciągnięta siłą na powierzchnię, świadomość zgięła się w konwulsyjnym odruchu na wystawioną mu prośbę, rozciągając się płytką zmarszczką konsternacji pomiędzy lekko ściągniętymi brwiami, zaraz układającymi się w nienaturalny, rozpaczliwy wyraz gniewnej desperacji.
    H-hitt.. Hit… ta. – z trudem wygarnięte z krtani zaklęcie zachrobotało o jego podniebienie, lecz nóż ledwie drgnął (lub to kurczowo zaciśnięta na nim dłoń Funiego drżała, nie potrafił stwierdzić), a z jego gardła dobył się tylko krótki, przytłumiony jęk. Wypełnił płuca głębokim, zbyt łapczywym oddechem, zanim znów był w stanie dobyć własnego głosu, tym razem bardziej przypominającego ten, którym posługiwał się na co dzień, szorstkiego i nieprzyjemnego. – Nie kusi cię? Ż-żeby z tym skończyć? – wypluł ku niemu, przez chwilę przyglądając się nieprzytomnie własnym, ciemnym oczom w zdeformowanym odbiciu brudnego ostrza, po czym przenosząc ostudzone klarownością spojrzenie bezpośrednio na twarz Hilmirsona. – Twoi bogowie nie wołają o pomstę?
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Po raz pierwszy poznawał tak wyraźny smak zniechęcenia (albo tak mu się w tej chwili wydawało, jakby nigdy wcześniej nie doświadczał go w tak silnym spazmie niepocieszonego zwątpienia): tak dojmujący i demotywujący, zakradający się w pierś sfrustrowaną chęcią rzucenia wszystkim o ziemię, nożem i swoją wiarą, przyniesionymi entuzjastycznie butelkami szampana i wszystkim, czemu podporządkowywał swoje najintymniejsze myśli. W krótkiej chwili, kiedy suchotniczy, słaby śmiech drżał jeszcze w powietrzu z bladą pobłażliwością, rzeczywistość wyzuła się wraz z nim z koloru, choć wstawione w odrapane ramy szyby drżały od feerycznych eksplozji plamiących niebo siniakami nasyconymi barwą do momentu przepalenia. Nowe oblicze śmierci było obmierźle nieprzyjemne, stawało w gardle uciskiem, który go wyłącznie drażnił, wkradało się drżeniem w dłonie, które przeznaczone były przecież znosić wiele więcej, rozbłyskiwało pod żebrami nieoczekiwanym szarpnięciem naiwnego buntu, ukąszeniem niespodziewanie rozgoryczonego żalu, prawie infantylnego w czupurnej naturze, bo dającego poczucie, że mógłby polemizować z bogami. Krew spływająca na deski rozwierała się przed jego wzrokiem ciemną plamą raptownej wyrwy w poukładanym porządku swojego pojmowania – śmierć ta wydawała mu się bezsensowna, niepotrzebna, denerwująca; pozostawiała drażniącą lukę w newralgicznym punkcie rozwiązania układanego z sumiennym zapamiętaniem ze strzępów darowanych mu między wersami podpowiedzi. Jak mógł teraz umierać? Jak mógł umierać przed ich czasem? Dlaczego pozwalali mu umrzeć, dlaczego pozwalali mu zostawiać go w ten sposób? Odsuwał się odruchem od sylwetki przechylającej się, by wypluć na podłogę paskudną pecynę podchodzących do gardła treści, widząc w nich niestrawione szczątki wszystkiego, co mieli przecież razem osiągnąć i odwracał wzrok z niezadowolonym grymasem, rozgniewany własnym zagubieniem, niepoznaną dotąd goryczą osiadającą na języku ciężarem protestu. Miał wrażenie, że w śmiechu Muncha przebrzmiewa rozbawienie bogów; być może Loki stroił sobie z niego żarty, a Odyn, w istocie, niezmiennie milczał, porzucając go na jego pastwę.
    Z ostrza dzierżonego noża spoglądał na niego błękit własnych oczu, ciemne źrenice nienaturalnie spokojne, kiedy porzucano go po raz kolejny w ten sposób – być może człowiek mógł się, zwyczajnie, w końcu do tego przyzwyczaić. Był sobie sam winny, być może, nie dostrzegając tak oczywistego oszustwa: jak mógł wierzyć, że wiązało go cokolwiek z duszą tak zepsutą? Dlaczego na to przyzwolono? Dlaczego go zabierali? Śmierć była mu bliska, ale nie wiedział, że mogła być tak niepożądana i tak uwierająca; że mogła pozostawiać po sobie tak niewygodny ubytek i że mógł jej nie chcieć, ale nie mógł sobie pozwolić na podobne myśli – co mu pozostawało, jeśli wypuściłby z palców kurczową wiarę, że nic nie było przypadkiem? Szkło nietrzeźwości zbierało się na ciemnych talarach źrenic, śledzących z rzeczowym opanowaniem grymas ściągający bladą twarz Muncha; nie czuł nawet satysfakcji z tego rozdrażnienia. Złota kruszka nieopatrznego przywiązania łyskała mu na woskowej skórze, jak mógł popełnić podobny błąd? Rwane zaklęcie, wykrztuszane we wściekłej desperacji, przyprawiało go o przygnębienie, które podchodziło do gardła jak żółć. Obrócił w palcach trzymany nóż, drżący przy tym zauważalnie – pomyślał, że inkantacja musiała zeskrobać z heretyckiego gardła resztki magii, choć wiedział, że nie była to prawda; drżała w nim sfrustrowana niechęć, trzymana ciasno na uwięzi, dopóki dławiony jęk dobywający się z posiniałych ust nie szarpnął za węzeł silonego opanowania, zbierając mu jasne brwi w odruchowym skurczu rozdrażnionego niepocieszenia. Głęboki oddech, od którego palce zaświerzbiły go, zaciskając się mocniej na rękojeści, niespodziewanie śliskiej pod jego uściskiem, choć nie zdążył upuścić krwi. Spoglądał na Muncha w cichym oczekiwaniu, zdając sobie sprawę, że w istocie od początku nie oczekiwał jego błagania – wypluwane mu pod nogi pytania rozplątywały w nim supły, których sam nie potrafił rozplątać, choć podświadomie wyczuwał ich zgrubienia na postronkach napiętych nagle nerwów.
    Nie wiem – odparł, bystrym spojrzeniem sięgając klarownych granic napęczniałych źrenic, głosem głuchym, zmienionym, jakby nigdy wcześniej nie przyznawał się do podobnego przewinienia, jakby nie przywykł do brzmienia tych słów, do swojego zagubienia. Umierający nie mógł zrobić z prawdą nic więcej poza zabraniem jej ze sobą do grobu, tymczasem frustracja podchodząca mu do gardła poczynała wlewać się w dotąd spoważniały błękit oczu, ściągała mu rysy niecierpliwym roztargnieniem, zniechęconym rozdrażnieniem, tak niepasującym do ust nawykłych do słodkich uśmiechów; seraficzna maska zdawała się zsunąć z jego lica, wyostrzając rysy, zbierając brwi w gniewny grymas, ciemniejąc na policzkach rumieńcem przejęcia. – Nie wiem, mam wrażenie, że gram z w zasraną ciuciubabkę, sam ze sobą, nikogo więcej tu nie ma. Graliśmy kiedyś, często, z dzieciakami w świątyni, zawsze podglądałem – nóż obracał się jeszcze chwilę w jego palcach, nie odrywał spojrzenia od czerni jego oczu, od gasnących punktów, które miały pozostawić po sobie dwie przepalone dziury w płótnie codzienności, ślad po chwili nieopatrznego roztargnienia, dla którego strącił niebo z należnego mu prymatu. Zatrzymał brzytwę, przenosząc na nią spojrzenie, przykładając wnętrze przeciwnej dłoni do jego wierzchołka, kondensując się do bolesnego centrum na własnym śródręczu, snując wzrokiem po jego twarzy z krótkim namysłem, zanim nie odezwał się znowu: – Nie kusi mnie, chyba nawet nie chcę, nie wiem – głos przycichł mu, naderwany tym obmierzłym, zatrzymującym się na języku drażliwą wątpliwością nie wiem. Wypuścił nóż ze spoconych palców, pozwalając mu upaść na deski obok Muncha, przesuwając środek ciężkości w tył, opadając z przykucnięcia na brudną podłogę. Wsparł łokcie o zgięte kolana, podnosząc dłoń, by odnaleźć spojrzeniem czerwony ślad, naderwaną ostrzem skórę, którą zaczął skubać nerwowo, niecierpliwie, jakby chciał wydrapać z niej prawdę. – Może w tym rzecz, może to wszystko nauczka, może to piszczel rozwalony o kant ławki. Piekielnie bolało, więc zawsze podglądałem, mówiłem już chyba. A teraz nie mogę ściągnąć tej zasranej ścierki z oczu. Może to nauczka, bo nie chciałem nigdy słuchać reguł, może w tym rzecz, że nam nie wolno mieć dystrakcji i może zapomniałem, rozumiesz? I wszystko jak w pieprzony piach – potok słów zaszorował głucho o szorstkie dno frustracji, przecierając gardło przekleństwem. – Nie rozmawiasz z bogami ustami, które chcą takich rzeczy, może w tym właśnie rzecz, że spałem w końcu znów tak dobrze, odsłonięte gardło można przegryźć, przegryzione nie może czcić, nie oddajesz się nikomu w ten sposób. Zawsze powtarzali nam jakieś reguły, wiesz? – Spojrzał wreszcie na niego, na czerwoną plamę zaraz obok swojego buta i na bladą twarz, spojrzenie być może nieśledzące już nawet jego słów, dlaczego miałby? Umierał, nie miało to znaczenia; nie miało nawet gdyby nie umierał. Wszystko musiało być pomyłką, szyderstwem, porzuceniem, nie wiedział, był pijany, był zniechęcony, był dziesięć kroków do tyłu, szukając na oślep niesprecyzowanej odpowiedzi. – Zawsze jebane nakazy, zakazy, przykazy, co sobie wymarzysz, przede wszystkim nie wolno nam się rozpraszać, oddawać tej krótkiej smyczy, rozumiesz, i mam nauczkę, mam patrzeć jak zdychasz, tyle słyszę: mam patrzeć jak teraz zdychasz, i wszystko, co myślałem, że rozumiem, umiera na brudnej podłodze – skrzywił się z ponurym rozbawieniem do swoich słów, patrząc na niego krótko, z dostrzegalnym żalem, nim nie opadł na plecy na te same deski, nie sięgnął spojrzeniem do spękanego sufitu, nierównego, jak gdyby coś narastało pod cienkim naskórkiem farby, wzdymając ją jak rosnący pęcherz. – Albo może zapewniłem ci miłosierdzie. Albo to wyraz szczególnej łaskawości, rozumiesz, zostanie mi mieszkanie i wszystkie twoje śmieci, powinieneś wiedzieć, że je wezmę, już trochę może wziąłem, małe rzeczy tylko – zdawał się uspokoić, powrócić na chwilę do siebie, do ust nauczonych słodkiego uśmiechu, do zuchwałej przekorności, w krótkiej pauzie podniósł jednak ręce, by przycisnąć ich nasady do zamkniętych powiek, przesłaniając spojrzenie jaskrawym szumem. – Wszystko, kurwa, na nic, nie powinienem był, miałem być teraz z jakąś głupią ładną flądrą, zrobić, co do mnie należy, a jestem tutaj, i mam, co chciałem, bo wydawało mi się- nie wiem sam, nie wiem już, co mi się wydawało – westchnął, ściągając z oczu śródręcza, zauważając dopiero donośne grzmienie własnego serca, nerwowe wzburzenie, łyk bluźnierczej wolności przepłaszający puls jak przystanięcie na krawędzi dachu i nachylenie się naprzód. – Podobało ci się chociaż? – co właściwie? początek? wszystko później? – nie odpowiadaj – jakie to miało, ostatecznie, znaczenie? – Nie, powiedz.
    Przechylił głowę, poszukując go wzrokiem, tknięty myślą, że nie było już w mieszkaniu nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Miał piętnaście lat i umierał, próbując dostrzec wybroczyny gwiazd pod grubą, przepoconą skórą obwisającej z okna zasłony. Miał dwadzieścia siedem lat i umierał w ciasnym mieszkaniu, patrząc, jak za uchylonym oknem wzdęty brzuch nieba rozrywał się barwnymi zębami ognia. Miał piętnaście lat i czuł, jak własna krew wylewała mu się do trzewi, zlepiając narządy w pecynę rozerwanych włókien i odłamanych chrząstek, mięśnie przeżute przez zaklęcia, świadomość pęknięta i wylewająca się żółtym osoczem poza jego ciało. Miał dwadzieścia siedem lat i odnosił wrażenie, że ktoś chwytał palcami za cienkie wiązki jego nerwów, po czym napinał je, dopóki nie zrywały się jak pęczki włosów, wyciągnięte siłą z odsłoniętego skalpu. Miał piętnaście lat i widział nachyloną nad sobą twarz Görana, którego uśmiech uwalniał zza zębów komendę kolejnej inkantacji – po raz pierwszy rzeczywiście pozwolił, by strach wybroczył swobodnie na jego fizjonomię, a z ust zniknął grymas surowej determinacji, która dotąd kazała sprzeciwiać się własnym emocjom. Miał dwadzieścia siedem lat i twarz, która zawisła nad jego czołem, nie ciążyła wyrazem gniewnej satysfakcji, lecz łyskała nieśmiało wychylającym się spod źrenic niepokojem, niechwytnym pomiędzy ściągniętymi brwiami. Przeciwległe obrazy jego życia zacierały się pomiędzy sobą na zbutwiałych kliszach pamięci, zachodziły winietą nietrzeźwej dezorientacji, przepływały przez kontury rzeczywistości, mieszając się jak na brudnej, rozmoczonej pędzlem palecie – miał dwadzieścia siedem lat i oczy Görana wciąż spoglądały na niego zza ciemnej kurtyny sumienia, miał dwadzieścia siedem lat i wydawało mu się, że czuł, jak cudze dłonie odchylają brudne powłoki jego ciała, rozrywają paznokciami tkanki i zaciskają się palcami na sercu, próbując wyrwać je z nabrzmiałej łodygi aorty, miał dwadzieścia siedem lat, ale wciąż był tylko dzieckiem, całkiem bezwolnym wobec życia i całkiem bezwolnym wobec śmierci.
    Własne żyły swędziały go pod skórą, szpik miękł pod ciężarem kości, świadomość ustępowała miejsca nieświadomości, ale ta była zbyt występna, by odciąć go od świata zupełnie, więc dryfował w wąskiej cieśninie własnej piersi, wyrzucony na brzeg jak pusta skóra patroszonej ryby, obijająca się o skały, dopóki nie zaległa na którejś z nich swym lśniącym, srebrzystym płótnem, nakrapianym cętkami zeschniętej posoki – zamknął oczy, odchylając lekko głowę, ciemność stroszyła się jednak kształtem cudzej sylwetki i karmiła wyobraźnię, spod której nie potrafił wydłubać paznokciem wspomnienia Görana, różowego miąższu pustego oczodołu i ust rozciągniętych w groźbie złośliwego uśmiechu, pozostawiającego ślady zębów na powierzchni jego snów. Nie miał siły go błagać – nie o łaskę i nie o okrucieństwo, uświadomiony, że niezależność, którą wmówił sobie lata temu, pozostawała podrzędna cudzej woli, rozsunięta prętami skrytymi na obrzeżach krajobrazu, a on wciąż był zniewolony, tylko tym razem nie dostrzegał granic, które go temperowały; w końcu musiał zrozumieć, że nigdy nie otrzymał wolności – jedynie większą klatkę. Żołądek zerwał się nerwowym skurczem, kiedy znów przekrzywił głowę, dociskając policzek do brudnej podłogi, lecz tym razem na język spłynęła tylko zabarwiona żółcią ślina, której cierpki posmak docierał w górę przełyku kolejną falą mdłości, przytłumioną gwałtownym, świszczącym oddechem; tonął, próbując schwycić się własnej świadomości, zacisnąć palce na tratwie mostka i wyrzucić z siebie wszystko, co przepływało zakrzepłym labiryntem posoki przez wąskie zaułki krwioobiegu, nie potrafił jednak wyrugować spod skroni uciskającego lęku, że tym razem zanurzył się za głęboko, a kiedy unosił wzrok, nie wiedział, gdzie znajdowała się góra, a gdzie dół, w którą stronę powinien się odepchnąć, by przebić dłońmi gładką taflę pożerającej go bezsilności. Jesteś pewien, że nie umierasz tu sam?
    Nie wiem – jak gładkie cięcie dopuszczające go z powrotem do rzeczywistości, słowa zespolone z jego myślami cienką przędzą zasupłanego losu; otworzył oczy, a nachylona nad nim twarz Hilmirsona wyglądała inaczej niż poprzednio – bardziej zaostrzona na brzegach, pozbawiona sztubackiej swobody i rozwichrzona grymasem rozdrażnionej konsternacji, który wyglądał, jakby jakieś obce zwierzę ukryło się pod jego skórą i teraz rozpychało ją złowrogo, strosząc zsunięte ku sobie brwi, by przez błękitne obrączki tęczówek wydostać się na zewnątrz. Przez chwilę był na niego zły, a potem znów nie czuł nic w ogóle, bo kolejne słowa rozlały się po jego małżowinie, rozmazane i nieuchwytne, wypychające z piersi pojedyncze westchnienie, które zabrzmiało jak przytłumiony spazm śmiechu, lecz trwało tak krótko, że sam wydawał się nie zauważyć, że w ogóle położyło palce na strunach jego krtani – Funi mówił, a on nie słyszał dobrze jego głosu, przyjemny szum cudzej obecności szlifował jednak brzegi wyprężonego wcześniej strachu. Błysk obracanego w dłoniach noża ugodził go w kącik oka, po czym wsunął pod tarczę źrenic, potęgując się wokół nich pozłotą jasnego błysku, który rozlał się pod taflą spojówek jak krew, lecz w przeciwieństwie do niej nadał jego licu żywszego wyrazu, jakby stukot ostrza o podłogę zadźwięczał nie tylko ciasnym pomieszczeniu, ale także w jego wnętrzu, pogruchotane kości stukoczące w zapadniętej piersi, rozłamujące się w miejscach, gdzie już wcześniej zdobiły je rysy dawnych obrażeń; umierał, choć był jeszcze żywy lub też może był jeszcze żywy, choć umierał – z palcami zaciśniętymi na drewnianej rękojeści, po którą sięgnął mechanicznym odruchem, jakby pamięć mięśni zawsze nakazywała trzymać w dłoni broń, chować żyletkę w poszewce materaca i ostrzyć zęby, zanim zatapiał je pocałunkiem w cudzej skórze.
    Masz nauczkę – powtórzył za nim, a jego głos, choć suchy i schrypły, wybrzmiał skrytą pod językiem drwiną, która zakasała lewy kącik ust zbolałym uśmiechem. – Nie obgryzać skóry na swoich własnych kościach. Zdecydować czy chcesz, czy nie chcesz umierać za to, w co przestałeś już wierzyć. – wydawał się nagle dziwnie spokojny – z flautą nakrywającą powierzchnię spojrzenia i strunami rozprostowanymi na gryfie krtani; ból nie minął, lecz rozlał się równomiernie po jego ciele, spłycając oddech i rozluźniając przykurczone spazmami mięśnie, nagle uwięzione pod skórą nie jak integralny fragment jego istnienia, ale jak skrwawione kawałki mięsa, nadrywające ścięgna i broczące śladem, po którym skradał się osłabiony atawizm instynktów. – Byłbyś najgorszym kapłanem, o jakim słyszałem. – głuchy, cierpki śmiech, uwięziony w głębi gardła jak żywe zwierzę, bardziej przypominający dławiący kaszel niż wyraz kpiącego rozbawienia. – Powtórz mi, co mówili wam o śmierci. Wprawdzie… w-wp-wprawdzie jaką moc będzie miał Helheim, jeśli nie będę mógł marzyć o Valhalli? – głos przylepił mu się do podniebienia, kiedy sufit znów zakołysał się ciemną winietą, a pokój wydawał się powoli kurczyć i zaciskać wokół jego ciała – wzdłuż mostka przepłynęła fala gwałtownego ciepła, skraplającego się potem na bladym czole; ubrania przylegały mu do skory, włosy przywierały brudnymi, mokrymi strąkami do lśniącego febrą czoła, a palce osuwały się powoli na drewnianej rękojeści noża, którą odruchowo schwycił mocniej, kiedy Funi zaległ obok niego na brudnej podłodze. Przypomniał sobie, jak wiele lat temu położył się w ten sposób obok bezwładnego ciała swojej matki – nie wyglądała już jak ona, z twarzą rozdrapaną niedźwiedzim orężem i oczami pozbawionymi złowrogiego błysku, ale była mu bliższa w śmierci niż kiedykolwiek za życia; przez chwilę wyobrażał sobie, że jej serce wciąż biło pod rozerwaną tkanką, że kiedy wspierał głowę o jej broczącą pierś, słyszał pod nią regularne dudnienie pulsu, że ten jeden raz dobrowolnie okryła go swoim ramieniem.
    Życie? – powoli przesunął palce wyżej wzdłuż noża, dociskając dłoń do srebrzystego ostrza, dopóki w śródręczu nie pojawiło się przyjemne pieczenie, spływające krwią na próchniejące drewno. – Nie miałem okazji się zapoznać. – zacisnął palce mocniej, przez chwilę jeszcze wpatrując się w rozstępy sufitowej krakelury, po czym również przechylił głowę, spoglądając w jasne, błękitne oczy Funiego, zatrzymane z wyczekiwaniem naprzeciwko jego własnych. – Tym razem patrz wprost, zamiast tylko podglądać – odparł, lecz w pewien niewygodny sposób jego słowa zabrzmiały jak groźba.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    W przedśmierci tkwiła dziwaczna intymność; swoboda napływająca na język potokiem braku konsekwencji, bo siniejące usta nie mogły niczego nikomu więcej powtórzyć – choć wciąż, nawet teraz, chowały pod spierzchniętymi wargami zaostrzone zęby nieustępliwej, blasfemicznej niepokorności, odsłaniane w schrypłym, suchym tonie wymierzanych mu napomnień. Pomyślał, że gdyby spróbował się nad nim nachylić (miał ochotę się nad nim nachylić, ale smród żółci rwał mu żołądek mdłością), Munch sięgnąłby jego gardła, choćby w ostatnim kurczu dogasających w nim sił; i pomyślał, z cierpkim rozbawieniem zaraz później, że nie miałby wprawdzie nic przeciwko temu (przynajmniej zabierał go ze sobą). W jakiś sposób, niezależnie, coś ulegało w nim trwałemu rozdarciu – gdyby mu na to pozwolił, potrafiłby przynajmniej sprecyzować szarpnięte do krwi miejsce, potrafiłby namacać je skurczonymi bólem palcami, potrafiłby w ostatniej klarownej myśli zdefiniować swoją parszywą śmierć, z rozbawionym zadowoleniem: zagryziony jak pies przez psa, w ten właśnie sposób umarłby wybrany syn, który nie obawiał się wierzyć. Ich śmierć – jego śmierć – nie obeszłaby nikogo i w tym również tkwiła dziwaczna intymność, cierpko-słodka świadomość, że nie posiadali nikogo oprócz siebie, nawet jeśli wyłącznie z przymuszonej konieczności. Choć to nie była przecież prawda, nie sprowadziła go tutaj konieczność; ciążyła mu przewina łatwowiernego przywiązania i ciążyło mu wspomnienie dygotu nakrywanego własnym objęciem którejś nocy bez słowa; ciążył mu sen, w którym nanosił na wypustki jego kręgosłupa drobne kształty run malowanych igłą maczaną w atramencie, a których kolejności nie mógł sobie później przypomnieć: czym naznaczył atlas, oś podtrzymującą niebo nad ziemią? wiele razy miał wstydliwą ochotę unieść dłoń i odgarnąć mu włosy z karku, choć wiedział przecież, że był to wyłącznie sen – nie jeden z tych zesłanych mu w łasce, ale jeden z uwłaczająco własnych, wiedział, bo tylko wobec własnych nie starczało mu odwagi, jakby były czymś obcym i czymś grzesznym, nawet tak proste, przede wszystkim tak zawstydzająco proste, palce wczesywane w cudzą bliskość bez obawy zaciskającej je w pięść, by nie zdążył się odsunąć ani pomyśleć, że tkwiła w nim podobna łagodność. Wyobrażał sobie, że to by go tylko rozbawiło, że to musiałoby być dla niego wyłącznie śmieszne albo, co gorsze, obojętne – rzadko na niego spoglądał, kiedy przesiadywali na dachu kamienicy tymi lepszymi wieczorami; rzadko na niego spoglądał w ogóle, a on nie powinien być tym rozczarowany. Wiedział przecież, od początku, że Munch nie cenił bogów, tymczasem nie posiadał przecież nic więcej poza nimi, odarty z jedynej wartości w wiarołomnej źrenicy – nie powinien być rozczarowany. Przypominał sobie chwilami swoje pierwsze zakazane zaklęcia, przypominał sobie, jak z niedowierzającym, rozentuzjazmowanym uśmiechem podnosił spojrzenie, poszukując równie entuzjastycznego zadowolenia na drugiej twarzy, ta nigdy jednak nie zwracała się ku niemu z podobną chęcią; pośród ludzi, którzy nie nosili w sercach wpojonej im przez prorocze sny wiary, był zaledwie naiwnym, nieciekawym chłopcem, wtedy pomyślał chyba o tym po raz pierwszy; wtedy pomyślał chyba po raz pierwszy, że to mu nie wystarczy, przełykając żółć słabych nerwów nabiegłych do gardła i sięgając impulsywnie po gorsze zaklęcie, wydzierające skowyt ze startego skamleniem gardła – musiał później zatoczyć się w rosnące obok krzaki, ale spluwając resztkami okrucieństwa na trawnik, uśmiechał się do siebie, czując na plecach zadowolony ciężar cudzej ręki, palce sięgające złotych pukli przekornym targaniem, niezłe z ciebie ziółko, Hilmirson, mimo wszystko, tyle był wyłącznie warty.
    Nie obgryzać skóry na własnych kościach – powtórzył za nim, uśmiechając się koślawo pod nosem, choć uśmiech ten przypominał bardziej pokraczny grymas; nie pierwszy raz pomyślał, że Munch był zdecydowanie zbyt bystry, zdecydowanie zbyt zręczny w słowach, jakby głęboko pod grubą skórą zakrytą pociemniałymi bliznami tkwił ktoś inny, kogo w tę skórę wciśnięto wyłącznie siłą i z której nie mógł się zwyczajnie nigdy wydostać. – Tak jak ty, teraz? To ironiczne – zauważył, tonem poznaczonym ponurą wesołością i żalem, wodząc spojrzeniem po pajęczynach pęknięć na suficie, choć znał je już wszystkie na pamięć, bo leżał już na tej podłodze wcześniej, bo Munch zasnął lub tkwił w delirycznym półśnie, kiedy wrócił do mieszkania, więc położył się obok, podnosząc spojrzenie, jakby mógł zobaczyć na białej, odłażącej farbie wszystko to, co buchało mu pod powiekami w upojonych snach. Powiedz mi, co widzisz – poprosił go, ale Munch chyba go nie słyszał albo udawał, że go nie słyszy, albo był zbyt nieprzytomny, by odnaleźć kształty słów, więc leżeli w ciszy, a on poznawał rozgałęzienia pęknięć i kształty zaciekłych wilgocią plam, zastanawiając się, co przecieka z nich w nabiegłe krwią spojówki nieruchomych oczu.
    Uśmiech zgasł na jego ustach, zdławiony oskarżeniem, które wsuwało się pod grdykę jak gładki nóż; zazwyczaj nie miał do podobnych sugestii niczego ponad rozbawienie, nagle drażniła go jednak zuchwałość, z jaką Munch zarzucał mu brak wiary, drażniło go, jak uporczywie go nie rozumiał (albo jak zaskakująco rozumiał go bardziej niż sam rozumiał siebie).
    Całe gówno o mnie wiesz, Bohler, gówno wiesz o tym, w co wierzę, myślisz, że jesteś ode mnie lepszy, bo zadławiłbyś się prędzej, nim przeszłoby ci przez gardło imię Odyna? Myślisz, że jesteś ode mnie lepszy? – gniew wybroczył mu na policzki nerwowym rumieńcem, nie spoglądał jednak na niego, chociaż miał ochotę podnieść się i złapać go za gardło, miał ochotę zacisnąć mu palce na postronkach tętnic pulsujących anemicznie pod żuchwą, ale obawiał się, że nie zdołałby zrobić tego wystarczająco mocno, że Egon wiedziałby, umierając z szyderczym uśmiechem na ustach, że nie mógł ich zacisnąć wystarczająco mocno. – Moi bogowie nie każą mi klękać na zaszczanej podłodze, żebym mógł potem zdechnąć w kałuży swoich wymiocin – warknął prawie, ale bez przekonania, bo nie był właściwie na niego zły, był sfrustrowany i nie wiedział, co powinien dalej ze sobą zrobić, co powinien zrobić, kiedy Munch przestanie mu odpowiadać, co powinien znów zrobić z tą ciszą, która po nim pozostanie. Myśl o tym przyprawiała go o prawie dziecięcą wściekłość, buntującą się bezsensownie przeciw czemuś, co przecież nie mało ostatecznie znaczenia.
    Tymczasem Egon znów się z niego śmiał, a on czuł się, jakby umierał obok niego, jakby życie przeciekało mu przez palce przyciśnięte do oczu, jakby cała wytresowana niefrasobliwość spływała na deski podobnie do jego krwi, ciężar wszystkiego zwalał się na niego wraz z popękanym, wzdętym grzybem sufitem; może umierał razem z nim, może ten śmiech był w rzeczywistości grzmieniem kruszącego się dachu, na którym udawali, że mogłoby być gorzej. Wypił za dużo i nie powinno go tu być; oddech kurczył mu się nagle w płucach, serce drżało pod mostkiem, kurcząc się mocno i przewlekle, jakby nie miało znów znaleźć siły do rozkurczu. Nie czuł się w ten sposób dawno; ostatni raz, może, kiedy spędzał pierwszą noc z wężem wetkniętym mu pod skórę na dłoni, skurczony pod zimną ścianą dworca, bo nie znał nikogo, do kogo mógłby pójść – nie nauczył się jeszcze znajdować sposobów, by wepchnąć się do czyjegoś łóżka. Ostatni raz, może, po tym jak pieprzony Nørgaard porzucił go na pastwę pijanych ścierw. Kiedyś, kiedy był młodszy i wydawało mu się, że kapłan Borge przestał go kochać, bo uciekł mu na targu i ukradł słodkości ze stoiska, wypychając sobie nimi kieszenie.
    To dobrze. Wszyscy, których znałem, to pierdolone żmije i tchórzliwe kurwy – odpowiedział, głosem dziwnie ściśniętym, czując, jakby miał się nimi zadławić. Czuł w ustach kwaśny posmak mdłości i metaliczną rdzę krwi, jakby zalepiała mu dziąsła, jak szczeliny podłogi. Słyszał jak głos Muncha przylepia mu się tak samo do podniebienia, słyszał uszczerbek w jego słowach, jakby świadomość potknęła się, uciekając w głąb; pięć rzeczy, które widzisz, ale nie mógł oderwać dłoni od powiek. – Czego ty się, kurwa, nałykałeś, Munch? Warto było? Kurwa – szarpnął, przymuszając oddech do bolesnego westchnienia; czemu ten cholerny dach był tak ciężki? Czemu go jeszcze nie udusił? Oderwał wreszcie dłonie od powiek, z rozczarowaniem odnajdując go wciąż na swoim miejscu, ponad swoją głową, kruszący się na szkielecie przeżartym przez robaki; to jeszcze nie dzisiaj. To jeszcze nie ich czas. Miał ochotę wsunąć głowę pod lodowaty strumień wody, ale nie był przez chwilę pewny, czy da radę się podnieść, tymczasem złote spojrzenie odnajdywało go w końcu, szkliste i odurzone, dziwacznie łagodne przez nietrzeźwą senność. Zdawał sobie sprawę, że wiedział o nim jeszcze mniej; Munch nigdy nie mówił mu o sobie, nigdy nie rozdrapywał blizn narosłych mu na skórze, nigdy nie mówił, czego poszukiwał za oknem, kiedy spoglądał nerwowo za brudną szybę w uliczkę. Przypominał sobie, że miał wciąż w kieszeni płaszcza złamaną stalówkę jego pióra; nie zapytał go ostatecznie nigdy, na czym ją złamał. Coś w jego słowach – nie miałem okazji poznać – szarpnęło w nim za zapchane popłochem aorty; spuścił spojrzenie, dostrzegając krew spływającą na deski z zaciśniętej na ostrzu palce – jedyny rodzaj życia, jaki znał. Nie o to pytałem.
    Jebać to – wykrztusił, głosem zmienionym nagłą, nerwową determinacją, podrywając się z podłogi tak szybko, że pokój zakołysał się wokół niego nieprzyjemnie i musiał wesprzeć się ręką o deski, kiedy przechylał się ku Munchowi, na krótki szarpnięty oddech. – Jesteś popierdolony. Trzeba było stulić pysk, trzeba było siedzieć cicho – wykrztusił przez ściśnięte płuca, łapiąc w palce jego dłoń, wyciągając mu z niej nóż śliski od krwi, czując pot zbierający mu się na skroniach; wciąż musiał się podpierać, było mu słabo. – Wymyślę coś.  Znam... znam oficera, może Soelberg, może będzie mógł… może będzie znał kogoś, powinien znać kogoś, medycy pewnie prędzej sami cię zatłuką, zanim wpuszczą do Alberta, ale może... – mamrotał gorączkowo, dźwigając się chwiejnie na nogi, chwytając się dłonią krzesła, które odsunęło się ze zgrzytem pod jego ciężarem. Stanął za głową Muncha, pochylając się, by wsunąć mu dłonie pod pachy, chcąc przeciągnąć go przynajmniej do łazienki, zawinął palce na jego ubraniu, ciągnąc niezdarnie, zaledwie parę kroków dalej potykając się o własną spłoszoną nietrzeźwość. – Sam cię zatłukę, przysięgam.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Czuł pod skórą supły, które śmierć nanizała na postronki jego żył, ciasne sploty w miejscach, gdzie krew wydawała się krzepnąć, a ciało uwierać bolesnym drętwieniem – tracił przytomność, po czym znów ją odzyskiwał, za każdym razem próbując zerwać się w nerwowym instynkcie, bo świadomość mgliła się wspomnieniami, do których nie chciał powracać, a które przelewały się przez jego źrenice na chłonne płótno rzeczywistości tak obficie, że w pewnym momencie zdjęło go gwałtowne szarpnięcie obawy, że Göran faktycznie zabrał go z powrotem do domu, gdzie w delirycznych przebłyskach świadomości przypominał sobie o Funim, nie odwrotnie; znów był dzieckiem z bliznami w kształcie nie swoich dłoni, krwią schnącą pod paznokciami i gryfem krtani rozłamanym wpół na cudzym kolanie. Mierzchnął w klatce własnych żeber, zamkniętej pod skoblem złamanego mostka i wyobrażał sobie życie, które toczyło się poza jego ciałem, nawet ta rzeczywistość, spleciona z płonnej nadziei i trawiącej skronie gorączki, nachodziła jednak w końcu winietą bezsilnej zgrozy, bo nigdy nie potrafił z powodzeniem rozstawać się z własną świadomością – jego wyobraźnia była szorstka i kanciasta, okrojona ciężką ramą horyzontu, przepuszczająca jawę, jakby jej wierzchnia warstwa wykonana została z szyfonu; nie potrafił uciekać w warstwy jej krajobrazu, gdy ból okazywał się zbyt dotkliwy, egzystencja zbyt uciążliwa, myśli zbyt obmierzłe. Był dzieckiem i przeżywał każde smagnięcie bata, jak gdyby ten ocierał się bezpośrednio o jego kości, czuł każde zaklęcie, które przedzierało się przez jego trzewia, pozostawał świadomy każdego upokorzenia, jakie sięgało skurczem do jego gardła – był pewien, że nie zdążył zapoznać się z życiem, lecz znał je aż zbyt dobrze, bo zacisnęło szczęki na jego karku i pozostawiło trzonowce zaklinowane pomiędzy kręgami, a on nieustannie pragnął jedynie się od niego uwolnić, mieszając własną krew z ichorem eliksirów, których potrzebował coraz więcej, w miarę jak żył coraz mniej; tonął w mętnym delirium umysłu, po raz pierwszy uczuł jednak, że łańcuch, który nosił obwiązany wokół szyi, zelżał i pękł, pozwalając szarpnąć się w stronę wolności. Nie zwracał uwagi, że pęto zerwanej smyczy wciąż kołysało się kikutem na jego piersi, bo zmroczenie przez lata wydawało się wystarczające – stan przedśmierci, kiedy mógł być każdym, tylko nie samym sobą.
    Żałował – wielu rzeczy, ale nigdy tego; nie, kiedy w płucach zaczynało mu brakować powietrza, a źrenice wylewały się na jasne płótno białek, rozmazując pole widzenia, nie, kiedy klęczał pod obcym mężczyzną, który przycisnął go twarzą do deski klozetowej, kiedy już skończył, chwilę przed wrzuceniem do środka garści talarów, po jakie musiał sięgnąć instynktownie dłonią, w ukłuciu gorzkiego lęku przed tym, że nieznajomy chwyci za spłuczkę, zanim zdążyłby je wyciągnąć, nie, kiedy czuł w gardle brudną pecynę rynsztoku, zastanawiając się, czy świat zapomniał o nim tak, jak zapominał o przegniłych parazytem szczurach, które konały w obskurnych wądołach miasta. Żałował, że nie obwiązał stryczka własnego tętna wokół gardeł ludzi, którzy złożyli go na ofiarę norn, żałował, że pozwolił siłą wtłoczyć sobie do trzewi smołę zakazanej magii, zamiast spijać ją ostrożnie i delektować się smakiem, jaki pozostawiała na języku, żałował, że nie potrafił pogrzebać Görana w ciemnym zaułku Przesmyku i nie postawić mu nagrobka we własnym sercu – mógłby wyliczać, choć nigdy o tym nie mówił, bo jego krtań stworzona była do krzyku, a rozczarowanie zazwyczaj przebrzmiewało szeptem i kaleczyło go w przełyk drobnymi odłamkami skrywanej wewnątrz słabości; czasem zastanawiał się, czy ta wypłynęłaby z niego jak lśniące na skaleczeniu osocze, przesączyła się przez ściśniętą tchawicę w ten sam sposób, w jaki westchnienie przytłumionego płaczu zastygło mu którejś nocy na wargach; pozwolił, by Funi położył się wtedy obok niego, wsuwając dłonie pod miękką okrywę kołdry i ogrzewając płytkim oddechem zesztywniały kark, nie powiedział mu jednak nigdy, dlaczego płakał, a on nigdy nie zapytał, bo wydarzenie to zaklinowało się pomiędzy nimi jak dzielony sen, prawdziwy, dopóki oboje trzymali oczy zamknięte.
    Policzek lepił mu się do brudnej podłogi, a oczy mętniały, gdy przyglądał się wspartej naprzeciwko twarzy niedoszłego kapłana, która rozpaliła się nagle gorączkową czerwienią, rumieńcem odruchowego gniewu, wciąż uwięzionego jednak w młodzieńczej niepewności, jaka sprawiła, że na jego widok znów rozciągnął usta w drwiącym uśmiechu, nie tyle pogardliwym, co pełnym litościwej zazdrości, bo nie potrafił wyrwać mu z gardła tej gorliwej wiary, sposobu, w jaki doświadczał świata, wciąż ufnie wierząc, że Odyn osobiście rozsunął go pod jego stopami, ruchem dłoni zapraszając, aby kroczył ścieżką, jaką dla niego wyznaczył; zazdrościł mu przede wszystkim ślepego przeświadczenia, że wciąż nią podążał.
    Powiedzieli ci to? – parsknął, lecz jego głos, zamiast kpiąco, zabrzmiał nienaturalnie płasko, prawie sennie i tylko drobiny złocistej trzeźwości, wciąż zaklinowane jeszcze w kalafonii tęczówek, zdradzały, że nie pytał go o to szczerze. Nie był od niego lepszy – niektóre zaklęcia słuchały go być może posłuszniej, ale leżąc obok Funiego, wyglądał jak stare egzuwium zrzucone z jego karku, bo blizny wiązały jego skórę ledwie niechlujną fastrygą, a kręgosłup pękał pod ciężarem gniewu, niezdolnego przedrzeć się przez napięte tkanki; nie był od niego lepszy, bo nosił na umyśle szwy, pod którymi wciąż jątrzyły się świeże rany, a serce miał nastroszone jak dzikie zwierzę, które nigdy nie poznało czułości ludzkiej dłoni, bo ta zawsze zadawała mu jedynie cierpienie. Śmiał się albo milczał, nie był dłużej pewien, bo huki wystrzałów znów zagłuszyły mu urywany rytm własnego pulsu, w uszach zaczęło dzwonić, a podłoga zakołysała się niebezpiecznie, sprawiając, że do gardła znów podeszło mu widmo mdłości, które z trudem przełknął z powrotem w dół zasupłanego żołądka; przyglądał się ruszającym się ustom Hilmirsona, ale nie słyszał, by dobywał się z nich jakiś dźwięk, bezwiednie zacisnął jednak palce mocniej na skrwawionym ostrzu noża, czując jak dreszcz otrzeźwiającego bólu poruszył się niemrawym dygotem wzdłuż jego przedramienia – była to być może jedyna rzecz, którą zawdzięczał Göranowi lub jedna z wielu, za które go winił; nie potrafił pozbywać się swoich emocji inaczej, jak brocząc nimi na ziemię. Przedramiona miał usłane ciasnym labiryntem blizn, spośród których najgłębsza ciągnęła się przez nadgarstek do rozchylonego śródręcza, lata temu prawie pozbawiając go tętna na zakurzonym betonie piwnicy (uratowałem ci życie, słyszał jego głos tak blisko bębenków, że wzdrygnął się wyraźnie, bo wydawało mu się, że Göran znów klęka nad nim i wspiera obie dłonie o jego nagie ciało, jesteś mi to winien).
    Nie… jeszcze nie… nie skończyłem… – wymamrotał, ale nie miał siły dłużej zaciskać palców, więc nóż wysunął się posłusznie z jego dłoni. Poczuł, jak pot zbiera mu się na czole i skleja ze sobą pojedyncze wiechcie rozczochranych włosów, jak koszulka lepi mu się do karku, a spodnie przylegają ciasno do ogorzałych lędźwi – w jego spojrzeniu błysnął gniew, w obliczu którego twarz pobladła, jak gdyby miał tylko określoną ilość energii i wykorzystał ją całą na wykrzywienie ust w zdradliwym paroksyzmie. – Żeby zapieczętował mi kolejną dłoń? – w zadziwiająco trzeźwym ruchu wyciągnął prawie ramię i chwycił palcami za kołnierz Funiego, brudząc go krwią i uciskając grdykę krótkim podduszeniem. – Żadnych oficerów. – zęby zgrzytały mu o siebie, gdy mówił, a zaraz również dłoń rozluźniła się zupełnie, opadając bezwładnie na podłogę. Westchnął cicho, gdy mężczyzna chwycił go pod pachami, przeciągając po brudnych deskach i nietrzeźwym wzrokiem przyglądał się smudze krwi, jaką po sobie pozostawiał, aż w końcu nie wsparł się plecami o chłodne kafelki łazienkowej ściany – ciało, nad którym niemal zupełnie utracił kontrolę, przechyliło się opieszale, uderzając prawym ramieniem o brzeg trzeszczących, prysznicowych drzwi, a on nie zdążył zdławić torsji, jakie znów szarpnęły go za żołądek, podchodząc cierpkim posmakiem na język; kiedy zgiął się w pół, poczuł tylko pecynę flegmy, która osunęła się po dolnej wardze i skapnęła żółcią na podłogę. – Funi. – odchylił się w przeciwną stronę, zrobiło mu się słabo. – Nie pozwól mi zemdleć. – nie mógł zogniskować wzroku i czuł, jak trawią go drgawki, sprawiające, że zęby szczękały o siebie, kiedy mówił. – Nie mogę z nim wrócić.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Zawiązywał usta gniewnym milczeniem, kiedy sfrustrowany wstyd przesączał się przez osierdzie echem spłyconego pulsu i spływał po żebrach toksyną gęstą jak ślina, ciemną jak smoła – nie powiedzieli mu tego, nie przemawiali do niego od dawna, choć czasem zdawało mu się, że wyczuwa ich obecność w swoich snach, coraz mniej, mniej, mniej, ogołocone szczątki, połamany kręgosłup odsłaniający białość kości spod pękniętej skóry wyczyszczonej przez żarłoczne larwy, namacywał je palcami, idąc przez bezbrzeżną ciemność, prowadzony wciąż wpojoną w serce ufnością, choć przeczuwał, jak wszystko, co w niej mieszkało, cofa się przed nim, ociera się o obrzeża zmysłów, prześlizguje po łydkach ostrą łuską przecinającą nogawki, ale nie pozostawiając śladu na skórze, jakby nie chcieli dłużej nawet jego spaczonej krwi (albo jakby o nią prosili, ale czy musiał – nie chciał – umierać tak wcześnie?). Obraził ich i nie wiedział jak, nie wiedział jak uzyskać sobie przebaczenie; nóż ślizgał mu się w palcach, kiedy wyjmował go z jego słabej dłoni, nie słuchając sprzeciwu – obrażał ich znowu naiwną niesubordynacją, może nie był wystarczająco gotowy, może zszedł zbyt blisko drugiego człowieka, by można go było jeszcze uratować, może pragnął ich aprobaty za mocno i to było obrazą niemożliwą do odpuszczenia: miłość, której poszukiwał w powszednich sercach, zakłamanych sercach, udręczonych i ludzkich. Nóż odwodzony od skaleczonego ciała nie był przysługą, ale egoizmem; nie oczekiwał jego wdzięczności, ale pragnął bliskości, jaka zawierała się w tym akcie herezji, niedoszła śmierć (jak mógł ją zatrzymać? strach wkradał mu się w przedsionki, strach, którego nie czuł, dopóki pozostawał z jej faktem pogodzony) stawała się jego przewiną, drugim afektem popełnianym z dotkliwie egoistycznego, dotkliwie własnego pragnienia; nigdy – lub prawie nigdy – nie czuł, by jego życie istotnie do niego należało, złożone w kolebkę dłoni norn, zanim jeszcze nauczono go, co to właściwie oznaczało, a teraz wyciągał je z omdlałej ręki, śliskie od krwi, o ostrej krawędzi zdolnej gryźć i kaleczyć, pozostawiającej otwartą szczelinę na popielatej, szorstkiej skórze. Nerwowa determinacja zastygła mu w błysku ożywionego spojrzenia; rozebrana do prostoty impulsu, smakowała jak rdza zlizywana z chłodnego metalu i nie, i nie chcę, żeby cię bolało, jak okrutnie śmieszna była podobna myśl kalająca świadomość pamiętającą tak wiele krzywdy, na którą przyzwalał i której sam się dopuszczał, byle wykarmić żarłoczne przeznaczenie zamieszkujące wątłą klatkę jego piersi, jak zmęczony skowronek wydzierający sobie złote pióra z ogona.
    Blade ramię złapało go za kołnierz zaskakująco szybko i mocno, przymuszając kark do ugięcia się pod ciężarem tego gestu, zbliżenia twarzy do zroszonego potem oblicza mężczyzny (musiał przypominać sobie o tym, musiał przypominać sobie ciągle, że Munch był od niego znacząco starszy; musiał przypominać sobie, że nie było, tak samo, szczeniakiem ledwie wypuszczonym na wolność, z którą nie potrafił sobie poradzić; dobrze wiedział, czego chciał, dobrze wiedział, co robił, podgrzewając brudną łyżkę płomieniem zapalniczki; był dla niego smarkaczem pętającym się pod nogami, twarzą przybierającą obce rysy, kiedy próbował położyć go na wysłużonej kanapie, niezdarnym, zabawnym urozmaiceniem wciskającym mu się w ręce z głupim zapałem ciekawego gówniarza). Poczuł kwaśny smród żółci i mdłości przesunęły mu się nieprzyjemnie pod gardło, żołądek skurczył się boleśnie, materiał jego najlepszej koszuli przeszedł krwią w miejscach, w których zmięły ją chude, stanowcze palce.
    Ten jest w porządku – odpowiedział równie rozdrażniony, ale niezdolny wysilić się nawet na podobnie przekonany sprzeciw; rozumiał przecież jego obawy, nosił je przecież w sobie tak samo, wiedział, co widzieli ludzie, kiedy na niego patrzyli, wiedział, że nikt nie próbowałby się dowiadywać, co przydarzyło się temu ślepcowi z brokatem na rzęsach, gdyby poczucie misji któregoś z kruczych strażników przerosło obecne metody przezornej kontroli, podświadomie czekał na moment, kiedy w końcu do tego dojdzie: kiedy pieczęcie okażą się niewystarczające, a narastający w ogólnej świadomości przestrach przemieni je w znaki wypalane na skórze bydła przeznaczonego na ubój. – Nie zrobiłby tego – powiedział jeszcze, zdając sobie sprawę jak naiwny był w tym przeświadczeniu; Soelberg oznaczyłby go zapewne bez zawahania, gdyby już nie nosił na ręce zaplecionego węża. Ciało, zesztywniałe jedynie na moment protestu, zwiotczało mu znowu w ramionach, podciągane pod pachy wyżej, przeciągane po deskach podłogi do małej łazienki; czuł jak chłodny pot zbiera mu się za kołnierzem i na skroniach, dlaczego był taki ciężki? czy każdy umierający nabierał wagi, jakby dusza wytrącała się osadem na dnie ich dogasających płuc? – Wiedziałby, co zrobić. Wiedziałby, kurwa, co zrobić. Skąd ja mam wiedzieć? Wyglądam ci, kurwa, jakbym miał wiedzieć? Powinienem wiedzieć – mamrotał nieuważnie, podciągając go pod wyłożoną kaflami ścianę, by oprzeć go o nią plecami, zanim się wyprostował, gorączkowo rozglądając, jakby szukał jakichkolwiek instrukcji, sfrustrowany, gniewny, spłoszony myślą, że nie wiem, do wszystkich bogów, nie wie, co powinien robić, wiedział, jak pozwolić mu odejść, wiedział, jak wytłumaczyć sobie śmierć i z czasem zapomnieć, wiedział, że pozostawiona po nim cisza uwiłaby cierniowe gniazdo pod jego łóżkiem, ale nie wiedział, jak zatrzymać go przy sobie. Przypominał sobie z trudem zaklęcia magii leczniczej, traktowane zawsze bez zainteresowania i uwagi, chwytając pospiesznie ręcznik i wciskając go pod strumień lodowatej wody. W lustrze uchwycił swoje odbicie, rozbiegane, przestraszone oczy inkrustowane w zbladłą twarz, jakby umierał razem z nim, ciche szaleństwo w ostrym obrzeżu źrenicy i kołnierz ubrudzony krwią brunatniejącą już na krawędziach plam.
    Ujebałeś mi koszulę – powiedział, zwracając ku niemu wzrok, gotowy postawić mu więcej zarzutów, ale jego sylwetka przechyliła się pokracznie, bezsilna, był blady, miał sine usta, znowu targał nim spazm. Zakręcił wodę, łapiąc mokry ręcznik, wyzuwając go pospiesznie z nadmiaru wody, nim przykucnął obok niego, podnosząc szarą twarz, by obetrzeć spierzchnięte usta i brodę wilgotną od gęstej żółci. Jak dziwnie było słyszeć swoje imię wypowiadane podobnym głosem, tak zdesperowanym, na skraju osłabionego milczenia; jego wargi ledwo się poruszały, skroń chwiała się bezradnie na tym mocnym, zapadłym w sobie ciele, wyżeranym od środka. – Wiesz, ile za nią dałem, żeby móc wyjść jakoś normalnie do ludzi? – wymamrotał bezwiednie, słysząc własny głos jakby nie należał do niego, przecierając mu czoło i policzek, krew zastygłą w skorupę na twarzy, spoconą szyję. Nie wiedział, co powinien zrobić, nie wiedział, ale kiedy złapał go za skaleczoną dłoń, brocząc sobie znów palce ciepłą krwią, przeszedł go dreszcz, prześlizgujący się zimno po wypustkach kręgosłupa i po wnętrznościach. Nie wiedział, o kim mówił i denerwowało go to, bo miał wrażenie, że człowiek, o którym mówił, był nieustannie obecny, stał za oknem, przez które wyglądał nerwowo na ulicę, zanim zaciągał zasłony, wchodził po schodach, kiedy Munch spoglądał na drzwi, jakby spodziewał się, że zaraz ustąpią pod czyimś wtargnięciem, tkwił w sińcach rozlanych na białej skórze.
    Z kim? Gdzie wrócić? O czym ty do mnie majaczysz, Bohler? Nikogo tu nie ma, tylko ja jestem, wróciłem po ciebie, chciałem się napić z tobą szampana, wiesz? Odynie – wyczuwał, jak Munch drży, kiedy nachylał się, wciskając mu w krwawiącą rękę ręcznik, podnosząc dłoń zbroczoną jego krwią do jego twarzy; próbował brzmieć na rozbawionego sobą, ale brzmiał płytko i cierpko, było mu żal, był rozczarowany, szampan i życzenie sobie szczęście przy noworocznych fajerwerkach na dachu nie był przecież dla takich jak oni. – Nie zemdlejesz, słyszysz? Wymyślę coś – mówił, śledząc spojrzeniem palec przykładany do sinego czoła, krwawy kształt Algiz kreślony jak piętno spływające pociągłym ruchem na mostek nosa i brodę (czy nie mogli oszczędzić go, dla niego? był wybrany, czy nie mogli uczynić tej jednej rzeczy?), nim skupił spojrzenie na niewyraźnym bursztynie oczu, na drobinach złota w uciekającej pod powieki tęczówce. – Wymyślę coś – powtórzył bardziej nerwowo, jakby odzyskiwał świadomość sytuacji, wyczuwając w piersi znów duszną paniczność. – Może sąsiedzi, może... Co to było, co brałeś? Egon – podtrzymywał jego twarz, powtarzając w myślach zaklęcie przywracające przytomność; czy mogło zyskać im chociaż czas? – Wezwę go, wezwę… Bergmana? Mogę wezwać Bergmana. Nie wiem, co robić. Co mam robić?


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Wmawiano mu, że jego kończyny bardziej przypominały zwierzęce szpony niż ludzkie ręce – nie znał czułości, która sunęła palcami przez zmierzwione włosy, więc w gniewie chwytał za nie zbyt mocno, wyrywając z matczynej głowy splątany kołtun, po którym nad skronią pozostała przerzedzona kresa, nie rozumiał opuszek sunących łagodnie po odsłoniętej skórze, więc zawsze wbijał paznokcie zbyt głęboko, jakby próbował zatrzymać swoją obecność w spąsowiałych bólem pręgach, nie potrafił wyrażać emocji szeptem, więc krzyczał, dopóki jego głos nie zaczynał brzmieć jak skowyt; całe dzieciństwo chełpił się przekonaniem, że nie nosił w ciele potworności swego rodzeństwa – jego kark nie mierzwił się sobaczym futrem, dziąsła nie rozkrwawiały drapieżnymi kłami, żyły nie pulsowały demonicznym ichorem, który sprawiał, że spod kręgosłupa wyrastał zmierzły ogon, a świadomość karmiła się szpondrem wygryzanych spomiędzy żeber koszmarów, w oczach świata był jednak wciąż istotą oskórowaną ze swego człowieczeństwa, stworzeniem, które, raz zdziczałe, nie mogło przyzwyczaić się z powrotem do smaku cudzej troski, bo język miało bezpowrotnie przesiąknięty krwią. Göran chwytał go za obrożę, a on uginał pokornie kark, bo przemoc wżęła się w szyję broczącą raną – czasem myślał, że mógłby zacisnąć supły na własnej krtani i posłusznie ułożyć kufę wzdłuż jego uda, zasłużyć na osłabioną strachem nadzieję, która pełgała pod skronią mimo bólu, bo chociaż posłuszne ogary zaklęć żywiły się jego mięsem, odrywając żylaste włókna od powierzchni kości, zdarzały się dni, kiedy mężczyzna klęczał przy nim, przykładając opiekuńczo dłoń do przetrawionego gorączką czoła, a on miał odwagę wierzyć, że go kochał. Miłość, zamiast pocałunków, pozostawiała na jego skórze pąsowy odcisk szczęk – przekarmiał ją swą naiwnością, bo kiedy dygotał tak mocno, że nie był w stanie podnieść się z betonowej podłogi, persyflaż czułości wydawał się być warty następującego po nim bólu, w końcu ciało zaczęło jednak drętwieć przed bliskością, nie potrafiło dłużej przyjmować rąk obejmujących zapadnięte policzki bez przeczucia, że zza dobrotliwego uśmiechu wypełznie czerń zdradliwego czaru ani ufać palcom wspartym pieszczotliwie o zesztywniały kark, nie zastanawiając się przy tym, jak długo, zanim kręgi zachrzęszczą pod zaciśniętą pięścią. Nauczył się oczekiwać śmierci – znał siłę, z jaką splatała palce na jego gardle, sposób, w jaki wyziębiała ciało stopniową utratą świadomości i precyzje skalpela, jaki wsuwała płytko pod jego serce, odzierając je z wierzchniej warstwy osierdzia; tym razem czuł ją jednak inaczej.
    Śmiech ciążył mu jeszcze na wargach, gdy Funi przełknął rozdrażnione przeczenie – śmiał się z jego naiwności, z małodusznej wiary, która sprawiała, że potrafił zakotwiczyć swą otuchę w drugim człowieku, z faktu, że błękit jego spojrzenia wciąż jaśniał płochliwym przejęciem, kiedy schwycił go dłonią za brzeg kołnierza i pozostawił na koszuli krwawy ślad dłoni, która zaraz znów osunęła się bezwładnie wzdłuż zniemożonego ciała. Nie słyszał schrypłego dźwięku własnej krtani, czuł jednak dygot przesuwający się wzdłuż szyi, drażniący podniebienie napadem rzężącego kaszlu, po którym wyczuł na języku metaliczny posmak krwi – cokolwiek wpełzło infekcją pomiędzy jego trzewia, nie było tą samą śmiercią, którą znał z zawilgoconej piwnicy Görana, brudnej łazienki w przydrożnym klubie i niedrożnych jelit rynsztoku, który połykał go w całości i nabrzmiewał, gdy posiniaczone ciało rozkładało się w jego wnętrzu; towarzyszył jej strach, niespodziewany ucisk tkwiący jak drzazga głęboko za ryglem mostka – słyszał w skroniach bicie własnego serca, obijającego się echem o pręty krzywo zrośniętych żeber i rezonującego dygotem po szkielecie, który nie potrafił znieruchomieć pod opiętą powłoką mięśni. Wydawało mu się, że tętno musiało uciec przez rozciętą poszwę żył i błądziło teraz nerwowo po jego ciele, nagle świadome jak długo żyło w zniewoleniu.  
    Oficer u-umiałby mnie przy-przynajmniej… dobić – wycharczał, choć nie dźwigał już w tonie właściwej drwiny, bo słowa rozpływały mu się w ustach i skapywały po dolnej wardze lepką strugą śliny. Żołądek wciąż rwał go bolesną konwulsją, sięgając mdłościami pod strzechę podniebienia, z lędźwiami przywierającymi do zimnej, kafelkowej ściany nachylił się jednak tylko ospale, zaciskając mocno powieki, bo jasne światło surowych, zwieszonych na kablach żarówek zdawało się wypalać zagłębienia jego oczodołów – źrenice miał rozwarte tak szeroko, że bursztyn tęczówek z trudem mieścił się pomiędzy nimi a przekrwionym bielmem. Nie mówił nic, kiedy Funi kucnął przed nim, ocierając twarz mokrym ręcznikiem, nie wykonywał gwałtownych ruchów, by odepchnąć jego troskę pod pręgierz przeciwnej ściany – przez chwilę siedział całkiem nieruchomo, wpatrując się w niego niczym przerażone dziecko, zbyt długo pozostawione samotnie w dziczy i odnajdywane po latach, skulone pod omszałym pniem, przejmująco świadome swej przegranej, kiedy nieswoja dłoń sięgała czule do drżącego ramienia, a ciało reagowało na dotyk bolesnym spięciem mięśni; musiał wyglądać tak samo, kiedy Göran znalazł go po raz pierwszy, przemarzniętego wśród norweskiej tajgi, z krwią zaschniętą na rozciętej łydce i ustach tak spierzchniętych chłodem, że nie mógł wypowiedzieć słowa bez rozrywania skóry na posiniałych wargach. Teraz stał tu znowu, wsparty w progu drzwi fatamorganą delirycznej wyobraźni, uśmiechający się do niego wciąż tym samym, triumfalnym uśmiechem, jakby wiedział, że tym razem nie musiał zabierać go do siebie siłą – wystarczyło zaczekać, aż świadomość ucieknie płochliwie spod blednącej skóry. Dygotał, choć z całych sił próbował uwięzić własne ciało w dolegliwej trzeźwości, mrugać wystarczająco często, by spod powiek zniknął strach i wstydliwa wilgoć, dopiero dotyk dłoni Funiego sprawił jednak, że wzdrygnął się wyraźnie, sięgając źrenicami ku jego twarzy i przez chwilę rzeczywiście spoglądając bezpośrednio na nią, nie na coś, co majaczyło mirażem głęboko w otworach źrenic.
    Do domu. – nie potrafił wyrzekać się w myślach tej zależności; w piwnicy wciąż rdzewiał łańcuch noszący pomiędzy ogniwami spłachcie jego zdartej skóry, podłoga wciąż pamiętała zapach jego krwi, cierpienie nosiło imię wydrapane paznokciami na surowych, nigdy nieotynkowanych ścianach. – Göran… o-on zabierze mnie do domu… zamknie mnie z powrotem… – zęby szczękały mu o siebie, ciało znów drżało, kiedy Hilmirson znaczył krwawą runę na jego czole, jakby wkładał mu pod język talar, którym miał opłacić drogę do zaświatów – chciał mu zaprzeczyć, powiedzieć, że bogowie nie ochronią żadnego z nich, ale nie potrafił, bo słowa grzęzły mu w gardle, powstrzymywane ciężarem z trudem przełykanych intencji. Funi wciąż podtrzymywał jego twarz we własnych dłoniach, a on czuł się, jakby wszystko w jego trzewiach przewiązało się w ciasny węzeł i teraz podchodziło zlepioną pecyną pod grdykę – wyobrażał sobie, że mógłby zwymiotować własne serce, własne płuca, własną wątrobę, pozbyć się sczerniałych trucizną narządów i sflaczeć opustoszałą skórą, która w końcu również podziurawiłaby się w miejscach pękających ściegów. Zmusił się, by pokręcić głową na boki, choć czuł, jak źrenice uciekają mu w górę białek, próbując zajrzeć do wnętrza czaszki, wydostać się z rzeczywistości, która uciskała ciało bolesnym spazmem. – N-nie… nie… – nie wiedział, dlaczego odmawiał; być może odruchowo, z własnego popłochu, awersji do czegokolwiek, co mogłoby pociągnąć go za smycz opuchniętej aorty. – Pod umywalką… – nie miał siły przecisnąć dźwięku przez struny krtani, bo głos miał szorstki i ochrypły. – P-pod umywalk… umywalką… eliksir. – wydawało mu się, że potrzebował jedynie schwycić zwierzę pulsu z powrotem w ciasne pnącza kapilar i przełknąć jad mikstury, która wymusiłaby na nim szybszy bieg; serce mogło bić wprawdzie tylko przez krótki czas po tym, jak wyciągnięto je z rozłamanej kołyski żeber.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Obruszał się impulsywnie przeciwko jego słowom, pomimo strachu ściskającego gałęzie żeber i zatkniętego pod dołek obojczyka bolesnym skrzepem, którego nie mógł odkrztusić, a który drażnił go przy każdym płytkim oddechu, grymasił jak dziecko urażone podwórkowym wyzwiskiem, jakby nie pamiętał, że umierającym należy pozwolić mówić, pozwolić wydobyć z siebie tę żółć ostatnich pożegnalnych słów; ale to nie było jeszcze przecież pożegnanie – a on zacietrzewiał się w oburzeniu, może dlatego, że oburzenie było lepsze niż strach: przecierało krtań wzburzonym parsknięciem, nie pozostawiając na niej zalepiającej flegmy bezradności, i podburzało serce do kołatania równie ciężkiego – właściwie nic się nie zmieniło – ale znośniejszego, kiedy układał wargi w grymas gorzkiego, rozeźlonego protestu. Śmiech Muncha, przeciskany świstem pod drgającą grdyką, brzmiał jakby wetknięto mu w przełyk popsuty żarnik, buczący charkotliwie na granicy słuchu; lampy kołysały się na kablach ponad ich głowami, wędzidełka zawisłe na strzępach błony w otwartej jamie przedśmierci. Mógłby go zabić. To nie było taka trudne – wiedział już, że nie było trudne wcale – mógłby nie spierać się z Nornami, pocałować go w kwaśne usta, mógłby użyć jego krwi dla Magisterium, byle się nie zmarnowała; znał zaklęcia, które zatrzymałyby mu ten śmiech w gardle, żeby się nim powoli udławił.
    Wiesz, jaki jest twój problem – mówił, wypełniając podniesionym głosem te ciszę, w której skwierczały żarniki i gasnąca drwina, ożywiony strachem, który próbował upychać z determinacją pod złośliwym uniesieniem, odwracając się i wymierzając w niego wskazującym palcem oskarżycielsko, choć wątpił, że Munch to zauważył – nie patrzył już nawet na niego, miał wrażenie, że nie patrzył na teraźniejszość w ogóle, może krew przelewała mu się do mózgu albo wylewała z mózgu, nie był pewien teraz, gdyby zapytano go o rozwiązanie prostego równania, miał wrażenie, że zacząłby mówić o atomach zmieniających zachowanie pod szkiełkiem obserwacji i o tym, że wszystko jest żywe i że w każdej drobnej chwili życia mikre cząsteczki woli drżą nam pod skórą, w nerwach i we krwi, we włóknach mięśni i czasami drżą trochę bardziej, teraz drżały bardziej, próbując znieść oddziaływanie śmierci zawisłej nad nimi i skwierczącej złowrogo w pękatych żarówkach. – Że zamknąć pizdy nie umiesz, to jest twój problem. Powiedziałbyś, że ci się podobało, miałbyś to z głowy. Że nie miałeś lepszej dupy i że mnie lubisz, rozumiesz, te klasyczne bzdury, które się mówi. Że ci się podobam – mówił, nie podążając myślą za tymi słowami; rykoszetowały od białych ścian głucho, mokry ręcznik, moczył mu rękawy i koszula uwierała go teraz w skrwawionym kołnierzu i przy wilgotnych mankietach, i było mu gorąco. – Udusiłbym cię w nocy, gdybyś mi tak powiedział, choćby nicią do zębów, kupiłbym specjalnie, żeby cię udusić, przynajmniej tanio. Zabiłbym cię tutaj, teraz, myślisz, że nie umiem? Ten tatuaż to w płatkach znalazłem, jak ty, ja pierdole, to jest twój problem, nie umiesz nawet udawać, że jesteś miły – naderwany rozdrażnieniem głos zagłuszał bicie własnego serca i anemiczne świszczenie drugiego oddechu, nie wiedział sam przez chwilę, co właściwie mówił, dopóki i to mi się podoba nie ścięło go dreszczem nerwowego podrażnienia, więc zamilknął, zamykając na tym usta, chociaż Munch zdawał się niczego nie słyszeć, patrzył na niego szerokimi źrenicami, nagle nie protestując w ogóle, a w wąskich obręczach tęczówek czaiła się dziwaczna, niepasująca do jego ostrych rysów płochość. Może nie widział go w ogóle, może patrzył już w ciemność, choć miał nadzieję, że nie, wbrew sobie, miał nadzieję, że patrzył w ten sposób na niego i nie miał nic przeciwko, kiedy zaciskał jego palce swoimi na mokrym ręczniku. Powinien sprawdzić, jak głęboka jest rana, ale nie chciał na nią patrzeć, miał słaby żołądek, przypominało mu się teraz, choć nie pamiętał o tym, kiedy rzezał runy w ofiarnej piersi.
    Do domu. Zaskoczyło go to, zdumiało go, że ktoś taki jak Munch miał dom i jeszcze bardziej zdumiewało go, że nie chciał do niego wracać. Nigdy nie miał domu, nie takiego prawdziwego, zazdrościł chłopcom, którzy wracali na ferie do domu, do zadbanych ogródków, uśmiechniętych matek i ojców noszących skórzane, ciężkie paski. Przez moment rozgniewało go to trochę, myśl, że ktoś taki jak Bohler posiadał dom i nie chciał do niego wrócić, a on nigdy go nawet nie miał, nie miał dokąd wracać. A potem pomyślał, że nie chciał, żeby wracał, tak samo jak nie chciał, żeby umierał, choć może to było to samo, Munch brzmiał, jakby to miało być zupełnie to samo i Funi poczuł, jak przechodzi go zimny dreszcz, uścisk ręki na jego dłoni i ręczniku rozluźnia się, coś w nim truchleje na dźwięk jego głosu, szeptu wydobywającego się z drżącego coraz silniej ciała. Zęby Egona zadzwoniły o siebie, zamknie mnie przypominało mu o wieczorze, kiedy jeden z pieprzonych mediów zatrzasnął go w schowku, spędził tam całą noc, bo nikomu nie wolno było wychodzić z pokojów po dziesięciu dzwonach, nikt go nie szukał i był przestraszony, że nigdy nie będą próbować – był tylko sierotą i miał sześć lat, i nikt nie słyszał, jak płakał pod drzwiami. Podobno zamurowali w tych ścianach ludzi żywcem, słyszałem jednego, za tobą. Może do rana przedrapie się do ciebie przez cegły. Co przedrapało się do Muncha?
    To twój ojciec? – brzmiał, jakby chciał zapytać, zdziwiony, masz ojca?, bo nigdy nie przyszło mu to do głowy, nigdy nie pomyślał, że Munch mógł być inny od niego, że nie był też sierotą, bez nikogo innego. Było mu nagle źle z tą myślą, przystawała mu w gardle. – Pójdę z tobą – nie to chciał powiedzieć, właściwie nie wiedział, co chciał mu powiedzieć, poza tym, żeby go nie zostawiał w tym mieszkaniu, żeby zabrał go do domu ze sobą, nie będzie przeszkadzał, chociaż było to absurdalne. Chciał wiedzieć, kim był Göran, ale nie wiedział o co zapytać, spłoszony własnymi słowami, niepokojem, jaki odzywał się nim wobec tej myśli, że Munch miał ojca i dom. Ale Bohler nie miał już siły odpowiadać, ledwo poruszał głową w proteście, żeby nie wzywał Bergamana, strach znów podszedł mu wysoko do gardła, bo miał wrażenie, że zaraz przestanie mówić w ogóle, a on zostanie w łazience jedynie z dwójką szerokich źrenic i gasnącym tętnem, smrodem wymiocin.
    Teraz mi mówisz – warknął prawie, szarpiąc się w kierunku szafki pod oszczerbioną misą umywalki, by targnąć nerwowo za drzwi szafki, wsunąć drżącą dłoń do środka, przewracając jej skromną, brudną od kurzu zawartość, wyrzucając puste, plastikowe buteleczki na podłogę, coś się rozbiło, ale szkło było puste, eliksir stał głębiej. – Specjalnie to zrobiłeś, jesteś pojebany – mamrotał niewyraźnie jeszcze, przysuwając się znów do niego, łapiąc jego szczękę i podnosząc mu twarz, naciskiem palców przymuszając usta do rozchylenia się. Przyłożył szkło do posiniałej wargi, wypuszczając przez usta oddech, jakby musiał się uspokoić, nim przechylił fiolkę, powoli. Nakrył mu usta dłonią, przytrzymując mu głowę uniesioną i odchyloną. Obawiał się, że zwymiotuje, zanim eliksir zadziała.
    Dlaczego nie chcesz wracać?


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Nigdy się nad tym nie zastanawiał – jego pragnienia były szorstkie i tekturowe, gięły się pod skronią i uwierały w trzewiach, więc składał je na dwa, na cztery, na sześć, na osiem; dopóki nie były tak małe, że nie pamiętał, co ukrywały w środku. Nie wolno mu było zaglądać tak głęboko we wnękę własnego umysłu, więc dryfował po jego tafli, nie wypływając poza mieliznę usypaną mu w dzieciństwie, poza odczucia, których organizm nie potrafił zdławić w ciasnych wnykach żeber – poza głód uciskający na żołądek bolesnym spazmem, gdy opiekunowie sierocińca kolejny dzień odmawiali mu jedzenia, a on przez kilka godzin przeżuwał pojedynczą kromkę chleba, którą Anja ukradła mu ze stołówki, poza ból rozrywający skórę wzdłuż kręgosłupa, gdy kolejne zaklęcie próbowało zakraść się głęboko pod jego istnienie i zarysować gładkie szkliwo kości, poza gniew, który rósł razem z nim, aż stał się zbyt wielki, by pomieścić się w środku, więc przebijał skórę napadami gwałtownych emocji, dyscyplinowanych jedynie przez rygor nieobłaskawionej przemocy, gdy rozdrapywał przedramiona i krztusił w sobie płacz, oplatając własne dłonie wokół spąsowiałego gardła. Był dzieckiem wyjałowionym z preferencji i stał się dorosłym, dla którego nie miały one znaczenia – nie zastanawiał się, czy ktoś mu się podobał, kiedy sunął dłońmi wzdłuż miękkiej skóry i klękał na kafelkach publicznej łazienki, by za kilka srebrnych talarów udawać, że jego ambicje kończyły się pomiędzy kośćmi cudzej miednicy; wiedział, co powiedzieć, by kogoś sprowokować, uczył się odnajdywać masochistyczną przyjemność w palcach wżynających się w miękkie fragmenty jego ciała i zębach pozostawiających po sobie zaczerwieniony odcisk, który piekł, gdy wieczorem uciskał go opuszkami, jakby próbował odnaleźć rys cudzej szczęki, poziome linie siekaczy i dwa bolesne punkty lekko szpiczastych kłów. Czasem, kiedy narkotyk wpływał mu pod oczodoły, wyobrażał sobie, że cudza natarczywość potrafiła zatopić się głębiej w bladej tkance, że odrywała mięso od jego kości i żyłowała włókna, które pozostały zwieszone luźno ze stelaża żeber – były momenty, gdy podświadomie pragnął, by rozerwano go na strzępy, bo ten rodzaj satysfakcji wydawał się bardziej błogi niż powrót pod czuchę wyliniałej skóry, która miejscami pękała w zgięciach nadwyrężonych kości.
    Funi był ładny; pamiętał, jak myślał, że był zbyt ładny, by nosić na dłoni pieczęć i wypowiadać zaklęcia, które grzęzły mu w gardle plwociną mdlącej odrazy – zazdrościł mu gładkiej skóry, prawie pozbawionej blizn i nie stworzonej do tego, by włos stroszył się na niej jak na zwierzęcym karku, zazdrościł mu błękitnych oczu, które lśniły jasno, kiedy się uśmiechał (zazdrościł mu tego, jak często się uśmiechał), zazdrościł mu rozweselonej, sztubackiej jeszcze swobody, bo sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie wyrugowano mu jej siłą. W lepsze dni bawiły go pojedyncze drobiny złotych piegów, które odklejały mu się znad powiek i przylepiały do wszystkiego, czego dotykał – byłbyś fatalnym mordercą, powiedział mu kiedyś, gdy wypalali razem papierosa na dachu kamienicy i jeden z błyszczących cekinów przylgnął do pomarańczowego filtra, zostawiłbyś nóż świecący od brokatu, nigdy nie zastanawiał się jednak, czy Funi mu się podobał, bo przyzwyczaił się zrywać fizjonomię z ludzkich twarzy, gdy nachylał się ku nim zbyt blisko; przez lata w ten sposób łatwiej było wzbronić ciało przed zbrzydzonym wzdrygnięciem, przyzwyczaić skórę do dotyku, nawet gdy przedramię, które sięgało głębiej pod materiał jego ubrań, pokryte było deformacją zaraźliwej choroby. Tym razem nie musiał odwracać wzroku, a z czasem zdawał sobie także sprawę, że nie chciał tego robić i choć własne przywiązanie wciąż jawiło mu się cienkie i nietrwałe, nigdy nie wspomniał o tym, że Hilmirson mieszkał z nim dużo dłużej niż początkowo mu na to przyzwolił.
    B-brakuje ci kom-kompl… komplementów? – wydusił niewyraźnie spomiędzy płytko rozchylonych ust, próbując unieść kąciki do zgryźliwego uśmiechu, lecz znów zanosząc się kaszlem, który podsunął mu na język cierpki posmak odkrztuszanych z żołądka mdłości; uniósł powoli wzrok, błądząc zmętniałym spojrzeniem po twarzy kucającego przed nim mężczyzny, po czym drgnął niespokojnie, poruszony nagłą konwulsją, która w innych okolicznościach byłaby być może śmiechem, lecz teraz przypominała tylko duszące chrząknięcie. – Zakochałeś się? – nie rozumiał jego rozdrażnienia – mógł chwytać je w dłoń i miąć pomiędzy palcami, mógł rozgryzać je drwiną nieprzyjemnej uwagi, mógł odwracać wzrok i zaciskać szczęki, kiedy bliskość rozkurczała mięsnie swoim ciepłem, nigdy nie starał się jednak zrozumieć, bo miłość, czy nawet płytkie zauroczenie, zawsze zdawały się zbyt odległe, by sięgać ku nim myślami. Niegdyś wydawało mu się, że kochał Freydis, lecz bardziej niż ją samą kochał patrzeć jak umierała. Umysł wciąż mglił mu delirycznym poczuciem odrealnienia – obraz rozmywał się na krawędziach, a potem zalewał w ciemne plamy barw, jakby ktoś siłą pchnął go pod wodę, a on nie zdążył zamknąć oczu, nim ta dostała się pod powieki; nie czuł, jak przechyla się na bok, wspierając prawe ramię o plastikowy brzeg prysznicowej kabiny, bo serce biło mu nierówno i frenetycznie, zęby szczękały o siebie, a on nie potrafił podtrzymać źrenic na pobladłej twarzy Funiego, co chwilę znikając w febrycznej bieli wyobraźni – tej, gdzie znów miał piętnaście lat i dygotał z przedramionami rozkrwawionymi ostrzem leżącego mu u stóp noża, a Göran uśmiechał się z satysfakcją, bo wypchany czarną wełną jego zaklęć mógł być kukiełką, która czyniła wszystko, co jej przykazano. Pokręcił głową, choć nie słyszał dokładnie, o co go pytano – pokręcił głową ze strachu, rozdrapując paznokciami nadgarstki, jakby był zwierzęciem, której zmysły przytępiono metalowymi prętami klatki. – O-obed-drze cię ze… ze skóry. – wycedził spomiędzy zębów, przygryzając sobie przypadkowo skraj języka, bo cała szczęka dygotała mu od przeszywającego szkielet zimna. – O-obedrze n-nas obu. – spojrzał w dół i wydawało mu się, że skóra rzeczywiście odchodzi mu od kości, zaczerwieniona impulsywnym pocieraniem paznokci, więc pochylił się, targnięty gwałtowną falą mdłości, do ust napłynęła mu jednak tylko żółć, której lepki strumień osunął się po rozchylonej wardze.
    Oddychał coraz ciężej – przez eliksir lub przez własne omamy i nie miał siły się zaśmiać, gdy złość mężczyzny huknęła drzwiami niewielkiej szafki, a podłoga nakryła się łyskającymi cekinami rozbitego szkła. Nie czuł już prawie własnego ciała, choć ból, który się po nim rozlewał, wciąż był realny i pulsował coraz bliżej serca, jakby wpijał się jutową siatką w tkankę zaperzonego osierdzia – drgnął dopiero, gdy paznokcie Funiego wbiły się desperacko w jego policzki, siłą unosząc żuchwę i przykładając do ust brzeg szklanego flakonu; smak był duszący i nieprzyjemny, a on zakrztusił się kolejną falą mdłości, zanim ta zdążyła jednak zarzucić nim do przodu, lepkie wnętrze dłoni zakryło mu wargi, zmuszając, by przełknął eliksir w dół gardła. Bursztyn spojrzenia rozbłysnął nagłą wyrazistością, a obraz naprzemiennie wyostrzał się i rozmazywał – odchylił powoli głowę, sięgając wzrokiem ku błękitnym oczom Hilmirsona, po raz pierwszy w sposób, który wyłaniał spod jego zapadniętych rysów fizjonomię ukrytego pod spodem dziecka.
    Nie chcę tam umrzeć. – głos miał bardziej klarowny, lecz wciąż zduszony i kiedy mężczyzna wypuścił spomiędzy rąk jego żuchwę, osunął się powoli wzdłuż ściany, kładąc głowę na podłodze, choć kosmyki włosów zlepiły mu się na plamie odkrztuszonej wcześniej śliny. Leżał w bezruchu – prawie tak samo jak wcześniej, z kolanami lekko podciągniętymi pod mostek i spojrzeniem zwieszonym onirycznie w przestrzeni; tym razem leżał jednak żywy.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Nie podobał mu się. Bohler nie podobał mu się tak samo, jak nie podobała mu się delikatna rudowłosa Liv w akademii, która nie chciała na niego patrzeć, dopóki nie ukradł jej wstążki z krótkiego, rozczochranego warkocza albo nie powiedział jej czegoś okropnego, jak wysoki chłopak o ciemnych oczach śledzących przemykające korytarzami świątyni duchy, zadzierający zuchwale brodę, kiedy oskarżał go o idiotyczne kłamstwa i łapał go wyzywająco za przód mundurka, zmuszając do stanięcia na palcach, zanim nie zdarli sobie skóry do krwi na ramionach i plecach, szamocąc się na żwirze na dziedzińcu i którego lata później zobaczył we wspólnej łazience w zaparowanym lustrze z palcami w czyichś włosach; jak chudy, wiecznie trzymający papierosa student przynoszący księgi z zakazanymi zaklęciami na spotkania w opuszczonej piwnicy, nachylający się do swojej dziewczyny, by wprost do rozchylonych ust podać jej kłąb dymu, mierzwił mu włosy po zaklęciach, od których dławiły go mdłości i drętwiały dłonie, podawał mu swoją butelkę taniego piwa i mówił głośno, że jeszcze będzie z niego prawdziwy kapłan, z tego ślicznego świętego chłoptasia, odprowadzał go czasem nad ranem pod wysokie mury i przekomarzał się z nim, podczas gdy świt zakradał się powoli w uliczki, przypominając mu, że nie miał więcej czasu, zaraz zacznie się obchód. Nie podobał mu się, bo nie mógł mu się podobać, bo podobne rzeczy nie miały znaczenia i nie powinny mieć znaczenia; wiedział, że niektórzy kapłani utrzymywali dyskretne, bliskie relacje z ludźmi spoza świątyni, a czasami, podobno, również między sobą, ale Borge mówił, że to według niego niewłaściwe i obraźliwe, że odwodziło ich serca od nadanej im przez bogów misji i wprowadzało w ich wiarę niepotrzebny zamęt – nie potępiał, właściwie, przyjemności, ale bliskość emocjonalną i wszystko, co przypominało przywiązanie, powtarzał czasem, że naszym najważniejszym zobowiązaniem jest posługa i że nic nie powinno tego przyćmiewać. Więc Bohler mu się nie podobał i mógłby go zabić. Więc nie tęsknił za rodzicami (tymi bez imion i bez twarzy, których wyobrażał sobie przed snem, zanim jego prawdziwy ojciec nie roztrzaskał tego marzenia wraz z butelką roztrzaskiwaną o framugę drzwi, kiedy go przepędzał) i nie potrzebował rodziny. Więc powinien się spodziewać, że opiekun nie spojrzy na niego nawet, kiedy będą mu wypalać piętno na dłoni i że kiedy zostanie sam, właściwie nie zmieni się dla niego tak wiele (zmieniło się wszystko, bo źle słuchał); Borge miał rację, może w jakiś sposób nieświadomie go do tego przygotowywał, Norny nie wyplatały niczego bez powodu, a Bohler mógł go porzucić tak łatwo, zatrzasnąć za nim drzwi, kiedy Funi wyjdzie wyszorować wymiociny z podłogi w pobliskim pubie i nie otworzyć ich już później albo samemu wyjść z domu i już nie wrócić, odkopaliby go może przypadkiem spod śniegu, jak wszystkie te pozostałe trupy. Jego samego mogliby powiązać z którymś ciałem, rozpoznać spod kamienicy z ormem, przyłapać na rytuale, złapać go znów za szyję za Valravnem lub zepchnąć z kutra, gdyby domagał się uczciwej zapłaty, Munch nie zauważyłby nawet, że nie wrócił. Tacy jak oni znikali zresztą cały czas w ciemnych uliczkach i nikt się tym nie przejmował, więc mu się nie podobał. Nie był przecież głupi. Odwracał spojrzenie, przecierając impulsywnie swędzący spłacheć skóry za uchem i wydymał kpiarsko usta, wydając z siebie rozbawione parsknięcie, serce wciąż waliło mu w piersi jak oszalałe i w łazience robiło się duszno od tych wymiocin, było mu gorąco i źle, i czuł złośliwą satysfakcję, kiedy Munch zanosił się paskudnym kaszlem, a jego ptasia pierś trzęsła się w konwulsji, kiedy próbował złapać oddech.
    Wydawało mi się, że zdychanie we własnych szczynach to najbardziej popierdolony pomysł, na jaki mógłbyś wpaść po ćpaniu, ale jesteś widzę jednak zajebiście, kurwa, ambitny, żeby przejść samego siebie – odpowiedział nerwowo, prawie przygryzając sobie język na tych słowach, jak gdyby nie mógł pozostawić najmniejszej przestrzeni pomiędzy jego pytaniem a odpowiedzą lub między wyrazami, bo mógłby się w niej, nie dajcie bogowie, zalęgnąć coś niewygodnego, jak niezręczna cisza i żenujące, zarumienione zawstydzenie. Nie wrócił już jednak do tego, co mówił wcześniej; miał nadzieję, że o tym zapomni, o tym wszystkim, co powiedział, myśląc, że umiera i o tym wszystkim, co powiedział, bo może chciał mu powiedzieć i teraz wydawało mu się bardziej właściwym momentem niż wtedy, kiedy zasypiali pod jednym kocem albo podawali sobie papierosa na dachu kamienicy. Nie miało to znaczenia; albo miało i powinno zdechnąć tu razem z nim, albo zamiast niego, powiedział to i mogło teraz sczeznąć w brudnej fudze między kafelkami, w obrzydliwej kałuży wyplutej żółci.
    Zimny dreszcz przeszedł go, kiedy Egon pokręcił głową i odezwał się przez zaciśnięte zęby, cedząc drżącą groźbę – niepokoiło go jego nieobecne spojrzenie, paznokcie wgryzające się w białą skórę nadgarstków, w miejscu gdzie błękitne żyły przepływały płytko jak drobne rzeki, bezwiedność tych słów, szeptanych sinymi, prawie martwymi ustami, na których wnętrzu pojawiła się krwawa plama; jego zęby uderzały o siebie, szczęka tężała w bezwiednym skurczu mięśni. Wyobrażał sobie do tej pory, że Munch nie bał się niczego, choć nie potrafił sobie tej absurdalnej myśli wyjaśnić; nosił jeszcze pod powiekami mapę blizn nacinających jego ciało tak gęsto i wyobrażał sobie, że jego skóra musiała być przyzwyczajona do ostrza, że każdą z tych ran musiał przeżyć, te na szerokich, zaskakująco mocnych plecach i te między zapadłymi żebrami, te na rozdrapywanych, wątłych nadgarstkach, czego mógłby się bać? Przypominał sobie, jak wyglądał nerwowo za okno i jak spoglądał ciągle za siebie, jak przystawał pod drzwiami, nasłuchując i jak zamykał drzwi na zasuwę, chociaż nie zamykał ich czasem nawet jak wychodził; i choć oglądał się za siebie i nasłuchiwał razem z nim, nigdy niczego nie zauważył; więc może zwyczajnie oszalał, to się przecież zdarza, a on był przecież prawie zawsze nawalony.
    Niech przyjdzie. Powiedz mu, że mówiłem, żeby przyszedł i pocałował mnie w pytona – powiedział buńczucznie, choć w głosie kołatała mu niespokojna gorączkowość; bo jeśli Göran istniał naprawdę i Bohler bał się go tak bardzo, to może nie powinien mu tego rzeczywiście mówić. Przez chwilę wydawało mu się, że czuje lepki oddech na swoim karku, choć wydawało mu się, że już z tego wszystkiego wytrzeźwiał. – Spróbuj na przykład, na zapchlonego syna Lokiego, nie umierać, to mnie może nie obedrze, co? I nie obedrze ciebie, bo ja też nie umrę. Rozumiesz? – brzmiał nagle poważniej, stanowczy, napięty ton nie pasował prawie do jego twarzy, do błyszczących, szeroko otwartych oczy i jasnych włosów, rumieńca sprószonego brokatem; czuł na języku, że to nie pasuje do niego, te słowa mówiące prawie tyle samo, co odejdę tylko przez śmierć, jeśli obiecasz to samo, bogowie, jakie to było obrzydliwie ciężkie na języku i głupie, było mu niedobrze od tego albo od tego, jak mocno waliło mu serce pod grdyką, śmierdziało palącą żółcią i jeszcze te szkło, które rozsypało się po podłodze pod jego kolanami, kiedy szukał eliksiru, czuł jego krawędzie przez nogawki i modlił się, żeby nie porobiły mu dziur, nie było go stać na nowe spodnie.
    Przytrzymał mu szczękę, dopóki nie przełknął i jeszcze chwilę, dla pewności, przyciskając mu dłoń do lepkich ust, odwracając głowę, bo chciało mu się wymiotować, kiedy siedział tak blisko i nie wiedział właściwie, czy to się w ogóle uda, czy zaraz się zadławi albo że go oszukał i to wcale nie miało pomóc. Musiał wytrzeźwieć i żałował – przyniesiona butelka szampana stała jeszcze w kuchni, powinien po nią później pójść, nie chciał tego znosić na trzeźwo. Dopiero, kiedy Munch poruszył się, odchylając spokojniej głowę, a jego szczęka przestała mu drżeć pod ręką, podniósł wzrok i cofnął rękę, wycierając ją z obrzydzeniem w zakrwawiony ręcznik. Czuł na ramionach gęsią skórkę i znów zimny dreszcz, nieprzyjemnie prześlizgujący się po kręgosłupie, ale wytrzymał jego spojrzenie, nagle tak wyraziste i tak młode, wytrzymał jego słowa i świadomość, że był jeszcze przecież młody i miał tak pobliźnione ciało, był przecież niewiele starszy i musiał przeżyć wszystkie te rany, i może też się bał.
    Nie umrzesz – odpowiedział, próbując złapać się kurczowo swojej przekonanej pewności; wilgotnym ręcznikiem przetarł mu jeszcze usta, wsunął mu rękę pod policzek opadłej głowy, przecierając skroń i zlepione włosy, przecierając z krzywym grymasem zaplutą podłogę, nim nie wrzucił brudnego kłębu do płytkiego, porosłego kamieniem brodzika. Podtrzymując go, przesunął się pod ścianę, by usiąść obok niego, pozwolić jego głowie oprzeć się tym razem o jego udo, bez słowa, bo nie wiedział, co powiedzieć, więc w końcu przełknął ślinę zebraną w ustach i oparł potylicę o zimne kafelki. – Mamy coś do zrobienia najpierw. Nie wiem jeszcze co, ale się dowiem, może niedługo, czuję, że niedługo. Nie umrzesz – mówił, wyraźnie powolniej niż wcześniej, bo kiedy zamknął oczy, zdał sobie sprawę, jaki był zmęczony; serce kołatało mu jeszcze w piersi, ale trochę inaczej. Dłoń, wsparta o jego kościste ramię, z drżącą jeszcze powolnością powtarzała obsesyjnie kształt runy, która zastygła brunatną skorupą na bladej skórze Bohlera. – Przyszedłem, bo chciałem ci życzyć szczęśliwego nowego roku. No to szczęśliwego.

    z tematu muninki


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.