:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson
2 posters
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sob 4 Gru - 20:01
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
05 XII 2000
Wiedział, że nie powinien był otwierać drzwi – powinien był siedzieć cicho jak mysz pod miotłą, wstrzymać oddech, obserwować cierpliwie jak szarpią za klamkę, łomoczą pięściami w drewno dygoczące jakby miało pod nimi ustąpić i rozłamać się na poły, jak próbują przełamać opór założonych przezornie rygli i wymalowanej umoczoną w złocie opuszką palca runy Durisaz, zaledwie symbolicznej, pokrzepiającej znajomym kształtem łyskającym pocieszająco w ponurym półmroku sutereny, jak zagubiony pierwiastek dawnego życia wsunięty między kartki obecnej niedoli. Czasami, nie mogąc zasnąć, niespokojny bez większej zrozumiały przyczyny, rysował familiarne rysunki runicznego alfabetu na brudnej ścianie, zamykał oczy i wyobrażał sobie ciepło dawnej, świątynnej sypialni, zamkniętej w surowym kamieniu murów, ale komfortowej, bezpiecznej, oswojonej; wyobrażał sobie, że sunie palcem po odsłoniętych plecach kolegi, gładkiej skórze upstrzonej mgławicą delikatnych piegów i kometami znamion, podczas gdy jego senny głos precyzyjnie odczytywał pismo tego dotyku: Laguz, Uruz, Berkano, podnoszące nieśmiało kąciki ust Wunjo, po którym, wymieniając uśmiechy, zamieniali się rolami, przewracając się na drugi bok na skrzypiącym pretensjonalnie materacu. Kiedy otwierał oczy miał przed sobą jednak tylko nagą ścianę, a dłoń bezwiednie malowała sekwencję odmienną, chronicznie zapisaną w odruchowej pamięci, maniakalne Naudiz, Inguz, Raido, Iwaz – wraz z rozpoznaniem ich kształtów nachodził go zimny dreszcz i wrażenie lepkiego ciepła spływającego po palcach, spadał na niego grom świadomości popełnionego okrucieństwa, szarpnięcie mdłości, krótki sztych zwątpienia zanurzający się w skurczonym żołądku, szybko uspokajany.
Wiedział, że nie powinien był otwierać drzwi – ale coś nie pozwalało mu tkwić bezczynnie wciąż na materacu, udawać nieobecnego, niewidzialnego, wtopionego w tłustą od dotyku jego – i setek innych – palców farbę; po pierwszym takcie uderzeń wpatrywał się cicho w drzwi, przy drugim wzdrygnął się jakby spłoszony, rozkojarzony wciąż ostatkami gorączki, przy trzecim poderwał się z materaca, niespodziewanie rozdrażniony. Irytowała go myśl, że miałby się w podobny tchórzliwy sposób ukrywać; łudził się, że uda mu się dojść z najemcą do porozumienia, że uda mu się ułagodzić jego kolegów, że wytarguje sobie dalszy nocleg, choćby niedługi, ale kiedy szczęknęły zasuwy, a drzwi uchyliły się pod dobrowolną wodzą jego ręki, nie pozostawiono mu wiele możliwości poza tą jedną, by osłonić instynktownie twarz i spróbować się wycofać, bezowocnie, bo szarpnięto go zaraz za przód wymiętoszonej koszuli, ciągnąc za materiał ku górze, aż poczuł jak drżąca w pierwszej reakcji broda wspiera mu się na kurczu szorstkiej pięści, a posadzka chwieje mu się pod stopami.
Nie powinien był, ale otworzył – bark wciąż bolał go po tym, jak wykręcono mu brutalnie rękę, bok pulsował wspomnieniem wymierzonego uderzenia, policzek miał otarty stwardniałą skórą na kostkach obcej ręki, a serce wciąż trwało w nim rozedrgane, jakby wciąż trzymano go za kołnierz, wyrzucano jego rzeczy na środek pokoju, wybierając wszystkie kosztowniejsze rzeczy. Zabrali wszystko, nawet rozbity zegarek; wszystko, oprócz sygnetu wciąż wciśniętego przez dziurę w kieszeni pod poszewkę płaszcza, jego znoszonych ubrań i pocztówki, dyskretnie wsuniętej za pasek spodni, kiedy na chwilę uwaga wizytujących skupiła się na drobnych wysypujących się z poruszonej poszewki poduszki. I tak jak wdzierano się gwałtownie w przestrzeń jego mieszkania, tak on teraz naciskał bez namysłu klamkę drzwi mieszkania Egona, gotowy szarpać za nią do skutku lub siedzieć pod progiem, dopóki by nie wrócił – ta jednak ustąpiła od razu, zaskakując go, przez co zachwiał się niezgrabnie, wpadając do środka impetem niepotrzebnego rozmachu. Bolało go ciało, bolała go myśl straconych resztek własności, ale w jednej chwili natychmiast o tym zapomniał, pod wpływem dojmującego ukłucia entuzjastycznej ulgi, prostego pocieszenia płynącego z myśli, że nie będzie musiał znów spędzać nocy gdzieś na ulicy – że Munch był, dzięki Odynowi, w domu, mógł dotrzymać mu towarzystwa, mógł użyć go jako wymówki, by nie poddawać się chwilowemu poczuciu zwyciężenia, choćby po to, by zachować twarz – przed nim, przed sobą samym.
– Bohler! – zawołał radośnie, trzaskając drzwiami o framugę bezceremonialnie i tocząc niespokojnie roziskrzonym wzrokiem, wciąż trochę nerwowym, po wnętrzu mieszkania, odnajdując wreszcie suchą, jakby kruchą sylwetkę zawieszoną gdzieś pośród tego zgiełku porozrzucanych przedmiotów. Uśmiechnął się do niego radośnie, upuszczając torbę ze skromnym, dotkliwie uszczuplonym dobytkiem na podrapaną podłogę, przybierając na twarz wyraz słodki i przymilny, zdumiewająco kordialny. – Egon – poprawił się pojednawczo, przymrużając nieznacznie błyskające ostatkami brokatu powieki, by zaraz powtórzyć jeszcze kilkakrotnie, łagodnie i przyjaźnie, postępując ku niemu dziarskie kroki: – Egon, Egon, Egon, przyjacielu... Ty wiesz, ile bym dla ciebie zrobił, prawda? Jak cię sobie cenię, wiesz? Bohler, Egon, stary koniu – w pierwszej chwili sprawiał wrażenie, jakby nie zamierzał się powściągać, zawahał się jednak o krok od niego zauważalnie, nim nie wtargnął w jego prywatność całkiem, zarzucając mu przyjaźnie dłonie na ramiona. – Gdybyś stracił duszę dla Hel, na ten przykład, Bohler, ty wiesz, że ja bym swoją własną oddał za twoją albo oddałbym ją z twoją razem, bo co bóg nasz – przesunął dłonie po pochyłościach kościstych ramion, by objąć nimi chudą szyję niewinnie, nie dając mu chwili na jakikolwiek namysł czy odnalezienie się w sytuacji – custos noster, Odyn wraz z Nornami złączył, tego żadna siła – nachylił się, by z infantylną złośliwością ucałować czy spróbować ucałować jego blady policzek – rozłączać nie powinna. I, gdyby, załóżmy, wyrzucono cię, oczywiście niesprawiedliwie, z mieszkania, ty wiesz, że ja bym ci oddał własne łóżko i odjął jedzenie od własnych ust dla ciebie, wiesz, prawda? Na parę dni, tydzień, może pięć– – zgadywał, obserwując uważnie drgnienia jego ekspresji – trzy, trzy dni tylko, ani dnia więcej.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sro 15 Gru - 19:13
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Ostatnio coraz częściej śniła mu się matka – jej kurczliwa twarz jak miech ponurego skupienia, na której pojawiały się barbarzyńskie malowidła gniewnej dezaprobaty, ilekroć dziecięce ciało poddawało się ciężarowi wysiłku, rygorystycznej tresury, którą oplatali go ciasno, miażdżącym kości gorsetem swych wynaturzonych oczekiwań. Pamiętał palce zdarte do krwi od jutowej liny, pamiętał mięśnie pochwycone w spazmatycznym skurczu, drżące, gdy próbował przymusić je do działania, wstać z kolan, na nowo chwycić się chłodnej obręczy cyrkowego koła, pamiętał zwichnięte stawy, nakryte krwiakami i pąsową opuchlizną, nastawione siłą gwałtownego szarpnięcia, od którego do oczu napływały mu łzy, a zęby chrobotały o siebie szkliwem nierównych mleczaków – je również w końcu wyrwano, te krzywe, rozchybotane trzonowce, pozostawiające po sobie zakrwawione dziąsła o niezdrowym, karminowym odcieniu, napięte i szkliste. W tych snach – płytkich, delirycznych koszmarach – Arabella jawiła mu się jako bogini o surowej twarzy, gromiącym spojrzeniu i zębach ostrych jak sztylety, z fizjonomią zniekształconą ciemnymi smugami, wygiętą nienaturalnym paroksyzmem, obcą i przerażającą, bo jej ciężki, stęchły oddech, który osiadał mu na licu szronem niechcianych reminiscencji, sprawiał, że niekiedy budził się tylko po to, żeby zwymiotować, zmęczony i lepki od potu.
Dzisiaj nie ocknął go jednak jej zapach, ale gwałtowny podmuch chłodu, który wdarł się przez nieszczelne okno, uderzając w nie z taką siłą, że konstrukcja puściła w zawiasach, jakby ktoś gwałtownie pchnął ją ręką, aż metalowa framuga nie uderzyła w ścianę, a klamka nie pozostawiła płytkiego wgniecenia w obdrapanym, nierówno nałożonym tynku, poszarzałym od brudu i stęchlizny. Igły grudniowego mrozu wdarły się pod cienki materiał koca, szarpiąc za mięśnie, które na granicy jawy drgały jeszcze, próbując zachować w sobie ostatkiem wyłuskane ciepło, to nie trzymało się jednak nigdy ani jego ciała, ani tego pokoju, ciasnego mieszkania na ostatnim piętrze jednej z obskurnych, oszczędnie ogrzewanych kamienic, gdzie cegły wykruszały się, zalegając pod fasadą budynku ciemnoczerwonym prochem, a schody pięły się stromo pod górę, rozgałęzione na nieoświetlone korytarze swych klaustrofobicznych przedsionków. Czuł, jak drętwieją mu palce, jak kark i plecy nakrywają się dropiatością gęsiej skórki, więc zwlókł się w końcu z cienkiego, podziurawionego sprężynami materaca – najpierw na podłogę, ukrywając twarz w brudnych frędzlach dywanu i zanosząc się kaszlem, gdy przewlekający je kurz wdarł się do płuc; w końcu podniósł się niechętnie do pozycji stojącej, zmuszając się, by chwycić za klamkę i zamknąć okno z głuchym hukiem, od którego ustawione na pobliskiej szafce przedmioty zatrzęsły się trwożliwie.
Powłóczył się do mikrej łazienki, wspierając przedramiona o misę ceramicznej umywalki, wkładając drżące, zaczerwienione chłodem dłonie pod kran, chociaż bieżąca woda była letnia, prawie zimna, mimo odkręcania oznaczonego czerwoną kropką zaworu – poddał się w końcu, zginając ciało w pół i opierając czoło o fakturę płytkiego naczynia, które zaczęło wypełniać się zmętniałą wodą, zaraz odgarnął jednak mokrą dłonią pojedyncze, splątane wiechcie, które opadły mu na czoło i zakręcił kran, powolnym, nieco paralitycznym krokiem przechodząc z powrotem do głównego pokoju, pozostawionego w abnegackim nieładzie, lecz pozbawionego ciężkiego zapachu, który wisiał zazwyczaj w powietrzu. Wiedział, że nic nie poradzi na chłód, który tak zachłannie wdzierał się do środka, wiedział również, że była to ledwie kwestia przyzwyczajenia, powtarzająca się tą samą, ponurą rutyną co roku, odkąd wyrwał się z wnyków cudzego zwierzchnictwa, autokratycznego dominium Görana, którego dłonie były szorstkie, złość obezwładniająca, a zaklęcia zawsze – zawsze – celne. Oparł lędźwie o twarde lastryko ukruszonego parapetu, na którego powierzchni dogorywały drobne muszki, niektóre zdolne jeszcze spazmatycznie poruszać cienkimi skrzydłami oraz kilka wygaszonych papierosów, skurczonych jak w pozycji embrionalnej – cienkie bibułki z nogami podkurczonymi w bólu.
Ledwie zdążył odpalić cygaretkę, której czujne oczko rozjątrzyło się złotem pojedynczej iskry, kiedy klamka ugięła się gwałtownie, w drzwi rozsunęły się z cichym jękiem, ustępując pod siłą czyjegoś pchnięcia – podświadomie wiedział, że niebezpiecznie było pozostawiać je otwarte, z zepsutym zamkiem i srebrnym łańcuszkiem, który zerwał się za którymś razem, zwisając teraz smętnie z metalowej zasuwki, mimo to rzadko zastawiał je krzesłem. Najpierw poczuł zgrzyt wewnątrz umysłu, a dopiero potem ściągnął odruchowo brwi w obliczu hucznego okrzyku, wdzierającego się nienaturalną radością w jego rzeczywistość, czerstwą i zastygającą obmierzle w warstwach ponurej scenerii – ukłucie zaskoczenia szarpnęło amalgamatem nadwątlonej odruchowym niepokojem frustracji, która raptem ustąpiła jednak pod szturmem żarliwego monologu, jakim powitała go znajoma postać, frenetycznie rozchybotana na zarysowanych panelach podłogi. Bursztyn jego spojrzenia zmącił się cętkami pociemniałych, brunatnych plam, łyskając ostrzegawczo, jak u dzikiego zwierzęcia, unoszącego odruchowo fafle, by ukazać pobielałe szkliwo kłów – Funi zdawał się zauważyć tę nieprzyjemną oznakę udręczenia, mimo to uśmiech wciąż trzymał się pomiędzy przeciwnymi kącikami jego wesoło rozchylonych ust, a ręka przedarła się przez opokę jego przestrzeni, zwieszając się przyjacielsko na ramionach, obejmując chudą szyję, której grdyka poruszyła się odruchem zgorzkniałego zaaferowania. Zaraz i Egon pozwolił sobie jednak roześmiać się cierpko na jego słowa, a śmiech ten zachrobotał drażniącym dyskomfortem o podrażnione ściany gardła.
– Przestań mówić. – odparł w końcu, bardziej ze znudzenia, niż rzeczywistego rozgniewania, siłą zmęczenia chyba tylko pozwalając, by mężczyzna nachylił się do jego policzka, pozostawiając na nim kalkę nieprzyjemnego pocałunku, egzaltowanego, matczynego chciałoby się rzec, choć jemu w istocie żaden przejaw czułości, choćby tak niechlujnej i nieznaczącej, matczyny się nie wydawał – matczyne były dłonie zaciśnięte w obuch pięści, matczyny był grymas dojmującego rozczarowania, matczyne były blizny, które odznaczały się wyblakłymi pręgami na zgarbionych plecach. Oswobodził się w końcu z karceru nachalnej bliskości, przekrzywiając lekko głowę, by na niego spojrzeć, tę smukłą twarz, rozświetloną jak u gorliwego szczeniaka. – Nie masz innych przyjaciół? Takich, którzy oddawaliby się twoim urojeniom o dobroci czuwających nad nami bogów? Z pewnością jest w mieście jeszcze wielu popaprańców, którym twoja ględźba przypadłaby do gustu. – uśmiechnął się krzywo, gasząc papierosa na chłodnej powierzchni parapetu. – Powinieneś poszukać w porcie. Podobno niektórzy marynarze popadają w obłęd, kwestia zaburzenia orientacji i trujących konserw, znalazłbyś na statku wiele dusz, za które mógłbyś oddać swoją własną. Moja, niestety, została już zaprzedana innym wierzeniom, takim, które nie przewidują pomocy charytatywnej.
Dzisiaj nie ocknął go jednak jej zapach, ale gwałtowny podmuch chłodu, który wdarł się przez nieszczelne okno, uderzając w nie z taką siłą, że konstrukcja puściła w zawiasach, jakby ktoś gwałtownie pchnął ją ręką, aż metalowa framuga nie uderzyła w ścianę, a klamka nie pozostawiła płytkiego wgniecenia w obdrapanym, nierówno nałożonym tynku, poszarzałym od brudu i stęchlizny. Igły grudniowego mrozu wdarły się pod cienki materiał koca, szarpiąc za mięśnie, które na granicy jawy drgały jeszcze, próbując zachować w sobie ostatkiem wyłuskane ciepło, to nie trzymało się jednak nigdy ani jego ciała, ani tego pokoju, ciasnego mieszkania na ostatnim piętrze jednej z obskurnych, oszczędnie ogrzewanych kamienic, gdzie cegły wykruszały się, zalegając pod fasadą budynku ciemnoczerwonym prochem, a schody pięły się stromo pod górę, rozgałęzione na nieoświetlone korytarze swych klaustrofobicznych przedsionków. Czuł, jak drętwieją mu palce, jak kark i plecy nakrywają się dropiatością gęsiej skórki, więc zwlókł się w końcu z cienkiego, podziurawionego sprężynami materaca – najpierw na podłogę, ukrywając twarz w brudnych frędzlach dywanu i zanosząc się kaszlem, gdy przewlekający je kurz wdarł się do płuc; w końcu podniósł się niechętnie do pozycji stojącej, zmuszając się, by chwycić za klamkę i zamknąć okno z głuchym hukiem, od którego ustawione na pobliskiej szafce przedmioty zatrzęsły się trwożliwie.
Powłóczył się do mikrej łazienki, wspierając przedramiona o misę ceramicznej umywalki, wkładając drżące, zaczerwienione chłodem dłonie pod kran, chociaż bieżąca woda była letnia, prawie zimna, mimo odkręcania oznaczonego czerwoną kropką zaworu – poddał się w końcu, zginając ciało w pół i opierając czoło o fakturę płytkiego naczynia, które zaczęło wypełniać się zmętniałą wodą, zaraz odgarnął jednak mokrą dłonią pojedyncze, splątane wiechcie, które opadły mu na czoło i zakręcił kran, powolnym, nieco paralitycznym krokiem przechodząc z powrotem do głównego pokoju, pozostawionego w abnegackim nieładzie, lecz pozbawionego ciężkiego zapachu, który wisiał zazwyczaj w powietrzu. Wiedział, że nic nie poradzi na chłód, który tak zachłannie wdzierał się do środka, wiedział również, że była to ledwie kwestia przyzwyczajenia, powtarzająca się tą samą, ponurą rutyną co roku, odkąd wyrwał się z wnyków cudzego zwierzchnictwa, autokratycznego dominium Görana, którego dłonie były szorstkie, złość obezwładniająca, a zaklęcia zawsze – zawsze – celne. Oparł lędźwie o twarde lastryko ukruszonego parapetu, na którego powierzchni dogorywały drobne muszki, niektóre zdolne jeszcze spazmatycznie poruszać cienkimi skrzydłami oraz kilka wygaszonych papierosów, skurczonych jak w pozycji embrionalnej – cienkie bibułki z nogami podkurczonymi w bólu.
Ledwie zdążył odpalić cygaretkę, której czujne oczko rozjątrzyło się złotem pojedynczej iskry, kiedy klamka ugięła się gwałtownie, w drzwi rozsunęły się z cichym jękiem, ustępując pod siłą czyjegoś pchnięcia – podświadomie wiedział, że niebezpiecznie było pozostawiać je otwarte, z zepsutym zamkiem i srebrnym łańcuszkiem, który zerwał się za którymś razem, zwisając teraz smętnie z metalowej zasuwki, mimo to rzadko zastawiał je krzesłem. Najpierw poczuł zgrzyt wewnątrz umysłu, a dopiero potem ściągnął odruchowo brwi w obliczu hucznego okrzyku, wdzierającego się nienaturalną radością w jego rzeczywistość, czerstwą i zastygającą obmierzle w warstwach ponurej scenerii – ukłucie zaskoczenia szarpnęło amalgamatem nadwątlonej odruchowym niepokojem frustracji, która raptem ustąpiła jednak pod szturmem żarliwego monologu, jakim powitała go znajoma postać, frenetycznie rozchybotana na zarysowanych panelach podłogi. Bursztyn jego spojrzenia zmącił się cętkami pociemniałych, brunatnych plam, łyskając ostrzegawczo, jak u dzikiego zwierzęcia, unoszącego odruchowo fafle, by ukazać pobielałe szkliwo kłów – Funi zdawał się zauważyć tę nieprzyjemną oznakę udręczenia, mimo to uśmiech wciąż trzymał się pomiędzy przeciwnymi kącikami jego wesoło rozchylonych ust, a ręka przedarła się przez opokę jego przestrzeni, zwieszając się przyjacielsko na ramionach, obejmując chudą szyję, której grdyka poruszyła się odruchem zgorzkniałego zaaferowania. Zaraz i Egon pozwolił sobie jednak roześmiać się cierpko na jego słowa, a śmiech ten zachrobotał drażniącym dyskomfortem o podrażnione ściany gardła.
– Przestań mówić. – odparł w końcu, bardziej ze znudzenia, niż rzeczywistego rozgniewania, siłą zmęczenia chyba tylko pozwalając, by mężczyzna nachylił się do jego policzka, pozostawiając na nim kalkę nieprzyjemnego pocałunku, egzaltowanego, matczynego chciałoby się rzec, choć jemu w istocie żaden przejaw czułości, choćby tak niechlujnej i nieznaczącej, matczyny się nie wydawał – matczyne były dłonie zaciśnięte w obuch pięści, matczyny był grymas dojmującego rozczarowania, matczyne były blizny, które odznaczały się wyblakłymi pręgami na zgarbionych plecach. Oswobodził się w końcu z karceru nachalnej bliskości, przekrzywiając lekko głowę, by na niego spojrzeć, tę smukłą twarz, rozświetloną jak u gorliwego szczeniaka. – Nie masz innych przyjaciół? Takich, którzy oddawaliby się twoim urojeniom o dobroci czuwających nad nami bogów? Z pewnością jest w mieście jeszcze wielu popaprańców, którym twoja ględźba przypadłaby do gustu. – uśmiechnął się krzywo, gasząc papierosa na chłodnej powierzchni parapetu. – Powinieneś poszukać w porcie. Podobno niektórzy marynarze popadają w obłęd, kwestia zaburzenia orientacji i trujących konserw, znalazłbyś na statku wiele dusz, za które mógłbyś oddać swoją własną. Moja, niestety, została już zaprzedana innym wierzeniom, takim, które nie przewidują pomocy charytatywnej.
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sro 29 Gru - 12:20
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nigdy jeszcze czyjaś tak ostentacyjnie okazywana niechęć nie była mu tak niewygodna jak ta rysująca się wyrazistym błyskiem pośród złotych cętek zanurzonych w bursztynie tęczówek niczym pochwycone w żywicę okruchy słonecznego światła; nigdy dotąd nie była tak uporczywa, tak usilna, tak przeciw niemu zjeżona i zatwardziała, intensywna proporcjonalnie do żarliwości okazywanej mu sympatii – drażniąco kłopotliwa z tej prostej przyczyny, że nie potrafił się przez nią przebić, kiedy uzasadnionym wyjątkiem mu na tym zależało. W gruncie rzeczy nie były mu nawet wcale przykre niekończące się nigdy złośliwości – pławił się w nich wprawdzie z radosną błogością, choć Munch potrafił sprowokować w nim autentyczną wściekłość (co ostatecznie okazywało się równie rozkoszne, w jakiś orzeźwiająco cierpki sposób; czerpał po prawdzie osobliwą przyjemność ze stanu podjudzonego, nerwowego podekscytowania, w jaki dawał się mu wpędzić, nieomal skwapliwe podążając za prowokacją, lubił, kiedy gniew wzbudzony udanym docinkiem wytrącał mu animusz z kurczu uśmiechu, lubił świerzbienie w dłoniach, trzymanych przy sobie chyba tylko przez niepokojące przeczucie, że wyciągnięte ku niemu dopuściłyby się rzeczy zupełnie innych niż dyktowałaby słuszna intencja, lubił sposób, w jaki droczył go grymas jego triumfu i lubił łaskoczący, mobilizujący szum niezużytej frustracji kipiącej z przedsionka serca w uniesione tętno). Nie były mu wcale przykre zgryźliwości ani obelgi, mógłby znieść nawet herezje, choć te dotykały go szczególnie osobiście, nieomal intymnie, ale coraz wyraźniej dojmowała go ta odruchowa, instynktowna niechęć wyławiająca się z rozszerzonych studzien źrenic na jego widok, konsekwentnie, niezmiennie, uparcie – urażała go jej bezwiedna obecność, ilekroć Munch go spostrzegał; ona właśnie zaczynała mu być zaskakująco, niezrozumiale przykra. Zdawała się jednak zarazem – w jakiś ironiczny, przewrotny, poniekąd tragikomiczny, sposób – istotą najwierniej do niego przywiązaną, zamieszkałą głęboko w złotym spojrzeniu, jak odruch bezwarunkowy zagrzebany pod tkliwym puklerzem rzepki.
Munch przypominał mu trochę zdziczałego, wynędzniałego kota ulicznego, który wprawdzie wygina nastroszony grzbiet i syczy ostrzegawczo, nieoswojony z pieszczotą cudzej dłoni i nieufny, ale z jakiegoś powodu znosi palce wsuwane mu pod miękką brodę, czasem tylko kąsając, choć bez zapiekłości, jakiej się po nim spodziewał – Funi tymczasem nabierał wobec tego coraz więcej śmiałości, poniekąd zwyczajnie ciekaw, jak daleko może się posunąć, jak silnie naprężyć granice jego cierpliwości i jak smakuje jego złość spuszczona ze smyczy pobłażliwego lekceważenia; poniekąd niezdolny się powstrzymać z prostodusznej potrzeby bezpodstawnej, nachalnej poufałości. Podstawnej, jak się zarzekał, nigdy by się nie dopuścił. Egon tymczasem patrzył na niego znów z tą udręczoną niechęcią, jak czarny okrągły owad zatopiony w bursztynie; stroszył się i łyskał ostrzegawczo gniewnym ponuractwem, ale nie kąsał, choć obce dłonie czule obejmowały chudą szyjkę, pozornie wiotką i kruchą jak ptasi kark. Miał ochotę przesunąć palce na miękkie słabizny pod żuchwą, zanurzyć opuszki w tamtejszej płyciźnie pulsu, przycisnąć go lekko, odliczyć sześćdziesiąt taktów, sprawdzić czy przyspieszą, kiedy zacznie się złościć, czy ukąsi, tym razem bez skrupułów. Wyczuł zamiast tego cierpki śmiech szorujący nieprzyjemnie o gardło, drżący pod jego palcami, pozbawiony ciepła.
Przestań mówić – twoje niedoczekanie. Czupurne wyzwanie zawisło mu w uśmiechu i w zadzierzystym spojrzeniu, rozbłysło w ekspresji, kiedy pochylał usta do jego policzka, niecofniętego ku jego zaskoczeniu; Egon wydawał się zbyt dzisiaj zmęczony na stawianie skutecznego oporu, niebezpiecznie wyłuszczając przed nim ten fakt swoją biernością.
– Zmuś mnie, spróbuj; założę się, że znalazłbyś mnóstwo niekonwencjonalnych sposobów perswazji – odparł pośpiesznie, jakby bez większej uważności popadając w typowo filuterną żartobliwość, choć spojrzeniem pochwycił bystro jego wzrok, czujnie i jakby z ciekawością, studiując ukradkiem drgnienia jego udręczonej ekspresji. – Może nawet jakiś skuteczny.
Pokornie odwiódł od niego ręce, kiedy Egon uchylił się od niego niecierpliwie; cofnął się o krok i sposobem dziecinnym okręcił się na pięcie, wodząc spojrzeniem po poznanym już, ale niezbyt szczegółowo, bałaganie okupującym przestrzeń mieszkania. Czuł się już spokojniejszy – przez paliatyw czyjejś obecności, przez ciepło czyjejś skóry wciąż zastygłe na palcach, przez odciśniętą na cudzym policzku zuchwałą złośliwość swoich ust – ale kąciki ust zadrgały mu zauważalnie, kiedy słuchał kolejnych jego słów, jakby beztroska radość miała się zaraz bezpowrotnie ewakuować; jego uśmiech upodobnił się na ułamek chwili do nerwowego grymasu, niespokojnego tiku podkurczającego mięśnie mimiczne, prędko opanowanego. Rola wyrzucanego za drzwi zdawała się przywrzeć do niego jakąś paskudną naroślą fatum, nie potrafił się z nią jednak, mimo wszystko, pogodzić – życie toczyło się wprawdzie dalej, ale wciąż miał wrażenie, że jakąś częścią ciebie nadal kurczowo trzymał się futryny drzwi rodzinnego domu, jak wtedy, kiedy kazano mu się z nim pożegnać, jakąś częścią siebie wciąż siedział pod wrotami świątyni, czekając aż się przed nim znów otworzą, jakieś części siebie zostawiał w każdym jednym domu, do którego przyjmowano go później, a gdzie nie pozwalano mu zostać, bo był niewygodny. Nawet zatęchła, zimna suterena wygryzła z niego bolesny ochłap; będą spać na nim, tak jak on spał na tysiącach przeszłych ciał wsiąkniętych w pożółkły materac tamtego łóżka.
– Na twoje i moje własne nieszczęście wolę tych popaprańców, którym się wcale nie podobam – zauważył, tonem jakby poważniejszym, podrażniony barwą jego głosu, gorliwością, jaką wkładał w to, by go przegonić. – Na twoim miejscu zacząłbym udawać, że chociaż trochę mnie lubisz, inaczej może się okazać, że zapadłem na głupie zauroczenie, a jest mi to tak samo nie na rękę, jak tobie. Zrób nam więc przysługę i udawaj – mamrotał, przystając przy zawalonym stole, przeglądając pobieżnie różnorodność wystawionych na nim dziwactw, zanim nie odwrócił się w jego stronę, wyraźnie zapanowawszy już nad sobą wystarczająco. Wsparł się dłońmi o blat i podskoczył, usadzając się na jego trzeszczącej chwiejności; coś nieuważnie przesunięte biodrem zakołysało się na krawędzi, w porę pochwycił to jednak w palce. – Tylko przez trzy dni – powtórzył, starając się powstrzymać skrzywienie, mimowolnie przetaczające się po jego fizjonomii na wspomnienie marynarzy. Odstawił trzymaną rzecz gdzieś na bok, nie przyglądając się nawet, co właściwie złapał.
– Nienawidzę portu, śmierdzi tam rybami. W moim rodzinnym mieście śmierdziało tak samo, to dość niewygodne skojarzenie, wiesz. Niedobrze mi od tego zapachu, nie mógłbym się dogadać z żadnym marynarzem, nawet obłędnym czy zaburzonej orientacji – oznajmił rozwlekle, ratując się jeszcze pochwyceniem dwuznaczności słów, z zauważalnym znużeniem, marszcząc nos w infantylnym, teatralnym grymasie, który zaraz rozmył się w jakąś charakterystyczną przymilną słodkość, choć uśmiechniętą skromnie, jakby próbował dostosować się do jego powściągliwości, wziąć go na szczeniackie oczy i przebłysk poważności. – Dobrze więc, jeśli nawet przyjaźń według twoich wierzeń musi mieć charakter transakcji, przedstaw mi swoją cenę. Na tę chwilę mogę zaproponować tyle, ile udało mi się złapać, zanim wyrzucono mnie jak psa, wchodzisz w to? – przerwał zaledwie na chwilę, nie dając mu się nawet zastanowić; dotąd powstrzymywana irytacja zachrzęściła mu zdradliwie w głosie, kiedy podjął niecierpliwie: – Jeden wielki chuj, Munch. Tyle wyniosłem i tyle warta jest taka przyjaźń. Nie mam, dokąd pójść.
Munch przypominał mu trochę zdziczałego, wynędzniałego kota ulicznego, który wprawdzie wygina nastroszony grzbiet i syczy ostrzegawczo, nieoswojony z pieszczotą cudzej dłoni i nieufny, ale z jakiegoś powodu znosi palce wsuwane mu pod miękką brodę, czasem tylko kąsając, choć bez zapiekłości, jakiej się po nim spodziewał – Funi tymczasem nabierał wobec tego coraz więcej śmiałości, poniekąd zwyczajnie ciekaw, jak daleko może się posunąć, jak silnie naprężyć granice jego cierpliwości i jak smakuje jego złość spuszczona ze smyczy pobłażliwego lekceważenia; poniekąd niezdolny się powstrzymać z prostodusznej potrzeby bezpodstawnej, nachalnej poufałości. Podstawnej, jak się zarzekał, nigdy by się nie dopuścił. Egon tymczasem patrzył na niego znów z tą udręczoną niechęcią, jak czarny okrągły owad zatopiony w bursztynie; stroszył się i łyskał ostrzegawczo gniewnym ponuractwem, ale nie kąsał, choć obce dłonie czule obejmowały chudą szyjkę, pozornie wiotką i kruchą jak ptasi kark. Miał ochotę przesunąć palce na miękkie słabizny pod żuchwą, zanurzyć opuszki w tamtejszej płyciźnie pulsu, przycisnąć go lekko, odliczyć sześćdziesiąt taktów, sprawdzić czy przyspieszą, kiedy zacznie się złościć, czy ukąsi, tym razem bez skrupułów. Wyczuł zamiast tego cierpki śmiech szorujący nieprzyjemnie o gardło, drżący pod jego palcami, pozbawiony ciepła.
Przestań mówić – twoje niedoczekanie. Czupurne wyzwanie zawisło mu w uśmiechu i w zadzierzystym spojrzeniu, rozbłysło w ekspresji, kiedy pochylał usta do jego policzka, niecofniętego ku jego zaskoczeniu; Egon wydawał się zbyt dzisiaj zmęczony na stawianie skutecznego oporu, niebezpiecznie wyłuszczając przed nim ten fakt swoją biernością.
– Zmuś mnie, spróbuj; założę się, że znalazłbyś mnóstwo niekonwencjonalnych sposobów perswazji – odparł pośpiesznie, jakby bez większej uważności popadając w typowo filuterną żartobliwość, choć spojrzeniem pochwycił bystro jego wzrok, czujnie i jakby z ciekawością, studiując ukradkiem drgnienia jego udręczonej ekspresji. – Może nawet jakiś skuteczny.
Pokornie odwiódł od niego ręce, kiedy Egon uchylił się od niego niecierpliwie; cofnął się o krok i sposobem dziecinnym okręcił się na pięcie, wodząc spojrzeniem po poznanym już, ale niezbyt szczegółowo, bałaganie okupującym przestrzeń mieszkania. Czuł się już spokojniejszy – przez paliatyw czyjejś obecności, przez ciepło czyjejś skóry wciąż zastygłe na palcach, przez odciśniętą na cudzym policzku zuchwałą złośliwość swoich ust – ale kąciki ust zadrgały mu zauważalnie, kiedy słuchał kolejnych jego słów, jakby beztroska radość miała się zaraz bezpowrotnie ewakuować; jego uśmiech upodobnił się na ułamek chwili do nerwowego grymasu, niespokojnego tiku podkurczającego mięśnie mimiczne, prędko opanowanego. Rola wyrzucanego za drzwi zdawała się przywrzeć do niego jakąś paskudną naroślą fatum, nie potrafił się z nią jednak, mimo wszystko, pogodzić – życie toczyło się wprawdzie dalej, ale wciąż miał wrażenie, że jakąś częścią ciebie nadal kurczowo trzymał się futryny drzwi rodzinnego domu, jak wtedy, kiedy kazano mu się z nim pożegnać, jakąś częścią siebie wciąż siedział pod wrotami świątyni, czekając aż się przed nim znów otworzą, jakieś części siebie zostawiał w każdym jednym domu, do którego przyjmowano go później, a gdzie nie pozwalano mu zostać, bo był niewygodny. Nawet zatęchła, zimna suterena wygryzła z niego bolesny ochłap; będą spać na nim, tak jak on spał na tysiącach przeszłych ciał wsiąkniętych w pożółkły materac tamtego łóżka.
– Na twoje i moje własne nieszczęście wolę tych popaprańców, którym się wcale nie podobam – zauważył, tonem jakby poważniejszym, podrażniony barwą jego głosu, gorliwością, jaką wkładał w to, by go przegonić. – Na twoim miejscu zacząłbym udawać, że chociaż trochę mnie lubisz, inaczej może się okazać, że zapadłem na głupie zauroczenie, a jest mi to tak samo nie na rękę, jak tobie. Zrób nam więc przysługę i udawaj – mamrotał, przystając przy zawalonym stole, przeglądając pobieżnie różnorodność wystawionych na nim dziwactw, zanim nie odwrócił się w jego stronę, wyraźnie zapanowawszy już nad sobą wystarczająco. Wsparł się dłońmi o blat i podskoczył, usadzając się na jego trzeszczącej chwiejności; coś nieuważnie przesunięte biodrem zakołysało się na krawędzi, w porę pochwycił to jednak w palce. – Tylko przez trzy dni – powtórzył, starając się powstrzymać skrzywienie, mimowolnie przetaczające się po jego fizjonomii na wspomnienie marynarzy. Odstawił trzymaną rzecz gdzieś na bok, nie przyglądając się nawet, co właściwie złapał.
– Nienawidzę portu, śmierdzi tam rybami. W moim rodzinnym mieście śmierdziało tak samo, to dość niewygodne skojarzenie, wiesz. Niedobrze mi od tego zapachu, nie mógłbym się dogadać z żadnym marynarzem, nawet obłędnym czy zaburzonej orientacji – oznajmił rozwlekle, ratując się jeszcze pochwyceniem dwuznaczności słów, z zauważalnym znużeniem, marszcząc nos w infantylnym, teatralnym grymasie, który zaraz rozmył się w jakąś charakterystyczną przymilną słodkość, choć uśmiechniętą skromnie, jakby próbował dostosować się do jego powściągliwości, wziąć go na szczeniackie oczy i przebłysk poważności. – Dobrze więc, jeśli nawet przyjaźń według twoich wierzeń musi mieć charakter transakcji, przedstaw mi swoją cenę. Na tę chwilę mogę zaproponować tyle, ile udało mi się złapać, zanim wyrzucono mnie jak psa, wchodzisz w to? – przerwał zaledwie na chwilę, nie dając mu się nawet zastanowić; dotąd powstrzymywana irytacja zachrzęściła mu zdradliwie w głosie, kiedy podjął niecierpliwie: – Jeden wielki chuj, Munch. Tyle wyniosłem i tyle warta jest taka przyjaźń. Nie mam, dokąd pójść.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sob 8 Sty - 0:41
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Niekiedy zdawało mu się, że nigdy nie opuścił cyrkowej menażerii – wciąż otaczały go metalowe pręty krat, wciąż ciążyło na szyi zawieszone przed laty jarzmo, wciąż nadgarstki pozostawały nacięte krwią, a następie oplecione tkanką zgrubiałych blizn, które swędziały i uwierały, na nowo rozdrapywane, jak gdyby miał na rękach kajdany, ostre, metalowe fragmenty ocierające się boleśnie o cienkie płótno skóry; coś zawsze odpychało go do tyłu, zaciskało się klamrą wokół wychudłej talii, podduszało, kneblowało i zniewalało w miejscu, by, niezależnie od tego, jak daleko uciekał i jak wiele mostów za jego plecami zajmowało się żarłocznym gorącem płomieni, zawsze czuł się pochwycony w miejscu, chociaż w rytm demiurgicznego gniewu, obolałych stawów i nawracających koszmarami wspomnień, wciąż biegł przed siebie, jak najdalej, dopóki kolana nie poddawały się wreszcie pod ciężarem ciała, żołądek nie szarpał buntowniczym spazmem, oddech nie stawał się nierówny i płytki. Miał w życiu wprawę, lecz bardzo niewiele szczęścia – pierwsza ucieczka w dół stromego zbocza, na którym rozbili cyrkowe obozowisko, była nieśmiałym buntem młodości, pragnieniem uwolnienia się z pętających go więzów, gorsetu wymagającej tresury, uciskającego na nadwątlone wysiłkiem trzewia; pamiętał radość, która w nim wezbrała, gdy przyśpieszył kroku, wpadając w żwawą galopadę i pamiętał strach, jaki go obszedł, gdy skrył się za jednym z drzew, pozwalając, by ojciec ominął go wzrokiem i, napędzany siłą rozjątrzonego w piersi gniewu, ruszył dalej wzdłuż leśnej ścieżki. Przeraził się swojego triumfu, przeraził się, że pozostanie rzeczywiście opuszczony wśród kolczystej, pogrążonej w mroku gęstwiny i wysunął się spomiędzy kniei, odzywając się głosem przepełnionym nadzieją, że Herman musiał czuć niepokój z powodu jego zniknięcia, że ten skropliłby się troską na jego twarzy, zastygł w ciepłym, krzepiącym objęciu barczystych ramion – mylił się co do niego, oczywiście, mylił się zawsze, przez długie lata, kiełznając ducha własnej naiwności i pęczniejący w krtani krzyk, gdy batog rodzicielskiej wściekłości posmakował powietrza, wgryzając się w odsłoniętą skórę pleców, zdobiąc ją czerwonymi rysami, niby krwawiącą błyskawicą; miał dwanaście lat, ciało wygięte jak w opistotonusie, złamane żebra i cichą nadzieję, że przetrwa, że będzie żył i oddychał, a następnie, z bólem rozszarpującym ciało, przeczołga się z powrotem na twardy materac w ciasnej sypialni i zaśnie z perłami łez szklącymi się u zgłębienia śluzówki, nauczony, że nie powinien nigdy oglądać się za siebie.
Później uciekał już nieustannie – od konfrontacji ze zbroczonym krwią pyskiem berserkera, od miejsca, które, choć przerażające, było mu przynajmniej znane, od pozostawionych pod namiotem klatek, gdzie dzikie zwierzęta mruczały gniewnie, niecierpliwiąc się i warcząc, gdy przebiegł obok, nurzając długie, tyczkowate nogi w gęstym śniegu, który sięgał mu aż po łydki, od wychowanków sierocińca, ich surowej reprymendy i perfidnych przytyków, od Görana i jego gniewu, magii którą wplótł mu siłą głęboko w żyły, od cudzych palców sięgających łapczywie pod materiał jego ubrania, od ciosów rozgniewanych w barze mężczyzn, od odpowiedzialności oraz od kłopotów, te jednak, uparte i złośliwe, zawsze potrafiły go dogonić, wgryźć się zębami swej determinacji w luźny materiał rękawa. Znajomości w Przemysku były bowiem, niewątpliwie, kłopotliwe – nie potrafił ufać cudzym dłoniom, bo zbyt dobrze znał swoje własne, nie potrafił odwzajemniać uśmiechów, równie złudnych co te, którymi obdarzał przypadkowych przechodniów, nim sięgał do kieszeni ich płaszczy. Przed śmiercią Freydis (morderstwem, poprawiał się w myślach, czując jak mdłości podchodzą mu do gardła nieprzyjemnym, leniwym ciepłem) był zdolny zasypiać pod drzwiami karczmy, z rękami obcego człowieka oplecionymi wokół jego ciała, w stęchłej melinie, gdzie pokoje pozbawione były drzwi, a okna zawiasów i ludzie tłoczyli się na sobie za niewypowiedzianą zgodą, pod werandą, na słocie, wśród rynsztoku brudnych ulic – nieubłagana choroba, zajmująca kolejne płaty skancerowanego umysłu, napełniła go paranoją prześladowczych urojeń, które wzbraniały się przed tamtą dawną, dziecięcą beztroską, z jaką nie dbał o własne życie, a tym bardziej o własną śmierć. Ze światem pożegnałby się wprawdzie bez większego żalu, lecz mało kto śpieszył się, by tak szybko odsyłać go na drugą stronę – nawet Göran nigdy nie zamierzał go zabijać; pragnął jedynie go złamać, sprawić, by nienawidził swojego życia i nie miał dłużej ochoty go zmieniać.
– Dla ciebie mógłbym wypróbować wszystkie po kolei; widzisz, zależy mi, żeby się udało. – odparł z przekąsem, siląc się na sztywny uśmiech – nie pamiętał, kiedy zaczął na nowo odsłaniać w nim krzywe stalaktyty pożółkłych zębów, lecz w pewnym momencie zaczął robić to nagminnie, z teatralną uporczywością, na złość rodzicom, którzy zawsze kazali uśmiechać się na scenie bez otwierania ust; ludzie nie chcą patrzeć na twoje niedostatki, warczała matka, szarpiąc go za kościste ramię, masz ich zdecydowanie zbyt wiele. Oparł się o chłód lastrykowego parapetu, przez chwilę przyglądając się truchłom leżących na nich papierosów, po czym przeniósł pociemniały bursztyn spojrzenia z powrotem na twarz Funiego – był młody, młodszy od niego, miał jeszcze dziecięce rysy, sztubacką zaciętość wykutą dłutem w wyrazistej fizjonomii; wprawiał go w znużenie, lecz wbrew logice sprawiał również, że zwieszona nad nimi atmosfera przerzedzała się nieco, skondensowane myśli pierzchły i rozluźniały się, oscylując tanecznymi podrygami wokół słownych przepychanek, ni mniej, ni bardziej znaczących niż cokolwiek, co wydobywało się spomiędzy ich ust. Prychnął cicho, nie kryjąc cynicznego rozbawienia.
– Może się okazać – zaczął, robiąc teatralną pauzę i unosząc lekko brwi, jakby w geście wyzywającego politowania, kąsając go ponurym brakiem przekonania, które tkwiło wciąż rozrysowane pośród niezdrowej topografii jego lica – że słaby ze mnie aktor. A z ciebie wyjątkowo nieudana kokietka. – odepchnął się leniwie dłońmi od podokiennika, czując, jak jego nieprzyjemny chłód rozlewa się po zesztywniałych lędźwiach, po czym przeszedł kilka kroków, zalegając z cichym westchnieniem na wspartym o ścianę taborecie, który zachybotał się niebezpiecznie. – Będziesz miał dosyć tej speluny po pierwszym dniu. – mruknął chrapliwie, a kąciki jego ust drgnęły, rozciągając się w krótkim, wyzywającym grymasie; odchylił głowę, łypiąc przez obleczone winietą szronu okno, w dół na ciemną, brukowaną ulicę Przesmyku. – Mam nadzieję, że nie zostawiłeś za sobą mapy z chlebowych okruchów. Co tu właściwie robisz? Jesteś mi winien wyjaśnienie, skoro muszę cię znosić. – odparł po chwili, wpierw krytycznie, zaraz dopiero z nieco większą swobodą, przez którą wciąż przedzierała się jednak chłodna nieufność, dystans, jaki usilnie utrzymywał, przyglądając mu się bez entuzjazmu, tak, jak mógłby przyglądać się odciskom szczurzych łap na brudnym, zakurzonym blacie. Obecność Funiego była jak drzazga wchodząca gładko pod cienkie płótno skóry i uwierająca dolegliwym pulsowaniem – był kłopotem i niedogodnością, a jednak w jego słowach przebrzmiało coś, co musiało nadwątlić twardy gleczer zdrowego rozsądku. – Kto powiedział, że się przyjaźnimy?
Później uciekał już nieustannie – od konfrontacji ze zbroczonym krwią pyskiem berserkera, od miejsca, które, choć przerażające, było mu przynajmniej znane, od pozostawionych pod namiotem klatek, gdzie dzikie zwierzęta mruczały gniewnie, niecierpliwiąc się i warcząc, gdy przebiegł obok, nurzając długie, tyczkowate nogi w gęstym śniegu, który sięgał mu aż po łydki, od wychowanków sierocińca, ich surowej reprymendy i perfidnych przytyków, od Görana i jego gniewu, magii którą wplótł mu siłą głęboko w żyły, od cudzych palców sięgających łapczywie pod materiał jego ubrania, od ciosów rozgniewanych w barze mężczyzn, od odpowiedzialności oraz od kłopotów, te jednak, uparte i złośliwe, zawsze potrafiły go dogonić, wgryźć się zębami swej determinacji w luźny materiał rękawa. Znajomości w Przemysku były bowiem, niewątpliwie, kłopotliwe – nie potrafił ufać cudzym dłoniom, bo zbyt dobrze znał swoje własne, nie potrafił odwzajemniać uśmiechów, równie złudnych co te, którymi obdarzał przypadkowych przechodniów, nim sięgał do kieszeni ich płaszczy. Przed śmiercią Freydis (morderstwem, poprawiał się w myślach, czując jak mdłości podchodzą mu do gardła nieprzyjemnym, leniwym ciepłem) był zdolny zasypiać pod drzwiami karczmy, z rękami obcego człowieka oplecionymi wokół jego ciała, w stęchłej melinie, gdzie pokoje pozbawione były drzwi, a okna zawiasów i ludzie tłoczyli się na sobie za niewypowiedzianą zgodą, pod werandą, na słocie, wśród rynsztoku brudnych ulic – nieubłagana choroba, zajmująca kolejne płaty skancerowanego umysłu, napełniła go paranoją prześladowczych urojeń, które wzbraniały się przed tamtą dawną, dziecięcą beztroską, z jaką nie dbał o własne życie, a tym bardziej o własną śmierć. Ze światem pożegnałby się wprawdzie bez większego żalu, lecz mało kto śpieszył się, by tak szybko odsyłać go na drugą stronę – nawet Göran nigdy nie zamierzał go zabijać; pragnął jedynie go złamać, sprawić, by nienawidził swojego życia i nie miał dłużej ochoty go zmieniać.
– Dla ciebie mógłbym wypróbować wszystkie po kolei; widzisz, zależy mi, żeby się udało. – odparł z przekąsem, siląc się na sztywny uśmiech – nie pamiętał, kiedy zaczął na nowo odsłaniać w nim krzywe stalaktyty pożółkłych zębów, lecz w pewnym momencie zaczął robić to nagminnie, z teatralną uporczywością, na złość rodzicom, którzy zawsze kazali uśmiechać się na scenie bez otwierania ust; ludzie nie chcą patrzeć na twoje niedostatki, warczała matka, szarpiąc go za kościste ramię, masz ich zdecydowanie zbyt wiele. Oparł się o chłód lastrykowego parapetu, przez chwilę przyglądając się truchłom leżących na nich papierosów, po czym przeniósł pociemniały bursztyn spojrzenia z powrotem na twarz Funiego – był młody, młodszy od niego, miał jeszcze dziecięce rysy, sztubacką zaciętość wykutą dłutem w wyrazistej fizjonomii; wprawiał go w znużenie, lecz wbrew logice sprawiał również, że zwieszona nad nimi atmosfera przerzedzała się nieco, skondensowane myśli pierzchły i rozluźniały się, oscylując tanecznymi podrygami wokół słownych przepychanek, ni mniej, ni bardziej znaczących niż cokolwiek, co wydobywało się spomiędzy ich ust. Prychnął cicho, nie kryjąc cynicznego rozbawienia.
– Może się okazać – zaczął, robiąc teatralną pauzę i unosząc lekko brwi, jakby w geście wyzywającego politowania, kąsając go ponurym brakiem przekonania, które tkwiło wciąż rozrysowane pośród niezdrowej topografii jego lica – że słaby ze mnie aktor. A z ciebie wyjątkowo nieudana kokietka. – odepchnął się leniwie dłońmi od podokiennika, czując, jak jego nieprzyjemny chłód rozlewa się po zesztywniałych lędźwiach, po czym przeszedł kilka kroków, zalegając z cichym westchnieniem na wspartym o ścianę taborecie, który zachybotał się niebezpiecznie. – Będziesz miał dosyć tej speluny po pierwszym dniu. – mruknął chrapliwie, a kąciki jego ust drgnęły, rozciągając się w krótkim, wyzywającym grymasie; odchylił głowę, łypiąc przez obleczone winietą szronu okno, w dół na ciemną, brukowaną ulicę Przesmyku. – Mam nadzieję, że nie zostawiłeś za sobą mapy z chlebowych okruchów. Co tu właściwie robisz? Jesteś mi winien wyjaśnienie, skoro muszę cię znosić. – odparł po chwili, wpierw krytycznie, zaraz dopiero z nieco większą swobodą, przez którą wciąż przedzierała się jednak chłodna nieufność, dystans, jaki usilnie utrzymywał, przyglądając mu się bez entuzjazmu, tak, jak mógłby przyglądać się odciskom szczurzych łap na brudnym, zakurzonym blacie. Obecność Funiego była jak drzazga wchodząca gładko pod cienkie płótno skóry i uwierająca dolegliwym pulsowaniem – był kłopotem i niedogodnością, a jednak w jego słowach przebrzmiało coś, co musiało nadwątlić twardy gleczer zdrowego rozsądku. – Kto powiedział, że się przyjaźnimy?
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sob 15 Sty - 21:09
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Siedzieli więc naprzeciw siebie, w kurczącym się niezapowiedzianą i nieproszoną wspólnością pokoju: ten, który nieustannie uciekał i ten, który nieustannie dążył ku – czemuś, czemuś większemu, czemuś niesprecyzowanemu, czemuś, co wzięłoby go wreszcie w objęcia z wdzięcznością i obietnicą oddanej trwałości. Krótkiej, długiej, wiecznej, w którymś momencie przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie; w którymś momencie długotrwałość, w którą ufnie wierzył, okazała się krótkotrwałością pozostawiającą człowieka z pustymi rękami i pustym sercem, dotąd do ostatku jej ofiarowanym i w którymś momencie zdał sobie sprawę, że nie sposób było je od siebie odróżnić. Chwytał więc każdą, jaka wpadała mu w palce – trwałość jednej rozmowy, jednej nocy, tygodnia, kilku spotkań, kilku czynszów, kilku kęsów, kilku kieliszków czy uderzeń – smakując każdą z nich na języku z entuzjastyczną fiksacją i nadmierną żarliwością, rozpaczliwą desperacją, jak gdyby mógł w ten sposób zatrzymać słodycz trwałości na podniebieniu, odwlec nieuchronność jej końca, usilnie odwracając wzrok od kaleczącej podniebienie prawdy, że w istocie rzeczą prawdziwie trwałą była tylko ustawiczna przemijalność wszystkiego. Cukierek znikający w truskawkowej ślinie, ostatni kęs ciepłego obiadu, pijany pocałunek, dreszcz podążający za dłonią sunącą w dół torsu; ale też zimna noc, gniew okładających go pięści, szarpanie bólu w urażonym zaklęciem boku, świerzbienie wzburzającego się w żyłach głodu, skłaniającego go do ryzykownych prowokacji nietrwałych kłopotów pozostawiających na nietrwałym ciele plamy nietrwałych konsekwencji. Nietrwała czułość, nietrwała wrogość; nietrwała, choć uporczywa, niechęć Muncha, miłość bogów trwała tylko w granicach trwałości pilnej wiary. Wiecznotrwała jedynie ostateczna śmierć, z której wyłoni się nowe nietrwałe życie.
W skurczonym wymuszoną wspólnością pokoju wyrośnięty chłopiec, który nieustannie przed czymś uciekał i wyrośnięty chłopiec, który nieustannie za czymś gonił – i osobliwa im trwałość nie długa, nie krótka, jeszcze nie skończona. Przewracał jej kwaśną, gryzącą słodycz na języku z obsesyjną ufnością i fanatyczną determinacją, próbując zakryć nią gorzki posmak końca wciąż tętniącego bólem w obitym ciele i rozczarowanej świadomości, niezdolnej przełknąć jeszcze faktu kolejnego porzucenia, jak gdyby ten stawał jej w przełyku ością wkłutą głęboko w miękką błonę tożsamości: wypędzony, przynależący nigdzie, przewlekle niczyj. Oddany nieustępliwie milczącym bogom. Coraz częściej obawiał się spoglądać w niebo, coraz częściej obawiał się zamykać oczy w świątyni, coraz częściej obawiał się, że się do niego odezwą – w ich milczeniu kryło się bezpieczeństwo, bo milczeniem nie mogli go od siebie odtrącić.
Czerwiąca się w słabiźnie człowieczeństwa herezja.
– Uważaj, Munch – odezwał się, zanim jeszcze kąśliwe stwierdzenie Egona zdążyło ostygnąć i przebrzmieć, jak gdyby nie chciał przypadkiem pozwolić, by zdążył się z niego wycofać, zmienić nagle rozkosznego zależy mi we wzgardliwe lekceważenie, które musiałoby smakować okrutną porażką. – Zaczyna od ciebie trącić zaangażowaniem – zauważył, przymrużając oczy z przymilną satysfakcją, lustrując uważnie uśmiechającą się do niego przekornie twarz. Wymuszony uśmiech był krzywy i pożółkły, niezachęcający, jak pełne nieuzasadnionej awersji usposobienie jego właściciela; szkliwo zaszłe paskudnym zaciekiem zaniedbania. Przykra skaza zaskakująca przy każdej okazji podobnego uśmiechu, psująca skuteczny efekt przystojnego uroku, który Egon zdawał się zaciekle z siebie wypierać: tym niedbalstwem, tymi paskudnymi grymasami, zawsze czujną wrogością zwiniętą w kłęby źrenic. Funi z własną nieostrożną kordialnością, ubraniami wieszanymi w precyzyjnym szpalerze na sznurku, żeby się nadto nie pogniotły i wypucowanymi, choć wyświeconymi, butami, pasował tu jak pięść do oka. Wcale, choć jego zdaniem w sam raz. W jego doświadczeniu knykcie wpadały w tkliwe zagłębienia oczodołów bardzo chętnie i gładko – była to wprawdzie przypadłość bolesna, ale nie zmieniała faktu naturalnego dopasowania i wzajemnego przyciągania przysłowiowych przeciwieństw. Twarde kostki i miękkie oko. Uciekający chłopiec i chłopiec, który ściga.
Stopy, zwisające swobodnie ponad odrapanymi deskami zakurzonej podłogi, zakołysały się z infantylną beztroską w powietrzu; rozsupłane sznurówki zastukały o podeszwy brudnymi skuwkami, w tej celowej pauzie popełnianej przez Muncha, wystawiającej jego dziecinną niecierpliwość na drażniącą próbę. Wystawiony pod ostrzał wyzywającego politowania, odchylił się do tyłu, wspierając ręce na blacie pośród bałaganu, nonszalancko przekrzywiając głowę, odpowiadając mu symetryczną niewerbalną prowokacyjnością, nieadekwatnie swobodny i nieskrępowany, podjudzany jego ustawiczną niechęcią. Z cieniem uśmiechu jak gdyby miał zaraz powiedzieć mu spróbuj, Munch, spróbuj mnie stąd wyrzucić; powściąganym przez ostatki rozsądku. Choć kiedy ten dokończył swoją myśl i odbił się od parapetu, przez chwilę miał bezmyślną, przeskakującą takt pulsu, nadzieję, że podejdzie do niego, złapie go za odzież i spróbuje zrzucić ze stołu. Zaciśnie długie, suche palce na jego kołnierzu, nachyli się groźnie, wąskimi biodrami wsunięty między jego kolana i kołyszące się beztrosko stopy. Czerwie herezji, jeszcze raz.
– Może się też okazać – powtórzył za nim, popełniając podobną pauzę, choć wyraźnie niezdolny rozciągnąć ją z podobną przemyślną cierpliwością. – Że aktor z ciebie nieprzeciętny. Muszę przyznać, że prawie już mnie przekonałeś – dokończył, podążając za nim spojrzeniem, od okna i nieboszczyków wypalonych papierosów zebranych na parapecie jak drobne ciała owinięte w białą folię czekające zbiorowego grobu, do stojącego pod ścianą taboretu, niestabilnego jak grunt ich rozmów. – Gdyby tylko nie powinęła ci się noga przy tak oczywistym kłamstwie, bo widzisz, niepodważalnie znakomita ze mnie kokietka. Nimfetka nawet, jeśli wolisz; tak mnie czasem wołają. Złośliwie, rzecz jasna, ale oboje wiemy, że tego typu agresja lubi brać się z nierozładowanego napięcia, do którego człowiek uporczywie nie chce się przyznać. Wiemy, prawda, Bohler?
Nieustępliwe spojrzenie, choć już nie tak kpiarskie i wyzywające; milcząco natarczywe. Egon w końcu ugiął się, strasząc go nieokreślonymi niedogodnościami tutejszej speluny, jak gdyby mogło wywrzeć to na nim właściwe wrażenie. Suterena, do której nawykł, nie był wiele lepsza; była za to samotna. Znacznie ciaśniejsza, ale przez opustoszałość spotęgowana nocami do bezkresów milczenia, chłodu i pustki; uporczywej nieobecności, którą substytuował nocami spędzonymi w innych pokojach, z których należało się czasem przedwcześnie ewakuować. Wzniósł oczy ku zszarzałej bieli popękanego sufitu, choć nie kryjąc szczególnie zadowolonej ulgi, jaka sprawiła, że wydawał się jeszcze bardziej rozluźnić.
– Nie jestem głupi – mruknął mamrotliwie pod nosem, pochwycając w spojrzenie czarną kropkę pająka zawieszonego w kącie na wątłej pajęczynie. – Wyrzucono mnie z mieszkania, co więcej chcesz wiedzieć? Nie opłaciłem czynszu, bo nie chcą mi dać roboty, przez tę cholerną pieczęć, jakbym przenosił zarazę – w jego głosie odzywała się znów ponura, gniewna frustracja, wykrętne poczucie niesprawiedliwości; wciąż jednak odmawiał wypierania się swojego zaślepienia. – W Przesmyku nie chcą płacić sprawiedliwie, pierdolone szuje. Chorowałem zresztą ostatnio, bo nigdy nie naprawili tego pieprzonego ogrzewania, nieszczelne okno zatykałem cholernymi skarpetami. Dag sugerował wspaniałomyślnie inne rozwiązanie, ale umówmy się, że nie upadłem jeszcze tak nisko, jest zresztą obrzydliwy, łysy i szczerbaty, i ręce mu puchną, jakby naciągnęły wodą, jak te trupy wyciągane z Golddajávri. Połamałbym mu je, gdyby przyszedł wyrzucić mnie osobiście – zacharczał na koniec ponuro, odbijając ręce od blatu, żeby przygarbić się i pochylić głowę, spoglądając na swoje dłonie, na palce, którymi rysował na swoim udzie blade pasy kurzem zebranym ze stołu. FH na jednej nogawce; jak zbite, naburmuszone dziecko.
– Ja przyjaźnię się z tobą – poprawił się. EM na drugiej.
W skurczonym wymuszoną wspólnością pokoju wyrośnięty chłopiec, który nieustannie przed czymś uciekał i wyrośnięty chłopiec, który nieustannie za czymś gonił – i osobliwa im trwałość nie długa, nie krótka, jeszcze nie skończona. Przewracał jej kwaśną, gryzącą słodycz na języku z obsesyjną ufnością i fanatyczną determinacją, próbując zakryć nią gorzki posmak końca wciąż tętniącego bólem w obitym ciele i rozczarowanej świadomości, niezdolnej przełknąć jeszcze faktu kolejnego porzucenia, jak gdyby ten stawał jej w przełyku ością wkłutą głęboko w miękką błonę tożsamości: wypędzony, przynależący nigdzie, przewlekle niczyj. Oddany nieustępliwie milczącym bogom. Coraz częściej obawiał się spoglądać w niebo, coraz częściej obawiał się zamykać oczy w świątyni, coraz częściej obawiał się, że się do niego odezwą – w ich milczeniu kryło się bezpieczeństwo, bo milczeniem nie mogli go od siebie odtrącić.
Czerwiąca się w słabiźnie człowieczeństwa herezja.
– Uważaj, Munch – odezwał się, zanim jeszcze kąśliwe stwierdzenie Egona zdążyło ostygnąć i przebrzmieć, jak gdyby nie chciał przypadkiem pozwolić, by zdążył się z niego wycofać, zmienić nagle rozkosznego zależy mi we wzgardliwe lekceważenie, które musiałoby smakować okrutną porażką. – Zaczyna od ciebie trącić zaangażowaniem – zauważył, przymrużając oczy z przymilną satysfakcją, lustrując uważnie uśmiechającą się do niego przekornie twarz. Wymuszony uśmiech był krzywy i pożółkły, niezachęcający, jak pełne nieuzasadnionej awersji usposobienie jego właściciela; szkliwo zaszłe paskudnym zaciekiem zaniedbania. Przykra skaza zaskakująca przy każdej okazji podobnego uśmiechu, psująca skuteczny efekt przystojnego uroku, który Egon zdawał się zaciekle z siebie wypierać: tym niedbalstwem, tymi paskudnymi grymasami, zawsze czujną wrogością zwiniętą w kłęby źrenic. Funi z własną nieostrożną kordialnością, ubraniami wieszanymi w precyzyjnym szpalerze na sznurku, żeby się nadto nie pogniotły i wypucowanymi, choć wyświeconymi, butami, pasował tu jak pięść do oka. Wcale, choć jego zdaniem w sam raz. W jego doświadczeniu knykcie wpadały w tkliwe zagłębienia oczodołów bardzo chętnie i gładko – była to wprawdzie przypadłość bolesna, ale nie zmieniała faktu naturalnego dopasowania i wzajemnego przyciągania przysłowiowych przeciwieństw. Twarde kostki i miękkie oko. Uciekający chłopiec i chłopiec, który ściga.
Stopy, zwisające swobodnie ponad odrapanymi deskami zakurzonej podłogi, zakołysały się z infantylną beztroską w powietrzu; rozsupłane sznurówki zastukały o podeszwy brudnymi skuwkami, w tej celowej pauzie popełnianej przez Muncha, wystawiającej jego dziecinną niecierpliwość na drażniącą próbę. Wystawiony pod ostrzał wyzywającego politowania, odchylił się do tyłu, wspierając ręce na blacie pośród bałaganu, nonszalancko przekrzywiając głowę, odpowiadając mu symetryczną niewerbalną prowokacyjnością, nieadekwatnie swobodny i nieskrępowany, podjudzany jego ustawiczną niechęcią. Z cieniem uśmiechu jak gdyby miał zaraz powiedzieć mu spróbuj, Munch, spróbuj mnie stąd wyrzucić; powściąganym przez ostatki rozsądku. Choć kiedy ten dokończył swoją myśl i odbił się od parapetu, przez chwilę miał bezmyślną, przeskakującą takt pulsu, nadzieję, że podejdzie do niego, złapie go za odzież i spróbuje zrzucić ze stołu. Zaciśnie długie, suche palce na jego kołnierzu, nachyli się groźnie, wąskimi biodrami wsunięty między jego kolana i kołyszące się beztrosko stopy. Czerwie herezji, jeszcze raz.
– Może się też okazać – powtórzył za nim, popełniając podobną pauzę, choć wyraźnie niezdolny rozciągnąć ją z podobną przemyślną cierpliwością. – Że aktor z ciebie nieprzeciętny. Muszę przyznać, że prawie już mnie przekonałeś – dokończył, podążając za nim spojrzeniem, od okna i nieboszczyków wypalonych papierosów zebranych na parapecie jak drobne ciała owinięte w białą folię czekające zbiorowego grobu, do stojącego pod ścianą taboretu, niestabilnego jak grunt ich rozmów. – Gdyby tylko nie powinęła ci się noga przy tak oczywistym kłamstwie, bo widzisz, niepodważalnie znakomita ze mnie kokietka. Nimfetka nawet, jeśli wolisz; tak mnie czasem wołają. Złośliwie, rzecz jasna, ale oboje wiemy, że tego typu agresja lubi brać się z nierozładowanego napięcia, do którego człowiek uporczywie nie chce się przyznać. Wiemy, prawda, Bohler?
Nieustępliwe spojrzenie, choć już nie tak kpiarskie i wyzywające; milcząco natarczywe. Egon w końcu ugiął się, strasząc go nieokreślonymi niedogodnościami tutejszej speluny, jak gdyby mogło wywrzeć to na nim właściwe wrażenie. Suterena, do której nawykł, nie był wiele lepsza; była za to samotna. Znacznie ciaśniejsza, ale przez opustoszałość spotęgowana nocami do bezkresów milczenia, chłodu i pustki; uporczywej nieobecności, którą substytuował nocami spędzonymi w innych pokojach, z których należało się czasem przedwcześnie ewakuować. Wzniósł oczy ku zszarzałej bieli popękanego sufitu, choć nie kryjąc szczególnie zadowolonej ulgi, jaka sprawiła, że wydawał się jeszcze bardziej rozluźnić.
– Nie jestem głupi – mruknął mamrotliwie pod nosem, pochwycając w spojrzenie czarną kropkę pająka zawieszonego w kącie na wątłej pajęczynie. – Wyrzucono mnie z mieszkania, co więcej chcesz wiedzieć? Nie opłaciłem czynszu, bo nie chcą mi dać roboty, przez tę cholerną pieczęć, jakbym przenosił zarazę – w jego głosie odzywała się znów ponura, gniewna frustracja, wykrętne poczucie niesprawiedliwości; wciąż jednak odmawiał wypierania się swojego zaślepienia. – W Przesmyku nie chcą płacić sprawiedliwie, pierdolone szuje. Chorowałem zresztą ostatnio, bo nigdy nie naprawili tego pieprzonego ogrzewania, nieszczelne okno zatykałem cholernymi skarpetami. Dag sugerował wspaniałomyślnie inne rozwiązanie, ale umówmy się, że nie upadłem jeszcze tak nisko, jest zresztą obrzydliwy, łysy i szczerbaty, i ręce mu puchną, jakby naciągnęły wodą, jak te trupy wyciągane z Golddajávri. Połamałbym mu je, gdyby przyszedł wyrzucić mnie osobiście – zacharczał na koniec ponuro, odbijając ręce od blatu, żeby przygarbić się i pochylić głowę, spoglądając na swoje dłonie, na palce, którymi rysował na swoim udzie blade pasy kurzem zebranym ze stołu. FH na jednej nogawce; jak zbite, naburmuszone dziecko.
– Ja przyjaźnię się z tobą – poprawił się. EM na drugiej.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Pon 31 Sty - 2:05
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Jeżeli ucieczka kiedykolwiek darowała mu wolność, była to wolność ulotna, paliatywna i niesatysfakcjonująca, wolność pomiędzy pułapką zaciśniętych na szyi wnyków, a chłodem obciążających nadgarstki kajdan, wolność pomiędzy matczynym krzykiem, a ojcowską reprymendą skórzanego harapu, wolność pomiędzy kolczystymi zasiekami sierocińca, a ciasnym uciskiem dłoni Görana, które na ciele pozostawiały bordowe ślady siniaków, na jego świadomości natomiast – obmierzłe poczucie poniżenia, niemożliwe do wyrugowania, na zawsze odciśnięte na uległej tkance skóry, z której odcinano comber smakowitej półtuszy, ligawę podtrzymującą kręgosłup w sztywnym wyprostowaniu, antrykot z pogruchotanych żeber. Wstydził się, ile razy płakał w jego obecności, jak często próbował wzbudzić w nim współczucie, klękając z głową wspartą o jego uda, oczami spuchniętymi od łez i gardłem zdartym od krzyku. Lata później często o tym śnił, odwracał ową uwłaczającą, dziecięcą hierarchię, w której tak często stawał się ofiarą – rodzicielskiej tresury, od której ciało dygotało z wysiłku, dziecięcych szykan, jakimi pokazywano sobie nawzajem jego krzywe zęby i patykowate nogi, brudnych, szorstkich dłoni, które sięgały zawsze zbyt głęboko pod materiał ubrań, brutalności człowieka, który obiecywał się nim zaopiekować, a zamiast tego wtłoczył w żyły smołę kolejnego uzależnienia, własnych myśli, bardziej przerażających i destrukcyjnych niż kiedykolwiek. Czasem w tych snach Freydis błagała go o litość. Czasem błagała o coś innego.
– Być może twoja wola nagina się zbyt łatwo... jak kawałek papieru rozmoknięty na deszczu. To nie zasługa mojego aktorstwa – prawdę mówiąc zdziwiłem się, że przeżyłeś w tym miejscu tak długo, klimat miasta przeważnie nie służy naiwności. Kiedy zagoniłem cię w tamten zaułek Przesmyku, byłem pewien, że już się nie zobaczymy, kanarki nigdy nie przeżywają wśród wron. One zawsze w końcu je zadziobują. – uśmiechnął się krzywo, choć wcześniejszą, znużoną ponurość jego fizjonomii zastąpiło cyniczne rozbawienie, w obliczu którego cętkowane obręcze bursztynowych tęczówek nabrały ciemniejszego, herbacianego odcienia, odznaczając się wokół czarnych talarów źrenic. – Nikt cię tak nie woła. – zawyrokował zaraz, wchodząc mu w słowo i odwracając wzrok od dogorywających na parapecie papierosów, które obserwowali dotąd wspólnie, z milczącym masochizmem, po czym przenosząc go na twarz Funiego, jasną i dziecinnie smukłą, choć ociosaną kpiącą bufonerią, jakby samym spojrzeniem stawiał mu wyzwanie. – Z kilometra widać, że jesteś prawiczkiem. – tym razem roześmiał się stłumionym, nieco zachrypłym głosem, ściągając powoli brwi i wstając z miejsca przy parapecie, gdzie chłód z nieszczelnego okna przenikał przez ubranie i kładł się dropiatością gęsiej skórki na lekko zgarbionym karku, raptem jego rubaszne rozbawienie zelżało jednak, ustępując paroksyzmowi zdjętego frustracją niezadowolenia. Nie potrafił przyznać, nawet przed samym sobą, że Hilmirson, choć wiedziony jedynie sztubacką zaczepliwością, miał co do niego rację, że gniew, butelkowany w ciasnym, niepraktycznym flakonie serca, pozostawiał na jego ciele wyraźne ślady, zgrubiałe rysy blizn, które w dzieciństwie skrupulatnie ukrywał, a które teraz otwierał na nowo, nie znając innego sposobu na pozbycie się flambirowanego wewnątrz napięcia, niż poprzez agresję – tę impulsywną i konsekwentną, którą kierował ku drugiemu człowiekowi czarną strugą łachoczącej język magii oraz tę gwałtowną i kompulsywną, którą kierował ku sobie samemu, upuszczając krew z miejsca dawno zasklepionych ran, zasiewając w glebie skóry nowe siniaki, rozlewające się pod nią bordowymi kwiatami, dopóki nie uderzył wystarczająco mocno, by stracić przytomność.
– Próbowałeś modlić się do swoich bogów? – rzucił kpiącym tonem. – Dlaczego nie zlitują się nad swoim wybrańcem? Jednak nie przypadł im do gustu tatuaż, który sobie zrobiłeś? Może trzeba było wybrać coś prostszego... motylka... kotwicę? Mógłbym zrobić ci lepszy wzór. – uniósł własną dłoń wyżej, przyglądając się czarnej, poprzecinanej pajęczyną blizn pieczęci, podobiźnie spiralnie zawiniętego węża, prężącego się dumnie pośród labiryntu linii papilarnych. – Trzeba przyznać, brakuje im kunsztu i pomysłowości. – jego głos, dotąd krytyczny, wybrzmiał swobodniej pośród względnej ciszy pomieszczenia, a kiedy uniósł brodę wyżej, klinując spojrzenie na twarzy młodszego mężczyzny, w kalafonii jego tęczówek błysnął płomień gorliwego szaleństwa. – W końcu nawet oni będą musieli dostrzec w nim symbol wielkości. Ragnarök nie oszczędzi ani ich cnotliwych zasad, ani bałamutnego poczucia sprawiedliwości, z którym tak lubią się obnosić. Jeszcze nie wiedzą – zmniejszył odległość, jaka dotąd ich dzieliła, opierając dłonie o jego kościste kolana, zwieszone z brzegu blatu. – do czego tak naprawdę jesteśmy zdolni. Niech się boją, niech uciekają jak przed zarazą. I tak wkrótce nie będą mieli dokąd. – nachylił się do przodu, dopiero po chwili kierując wzrok w dół, na jego uda, spodnie, na których długopisem kurzu zapisane zostały ich inicjały, odznaczające się popielatym śladem palca na naciągniętym materiale nogawek; na jego usta wpłynął cień rozgoryczonego grymasu.
Idea przyjaźni – ta piękna, abstrakcyjna, wyciągnięta z gnijących trzewi dzieciństwa – była czymś, co jawiło się w jego głowie obrazem nie tylko fantazmatycznym, lecz przede wszystkim okrutnym, surowo ociosanym, nieuchronnie rozczarowującym. Nauczony doświadczeniem przeszłości, stał się człowiekiem nieufnym i zdystansowanym, człowiekiem, który w cudzej obecności zawsze obracał na języku lukrecjowy cukierek potencjalnego zaklęcia, człowiekiem, który spał z palcami zaciśniętymi na rękojeści noża ukrytego w cienkiej poszewce poduszki, człowiekiem, który nie tylko nie potrafił, ale przede wszystkim nie chciał polegać dłużej na kimkolwiek, poza samym sobą; nienawidził się za naiwność, z jaką zaufał Theo i zamieszkującej w nim bestii, ofiarując swoje życie infantylnemu przeświadczeniu, że mógłby oswoić karmiącego się gniewem niedźwiedzia, nienawidził się za dziecięcą otuchę, powierzającą własny życiorys szorstkim, zgrabiałym dłoniom Görana, które na zawsze pozostawiły na nim ślady niezasłużonej podłości, nienawidził się za wiarę, którą jeszcze niedawno pokładał w Bergmanie, a która roztrzaskała się wraz z lustrem klaustrofobicznego więzienia, kawałkiem szkła przebijającym się przez cienką membranę zniszczonej skóry. Nie chciał więcej życzliwych uśmiechów, wyciągniętych ku niemu dłoni i dobroci, która zawsze okazywała się jedynie woalem oplatającym coś cierpkiego i obmierzłego – wielokrotnie opierał ręce o krawędź umywalki tak, jak opierał je teraz o kolana Hilmirsona i przyglądał się ze zgrozą, jak jego własna twarz, w delirycznych przewidzeniach, zniekształcała się obcą lineaturą, źrenice zmieniały kształt, nadając oczom kociego wyrazu, a z ust wydobywała się mgła, ciemna i gęsta, jakby coś przerażającego ukrywało się w jego wnętrzu, demon uwięziony w nietrwałym naczyniu ludzkiego ciała, którego blizny – te po upadkach z trapezu, ojcowskim batogu, sadyzmie opiekuna, cudzych paznokciach i twardych podeszwach butów, te po każdej zdradzie, kłamstwie i szyderstwie – otwierały się na nowo, przesączając się przez ubranie lepkimi, karminowymi strugami krwi, rozkwitając niczym najpiękniejsze z róż.
– Ja nie przyjaźnię się z nikim. – odchylił się lekko, ukrywając pożółkłe szkliwo zębów za spłaszczonymi nawiasami warg.
– Być może twoja wola nagina się zbyt łatwo... jak kawałek papieru rozmoknięty na deszczu. To nie zasługa mojego aktorstwa – prawdę mówiąc zdziwiłem się, że przeżyłeś w tym miejscu tak długo, klimat miasta przeważnie nie służy naiwności. Kiedy zagoniłem cię w tamten zaułek Przesmyku, byłem pewien, że już się nie zobaczymy, kanarki nigdy nie przeżywają wśród wron. One zawsze w końcu je zadziobują. – uśmiechnął się krzywo, choć wcześniejszą, znużoną ponurość jego fizjonomii zastąpiło cyniczne rozbawienie, w obliczu którego cętkowane obręcze bursztynowych tęczówek nabrały ciemniejszego, herbacianego odcienia, odznaczając się wokół czarnych talarów źrenic. – Nikt cię tak nie woła. – zawyrokował zaraz, wchodząc mu w słowo i odwracając wzrok od dogorywających na parapecie papierosów, które obserwowali dotąd wspólnie, z milczącym masochizmem, po czym przenosząc go na twarz Funiego, jasną i dziecinnie smukłą, choć ociosaną kpiącą bufonerią, jakby samym spojrzeniem stawiał mu wyzwanie. – Z kilometra widać, że jesteś prawiczkiem. – tym razem roześmiał się stłumionym, nieco zachrypłym głosem, ściągając powoli brwi i wstając z miejsca przy parapecie, gdzie chłód z nieszczelnego okna przenikał przez ubranie i kładł się dropiatością gęsiej skórki na lekko zgarbionym karku, raptem jego rubaszne rozbawienie zelżało jednak, ustępując paroksyzmowi zdjętego frustracją niezadowolenia. Nie potrafił przyznać, nawet przed samym sobą, że Hilmirson, choć wiedziony jedynie sztubacką zaczepliwością, miał co do niego rację, że gniew, butelkowany w ciasnym, niepraktycznym flakonie serca, pozostawiał na jego ciele wyraźne ślady, zgrubiałe rysy blizn, które w dzieciństwie skrupulatnie ukrywał, a które teraz otwierał na nowo, nie znając innego sposobu na pozbycie się flambirowanego wewnątrz napięcia, niż poprzez agresję – tę impulsywną i konsekwentną, którą kierował ku drugiemu człowiekowi czarną strugą łachoczącej język magii oraz tę gwałtowną i kompulsywną, którą kierował ku sobie samemu, upuszczając krew z miejsca dawno zasklepionych ran, zasiewając w glebie skóry nowe siniaki, rozlewające się pod nią bordowymi kwiatami, dopóki nie uderzył wystarczająco mocno, by stracić przytomność.
– Próbowałeś modlić się do swoich bogów? – rzucił kpiącym tonem. – Dlaczego nie zlitują się nad swoim wybrańcem? Jednak nie przypadł im do gustu tatuaż, który sobie zrobiłeś? Może trzeba było wybrać coś prostszego... motylka... kotwicę? Mógłbym zrobić ci lepszy wzór. – uniósł własną dłoń wyżej, przyglądając się czarnej, poprzecinanej pajęczyną blizn pieczęci, podobiźnie spiralnie zawiniętego węża, prężącego się dumnie pośród labiryntu linii papilarnych. – Trzeba przyznać, brakuje im kunsztu i pomysłowości. – jego głos, dotąd krytyczny, wybrzmiał swobodniej pośród względnej ciszy pomieszczenia, a kiedy uniósł brodę wyżej, klinując spojrzenie na twarzy młodszego mężczyzny, w kalafonii jego tęczówek błysnął płomień gorliwego szaleństwa. – W końcu nawet oni będą musieli dostrzec w nim symbol wielkości. Ragnarök nie oszczędzi ani ich cnotliwych zasad, ani bałamutnego poczucia sprawiedliwości, z którym tak lubią się obnosić. Jeszcze nie wiedzą – zmniejszył odległość, jaka dotąd ich dzieliła, opierając dłonie o jego kościste kolana, zwieszone z brzegu blatu. – do czego tak naprawdę jesteśmy zdolni. Niech się boją, niech uciekają jak przed zarazą. I tak wkrótce nie będą mieli dokąd. – nachylił się do przodu, dopiero po chwili kierując wzrok w dół, na jego uda, spodnie, na których długopisem kurzu zapisane zostały ich inicjały, odznaczające się popielatym śladem palca na naciągniętym materiale nogawek; na jego usta wpłynął cień rozgoryczonego grymasu.
Idea przyjaźni – ta piękna, abstrakcyjna, wyciągnięta z gnijących trzewi dzieciństwa – była czymś, co jawiło się w jego głowie obrazem nie tylko fantazmatycznym, lecz przede wszystkim okrutnym, surowo ociosanym, nieuchronnie rozczarowującym. Nauczony doświadczeniem przeszłości, stał się człowiekiem nieufnym i zdystansowanym, człowiekiem, który w cudzej obecności zawsze obracał na języku lukrecjowy cukierek potencjalnego zaklęcia, człowiekiem, który spał z palcami zaciśniętymi na rękojeści noża ukrytego w cienkiej poszewce poduszki, człowiekiem, który nie tylko nie potrafił, ale przede wszystkim nie chciał polegać dłużej na kimkolwiek, poza samym sobą; nienawidził się za naiwność, z jaką zaufał Theo i zamieszkującej w nim bestii, ofiarując swoje życie infantylnemu przeświadczeniu, że mógłby oswoić karmiącego się gniewem niedźwiedzia, nienawidził się za dziecięcą otuchę, powierzającą własny życiorys szorstkim, zgrabiałym dłoniom Görana, które na zawsze pozostawiły na nim ślady niezasłużonej podłości, nienawidził się za wiarę, którą jeszcze niedawno pokładał w Bergmanie, a która roztrzaskała się wraz z lustrem klaustrofobicznego więzienia, kawałkiem szkła przebijającym się przez cienką membranę zniszczonej skóry. Nie chciał więcej życzliwych uśmiechów, wyciągniętych ku niemu dłoni i dobroci, która zawsze okazywała się jedynie woalem oplatającym coś cierpkiego i obmierzłego – wielokrotnie opierał ręce o krawędź umywalki tak, jak opierał je teraz o kolana Hilmirsona i przyglądał się ze zgrozą, jak jego własna twarz, w delirycznych przewidzeniach, zniekształcała się obcą lineaturą, źrenice zmieniały kształt, nadając oczom kociego wyrazu, a z ust wydobywała się mgła, ciemna i gęsta, jakby coś przerażającego ukrywało się w jego wnętrzu, demon uwięziony w nietrwałym naczyniu ludzkiego ciała, którego blizny – te po upadkach z trapezu, ojcowskim batogu, sadyzmie opiekuna, cudzych paznokciach i twardych podeszwach butów, te po każdej zdradzie, kłamstwie i szyderstwie – otwierały się na nowo, przesączając się przez ubranie lepkimi, karminowymi strugami krwi, rozkwitając niczym najpiękniejsze z róż.
– Ja nie przyjaźnię się z nikim. – odchylił się lekko, ukrywając pożółkłe szkliwo zębów za spłaszczonymi nawiasami warg.
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Pią 4 Lut - 22:21
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Kanarek pośród wron; nie mógł nie uśmiechnąć się na to porównanie z niezrażoną wesołością, dopuszczając się nawet cienia próżnej zuchwałości – podobała mu się myśl, że choć Munch ostentacyjnie snuł wokół tego gęstą nić narracji powątpiewającej w jego rozumność i zwyczajnie złośliwej, nie wymawiał tego ze wzgardą, a przynajmniej nie tylko; podobała mu się myśl o kanarkowych piórach pośród opalizującej czerni, o antynomii urodziwego, złudnie nieszkodliwego małego dziobka wobec mocnych, wyszczerbionych u brzegów, niezgrabnie garbatych dziobów tych, których nazywał wronami, kiedy był przecież identycznie zdolny do siarczystych przekleństw, kłamliwych obietnic i bezwzględnych zaklęć, kaleczących miękkie, uległe ciało i wydzierających ze zdartych gardeł błagania o litość; i podobała mu się myśl, że przez słowa Egona przebrzmiewało trzymane za zębami cynicznego rozbawienia zaskoczone uznanie, do którego nie zdołałby się przyznać. Jaskrawy kanarek pośród wron uwłaczał mu przecież tak samo, jak uwłaczał całemu sławnemu Przesmykowi – nasiono anemonu upadłe na jałowy grunt surowej tundry, gdzie nie powinien był przetrwać, a mimo to podniósł białe czoło ponad wgryzione w skały porosty i kołysał się z perfidną beztroską na wściekłych nurtach wiatru, choć twarde dłonie ludzkich cieni wrośniętych w tutejsze uliczki niezliczoną ilość razy przymuszały go do ugięcia karku, przyciskały twarz do żwiru, zatykały usta błotnistą kałużą, którą wypluwał z siebie później wraz z żółcią, gdy wreszcie pozwalano mu złapać oddech. Miał, mimo wszystko, wiele szczęścia, że nie skończył jako wytrzewiony żółty korpus porzucony za śmietnikiem w ślepej uliczce gęstej sieci czarnych żył Lokiego – choć były chwile, w których sądził, że to właśnie go czeka; w których zaciskał powieki i zagryzał zęby, modląc się przynajmniej, żeby zabrało go wcześniej litościwsze ogłuszenie przyniesione na rozpędzonym czubku podbitego metalową blaszką buta.
Wściekle znienawidzona samotność i nieznośna nuda niezmiennie w nim mimo to zwyciężały, nie pozwalając długo pamiętać wperswadowanych mu siłą nauczek: kiedy więc siniaki blakły na jasnym płótnie suchego ciała, czerwone otarcia zasklepiały się, pozostawiając po sobie ledwie blady cień pamiątki, nie pamiętał o palcach zaciskających się na szyi, dopóki spojrzenie nie zaczynało mu uciekać pod kurtynę powiek, nie pamiętał o własnej krwi oglądanej na swoich palcach ze zdezorientowanym przestrachem, nie pamiętał spazmatycznego kurczu ciała zwiniętego w kłębek na zimnym chodniku, własnego zdławionego płaczu, desperackich słów, których nie mógłby nigdy dotrzymać, rozpaczliwych błagań i paznokci zapadających się w skórę rąk próbujących odebrać to, co zasłaniał sztubacką przysięgą daną bogu, czego nie broniłby nigdy tak zaciekle, gdyby należało tylko do niego – byłoby to wprawdzie wtedy niewarte desperackiego wysiłku, jak wszystko inne. Pamiętał za to doskonale, co świat miał mu do zaoferowania.
Pamiętał słodycz, pamiętał triumf, pamiętał satysfakcję; pamiętał, że czekała go jeszcze wielkość, którą mógłby złożyć u wrót świątyni jak rozjemczy dar. Pamiętał ekscytację, błogą, prostoduszną radość i podniecenie; bodźce tresujące pilny umysł skuteczniej niż ból.
– Miałem zostać piekielnie dobrym kapłanem – odpowiedział bez skrępowania, nie zważając na śmiech Muncha, jaki podążył za jego słowami, którym nie zamierzał zaprzeczać; nie traktował nigdy swojej czystości jak coś, czego miałby się wprawdzie wstydzić, choć zdarzyło mu się ją przeklinać, w tych pojedynczych przypadkach, kiedy beztroska zabawa sięgała niebezpiecznie wymiaru faktycznej kłopotliwej pokusy. – Moja wola, widzisz, nie jest być może tak łatwa, jak ci się zdaje. Chyba że myślisz, że nikt mnie po prostu nie chciał? Tak uważasz? Jestem może nieszczególnie ładnym kanarkiem? – spytał figlarnie, mrużąc oczy z przekornym uśmiechem moszczącym się na wykrzywionych lekko wargach; zakołysał stopą nieznacznie, rozsuwając kolana z opieszałą manierą, w milczeniu, jak gdyby ruch ten miał być osobnym, samowystarczalnym manifestem. – Być może żadna w tym moja zasługa, że przeżyłem. Jestem wyraźnie po prostu zbyt nieapetyczny nawet dla zgłodniałych wron takich jak ty; czy tak? – niehamowana prowokacja zakładana ostentacyjnie na haczyk, choć nie wiedział nawet, do czego próbował go przywieść; pomimo tego, że wiedział doskonale. Tak samo, jak wiedział, że w gruncie rzeczy Munch nie mylił się wcale: jego wola była plastyczna jak wilgotna glina, w dłoniach, którym chciała ulegać; w dłoniach, które chciała zadowolić – bogów, kapłanów, przyjaciół katujących niewinność zakazaną magią, Bergmana przynoszącego poczucie bezpieczeństwa i swojej pierwszej, newralgicznej przyczyny, która stała naprzeciw niego, kpiąc z jego wiary i żałośliwego żebrania o przyjaźń, jak gdyby był szczeniakiem czepiającym się nogawki. Stawiał skromne granice.
– Sam mówisz, że nie powinienem był przeżyć – zauważył z powściągniętą w tonie satysfakcją, kiedy Munch wyrzucał mu milczenie bogów, to, że pozwalali mu tutaj tkwić, że stawiali go w pozycji, z której musiał prosić go o pomoc. Nie był to przecież przypadek, między nimi nie było na przypadek miejsca. Zawiesił błękitne spojrzenie na eksponowanej przed nim pieczęci, zauważając połyskujące linie zgrubiałych blizn, którymi była przepasana jak niewybrednymi dowodami złości, żalu lub wstydu. – Mi się nawet podoba; zwłaszcza, kiedy ludzie zauważają go po raz pierwszy. Widzisz, nie spodziewają się chyba tego po mnie, lekceważą mnie, pobłażają, grożą. A potem nagle milkną najpiękniejszym milczeniem, jakie znam – odpowiedział, przenosząc spojrzenie na jego twarz.
Zdał sobie natychmiast sprawę, że to nie był wstyd; cokolwiek próbowało wydrapać pieczęć z jego śródręcza, nie był to zwykły, plugawy wstyd. Choć może chciał zwyczajnie wierzyć, że to nie był on, bo pragnął ufać bliźniaczemu szaleństwu płonącemu w czarnych jamach spoglądających ku niemu źrenic; pragnął się nim zachłysnąć, zakrztusić słowami, które Munch z siebie żarliwie wycedzał, zmniejszając przy tym dzielący ich dystans. Chciał ich posmakować: siostrzanej herezji z cudzych ust, które wreszcie mówiły do niego językiem, który był im przeznaczony od początku. Poczuł jego dłonie na swoich udach, wąskie biodra między kolanami, kwaśne ciepło oddechu; poczuł znowu intensywną, jaskrawą pokrewność dusz, którą Munch roztrzaskał na pchlim targu wraz z jego zegarkiem.
Poczuł gniew wzburzający się w płytszym pulsie, kiedy Egon spuścił spojrzenie, wciąż obojętny, wciąż jakby tego uporczywie nie dostrzegał.
– Nazywaj to, jak chcesz – wycedził z rozdrażnieniem, podnosząc dłoń, by zawinąć ją na nachylonym karku. Pociągnął go stanowczo z powrotem ku sobie, z krótkim przebłyskiem uśmiechu jak trzask zapadającej się pułapki, nim nie dosięgnął wargami jego ust – żaru siostrzanej herezji, której chciał posmakować, gorzko-słodkiej rewolucji podnoszącej entuzjastyczny rankor pod sklepieniem mostka, którego donośne skandowanie rozniosło się rozpalonym dreszczem dalej, dalej w myśl, dalej w ciało, dalej w przewrażliwiony ośrodek wiary. Niedelikatna zapalczywość roztapiająca się na cudzych wargach w zaintrygowaną ciekawość, pod którą chowało się zniecierpliwione skomlenie o przymierze, jakiego Munch nie chciał uznać. Zsunął biodra bliżej krawędzi, przyciągając go dłonią zatrzymaną w dołku pleców, bezceremonialnie, zanim zdołałby zrzucić z siebie wnyki, zanurzając palce płytko pod pasek spodni, z przemyślną powściągliwością. Odsunął się zaraz potem równie raptownie, czując znajomy, osobliwie rozkoszny skurcz żalu.
– To trochę zawstydzające – zauważył, z grymasem sugerującym rzecz wprost przeciwną. – Spodziewałem się lisiego ogona, nie papieru we własnym kręgosłupie.
Wściekle znienawidzona samotność i nieznośna nuda niezmiennie w nim mimo to zwyciężały, nie pozwalając długo pamiętać wperswadowanych mu siłą nauczek: kiedy więc siniaki blakły na jasnym płótnie suchego ciała, czerwone otarcia zasklepiały się, pozostawiając po sobie ledwie blady cień pamiątki, nie pamiętał o palcach zaciskających się na szyi, dopóki spojrzenie nie zaczynało mu uciekać pod kurtynę powiek, nie pamiętał o własnej krwi oglądanej na swoich palcach ze zdezorientowanym przestrachem, nie pamiętał spazmatycznego kurczu ciała zwiniętego w kłębek na zimnym chodniku, własnego zdławionego płaczu, desperackich słów, których nie mógłby nigdy dotrzymać, rozpaczliwych błagań i paznokci zapadających się w skórę rąk próbujących odebrać to, co zasłaniał sztubacką przysięgą daną bogu, czego nie broniłby nigdy tak zaciekle, gdyby należało tylko do niego – byłoby to wprawdzie wtedy niewarte desperackiego wysiłku, jak wszystko inne. Pamiętał za to doskonale, co świat miał mu do zaoferowania.
Pamiętał słodycz, pamiętał triumf, pamiętał satysfakcję; pamiętał, że czekała go jeszcze wielkość, którą mógłby złożyć u wrót świątyni jak rozjemczy dar. Pamiętał ekscytację, błogą, prostoduszną radość i podniecenie; bodźce tresujące pilny umysł skuteczniej niż ból.
– Miałem zostać piekielnie dobrym kapłanem – odpowiedział bez skrępowania, nie zważając na śmiech Muncha, jaki podążył za jego słowami, którym nie zamierzał zaprzeczać; nie traktował nigdy swojej czystości jak coś, czego miałby się wprawdzie wstydzić, choć zdarzyło mu się ją przeklinać, w tych pojedynczych przypadkach, kiedy beztroska zabawa sięgała niebezpiecznie wymiaru faktycznej kłopotliwej pokusy. – Moja wola, widzisz, nie jest być może tak łatwa, jak ci się zdaje. Chyba że myślisz, że nikt mnie po prostu nie chciał? Tak uważasz? Jestem może nieszczególnie ładnym kanarkiem? – spytał figlarnie, mrużąc oczy z przekornym uśmiechem moszczącym się na wykrzywionych lekko wargach; zakołysał stopą nieznacznie, rozsuwając kolana z opieszałą manierą, w milczeniu, jak gdyby ruch ten miał być osobnym, samowystarczalnym manifestem. – Być może żadna w tym moja zasługa, że przeżyłem. Jestem wyraźnie po prostu zbyt nieapetyczny nawet dla zgłodniałych wron takich jak ty; czy tak? – niehamowana prowokacja zakładana ostentacyjnie na haczyk, choć nie wiedział nawet, do czego próbował go przywieść; pomimo tego, że wiedział doskonale. Tak samo, jak wiedział, że w gruncie rzeczy Munch nie mylił się wcale: jego wola była plastyczna jak wilgotna glina, w dłoniach, którym chciała ulegać; w dłoniach, które chciała zadowolić – bogów, kapłanów, przyjaciół katujących niewinność zakazaną magią, Bergmana przynoszącego poczucie bezpieczeństwa i swojej pierwszej, newralgicznej przyczyny, która stała naprzeciw niego, kpiąc z jego wiary i żałośliwego żebrania o przyjaźń, jak gdyby był szczeniakiem czepiającym się nogawki. Stawiał skromne granice.
– Sam mówisz, że nie powinienem był przeżyć – zauważył z powściągniętą w tonie satysfakcją, kiedy Munch wyrzucał mu milczenie bogów, to, że pozwalali mu tutaj tkwić, że stawiali go w pozycji, z której musiał prosić go o pomoc. Nie był to przecież przypadek, między nimi nie było na przypadek miejsca. Zawiesił błękitne spojrzenie na eksponowanej przed nim pieczęci, zauważając połyskujące linie zgrubiałych blizn, którymi była przepasana jak niewybrednymi dowodami złości, żalu lub wstydu. – Mi się nawet podoba; zwłaszcza, kiedy ludzie zauważają go po raz pierwszy. Widzisz, nie spodziewają się chyba tego po mnie, lekceważą mnie, pobłażają, grożą. A potem nagle milkną najpiękniejszym milczeniem, jakie znam – odpowiedział, przenosząc spojrzenie na jego twarz.
Zdał sobie natychmiast sprawę, że to nie był wstyd; cokolwiek próbowało wydrapać pieczęć z jego śródręcza, nie był to zwykły, plugawy wstyd. Choć może chciał zwyczajnie wierzyć, że to nie był on, bo pragnął ufać bliźniaczemu szaleństwu płonącemu w czarnych jamach spoglądających ku niemu źrenic; pragnął się nim zachłysnąć, zakrztusić słowami, które Munch z siebie żarliwie wycedzał, zmniejszając przy tym dzielący ich dystans. Chciał ich posmakować: siostrzanej herezji z cudzych ust, które wreszcie mówiły do niego językiem, który był im przeznaczony od początku. Poczuł jego dłonie na swoich udach, wąskie biodra między kolanami, kwaśne ciepło oddechu; poczuł znowu intensywną, jaskrawą pokrewność dusz, którą Munch roztrzaskał na pchlim targu wraz z jego zegarkiem.
Poczuł gniew wzburzający się w płytszym pulsie, kiedy Egon spuścił spojrzenie, wciąż obojętny, wciąż jakby tego uporczywie nie dostrzegał.
– Nazywaj to, jak chcesz – wycedził z rozdrażnieniem, podnosząc dłoń, by zawinąć ją na nachylonym karku. Pociągnął go stanowczo z powrotem ku sobie, z krótkim przebłyskiem uśmiechu jak trzask zapadającej się pułapki, nim nie dosięgnął wargami jego ust – żaru siostrzanej herezji, której chciał posmakować, gorzko-słodkiej rewolucji podnoszącej entuzjastyczny rankor pod sklepieniem mostka, którego donośne skandowanie rozniosło się rozpalonym dreszczem dalej, dalej w myśl, dalej w ciało, dalej w przewrażliwiony ośrodek wiary. Niedelikatna zapalczywość roztapiająca się na cudzych wargach w zaintrygowaną ciekawość, pod którą chowało się zniecierpliwione skomlenie o przymierze, jakiego Munch nie chciał uznać. Zsunął biodra bliżej krawędzi, przyciągając go dłonią zatrzymaną w dołku pleców, bezceremonialnie, zanim zdołałby zrzucić z siebie wnyki, zanurzając palce płytko pod pasek spodni, z przemyślną powściągliwością. Odsunął się zaraz potem równie raptownie, czując znajomy, osobliwie rozkoszny skurcz żalu.
– To trochę zawstydzające – zauważył, z grymasem sugerującym rzecz wprost przeciwną. – Spodziewałem się lisiego ogona, nie papieru we własnym kręgosłupie.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Czw 17 Lut - 2:52
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Matka powtarzała, że kiedy wynurzył z jej brzucha swe szkaradne, niemowlęce ciało, oblepione jeszcze krwią i śliską mazią, kończyny miał już wykrzywione konwulsją choroby, która lata później skręcała i deformowała wykoślawione akrobacją ciało, szarpiąc za giętkie, nadwyrężone stawy, zrywając wiązadła i uszkadzając chrząstki, pozostawiając go płaczącego z bólu i upokorzenia, gdy przez zaciśnięte zęby błagał, żeby mu pomogli, podczas gdy krwiak rozkwitał purpurą na ugiętym, przywiedzionym biodrze, rozlewając się wzdłuż nogi mrowiącym paraliżem, niedowładem drażniącym miękką tkankę przekonania, że już nigdy nie odzyska mobilności, z jaką mięśnie naprężały się pod cienkim płótnem skóry, dłonie łapały się cyrkowego trapezu, a sylwetka pozostawała prosta i nieporuszona, gdy kroczył po cienkiej, jutowej linie, zawieszonej wysoko ponad głowami widowni – nie miał wątpliwości, że był dla rodziców jedynie inwestycją, pierwszą i nieudaną, którą bez głębszego zastanowienia mogliby porzucić na piachu, lecz którą trzymali w ciasnej klatce rygoru, wiedzieni powodem, jakiego nigdy nie zrozumiał, jaki zasiewał jednak w jego umyśle drobne ziarna nadziei, że kiedyś będzie potrafił w końcu im zaimponować. Już wówczas nie był ani złoconym kanarkiem, zagubionym w rynsztoku zapiekłego fanatyzmu, ani nawet popielatym wróblem, naturalnie przywykłym do miejskich śmietników – od początku tkwiło w nim coś smolistego i obmierzłego, czerń dziobu żywiącego się padliną lub, co gorsza, fragmentami żywego ciała; innym ptakom wybaczano niedogodności i przewinienia, bo były mniejsze, a melodia ich głosu wdzięczna i przyjemna, krakanie wron przypominało tymczasem zwiastun śmierci, ogromne, czarne chmury szeleszczących skrzydeł zsuwały wzdłuż kręgosłupa dreszcz lękliwego obrzydzenia.
– Nie przypisuj sobie zbyt wielkich zasług. – odparł w końcu, gromiąc satysfakcję w jego powściągniętym sztubacką dumą głosie – cokolwiek czuł, zdając sobie sprawę, że przeżył, nie był to podziw, a raczej frustracja kogoś, kto porzucił zwierzę na poboczu drogi, by następnego dnia rano znaleźć je skrobiące pazurami w fakturę frontowych drzwi. – Właściwie można by pokusić się o stwierdzenie, że powinieneś być mi wdzięczny, skoro pchnąłem cię prosto w parszywe ramiona Przesmyku. – uniósł lekko brodę, rozsuwając usta w krzywym, nieco prowokacyjnym uśmiechu, który sprawił, że pociemniały bursztyn jego spojrzenia błysnął refleksem krótkotrwałej wesołości. – Znalazłem dla ciebie lepszą ścieżkę, niż klękanie przed bogiem, który nie oferuje niczego w zamian za poświęcenie, jakiego wymaga. – tym razem uśmiechnął się szerzej, prawie z pobłażaniem w obliczu zmienności jego opinii, tak łatwo podżeganej przez rybi haczyk jego obecności, zaczepiony głęboko w miękkiej śluzówce policzka, dyrygujący napiętą wędką cudzego wpływu. Czuł frustrację wobec jego infantylnej beztroski, lecz czuł również zazdrość – to samo uciążliwe, prymitywne uczucie, które ciążyło kamieniem na jego sercu, ilekroć spojrzenie matki rozświetlało się na widok pozostałych podopiecznych, a ciemniało, gdy przenosiła wzrok na niego, ilekroć zanurzał palce w miękkich kieszeniach płaszczy, obitych aksamitnym futrem z norek i spoglądał przez okna przypadkowych domostw, bijących ciepłem i bezpieczeństwem, świadom, że sam będzie musiał wrócić do ciasnego karceru zwilgotniałej piwnicy, której drzwi Göran zamykał wieczorami na klucz. Zazdrościł wszystkim, którzy podejmowali swe decyzje z pasji i niezdrowej ciekawości, wszystkim, którzy nie zostali zapędzeni w kozi róg wyborów, których w innym przypadku nigdy by nie podjęli, wszystkim, których ciała nie były tak dogłębnie zniszczone tym, co im się przydarzyło, tak zatrute wspomnieniami, jakich nie sposób było wyrugować z pamięci – uczucie to zawsze w końcu budziło w nim gniew, czerwień rozpaloną w krtani, bunt przeciwko światu i przeciwko własnym słabościom, przez które padał na kolana zbyt często i zbyt łatwo, pochylał pokornie głowę, pozwalał, by jarzmo cudzej dłoni spoczęło we wnęce pomiędzy łopatkami. Był zbyt młody, a jego umysł zbyt elastyczny, żeby stawić się murem po raz kolejny – nienawidził tego, że krzyczał, nienawidził tego, że nikt nigdy tego krzyku nie usłyszał, nienawidził, że nie było nikogo, kto nauczyłby go, jak przestać: zdzierać gardło i rzucać się w gniewnym opętaniu, wciąż na nowo przykładać nóż do starych blizn, jakby przez własną upartość nie potrafił pozwolić im odejść; nie dopóki nie zdołał się za nie odwdzięczyć.
Nachylił się bliżej, poniekąd z drwiącą prowokacją, pozwalając, by chłodna, smukła dłoń zawinęła się na zgarbionym karku, stanowczo pociągając go z powrotem do przodu, ku miękkiej bliskości lekko rozsuniętych ust, przed którymi tym razem się nie cofnął, spijając przekorną intensywność tego pocałunku z butną satysfakcją – ciepłe, duszne powietrze zastygło na chwilę pomiędzy wargami, poruszonymi w niemym rozbawieniu, kiedy Funi ześlizgnął się z brzegu blatu, sięgając palcami płytko pod krawędź paska; nie potrafił dłużej wstrzymać się przed śmiechem, który zabrzmiał bardziej jak parsknięcie, krytyczne rozczarowanie zawekowane w nienaturalnym, gardłowym dyszkancie, jaki wydarł się z głębi jego krtani.
– Przypisujesz sobie zbyt dużą wartość, jak na kogoś, kto tylko szczeka i ujada – zaczął, samemu nachylając się bliżej, wystarczająco gwałtownie, by zmusić go, aby docisnął lędźwie do twardej krawędzi stołu, odchylił się lekko do tyłu pod natarczywością jego ciała; wsparł jedną dłoń o blat, drugą zsuwając powoli i drażniąco ku klamrze jego paska, na której zatrzymał palce, sięgając nimi przekornie za krawędź spodni. – Ale nigdy nie gryzie. – jego usta rozciągnęły się, jakby ktoś rozciął je nożem, bursztyn spojrzenia nabrał teatralnego żalu, spod którego tym silniej prześwitywało jednak coś drażniącego i nieprzyzwoitego, kiedy nachylił się bliżej, kładąc się własnym ciężarem na jego torsie. – Jest coś pięknego w wolności, która nie kończy się na skraju napiętej smyczy. – skonstatował, na chwilę przybierając przejęty wyraz twarzy, zanim ta znów nie rozjaśniła się frywolną, lisią fizjonomią; znał dobrze przykazania, które dotąd pozwalały mu przeżyć: jedz albo zostań zjedzony, gryź albo zostań ugryziony, tymczasem nastroszona, gniewna maska zsunęła mu się z lica, zwierzę w klatce żeber zaczęło krążyć po linii okręgu, w gardle pojawiła się cierpkość warkotu, którego nie potrafił przełknąć. – Myślisz, że byłbyś jeszcze zdolny cofnąć całe swoje udomowienie? – zatrzymał usta blisko jego szyi, pozwalając, by wargi musnęły pojedyncze, jasne włoski, kiedy mówił, po czym nagle odsunął się do tyłu, na tyle, by nie dociskać go do krawędzi stołu, lecz niewystarczająco daleko, by gęstość atmosfery przerzedziła się zupełnie. – Wątpię.
– Nie przypisuj sobie zbyt wielkich zasług. – odparł w końcu, gromiąc satysfakcję w jego powściągniętym sztubacką dumą głosie – cokolwiek czuł, zdając sobie sprawę, że przeżył, nie był to podziw, a raczej frustracja kogoś, kto porzucił zwierzę na poboczu drogi, by następnego dnia rano znaleźć je skrobiące pazurami w fakturę frontowych drzwi. – Właściwie można by pokusić się o stwierdzenie, że powinieneś być mi wdzięczny, skoro pchnąłem cię prosto w parszywe ramiona Przesmyku. – uniósł lekko brodę, rozsuwając usta w krzywym, nieco prowokacyjnym uśmiechu, który sprawił, że pociemniały bursztyn jego spojrzenia błysnął refleksem krótkotrwałej wesołości. – Znalazłem dla ciebie lepszą ścieżkę, niż klękanie przed bogiem, który nie oferuje niczego w zamian za poświęcenie, jakiego wymaga. – tym razem uśmiechnął się szerzej, prawie z pobłażaniem w obliczu zmienności jego opinii, tak łatwo podżeganej przez rybi haczyk jego obecności, zaczepiony głęboko w miękkiej śluzówce policzka, dyrygujący napiętą wędką cudzego wpływu. Czuł frustrację wobec jego infantylnej beztroski, lecz czuł również zazdrość – to samo uciążliwe, prymitywne uczucie, które ciążyło kamieniem na jego sercu, ilekroć spojrzenie matki rozświetlało się na widok pozostałych podopiecznych, a ciemniało, gdy przenosiła wzrok na niego, ilekroć zanurzał palce w miękkich kieszeniach płaszczy, obitych aksamitnym futrem z norek i spoglądał przez okna przypadkowych domostw, bijących ciepłem i bezpieczeństwem, świadom, że sam będzie musiał wrócić do ciasnego karceru zwilgotniałej piwnicy, której drzwi Göran zamykał wieczorami na klucz. Zazdrościł wszystkim, którzy podejmowali swe decyzje z pasji i niezdrowej ciekawości, wszystkim, którzy nie zostali zapędzeni w kozi róg wyborów, których w innym przypadku nigdy by nie podjęli, wszystkim, których ciała nie były tak dogłębnie zniszczone tym, co im się przydarzyło, tak zatrute wspomnieniami, jakich nie sposób było wyrugować z pamięci – uczucie to zawsze w końcu budziło w nim gniew, czerwień rozpaloną w krtani, bunt przeciwko światu i przeciwko własnym słabościom, przez które padał na kolana zbyt często i zbyt łatwo, pochylał pokornie głowę, pozwalał, by jarzmo cudzej dłoni spoczęło we wnęce pomiędzy łopatkami. Był zbyt młody, a jego umysł zbyt elastyczny, żeby stawić się murem po raz kolejny – nienawidził tego, że krzyczał, nienawidził tego, że nikt nigdy tego krzyku nie usłyszał, nienawidził, że nie było nikogo, kto nauczyłby go, jak przestać: zdzierać gardło i rzucać się w gniewnym opętaniu, wciąż na nowo przykładać nóż do starych blizn, jakby przez własną upartość nie potrafił pozwolić im odejść; nie dopóki nie zdołał się za nie odwdzięczyć.
Nachylił się bliżej, poniekąd z drwiącą prowokacją, pozwalając, by chłodna, smukła dłoń zawinęła się na zgarbionym karku, stanowczo pociągając go z powrotem do przodu, ku miękkiej bliskości lekko rozsuniętych ust, przed którymi tym razem się nie cofnął, spijając przekorną intensywność tego pocałunku z butną satysfakcją – ciepłe, duszne powietrze zastygło na chwilę pomiędzy wargami, poruszonymi w niemym rozbawieniu, kiedy Funi ześlizgnął się z brzegu blatu, sięgając palcami płytko pod krawędź paska; nie potrafił dłużej wstrzymać się przed śmiechem, który zabrzmiał bardziej jak parsknięcie, krytyczne rozczarowanie zawekowane w nienaturalnym, gardłowym dyszkancie, jaki wydarł się z głębi jego krtani.
– Przypisujesz sobie zbyt dużą wartość, jak na kogoś, kto tylko szczeka i ujada – zaczął, samemu nachylając się bliżej, wystarczająco gwałtownie, by zmusić go, aby docisnął lędźwie do twardej krawędzi stołu, odchylił się lekko do tyłu pod natarczywością jego ciała; wsparł jedną dłoń o blat, drugą zsuwając powoli i drażniąco ku klamrze jego paska, na której zatrzymał palce, sięgając nimi przekornie za krawędź spodni. – Ale nigdy nie gryzie. – jego usta rozciągnęły się, jakby ktoś rozciął je nożem, bursztyn spojrzenia nabrał teatralnego żalu, spod którego tym silniej prześwitywało jednak coś drażniącego i nieprzyzwoitego, kiedy nachylił się bliżej, kładąc się własnym ciężarem na jego torsie. – Jest coś pięknego w wolności, która nie kończy się na skraju napiętej smyczy. – skonstatował, na chwilę przybierając przejęty wyraz twarzy, zanim ta znów nie rozjaśniła się frywolną, lisią fizjonomią; znał dobrze przykazania, które dotąd pozwalały mu przeżyć: jedz albo zostań zjedzony, gryź albo zostań ugryziony, tymczasem nastroszona, gniewna maska zsunęła mu się z lica, zwierzę w klatce żeber zaczęło krążyć po linii okręgu, w gardle pojawiła się cierpkość warkotu, którego nie potrafił przełknąć. – Myślisz, że byłbyś jeszcze zdolny cofnąć całe swoje udomowienie? – zatrzymał usta blisko jego szyi, pozwalając, by wargi musnęły pojedyncze, jasne włoski, kiedy mówił, po czym nagle odsunął się do tyłu, na tyle, by nie dociskać go do krawędzi stołu, lecz niewystarczająco daleko, by gęstość atmosfery przerzedziła się zupełnie. – Wątpię.
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sob 26 Lut - 20:22
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Frustracja przejmowała go nieznośnym wewnętrznym napięciem, podle podjudzona, gdy Egon ocierał się zupełnie nieświadomie o nadwrażliwą materię istoty rzeczy – kiedy poruszał nieumyślnie zaledwie taflę prawdy, nie zanurzając w niej ostatecznie palców, pozostawiając go tym samym u skraju naprężenia, tuż przed progiem triumfu; pozostawiając go z palącym rozczarowaniem przelewającym się przez komory serca kurcz za kurczem, beznadziejnie świadomego, że przez strzęp chwili byli tak blisko, że Munch prawie sięgnął jego duszy, prawie jej dotknął, prawie dopuścił go do upragnionej, wyczekiwanej niecierpliwie ulgi. To bezlitosne prawie wzburzało go w szczególnie kłopotliwy sposób – rozbudzało świerzbiącą w dłoniach i oddechu chęć, żeby złapać go za kołnierz i trzymać, dopóki nie wytrząsnąłby z niego zrozumienia szczególności ich położenia, zarazem ochotę, żeby usilnie prosić go, by spróbował znowu zbliżyć się tak, jak zbliżył się na ten przejmujący przebłysk chwili: z uniesioną brodą i krzywym uśmiechem, wesołością jaśniejącą w bursztynie spojrzenia – znalazłem dla ciebie lepszą ścieżkę – nim obelżywość kierowana bogom nie szarpnęła strunami odruchowej złości, poróżniając ich na nowo, oddalając jeszcze bardziej niż dotychczas, bardziej niż zaledwie uporczywe niezrozumienie.
Chciał być tymczasem bliżej – bliżej w najbardziej dosłownym, heretycko przyziemnym tego słowa znaczeniu; jeśli nie dusza przy bliźniaczej duszy, to przynajmniej przez zrozumiałe dla nich obojga świętokradztwo. Wydawało mu się to nawet właściwe, w tej chwili, kiedy pierwotnie zaledwie wykalkulowana prowokacja przelewała się przez krawędzie wyrachowania i przeinaczała w zwykłe, dojmujące, sfrustrowane pragnienie – wydawało mu się, że byłoby to nawet wybaczalne, ten jeden raz, jeden raz nie dla przyjemności, nie dla ugaszenia duszonej w sobie ciekawości, nie dla siebie, ale dla odszukania choć krztyny niedostąpionej bliskości, tej nieoczywistej, cienkiej granicy między przyczyną a skutkiem, między ofiarną wiarą a bluźnierczą blasfemią, między nawróceniem a ostatecznym upadkiem – jeden raz jak jedna próba, na wąskiej linii pomiędzy. Byłoby to z pewnością wybaczalne.
– Zaprowadziłeś mnie w ramiona Przesmyku i zostawiłeś mnie na jego pastwę – zaoponował głosem twardszym niż dotychczas, choć bez cienia pretensji czy urazy; stwierdzał fakt, czując w krtani odruchowy, gniewny sprzeciw wobec jego słów uderzających w boga, na języku zaś niewygodną suchość pragnienia zalęgłego w błądzących myślach. Zaskakiwało go jak łatwo potrafił przemianować słabość ciała w przyzwolenie boże; jak łatwo przychodziło mu przekonanie siebie, że mógłby przekroczyć restrykcje przysięgi, jak łatwe było nagięcie jej, jak gdyby ten jeden raz nie mógł jej złamać. – Jesteś w jakiś sposób moim początkiem, ty i twoje złodziejskie ręce, może przypadkiem. Przypadek zatrzymał mnie przy fontannie, przypadek przyciągnął twoją chciwość, przypadek odnalazł nas na targu, przypadkiem nie pozbyłeś się tego ustrojstwa, przypadkiem się zawieruszył albo nikt nie chciał go kupić; może przypadek wytyczył twoją ścieżkę, skoro łatwiej ci w to wierzyć – mówił naturalnym nurtem słów jakby niewymagających nawet zastanowienia; wszystkie przemyślał już po stokroć, słuchając jazgotu trzeszczących rur w zimne, stęchłe noce w suterenie. – Mi to nie wystarcza, chcę więcej. Zaoferujesz mi więcej, ty i twój przypadek? Za moje poświęcenie, jeśli klęknę? Czy znów mnie zostawisz?
Spodziewał się, że herezja pokąsa mu wargi i zaogni się na języku, uśmiechnięte przekornie usta tymczasem pulsowały jedynie przyjemnym ciepłem, mrowiły czymś, co było satysfakcją i jednocześnie jej przeciwieństwem. Wzdłuż kręgosłupa zsunął mu się chłodny dreszcz, odłamek krytycznego śmiechu, od którego wąska przestrzeń między nimi zadrżała, zgęstniała od napięcia nienazwanego oczekiwania: frustracja spieniała się w nim znowu, podrywając impuls ochoty, żeby ten śmiech uciszyć, złością lub brakiem oddechu, jednym i drugim. Munch nie traktował go poważnie. Większość ludzi nie traktowało go poważnie, ale Muncha nie mógł zastraszyć zaledwie śmieszną pieczęcią – denerwowało go to, denerwowało go, że nie wiedział, w jaki sposób stać się mu równym; chociaż lubił wyzwania. Tymczasem jego ciało posłusznie ulegało naciskowi drugiego ciała, w bezwiednym, chętnym braku oporu, krawędź stołu wgryzła mu się w lędźwie, uśmiech zadrżał mu w kącikach w nieukrywanej przyjemności, w błękitnym spojrzeniu obok podrażnienia okrytego wesołością pojawiał się nowy błysk jak nieupilnowany zdrajca uporczywych postanowień czystości. Naprężona frustracja, dotąd tak wewnętrzna, wlewała się nagle w ciało, spływając z serca za zsuwającą się dłonią w dół, zbierając się pod dotykiem palców drażniąco, złośliwie zatrzymanych za krawędzią spodni. Prowokacyjnie jak słowa, które zdawały się zawisnąć na strunach najeżonej atmosfery rzuconym mu wyzwaniem; kiedy Munch oparł na nim swój ciężar, drgnął w skwapliwym impulsie, żeby pocałować go znowu, heretyckie usta przesunęły się jednak ku jego szyi, a on rozciągnął własne w sfrustrowanym rozbawieniu własną gorliwą naiwnością.
Tak – pomyślał, kiedy pytanie otarło się o jego szyję, wniknęło w jasną skórę, przedarło się do tętnic, spłyciło oddech. Tak, chociaż nie był pewien, ale nie miało to znaczenia, bo przez tę krótką chwilę powiedziałby cokolwiek, czego by od niego chciano; Munch tymczasem cofnął się nagle, pozostawiając go z poczuciem własnej klęski, słodkim i odurzającym. Wsparty łokciem o blat stołu, wciąż odchylony, odrzucił głowę do tyłu w błogiej rezygnacji, z rozkosznym uśmiechem, ulegając przyjemnemu łaskotaniu napięcia, z którym Munch po raz kolejny go tak bezwzględnie zostawiał. Które dotąd zawsze mu wystarczało.
– Nie zostałeś, żeby pokazać mi, jak gryźć – mruknął z kąśliwym rozbawieniem, przymykając na chwilę oczy, delektując się nieznacznie ukróconym dystansem oddechu, ciężkością atmosfery pozostawionej po ciężarze drugiego ciała. – Pokazałeś mi lepszą ścieżkę, ściągnąłeś kaganiec i zostawiłeś mnie, pieska rozpieszczonego na kolanach godarów, na pastwę ujadających kundli, ale to nie szkodzi; nauczyłem się szczekać i ujadać, nauczyłem się też kąsać, wbrew temu, co uważasz – uniósł czoło, spoglądając ku niemu spod opuszczonych rzęs; płaszcz zsunął mu się niechlujnie z ramion, kiedy podnosił się opieszale do pionu, sięgał dłonią ku materiałowi jego ubrania, pociągając go ku sobie, przysuwając uśmiech do jego ust. – Jestem ci wdzięczny. W tym właśnie rzecz, Munch, że wyraźnie nie pojmujesz jeszcze, jak bardzo – zauważył, wolną dłonią odnajdując skraj jego koszulki, odnajdując nagą skórę tuż nad biodrem, zaskakującą zwartość wychudłego, ale atletycznego ciała, powtarzając w końcu jego prowokację u brzegu spodni. – Co, jeśli trzymasz smycz? – spytał, oplatając palcami język paska, by wysunąć go z objęć klamry i pociągnąć, wypuszczając sprzączkę z oczka. – Mam cię prosić? Chociaż może wolałbym, żebyś nie puszczał. Co wtedy?
Chciał być tymczasem bliżej – bliżej w najbardziej dosłownym, heretycko przyziemnym tego słowa znaczeniu; jeśli nie dusza przy bliźniaczej duszy, to przynajmniej przez zrozumiałe dla nich obojga świętokradztwo. Wydawało mu się to nawet właściwe, w tej chwili, kiedy pierwotnie zaledwie wykalkulowana prowokacja przelewała się przez krawędzie wyrachowania i przeinaczała w zwykłe, dojmujące, sfrustrowane pragnienie – wydawało mu się, że byłoby to nawet wybaczalne, ten jeden raz, jeden raz nie dla przyjemności, nie dla ugaszenia duszonej w sobie ciekawości, nie dla siebie, ale dla odszukania choć krztyny niedostąpionej bliskości, tej nieoczywistej, cienkiej granicy między przyczyną a skutkiem, między ofiarną wiarą a bluźnierczą blasfemią, między nawróceniem a ostatecznym upadkiem – jeden raz jak jedna próba, na wąskiej linii pomiędzy. Byłoby to z pewnością wybaczalne.
– Zaprowadziłeś mnie w ramiona Przesmyku i zostawiłeś mnie na jego pastwę – zaoponował głosem twardszym niż dotychczas, choć bez cienia pretensji czy urazy; stwierdzał fakt, czując w krtani odruchowy, gniewny sprzeciw wobec jego słów uderzających w boga, na języku zaś niewygodną suchość pragnienia zalęgłego w błądzących myślach. Zaskakiwało go jak łatwo potrafił przemianować słabość ciała w przyzwolenie boże; jak łatwo przychodziło mu przekonanie siebie, że mógłby przekroczyć restrykcje przysięgi, jak łatwe było nagięcie jej, jak gdyby ten jeden raz nie mógł jej złamać. – Jesteś w jakiś sposób moim początkiem, ty i twoje złodziejskie ręce, może przypadkiem. Przypadek zatrzymał mnie przy fontannie, przypadek przyciągnął twoją chciwość, przypadek odnalazł nas na targu, przypadkiem nie pozbyłeś się tego ustrojstwa, przypadkiem się zawieruszył albo nikt nie chciał go kupić; może przypadek wytyczył twoją ścieżkę, skoro łatwiej ci w to wierzyć – mówił naturalnym nurtem słów jakby niewymagających nawet zastanowienia; wszystkie przemyślał już po stokroć, słuchając jazgotu trzeszczących rur w zimne, stęchłe noce w suterenie. – Mi to nie wystarcza, chcę więcej. Zaoferujesz mi więcej, ty i twój przypadek? Za moje poświęcenie, jeśli klęknę? Czy znów mnie zostawisz?
Spodziewał się, że herezja pokąsa mu wargi i zaogni się na języku, uśmiechnięte przekornie usta tymczasem pulsowały jedynie przyjemnym ciepłem, mrowiły czymś, co było satysfakcją i jednocześnie jej przeciwieństwem. Wzdłuż kręgosłupa zsunął mu się chłodny dreszcz, odłamek krytycznego śmiechu, od którego wąska przestrzeń między nimi zadrżała, zgęstniała od napięcia nienazwanego oczekiwania: frustracja spieniała się w nim znowu, podrywając impuls ochoty, żeby ten śmiech uciszyć, złością lub brakiem oddechu, jednym i drugim. Munch nie traktował go poważnie. Większość ludzi nie traktowało go poważnie, ale Muncha nie mógł zastraszyć zaledwie śmieszną pieczęcią – denerwowało go to, denerwowało go, że nie wiedział, w jaki sposób stać się mu równym; chociaż lubił wyzwania. Tymczasem jego ciało posłusznie ulegało naciskowi drugiego ciała, w bezwiednym, chętnym braku oporu, krawędź stołu wgryzła mu się w lędźwie, uśmiech zadrżał mu w kącikach w nieukrywanej przyjemności, w błękitnym spojrzeniu obok podrażnienia okrytego wesołością pojawiał się nowy błysk jak nieupilnowany zdrajca uporczywych postanowień czystości. Naprężona frustracja, dotąd tak wewnętrzna, wlewała się nagle w ciało, spływając z serca za zsuwającą się dłonią w dół, zbierając się pod dotykiem palców drażniąco, złośliwie zatrzymanych za krawędzią spodni. Prowokacyjnie jak słowa, które zdawały się zawisnąć na strunach najeżonej atmosfery rzuconym mu wyzwaniem; kiedy Munch oparł na nim swój ciężar, drgnął w skwapliwym impulsie, żeby pocałować go znowu, heretyckie usta przesunęły się jednak ku jego szyi, a on rozciągnął własne w sfrustrowanym rozbawieniu własną gorliwą naiwnością.
Tak – pomyślał, kiedy pytanie otarło się o jego szyję, wniknęło w jasną skórę, przedarło się do tętnic, spłyciło oddech. Tak, chociaż nie był pewien, ale nie miało to znaczenia, bo przez tę krótką chwilę powiedziałby cokolwiek, czego by od niego chciano; Munch tymczasem cofnął się nagle, pozostawiając go z poczuciem własnej klęski, słodkim i odurzającym. Wsparty łokciem o blat stołu, wciąż odchylony, odrzucił głowę do tyłu w błogiej rezygnacji, z rozkosznym uśmiechem, ulegając przyjemnemu łaskotaniu napięcia, z którym Munch po raz kolejny go tak bezwzględnie zostawiał. Które dotąd zawsze mu wystarczało.
– Nie zostałeś, żeby pokazać mi, jak gryźć – mruknął z kąśliwym rozbawieniem, przymykając na chwilę oczy, delektując się nieznacznie ukróconym dystansem oddechu, ciężkością atmosfery pozostawionej po ciężarze drugiego ciała. – Pokazałeś mi lepszą ścieżkę, ściągnąłeś kaganiec i zostawiłeś mnie, pieska rozpieszczonego na kolanach godarów, na pastwę ujadających kundli, ale to nie szkodzi; nauczyłem się szczekać i ujadać, nauczyłem się też kąsać, wbrew temu, co uważasz – uniósł czoło, spoglądając ku niemu spod opuszczonych rzęs; płaszcz zsunął mu się niechlujnie z ramion, kiedy podnosił się opieszale do pionu, sięgał dłonią ku materiałowi jego ubrania, pociągając go ku sobie, przysuwając uśmiech do jego ust. – Jestem ci wdzięczny. W tym właśnie rzecz, Munch, że wyraźnie nie pojmujesz jeszcze, jak bardzo – zauważył, wolną dłonią odnajdując skraj jego koszulki, odnajdując nagą skórę tuż nad biodrem, zaskakującą zwartość wychudłego, ale atletycznego ciała, powtarzając w końcu jego prowokację u brzegu spodni. – Co, jeśli trzymasz smycz? – spytał, oplatając palcami język paska, by wysunąć go z objęć klamry i pociągnąć, wypuszczając sprzączkę z oczka. – Mam cię prosić? Chociaż może wolałbym, żebyś nie puszczał. Co wtedy?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sob 12 Mar - 19:55
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Nie pamiętał słów modlitwy, którymi matka zwracała się do bogów – jedynie ciche szemranie, tak niewyraźne, że kiedy obserwował ją ukradkiem, z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na framudze drzwi, zdawało mu się, że chociaż artykułowała kolejne zgłoski, jej usta pozostawały kurczowo zaciśnięte, zaszyte ciasną fastrygą milczenia, jakby to, co próbowała wyrazić, dobywało się bezpośrednio z głębi jej duszy, nie potrzebowało drżących strun krtani ani języka, który pozwoliłby im wydostać się za nieruchomą zagrodę zębów; kiedy klęczała w ten sposób, napawała go strachem przeraźliwszym, niż zazwyczaj, pewnym prymitywnym, atawistycznym lękiem, nakazującym natychmiast wycofać się z pokoju, jak najdalej od tej istoty, która na papierze była wprawdzie jego matką, lecz w obecności której czuł, że tak naprawdę był na świecie całkiem sam. Bał się Arabelli bardziej, niż brutalnej gwałtowności ojca, bo złamane kości, przetrącone stawy i bukiety fioletowych siniaków prędko stały się czymś przyziemnym i zrozumiałym – potrafił zrozumieć ból, który płynął z jego gniewu, podczas gdy gniew matki, tak nienaturalnie wyżęty z wszelkich oznak podobnej emocji, wydawał mu się czymś upiornym. Niekiedy śnił, że przygotowywała go na ofiarę, tresowała, aby posłusznie wkroczył na kamień, nie obrażając przy tym bogów swoją żałością; innym razem, gdy spoglądał na nią ze skrzypiących desek sceny, zdawało mu się, że, ukryta w półcieniu cyrkowego namiotu, uśmiechała się drwiąco, a jej zęby stawały się ostre jak sztylety, ociekające jadem, niczym wężowe kły. Nigdy później nie potrafił zwracać się ku ambonie nordyckiego panteonu z naiwną, dziecięcą ufnością, w jakiej próbowano go wychować – był w stanie jedynie wyklinać i krzyczeć, rozdzierać gardło herezją rzucanych w otchłań obelg, zarzutów i inwektyw, buntować się i lżyć, śmiać się głośno i perfidnie, jak kłapiący pyskiem pies o czarnym podniebieniu, bryzgający śliną na chylącą się nad nim twarz, wykrzywioną okrucieństwem gniewnego paroksyzmu; wiedział, czym groziło proszenie o przysługę bogów, którzy odpowiadali jedynie po zmroku.
Funi – pomimo czarnej pieczęci, przegryzającej się cielskami węży przez lineaturę jego dłoni, zaklęć, które musiały zmieszać się z jego śliną, pozostawiając w niej cierpki, gorzki posmak zakazanej magii i butnych słów, którymi tak ochoczo się zasłaniał – wydawał mu się czysty, lecz była to czystość wyjątkowo nieprzyjemna, jak wykrochmalona pościel, naciągnięta na rozpruty, nadgniły materac, buty kogoś, kto przeszedł w nich przez trzęsawisko i nawet nie ubrudził podeszwy; jego radosna, sztubacka beztroska mierziła go płytko pod membraną skóry czymś obmierzłym i bolesnym, zawiścią, która nakazywała rozciągać kąciki ust w uśmiechu tak grubiańskim, że gdyby stanął teraz obok Arabelli, nie sposób byłoby odmówić im tego koszmarnego podobieństwa; dwa demony naznaczone tym samym przekleństwem, pulsującym w zawiłym labiryncie splątanych, ciemnych żył. Sądził, że gdyby trzymał dłoń na jego odsłoniętej, gładkiej skórze zbyt długo, tocząca go zgnilizna przesączyłaby się przez opuszki palców, zakrzywiła paznokcie w szpony i wpłynęła w naczynie jego ciała, nadgryzając je zgorzelą haniebnego wynaturzenia – mimo to, a być może właśnie z tego powodu, zapragnął sięgnąć głębiej pod jego ubrania, przesunąć zbrukanymi krwią dłońmi po odsłoniętym torsie, przyłożyć usta blisko do jego szyi i obserwować, jak nabrzmiałe czernią żyły wyłaniają się spod jej cienkiego płótna, tętniące płytko pod pieszczotą warg.
– Powinienem był chwycić cię za rękę i oprowadzić po każdym zaułku? – odrzekł z drwiną, dyskredytując jego twardy ton i lekko zadartą brodę, odpowiadając kpiącym uśmiechem na rzucane mu naprzeciw oskarżenia, tak suche i nieistotne, nudne przez swą prawdziwość, monotonne przez brak skruchy, jaki mógłby żywić wobec własnych czynów. – Jesteś zaskakująco przywiązany do przypadków jak na kogoś, kto wierzy w boskie przeznaczenie. – skonstatował szorstko, ściągając powoli brwi i obdarzając go nieprzyjemnym, wyraźnie znużonym spojrzeniem, pod tarczą którego wciąż tliła się jeszcze pozłota rozbłysłych intrygą tęczówek. – Nie obchodzisz mnie, ty i twoje pragnienia. – odezwał się w końcu, kręcąc głową na boki i rozciągając usta w wąskim, chytrym grymasie, jego ton pozostawał jednak nieoczekiwanie łagodny, pozbawiony wcześniejszej, karczemnej zuchwałości, pogardy, która wydawała się przetopić przez ciekawość jego pierwotnych zmysłów, wiecznie krnąbrnych i nienasyconych. – Zbawienia u mnie nie znajdziesz, choćby kolana zdrętwiały ci od klęczenia, a język zesztywniał od modlitwy; ale o tym przecież już wiesz. – więc? zawieszone niechlujnie w dzielącej ich przestrzeni, wciąż tym samym, nieodpuszczającym ostrzem, które w końcu stało się nie tyle podejrzliwie, co zwyczajnie drażniące, z przemyślnością przesuwające zimną stalą zaostrzonego czubka po odsłoniętej skórze, droczące się z miękką tkanką, tak łatwo ulegającą pod jego gwałtownym cięciem; gdyby tylko zechciał.
– Mówisz, że cię uratowałem; w innym wypadku zęby mogłyby na zawsze stępić ci się od nieużywania. – odparł, pozwalając, by dłoń mężczyzny znów sięgnęła w jego stronę, a palce zacisnęły się kurczowo na materiale ubrania, przyciągając go bliżej w ciepłą, zgęstniałą oddechami cieśninę. – Z liny ratowniczej nietrudno zrobić stryczek. – błysnął pożółkłym szkliwem zębów, ledwie wyglądających spod pobladłych dziąseł; czuł jego smukłe palce na kościstej wypukłości swego lewego biodra, niecierpliwie, choć wciąż z wyraźną wątpliwością sięgające dalej, by ostatecznie zatrzymać się u zgłębienia lędźwi, drugą ręką złapać za klamrę sparciałego paska, która szczęknęła cicho, bez protestu rozluźniając materiał spodni, które osunęły się lekko z wąskiej talii. – Wolność mogłaby okazać się zbyt przytłaczająca. Zgubiłbyś się bez możliwości powrotu po swoich śladach do wygodnej pętelki uwięzi. – drażniący szept, gdy nachylił się z powrotem w jego stronę, unosząc podbródek ku górze i zaczepiając wargami o płatek ucha, by zaraz osunąć usta niżej, na linię szczęki, na szyję, spijając puls dudniący gdzieś w głębi ciała, jednocześnie sięgającą prawą dłonią na jego rozgrzany kark, ku włosom, lewą odruchowo wspierając się o brzeg stołu, który jęknął cicho, ze zgrzytem przesuwając się po zarysowanych panelach drewnianej podłogi, gdy wymusił na Hilmirsonie ponownie odchylenie się do tyłu, wsparcie nasady pleców o jego szorstką, wyszczerbioną powierzchnię. Usłyszał cichy stukot, gdy coś spadło z powierzchni blatu, tocząc się po podłodze, by w końcu z klekotem uderzyć od ścianę i odbić się od wypukłej pochyłości zniszczałej listwy, ale nie odwrócił wzroku, wzdychając tylko cicho, by raptem odcisnąć skondensowane ciepło swego oddechu na odsłoniętej skórze jego szyi, dociskając wargi do zaznaczonej pod gardłem grdyki, poruszającej się posłusznie przy każdym głębszym oddechu.
Funi – pomimo czarnej pieczęci, przegryzającej się cielskami węży przez lineaturę jego dłoni, zaklęć, które musiały zmieszać się z jego śliną, pozostawiając w niej cierpki, gorzki posmak zakazanej magii i butnych słów, którymi tak ochoczo się zasłaniał – wydawał mu się czysty, lecz była to czystość wyjątkowo nieprzyjemna, jak wykrochmalona pościel, naciągnięta na rozpruty, nadgniły materac, buty kogoś, kto przeszedł w nich przez trzęsawisko i nawet nie ubrudził podeszwy; jego radosna, sztubacka beztroska mierziła go płytko pod membraną skóry czymś obmierzłym i bolesnym, zawiścią, która nakazywała rozciągać kąciki ust w uśmiechu tak grubiańskim, że gdyby stanął teraz obok Arabelli, nie sposób byłoby odmówić im tego koszmarnego podobieństwa; dwa demony naznaczone tym samym przekleństwem, pulsującym w zawiłym labiryncie splątanych, ciemnych żył. Sądził, że gdyby trzymał dłoń na jego odsłoniętej, gładkiej skórze zbyt długo, tocząca go zgnilizna przesączyłaby się przez opuszki palców, zakrzywiła paznokcie w szpony i wpłynęła w naczynie jego ciała, nadgryzając je zgorzelą haniebnego wynaturzenia – mimo to, a być może właśnie z tego powodu, zapragnął sięgnąć głębiej pod jego ubrania, przesunąć zbrukanymi krwią dłońmi po odsłoniętym torsie, przyłożyć usta blisko do jego szyi i obserwować, jak nabrzmiałe czernią żyły wyłaniają się spod jej cienkiego płótna, tętniące płytko pod pieszczotą warg.
– Powinienem był chwycić cię za rękę i oprowadzić po każdym zaułku? – odrzekł z drwiną, dyskredytując jego twardy ton i lekko zadartą brodę, odpowiadając kpiącym uśmiechem na rzucane mu naprzeciw oskarżenia, tak suche i nieistotne, nudne przez swą prawdziwość, monotonne przez brak skruchy, jaki mógłby żywić wobec własnych czynów. – Jesteś zaskakująco przywiązany do przypadków jak na kogoś, kto wierzy w boskie przeznaczenie. – skonstatował szorstko, ściągając powoli brwi i obdarzając go nieprzyjemnym, wyraźnie znużonym spojrzeniem, pod tarczą którego wciąż tliła się jeszcze pozłota rozbłysłych intrygą tęczówek. – Nie obchodzisz mnie, ty i twoje pragnienia. – odezwał się w końcu, kręcąc głową na boki i rozciągając usta w wąskim, chytrym grymasie, jego ton pozostawał jednak nieoczekiwanie łagodny, pozbawiony wcześniejszej, karczemnej zuchwałości, pogardy, która wydawała się przetopić przez ciekawość jego pierwotnych zmysłów, wiecznie krnąbrnych i nienasyconych. – Zbawienia u mnie nie znajdziesz, choćby kolana zdrętwiały ci od klęczenia, a język zesztywniał od modlitwy; ale o tym przecież już wiesz. – więc? zawieszone niechlujnie w dzielącej ich przestrzeni, wciąż tym samym, nieodpuszczającym ostrzem, które w końcu stało się nie tyle podejrzliwie, co zwyczajnie drażniące, z przemyślnością przesuwające zimną stalą zaostrzonego czubka po odsłoniętej skórze, droczące się z miękką tkanką, tak łatwo ulegającą pod jego gwałtownym cięciem; gdyby tylko zechciał.
– Mówisz, że cię uratowałem; w innym wypadku zęby mogłyby na zawsze stępić ci się od nieużywania. – odparł, pozwalając, by dłoń mężczyzny znów sięgnęła w jego stronę, a palce zacisnęły się kurczowo na materiale ubrania, przyciągając go bliżej w ciepłą, zgęstniałą oddechami cieśninę. – Z liny ratowniczej nietrudno zrobić stryczek. – błysnął pożółkłym szkliwem zębów, ledwie wyglądających spod pobladłych dziąseł; czuł jego smukłe palce na kościstej wypukłości swego lewego biodra, niecierpliwie, choć wciąż z wyraźną wątpliwością sięgające dalej, by ostatecznie zatrzymać się u zgłębienia lędźwi, drugą ręką złapać za klamrę sparciałego paska, która szczęknęła cicho, bez protestu rozluźniając materiał spodni, które osunęły się lekko z wąskiej talii. – Wolność mogłaby okazać się zbyt przytłaczająca. Zgubiłbyś się bez możliwości powrotu po swoich śladach do wygodnej pętelki uwięzi. – drażniący szept, gdy nachylił się z powrotem w jego stronę, unosząc podbródek ku górze i zaczepiając wargami o płatek ucha, by zaraz osunąć usta niżej, na linię szczęki, na szyję, spijając puls dudniący gdzieś w głębi ciała, jednocześnie sięgającą prawą dłonią na jego rozgrzany kark, ku włosom, lewą odruchowo wspierając się o brzeg stołu, który jęknął cicho, ze zgrzytem przesuwając się po zarysowanych panelach drewnianej podłogi, gdy wymusił na Hilmirsonie ponownie odchylenie się do tyłu, wsparcie nasady pleców o jego szorstką, wyszczerbioną powierzchnię. Usłyszał cichy stukot, gdy coś spadło z powierzchni blatu, tocząc się po podłodze, by w końcu z klekotem uderzyć od ścianę i odbić się od wypukłej pochyłości zniszczałej listwy, ale nie odwrócił wzroku, wzdychając tylko cicho, by raptem odcisnąć skondensowane ciepło swego oddechu na odsłoniętej skórze jego szyi, dociskając wargi do zaznaczonej pod gardłem grdyki, poruszającej się posłusznie przy każdym głębszym oddechu.
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sob 19 Mar - 19:43
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie był do tego nawykły – nieustępliwa, drwiąca niechęć przebijająca niezmiennie przez ekspresję Muncha wgryzała się siarczyście w kręgosłup jego świadomości, dotąd dumnie wyprostowany, wznoszący na swym zwieńczeniu głowę okoloną nimbem złotych pukli wysoko i z niepowściąganą pysznością, uświadamiając mu nieprzebłaganie rzeczywistą kruchość trzeszczących kręgów, drążonych żuwaczkami krytycznego szyderstwa i zniechęcającej wrogości. Odkąd pamiętał – odkąd trafił przed wysokie wrota świątyni ledwie zdolny dosięgnąć klamki – upatrzone przez niego twarze rozchylały się przed jego uśmiechem chętnie i łatwo, zwodzone wygodnie seraficznymi rysami, słodyczą uśmiechu i przymilnością głosu, beztroskim charyzmatem ostentacyjnej niewinności; nawet nachmurzone twarze kapłanów, które pąsowiały gniewem, dyktując mu nieprzebłaganym tonem zmyślne kary i coraz nudniejsze kazania, rozwierały się ulegle pęknięciem uładzonego pobłażania, jeśli tylko się o to wystarczająco obłudnie postarał. Wrogość poznana na wygnaniu – ostatecznym poza próg świątynny, wprost w objęcia nieczułego lub czułego zbyt napastliwie przesmyku, ale też wcześniej, podczas incydentów dobrowolnych banicji poza próg bezgrzeszności – nie była mu tymczasem straszna; była mu wprawdzie obojętna, tak samo jak obojętna była mu, z konieczności, przyjazność i sama przyjaźń. Nie był więc do tego nawykły i zaskakiwała go bolesność narastająca na dotąd dogodnie umartwionej tkance zanurzonej w ciele pod okowami żeber – zaskoczeniem mieszającym się, jeszcze niemrawo, z odruchową zgrozą przed kwitnącą wybroczyną opartego na mrzonkach, ale zdeterminowanego przywiązania (do przypadku, który przypadkiem nie był).
Niespodziewana łagodność tonu okazywała się jednak, nieoczekiwanie, dużo gorsza – pozbawione złości, pogardy czy szyderstwa, litościwie wystygłe nie obchodzisz mnie rozbrzmiało pomiędzy kpiarską zgryźliwością udręczająco dotkliwie. Uśmiech, wywołany wcześniejszymi sztychami nieprzyjemne trafnych złośliwości, zachwiał się zauważalnie na jego ustach, nabierając wyrazu grymasu na siłę naciągniętego na ich przeciwne krańce, przez krótki moment gotowego pęknąć pod wpływem migawkowego napięcia pod uprzytomnionym sobie ciężarem tej zmiany. Nagła i drastycznie wyłamująca się z dotychczasowego tonu, zdawała mu się nieprzyjemnie groźna, nieprzyjemnie niewygodna, nieprzyjemnie wybladła; jak gdyby zęby zaciśnięte na jego kręgosłupie w ferworycznej złości, odpuszczały – kiedy pragnął, wyjątkowo, przeciwności. Chociaż tak było lepiej, tak zawsze było lepiej; przełknięcie adresowanej mu obojętności przychodziło mu tymczasem z trudem, stając ością w gardle, perforując myśli przebłyskiem podrażnionej niepewności, bo nie był do tego nawykły. Drażniła go myśl, że mógłby odwrócić się zaraz od niego, przerwać konfrontację spojrzeń, zwrócić uwagę bursztynu ku czemuś – komuś – innemu, znudzony.
– Zbawienia szukają zagubieni – zauważył w odpowiedzi, chwytając prędko przezroczyste żyłki podtrzymujące przekorny animusz, szarpiąc nimi ponownie ku nonszalanckiej beztrosce; jego spojrzenie pozostawało jednak czujne, łapczywie wczepione w bladą twarz o zapadniętych policzkach, mżawce piegów, przygasłych śniedzią znużenia talarach tęczówek. – Wyglądam ci, jakbym się zgubił? Jakbym nie wiedział, czego chcę? – spytał, przywodząc go znów do siebie, rozmyślnie sięgając po truciznę tentacji; bliskość przyjemnie napierającą na rozbudzone zmysły, na nerwy mrowiące płytko pod skórą wobec echa mimowiednej myśli o piołunie cudzych dłoni przykładanych do gorączkującego się oczekiwaniem ciała, o bluźnierczej profanacji podawanej z ust do ust jak słodycz rozpływającego się między złączonymi wargami cukierka, o bursztynowym spojrzeniu rozbłyskującym febrą zmysłowego wzburzenia, przełamując, choć na chwilę, barierę znużonej niechęci. Słuszna intencja uświęcała przecież środki; jak dalsza potęga uświęcająca krzywdy popełnione na drodze do niej, jak wyłamywane kości i rozdzierane ciało usprawiedliwiane przez moc zdolną uchronić wybranych przed zagładą, kiedy pled losów Midgardu dostąpi swojego końca, pozostawiając po sobie jedynie wybrane, wyłuskane ze splotu, złote dratwy. Odyn przywiódł go do niego dwukrotnie, czas zatrzymał się dla nich we wspólnej godzinie, wspólnej minucie, wspólnej sekundzie, wieszcząc zaszyfrowane przeznaczenie; czy nie powinien wpić palców pod jego skórę, przywiązać go do siebie, nieważne jakim sposobem?
– Uratowałeś – przyznawał układnie, strącając z ust przekorę, przemianowując zuchwały uśmiech w grymas miększy, ustępliwszy, ulegający słowom nieomal usłużnie, kiedy dłoń wślizgiwała się pod ubranie, sunęła po skórze, ku zatrzaskowi paska. – Stałbym się tak samo ślepy jak wszyscy ci głupcy brukający święte szaty tchórzostwem i krótkowzrocznością; ślepy i tępy, skażony martwotą reguł powstałych wyłącznie po to, by powstrzymać prawdziwy potencjał darowanych nam możliwości. Żyłbym martwy, gdyby nie ty. – Sprzączka zabrzęczała przyjemnie, ostatnim dźwięczeniem rozsądku przeinaczającego rzeczywistość pod kaprys ciała głodzonego ustawicznie i bezwzględnie, ciała rozsmakowanego w obecności drugiego ciała, nieznoszącego osobnej prywatności, w której przemarzał noc za nocą, zbyt długo.
– Rób, co chcesz – zachęcił głosem opadającym na granicę szeptu, odwzajemniając jego uśmiech, posyłany mu spod zawiązującego się w przestrzeni brzmienia stryczka, złowrogiego, ekscytującego. – Strać mnie, jeśli chcesz – dodawał, tym tylko pewniej, kiedy pod powierzchnią pragnienia wyczuwał poruszenie nerwowej wątpliwości; herezja wciąż była herezją, nieważne, w jak przekonujące intencje ją przyoblekał. Coś ściskało go dyskretnie za gardło: podniecenie lub niepokój, lub podniecenie podżegane niepokojem – żarliwsze wobec własnej obawy, gorliwe jak zakazane zaklęcia rzucane w przedsionku ostatecznego stracenia, finalna impulsywność zdeterminowanej brawury żnąca nadstawioną słabiznę zbyt wrażliwego serca. – Nie będzie następnej okazji – obiecywał; jeden raz byłby wprawdzie wybaczalny. Jeden raz czyniący późniejszą czystość tylko wznioślejszą.
Oddech zadrżał, ukrócony znów, spłoszony u końca ciepłem słów muskających płatek ucha, ciepłem błądzącym niżej, pod którym mimowiednie w pierwszej chwili nieruchomiał, rozbudzony dreszczem zsuwającym się po kalanej pieszczotą skórze, przyprawiając ją o przejętą dropiatość. Świadomość zdecydowanego przyzwolenia na więcej wtrącała go w obcą, osobliwą nerwowość – zaskakujące drażnienie onieśmielenia ocierającego się płytszym pulsem o zastawki serca, intrygujący szrapnel niepewności sprawiający, że bliskość, tak oswojona przygodną rozrywką, dojmowała obietnicą składaną na tętnieniu ciała, pozbawioną słów. Urwane westchnienie zmieszane z bolesnym pomrukiem wyrwało mu się z krtani, kiedy palce wędrujące ukradkiem w górę karku zacisnęły się na jasnej aureoli włosów, przymuszając go do uchylenia przed nim głowy, przechylenia znów rozprężającej się ulegle osi ciała; krawędź stołu wpiła mu się w lędźwie, coś spadło, potoczyło się powoli po deskach parkietu w ciszy, słodki uśmiech rozkwitał na ustach bezwiednie, podnoszony pod powiekę sufitu osłaniającą go przed nachmurzonym spojrzeniem otwartej źrenicy nieba, choć przez skroń przemykało mu bluźnierstwo myśli, że mógłby spojrzeć teraz Hajmdalowi we wszechwidzące oczy, posłać mu ten uśmiech, ostentacyjny i pyszny, zadowolony, kiedy usta człowieka najbliższego jego przyszłemu mordercy przykładały mu do odsłoniętej szyi zaczątek upadku, przejmujący jak brzytwa wsparta drażniąco o nagą skórę.
– Daj mi ją – ton balansujący na cienkiej granicy prośby zachwiał się zauważalnie w słodkiej, zdradliwej nucie; podniósł nieznacznie głowę, czując przyjemną bolesność przytrzymującą go ponad karkiem dłonią zawiniętą w pięść na włosach, mokre ciepło pokuszenia kąsające dreszczem szyję. Poruszył się niecierpliwie pod naciskiem jego ciała, wyczuwając tekturę wsuniętej za pasek pocztówki uwierającą w dołek pleców, zapomnianą zdobycz nieswojego sentymentu. Zbłądził dłonią w górę jego torsu, zbierając na nadgarstku podwijający się materiał koszulki, badając opuszkami żar drugiego, niespodziewanie atletycznego, ciała; miękki meszek ponad krawędzią spodni, zwartość brzucha, wyniesienia wyczuwalnych żeber, zanim nie sięgnął wyżej, by schwycić w stanowczy uścisk palców jego szczękę, odsunąć od siebie grzeszne usta, podnieść je do swoich warg, odnajdując złote spojrzenie.
– Tak, żebym miał czego żałować – zażądał, łyskając złotym pyłem zawieszonym na rzęsach; spojrzał ku jego ustom, przysuwając własne bliżej, rozchylone chętnie, sięgające go jeszcze zaledwie muśnięciem. – Proszę.
Niespodziewana łagodność tonu okazywała się jednak, nieoczekiwanie, dużo gorsza – pozbawione złości, pogardy czy szyderstwa, litościwie wystygłe nie obchodzisz mnie rozbrzmiało pomiędzy kpiarską zgryźliwością udręczająco dotkliwie. Uśmiech, wywołany wcześniejszymi sztychami nieprzyjemne trafnych złośliwości, zachwiał się zauważalnie na jego ustach, nabierając wyrazu grymasu na siłę naciągniętego na ich przeciwne krańce, przez krótki moment gotowego pęknąć pod wpływem migawkowego napięcia pod uprzytomnionym sobie ciężarem tej zmiany. Nagła i drastycznie wyłamująca się z dotychczasowego tonu, zdawała mu się nieprzyjemnie groźna, nieprzyjemnie niewygodna, nieprzyjemnie wybladła; jak gdyby zęby zaciśnięte na jego kręgosłupie w ferworycznej złości, odpuszczały – kiedy pragnął, wyjątkowo, przeciwności. Chociaż tak było lepiej, tak zawsze było lepiej; przełknięcie adresowanej mu obojętności przychodziło mu tymczasem z trudem, stając ością w gardle, perforując myśli przebłyskiem podrażnionej niepewności, bo nie był do tego nawykły. Drażniła go myśl, że mógłby odwrócić się zaraz od niego, przerwać konfrontację spojrzeń, zwrócić uwagę bursztynu ku czemuś – komuś – innemu, znudzony.
– Zbawienia szukają zagubieni – zauważył w odpowiedzi, chwytając prędko przezroczyste żyłki podtrzymujące przekorny animusz, szarpiąc nimi ponownie ku nonszalanckiej beztrosce; jego spojrzenie pozostawało jednak czujne, łapczywie wczepione w bladą twarz o zapadniętych policzkach, mżawce piegów, przygasłych śniedzią znużenia talarach tęczówek. – Wyglądam ci, jakbym się zgubił? Jakbym nie wiedział, czego chcę? – spytał, przywodząc go znów do siebie, rozmyślnie sięgając po truciznę tentacji; bliskość przyjemnie napierającą na rozbudzone zmysły, na nerwy mrowiące płytko pod skórą wobec echa mimowiednej myśli o piołunie cudzych dłoni przykładanych do gorączkującego się oczekiwaniem ciała, o bluźnierczej profanacji podawanej z ust do ust jak słodycz rozpływającego się między złączonymi wargami cukierka, o bursztynowym spojrzeniu rozbłyskującym febrą zmysłowego wzburzenia, przełamując, choć na chwilę, barierę znużonej niechęci. Słuszna intencja uświęcała przecież środki; jak dalsza potęga uświęcająca krzywdy popełnione na drodze do niej, jak wyłamywane kości i rozdzierane ciało usprawiedliwiane przez moc zdolną uchronić wybranych przed zagładą, kiedy pled losów Midgardu dostąpi swojego końca, pozostawiając po sobie jedynie wybrane, wyłuskane ze splotu, złote dratwy. Odyn przywiódł go do niego dwukrotnie, czas zatrzymał się dla nich we wspólnej godzinie, wspólnej minucie, wspólnej sekundzie, wieszcząc zaszyfrowane przeznaczenie; czy nie powinien wpić palców pod jego skórę, przywiązać go do siebie, nieważne jakim sposobem?
– Uratowałeś – przyznawał układnie, strącając z ust przekorę, przemianowując zuchwały uśmiech w grymas miększy, ustępliwszy, ulegający słowom nieomal usłużnie, kiedy dłoń wślizgiwała się pod ubranie, sunęła po skórze, ku zatrzaskowi paska. – Stałbym się tak samo ślepy jak wszyscy ci głupcy brukający święte szaty tchórzostwem i krótkowzrocznością; ślepy i tępy, skażony martwotą reguł powstałych wyłącznie po to, by powstrzymać prawdziwy potencjał darowanych nam możliwości. Żyłbym martwy, gdyby nie ty. – Sprzączka zabrzęczała przyjemnie, ostatnim dźwięczeniem rozsądku przeinaczającego rzeczywistość pod kaprys ciała głodzonego ustawicznie i bezwzględnie, ciała rozsmakowanego w obecności drugiego ciała, nieznoszącego osobnej prywatności, w której przemarzał noc za nocą, zbyt długo.
– Rób, co chcesz – zachęcił głosem opadającym na granicę szeptu, odwzajemniając jego uśmiech, posyłany mu spod zawiązującego się w przestrzeni brzmienia stryczka, złowrogiego, ekscytującego. – Strać mnie, jeśli chcesz – dodawał, tym tylko pewniej, kiedy pod powierzchnią pragnienia wyczuwał poruszenie nerwowej wątpliwości; herezja wciąż była herezją, nieważne, w jak przekonujące intencje ją przyoblekał. Coś ściskało go dyskretnie za gardło: podniecenie lub niepokój, lub podniecenie podżegane niepokojem – żarliwsze wobec własnej obawy, gorliwe jak zakazane zaklęcia rzucane w przedsionku ostatecznego stracenia, finalna impulsywność zdeterminowanej brawury żnąca nadstawioną słabiznę zbyt wrażliwego serca. – Nie będzie następnej okazji – obiecywał; jeden raz byłby wprawdzie wybaczalny. Jeden raz czyniący późniejszą czystość tylko wznioślejszą.
Oddech zadrżał, ukrócony znów, spłoszony u końca ciepłem słów muskających płatek ucha, ciepłem błądzącym niżej, pod którym mimowiednie w pierwszej chwili nieruchomiał, rozbudzony dreszczem zsuwającym się po kalanej pieszczotą skórze, przyprawiając ją o przejętą dropiatość. Świadomość zdecydowanego przyzwolenia na więcej wtrącała go w obcą, osobliwą nerwowość – zaskakujące drażnienie onieśmielenia ocierającego się płytszym pulsem o zastawki serca, intrygujący szrapnel niepewności sprawiający, że bliskość, tak oswojona przygodną rozrywką, dojmowała obietnicą składaną na tętnieniu ciała, pozbawioną słów. Urwane westchnienie zmieszane z bolesnym pomrukiem wyrwało mu się z krtani, kiedy palce wędrujące ukradkiem w górę karku zacisnęły się na jasnej aureoli włosów, przymuszając go do uchylenia przed nim głowy, przechylenia znów rozprężającej się ulegle osi ciała; krawędź stołu wpiła mu się w lędźwie, coś spadło, potoczyło się powoli po deskach parkietu w ciszy, słodki uśmiech rozkwitał na ustach bezwiednie, podnoszony pod powiekę sufitu osłaniającą go przed nachmurzonym spojrzeniem otwartej źrenicy nieba, choć przez skroń przemykało mu bluźnierstwo myśli, że mógłby spojrzeć teraz Hajmdalowi we wszechwidzące oczy, posłać mu ten uśmiech, ostentacyjny i pyszny, zadowolony, kiedy usta człowieka najbliższego jego przyszłemu mordercy przykładały mu do odsłoniętej szyi zaczątek upadku, przejmujący jak brzytwa wsparta drażniąco o nagą skórę.
– Daj mi ją – ton balansujący na cienkiej granicy prośby zachwiał się zauważalnie w słodkiej, zdradliwej nucie; podniósł nieznacznie głowę, czując przyjemną bolesność przytrzymującą go ponad karkiem dłonią zawiniętą w pięść na włosach, mokre ciepło pokuszenia kąsające dreszczem szyję. Poruszył się niecierpliwie pod naciskiem jego ciała, wyczuwając tekturę wsuniętej za pasek pocztówki uwierającą w dołek pleców, zapomnianą zdobycz nieswojego sentymentu. Zbłądził dłonią w górę jego torsu, zbierając na nadgarstku podwijający się materiał koszulki, badając opuszkami żar drugiego, niespodziewanie atletycznego, ciała; miękki meszek ponad krawędzią spodni, zwartość brzucha, wyniesienia wyczuwalnych żeber, zanim nie sięgnął wyżej, by schwycić w stanowczy uścisk palców jego szczękę, odsunąć od siebie grzeszne usta, podnieść je do swoich warg, odnajdując złote spojrzenie.
– Tak, żebym miał czego żałować – zażądał, łyskając złotym pyłem zawieszonym na rzęsach; spojrzał ku jego ustom, przysuwając własne bliżej, rozchylone chętnie, sięgające go jeszcze zaledwie muśnięciem. – Proszę.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Pią 1 Kwi - 2:45
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Pią 8 Kwi - 22:25
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Pią 22 Kwi - 0:46
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Pią 29 Kwi - 11:48
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Pią 13 Maj - 15:35
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Funi Hilmirson
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Sro 18 Maj - 18:10
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Nie 29 Maj - 15:55
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Funi Hilmirson
05.12.2000 – Pokój dzienny – E. Munch & F. Hilmirson Nie 5 Cze - 23:16
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Muni z tematu
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back