:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein
2 posters
Bertram Holstein
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pon 26 Cze - 0:37
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
09.03.2001
Naiwnie uwierzył, że pełnia będzie tym razem łagodniejsza. Księżyc wzrastał z nocy na noc jak jasny, poobijany przez nieuwagę owoc, a on czuł się nie tak źle, w porównaniu do poprzednich doświadczonych miesięcy prawie dobrze – ilekroć wyczuwał zdrętwiałość zbierającą się ciężko w końcach palców i niewygodne tarcie w kościach, jakby pogłos zębów zaciskających się coraz mocniej na prętach zatrzaśniętej klatki, kotwiczył się w ciepłej bliskości przyjaciela; przykładał dłonie do ażurowej struktury ciała, zamykał oczy z głową złożoną mu na kolanach, wyjmował mu książkę z dłoni i prosił tylko o chwilę, dostawał znacznie więcej. Wydawało mu się, że tym razem będzie inaczej: grunt nie uciekał mu spod stóp, nie gubił dni, jak gubił je zawsze przed, godziny nie wysypywały się przez zdrętwiałe palce, udawało mu się przesypiać część nocy, drażliwość nie zatrzymywała się w gardle impulsywnym przekleństwem i złością; pił tylko tyle, by uspokoić niepokój i wrażenie, że coś ciężkiego rozrasta mu się pod żebrami, uciskając czasem palpitujące serce. Ostatnie dwa dni były gorsze, ale wciąż naiwnie sądził, że nie jest tak źle – choć popiół i szczątki papierosów podeszły pod otwartą gardziel postawionego na balkonie słoika, kręgosłup wyłamywał mu się bólem, spisywane w pracy na pospiesznych kartkach pomiary i obserwacje w domu okazywały się nieczytelne i pomieszane; mimo że budził się w nocy zmęczony i do rana nie umiał zasnąć, nieznośnie wyczulony na szmer dźwięków, ocierających się nieustannie o nerwy, dopóki Folke nie odwracał się, przebudzony jego napięciem i nie nakrywał mu uszu dłońmi, przesuwając kciukiem po rozgrzanym febrą policzku; nie jest źle, mówił mu cicho, czując w gardle szorstkie chrzęszczenie zmęczonego głosu, słowa podobne bardziej obietnicy niż zapewnieniu, nie musisz się martwić. Bywało przecież gorzej, bywały miesiące, kiedy nie mógł znieść wieczorów przed na trzeźwo, bywały dni, kiedy budził się z rozbitą wargą i otłuczonym żołądkiem w korytarzu pod drzwiami; bywały dni, kiedy zgrzyt przesuniętego krzesła doprowadzał go do impulsywnej wściekłości, a potem wszystko rozmywało się, smakowało krwią na języku i drażniło węch rozlanym na deski alkoholem. Bywały noce, które musiał spędzać pod strumieniem zimnej wody, bo kiedy ją zakręcał, własna skóra wydawała mu się warstwą ciasnej błony odchodzącej powoli od kości, pozbawionej czucia i paskudnej; miał ochotę zedrzeć ją z kości, odsłonić białość pod drętwym mięsem przedramienia i wyciągnąć z niej nabrzmiałe czerwie przekleństwa, których żuwaczki tarły o blaszki w teksturze szkieletu i zakładały gniazda w panewkach stawów.
Poprzedniego wieczoru, wypijając ostatnią dawkę księżycowego wywaru, miał jeszcze idiotyczne złudzenia. Oszukiwał się przez nieprzespaną noc, nad ranem, przez część dnia – nie jest tak źle; bywało przecież gorzej. Bywało, że nie miał siły podnieść się z łóżka; bywało, że wymiotował; bywało, że przez gorączkę czuł się ledwo przytomny – tymczasem wciąż udawało mu się powtarzać nie jest tak źle, uśmiechać się łagodnie, nie oszaleć, kiedy znajoma zdrętwiałość separowała go coraz bardziej od własnego ciała, neurony od zmysłów, mięso od kości; nie czuł nic i czuł wszystko – powolne wrzenie krwi, bulgoczące pustką jelita, osierdzie wypełnione obcą treścią jak żołądek, napierające na palce żeber. Dostał rano list, ale odłożył go na parapet, nie otwierając koperty; nie mógł odczytać adresu, nie czuł prawie smaku kawy, nie czuł zagotowanej wody rozlanej na palce, nie czuł prawie siebie; frustracja wzbierała w nim narastającym nerwowym zniecierpliwieniem, nie jest tak źle, ile razy mógł go okłamać?
Nie patrz na mnie, chciał powiedzieć, zamiast tego. Nie patrz tak na mnie. Folke mu nie wierzył, widział to w jego spojrzeniu – nie czuł własnej skóry, ale czułe zatroskanie skłębione w źrenicach zdawało się palić; podnosił na niego wzrok i spoglądało na niego uwłaczające odbicie słabości, spoglądała na niego ewidentna prawda – było źle, nie wiedział, jak długo jeszcze wytrzyma, nie wiedział, jak prosić go o pomoc; nie chciał go dotykać, nie tymi dłońmi, w których nie było dłużej tkliwej czułości, jedynie zdesperowana frustracja i ciężar drętwości; nie chciał go dotykać, bo obawiał się, że zanurzy w nim opuszki i nie zauważy, jak pod nimi pęka. Nie umiał, coraz wyraźniej, unieść jego spojrzenia; nie mógł oddychać. Folke wyszedł na chwilę, zostawił go na chwilę, za oknem ciemniało, a wskazówki zegara rozsypywały mu się przed oczami – gorączka spływała mu wgłębieniem kręgosłupa, mieszkanie było ciasne i duszne, nie mógł spojrzeć mu znów w oczy; nie mógł dłużej kłamać.
Wrócę rano – nie zdołał napisać więcej; krzywe litery zostawił na stole, nierówne, wypaczone z szyku, żałośnie wysilone. Nie wiedział, ile miał czasu; teleportacja nie wchodziła w grę, więc drogę przeszedł w pośpiechu, nerwowo obserwując barwę nieba – było za późno, by szukać lepszego miejsca, za późno, by uciec dalej. Własne mieszkanie wydawało mu się tymczasem zimne i obce, nieprzyjemne, przede wszystkim puste, pozbawione jego troski, pozbawione jego ciepła i zapachu, właściwsze. Włosy przyległy mu do skroni, zroszonych potem i niepokojem, zegar huczał zawieszony na ścianie kuchni, kalendarz wskazywał jeszcze styczeń. W zamrażarce znalazł lód – zimno nigdy nie pomagało jak ból, ale zajmowało dłonie. Przenikało do kości, w końcu parzyło, w końcu czuł – choć trochę, choć tyle, za mało. W gardle czuł paniczność – drętwą i irracjonalnie apatyczną; niosącą się kośćmi i stającą w przełyku, zatrzaśniętą z nim w tym klaustrofobicznym ogłuszeniu.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Wto 11 Lip - 0:25
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Niepokój podchodził mu do gardła i piekł w dole przełyku jak łzy, powstrzymywane ciasną pętlą wokół szyi – nie mógł spać, choć zamykał oczy i oddychał coraz wolniej, jakby próbował oszukać również samego siebie, a w ciągu dnia nie potrafił zebrać myśli, bo wszystkie przewiązywały się supłem w miejscu, gdzie płytko w debrze czaszki znajdowało się sumienie; powinien był przyjść do niego już wtedy – oboje byli ledwie dziećmi, kiedy pod jego osierdziem otworzyła się para szkarłatnych oczu, a wokół żeber zacisnęły się wilcze szczęki, mieli dziecięce dłonie i dziecięce serca, a pod osierdziem nosili dziecięcy strach przed wyrażeniem na głos ciężaru zwichrzonych uczuć. Przez osiem lat wspinał się po schodach na piętro i zanurzał się w ciemnym korytarzu akademii, dopóki cudze palce nie zaciskały mu się na nadgarstkach, złowrogi szept nie zastygał głęboko w uchu wewnętrznym, a skóra nie nabiegała purpurą rwącego bólu, tymczasem ciało stygło mu parezą strachu za każdym razem, gdy zatrzymywał się pod domem Bertrama, niezdolny unieść dłoni i zapukać do drzwi – bał się jego słów bardziej niż cudzych pięści, bo czasem, kiedy kładł się spać, wciąż czuł ciężki kamień żalu, zatopiony na dnie swojego istnienia, opustoszałą przestrzeń w miejscu, gdzie znajdowała się jego miłość; w długie, bezsenne noce kładł dłoń na wysokości przepony i był pewien, że wciąż czuł ją pod skórą, jakby była żywym stworzeniem, zaszczutym w ciasny labirynt trzewi. Wielokrotnie przychodził na niewysoki pagórek, skąd latem zjeżdżali na rowerze, Bertram z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na kierownicy, on z policzkiem przytulonym do jego pleców i przyglądał się oknu na pierwszym piętrze, aż nie mógł dłużej patrzeć, a wtedy wyobrażał sobie pod powiekami wszystkie wieczory, które spędzili na okrągłym dywanie w jego chłopięcej sypialni – pamiętał, jak obserwowali gwiazdy, opadające srebrzystą łuną przez płótno firmamentu, jak Selma przyniosła im multekrem w kryształowych naczyniach, a cały pokój pachniał bitą śmietaną i malinami, jak kładł głowę na jego poduszce i przez chwilę świat nie kołysał mu się przed oczami; był pewien, że nie przeżyłby jego odrazy po raz kolejny, bo blizna po poprzedniej waśni wciąż była jeszcze twarda i zaczerwieniona, lecz za każdym razem, kiedy myślał o tym, że mógłby go stracić, do oczu napływały mu łzy, których nie umiał przełknąć w dół gardła, więc pozwalał im cieknąć po policzkach i rwać się w piersi, aż do ust nie podchodziły mu mdłości, smakujące rozpaczą i gorzkim strachem.
Tymczasem wydawało mu się, że tracił go po raz kolejny – w krótkich chwilach pomiędzy wymianą spojrzeń i uściskami dłoni, w ciszy, która pojawiała się za każdym razem, gdy mówił, że nie jest źle, w cichym syku papierosa, ugaszonego na dnie porcelanowej donicy; chciał mu wierzyć, lecz zakrywał mu uszy dłońmi, kiedy oboje budzili się nad ranem do białego szumu dzielnicy, przepisywał jego chaotyczne, pomieszane zapiski na oddzielną kartkę, zanim oboje zapomnieliby, czego dotyczyły, obejmował go dłużej niż zazwyczaj i przeczesywał dłonią włosy na potylicy, jakby tym prostym gestem czułości próbował zatrzymać go przy sobie. Pragnął mu pomóc, lecz nie miał pojęcia, jak obłaskawić stworzenie, które żyło w jego wnętrzu, nie potrafił spowolnić tętna pod ciężarem palców, nie wiedział, jak złagodzić ból przegryzający się przez kręgi napiętego ciała i własna bezsilność wydawała mu się uwłaczająca, bo Bertram prawie nie reagował nie dotyk jego dłoni i odwracał się od szmeru zaklęć, które zawsze działały za krótko i zbyt słabo – kiedy zasypiał, mieszkanie stawało się chłodne i ciasne, a on odwracał się tyłem do okna, żeby przyglądać się jego twarzy, bo tylko wtedy sprawiała wrażenie spokojnej, nieporuszonej skurczem nerwowego bólu, który wydobywał się z głębi piersi, choć wiedział, że nie mógł go dotknąć ani zrozumieć, więc powoli kładł głowę na poduszce obok niego i wtulał policzek w debrę mostka, słuchając płynnego legato, z jakim zasypiało jego serce.
Wieczór przed pełnią zawsze był najgorszy, lecz pozwolił sobie wierzyć, że było inaczej – jesteśmy razem, powtarzał w myślach, choć wiedział, że to niewystarczająco. Za oknem kropił deszcz, a niebo przybrało barwę ciemnego atramentu – księżyc był na jego tle ogromnym, srebrnym okiem, które, nawet przesłonięte powieką chmur, nigdy nie mrugało – on czuł tymczasem, jak wzdłuż lewej nogi rozciągał się spazm rwącego bólu, ogniskujący głęboko w rzepce kolana, jakby ktoś wbijał mu gwóźdź w jamę nadwyrężonego stawu; dyskomfort rósł, a on przełykał go w dół gardła, pozwalał przyjacielowi wesprzeć skroń o swoje ramię i wypowiadał szeptem kolejne obietnice, choć był pewien, że Bertram nie słyszał żadnej z nich. Skurcz stawał się silniejszy – przeprosił go, zanim wyszedł do łazienki; w lustrze jego twarz była blada, a oczy przeszklone cienką warstwą lśniącej powłoki. Nie dzisiaj, proszę, nie dzisiaj, powtarzał, prawie nie poruszając wargami, choć kiedy pochylił się do szafki, był pewien, że zacząłby krzyczeć, gdyby wcześniej nie zakrył dłonią ust – sięgnął dłonią głęboko na tył szuflady, zaciskając palce na niewielkiej, szklanej butelce, która pozostawiała przyjemny chłód szkła w zagłębieniach opuszek, po czym odgiął zakrętkę i pozwolił, by przełyk rozetlił się łykiem gorzkiego alkoholu. Kiedy ponownie otworzył drzwi, mieszkanie było już puste i wyciszone.
Wrócę rano wrzynało się głęboko pod jego świadomość, pozostawione niedbale na brzegu stołu, wyrwane pośpiechem spod drżącej dłoni, podczas gdy coś w głębi piersi zacisnęło się i skurczyło, pozostawiając bolesną pustkę w miejscu poprzedniego istnienia. Noga rwała go w kolanie, kiedy w pośpiechu zbiegał po schodach, paliatyw alkoholu rozwiał się tymczasem spod skroni, gdy w twarz uderzył mu podmuch zimnego powietrza – utykał coraz wyraźniej, idąc przez półmrok marcowego wieczoru, a nazwy ulic rozmazywały mu się pod napływającą do oczu wilgocią, przymarzającą do zaczerwienionych chłodem policzków; przez chwilę obawiał się, że zabłądzi, wyminie niewłaściwą przecznicę, potknie się i nie będzie potrafił podnieść się z powrotem na nogi – chodnik chwiał mu się pod stopami, serce dudniło w piersi tak mocno, że słyszał je pod czaszką, myśli supłały się wokół rozetlonej nadziei, że Bertram poszedł do swojego mieszkania, że nie był sam wśród niebezpieczeństw rozległej tundry. Kiedy stanął pod drzwiami, serce siniaczyło mu się o żebra, a pojedyncze kosmyki włosów lepiły się do spoconego czoła – było mu niedobrze, więc wciąż przełykał ślinę, w końcu chwycił jednak za klamkę, próbując nacisnąć w dół; zamknięte.
– Bertram. – zapukał do drzwi, czuł, jak płacz zbiera mu się pecyną w dole gardła. – Bertram, proszę. – nie słyszał niczego poza własnym tętnem, nie wiedział, czy był w środku, czy zbliżał się korytarzem. – Nic się nie stanie, obiecuję… obiecuję, otwórz drzwi, proszę, Bertram... – prawie nie słyszał, co mówił, nie był pewien, jak wiele razy to powtarzał; próbował przypomnieć sobie zaklęcie, ale wszystko pod jego czaszką było ciasne i niewygodne, jakby nie mieściło się wewnątrz ciała. – Pozwól mi zostać.
Tymczasem wydawało mu się, że tracił go po raz kolejny – w krótkich chwilach pomiędzy wymianą spojrzeń i uściskami dłoni, w ciszy, która pojawiała się za każdym razem, gdy mówił, że nie jest źle, w cichym syku papierosa, ugaszonego na dnie porcelanowej donicy; chciał mu wierzyć, lecz zakrywał mu uszy dłońmi, kiedy oboje budzili się nad ranem do białego szumu dzielnicy, przepisywał jego chaotyczne, pomieszane zapiski na oddzielną kartkę, zanim oboje zapomnieliby, czego dotyczyły, obejmował go dłużej niż zazwyczaj i przeczesywał dłonią włosy na potylicy, jakby tym prostym gestem czułości próbował zatrzymać go przy sobie. Pragnął mu pomóc, lecz nie miał pojęcia, jak obłaskawić stworzenie, które żyło w jego wnętrzu, nie potrafił spowolnić tętna pod ciężarem palców, nie wiedział, jak złagodzić ból przegryzający się przez kręgi napiętego ciała i własna bezsilność wydawała mu się uwłaczająca, bo Bertram prawie nie reagował nie dotyk jego dłoni i odwracał się od szmeru zaklęć, które zawsze działały za krótko i zbyt słabo – kiedy zasypiał, mieszkanie stawało się chłodne i ciasne, a on odwracał się tyłem do okna, żeby przyglądać się jego twarzy, bo tylko wtedy sprawiała wrażenie spokojnej, nieporuszonej skurczem nerwowego bólu, który wydobywał się z głębi piersi, choć wiedział, że nie mógł go dotknąć ani zrozumieć, więc powoli kładł głowę na poduszce obok niego i wtulał policzek w debrę mostka, słuchając płynnego legato, z jakim zasypiało jego serce.
Wieczór przed pełnią zawsze był najgorszy, lecz pozwolił sobie wierzyć, że było inaczej – jesteśmy razem, powtarzał w myślach, choć wiedział, że to niewystarczająco. Za oknem kropił deszcz, a niebo przybrało barwę ciemnego atramentu – księżyc był na jego tle ogromnym, srebrnym okiem, które, nawet przesłonięte powieką chmur, nigdy nie mrugało – on czuł tymczasem, jak wzdłuż lewej nogi rozciągał się spazm rwącego bólu, ogniskujący głęboko w rzepce kolana, jakby ktoś wbijał mu gwóźdź w jamę nadwyrężonego stawu; dyskomfort rósł, a on przełykał go w dół gardła, pozwalał przyjacielowi wesprzeć skroń o swoje ramię i wypowiadał szeptem kolejne obietnice, choć był pewien, że Bertram nie słyszał żadnej z nich. Skurcz stawał się silniejszy – przeprosił go, zanim wyszedł do łazienki; w lustrze jego twarz była blada, a oczy przeszklone cienką warstwą lśniącej powłoki. Nie dzisiaj, proszę, nie dzisiaj, powtarzał, prawie nie poruszając wargami, choć kiedy pochylił się do szafki, był pewien, że zacząłby krzyczeć, gdyby wcześniej nie zakrył dłonią ust – sięgnął dłonią głęboko na tył szuflady, zaciskając palce na niewielkiej, szklanej butelce, która pozostawiała przyjemny chłód szkła w zagłębieniach opuszek, po czym odgiął zakrętkę i pozwolił, by przełyk rozetlił się łykiem gorzkiego alkoholu. Kiedy ponownie otworzył drzwi, mieszkanie było już puste i wyciszone.
Wrócę rano wrzynało się głęboko pod jego świadomość, pozostawione niedbale na brzegu stołu, wyrwane pośpiechem spod drżącej dłoni, podczas gdy coś w głębi piersi zacisnęło się i skurczyło, pozostawiając bolesną pustkę w miejscu poprzedniego istnienia. Noga rwała go w kolanie, kiedy w pośpiechu zbiegał po schodach, paliatyw alkoholu rozwiał się tymczasem spod skroni, gdy w twarz uderzył mu podmuch zimnego powietrza – utykał coraz wyraźniej, idąc przez półmrok marcowego wieczoru, a nazwy ulic rozmazywały mu się pod napływającą do oczu wilgocią, przymarzającą do zaczerwienionych chłodem policzków; przez chwilę obawiał się, że zabłądzi, wyminie niewłaściwą przecznicę, potknie się i nie będzie potrafił podnieść się z powrotem na nogi – chodnik chwiał mu się pod stopami, serce dudniło w piersi tak mocno, że słyszał je pod czaszką, myśli supłały się wokół rozetlonej nadziei, że Bertram poszedł do swojego mieszkania, że nie był sam wśród niebezpieczeństw rozległej tundry. Kiedy stanął pod drzwiami, serce siniaczyło mu się o żebra, a pojedyncze kosmyki włosów lepiły się do spoconego czoła – było mu niedobrze, więc wciąż przełykał ślinę, w końcu chwycił jednak za klamkę, próbując nacisnąć w dół; zamknięte.
– Bertram. – zapukał do drzwi, czuł, jak płacz zbiera mu się pecyną w dole gardła. – Bertram, proszę. – nie słyszał niczego poza własnym tętnem, nie wiedział, czy był w środku, czy zbliżał się korytarzem. – Nic się nie stanie, obiecuję… obiecuję, otwórz drzwi, proszę, Bertram... – prawie nie słyszał, co mówił, nie był pewien, jak wiele razy to powtarzał; próbował przypomnieć sobie zaklęcie, ale wszystko pod jego czaszką było ciasne i niewygodne, jakby nie mieściło się wewnątrz ciała. – Pozwól mi zostać.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 23 Lip - 1:53
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Woda zdążyła wypełnić wąskie koryta zgięć na śródręczu, spłynąć szklanymi smugami na blat; zegar wybijał miarowe metrum, a krople skapujące z brzegu stołu na kuchenną podłogę wtórowały mu coraz wolniej, coraz wolniej, wolniej – w ogłuszeniu wyobrażał sobie, że podobnie biło jego serce pod mostkiem, coraz wolniej, coraz mocniej, jakby próbowało jeszcze zaciskać się w ciasną pięść, kurczowo chwytającą się przytomności, osuwając się jednocześnie w nienaturalnie spokojną zapaść, dopóki nie rozbudzą go salwy wyłamywanych kości i paniczna żywość wykradzionego mu tętna. Było mu gorąco, więc ściągnął z siebie koszulkę, zostawił zamrażarkę otwartą, wylewając niebieskawą poświatę na jasne płytki, rozchylił okno; puścił w końcu zimny strumień wody, wsuwając pod jego łoskot dłonie, później głowę, pozwalając, by chłód spływał po karku i wzdłuż rynny pochylnego kręgosłupa – przewracał w końcu kostki lodu w palcach, zaciskał na nich dłoń, wydawało mu się, że jeszcze je trzymał, ale przez palce ściekała mu tylko woda, a on nie był pewien, jak długo siedział w ten sposób; jak wiele uderzeń wskazówki minęło, odkąd zamknął na moment oczy? Obawiał się bólu i jeszcze bardziej obawiał się tego, gdzie gubił świadomość – obawiał się, że kiedy je otworzy okaże się, że po kostkach nie ścieka mu woda, że ucisk napierający na kość skroni nie jest migreną, ale butem przytrzymującym go przy posadzce, obawiał się, że tym razem nie zdążyli go złapać; nigdy nie odważył się odwiedzić w szpitalu kobiety, która tamtej nocy chowała się przed nim za metalową siatką pękającą pod pazurami jak cienkie żyłki – kiedy odzyskał przytomność w pustej, wygłuszonej izolatce, bark miał zupełnie siny, twarz pokaleczoną; powiedziano mu, że ma dziewiętnaście lat i próbowała się przed nim bronić, że udało jej się go ogłuszyć zaklęciem i że wybiła szybę w piwnicznym oknie, żeby przed nim uciec i kiedy strażnicy dotarli na miejsce pysk miał rozdarty ostrym końcem łomu; mówili mu, że miała szczęście, a on żałował, że nie zdołała uczynić więcej – żałował, że Felicia nie miała wystarczająco rozsądku, żeby zawiadomić najpierw łowców; żałował, że żadna ze srebrnych kul nie dosięgła jego serca i że człowiek, który obserwował go przez kolejne pełnie, miał skrupuły. Żałował, że nigdy nie spróbował jej znaleźć, żeby przeprosić; żeby zapytać, dlaczego nie próbowała nigdy szukać sprawiedliwości – po wszystkim widział ją tylko raz, na sali sądowej; nigdy na niego nie spojrzała, a on jej nie winił – jak mogłaby chcieć patrzeć, znowu, na potwora, który próbował wygryźć z niej życie? Nigdy na niego nie spojrzała, ale nigdy nie nazwała go też winnym, nawet kiedy głos zarwał jej się w gardle echem płaczu – wydawało mu się, że powinien to uszanować: nigdy więcej nie pokazywać jej się na oczy, dać jej spokój, przynajmniej poza koszmarami.
Wydawało mu się, że tyle mógł mu oszczędzić: nie pokazywać mu się w ten sposób; nie odbierać mu jeszcze więcej spokojnego snu, jego koszmary były już wystarczająco częste i wystarczająco trudne; bał się, że którejś nocy rozbudzi się znów ze strachem zatkniętym w gardło i nie spróbuje po niego sięgnąć, nie odpowie na wyciągane ku niemu objęcie albo cofnie się; spróbuje uciec tak, jak uciekł pierwszej koszmarnej nocy, ale tym razem nie zdoła go już przekonać, by wrócił z nim do łóżka i zamknął przy nim oczy. Bał się, że przypomni sobie o tamtej dziewczynie – że przypomni sobie, że każdej pełni przystawali na niepewnej granicy tragedii, choć zakres błędu był mały – nigdy nie był znikomy. Bał się też, że zauważy w końcu, jak drżą mu dłonie; że zauważy, jak trudno mu unieść ciężar kontuzji im bardziej kości próchniały przeżerane słabością; że w końcu mu nie uwierzy – nie jest źle – i w końcu zrozumie, że nigdy nie był mężczyzną, którym próbował być; którym nakazywano mu być. Zdarzały mu się koszmary, z których nie mógł się otrząsnąć. Zdarzało mu się wychodzić w nocy z łóżka, stać za przymkniętymi drzwiami balkonu, dopóki nie odzyskał pewności oddechu, zdarzało mu się myśleć, że mógłby po prostu wyjść i może tak powinien zrobić, zanim będzie za późno, zanim dogoni go nieszczęście; zdarzało mu się myśleć, że ktoś mógłby kochać go lepiej – nie bardziej, ale lepiej. Zdarzało mu się słyszeć wściekłe ujadanie rozbijające się o ściany psiarni we śnie albo w tych sekundach, których nagle brakowało, kiedy otwierał znowu oczy – parę miesięcy po ataku śniły mu się często rozszalałe psy i dłoń Edmunda wyciągająca metalowe skoble z metalowych furtek; zabierał je na polowanie, w srebrzystą pełnię, a na horyzoncie płonęły iskry modlitw o jego śmierć.
Usłyszał jego głos – usłyszał go dokładnie, jakby stał przy nim; otworzył oczy, w dłoni zbierała mu się woda, przejrzysta i lekka, ciepła – tylko woda. Równomierne tykanie zegara zakłócił odgłos kłykci uderzających o fakturę drzwi, a on zdał sobie sprawę, że nie zgubił się między sekundami – był jeszcze przytomny, był jeszcze sobą i słyszał głos Folke, szmer jego płytkiego oddechu w odkształconej akustyce korytarza za drzwiami, przyszedł za nim, a on nie wiedział, co robić; poczuł paniczną bolesność pod grdyką, kiedy przełknął przekleństwo, wstrzymując oddech i uniósł dłonie do skroni, splótł palce na karku, przyciskając na potylicę, rozdrażniony powolnością swoich myśli i bezsilnością. Nie mógł znieść brzmienia swojego imienia i nie mógł znieść przestrachu w jego głosie; zagryzał odpowiedź za zębami i wiedział, że był okrutny – jak mógł zostawiać go z tą ciszą? Jak długo mógłby udawać, że go nie ma? Co, jeśli Folke nie wróciłby do siebie? Co, jeśli próbowałby go jeszcze szukać? Co, jeśli nie wróciłby do domu?
Podłoga zalana była wodą ściekającą ze stołu i zamrażarki, fugami spływała pod meble, ściany i próg prowadzący do korytarza; rozniósł ją dalej, próbując wyprostować po drodze przechylone szale barków, pozbyć się bolesnego ucisku z gardła, przełknąć panikę z powrotem głęboko w trzewia, nie miało to znaczenia; kiedy wsparł rozgorączkowane czoło o fakturę drzwi, słysząc jego oddech po drugiej stronie, miał wrażenie, że runie, kiedy tylko otworzy drzwi; w jego ramiona, w jego ciepłą obecność, w dłonie, które kochały go tak dobrze.
– Wróciłbym – głos przeszedł mu przez gardło szorstko, jakby musiał go z siebie wysilić, a potem, po krótkiej pauzie, zmiękł zmęczony prawie do tonu prośby – wróciłbym do ciebie jutro. Dlaczego nie mogłeś poczekać do jutra? – nie był to wyrzut; nie miał siły na pretensje, choć strach mylił mu się często ze złością. Nie chciał używać go przeciw niemu, ale poza nią nie posiadał nic więcej. – Nie mogę… – urwał, oddech ścisnął mu się w gardle, musiał przełknąć coś nieprzyjemnego, nie mogę dalej kłamać, nie mógł być tym człowiekiem, którym powinien być, nie dzisiaj, tylko dzisiaj. – Nie musisz na to patrzeć. Nie chcę, żebyś mnie takiego widział. Wróciłbym do ciebie jutro – powtórzył w płytszym oddechu, faktura drzwi była pod czołem kojąco chłodna zaledwie przez chwilę – dałbym radę jutro.
Wydawało mu się, że tyle mógł mu oszczędzić: nie pokazywać mu się w ten sposób; nie odbierać mu jeszcze więcej spokojnego snu, jego koszmary były już wystarczająco częste i wystarczająco trudne; bał się, że którejś nocy rozbudzi się znów ze strachem zatkniętym w gardło i nie spróbuje po niego sięgnąć, nie odpowie na wyciągane ku niemu objęcie albo cofnie się; spróbuje uciec tak, jak uciekł pierwszej koszmarnej nocy, ale tym razem nie zdoła go już przekonać, by wrócił z nim do łóżka i zamknął przy nim oczy. Bał się, że przypomni sobie o tamtej dziewczynie – że przypomni sobie, że każdej pełni przystawali na niepewnej granicy tragedii, choć zakres błędu był mały – nigdy nie był znikomy. Bał się też, że zauważy w końcu, jak drżą mu dłonie; że zauważy, jak trudno mu unieść ciężar kontuzji im bardziej kości próchniały przeżerane słabością; że w końcu mu nie uwierzy – nie jest źle – i w końcu zrozumie, że nigdy nie był mężczyzną, którym próbował być; którym nakazywano mu być. Zdarzały mu się koszmary, z których nie mógł się otrząsnąć. Zdarzało mu się wychodzić w nocy z łóżka, stać za przymkniętymi drzwiami balkonu, dopóki nie odzyskał pewności oddechu, zdarzało mu się myśleć, że mógłby po prostu wyjść i może tak powinien zrobić, zanim będzie za późno, zanim dogoni go nieszczęście; zdarzało mu się myśleć, że ktoś mógłby kochać go lepiej – nie bardziej, ale lepiej. Zdarzało mu się słyszeć wściekłe ujadanie rozbijające się o ściany psiarni we śnie albo w tych sekundach, których nagle brakowało, kiedy otwierał znowu oczy – parę miesięcy po ataku śniły mu się często rozszalałe psy i dłoń Edmunda wyciągająca metalowe skoble z metalowych furtek; zabierał je na polowanie, w srebrzystą pełnię, a na horyzoncie płonęły iskry modlitw o jego śmierć.
Usłyszał jego głos – usłyszał go dokładnie, jakby stał przy nim; otworzył oczy, w dłoni zbierała mu się woda, przejrzysta i lekka, ciepła – tylko woda. Równomierne tykanie zegara zakłócił odgłos kłykci uderzających o fakturę drzwi, a on zdał sobie sprawę, że nie zgubił się między sekundami – był jeszcze przytomny, był jeszcze sobą i słyszał głos Folke, szmer jego płytkiego oddechu w odkształconej akustyce korytarza za drzwiami, przyszedł za nim, a on nie wiedział, co robić; poczuł paniczną bolesność pod grdyką, kiedy przełknął przekleństwo, wstrzymując oddech i uniósł dłonie do skroni, splótł palce na karku, przyciskając na potylicę, rozdrażniony powolnością swoich myśli i bezsilnością. Nie mógł znieść brzmienia swojego imienia i nie mógł znieść przestrachu w jego głosie; zagryzał odpowiedź za zębami i wiedział, że był okrutny – jak mógł zostawiać go z tą ciszą? Jak długo mógłby udawać, że go nie ma? Co, jeśli Folke nie wróciłby do siebie? Co, jeśli próbowałby go jeszcze szukać? Co, jeśli nie wróciłby do domu?
Podłoga zalana była wodą ściekającą ze stołu i zamrażarki, fugami spływała pod meble, ściany i próg prowadzący do korytarza; rozniósł ją dalej, próbując wyprostować po drodze przechylone szale barków, pozbyć się bolesnego ucisku z gardła, przełknąć panikę z powrotem głęboko w trzewia, nie miało to znaczenia; kiedy wsparł rozgorączkowane czoło o fakturę drzwi, słysząc jego oddech po drugiej stronie, miał wrażenie, że runie, kiedy tylko otworzy drzwi; w jego ramiona, w jego ciepłą obecność, w dłonie, które kochały go tak dobrze.
– Wróciłbym – głos przeszedł mu przez gardło szorstko, jakby musiał go z siebie wysilić, a potem, po krótkiej pauzie, zmiękł zmęczony prawie do tonu prośby – wróciłbym do ciebie jutro. Dlaczego nie mogłeś poczekać do jutra? – nie był to wyrzut; nie miał siły na pretensje, choć strach mylił mu się często ze złością. Nie chciał używać go przeciw niemu, ale poza nią nie posiadał nic więcej. – Nie mogę… – urwał, oddech ścisnął mu się w gardle, musiał przełknąć coś nieprzyjemnego, nie mogę dalej kłamać, nie mógł być tym człowiekiem, którym powinien być, nie dzisiaj, tylko dzisiaj. – Nie musisz na to patrzeć. Nie chcę, żebyś mnie takiego widział. Wróciłbym do ciebie jutro – powtórzył w płytszym oddechu, faktura drzwi była pod czołem kojąco chłodna zaledwie przez chwilę – dałbym radę jutro.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 10 Sie - 23:40
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie potrafił spojrzeć w oczy otaczającej go rzeczywistości – był mniejszy niż jej źrenica, skurczona pomrokiem wieczoru, a kiedy połykała go w dół gardła, nie stawał jej w przełyku nawet giętką ością, bo ciało miał miękkie i kruche, ulegające pod pierwszym naciskiem zębów; dlaczego nie jest taki jak inne dzieci?, podsłuchał kiedyś troskliwy szept Helene i zaczął wstydzić się swojego życia, jakby było dziurawym swetrem lub brzydką blizną, rozciągniętą przez portret jego rodziny – zachowywał się, jakby bał się ujawnić światu swoją obecność, więc chodził zawsze tak, by trawa nie odgniotła się śladami jego stóp, nie zrywał owoców z jabłoni, której grube, wykręcone łodygi wychylały się przez ogrodzenie jednej z przyszkolnych posesji, nie rozgniatał dłonią owadów, pozwalając im spacerować po swojej skórze, kiedy łąka przykładała miękki policzek do jego twarzy. Przejmował się losem drobnych rzeczy – szklanki rozbitej na kuchennej podłodze, zaśnieżonego pola, wgniecionego nieuważnymi śladami stóp, ostatniej jagody na gałązce – jakby odnajdywał komfort w obecności rzeczy, których istnienie było równie kruche co jego własne; czasem, kiedy zamykał oczy, śniło mu się, że był zającem, który uciekał przed myśliwskim strzałem, łamiąc sobie kończyny o wystające pnącza, po przebudzeniu nic nie ulegało jednak zmianie – serce wciąż dudniło mu w piersi, a on obejmował się ramionami wokół żeber, przestraszony, że gdyby nie trzymał ich przy sobie, wszystkie wyłamałyby się jak pręty w metalowej klatce. Zdarzało się, że nie mógł wtedy oddychać – Helene przykładała mu dłoń do mostka i kazała pochylić głowę między kolana, a Jørgen mamrotał pod nosem coś o lęku, co ocierało się o jego uszy nieprzyjemnym szmerem; chłopcy nie powinni bać się tylu rzeczy, mówił, więc czuł się jeszcze bardziej zawstydzony i ukrywał kark głęboko w szczelinie podciągniętych nóg – tego samego dnia myślał, że nigdy nie trzymał go za rękę, że rzadko w ogóle na niego patrzył, jakby nigdy w rzeczywistości nie pogodził się z jego obecnością, jedynie uległ życzliwemu sercu swojej żony. Jørgen nie był złym człowiekiem, lecz pragnął syna, którego mógłby nauczyć trzymać w dłoniach wiatrówkę i łowić ryby nad zatoką, on zasłaniał tymczasem uszy przed hukiem broni i płakał, kiedy zobaczył haczyk przebity przez śliski policzek łososia – bał się wszystkiego, co potrafiło zaciskać dłonie w pięści, lecz nie bał się Bertrama – nie, kiedy obejmował zaklęciem jego skrwawione knykcie; nie, kiedy w piątej klasie pochylił się, żeby go pocałować; nie, kiedy zobaczył go przed Kolegium, zgarbionego jak zwierzę, które zagoniono w kąt klatki. Nie bał się go teraz – z czołem opartym o drzwi i łzami grzęznącymi w gardle.
Włosy lepiły mu się do twarzy, ślina lepiła mu się do podniebienia – w przełyku wciąż czuł piekący haust alkoholu, choć w głowie kręciło mu się przede wszystkim z bólu, nadwyrężonego podczas wieczornego spaceru i przewiązanego w kolanie jak ciasny supeł więzadła. Spojrzał z powrotem w kierunku schodów, pochłoniętych już przez półmrok starej kamienicy – co, jeśli Bertram poszedł gdzieś indziej? Jeśli nie było go w domu? Doliczył w myślach do czterdziestu, zanim za drzwiami odezwały się cudze kroki i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że wstrzymywał powietrze – oddech zadrżał mu w dole krtani, przeciskając się przez usta nierównym, płaczliwym westchnieniem, bo dłonie trzęsły się z nerwów, a on nie mógł znaleźć miejsca, gdzie mógłby uciszyć ich lęk. Głos przyjaciela brzmiał tymczasem szorstko i głucho, jakby nie dobiegał zza ściany, lecz z przeciwnego krańca budynku – klamka nie ugięła się jednak, a on nagle poczuł się dojmująco samotny, jak wtedy, gdy był jeszcze dzieckiem i przychodził do sali teatralnej, zawsze przysiadając w tym samym miejscu, choć to obok wciąż pozostawało puste; poprzednim razem Bertram pchnął go na deski sceny i wspomnienie to za każdym razem powracało bolesnym uciskiem w lędźwiach, nie mógł jednak powstrzymać się, by nie pojawiać się w ten sam sposób co wcześniej – podświadomie wyobrażał sobie, że przyjaciel w końcu pchnie drzwi do sali i będą mogli porozmawiać, ale Bertram nigdy się nie zjawił. Teraz widział, że stał po drugiej stronie, lecz świadomość ta wcale nie czyniła go spokojniejszym.
– Nie byłem pewien... dokąd pójdziesz – odparł cicho, zastanawiając się, czy gdyby nie odnalazł go w mieszkaniu, szukałby dalej – pomiędzy drzewami, gdzie ciemność była gęsta i nieprzejrzysta, jak czarne źrenice lasu? W odciskach na mchu, ugiętych niewyraźnymi śladami racic? Na niebie, gdzie wśród mroku jątrzyło się okrągłe oko księżyca? – Nie zasnąłbym, nie wiedząc, czy jesteś bezpieczny. Nie chcę cię z tym zostawiać… nie musisz... nie musisz być z tym sam – pomyślał, że świat zawsze był wielki i twardy, podczas gdy on gubił się w labiryncie jego linii papilarnych, jakby były wzgórzami wysokimi jak niebo; pomyślał, że nie miał silnego głosu, który mógłby przekonać Bertrama, by został ani dość ciepłych ramion, by objąć go wokół piersi i czuć jego serce pomiędzy żebrami. – Kocham cię dzisiaj. – na klatce schodowej panowała cisza, a on miał wrażenie, że jego głos niósł się echem w dół schodów. – Kocham cię teraz... nie tylko wtedy, kiedy możesz... kiedy jesteś w stanie powiedzieć mi, że jest w porządku. – oparł się barkiem o zimną ścianę, próbując odciążyć chromą nogę, lecz ból wciąż rwał go wzdłuż lędźwi, jakby ktoś próbował przeciągnąć kręgosłup przez dno miednicy; przymknął oczy, próbując przypomnieć sobie, co robił, kiedy choroba zakradała się do niego na scenie, ale pamiętał tylko ból, gwałtowny i rażący. Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że po ostatnich słowach Bertrama w korytarzu zapanowała cisza, a światło zgasło, obejmując go ciemnością.
– Nie muszę patrzeć – odparł słabo, ale po drugiej stronie drzwi nic się nie poruszyło i przez chwilę miał wrażenie, że głos przyjaciela istniał jedynie w jego wyobraźni, że mieszkanie stało puste, a on słaniał się pod ścianą, choć nie wiedział nawet, jak mu pomóc. – Jeśli nie chcesz. Nie muszę patrzeć, choć to nic strasznego... nie boję się, jeśli to wciąż ty – powtórzył, mając nadzieję, że Bertram go słuchał, że jego słowa nie ginęły w mroku. – Mogę usiąść w tym samym pokoju z zamkniętymi oczami, mogę usiąść w pokoju obok... tak długo jak wiem, że tam jesteś. – plecy osunęły mu się po ścianie, a on przysiadł na zimnej podłodze – światło zauważyło jego obecność i rozpaliło żarówki chwilę po tym, jak przetarł rękawem oczy, jakby próbowało dać mu czas na otarcie łez; jakby nie chciało przyglądać mu się w ten sposób. – Dlaczego ode mnie uciekasz?
Włosy lepiły mu się do twarzy, ślina lepiła mu się do podniebienia – w przełyku wciąż czuł piekący haust alkoholu, choć w głowie kręciło mu się przede wszystkim z bólu, nadwyrężonego podczas wieczornego spaceru i przewiązanego w kolanie jak ciasny supeł więzadła. Spojrzał z powrotem w kierunku schodów, pochłoniętych już przez półmrok starej kamienicy – co, jeśli Bertram poszedł gdzieś indziej? Jeśli nie było go w domu? Doliczył w myślach do czterdziestu, zanim za drzwiami odezwały się cudze kroki i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że wstrzymywał powietrze – oddech zadrżał mu w dole krtani, przeciskając się przez usta nierównym, płaczliwym westchnieniem, bo dłonie trzęsły się z nerwów, a on nie mógł znaleźć miejsca, gdzie mógłby uciszyć ich lęk. Głos przyjaciela brzmiał tymczasem szorstko i głucho, jakby nie dobiegał zza ściany, lecz z przeciwnego krańca budynku – klamka nie ugięła się jednak, a on nagle poczuł się dojmująco samotny, jak wtedy, gdy był jeszcze dzieckiem i przychodził do sali teatralnej, zawsze przysiadając w tym samym miejscu, choć to obok wciąż pozostawało puste; poprzednim razem Bertram pchnął go na deski sceny i wspomnienie to za każdym razem powracało bolesnym uciskiem w lędźwiach, nie mógł jednak powstrzymać się, by nie pojawiać się w ten sam sposób co wcześniej – podświadomie wyobrażał sobie, że przyjaciel w końcu pchnie drzwi do sali i będą mogli porozmawiać, ale Bertram nigdy się nie zjawił. Teraz widział, że stał po drugiej stronie, lecz świadomość ta wcale nie czyniła go spokojniejszym.
– Nie byłem pewien... dokąd pójdziesz – odparł cicho, zastanawiając się, czy gdyby nie odnalazł go w mieszkaniu, szukałby dalej – pomiędzy drzewami, gdzie ciemność była gęsta i nieprzejrzysta, jak czarne źrenice lasu? W odciskach na mchu, ugiętych niewyraźnymi śladami racic? Na niebie, gdzie wśród mroku jątrzyło się okrągłe oko księżyca? – Nie zasnąłbym, nie wiedząc, czy jesteś bezpieczny. Nie chcę cię z tym zostawiać… nie musisz... nie musisz być z tym sam – pomyślał, że świat zawsze był wielki i twardy, podczas gdy on gubił się w labiryncie jego linii papilarnych, jakby były wzgórzami wysokimi jak niebo; pomyślał, że nie miał silnego głosu, który mógłby przekonać Bertrama, by został ani dość ciepłych ramion, by objąć go wokół piersi i czuć jego serce pomiędzy żebrami. – Kocham cię dzisiaj. – na klatce schodowej panowała cisza, a on miał wrażenie, że jego głos niósł się echem w dół schodów. – Kocham cię teraz... nie tylko wtedy, kiedy możesz... kiedy jesteś w stanie powiedzieć mi, że jest w porządku. – oparł się barkiem o zimną ścianę, próbując odciążyć chromą nogę, lecz ból wciąż rwał go wzdłuż lędźwi, jakby ktoś próbował przeciągnąć kręgosłup przez dno miednicy; przymknął oczy, próbując przypomnieć sobie, co robił, kiedy choroba zakradała się do niego na scenie, ale pamiętał tylko ból, gwałtowny i rażący. Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że po ostatnich słowach Bertrama w korytarzu zapanowała cisza, a światło zgasło, obejmując go ciemnością.
– Nie muszę patrzeć – odparł słabo, ale po drugiej stronie drzwi nic się nie poruszyło i przez chwilę miał wrażenie, że głos przyjaciela istniał jedynie w jego wyobraźni, że mieszkanie stało puste, a on słaniał się pod ścianą, choć nie wiedział nawet, jak mu pomóc. – Jeśli nie chcesz. Nie muszę patrzeć, choć to nic strasznego... nie boję się, jeśli to wciąż ty – powtórzył, mając nadzieję, że Bertram go słuchał, że jego słowa nie ginęły w mroku. – Mogę usiąść w tym samym pokoju z zamkniętymi oczami, mogę usiąść w pokoju obok... tak długo jak wiem, że tam jesteś. – plecy osunęły mu się po ścianie, a on przysiadł na zimnej podłodze – światło zauważyło jego obecność i rozpaliło żarówki chwilę po tym, jak przetarł rękawem oczy, jakby próbowało dać mu czas na otarcie łez; jakby nie chciało przyglądać mu się w ten sposób. – Dlaczego ode mnie uciekasz?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 24 Sie - 23:35
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
We własnym ciele zaczynało brakować mu miejsca; robiło się ciasno między sercem a membraną osierdzia, w cieśninach między kręgami, między żołądkiem a przeponą, między zwojami trzewi ściskającymi się w nim jak ospałe węże, jakby zamierzały owinąć się na pniu kręgosłupa i skruszyć go pod ostrą łuską jak spróchniałe drewno; ciasno między oddechami lepiącymi się nieprzyjemnie do miękkiego podniebienia. Ciasno jak wtedy, kiedy zmiażdżone w sobaczych zębach ciało nie zamknęło się jeszcze blizną, a koszmary przeciekały przez bandaże ciemną czerwienią; kiedy zasłaniano w domu wszystkie okna ciężkimi kurtynami i zapadała cisza gęsta od oczekiwania; jak te pierwsze pełnie, które spędzał półprzytomny, unieruchomiony dawkami wywarów uspokajających w dawkach wystarczających, by nie mógł krzyczeć, kiedy księżyc otwierał srebrną źrenicę. Nie mógł prosić, żeby przestało boleć, nie mógł błagać matki, by zrobiła coś wreszcie – cokolwiek – struny miał zdrętwiałe i głos omdlały pod nieruchomym językiem. Zwijał się na przepoconym łóżku, zatrzaśnięty w sobie jak w klatce – mówili mu, że będzie bolało mniej, ale kłamali: jedyna różnica polegała na tym, że nie mógł tego bólu wypluć z siebie torsją ani o nim powiedzieć, podczas gdy prześcieradło przesiąkało głuchym strachem i krwią, a w czaszce rykoszetował łoskot pękających kości i wszystko – cicho – zaczynało płonąć. Matka trzymała go za rękę, zanim trzasnęły pierwsze żebra (później musiała wyjść, ktoś ją wyprowadzał, bladą, z dłonią nałożoną na białe z przerażenia usta), a on nie potrafił uścisnąć jej dłoni, bo ciało po końce palców wypełnione miał ołowiem sedacji; dopiero ujadanie psów i brzytwa bólu rozwarstwiająca mięśnie na włókna i filamenty zdzierała ze zmysłów tępe ogłuszenie, więc próbował krzyczeć, ale dźwięk, jaki wydobywał się z jego gardła, było ostry, metaliczny na języku i nieludzki. Nikt nie przyszedł mu pomóc, choć wydawało mu się, że błagał bez końca, błagał nawet kiedy omdlewał i kiedy jego głos przemienił się w animalistyczne zawodzenie. Był wtedy jeszcze przestraszonym dzieciakiem, nie wiedział nic, oprócz tego, jak smakowały poczucie winy i wstyd, i jaki zapach miał grunt zalany ciepłą juchą, wydawało mu się, że nie dożyje poranka; i był zupełnie sam, w tym domu, w którym za zatrzaśniętymi drzwiami przystawała jedynie nasłuchująca cisza. Selma nie potrafiła spojrzeć mu w oczy przez następne tygodnie. Próbowała z nim rozmawiać, ale krtań miał przetartą do żywej tkanki i wciąż czuł w niej ciężki ton zwierzęcego skowytu. Nie chciał jej widzieć. Poradziłem sobie, zamierzał jej powiedzieć, ale wyobrażał sobie, że nigdy nie wybaczyłaby mu złości, jaką trzymał za zębami, bez ciebie. Nie miał nigdy ojca – nawet przed śmiercią Lave, a może szczególnie wtedy, bo po śmierci, paradoksalnie, stał się w jego życiu bardziej obecny niż kiedykolwiek wcześniej, żyjąc jak czerw w jego sumieniu. Nie był pewien, w tamtej chwili, czy kiedykolwiek miał matkę, chciał jej powiedzieć, chciał, żeby wiedziała, bo był dzieciakiem i nie powinna była go zostawiać. Poradziłem sobie bez ciebie, tamtej nocy, przez całe dzieciństwo, nie chcę cię widzieć. Poradziłem sobie sam. Nie umiała nawet na niego spojrzeć; może nie musiał jej mówić.
Folke stał za drzwiami jego mieszkania, a on nie potrafił zmusić się, żeby je otworzyć; klamka zdążyła rozgrzać się w jego zaciśniętej dłoni i zdawało mu się, że ściany pochylają się nad nim, coraz ciaśniej. Nie wiedział, ile pozostało mu czasu, wiedział tylko, że coraz mniej i że powietrze było pełne ołowiu, zbierało się ciężko na dnie płuc, gęstniało pod gardłem drażniącym uciskiem, kiedy Folke mówił mu, że nie musi być z tym sam – wydawało mu się, że czekał na te słowa tak długo, że zapomniał, dlaczego były tak ważne, nie wiedział, co z nimi zrobić, nie wiedział, jak mu odpowiedzieć. Zawsze był z tym sam; nauczył się być z tym sam, nauczył się trzymać wszystko za zamkniętymi drzwiami, nauczył się, że wypełniano mu żyły drętwym uśpieniem, byle zniósł wszystko w ciszy, nauczył się, że za drzwiami zawsze czekała tylko cisza i teraz, kiedy słyszał za nimi jego drżący oddech, irracjonalnie bał się jeszcze bardziej. Jak miałby mu to wytłumaczyć? Jak miałby wytłumaczyć mu te kłamstwa, które próbował powtarzać wciąż, do niemożliwego spełnienia? Jak miałby mu wytłumaczyć, że się obawiał, cały czas, jak wtedy? Że pełnie nigdy nie stały się łatwiejsze? Że mógł rozszarpać tamtą dziewczynę, ale miała głupie szczęście?
Zacisnął zęby, gorączka rozlewała mu się na powiekach czerwienią jaskrawą jak słońce; odchylił głowę, czując bolesną sztywność w karku i wilgoć, zebraną w kąciku oka, spływającą na skroń, zanim nie przyłożył znów czoła do chłodnej faktury drewna, próbując odetchnąć spokojniej, ale oddech zerwał mu się pod grdyką, a on odsunął się od drzwi niespokojnie, jakby słowa przyjaciela zapalały się płomieniem tuż przy skórze. Schował kark pod uciskiem dłoni i twarz w chłodnym cieniu mieszkania. Woda wylewająca się kałużą z kuchni na deskach przedpokoju wydawała się czarna. Nie rozumiał, dlaczego tak trudno było to usłyszeć – przez moment, zatrzymując oddech, miał wrażenie, że wzbiera w nim ta sama złość, którą czuł wtedy, te same słowa, poradziłem sobie sam, zdesperowane i pełne rozpaczliwej stanowczości, jakby mógł mu w ten sposób coś udowodnić, tym krzykiem, tym kłamstwem; jakby mógł go przekonać, że się mylił. Nie było w nim nic zasługującego na tę miłość, nie dzisiaj. Nie mógł kochać go dzisiaj. Nie musiał; zrozumiałby. Wiedziałby, co z tym zrobić. Znał miłość tylko taką: stawiającą warunki, niepewną, niemogącą na niego czasem patrzeć.
Pytanie zapadło się głęboko w ciszę, głęboko w grząskość jego strachu, otrzeźwiające.
– Nie próbuję… – odezwał się prawie szorstko, zamierzając zaprzeczyć, ale negacja utknęła mu ciężko w gardle; ile razy jeszcze mógł go okłamać? – Wróciłbym, zawsze do ciebie wrócę – powiedział zamiast tego, głosem wyraźnie zmienionym winną spokorniałością, czując pod skórą palącą winę tych nocy, w których wymykał się z łóżka, żeby nie obudzić go panicznością spłycającą oddech, winę tych białych kopert znajdowanych na wycieraczce, w których znajdował cave canem wypisane czerwonym tuszem, chowanych do wewnętrznej kieszeni płaszcza, by Folke nie musiał ich czytać. – Czasami... – zaczął, próbując zmusić się, by podnieść głos wystarczająco; zabrakło mu odwagi, drażnił go ucisk zaciskający się na gardle jak słabość. – Nie mam siły – słowa przechodziło mu przez przełyk ciężko, przymuszone i napięte na strunach. – Nie mam siły i nie wiem... Jaki ze mnie pożytek, jeśli nie mogę powiedzieć ci, że wszystko jest w porządku? Jeśli nie mogę… – odwrócił się, przyciskając skroń do drzwi, kładąc dłoń na klamce; w skroniach szumiała mu krew, myśli uciekały w rozpłoszeniu. Nie miał siły trzymać swojego głosu, czuł palącą smugę na policzku, palącą jak wstyd. – Obiecałem, że się tobą zajmę. Obiecałem ci, że nie musisz się martwić. Co ja robię, jeśli nie mogę nawet ci tego powiedzieć? Nie mam siły nawet się wściec, nie mam... wolałbym się wściec, wiedziałbym przynajmniej, co robię źle, wiedziałbym, jak cię przeprosić, wiedziałbym... Co mogę ci powiedzieć, kiedy jestem taki? Jak możesz mi wierzyć? – nie umiał tego powiedzieć, kiedy jestem słaby wydawało się zbyt uwłaczające, zbyt bliskie. Co mu pozostawało, kiedy nie miał nawet gniewu? – Kim jestem, jeśli nie mogę ci tego powiedzieć?
Ile czasu zostało? Nie miał siły. Robiło się za ciasno.
Folke stał za drzwiami jego mieszkania, a on nie potrafił zmusić się, żeby je otworzyć; klamka zdążyła rozgrzać się w jego zaciśniętej dłoni i zdawało mu się, że ściany pochylają się nad nim, coraz ciaśniej. Nie wiedział, ile pozostało mu czasu, wiedział tylko, że coraz mniej i że powietrze było pełne ołowiu, zbierało się ciężko na dnie płuc, gęstniało pod gardłem drażniącym uciskiem, kiedy Folke mówił mu, że nie musi być z tym sam – wydawało mu się, że czekał na te słowa tak długo, że zapomniał, dlaczego były tak ważne, nie wiedział, co z nimi zrobić, nie wiedział, jak mu odpowiedzieć. Zawsze był z tym sam; nauczył się być z tym sam, nauczył się trzymać wszystko za zamkniętymi drzwiami, nauczył się, że wypełniano mu żyły drętwym uśpieniem, byle zniósł wszystko w ciszy, nauczył się, że za drzwiami zawsze czekała tylko cisza i teraz, kiedy słyszał za nimi jego drżący oddech, irracjonalnie bał się jeszcze bardziej. Jak miałby mu to wytłumaczyć? Jak miałby wytłumaczyć mu te kłamstwa, które próbował powtarzać wciąż, do niemożliwego spełnienia? Jak miałby mu wytłumaczyć, że się obawiał, cały czas, jak wtedy? Że pełnie nigdy nie stały się łatwiejsze? Że mógł rozszarpać tamtą dziewczynę, ale miała głupie szczęście?
Zacisnął zęby, gorączka rozlewała mu się na powiekach czerwienią jaskrawą jak słońce; odchylił głowę, czując bolesną sztywność w karku i wilgoć, zebraną w kąciku oka, spływającą na skroń, zanim nie przyłożył znów czoła do chłodnej faktury drewna, próbując odetchnąć spokojniej, ale oddech zerwał mu się pod grdyką, a on odsunął się od drzwi niespokojnie, jakby słowa przyjaciela zapalały się płomieniem tuż przy skórze. Schował kark pod uciskiem dłoni i twarz w chłodnym cieniu mieszkania. Woda wylewająca się kałużą z kuchni na deskach przedpokoju wydawała się czarna. Nie rozumiał, dlaczego tak trudno było to usłyszeć – przez moment, zatrzymując oddech, miał wrażenie, że wzbiera w nim ta sama złość, którą czuł wtedy, te same słowa, poradziłem sobie sam, zdesperowane i pełne rozpaczliwej stanowczości, jakby mógł mu w ten sposób coś udowodnić, tym krzykiem, tym kłamstwem; jakby mógł go przekonać, że się mylił. Nie było w nim nic zasługującego na tę miłość, nie dzisiaj. Nie mógł kochać go dzisiaj. Nie musiał; zrozumiałby. Wiedziałby, co z tym zrobić. Znał miłość tylko taką: stawiającą warunki, niepewną, niemogącą na niego czasem patrzeć.
Pytanie zapadło się głęboko w ciszę, głęboko w grząskość jego strachu, otrzeźwiające.
– Nie próbuję… – odezwał się prawie szorstko, zamierzając zaprzeczyć, ale negacja utknęła mu ciężko w gardle; ile razy jeszcze mógł go okłamać? – Wróciłbym, zawsze do ciebie wrócę – powiedział zamiast tego, głosem wyraźnie zmienionym winną spokorniałością, czując pod skórą palącą winę tych nocy, w których wymykał się z łóżka, żeby nie obudzić go panicznością spłycającą oddech, winę tych białych kopert znajdowanych na wycieraczce, w których znajdował cave canem wypisane czerwonym tuszem, chowanych do wewnętrznej kieszeni płaszcza, by Folke nie musiał ich czytać. – Czasami... – zaczął, próbując zmusić się, by podnieść głos wystarczająco; zabrakło mu odwagi, drażnił go ucisk zaciskający się na gardle jak słabość. – Nie mam siły – słowa przechodziło mu przez przełyk ciężko, przymuszone i napięte na strunach. – Nie mam siły i nie wiem... Jaki ze mnie pożytek, jeśli nie mogę powiedzieć ci, że wszystko jest w porządku? Jeśli nie mogę… – odwrócił się, przyciskając skroń do drzwi, kładąc dłoń na klamce; w skroniach szumiała mu krew, myśli uciekały w rozpłoszeniu. Nie miał siły trzymać swojego głosu, czuł palącą smugę na policzku, palącą jak wstyd. – Obiecałem, że się tobą zajmę. Obiecałem ci, że nie musisz się martwić. Co ja robię, jeśli nie mogę nawet ci tego powiedzieć? Nie mam siły nawet się wściec, nie mam... wolałbym się wściec, wiedziałbym przynajmniej, co robię źle, wiedziałbym, jak cię przeprosić, wiedziałbym... Co mogę ci powiedzieć, kiedy jestem taki? Jak możesz mi wierzyć? – nie umiał tego powiedzieć, kiedy jestem słaby wydawało się zbyt uwłaczające, zbyt bliskie. Co mu pozostawało, kiedy nie miał nawet gniewu? – Kim jestem, jeśli nie mogę ci tego powiedzieć?
Ile czasu zostało? Nie miał siły. Robiło się za ciasno.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sro 13 Wrz - 17:54
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie wybaczył sobie własnego strachu – sposobu, w jaki serce skarlało w jego objęciu, wgniecione pomiędzy pręty żeber, jakby ciało próbowało pozbyć się go niczym infekcji, wyprzeć najsłabszy organ spomiędzy trzewi i przewiązać ścieg w miejscu, które nieustannie jątrzyło się świeżą czerwienią, bolesne i niezagojone. Nigdy nie odwiedził go po tym, jak dowiedział się o przemianie – wielokrotnie stawał przed drzwiami, lecz nie miał odwagi zacisnąć dłoni, by zderzyć knykcie z twardą fakturą drewna i za każdym razem, gdy podchodził wystarczająco blisko, by zobaczyć, jak drobna sylwetka jego matki porusza się niewyraźnym cieniem na tle zaciągniętych kurtyn, w jego ciele zacieśniał się gruzeł choroby, a on siadał w cieniu wzrastającego za szosą zagajnika i opierał głowę o pień brzozy, czekając na nadejście bólu; czasem nic się nie działo – jego pierś unosiła się i opadała, oddech wyściełał wnętrze płuc jak lignina, a lęk powoli osuwał się z powrotem na dno żołądka, innym razem siedział w bezruchu przez kilka godzin, niezdolny wyprostować nogi ani osunąć się na pościel trawy, bo skurcz w lędźwiach przypominał cudze dłonie, zaciskające palce na postronku jego kręgosłupa. Chciał spojrzeć mu w oczy, potrzymać go za rękę, porozmawiać, choćby jedynym słowem, jakie miało opuścić jego krtań, było powtarzane nieustannie przepraszam, szeptane przed snem jak modlitwa i po obudzeniu jak prośba o przebaczenie – nie potrafił; jego ciało drętwiało, przybite gwoździami do stelażu kości, skóra nakrywała się dropiatą warstwą, która nie znikała nawet pod strumieniem gorącej wody, a serce grzmiało w piersi tak mocno, że czuł się, jakby mogło wybić się przez jego pierś jak piłka, rzucona zbyt daleko, ze zbyt dużą prędkością – kiedy zamykał oczy, wyobrażał sobie fragmenty szkła rozsypane na kuchennej podłodze i surowy grymas na twarzy Bergdis, pozbawiony złości, lecz pełen rozczarowania. Nocami śniło mu się, że jego przyjaciel nosił w ustach sobacze kły, a łowcy przychodzili nocą do jego domu i zapinali go w łańcuchy splecione ze srebra – w koszmarach zawsze krzyczał i dygotał pod kołdrą, lecz nie mógł ruszyć się z miejsca, by objąć Bertrama ramionami i prosić, żeby został, że nie musi odchodzić, nie musi go zostawiać; mężczyźni w czarnych kaftanach mieli jednak silne dłonie i gniewne twarze, należeli do ludzi nieznoszących sprzeciwu – zwłaszcza tego wypowiadanego przez łzy.
Nie mógł zostawić go po raz kolejny – choć plecy osunęły mu się po zimnej ścianie, a ból rozmieścił się w debrze miednicy, grożąc zerwaniem płytkiego sklepienia bioder, odchylił powoli głowę, starając się uspokoić oddech, po czym zatrzymał dłoń w miejscu, gdzie głęboko pomiędzy żebrami dygotało serce, jakby chciał upewnić się, że wciąż tam było lub zapewnić je, że on wciąż był tutaj, na zewnątrz; że tym razem go nie opuści.
– Gdyby coś ci się stało... – zaczął, ale głos ugrzązł mu w gardle, oblepiony pecyną nawarstwiających się łez – pomyślał o plakatach, które spoglądały na niego szkarłatnym wzrokiem, o Wyzwolonych, których krzyk niósł się echem przez dzielnice miasta, o Hedvig Farver, którą pobito przed wejściem do kolegium; na wycieraczce pojawiały się białe koperty, które Bertram chował do wewnętrznych kieszeni płaszcza, sądząc, że ich nie widział, jemu pod powiekami wciąż pąsowiały tymczasem zapisane na kartkach słowa – cave canem, brzmiące jak pierwsze ostrzeżenie, jak groźba. Pozwolił mu mówić, choć czuł, jak coś zaciska się głęboko w jego piersi, jak puchnie i tężeje, jak sprawia, że wszystko nagle wydaje się trudniejsze i bardziej skomplikowane – światło, które rozpaliło się pod wpływem ruchu, zgasło ponownie, a on wpatrywał się w panującą na schodach ciemność, nie czując własnych dłoni, lecz widząc jak ich kontur odznaczał się na tle betonowej podłogi; dawno nie myślał o tym w ten sposób – jak duży ciężar kładł na jego barkach swoją obecnością, jak wymagający był dla niego ten lęk, ta uległość, ta dyskrecja, która przez lata nie pozwalała mu mówić na głos o swojej przeszłości; wyobrażał sobie, że gdyby był odważniejszy, Bertram nie czułby się, jakby musiał go bronić, być może nie postrzegałby swojej siły jak coś, co był mu winien, coś, bez czego oboje przesiąkliby jego strachem.
– Nie potrzebuję… nie potrzebuję, żebyś zawsze był silny, nie dla mnie – odparł cicho, czując, jak słowa rozmakają mu na języku, stają się wilgotne i ciepłe. – Czasem nie będzie w porządku. – przełknął ślinę i wydawało mu się, że ten dźwięk zabrzmiał wyraźniej od jego głosu. – Niezależnie od tego, jak wiele razy będziesz to powtarzać… niezależnie od tego, jak wiele razy oboje będziemy to powtarzać. Wystarczy mi, że jesteś obok. – w oczach zebrały mu się łzy, więc przetarł je brzegiem rękawa, naciągając jednocześnie materiał głębiej na drżące dłonie, zaciskając palce na wilgotnych mankietach. – Jesteś mężczyzną, w którym się zakochałem. Ty, nie twój gniew i nie twoja siła. – nie pamiętał, czy kiedykolwiek wypowiedział te słowa na głos poza ścianami swojego mieszkania, poza klatką żeber, w których je więził; za drzwiami mogli stać sąsiedzi, na korytarzu w każdej chwili mogło rozpalić się światło, lecz nie miało to już znaczenia – być może, pomyślał, w rzeczywistości nie miało go nigdy. – Wiem, że cię zostawiłem – zaczął, a jego głos zadrżał, naciągnięty jak grot przez strunę krtani. – W-wiem, że powinienem był… powinienem był przyjść. P-powinienem był z tobą zostać, k... kiedy to w-wszystko... – płacz podszedł mu do gardła, a on nie miał siły, by przełknąć go po raz kolejny, bo szczęka rwała go bolesnym wgnieceniem u dołu grdyki. – Nie chcę kolejnych obietnic. – głos łamał mu się i miękł, rozwodniony łzami, które ciekły po policzkach, pozostawiając po sobie pąsowe smugi. – Chcę tylko zostać obok ciebie, chcę, żebyś wiedział, że nigdy... nigdy nie mógłbyś mnie rozczarować, nie tym, jak się czujesz. – ile czasu jeszcze zostało? Co, jeśli prosił go o zbyt wiele? – Bertram, proszę – głos zarwał mu się gwałtownie, ramiona trzęsły się od płaczu, paznokcie uciskały miękką skórę po wewnętrznej stronie dłoni. – Proszę.
Nie mógł zostawić go po raz kolejny – choć plecy osunęły mu się po zimnej ścianie, a ból rozmieścił się w debrze miednicy, grożąc zerwaniem płytkiego sklepienia bioder, odchylił powoli głowę, starając się uspokoić oddech, po czym zatrzymał dłoń w miejscu, gdzie głęboko pomiędzy żebrami dygotało serce, jakby chciał upewnić się, że wciąż tam było lub zapewnić je, że on wciąż był tutaj, na zewnątrz; że tym razem go nie opuści.
– Gdyby coś ci się stało... – zaczął, ale głos ugrzązł mu w gardle, oblepiony pecyną nawarstwiających się łez – pomyślał o plakatach, które spoglądały na niego szkarłatnym wzrokiem, o Wyzwolonych, których krzyk niósł się echem przez dzielnice miasta, o Hedvig Farver, którą pobito przed wejściem do kolegium; na wycieraczce pojawiały się białe koperty, które Bertram chował do wewnętrznych kieszeni płaszcza, sądząc, że ich nie widział, jemu pod powiekami wciąż pąsowiały tymczasem zapisane na kartkach słowa – cave canem, brzmiące jak pierwsze ostrzeżenie, jak groźba. Pozwolił mu mówić, choć czuł, jak coś zaciska się głęboko w jego piersi, jak puchnie i tężeje, jak sprawia, że wszystko nagle wydaje się trudniejsze i bardziej skomplikowane – światło, które rozpaliło się pod wpływem ruchu, zgasło ponownie, a on wpatrywał się w panującą na schodach ciemność, nie czując własnych dłoni, lecz widząc jak ich kontur odznaczał się na tle betonowej podłogi; dawno nie myślał o tym w ten sposób – jak duży ciężar kładł na jego barkach swoją obecnością, jak wymagający był dla niego ten lęk, ta uległość, ta dyskrecja, która przez lata nie pozwalała mu mówić na głos o swojej przeszłości; wyobrażał sobie, że gdyby był odważniejszy, Bertram nie czułby się, jakby musiał go bronić, być może nie postrzegałby swojej siły jak coś, co był mu winien, coś, bez czego oboje przesiąkliby jego strachem.
– Nie potrzebuję… nie potrzebuję, żebyś zawsze był silny, nie dla mnie – odparł cicho, czując, jak słowa rozmakają mu na języku, stają się wilgotne i ciepłe. – Czasem nie będzie w porządku. – przełknął ślinę i wydawało mu się, że ten dźwięk zabrzmiał wyraźniej od jego głosu. – Niezależnie od tego, jak wiele razy będziesz to powtarzać… niezależnie od tego, jak wiele razy oboje będziemy to powtarzać. Wystarczy mi, że jesteś obok. – w oczach zebrały mu się łzy, więc przetarł je brzegiem rękawa, naciągając jednocześnie materiał głębiej na drżące dłonie, zaciskając palce na wilgotnych mankietach. – Jesteś mężczyzną, w którym się zakochałem. Ty, nie twój gniew i nie twoja siła. – nie pamiętał, czy kiedykolwiek wypowiedział te słowa na głos poza ścianami swojego mieszkania, poza klatką żeber, w których je więził; za drzwiami mogli stać sąsiedzi, na korytarzu w każdej chwili mogło rozpalić się światło, lecz nie miało to już znaczenia – być może, pomyślał, w rzeczywistości nie miało go nigdy. – Wiem, że cię zostawiłem – zaczął, a jego głos zadrżał, naciągnięty jak grot przez strunę krtani. – W-wiem, że powinienem był… powinienem był przyjść. P-powinienem był z tobą zostać, k... kiedy to w-wszystko... – płacz podszedł mu do gardła, a on nie miał siły, by przełknąć go po raz kolejny, bo szczęka rwała go bolesnym wgnieceniem u dołu grdyki. – Nie chcę kolejnych obietnic. – głos łamał mu się i miękł, rozwodniony łzami, które ciekły po policzkach, pozostawiając po sobie pąsowe smugi. – Chcę tylko zostać obok ciebie, chcę, żebyś wiedział, że nigdy... nigdy nie mógłbyś mnie rozczarować, nie tym, jak się czujesz. – ile czasu jeszcze zostało? Co, jeśli prosił go o zbyt wiele? – Bertram, proszę – głos zarwał mu się gwałtownie, ramiona trzęsły się od płaczu, paznokcie uciskały miękką skórę po wewnętrznej stronie dłoni. – Proszę.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 24 Wrz - 23:54
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nigdy nie przestał się bać – od ugryzienia minęły długie lata odliczane dwunastoma nocami, pod których osnową zdradzało go własne ciało, a on nigdy nie wyrósł z lęku przed księżycem wypełniającym się blaskiem jak misy mórz wypełniały się przypływem, leniwie i nieuchronnie, by przełknąć wszystko, co znalazłyby w piachu; obserwował jego zmieniający się kształt i czuł, jak wraz z nim rosło w nim paniczne napięcie, co miesiąc, dwanaście razy w roku. Nigdy nie przestał bać się bólu, jaki rozpalał się pod skórą, rozcierał kości w zębach i przeżuwał mięśnie w miazgę, rozpychał się między warstwami powłok, spływał na język smakiem ciepłej krwi, którą krztusił się, kiedy udawało mu się złapać haust powietrza. Lęk zaciskał się na nim jak potrzask, a on próbował sobie udowodnić, że jest inaczej – pozwalał, by łapano go za ubranie, przypierano do muru, by wgniatano mu buty w żołądek, wyciskając żółć w górę gardła jak skwaśniały sok z przejrzałego owocu. Wracał do mieszkania z krwią cieknącą po brodzie i spojrzeniem błyszczącym w febrze, mówił sobie, że się nie boi, bo mógł znieść ten ból rozpalony pod żebrami, w skopanym kręgosłupie i nadwyrężonym barku, bo śmiał się prawie, kiedy komuś udało się przygnieść go do ziemi i przepłoszyć mu prawie przytomność spod skroni, ale bał się cały czas, bał się do białej gorączki łapiącej go przed pełnią znajomym histerycznym oszołomieniem – bał się momentu, w którym Fenrir rozewrze szczęki, dotykając nosem nieba i brodą ziemi, bał się, kiedy zaciśnie je na jego kościach, miażdżąc w nim resztki człowieka. Bał się jeszcze bardziej od tej nocy, której nie pamiętał: świadomość zgasła w nim z sykiem duszonego ognia na knocie świecy, a kiedy obudził się później, leżał nagi na białej podłodze w ciasnym pomieszczeniu, z policzkiem w kałuży stężałej krwi. Zeschły szkarłat pokrywał mu skorupą pokaleczoną twarz, pierś i dłonie, i był pewien, że nie należała do niego (i miał nadzieję, że nie należała do niej), i zanim wyprowadzono go wreszcie w szarych, gryzących ubraniach na zimny korytarz, skuto mu nadgarstki tak mocno, że otarł je sobie do żywej tkanki; nie protestował. Miał nadzieję, że nikt nie przyjdzie go zobaczyć, zanim wyślą go na północ – że zapomną o nim zupełnie, jakby nie było go nigdy; miał nadzieję, że matka nigdy więcej nie wypowie jego imienia, fotografie z ciemnowłosym chłopcem wrzucą w ogień, po kilkunastu latach żaden ogar nie będzie pamiętał zapachu jego dłoni.
Gdyby coś mu się stało, miał nadzieję, że Folke schowałby wszystko, co do nich należało, do dolnej szuflady w komodzie, którą zamykał na klucz, albo że zostawiłby je między czarnym ziarnem piachu islandzkiej plaży, by przełknął je wieczorny przypływ. A potem, ciszej, jakby było w tym coś winnego, miał nadzieję, że nigdy nie przestałby nosić tej obrączki, której oczko jaśniało łagodnym światłem, kiedy o nim myślał, choćby miało nie rozjaśnić się już nigdy więcej. Może czasami słońce opierałoby się na kamieniu ciepłym refleksem; miał nadzieję, że wiedziałby, że nie przestał o nim myśleć nigdy. Nie mówili o tym ze sobą, jakby nie było to rzeczywistą możliwością, chociaż ludzie znikali codziennie, pozostawiając po sobie rozwieszane w mieście zdjęcia i puste wyrwy w życiach bliskich; jakby mogli się przed tym uchronić, udając, że nie może ich to dosięgnąć, a teraz, kiedy Folke wypowiedział tę możliwość na głos, żałował, że nie mógł objąć go i nie wypuszczać z dłoni przez resztę nocy, do świtu powtarzać mu, żeby nigdy jej nie ściągał, bo będzie o nim myślał, nawet tam, choć nie wierzył w żadną pośmierć od dawna. Nie potrafił myśleć o tym, co zrobiłby, gdyby nie chodziło o niego – wyobrażał sobie, że to, co później, nie różniłoby się od tej nicości wcale.
Miał wrażenie, że słowa przyjaciela zbierają mu się na dnie żołądka i wspinają się pod gardło torsją; miał wrażenie, że nie umiał ich przyjąć – że w końcu otworzy drzwi, złapie go za ramiona i spróbuje nim potrząsnąć, bo to, co mówił, oznaczało, że musiałby sięgnąć w fundamenty siebie i szarpnąć za węzły zaciśnięte na korzeniach własnego kręgosłupa, musiałby rozebrać się przed nim ze wszystkich tych obietnic i wszystkich tych kłamstw, że Folke musiałby zobaczyć drżenie zmęczenia w jego dłoniach i ramionach, skurcz obawy zaciskający się na strunach głosu, zanim przymuszał go do pewności, i odsłoniętą słabiznę serca, miękką jak otłuczony owoc. Musiałby pozwolić mu ściągnąć z siebie ciężką, zesztywniałą okrywę tego gniewu, pozwolić mu rozplątać gruzły napięcia w zmęczonym ciele, stanąć przed nim bez tego wszystkiego, nie wiedząc, co więcej jeszcze posiada – nie wiedział, co więcej mógłby mu dać, nie wiedział, za co więcej można było go kochać, jeśli nie mógł zasłużyć na to obietnicą, że zrobi wszystko, zajmie się wszystkim i zniesie wszystko, i nie będzie nigdy prosił o nic w zamian. Za trzewia złapał go mdły skurcz i miał wrażenie, że nie mógł znieść jego słów, a potem zdał sobie sprawę, że do gardła nie podchodzi mu żółć sprzeciwu, tylko płacz – gorący i zbierany przez lata, przytłaczający; spróbował go przełknąć, z trudem, bo grzązł mu w gardle, jakby nie było w nim dłużej miejsca, w które mógłby go wcisnąć. Nie winił go za to, że wtedy nie przyszedł, nie miało to już znaczenia, zostawił go zresztą pierwszy – ale przez chwilę czuł się, jakby znów miał osiemnaście lat, jakby chciał mu powiedzieć, że czekał, przez cały ten czas, że było mu ciężko i tęsknił za nim, że bolało tak bardzo, że nie wiedział, czy dotrzyma poranka i że nie chciał z nikim rozmawiać, tylko z nim.
Czekał, przez cały czas, za tymi zatrzaśniętymi drzwiami, aż ktoś stanie po drugiej stronie i powie cokolwiek, a teraz nie miał odwagi; było mu niedobrze, a potem zrobiło mu się słabo, nie mieli czasu, żałował, że nie mieli czasu. Udało mu się przekręcić zamek zdrętwiałą dłonią, nacisnąć klamkę, Folke siedział pod ścianą po przeciwnej stronie korytarza i kiedy podniósł na niego załzawione zielone spojrzenie, nad ich głowami rozbłysło przymglone światło.
– Nie mam żadnego srebra – wykrztusił prawie bezwiednie, jakby sam dopiero zdawał sobie tego sprawę, jakby chciał go przeprosić, zapytać, czy wziął nóż ze sobą. Przyjaciel zaczął się podnosić, a on drgnął natychmiast, by mu pomóc; objął go i później już się nie odsunął – poczuł jego ciepły zapach i drżenie jego ciała pod dłońmi, coś w nim pękło, kiedy napotkał jego spojrzenie i nagle zabrakło mu sił. W zmęczonych dołach źrenic zebrały mu się znów łzy, grdyka poruszyła się nerwowo, kiedy próbował, jeszcze raz, przełknąć wszystko, daremnie. Podniósł dłonie do jego policzków, obejmując jego twarz, jakby chciał mu coś powiedzieć, ale cisza się przeciągała, płacz ściskał mu gardło i myśli wyślizgiwały mu się, chwiejne i mgliste; w końcu pochylił się, przykładając rozgorączkowane czoło do jego czoła, zamykając oczy.
– Boję się – szepnął, pomimo bolesności ściśniętego gardła; czuł gorące smugi na policzkach, potem poczuł też metaliczny posmak na wargach, krew pociekła mu strużką rynienką ust, ale nie chciał jeszcze się odsuwać, jeszcze nie. Światło zgasło z cichym pstryknięciem. Jego pierś unosiła się płytko, coraz bardziej nerwowo; miał mokre włosy, pot spływał mu po odsłoniętym karku i torsie, nie było czasu. – Zawsze tak bardzo się boję, tak samo jak wtedy. Myślałem, że z czasem będzie łatwiej, ale to zawsze boli tak samo. Chcę tu z tobą zostać. Zrobiłbym wszystko... – urwał, krzywiąc się w skurczu bólu, jaki przeciągnął się ostrym cięciem przez trzewia; potem sapnął, zginając się wpół, gdy rozlał się po ciele ciężką falą.
Gdyby coś mu się stało, miał nadzieję, że Folke schowałby wszystko, co do nich należało, do dolnej szuflady w komodzie, którą zamykał na klucz, albo że zostawiłby je między czarnym ziarnem piachu islandzkiej plaży, by przełknął je wieczorny przypływ. A potem, ciszej, jakby było w tym coś winnego, miał nadzieję, że nigdy nie przestałby nosić tej obrączki, której oczko jaśniało łagodnym światłem, kiedy o nim myślał, choćby miało nie rozjaśnić się już nigdy więcej. Może czasami słońce opierałoby się na kamieniu ciepłym refleksem; miał nadzieję, że wiedziałby, że nie przestał o nim myśleć nigdy. Nie mówili o tym ze sobą, jakby nie było to rzeczywistą możliwością, chociaż ludzie znikali codziennie, pozostawiając po sobie rozwieszane w mieście zdjęcia i puste wyrwy w życiach bliskich; jakby mogli się przed tym uchronić, udając, że nie może ich to dosięgnąć, a teraz, kiedy Folke wypowiedział tę możliwość na głos, żałował, że nie mógł objąć go i nie wypuszczać z dłoni przez resztę nocy, do świtu powtarzać mu, żeby nigdy jej nie ściągał, bo będzie o nim myślał, nawet tam, choć nie wierzył w żadną pośmierć od dawna. Nie potrafił myśleć o tym, co zrobiłby, gdyby nie chodziło o niego – wyobrażał sobie, że to, co później, nie różniłoby się od tej nicości wcale.
Miał wrażenie, że słowa przyjaciela zbierają mu się na dnie żołądka i wspinają się pod gardło torsją; miał wrażenie, że nie umiał ich przyjąć – że w końcu otworzy drzwi, złapie go za ramiona i spróbuje nim potrząsnąć, bo to, co mówił, oznaczało, że musiałby sięgnąć w fundamenty siebie i szarpnąć za węzły zaciśnięte na korzeniach własnego kręgosłupa, musiałby rozebrać się przed nim ze wszystkich tych obietnic i wszystkich tych kłamstw, że Folke musiałby zobaczyć drżenie zmęczenia w jego dłoniach i ramionach, skurcz obawy zaciskający się na strunach głosu, zanim przymuszał go do pewności, i odsłoniętą słabiznę serca, miękką jak otłuczony owoc. Musiałby pozwolić mu ściągnąć z siebie ciężką, zesztywniałą okrywę tego gniewu, pozwolić mu rozplątać gruzły napięcia w zmęczonym ciele, stanąć przed nim bez tego wszystkiego, nie wiedząc, co więcej jeszcze posiada – nie wiedział, co więcej mógłby mu dać, nie wiedział, za co więcej można było go kochać, jeśli nie mógł zasłużyć na to obietnicą, że zrobi wszystko, zajmie się wszystkim i zniesie wszystko, i nie będzie nigdy prosił o nic w zamian. Za trzewia złapał go mdły skurcz i miał wrażenie, że nie mógł znieść jego słów, a potem zdał sobie sprawę, że do gardła nie podchodzi mu żółć sprzeciwu, tylko płacz – gorący i zbierany przez lata, przytłaczający; spróbował go przełknąć, z trudem, bo grzązł mu w gardle, jakby nie było w nim dłużej miejsca, w które mógłby go wcisnąć. Nie winił go za to, że wtedy nie przyszedł, nie miało to już znaczenia, zostawił go zresztą pierwszy – ale przez chwilę czuł się, jakby znów miał osiemnaście lat, jakby chciał mu powiedzieć, że czekał, przez cały ten czas, że było mu ciężko i tęsknił za nim, że bolało tak bardzo, że nie wiedział, czy dotrzyma poranka i że nie chciał z nikim rozmawiać, tylko z nim.
Czekał, przez cały czas, za tymi zatrzaśniętymi drzwiami, aż ktoś stanie po drugiej stronie i powie cokolwiek, a teraz nie miał odwagi; było mu niedobrze, a potem zrobiło mu się słabo, nie mieli czasu, żałował, że nie mieli czasu. Udało mu się przekręcić zamek zdrętwiałą dłonią, nacisnąć klamkę, Folke siedział pod ścianą po przeciwnej stronie korytarza i kiedy podniósł na niego załzawione zielone spojrzenie, nad ich głowami rozbłysło przymglone światło.
– Nie mam żadnego srebra – wykrztusił prawie bezwiednie, jakby sam dopiero zdawał sobie tego sprawę, jakby chciał go przeprosić, zapytać, czy wziął nóż ze sobą. Przyjaciel zaczął się podnosić, a on drgnął natychmiast, by mu pomóc; objął go i później już się nie odsunął – poczuł jego ciepły zapach i drżenie jego ciała pod dłońmi, coś w nim pękło, kiedy napotkał jego spojrzenie i nagle zabrakło mu sił. W zmęczonych dołach źrenic zebrały mu się znów łzy, grdyka poruszyła się nerwowo, kiedy próbował, jeszcze raz, przełknąć wszystko, daremnie. Podniósł dłonie do jego policzków, obejmując jego twarz, jakby chciał mu coś powiedzieć, ale cisza się przeciągała, płacz ściskał mu gardło i myśli wyślizgiwały mu się, chwiejne i mgliste; w końcu pochylił się, przykładając rozgorączkowane czoło do jego czoła, zamykając oczy.
– Boję się – szepnął, pomimo bolesności ściśniętego gardła; czuł gorące smugi na policzkach, potem poczuł też metaliczny posmak na wargach, krew pociekła mu strużką rynienką ust, ale nie chciał jeszcze się odsuwać, jeszcze nie. Światło zgasło z cichym pstryknięciem. Jego pierś unosiła się płytko, coraz bardziej nerwowo; miał mokre włosy, pot spływał mu po odsłoniętym karku i torsie, nie było czasu. – Zawsze tak bardzo się boję, tak samo jak wtedy. Myślałem, że z czasem będzie łatwiej, ale to zawsze boli tak samo. Chcę tu z tobą zostać. Zrobiłbym wszystko... – urwał, krzywiąc się w skurczu bólu, jaki przeciągnął się ostrym cięciem przez trzewia; potem sapnął, zginając się wpół, gdy rozlał się po ciele ciężką falą.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 15 Paź - 23:54
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nie pamiętał, kiedy powietrze, które rozchylało żebra przy głębokim wdechu, po raz ostatni przyniosło mu ulgę – czuł się, jakby strach wyściełał jego ciało grubą warstwą ligniny, owiniętą zbyt ciasno wokół osierdzia, by serce mogło poruszać się miarowym biciem; za każdym razem, gdy wybudzał się z koszmarów, był pewien, że umierał – oddech grzęzł mu w gardle, a pierś unosiła się i opadała, rwana sztormem pod materiałem koszuli, otwierał oczy, lecz wciąż widział obrazy, które ciemniały mu pod powiekami i sięgał rękami do twarzy, brudząc policzki czerwonymi pręgami zadrapań, choć Bertram zamykał jego dłonie w swoich i nakrywał go ramionami, dopóki pokój nie wypełnił się sennością, a spłycony oddech nie zapadł w ciepło pościeli. Nawet w jego objęciach nerwowość nie zanikała jednak zupełnie, wycofywała się tylko głębiej w ciasne sploty żył, kładła głowę na dnie zmęczonego serca i zastygała nikłym drętwieniem w ramionach. Nigdy nie powiedział nikomu, że coraz częściej miał wrażenie, że ciało, w którym się znalazł, nigdy do niego nie należało – nie czuł swoich dłoni, kiedy poprzedniego wieczoru sięgał po filiżankę z herbatą i naczynie wysunęło mu się spomiędzy palców, odpryskując pomiędzy włochate frędzle dywanu, nie czuł swoich nóg, kiedy leżał na podłodze po gwałtownym ataku, a Bertram przyniósł mu koc i położył się obok, choć parkiet był twardy i niewygodny, nie czuł swojego serca, kiedy zapadało się głęboko pomiędzy żebra, a wszystko wokół stawało się mętne i odrealnione, jakby wraz z nim cała rzeczywistość okazała się zbyt ciężka, aby utrzymać się nad horyzontem. Strach toczył go silnymi nawałnicami, odkąd był dzieckiem – pamiętał, jak Helene próbowała przyciągnąć go do siebie, a on poczuł się przyduszony w jej ramionach i szarpnął się tak mocno, że przypadkowo zadrapał ją w policzek, pozostawiając na skórze przekrwioną pręgę, za którą Jørgen uderzył go w potylicę, pamiętał, jak później kazali mu siedzieć w pokoju, dopóki się nie uspokoi, a on rozdrapał sobie nadgarstki i uderzył się w głowę tak mocno, że przytomność spłoszyła się spod jego skroni jak przepędzony wystrzałem zając, pamiętał, że kiedy Bertram wprowadził się do jego mieszkania, próbował ukrywać się także przed nim, ale przyjaciel nigdy nie pozwalał mu dławić lęku za zamkniętymi drzwiami i trzymał go za rękę, dopóki sam nie pochylił się w jego stronę, opierając rozgorączkowane czoło w płytkiej debrze obojczyków; obawa była w jego ramionach lżejsza, lecz wciąż dygotała w opuszkach palców i nie pozwalała mu zasnąć w pustym łóżku – ludzie nieustannie znikali, a na fasadach kamienic pojawiały się hasła Wyzwolonych, nadrukowane czarnym drukiem, jak bezzębne usta rozchylone na pożółkłych kartkach papieru. Bał się tego, co mogliby mu zrobić – bał się, że mogliby mu go odebrać; nie miał odwagi pytać, co czekało wargów, którzy trafiali do samotnej wieży, ale któregoś popołudnia słyszał, jak jeden z mężczyzn chwalił się swoją zdobyczą, skórą zdjętą z wilczego ciała i rozpłakał się, jeszcze zanim zdał sobie sprawę, że łzy przeszkliły mu spojrzenie.
Nigdy nie kochał go za to, że był silny, lecz za to, że pomimo swojej siły, wciąż potrafił być łagodny – za to, jak delikatnie ujął w ręce dzięcioła, który pod koniec grudnia uderzył w okno jego mieszkania, za to, jak mówił szeptem, kiedy go całował, jakby chciał, żeby jego słowa dłużej pozostały na skórze, bo oddech stawał się wtedy cieplejszy i przylegał do ciała jak kompres, za to, jak zatrzymywał usta pomiędzy jego łopatkami i dotykał go tak, jak dotyka się owczej wełny; nigdy nie kochał go za to, że zaciskał dłonie w pięści i pozostawiał odcisk swoich knykci na opuchniętej twarzy Rubena, ale za to, że nigdy nie zostawiał go samego, gdy podtrzymywał krwotok brzegiem rękawa i opierał potylice o kafelkową ścianę łazienki, za to, że wciąż się do niego uśmiechał, choć wiedział, że byłoby łatwiej, gdyby nigdy nie patrzyli sobie w oczy i za to, że odprowadzał go do domu nawet, jeśli przez cały dzień był zdystansowany i milczący, jak gdyby w ten sposób próbował upewnić się, że spędzi tę noc w łóżku – kiedy klamka stęknęła pod naciskiem dłoni, a drzwi w końcu uchyliły się w zacieniony przesmyk korytarza, poczuł na sobie jego spojrzenie, rozmokłe i niewyraźne i nie mógł uwierzyć, że nigdy tego nie zauważył; kochał go nawet pod jego nieobecność.
– Nie szkodzi – odetchnął, próbując podnieść się z podłogi, ale noga rwała go w kolanie, a ból stał się tak uporczywy, że rozsunął się drętwieniem aż po lędźwie, on nie był tymczasem w stanie ukryć krótkiego grymasu, który ściągnął jego twarz gwałtownym spazmem; oddech spłycił mu się wyraźnie – zapomniał zaprotestować, kiedy Bertram objął go w talii, więc osunął się tylko posłusznie w głąb mieszkania, czując pod dłońmi drżenie jego barków, skurcz płaczu pełzający się wzdłuż kręgosłupa. – Nie dałbym rady, nie mógłbym cię skrzywdzić – szepnął cicho, obejmując go mocniej, po czym odchylając lekko głowę, gdy przyjaciel wsunął dłonie na jego policzki; widział już wcześniej, jak jego spojrzenie zachodziło łzami, ale teraz przestraszył się jego płaczu – nie zauważył, kiedy zimowe popołudnie na miękkich, kocich łapkach przeszło w zmierzch, a księżyc za oknem wypełnił się srebrzystą masą, łyskając złowrogo przez fałdy zasłon. Bertram oparł czoło o jego czoło – w ciepłej przestrzeni ich wzajemnych oddechów, jego oddech był wilgotny i urywany, a on uniósł powoli dłoń, przykładając palce do jego policzka, do łez płynących bezładnie po zaczerwienionej skórze.
– Wiem. – miał mokre włosy i cały się trząsł, pot spływał mu po szyi, lecz on wciąż obejmował go tak samo mocno, jakby nigdy nie zamierzał odsunąć się do tyłu. – Wiem, tak mi przykro – przyłożył twarz do jego wilgotnej piersi, a kiedy przymknął powieki, po twarzy również spłynęły łzy – chciał być dla niego silny chociaż raz, chciał być silny dla nich obu. – Kær. – zaklęcie zamknęło drzwi za jego plecami, a on spojrzał Bertramowi w oczu, bez cienia żalu, jakby wnętrze jego źrenic wyściełane było jedynie troską. – Zostanę z tobą. Nic złego się nie stanie, musisz mi zaufać – zaczął, ale urwał, dostrzegając na jego twarzy gwałtowny skurcz bólu, pod skórą napinało się już zwierzęce oblicze, przez dziąsła wyrżnęły się wilcze kły, trzewia gruzłowaciały pod wpływem przemiany – przyjaciel zgiął się wpół, a on odruchowo złapał go za dłonie, tak mocno jak potrafił i przykucnął, wciąż nie zmniejszając dzielącego ich dystansu. – Oddychaj, wiem, że dasz radę – zacisnął palce mocniej, oboje siedzieli na podłodze, a on czuł, jak wszystko w jego piersi napina się i łzawi, rozlewa się wzdłuż obojczyków rozpaczliwym ciężarem niesprawiedliwości – Bertram nigdy nie zasłużył, żeby przez to przechodzić. – C-co mogę zrobić? Zrobię wszystko – zapytał nerwowo, próbując ukryć drżenie, które obejmowało całe jego ciało i szczękało zębami, gdy rozchylał usta, ale był wyraźnie podenerwowany, obawa lśniła mu na powierzchni źrenic. – Spójrz na mnie, jestem tu z tobą. Jesteśmy razem – oczy zachodziły mu łzami, lecz tym razem nie czuł flegmatycznego ciężaru, który zazwyczaj osiadał mu w gardle podczas używania zaklęć; trzymał go za prawą dłoń, aby drugą móc unieść obłym kształtem czaru. – Sárr Mikill.
Nigdy nie kochał go za to, że był silny, lecz za to, że pomimo swojej siły, wciąż potrafił być łagodny – za to, jak delikatnie ujął w ręce dzięcioła, który pod koniec grudnia uderzył w okno jego mieszkania, za to, jak mówił szeptem, kiedy go całował, jakby chciał, żeby jego słowa dłużej pozostały na skórze, bo oddech stawał się wtedy cieplejszy i przylegał do ciała jak kompres, za to, jak zatrzymywał usta pomiędzy jego łopatkami i dotykał go tak, jak dotyka się owczej wełny; nigdy nie kochał go za to, że zaciskał dłonie w pięści i pozostawiał odcisk swoich knykci na opuchniętej twarzy Rubena, ale za to, że nigdy nie zostawiał go samego, gdy podtrzymywał krwotok brzegiem rękawa i opierał potylice o kafelkową ścianę łazienki, za to, że wciąż się do niego uśmiechał, choć wiedział, że byłoby łatwiej, gdyby nigdy nie patrzyli sobie w oczy i za to, że odprowadzał go do domu nawet, jeśli przez cały dzień był zdystansowany i milczący, jak gdyby w ten sposób próbował upewnić się, że spędzi tę noc w łóżku – kiedy klamka stęknęła pod naciskiem dłoni, a drzwi w końcu uchyliły się w zacieniony przesmyk korytarza, poczuł na sobie jego spojrzenie, rozmokłe i niewyraźne i nie mógł uwierzyć, że nigdy tego nie zauważył; kochał go nawet pod jego nieobecność.
– Nie szkodzi – odetchnął, próbując podnieść się z podłogi, ale noga rwała go w kolanie, a ból stał się tak uporczywy, że rozsunął się drętwieniem aż po lędźwie, on nie był tymczasem w stanie ukryć krótkiego grymasu, który ściągnął jego twarz gwałtownym spazmem; oddech spłycił mu się wyraźnie – zapomniał zaprotestować, kiedy Bertram objął go w talii, więc osunął się tylko posłusznie w głąb mieszkania, czując pod dłońmi drżenie jego barków, skurcz płaczu pełzający się wzdłuż kręgosłupa. – Nie dałbym rady, nie mógłbym cię skrzywdzić – szepnął cicho, obejmując go mocniej, po czym odchylając lekko głowę, gdy przyjaciel wsunął dłonie na jego policzki; widział już wcześniej, jak jego spojrzenie zachodziło łzami, ale teraz przestraszył się jego płaczu – nie zauważył, kiedy zimowe popołudnie na miękkich, kocich łapkach przeszło w zmierzch, a księżyc za oknem wypełnił się srebrzystą masą, łyskając złowrogo przez fałdy zasłon. Bertram oparł czoło o jego czoło – w ciepłej przestrzeni ich wzajemnych oddechów, jego oddech był wilgotny i urywany, a on uniósł powoli dłoń, przykładając palce do jego policzka, do łez płynących bezładnie po zaczerwienionej skórze.
– Wiem. – miał mokre włosy i cały się trząsł, pot spływał mu po szyi, lecz on wciąż obejmował go tak samo mocno, jakby nigdy nie zamierzał odsunąć się do tyłu. – Wiem, tak mi przykro – przyłożył twarz do jego wilgotnej piersi, a kiedy przymknął powieki, po twarzy również spłynęły łzy – chciał być dla niego silny chociaż raz, chciał być silny dla nich obu. – Kær. – zaklęcie zamknęło drzwi za jego plecami, a on spojrzał Bertramowi w oczu, bez cienia żalu, jakby wnętrze jego źrenic wyściełane było jedynie troską. – Zostanę z tobą. Nic złego się nie stanie, musisz mi zaufać – zaczął, ale urwał, dostrzegając na jego twarzy gwałtowny skurcz bólu, pod skórą napinało się już zwierzęce oblicze, przez dziąsła wyrżnęły się wilcze kły, trzewia gruzłowaciały pod wpływem przemiany – przyjaciel zgiął się wpół, a on odruchowo złapał go za dłonie, tak mocno jak potrafił i przykucnął, wciąż nie zmniejszając dzielącego ich dystansu. – Oddychaj, wiem, że dasz radę – zacisnął palce mocniej, oboje siedzieli na podłodze, a on czuł, jak wszystko w jego piersi napina się i łzawi, rozlewa się wzdłuż obojczyków rozpaczliwym ciężarem niesprawiedliwości – Bertram nigdy nie zasłużył, żeby przez to przechodzić. – C-co mogę zrobić? Zrobię wszystko – zapytał nerwowo, próbując ukryć drżenie, które obejmowało całe jego ciało i szczękało zębami, gdy rozchylał usta, ale był wyraźnie podenerwowany, obawa lśniła mu na powierzchni źrenic. – Spójrz na mnie, jestem tu z tobą. Jesteśmy razem – oczy zachodziły mu łzami, lecz tym razem nie czuł flegmatycznego ciężaru, który zazwyczaj osiadał mu w gardle podczas używania zaklęć; trzymał go za prawą dłoń, aby drugą móc unieść obłym kształtem czaru. – Sárr Mikill.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 29 Paź - 0:00
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie miał siły dłużej mu się przeciwstawiać – nie miał siły już na nic poza płytkim oddechem i drżeniem, bo każde przesunięcie wskazówki zegarka rozbrzmiewała mu w przytomności jak odliczanie czasu do szarpnięcia za jutowe sznury przeciągnięte mu przez ciało, zmuszając je do nienaturalnych kątów i krzywizn, do migracji narządów między łamiącą się konstrukcją szkieletu, na którym naprężały się struny mięśni, siłą przymuszane do nowych kształtów. Przez udręczoną twarz prześliznął się jedynie błagalny skurcz, echo odruchowej myśli wobec tej tragicznej pewności, z jaką mówił mu: nie mógłbym cię skrzywdzić, jakby nie było w tym nic przeraźliwego, jakby w podszyciu tych słów nie chowały się inne, dotkliwsze, choćbyś miał mnie skrzywdzić. Przerażała go ta ufna, oddana naiwność, przerażała go jego absolutna uległość, przerażało go, że mógłby stanąć przed potworem i nazywać go daremnie jego imieniem, przerażało go, że mógłby ocknąć się rano i zawsze już pamiętać słodki smak jego krwi; przerażało go, że w ogóle o tym nie myślał. Przed pełnią nieustannie przeglądał w myślach wszystkie scenariusze, w których coś mogło pójść źle: wystarczyłby źle odmierzony składnik przy warzeniu porcji eliksiru, wystarczyłaby źle dobrana dawka niebiorąca właściwej miary z jego wagi, wystarczyłby przypadek wielkości kieliszka tojadu, drobne brunatne nasiono niewyłuskane z owocu psinki – jak Folke mógł obchodzić się z tym ryzykiem tak lekkomyślnie?
– Nie mnie – odszepnął, z chłodem jego zmarzniętych policzków pod dłońmi, solą zbierającą się w liniach papilarnych; nie próbował się z nim spierać, próbował go prosić. Srebro nie było dla niego trucizną, było trucizną dla wilka – rozżarzonym prętem przykładanym do rozjątrzonej rany, by ją wyjałowić. Ściskał je w palcach wiele razy, próbując odzyskać swoje ciało, wypędzić zdrętwienie z koniuszków palców, przeklętą malignę cudzej obecności odkładającej się w żyłach jak osad fermentującej kantarydyny. Spojrzenie miał przeszklone gorączką, przeszklone dławionym płaczem, rozmiękczone, jak gdyby sploty włókien tęczówki zaczynały się rozplątywać powoli, rozluźniać ciasny węzeł przytomności, zanim pękną naczynka i między ich luźne pęczki wleje się karmin. – Nie skrzywdziłbyś mnie. Nie ma mnie, jeśli jest on, nigdzie, nie ma mnie wtedy nigdzie, nie będę mógł ci pomóc. Nie proszę cię o to, bo nie ufam sobie, b-b-boję się… – głos zadrgał na strunach krtani, jakby wplątał się w nią zdradliwą głoską; urwał natychmiast, czując jak bolesność płaczu podchodzić mu do gardła, sfrustrowana, bezsilna, wstydliwa – zacisnął zęby, czując się, jakby szarpnięto go za kark w dawny wstyd, w tę przywierającą do skóry bezsilną śmieszność. W spojrzenie, jeszcze herbaciane, wkradł mu się odprysk paniczności; tracił nad sobą kontrolę – ciało przestawało go słuchać, najpierw w tym miejscu, które przez lata paliło siarczyście i gdzie leżało najbardziej tkliwy nerw poczucia siebie. Wolałby się rozpłakać, wolałby rozpaść się mu w objęciu, wolałby trzaśnięcie łamanego kręgosłupa niż to; tamto upokorzenie było przynajmniej dotkliwie fizyczne.
Zamknął oczy, czując palce sięgające jego rozpalonego policzka; próbował jeszcze zaczepić się jego bliskości, śledzić szmer jego oddechu, nerwowe tętno uderzające płochliwie pod skórą, próbował wypełnić płuca zapachem jego obecności, której brakowało w warstwach zastałego powietrza tego mieszkania; nie miał pojęcia, jak bardzo opustoszałe i gorzkie spływało mu do piersi, zanim przyszedł. Czuł chłodną stróżkę spływającą mu krzywizną kręgosłupa, dreszcz sunący pod skórą coraz wyraźniej, jakby rozszczelniała się w miejscu spojenia z ciałem; było mu zimno i było mu gorąco, i gdyby mógł, porzuciłby swoje ciało, porzuciłby je, by żyć w szmerze jego oddechu, w jego zapachu, w dotyku jego palców, by nie czuć siebie nigdzie więcej – by uciec przed tym, czym było jego ciało: naczyniem, w którym żerowała potworność; naczyniem, w które musiał wlewać truciznę, by nie spieniła się ponad brzeg i nie spłynęła krwią na grunt.
Zabrakło mu oddechu, kiedy szarpnął nim pierwszy skurcz bólu, zginając jego ciało wpół, jakby pociągało za żyłkę przewiązaną na rozpalonym maligną karku; wypuścił natychmiast Folke, poczuł jednak jego palce zaciskające się mu na dłoniach – chciał powiedzieć mu, żeby puścił, ale zachłysnął się jękiem, zbijającym go z nóg na kolana i sprawiającym, że w konwulsji ścisnął jego nadgarstek w swojej dłoni, jakby ciało próbowało jeszcze łapać się rzeczywistości na oślep, ostatnimi panicznymi odruchami ludzkiej przytomności. Kiedy udało mu się rozchylić w końcu powieki, dostrzegł blade ślady swoich palców na jego skórze, nabiegające zaczerwienieniem, ślina spłynęła mu z ust na podłogę, zmieszana z krwią i strzępami rozdartych dziąseł, przemiana sprawiała, że podniebienie wydawało się rozpierać jego czaszkę, wgniatać w sąsiednie kości, a kiedy przesunął po nim językiem, poczuł rozcięcia wyraźnego karbowania. Próbował dławić w sobie jęk, nikt nie mógł przecież go usłyszeć, nie chciał, żeby przerażeni sąsiedzi zapukali do drzwi i nie chciał, żeby Folke słuchał jego krzyku, ale miał wrażenie, że ból pęcznieje mu w płucach razem ze wzbierającym łkaniem; wydawało mu się zawsze, że tym razem będzie gotowy – przeżywał to już przecież tyle razy – ale pełna zawsze zaskakiwała go swoją brutalną żarłocznością, fantomowymi zębami rwącymi tkanki jak gdyby dzikie psy zbiegły się przy zapiętym na łańcuchu kundlu i rozdzierały go między sobą w strzępy. Wywrócił białkami, ogłuszający pisk wypełniał mu uszy, chciał go przeprosić, próbował go przeprosić, chyba udało mu się wymamrotać przeprosiny, nie był pewien (powtórzył je kilka razy, półprzytomnie, półzrozumiale, zniekształcone przez odkształconą potwornie trzewioczaszkę).
– Odsuń się – wykrztusił wyraźniej, chropowatym, zduszonym głosem; próbował wyrwać dłonie z jego palców, ale zwinął się tylko mocnym skurczem, pochylając czoło do jego kolan, wstrząsany przełykanym szlochem. Nie mógł krzyczeć, w gardle zbierał mu się jednak niski pogłos udręki, jakby głuchy skowyt zamknięty pod szklanym wiekiem, przeciągłe jęczenie trzymane nisko przy ziemi, mocno między zaciskanymi zębami. Paliły go trzewia, rozrywane krezki jelit, pękające naczynia krwi, nerwy naciągane na zmieniający się stelaż kości; rozchylił usta, próbując zrównać rwany, zduszony oddech, z jego głosem zawieszonym ponad sobą, jego oddech stawał się jednak coraz bardziej podobny do zwierzęcego dyszenia, ocierającego się o świadomość tak wyraźnie, że poczuł histerię nabrzmiewającą gdzieś w jego ciele, gdzieś w tym ciele, które przestawało być jego. Folke prosił go, żeby na niego spojrzał, ale on nie mógł podnieść czoła, przyciskanego coraz bardziej rozpaczliwie do podłogi śliskiej od potu, śliny i krwi. – Wyjdź – głos przeciśnięty przez zęby zabrzmiał ostro i gniewnie; Folke siedział tak blisko, tak bezmyślnie blisko, przy tym wstrętnym, rozszarpywanym ciele, które przestawało być mu posłuszne, jesteśmy razem, mówił, tak nieznośnie blisko, tuż nad jego głową, tak blisko zębów i pazurów.
– Proszę – udało mu się jeszcze szepnąć, płaczliwym błaganiem, kiedy zaklęcie rozpłynęło się po ciele migawką uśmierzenia, nietrwałą i daremną; przekleństwo przełykało jego magię natychmiast, tym silniej rozwścieczone – kiedy pękły rozchylane siłą żebra, zaćmiło go, nie zauważył okropnego jęku, jaki wylał się z jego gardła razem z krwią i żółcią, wpółzwierzęcego. Jego ciało, silne i zaufane, kurczyło się teraz na podłodze zniekształcone i sponiewierane; jedyna wartościowa rzecz, jaką w sobie posiadał, zmięta i roztarta, zmieniona w upokorzenia – na oślep powykrzywianymi palcami sięgnął do sprzączki paska, nie zdążył jednak rozpiąć spodni i rozdarły się na jego ciele, zakwitłe plamami krwi sączącej się z przekłutej kośćmi skóry i tkanki. Trzasnął kręgosłup z hukiem, który zawsze doprowadzał go do bolesnych torsji – był bezkształtny, był masą rozszarpanych strzępów, był ogniem i był bólem, był człowieczeństwem otwartym jak rozbita wpół czaszka i rozlanym na podłogę, wypełniającym głębokie rysy po pazurach w drewnie podłogi. Jęk przeszedł w skamlenie, skamlenie zacharczało w wilczym gardle, zmienił się cały, ale wciąż jeszcze czuł ból rozpalający się pod ciemieniem, wciąż jeszcze czuł panikę zaciskającą się na świadomości, człowieczy strach zamknięty w zwierzęcym ciele; poderwał głowę, uderzając się skronią w krawędź ściany z taką siłą, że go ogłuszyło – otrzepał łbem instynktownie jak zwierzę, nie był ani jednym, ani drugim.
Kiedy otworzył krwiste oko, odnajdując bladą twarz przyjaciela, nie było w nim jednak tej samej przerażonej niechęci, jaką czuł za pierwszym razem; jedynie spłoszona dezorientacja i rozbłysk rozpoznania, jedynie łagodny odgłos końca ogona uderzającego lekko o panele, chociaż nie miał siły poruszyć przeżartym bólem, nieswoim ciałem. Odnalezienie się w wilczej anatomii zawsze zajmowało mu trochę czasu, jakby przytomność musiała rozlać się kanalikami nerwów; kiedy odnalazł impuls zwierzęcego odruchu, roześmiałby się, gdyby mógł – śmiechem drętwym, sfermentowanym i nieradosnym, rozbawieniem pełnym zaskoczonej goryczy.
– Nie mnie – odszepnął, z chłodem jego zmarzniętych policzków pod dłońmi, solą zbierającą się w liniach papilarnych; nie próbował się z nim spierać, próbował go prosić. Srebro nie było dla niego trucizną, było trucizną dla wilka – rozżarzonym prętem przykładanym do rozjątrzonej rany, by ją wyjałowić. Ściskał je w palcach wiele razy, próbując odzyskać swoje ciało, wypędzić zdrętwienie z koniuszków palców, przeklętą malignę cudzej obecności odkładającej się w żyłach jak osad fermentującej kantarydyny. Spojrzenie miał przeszklone gorączką, przeszklone dławionym płaczem, rozmiękczone, jak gdyby sploty włókien tęczówki zaczynały się rozplątywać powoli, rozluźniać ciasny węzeł przytomności, zanim pękną naczynka i między ich luźne pęczki wleje się karmin. – Nie skrzywdziłbyś mnie. Nie ma mnie, jeśli jest on, nigdzie, nie ma mnie wtedy nigdzie, nie będę mógł ci pomóc. Nie proszę cię o to, bo nie ufam sobie, b-b-boję się… – głos zadrgał na strunach krtani, jakby wplątał się w nią zdradliwą głoską; urwał natychmiast, czując jak bolesność płaczu podchodzić mu do gardła, sfrustrowana, bezsilna, wstydliwa – zacisnął zęby, czując się, jakby szarpnięto go za kark w dawny wstyd, w tę przywierającą do skóry bezsilną śmieszność. W spojrzenie, jeszcze herbaciane, wkradł mu się odprysk paniczności; tracił nad sobą kontrolę – ciało przestawało go słuchać, najpierw w tym miejscu, które przez lata paliło siarczyście i gdzie leżało najbardziej tkliwy nerw poczucia siebie. Wolałby się rozpłakać, wolałby rozpaść się mu w objęciu, wolałby trzaśnięcie łamanego kręgosłupa niż to; tamto upokorzenie było przynajmniej dotkliwie fizyczne.
Zamknął oczy, czując palce sięgające jego rozpalonego policzka; próbował jeszcze zaczepić się jego bliskości, śledzić szmer jego oddechu, nerwowe tętno uderzające płochliwie pod skórą, próbował wypełnić płuca zapachem jego obecności, której brakowało w warstwach zastałego powietrza tego mieszkania; nie miał pojęcia, jak bardzo opustoszałe i gorzkie spływało mu do piersi, zanim przyszedł. Czuł chłodną stróżkę spływającą mu krzywizną kręgosłupa, dreszcz sunący pod skórą coraz wyraźniej, jakby rozszczelniała się w miejscu spojenia z ciałem; było mu zimno i było mu gorąco, i gdyby mógł, porzuciłby swoje ciało, porzuciłby je, by żyć w szmerze jego oddechu, w jego zapachu, w dotyku jego palców, by nie czuć siebie nigdzie więcej – by uciec przed tym, czym było jego ciało: naczyniem, w którym żerowała potworność; naczyniem, w które musiał wlewać truciznę, by nie spieniła się ponad brzeg i nie spłynęła krwią na grunt.
Zabrakło mu oddechu, kiedy szarpnął nim pierwszy skurcz bólu, zginając jego ciało wpół, jakby pociągało za żyłkę przewiązaną na rozpalonym maligną karku; wypuścił natychmiast Folke, poczuł jednak jego palce zaciskające się mu na dłoniach – chciał powiedzieć mu, żeby puścił, ale zachłysnął się jękiem, zbijającym go z nóg na kolana i sprawiającym, że w konwulsji ścisnął jego nadgarstek w swojej dłoni, jakby ciało próbowało jeszcze łapać się rzeczywistości na oślep, ostatnimi panicznymi odruchami ludzkiej przytomności. Kiedy udało mu się rozchylić w końcu powieki, dostrzegł blade ślady swoich palców na jego skórze, nabiegające zaczerwienieniem, ślina spłynęła mu z ust na podłogę, zmieszana z krwią i strzępami rozdartych dziąseł, przemiana sprawiała, że podniebienie wydawało się rozpierać jego czaszkę, wgniatać w sąsiednie kości, a kiedy przesunął po nim językiem, poczuł rozcięcia wyraźnego karbowania. Próbował dławić w sobie jęk, nikt nie mógł przecież go usłyszeć, nie chciał, żeby przerażeni sąsiedzi zapukali do drzwi i nie chciał, żeby Folke słuchał jego krzyku, ale miał wrażenie, że ból pęcznieje mu w płucach razem ze wzbierającym łkaniem; wydawało mu się zawsze, że tym razem będzie gotowy – przeżywał to już przecież tyle razy – ale pełna zawsze zaskakiwała go swoją brutalną żarłocznością, fantomowymi zębami rwącymi tkanki jak gdyby dzikie psy zbiegły się przy zapiętym na łańcuchu kundlu i rozdzierały go między sobą w strzępy. Wywrócił białkami, ogłuszający pisk wypełniał mu uszy, chciał go przeprosić, próbował go przeprosić, chyba udało mu się wymamrotać przeprosiny, nie był pewien (powtórzył je kilka razy, półprzytomnie, półzrozumiale, zniekształcone przez odkształconą potwornie trzewioczaszkę).
– Odsuń się – wykrztusił wyraźniej, chropowatym, zduszonym głosem; próbował wyrwać dłonie z jego palców, ale zwinął się tylko mocnym skurczem, pochylając czoło do jego kolan, wstrząsany przełykanym szlochem. Nie mógł krzyczeć, w gardle zbierał mu się jednak niski pogłos udręki, jakby głuchy skowyt zamknięty pod szklanym wiekiem, przeciągłe jęczenie trzymane nisko przy ziemi, mocno między zaciskanymi zębami. Paliły go trzewia, rozrywane krezki jelit, pękające naczynia krwi, nerwy naciągane na zmieniający się stelaż kości; rozchylił usta, próbując zrównać rwany, zduszony oddech, z jego głosem zawieszonym ponad sobą, jego oddech stawał się jednak coraz bardziej podobny do zwierzęcego dyszenia, ocierającego się o świadomość tak wyraźnie, że poczuł histerię nabrzmiewającą gdzieś w jego ciele, gdzieś w tym ciele, które przestawało być jego. Folke prosił go, żeby na niego spojrzał, ale on nie mógł podnieść czoła, przyciskanego coraz bardziej rozpaczliwie do podłogi śliskiej od potu, śliny i krwi. – Wyjdź – głos przeciśnięty przez zęby zabrzmiał ostro i gniewnie; Folke siedział tak blisko, tak bezmyślnie blisko, przy tym wstrętnym, rozszarpywanym ciele, które przestawało być mu posłuszne, jesteśmy razem, mówił, tak nieznośnie blisko, tuż nad jego głową, tak blisko zębów i pazurów.
– Proszę – udało mu się jeszcze szepnąć, płaczliwym błaganiem, kiedy zaklęcie rozpłynęło się po ciele migawką uśmierzenia, nietrwałą i daremną; przekleństwo przełykało jego magię natychmiast, tym silniej rozwścieczone – kiedy pękły rozchylane siłą żebra, zaćmiło go, nie zauważył okropnego jęku, jaki wylał się z jego gardła razem z krwią i żółcią, wpółzwierzęcego. Jego ciało, silne i zaufane, kurczyło się teraz na podłodze zniekształcone i sponiewierane; jedyna wartościowa rzecz, jaką w sobie posiadał, zmięta i roztarta, zmieniona w upokorzenia – na oślep powykrzywianymi palcami sięgnął do sprzączki paska, nie zdążył jednak rozpiąć spodni i rozdarły się na jego ciele, zakwitłe plamami krwi sączącej się z przekłutej kośćmi skóry i tkanki. Trzasnął kręgosłup z hukiem, który zawsze doprowadzał go do bolesnych torsji – był bezkształtny, był masą rozszarpanych strzępów, był ogniem i był bólem, był człowieczeństwem otwartym jak rozbita wpół czaszka i rozlanym na podłogę, wypełniającym głębokie rysy po pazurach w drewnie podłogi. Jęk przeszedł w skamlenie, skamlenie zacharczało w wilczym gardle, zmienił się cały, ale wciąż jeszcze czuł ból rozpalający się pod ciemieniem, wciąż jeszcze czuł panikę zaciskającą się na świadomości, człowieczy strach zamknięty w zwierzęcym ciele; poderwał głowę, uderzając się skronią w krawędź ściany z taką siłą, że go ogłuszyło – otrzepał łbem instynktownie jak zwierzę, nie był ani jednym, ani drugim.
Kiedy otworzył krwiste oko, odnajdując bladą twarz przyjaciela, nie było w nim jednak tej samej przerażonej niechęci, jaką czuł za pierwszym razem; jedynie spłoszona dezorientacja i rozbłysk rozpoznania, jedynie łagodny odgłos końca ogona uderzającego lekko o panele, chociaż nie miał siły poruszyć przeżartym bólem, nieswoim ciałem. Odnalezienie się w wilczej anatomii zawsze zajmowało mu trochę czasu, jakby przytomność musiała rozlać się kanalikami nerwów; kiedy odnalazł impuls zwierzęcego odruchu, roześmiałby się, gdyby mógł – śmiechem drętwym, sfermentowanym i nieradosnym, rozbawieniem pełnym zaskoczonej goryczy.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
09.03.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 5 Lis - 0:07
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Często myślał, że urodził się w niewłaściwym ciele – spędzał dzieciństwo, nakrywając się grubą kołdrą i wyobrażał sobie, że mógł schować się w niej jak w zajęczej norze, popołudniami kładł się na trawie i patrzył w niebo, dopóki oczy nie rozbolały go od słońca, a kiedy zaciskał powieki, fantazjował, że jego kości stały się cienkie i ażurowe, a ramiona obrastały piórami, pozwalając unieść się w powietrze; żałował, że nie przyszedł na świat w miękkim kokonie, rozkładając skrzydła wzdłuż wąskiego tułowia, bo wydawało mu się, że oddałby dekady swojego życia w zamian za tydzień spędzony jako motyl, choćby zamiast złożony w grobie, miał zostać przebity szpilką na korkowej tablicy. Przede wszystkim marzył jednak o tym, aby jego fylgia okazała się ptakiem – szczygłem, o krasnym licu lub jaskółką wzlatującą nisko nad ziemią, kiedy w żołądkach chmur nabrzmiewał zimny deszcz, pragnął stać się lekki, prawie nieważki, położyć się na wietrze i nie czuć ciężaru, który opadał pomiędzy żebra, ilekroć kładł się w fałdach pościeli; nigdy nie pogodził się ze swoim ciałem, nie potrafił zaakceptować cienkiej skóry, skłonnej do rozpamiętywania kształtu cudzej pięści, nieustannie obejmował się ramionami, jakby próbował ukryć się w nich przed światem, przytrzymać serce w oberży kości lub zasłonić plisy tkanki, która marszczyła mu się na brzuchu i zaczerwienione pręgi rozstępów, wyrastające z miednicy jak bezlistne łodygi, nie mógł patrzeć na siebie w lustrze, bo blizny nachodziły mu głęboko na żebra, a kiedy klękał w wannie, czuł bolesne napięcie w miejscu, gdzie oparzelizna ściągnęła skórę na jego plecach i płakał, osuszając ją szorstkim ręcznikiem, bo kiedy po raz pierwszy rozebrał się na szpitalnej kozetce, pielęgniarka nie zdążyła zakryć dłonią zdumiałego okrzyku, a on był pewien, że nikt nie będzie w stanie go już pokochać. Bertram kochał go tymczasem łagodnymi dłońmi, pod którymi sztywna spoina wydawała się mięknąć, jakby mogła rozlać się ciepłym woskiem pomiędzy łopatkami – wciąż wzdrygał się czasem, kiedy wyczuwał w tym miejscu ucisk cudzego dotyku, przeciągał sweter przez głowę i kładł się tak, aby dłonie przyjaciela splotły się na jego piersi, nie mogę tego znieść, szeptał, bo marzec był zbyt ciepły, by oblekać się wełną, a Bertram obejmował go mocniej, tylko czasem prosząc, żeby spróbował i całował go wtedy pomiędzy łopatkami, jesteś moim całym szczęściem, mówił, a jemu do oczu podchodziły łzy.
Teraz dłonie, na których zaciskał palce, były jednak zimne i odrętwiałe, jakby krew odeszła z nich do serca, próbując nasycić zwierzęcą oskomę – ścisnął je mocniej, czując w kościach nerwowe drżenie, choć nie potrafił stwierdzić, do kogo należało; ból, który przeciągnął się skurczem wzdłuż kręgosłupa i zaklęcie wyrwane z uciśniętej przestrachem krtani prawie pozbawiły go przytomności, a mieszkanie, które zamykało się wokół nich ciasnymi ścianami, wydawało się naprzemiennie kurczyć i oddalać, jakby posiadało płuca, rozpaczliwie usiłujące podjąć próbę oddechu – starał się o tym nie myśleć, nie mógł o tym myśleć, choć coraz trudniej było mu się skupić, podtrzymać ręce przy pobladłej twarzy; poczuł na kciuku wilgoć ociekającej łzy, zanim Bertram zgiął się wpół, wypuszczając go z ciasnego objęcia. Próbował odnaleźć w krtani kolejne zaklęcie, choć żadne nie podchodziło mu już na podniebienie, żadne nie miało znaczenia, kiedy skóra pękła wzdłuż wygiętych pleców, a czaszka uwypukliła się sobaczą fizjonomią, podłużna i płaska, z zębami przezierającymi przez wrażliwe dziąsła – powinien się odsunąć, lecz nie potrafił zostawić go samego, więc wciąż klęczał na podłodze, trzymając go za ręce, zaciskając palce nawet wtedy, kiedy poczuł, jak śródręcze zaczyna się rozszerzać i twardnieć, nawet kiedy Bertram ścisnął go za nadgarstek, dławiąc się bolesną konwulsją, a drobne kostki przeskoczyły w nie swoje miejsce, zrywając tkliwe pasmo więzadła. Jęknął cicho, prawie niezauważalnie wśród szczęku łamanych ścięgien i bolesnego rozprucia skóry, która ustępowała pod strzępami gęstego futra – przyjaciel próbował się odsunąć, jego głos, niewyraźny i gardłowy, zamarł jednak na podniebieniu, zdławiony kolejnym spazmem, bólem, który sprawił, że pochylił czoło do jego kolan, drżąc pod wpływem ludzkiego płaczu i zwierzęcego skowytu. Przesunął dłoń ostrożnie na jego plecy, jakby próbował go objąć, przytulić ten ból do siebie, wilk rwał się jednak w trzewiach gwałtownie i niecierpliwie, kruszył między zębami kręgi, dopóki kręgosłup nie nastawił się grząskim trzaskiem, od którego zrobiło mu się słabo – nie zdążył pomóc mu wyciągnąć paska ze szlufki, bo skórzana obręcz pękła wokół sobaczych bioder, spodnie rozpruły się wzdłuż linii przemiany, uwalniając ociężałe, zwierzęce ciało, zbyt zmęczone, by podtrzymać własny ciężar. Bertram uniósł głowę, a on spojrzał prosto w czerwoną obręcz jego spojrzenia.
– Nadal tu jesteś – odparł cicho, choć wyraźnie zbladł, a krople krwi na jego twarzy przypominały konstelacje stłoczonych na sobie piegów. – Nie mógłbym cię skrzywdzić – powtórzył, nie ruszając się z miejsca – dopiero teraz, kiedy wszystko ucichło, poczuł pulsujące gorąco w prawym nadgarstku, obrzękniętym i zaczerwienionym; przymknął na chwilę oczy, próbując przełknąć oddech w dół gardła, nie myśleć o rozdzierającym bólu stawu, który nasilił się, kiedy wyciągnął dłonie w stronę przyjaciela, obejmując jako miękkie futro i ciężki, zwierzęcy łeb, który osunął mu się zmęczonym westchnieniem między ramiona. Pamiętał, jak wyglądały napady, które próbował przepychać siłą w głąb ciała, te, które rozrywały mu ścięgna na teatralnej scenie lub ćmiły w skroniach podczas hucznych uroczystości, pamiętał, jak dużo wysiłku wymagało od niego pozostanie świadomym, jak mocno musiał zaciskać dłonie na prześcieradle, żeby ukryć ból przed wzrokiem Malte – wszystko to szarpnęło się teraz dreszczem przez jego ciało, pogłębiło oddech i wezbrało w gardle naglącym pieczeniem mdłości, mimo to pozostał w miejscu, zanurzając palce pomiędzy wiechcie sobaczego futra i przymykając oczy, jakby wszystko, co czuł, mogło zebrać się pod powiekami. Przez chwilę siedzieli na podłodze w ciszy, słysząc jeszcze pod skrońmi odgłosy niedawnej przemiany – w końcu cienie, które zbierały się pulsacyjnym bólem wokół jego źrenic, rozlały się jednak po ich powierzchni, a on odchylił się, pozwalając żołądkowi unieść się do gardła skurczem suchych torsji.
– Nic mi nie jest – szepnął, choć do oczu podeszły mu łzy, a całe ciało zadławiło się bolesnym zmęczeniem – przetarł twarz dłońmi i położył się na podłodze, dociskając rozgorączkowaną skroń do linoleum. – Zaczekam z tobą do rana, położysz się obok? – pomyślał, że powinien się bać – jego silnej, zwierzęcej postury, kłów wynurzających się z uchylonego pyska i karminowej barwy spojrzenia, przed którą przestrzegano ich w akademii, jego serce poruszało się jednak łagodnie w piersi, skóra nie cierpła, kiedy oddech sięgał wilgotnym ciepłem do jego twarzy – wiedział, że nie miał przed sobą drapieżnego zwierzęcia, wiedział, że wciąż kochał go tak samo.
Folke i Bertram z tematu
Teraz dłonie, na których zaciskał palce, były jednak zimne i odrętwiałe, jakby krew odeszła z nich do serca, próbując nasycić zwierzęcą oskomę – ścisnął je mocniej, czując w kościach nerwowe drżenie, choć nie potrafił stwierdzić, do kogo należało; ból, który przeciągnął się skurczem wzdłuż kręgosłupa i zaklęcie wyrwane z uciśniętej przestrachem krtani prawie pozbawiły go przytomności, a mieszkanie, które zamykało się wokół nich ciasnymi ścianami, wydawało się naprzemiennie kurczyć i oddalać, jakby posiadało płuca, rozpaczliwie usiłujące podjąć próbę oddechu – starał się o tym nie myśleć, nie mógł o tym myśleć, choć coraz trudniej było mu się skupić, podtrzymać ręce przy pobladłej twarzy; poczuł na kciuku wilgoć ociekającej łzy, zanim Bertram zgiął się wpół, wypuszczając go z ciasnego objęcia. Próbował odnaleźć w krtani kolejne zaklęcie, choć żadne nie podchodziło mu już na podniebienie, żadne nie miało znaczenia, kiedy skóra pękła wzdłuż wygiętych pleców, a czaszka uwypukliła się sobaczą fizjonomią, podłużna i płaska, z zębami przezierającymi przez wrażliwe dziąsła – powinien się odsunąć, lecz nie potrafił zostawić go samego, więc wciąż klęczał na podłodze, trzymając go za ręce, zaciskając palce nawet wtedy, kiedy poczuł, jak śródręcze zaczyna się rozszerzać i twardnieć, nawet kiedy Bertram ścisnął go za nadgarstek, dławiąc się bolesną konwulsją, a drobne kostki przeskoczyły w nie swoje miejsce, zrywając tkliwe pasmo więzadła. Jęknął cicho, prawie niezauważalnie wśród szczęku łamanych ścięgien i bolesnego rozprucia skóry, która ustępowała pod strzępami gęstego futra – przyjaciel próbował się odsunąć, jego głos, niewyraźny i gardłowy, zamarł jednak na podniebieniu, zdławiony kolejnym spazmem, bólem, który sprawił, że pochylił czoło do jego kolan, drżąc pod wpływem ludzkiego płaczu i zwierzęcego skowytu. Przesunął dłoń ostrożnie na jego plecy, jakby próbował go objąć, przytulić ten ból do siebie, wilk rwał się jednak w trzewiach gwałtownie i niecierpliwie, kruszył między zębami kręgi, dopóki kręgosłup nie nastawił się grząskim trzaskiem, od którego zrobiło mu się słabo – nie zdążył pomóc mu wyciągnąć paska ze szlufki, bo skórzana obręcz pękła wokół sobaczych bioder, spodnie rozpruły się wzdłuż linii przemiany, uwalniając ociężałe, zwierzęce ciało, zbyt zmęczone, by podtrzymać własny ciężar. Bertram uniósł głowę, a on spojrzał prosto w czerwoną obręcz jego spojrzenia.
– Nadal tu jesteś – odparł cicho, choć wyraźnie zbladł, a krople krwi na jego twarzy przypominały konstelacje stłoczonych na sobie piegów. – Nie mógłbym cię skrzywdzić – powtórzył, nie ruszając się z miejsca – dopiero teraz, kiedy wszystko ucichło, poczuł pulsujące gorąco w prawym nadgarstku, obrzękniętym i zaczerwienionym; przymknął na chwilę oczy, próbując przełknąć oddech w dół gardła, nie myśleć o rozdzierającym bólu stawu, który nasilił się, kiedy wyciągnął dłonie w stronę przyjaciela, obejmując jako miękkie futro i ciężki, zwierzęcy łeb, który osunął mu się zmęczonym westchnieniem między ramiona. Pamiętał, jak wyglądały napady, które próbował przepychać siłą w głąb ciała, te, które rozrywały mu ścięgna na teatralnej scenie lub ćmiły w skroniach podczas hucznych uroczystości, pamiętał, jak dużo wysiłku wymagało od niego pozostanie świadomym, jak mocno musiał zaciskać dłonie na prześcieradle, żeby ukryć ból przed wzrokiem Malte – wszystko to szarpnęło się teraz dreszczem przez jego ciało, pogłębiło oddech i wezbrało w gardle naglącym pieczeniem mdłości, mimo to pozostał w miejscu, zanurzając palce pomiędzy wiechcie sobaczego futra i przymykając oczy, jakby wszystko, co czuł, mogło zebrać się pod powiekami. Przez chwilę siedzieli na podłodze w ciszy, słysząc jeszcze pod skrońmi odgłosy niedawnej przemiany – w końcu cienie, które zbierały się pulsacyjnym bólem wokół jego źrenic, rozlały się jednak po ich powierzchni, a on odchylił się, pozwalając żołądkowi unieść się do gardła skurczem suchych torsji.
– Nic mi nie jest – szepnął, choć do oczu podeszły mu łzy, a całe ciało zadławiło się bolesnym zmęczeniem – przetarł twarz dłońmi i położył się na podłodze, dociskając rozgorączkowaną skroń do linoleum. – Zaczekam z tobą do rana, położysz się obok? – pomyślał, że powinien się bać – jego silnej, zwierzęcej postury, kłów wynurzających się z uchylonego pyska i karminowej barwy spojrzenia, przed którą przestrzegano ich w akademii, jego serce poruszało się jednak łagodnie w piersi, skóra nie cierpła, kiedy oddech sięgał wilgotnym ciepłem do jego twarzy – wiedział, że nie miał przed sobą drapieżnego zwierzęcia, wiedział, że wciąż kochał go tak samo.
Folke i Bertram z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended