:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein
2 posters
Folke Baantjer
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 29 Lip - 23:11
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
06.11.2000
Pojedyncze, ciepłe jeszcze krople krwi skapywały na biały obrus śniegu, brudząc go intensywnością swej metalicznej czerwieni – od rana padało, lawirujące w powietrzu baranki puchu opadały zatem na chodnik, przysłaniając go zaraz na nowo, wymazując, jak literacki palec cenzury, szkarłatny odcień spływającego z ciała bólu. Szedł do przodu, powoli i chwiejnie, chociaż czuł, że stopy wrosły mu korzeniami w ziemię, że głową miał zaraz uderzyć ponownie o twardą fakturę gruntu, roztrzaskać ją na kawałki, pozwolić, by jego również nakryła śnieżyca, ostrym puginałem drapieżnego mrozu paraliżując organizm w sennej, zwierzęcej hibernacji. Drżał, brutalnie pozbawiony płaszcza, czując, jak palce, które z nerwowym, coraz słabszym uporem zaciskał na krawędzi koszulki, kostniały, przeszyte chłodem czerwieni, jak stopy ledwo podnoszą się w powietrze, pozostawiając na śniegu kręty, posuwisty ślad przebytej drogi – strach, który wcześniej rozniecił się gwałtownym płomieniem w piersi, zdawał się teraz złagodnieć, usunąć w cień świadomości, która kołysała się i kręciła przed jego oczami, kolebała jak łódka w odmęcie huraganu, podczas gdy on z trudem powstrzymywał mdłości, które stawały w gardle pecyną łez, wyrzutów sumienia i żalu.
Wiele razy wcześniej powtarzał sobie, że przestanie – wyrzuci butelki, które ukrywał przed matką w wąskiej szparze pomiędzy ścianą, a łóżkiem, zakończy farsę kłamstw, którymi zawsze się uchylał, opróżni lodówkę, nie przekroczy progu kolejnego baru, nie pozwoli, by alkohol znów przejął kontrolę nad jego myślami, znajdzie lepsze rozwiązanie; ale nie potrafił. Z dziecięcym uporem osuwał się wciąż w te same, destrukcyjnie bolesne schematy, zachłannie sięgając dłońmi po kolejne, deliryczne palimpsesty – kojący, upragniony brak świadomości, rozjątrzona dziura w wysłużonej strukturze pamięci, warta rwącego bólu głowy, warta rozdygotanych dłoni nerwowo zatapianych w miękkości kociego futra, warta nocnych koszmarów i spazmatycznie ściśniętego żołądka, z którego z trudem pozbywał się resztek nieprzetrawionego posiłku. Nawet teraz, zderzony z pięścią obcej brutalności, nie żywił dla siebie nadziei na zmianę, zbyt głęboko wpisany w rutynę paliatywnego uzależnienia, zbyt otwarcie świadomy słabości własnego umysłu.
Świeże, wciąż tęchnące krwią wspomnienia z baru przewijały mu się przed oczami jak filmowa taśma, pozostawiając w głowie bolesny kołtun napierającej na barki niemocy, rezygnacji, która w jednej chwili zdała mu się wyjściem tak klarownym i oczywistym, że w krótkim przebłysku trzeźwości zdziwił się, dlaczego wcześniej o niej nie pomyślał – im dłużej szedł, tym szybciej pojedyncze, rozwichrzone wiechcie pamięci przeskakiwały mu przed oczami, wgryzały się głęboko w obolałe ciało, dudniły dobitnym poczuciem upokorzenia, tym słabiej mu było, tym częściej nogi uginały się pod ciężarem, tym silniej wyczuwał swoją wrodzoną, poślednią bezużyteczność. Ulice wiły się obślizgłym wężowiskiem pod jego stopami, nachylone nad głową kamienice poruszały się, niby ogromne, kamienne olbrzymy, widmo niknącego w oddali baru zniknęło w końcu całkowicie, pozostawiając go przeraźliwie osamotnionego wśród obcych, zasypanych śniegiem przecznic dzielnicy Ostatniej Walkirii. Zmęczony i rozdygotany nagłym, zimowym uderzeniem mrozu, oparł się o murowaną fasadę jednego z budynków, przykładając skroń do jej okrytej szronem powierzchni, ostatnim podrygiem rozsądku nakazując sobie nie zamykać oczu, lecz powieki mimowolnie opadły, ciężką kurtyną zmęczenia przysłaniając pobladłą, zszarzałą zieleń zaczerwienionych oczu. Załzawionym policzkiem przykleił się do nierówności spojonych zaprawą cegieł, na ulotność krótkiej, rozciągniętej w czasie chwili pozwalając, by mróz pochwycił go w karcer niezdrowej senności, kolana uległy nareszcie pod błaganiami ciała, a to upadło ze stłumionym, głuchym łopotem na ośnieżone płytki chodnika.
Pociągnął płaczliwie nosem, odruchowo próbując stłumić wzbierający w piersi szloch, doświadczeniem nauczony posłusznej ciszy nawet w chwilach, kiedy ciało drżało w spazmach szarpiących wnętrznościami emocji. Był brudny od krwi i od śniegu, lecz najbardziej zanieczyszczony czuł się wewnątrz, zużyty do reszty, równie szkaradny w środku, co wskazywała na to jego obmierzła, niepokojąca aparycja – spuchnięta, przetarta pędzlem fioletu kość policzkowa, ciemny nimb wokół nabrzmiałego krwią oka, ślady brutalności rozsiane po ciele jak plamy kolorowej farby. Odbitka szorstkich palców nieznajomego zdawała się wciąż palić ogniem dotyku w okolicy szyi, na brzuchu, na udzie, piętno czułej nienawiści rozrysować na tle prześwitujących przez skórę żeber, rozlewać brzydkim, szerokim siniakiem po bladym płótnie ciała, posoka, która wcześniej spływała obficie z otwartej rany skroni i rozbitego nosa zastygła teraz natomiast nierównym, ceglastym strupem na jego twarzy, nakrywając się drobnymi pająkami pęknięć pod wpływem każdego, gnanego wstydem i obrzydzeniem paroksyzmu. Czy to było tego warte?, pęczniało w głowie patronizujące pytanie Helene, pierś rwała go jednak bolesnym napadem duszności, gdy nachylił się do przodu, rozpaczliwie próbując wyrwać z głębi krtani zduszony, gorzki śmiech, nerwowy tik drżącego w kościach strachu.
Śnieg wciąż padał obficie, oblepiając jego zmierzwione, śmierdzące alkoholem włosy chłodem białego puchu, kiedy uniósł wzrok ku górze, nie na niebo, to zdawało się bowiem dzisiaj daleko poza jego zasięgiem, ale na nachyloną nad nim kamienicę, znajomy, przeszywający niepokojem kształt budynku, w którego objęcia w pierwszej chwili gotów byłby rzucić się bez wahania, bo wypłowiałe, trzeszczące wnętrze wydawało mu się tylekroć bezpieczniejsze od majaczącej w oddali siedziby Kruczej Straży, na myśl o której w tył głowy na nowo uderzyła go fala gwałtownych torsji, zmuszająca do pochylenia się do przodu i nabrania kilku ciężkich, głębokich wdechów, przeczyszczenia zajętego zgnilizną wnętrza rześkimi igłami świeżego, listopadowego powietrza. Mógłby wejść tylko na chwilę, tłumaczył się w myślach, zaciskając i rozprostowując skostniałe, czerwone od zimna palce, nareszcie z trudem, bardzo powoli podnosząc się z ziemi i stojąc przez chwilę w bezruchu, z dłonią podpartą o ścianę kamienicy, głową zwieszoną w dół dopóki świat wokół – tak ponury i monotonny – nie przestał obracać się pod jego stopami. Idąc w stronę wejścia chwiejnym, niepewnym krokiem układał w głowie odpowiednio uprzejmą wypowiedź, rozsądne wyjaśnienie, powód, dla którego zjawiał się pod jego domem o tak późnej porze, dlaczego wciąż zatrącał wonią przetrawionego alkoholu, dlaczego pukał bez uprzedzenia, z wysiłkiem trzymając się ostatnich, sfatygowanych spłachci świadomości.
Miał szczęście, natrafiając na uchylone drzwi i chociaż strome schody wyżęły z niego resztki sił, jakie mógł jeszcze posiadać (gdyby upadł teraz, nie wstałby już nigdy, tego był pewien, tym się motywował i tym pocieszał, podciągając ciało do góry, zaciskając obolałe, odmrożone palce na grubej, drewnianej poręczy), dotarł nareszcie przed drzwi mieszkania, przystając przed nimi w sztywnym otępieniu, wpatrując się w wygrawerowany na drewnie numer i powtarzając w głowie wydziergane wcześniej słowa wypowiedzi, chociaż te pierzchły pod siłą jego uporczywości, umykały mu jak zające i rozpływały się w mroku, niezdolne sformułować poprawnego zdania. Drżącą dłonią sięgnął ku kołatce, uderzając nią głośno, lecz nienachalnie, po czym pozwalając, by jego umysł znów ogarnęła głucha, pozbawiona refleksji cisza.
– Bertram… – udało mu się wyartykułować, chociaż słowa ledwo opuściły posiniałe usta, a on po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że przyjaciel mógł być poza domem, że mógł właśnie słaniać się przed jego pustym mieszkaniem, uderzać knykciami w drzwi, których zamek nie uraczy go żadną odpowiedzią (ile razy już zapukał, raz? dwa? wcale?) – myśl ta, bardziej dołująca niż wszystkie poprzednie, napełniła go na nowo obezwładniającym poczuciem samotności, mimo to wciąż stał w bezruchu, uparcie próbując zasłonić dłońmi odsłonięte przedramiona, na siłę nasuwać koszulkę na gołą skórę, byle schować ją pod materiałem, byle nie czuć się tak okropnie nagim i bezbronnym. Na nowo osuwająca się w sen świadomość drgnęła ukłuciem niepokoju dopiero, kiedy rygiel w drzwiach zazgrzytał, a klamka nareszcie, z oporem ugięła się pod ciężarem czyjejś dłoni. Oddech ugrzązł mu w płucach niespodziewanie ciepłym, stęchłym powietrzem wypełniającym klatkę schodową.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 1 Sie - 18:52
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Aberracje pogodowe, które przyniósł ze sobą niespodziewanie początek listopada, okazywały się dla niego w pewnym stopniu szczęściem w nieszczęściu – dzięki nim w ostatnich dniach nie miał czasu ani siły zapuszczać się myślami w zakamarki osobistych problemów i rozterek, nurzać się w chronicznej gorączce poczucia zagubienia i wewnętrznego rozdarcia, przygnębiającej świadomości daremności swoich wysiłków, by tchnąć w siebie dawną prostoduszną wiarę w dzień jutrzejszy. Późnymi wieczorami wracał do mieszkania wyżęty z resztek energii, by złapać parę godzin snu przed kolejnym wyjściem, a w rozciągniętych poza normę godzinach pracy pełnię jego uwagi skutecznie zajmowały nieustannie napływające z zewnątrz zgłoszenia, układające się w rosnące spiętrzenia listów na blacie biurka w głównym biurze zdominowanym przez absolutny chaos papierów, pozostawionych kubków z niedokończoną smolistą kawą – popijanej w biegu szybkimi haustami, nie mieli nawet chwili spokoju, by do niej usiąść – błota naniesionego na podeszwach butów, odcisków brudnych dłoni, kłębów sierści przyniesionych na ubraniach, plam krwi ze zdarzających się ciągle skaleczeń. Były między innymi wezwania do przegrzanych julbocków, które przez pozostałą część roku zaszyte w bezpiecznych schronieniach przerywały swoją hibernację jak w zegarku wraz z nadejściem pory zimowej, a które zaskoczyła anormalna fala upałów w pierwszych dniach miesiąca; były wezwania do widywanych przez ludzi w zatrważającej ilości skvaderów, których nory zalała wczorajsza ulewa, zwykle straszliwie płochliwych i trudnych do pochwycenia, dzisiaj tymczasem zbyt sparaliżowanych przemarznięciem, by uciekać – ich wciąż wilgotne futro pokrywał sztywny nalot lśniącego mrozu, wiele z nich nie udało się uratować, wiele z nich wyciągał spod warstwy nieprzerwanie padającego śniegu zesztywniałe i wyziębione, ze wzrokiem zasnutym mgłą agonalnego przerażenia. Podzwaniając kawałkami stali, przedzierali się przez potworne zimno poza miasto, żeby złapać zdenerwowanego bäckahästena, który zwichnął sobie nogę na połyskującej wstędze lodu, w jaką zastygł wybrany przez niego strumień – lód był nierówny i gruzłowaty, jakby podburzone skalistym dnem fale stężały w ułamku sekundy pod raptownym dotykiem siarczystej zimy. Były tussy, przy których siedlisku rozpalili na wszelki wypadek zabezpieczone ognisko, był młody jeszcze lusse, któremu wichura z czwartego listopada przetrąciła skrzydło, a który o mały włos nie przetrącił mu karku przy próbach jego pochwycenia i przytrzymania, póki podany mu anestetyk nie zaczął działać; były zwierzęta niemagiczne, niezliczona ilość bezdomnych psów i kotów, których sprawy musieli odkładać na bok lub przekierowywać dalej do odpowiednich ośrodków, a w których również ostatecznie próbowali w miarę możliwości interweniować. Centrum było przepełnione, a lawina pracy nie ustawała, pogoda powodowała do tego nieustanne usterki i niedogodności – dzisiaj zamarznięta woda rozsadziła rury w starej stajni przerobionej na magazyn, a kiedy rozmrozili ją zaklęciem, zalała posadzkę po kostki, nim udało im się odnaleźć wszystkie powstałe nieszczelności; już dawno powinni byli je wymienić.
Odrętwiały ze zmęczenia siedział przy kuchennym stole w kojącym, sennym półmroku, trzymając w palcach papierosa, choć nie miał siły nawet podnieść go do ust, jątrzył się więc powoli i syczał, póki żar nie wygasł sam. Wątła smużka dymu unosiła się jeszcze nad stołem jak blednąca zjawa, ledwo widoczna w słabym świetle wpadającym przez na wpół przysłonięte okno, kiedy próbował zebrać w sobie energię, by wstać, wziąć szybki prysznic i położyć się, póki wreszcie mógł sobie na to pozwolić. Jutro z samego rana powinien znów być na posterunku, należało zrobić szybki obchód, sprawdzić czy zwierzęta sprowadzone w krytycznym stanie przeżyły noc, wysortować najpilniejsze wezwania, zajrzeć do storsjöodjuretów (były rozstrojone docierającymi do nich śladami nagłego zamieszania), zrobić więcej miejsca, choć tak naprawdę nie było już gdzie; nawet w kanciapie na miotły stały poustawiane małe okratowane pudła pełne mniejszego, poturbowanego ptactwa. Wzdychając, oderwał przygarbione plecy od krzesła, nachylając czoło nad stołem, przecierając je szorstką dłonią pokrytą mniejszymi przetarciami i zadrapaniami; zastygł tak, za późno zdając sobie sprawę, że zamknięcie oczu i wsparcie głowy o ciepło ręki zgubnie sprzyjało pogłębieniu toczącej go wycieńczonej senności.
Rytmiczne uderzenia kołatki z ospałą opornością przedarły się przez zgęstniały półmrok i zmętniałe przeźrocze pierzchających w sen myśli; wydawało się tak odległe, że przez krótką chwilę bliski był wmówienia sobie, że dobiegło do niego zza ściany, z innego mieszkania, bezwiednie wychwycone wrażliwością wyostrzonego w głębokiej ciszy słuchu. Siedział jeszcze chwilę w ociężałym bezruchu, echo dźwięku nie dawało mu jednak spokoju – rykoszetowało w zakamarkach wymykającej się przytomności, ustawicznym powtarzaniem wybitego taktu przywołując go z powrotem ku rzeczywistości, otrząsając go z ospałości łagodnie jak zachęcający szept łaskoczący o świcie policzek ciepłym oddechem. Wrzucił wygasłego papierosa w szkło popielniczki, podnosząc się z krzesła z jakimś sztywnym automatyzmem, praktyczną mechanicznością, która pozwalała mu w ostatnich dniach pozostawać na nogach przez niekończącą się kawalkadę godzin i obowiązków, mimo obolałości zmęczonego ciała i coraz dotkliwszego osłabienia. Nie zastanawiał się nawet, kto mógłby dobijać się do niego w taki dzień i o tej porze; z przyzwyczajenia spodziewał się ujrzeć sąsiadkę proszącą o jakoś drobną przysługę, jak tyle razy wcześniej, może kogoś z pracy, może musiał wracać do centrum, może nie dawali sobie rady na teraźniejszej zmianie, może ktoś znowu przyniesie mu jakieś przetrącone zwierzę z ulicy: zajmujesz się tym, prawda?, pewnie jak zwykle je do siebie weźmie, mimo nieprzekonanego właściwie to nie.
Pokonawszy odcinek ciemnego holu, odsunął zasuwę i bez zastanowienia otworzył drzwi, za którymi odnalazł rzeczywistość drastycznie odległą od mimowiednych przypuszczeń. Ciemny szkarłat zaschniętej krwi zalewał mu jedną stronę twarzy, spuchnięte oko i nabrzmiałą wyniosłość policzka, farba zakrzepła mu w dołku nad górną wargą, na ustach, na brodzie, nitkami spływającymi po bladej szyi, wsiąknęła rozległą plamą w kołnierz cienkiej koszulki, której materiał niespokojne palce próbowały naciągnąć na nagą skórę. Nie mówiąc nic, nie zdradzając nawet oczywistego zaskoczenia, Bertram zareagował instynktownie, wiedziony tym samym impulsem, który towarzyszył mu w czasie tych wszystkich interwencji zdających się nie mieć ostatnio końca – sięgnął natychmiast do jego zmarzniętego ramienia, łapiąc go stanowczo i asekuracyjnie, z przezorną dozą siły, jak gdyby spodziewał się, że zacznie się szamotać jak zwierzę złapane za tkliwą kończynę, którą należało nastawić. Przekraczając próg, by stanąć bliżej, gotowy podeprzeć go w razie potrzeby o własne ciało, czuł pod palcami jak cały drży; jego skóra była lodowata, wilgotna od śniegu, pokryta dropiatością gęsiej skórki. Z pobladłą twarzą i nieprzeniknioną, skupioną chmurnością w pociemniałym spojrzeniu, złapał go drugą ręką delikatnie za szczękę, podnosząc jego twarz do światła. Przyglądał mu się z wyrachowaniem i pustą badawczością, jakby zaglądał w źrenice kolejnemu wygrzebanemu spod śniegu skvaderowi; przechylił jego głowę, sięgając kciukiem do skroni, delikatnie naciągnął skórę, przyglądając się rozcięciu, szczęka stężała mu, kiedy zaciskał bezwiednie zęby w jedynym zdradliwym objawie jakiejkolwiek ekspresji. Oceniwszy stan niepokojącej rany, zamiast cofnąć dłoń od jego twarzy, przesunął nią po włosach, zatapiając w nich palce, poszukując na skórze podejrzanych nierówności, strupów, zlepionych kołtunów, szczęśliwie bezowocnie.
Zgrzyt wizjera odsłanianego w drzwiach przeciwnego mieszkania był jak rysujące się na świadomości bolesne skaleczenie. Podniósł wzrok na oczko wyzierające na nich z ciemnego drewna, milczące i obserwujące; miał ochotę podejść i szarpnąć za klamkę, walić w nie, dopóki by mu nie otworzono, skonfrontować osobę po drugiej stronie, mając absurdalną nadzieję, że spotka za nimi nie zasuszoną staruszkę, której wnosił zakupy przez ostatni rok, ale skurwysyna, którym przesiąkł Folke; czuł na nim zapach potu, kwaśny i alkoholiczny, mieszający się z jego własnym pijaństwem, ale zauważalnie inny, odłażący od skóry jak spękany strup zdzierany paznokciem – tyle że jego nie mógł istotnie zdrapać.
– Co się stało? Gdzie twoje rzeczy? Folke? – spytał, pierwszy raz kotwicząc spojrzenie na jego oczach, czując jak zawodowe wyrachowanie przełamuje się w nim z cichym trzaskiem. Wprowadziwszy go do zamroczonego korytarza, zamknął za nimi drzwi, poprowadził go dalej ku kanapie w salonie, podtrzymując go cały czas mocnym objęciem. Włączone po drodze światło uraziło mu odzwyczajone źrenice, bał się skierować je znowu bezpośrednio na niego; czuł, jak drżenie jego zziębniętej sylwetki rezonuje w jego własnym ciele, przyprawia go o zimny dreszcz powściąganego popłochu.
Odrętwiały ze zmęczenia siedział przy kuchennym stole w kojącym, sennym półmroku, trzymając w palcach papierosa, choć nie miał siły nawet podnieść go do ust, jątrzył się więc powoli i syczał, póki żar nie wygasł sam. Wątła smużka dymu unosiła się jeszcze nad stołem jak blednąca zjawa, ledwo widoczna w słabym świetle wpadającym przez na wpół przysłonięte okno, kiedy próbował zebrać w sobie energię, by wstać, wziąć szybki prysznic i położyć się, póki wreszcie mógł sobie na to pozwolić. Jutro z samego rana powinien znów być na posterunku, należało zrobić szybki obchód, sprawdzić czy zwierzęta sprowadzone w krytycznym stanie przeżyły noc, wysortować najpilniejsze wezwania, zajrzeć do storsjöodjuretów (były rozstrojone docierającymi do nich śladami nagłego zamieszania), zrobić więcej miejsca, choć tak naprawdę nie było już gdzie; nawet w kanciapie na miotły stały poustawiane małe okratowane pudła pełne mniejszego, poturbowanego ptactwa. Wzdychając, oderwał przygarbione plecy od krzesła, nachylając czoło nad stołem, przecierając je szorstką dłonią pokrytą mniejszymi przetarciami i zadrapaniami; zastygł tak, za późno zdając sobie sprawę, że zamknięcie oczu i wsparcie głowy o ciepło ręki zgubnie sprzyjało pogłębieniu toczącej go wycieńczonej senności.
Rytmiczne uderzenia kołatki z ospałą opornością przedarły się przez zgęstniały półmrok i zmętniałe przeźrocze pierzchających w sen myśli; wydawało się tak odległe, że przez krótką chwilę bliski był wmówienia sobie, że dobiegło do niego zza ściany, z innego mieszkania, bezwiednie wychwycone wrażliwością wyostrzonego w głębokiej ciszy słuchu. Siedział jeszcze chwilę w ociężałym bezruchu, echo dźwięku nie dawało mu jednak spokoju – rykoszetowało w zakamarkach wymykającej się przytomności, ustawicznym powtarzaniem wybitego taktu przywołując go z powrotem ku rzeczywistości, otrząsając go z ospałości łagodnie jak zachęcający szept łaskoczący o świcie policzek ciepłym oddechem. Wrzucił wygasłego papierosa w szkło popielniczki, podnosząc się z krzesła z jakimś sztywnym automatyzmem, praktyczną mechanicznością, która pozwalała mu w ostatnich dniach pozostawać na nogach przez niekończącą się kawalkadę godzin i obowiązków, mimo obolałości zmęczonego ciała i coraz dotkliwszego osłabienia. Nie zastanawiał się nawet, kto mógłby dobijać się do niego w taki dzień i o tej porze; z przyzwyczajenia spodziewał się ujrzeć sąsiadkę proszącą o jakoś drobną przysługę, jak tyle razy wcześniej, może kogoś z pracy, może musiał wracać do centrum, może nie dawali sobie rady na teraźniejszej zmianie, może ktoś znowu przyniesie mu jakieś przetrącone zwierzę z ulicy: zajmujesz się tym, prawda?, pewnie jak zwykle je do siebie weźmie, mimo nieprzekonanego właściwie to nie.
Pokonawszy odcinek ciemnego holu, odsunął zasuwę i bez zastanowienia otworzył drzwi, za którymi odnalazł rzeczywistość drastycznie odległą od mimowiednych przypuszczeń. Ciemny szkarłat zaschniętej krwi zalewał mu jedną stronę twarzy, spuchnięte oko i nabrzmiałą wyniosłość policzka, farba zakrzepła mu w dołku nad górną wargą, na ustach, na brodzie, nitkami spływającymi po bladej szyi, wsiąknęła rozległą plamą w kołnierz cienkiej koszulki, której materiał niespokojne palce próbowały naciągnąć na nagą skórę. Nie mówiąc nic, nie zdradzając nawet oczywistego zaskoczenia, Bertram zareagował instynktownie, wiedziony tym samym impulsem, który towarzyszył mu w czasie tych wszystkich interwencji zdających się nie mieć ostatnio końca – sięgnął natychmiast do jego zmarzniętego ramienia, łapiąc go stanowczo i asekuracyjnie, z przezorną dozą siły, jak gdyby spodziewał się, że zacznie się szamotać jak zwierzę złapane za tkliwą kończynę, którą należało nastawić. Przekraczając próg, by stanąć bliżej, gotowy podeprzeć go w razie potrzeby o własne ciało, czuł pod palcami jak cały drży; jego skóra była lodowata, wilgotna od śniegu, pokryta dropiatością gęsiej skórki. Z pobladłą twarzą i nieprzeniknioną, skupioną chmurnością w pociemniałym spojrzeniu, złapał go drugą ręką delikatnie za szczękę, podnosząc jego twarz do światła. Przyglądał mu się z wyrachowaniem i pustą badawczością, jakby zaglądał w źrenice kolejnemu wygrzebanemu spod śniegu skvaderowi; przechylił jego głowę, sięgając kciukiem do skroni, delikatnie naciągnął skórę, przyglądając się rozcięciu, szczęka stężała mu, kiedy zaciskał bezwiednie zęby w jedynym zdradliwym objawie jakiejkolwiek ekspresji. Oceniwszy stan niepokojącej rany, zamiast cofnąć dłoń od jego twarzy, przesunął nią po włosach, zatapiając w nich palce, poszukując na skórze podejrzanych nierówności, strupów, zlepionych kołtunów, szczęśliwie bezowocnie.
Zgrzyt wizjera odsłanianego w drzwiach przeciwnego mieszkania był jak rysujące się na świadomości bolesne skaleczenie. Podniósł wzrok na oczko wyzierające na nich z ciemnego drewna, milczące i obserwujące; miał ochotę podejść i szarpnąć za klamkę, walić w nie, dopóki by mu nie otworzono, skonfrontować osobę po drugiej stronie, mając absurdalną nadzieję, że spotka za nimi nie zasuszoną staruszkę, której wnosił zakupy przez ostatni rok, ale skurwysyna, którym przesiąkł Folke; czuł na nim zapach potu, kwaśny i alkoholiczny, mieszający się z jego własnym pijaństwem, ale zauważalnie inny, odłażący od skóry jak spękany strup zdzierany paznokciem – tyle że jego nie mógł istotnie zdrapać.
– Co się stało? Gdzie twoje rzeczy? Folke? – spytał, pierwszy raz kotwicząc spojrzenie na jego oczach, czując jak zawodowe wyrachowanie przełamuje się w nim z cichym trzaskiem. Wprowadziwszy go do zamroczonego korytarza, zamknął za nimi drzwi, poprowadził go dalej ku kanapie w salonie, podtrzymując go cały czas mocnym objęciem. Włączone po drodze światło uraziło mu odzwyczajone źrenice, bał się skierować je znowu bezpośrednio na niego; czuł, jak drżenie jego zziębniętej sylwetki rezonuje w jego własnym ciele, przyprawia go o zimny dreszcz powściąganego popłochu.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 5 Sie - 0:03
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Zgrzyt przesuwanego zamka sprawił, że ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz, jak gdyby ktoś niespodziewanie zrzucił na niego kubeł zimnej wody, momentalnie sprawiając, że zapragnął zapaść się pod ziemię – pod grubą kołdrą gleby z pewnością byłoby cieplej, splątane korzenie roślin owinęłyby się wokół jego żeber, jak pokrywające kamienice macki dzikiej winorośli, słońce przesiąkłoby przez cienką pokrywę mchu, kładąc na nim ciepłe promienie swego zdrowotnego kompresu. Tymczasem drzwi otworzyły się z cichym szczęknięciem, a on stał w bezruchu, pochwycony w karcer ustawicznej niemocy, drżąc i powstrzymując szloch, który utknął mu w gardle bolesną gulą tłumionych łez. Wpatrywał się w Bertrama rozmazanym spojrzeniem, przypominając dziecko zagubione w lesie, nie potrafiąc zmusić własnego podbródka, by przestał dygotać, nie umiejąc wykrztusić z siebie ani jednego słowa przeprosin, próśb, wytłumaczenia – miał wrażenie, że odbija się w jego spojrzeniu jak w zwierciadle, brzydki i spsiały, ze spuchniętym okiem i nachodzącym fioletem siniakiem, z krwią zaschniętą na twarzy, niby plamy szkarłatnej farby przesiąkającą ciemny materiał koszulki, którą wciąż, uparcie, naciągał na przedramiona. Przez ulotną chwilę, w której jego spojrzenie zakotwiczyło się na skurczonych światłem źrenicach Bertrama, bał się, że mężczyzna odczyta z jego fizjonomii wspomnienia minionej nocy, dostrzeże ślady obcych dłoni wypalone rozżarzonym metalem na jego skórze, odgadnie jego upokorzenie po kształcie rozlanych pod skórą krwiaków, znajdzie ukryte pod ubraniem piętno czyjegoś buta, on tymczasem chwycił go tylko za ramię, jak gdyby spodziewał się, że upadnie – miał w swych asekuracyjnych instynktach wiele racji, gdy tylko ciężar ciała przeniósł się bowiem na jego wysoką, barczystą sylwetkę, Folke poczuł, jakby wraz z nim odpłynęła z niego również cała krew, a świat wokół zakręcił się tanecznie przed jego oczami.
Palące ciepło spracowanych rąk prześwitywało przez wilgotne rękawy, palce mimowolnie zatrzymały się również niżej, na odsłoniętej skórze, zimnej, nakrytej cętkowatością gęsiej skórki, ściągniętej mięśniami, które skurczyły się odruchowo, których bolesność nie pozwoliła jednak na podtrzymanie tej wysłużonej latami ostrożności, dając za wygraną i osuwając się nieznacznie w podtrzymującą go kołyskę ramion. Dopiero kiedy Bertram uniósł dłonią jego szczękę, podstawiając lico pod światło zawieszonej nad ich głowami żarówki, a następnie zatapiając palce w mokrych od śniegu włosach, poczuł jak łzy ponownie napływają mu do oczu, najpierw zawisając pojedynczymi kroplami na linii rzęs, potem cieknąc już ciurkiem po policzku, aż wreszcie stopniowo przeobrażając się najpierw w płacz, a następnie w szloch, który wstrząsnął jego słabym, rachitycznym ciałem, targnął nim jak w torsjach, głęboki, przejmujący, taki, którego wstydziłby się przed ludźmi, którego dzisiaj nie potrafił jednak powstrzymać, bo dłuższe tłumienie go w ściśniętej piersi wymagałoby zużycia energii, której już nie posiadał. W obliczu uważnego, badawczego spojrzenia przyjaciela nie wiedział, czy płacze ze strachu, czy z bólu, czy ze wstydu, czy może wszystkie emocje, które długimi latami dojrzewały w lewej komorze jego serca, pękły teraz jak dotknięty szpilką balon, rozprysły się, zatruwając organizm, szarpiąc nim jak w malignie, sprawiając, że pomiędzy kolejnymi salwami płaczu z trudem łapał powietrze, które grzęzło mu w krtani, boleśnie napierając na grdykę.
Brzęk przesuwanego wizjera jęknął cicho za jego plecami, wbijając się w umysł drzazgą chwilowej trzeźwości, błyskawicą pęczniejącej obawy, która rozbiła się o jego rozdygotane serce, wypełniając ciało dotkliwym podenerwowaniem. W ślad za reakcją Bertrama, odwrócił się ku zamkniętym wrotom drzwi, być może zbyt szybko, bo podłoga pod jego stopami zafalowała niebezpiecznie, ciemne, wdzierające się w nich oko odsłoniętego wizjera spoglądało na niego jednak z nieprzejednaną wyrazistością – zawiedzionym wzrokiem Helene, która znalazła go pijanego z dziecięcej sypialni, nienawistnym wzrokiem szkolnych rówieśników, ze złośliwym uśmiechem zaganiających go w kąt ciemnego korytarza, pogardliwym wzrokiem reżysera, który wyciągnął zza kurtyny kufer jego skrzętnie ukrywanych sekretów, złowrogim, drapieżnym wzrokiem mężczyzny, który pchnął go do tyłu ze zwierzęcą gwałtownością, zderzając twarde kości swych knykci z łagodną lineaturą jego twarzy, wciąż jeszcze naiwnie nieświadomej zagrożenia, w jakim się znalazł. Dotknięty irracjonalną obawą, cofnął się o krok do tyłu, nieomal wpadając na Bertrama, polegając na pamiętnej intuicji jego pewnego uchwytu, dłoni zmuszonej po raz kolejny podtrzymać jego kościstą, niepewną sylwetkę.
– Nie wiem. – słowa wyrwały się przedwcześnie z defektywnego instrumentu krtani, spojrzenie tymczasem – lękliwe, rozpaczliwe, jak u porzuconego przy drodze zwierzęcia – raz jeszcze zatrzymało się wśród brązu kojących tęczówek przyjaciela. – Musiałem… m-musiałem być pijany, musiałem powiedzieć coś głupiego, gdybym… gdybym nic nie mówił, gdybym nie… – nie zauważył, kiedy chłód klatki schodowej zastąpiło ciepłe wnętrze mieszkania, nie zauważył opiekuńczego objęcia, które, jak łódź wśród huraganu, doprowadziło go do bezpiecznego brzegu czarnej kanapy. – Wtedy wszystko na pewno… na pewno potoczyłoby się inaczej. – rozchybotane słowa wytłumaczenia z popłochem zatrzymywały się w dzielącej ich przestrzeni, chociaż on sam nie mógł mieć pewności, czy aby na pewno opuściły ciasną klepsydrę jego gardła. Ciało wciąż drżało, pulsując bólem i chłodem, zalegając opieszale w miękkich ramionach poduszek, ciche bezpieczeństwo mieszkania sprawiło jednak, że klatka piersiowa nie unosiła się już tak nerwowo, oczy, choć spuchnięte i zaczerwienione, swędziały od zaschniętych łez, powietrze nareszcie dotarło bezpośrednio do zalepionych strachem płuc, rozluźnionych haustem zbawiennego tlenu.
– Przepraszam cię, Bertram, przepraszam, jest strasznie późno. – wyrzucił z siebie w końcu, odruchowo spoglądając na zapięty na nadgarstku zegarek, okrągłe szkiełko zbiło się jednak pod wpływem uderzenia, a pod nierównymi, pajęczymi liniami zastygłe w czasie wskazówki rozmazywały się figlarnie, ugodzone uporczywością jego wzroku, sprawiając, że znów zaczął się trząść, jak gdyby pijana kotwica myśli, wytrącona z równowagi podobną niedogodnością, nie mogła zatrzymać się w grząskim gruncie rzeczywistości, na próżno rzucona w otchłań wzburzonego morza. – Nie chciałem, po prostu… po prostu nie wiedziałem, chyba nie wiedziałem, gdzie indziej mógłbym pójść. – łagodne ciepło pomieszczenia sprawiało, że odmrożona skóra zdawała się palić żywym ogniem, tocząc ciało niczym maligna, widmo gorączki rozlewające się po płótnie skroni, pulsujące w głowie tępą, nieznośną migreną.
– Mógłbyś… – wahliwe wypowiedziane słowo, splamione cieniem pytania, zawisło w dzielącej ich przestrzeni, wykrzywiając jego lico słabym grymasem zawstydzonej refleksji, toczącego umysł zażenowania, upokorzenia własnymi decyzjami, własnym wyglądem, własnym życiem. – mógłbyś pożyczyć mi jakieś ubranie? – uciążliwie naciągane za łokieć rękawy rozciągnęły się na jego mokrych ramionach, a kark zesztywniał odruchowo, tknięty niewygodą tej niezręcznej nagości, na którą nigdy nie pozwalał sobie w towarzystwie, zbyt zlękniony potencjalną reakcją, czując jak pokrywające plecy i ramiona blizny nieomal prześwitują pod cienkim materiałem koszulki, nerwowo zastanawiając się, czy Bertram zdołał wyczuć ich obmierzłe zgrubienia, gdy zacisnął palce na jego barku. – Nie brzydzisz się? – zniżony do uległego szeptu głos z trudem opuścił posiniałe usta, podłamując się nieznacznie, wzrok tymczasem, jak spłoszony kocur, uciekł w bok, niezdolny zatrzymać się na niczym konkretnym, lawirujący zatem po rysach drewnianych słojów podłogi, byle uniknąć spojrzenia Holsteina, w którym spodziewał się odnaleźć niechęć i obrzydzenie, pretensję, że miał prawo pytać go o coś podobnego. W dzieciństwie lubił fantazjować, że był zdrowy, silny i piękny, teraz nie potrafił już jednak odważyć się na równie płonne nadzieje – paraliż magiczny był jedynie preludium bólu, pierwszą iskrą podkładającą zarzewie dla gniewu nieprzychylnych bogów, przekleństwa, które zalegało nad jego głową jak ciemna, burzowa chmura, uderzająca naelektryzowanymi piorunami w najtkliwsze, najwrażliwsze punkty jego nadszarpniętego strapieniami ciała.
Palące ciepło spracowanych rąk prześwitywało przez wilgotne rękawy, palce mimowolnie zatrzymały się również niżej, na odsłoniętej skórze, zimnej, nakrytej cętkowatością gęsiej skórki, ściągniętej mięśniami, które skurczyły się odruchowo, których bolesność nie pozwoliła jednak na podtrzymanie tej wysłużonej latami ostrożności, dając za wygraną i osuwając się nieznacznie w podtrzymującą go kołyskę ramion. Dopiero kiedy Bertram uniósł dłonią jego szczękę, podstawiając lico pod światło zawieszonej nad ich głowami żarówki, a następnie zatapiając palce w mokrych od śniegu włosach, poczuł jak łzy ponownie napływają mu do oczu, najpierw zawisając pojedynczymi kroplami na linii rzęs, potem cieknąc już ciurkiem po policzku, aż wreszcie stopniowo przeobrażając się najpierw w płacz, a następnie w szloch, który wstrząsnął jego słabym, rachitycznym ciałem, targnął nim jak w torsjach, głęboki, przejmujący, taki, którego wstydziłby się przed ludźmi, którego dzisiaj nie potrafił jednak powstrzymać, bo dłuższe tłumienie go w ściśniętej piersi wymagałoby zużycia energii, której już nie posiadał. W obliczu uważnego, badawczego spojrzenia przyjaciela nie wiedział, czy płacze ze strachu, czy z bólu, czy ze wstydu, czy może wszystkie emocje, które długimi latami dojrzewały w lewej komorze jego serca, pękły teraz jak dotknięty szpilką balon, rozprysły się, zatruwając organizm, szarpiąc nim jak w malignie, sprawiając, że pomiędzy kolejnymi salwami płaczu z trudem łapał powietrze, które grzęzło mu w krtani, boleśnie napierając na grdykę.
Brzęk przesuwanego wizjera jęknął cicho za jego plecami, wbijając się w umysł drzazgą chwilowej trzeźwości, błyskawicą pęczniejącej obawy, która rozbiła się o jego rozdygotane serce, wypełniając ciało dotkliwym podenerwowaniem. W ślad za reakcją Bertrama, odwrócił się ku zamkniętym wrotom drzwi, być może zbyt szybko, bo podłoga pod jego stopami zafalowała niebezpiecznie, ciemne, wdzierające się w nich oko odsłoniętego wizjera spoglądało na niego jednak z nieprzejednaną wyrazistością – zawiedzionym wzrokiem Helene, która znalazła go pijanego z dziecięcej sypialni, nienawistnym wzrokiem szkolnych rówieśników, ze złośliwym uśmiechem zaganiających go w kąt ciemnego korytarza, pogardliwym wzrokiem reżysera, który wyciągnął zza kurtyny kufer jego skrzętnie ukrywanych sekretów, złowrogim, drapieżnym wzrokiem mężczyzny, który pchnął go do tyłu ze zwierzęcą gwałtownością, zderzając twarde kości swych knykci z łagodną lineaturą jego twarzy, wciąż jeszcze naiwnie nieświadomej zagrożenia, w jakim się znalazł. Dotknięty irracjonalną obawą, cofnął się o krok do tyłu, nieomal wpadając na Bertrama, polegając na pamiętnej intuicji jego pewnego uchwytu, dłoni zmuszonej po raz kolejny podtrzymać jego kościstą, niepewną sylwetkę.
– Nie wiem. – słowa wyrwały się przedwcześnie z defektywnego instrumentu krtani, spojrzenie tymczasem – lękliwe, rozpaczliwe, jak u porzuconego przy drodze zwierzęcia – raz jeszcze zatrzymało się wśród brązu kojących tęczówek przyjaciela. – Musiałem… m-musiałem być pijany, musiałem powiedzieć coś głupiego, gdybym… gdybym nic nie mówił, gdybym nie… – nie zauważył, kiedy chłód klatki schodowej zastąpiło ciepłe wnętrze mieszkania, nie zauważył opiekuńczego objęcia, które, jak łódź wśród huraganu, doprowadziło go do bezpiecznego brzegu czarnej kanapy. – Wtedy wszystko na pewno… na pewno potoczyłoby się inaczej. – rozchybotane słowa wytłumaczenia z popłochem zatrzymywały się w dzielącej ich przestrzeni, chociaż on sam nie mógł mieć pewności, czy aby na pewno opuściły ciasną klepsydrę jego gardła. Ciało wciąż drżało, pulsując bólem i chłodem, zalegając opieszale w miękkich ramionach poduszek, ciche bezpieczeństwo mieszkania sprawiło jednak, że klatka piersiowa nie unosiła się już tak nerwowo, oczy, choć spuchnięte i zaczerwienione, swędziały od zaschniętych łez, powietrze nareszcie dotarło bezpośrednio do zalepionych strachem płuc, rozluźnionych haustem zbawiennego tlenu.
– Przepraszam cię, Bertram, przepraszam, jest strasznie późno. – wyrzucił z siebie w końcu, odruchowo spoglądając na zapięty na nadgarstku zegarek, okrągłe szkiełko zbiło się jednak pod wpływem uderzenia, a pod nierównymi, pajęczymi liniami zastygłe w czasie wskazówki rozmazywały się figlarnie, ugodzone uporczywością jego wzroku, sprawiając, że znów zaczął się trząść, jak gdyby pijana kotwica myśli, wytrącona z równowagi podobną niedogodnością, nie mogła zatrzymać się w grząskim gruncie rzeczywistości, na próżno rzucona w otchłań wzburzonego morza. – Nie chciałem, po prostu… po prostu nie wiedziałem, chyba nie wiedziałem, gdzie indziej mógłbym pójść. – łagodne ciepło pomieszczenia sprawiało, że odmrożona skóra zdawała się palić żywym ogniem, tocząc ciało niczym maligna, widmo gorączki rozlewające się po płótnie skroni, pulsujące w głowie tępą, nieznośną migreną.
– Mógłbyś… – wahliwe wypowiedziane słowo, splamione cieniem pytania, zawisło w dzielącej ich przestrzeni, wykrzywiając jego lico słabym grymasem zawstydzonej refleksji, toczącego umysł zażenowania, upokorzenia własnymi decyzjami, własnym wyglądem, własnym życiem. – mógłbyś pożyczyć mi jakieś ubranie? – uciążliwie naciągane za łokieć rękawy rozciągnęły się na jego mokrych ramionach, a kark zesztywniał odruchowo, tknięty niewygodą tej niezręcznej nagości, na którą nigdy nie pozwalał sobie w towarzystwie, zbyt zlękniony potencjalną reakcją, czując jak pokrywające plecy i ramiona blizny nieomal prześwitują pod cienkim materiałem koszulki, nerwowo zastanawiając się, czy Bertram zdołał wyczuć ich obmierzłe zgrubienia, gdy zacisnął palce na jego barku. – Nie brzydzisz się? – zniżony do uległego szeptu głos z trudem opuścił posiniałe usta, podłamując się nieznacznie, wzrok tymczasem, jak spłoszony kocur, uciekł w bok, niezdolny zatrzymać się na niczym konkretnym, lawirujący zatem po rysach drewnianych słojów podłogi, byle uniknąć spojrzenia Holsteina, w którym spodziewał się odnaleźć niechęć i obrzydzenie, pretensję, że miał prawo pytać go o coś podobnego. W dzieciństwie lubił fantazjować, że był zdrowy, silny i piękny, teraz nie potrafił już jednak odważyć się na równie płonne nadzieje – paraliż magiczny był jedynie preludium bólu, pierwszą iskrą podkładającą zarzewie dla gniewu nieprzychylnych bogów, przekleństwa, które zalegało nad jego głową jak ciemna, burzowa chmura, uderzająca naelektryzowanymi piorunami w najtkliwsze, najwrażliwsze punkty jego nadszarpniętego strapieniami ciała.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pon 9 Sie - 21:07
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Łzy rysowały jasne strużki na umazanym czerwienią policzku, rozcieńczały zaschnięty szkarłat krwi i wchłaniały go, barwiąc się najpierw na mętny róż, później rumieniejący coraz silniej pąs, w końcu spływały na szorstką dłoń podpierającą łagodnie uniesioną brodę jak nabrzmiałe od karminu, rzewne perły. Zbierały się w załamaniu między ciepłą, spracowaną skórą a bladością uniesionej żuchwy, wypełniając jego koryto wilgocią, u którego ujścia skraplała się mu ospale na nadgarstek, kreśląc na nim linie o poszarpanym brzegu, drżące razem z tym ciałem, które w naturalnym odruchu podtrzymywał. Było zaskakująco lekkie i niepokojąco zimne, dygoczące od silnego szlochu szarpiącego się w niespokojnie falującej piersi, wzbierającego nagle, jak miał bolesne wrażenie, pod jego nieostrożnym, nieprzyjemnym dotykiem. Rozpędem nabytych przy pracy mechanizmów starał się jednak usilnie oddzielać roztrzęsioną sylwetkę od uwięzionej w niej istoty – z chirurgiczną precyzją separował odruchy wzbierających uczuć od rzeczywistości wymagającej przede wszystkim koncentracji i trzeźwości myśli. Próbował uchwycić się dotychczasowego praktycznego odrętwienia jak przysłowiowej brzytwy, choć wiedział zarazem doskonale, że były to starania zupełnie płonne; musiał to wiedzieć od chwili, w której go zobaczył za swoimi drzwiami, udręczonego i skrwawionego, patrzącego na niego z przestrachem jak zapędzone w pułapkę zwierzę poszukujące pomocy, ale wyszkoloną niedolą intuicją spodziewające się tylko kolejnych razów. Uporczywie unikał jego spojrzenia, zeszklonego nieopanowanym spazmem płaczu, obawiając się, że w nim ugrzęźnie, wypuści z kurczowego uścisku konieczny rezon i w kolejnym oddechu nieuchronnie zachłyśnie się solą jego łkań, inercją wiążących ich uczuć pozwoli, by grunt usunął mu się spod nóg. Wypełniał własne podtrzymujące go ramiona stabilną obojętnością, choć każdy dreszcz targający Folke zdawał się przywierać do jego własnej skóry i przenikać w głąb ciała, dosięgać kręgosłupa narzucanej sobie równowagi – choć ta od samego początku była zaledwie desperackim mirażem.
Był wprawdzie daleki od spokoju i ostatecznie sam przez własną nieuważność naruszył jego skrupulatnie tkaną iluzję – to upuszczone w zdeterminowanym pytaniu imię przełamało nieoczekiwanie wznoszoną przezornie w sercu tamę; bezwiedne, zwracające uwagę zielonych oczu Folke? wpuściło się natychmiast w delikatne naczynie rachitycznego ciała, wypełniając je ciężarem łączących ich wspomnień i sentymentów, wszystkim tym, co w nim znał, rozpoznawał i kochał, przywróciło mu separowaną usilnie tożsamość tak nagle, że poraziła go irracjonalna myśl, że nie da rady go utrzymać. Odruchowo złapał go mocniej, przesunął dłoń w poprzek pleców, obejmując go w talii, w popłochu ledwo zauważając wyczuwane pod wilgotnym materiałem koszulki nierówności zabliźnionej skóry, szczęk naciskanej klamki, krótki odcinek zaciemnionego holu, przez który ostrożnie go przeprowadził, przedzierając się jednocześnie przez pierwszy wstrząs dopuszczanych do siebie wreszcie emocji. Rozbłysk włączonego światła podziałał niemal cucąco, nagłą ostrością kształtów raniący zmęczone źrenice; naga biel ścian zdawała się zamknąć na jego skroniach zaciskową obręczą jak preludium migreny, choć wkrótce zdał sobie sprawę, że był to w istocie wzbierający w nim gniew pomieszany z przejmującym przestrachem, dojmująca troska potykająca się o drażniące poczucie bezsilności.
Cokolwiek się stało, było już za późno; cokolwiek się stało, mógł jedynie spróbować załagodzić konsekwencje tego, co osiadło na skórze Folke przenikliwą mieszanką szczegółów – krew, alkohol, dym papierosowy, pot obcego ciała, zdyszany płytki oddech, białe ślady palców odbitych na skórze, barwiące się zaczerwienieniem uprzedzającym bolesne plamy sińców; czy w ogóle wołał o pomoc? – od których przebłysków nie potrafił się nagle uwolnić, mroczyły mu postrzeganie bolesną jaskrawością domysłów, przypuszczeń i zadręczających co, gdyby. Co, gdyby był tam razem z nim; co, gdyby Folke nie dotarł do jego mieszkania; co, gdyby znaleziono go przemarzniętego na bruku zbyt późno; co, gdyby nie skończyło się na zakrwawionej skroni i poobijanym ciele; co, gdyby jutrzejszego ranka, mijając witrynę kiosku, spostrzegł jego imię w wyłuszczonym nagłówku, kolejny przecinek na rosnącej liście ofiar.
Folke tymczasem usprawiedliwiał się, jakby naprawdę uważał, że wszystko to była jego wina; usprawiedliwiał czyjąś natarczywą agresję własną nieopatrznością, czyjąś przewinę odciśniętą na jego ciele zasłaniał wymówkami, które podchodziły Bertramowi do gardła paskudną chęcią uciszenia go, choćby własnym krzykiem. Chciał przede wszystkim doprowadzić go do porządku, pomóc mu się uspokoić i dojść do siebie, otoczyć go – spóźnioną – troską, ale kaskada pełnych poczucia winy, przepraszających słów zdawała mu się nie do zniesienia. Milczał z pewnym wysiłkiem, zaciskając wciąż mimowiednie szczęki, starając się ponad wszystko nie dać mu odczuć, jak bardzo jest wściekły; i kiedy odwzajemniał jego zlęknione spojrzenie, przez chwilę faktycznie nie był, przez chwilę był przede wszystkim dotkliwie wycieńczony i bezsilny, przytłoczony rozpaczliwą ufnością, jaką Folke w nim pokładał, przerażony myślą, że być może zupełnie niesłusznie. Przysiadł obok niego na ledwie sekundę, cofając dłoń z jego pleców ruchem trzeźwiejszym niż wcześniej, zdał sobie sprawę z niepokojących zgrubień i odruchowo odsunął palce, jakby natknął się nimi na coś, czego nie powinien był dotykać czy nawet zauważyć, wciąż jednak rejestrując to połowicznie.
– Folke – odezwał się nieumyślnie szorstko, chcąc przerwać dalszy strumień przeprosin, tym razem biorących za obiekt późną porę, nieoczekiwaną wizytę, oczywiście, nie powinien był, oczywiście, nie wiedział, dokąd iść, oczywiście, nie przyszedłby, gdyby tylko miał inną możliwość; oczywiście. Baantjer zdawał się nie zauważać wcale jego oponującego spojrzenia, tym bardziej powściągającego wtrącenia, przełykając więc sfrustrowane zadrażnienie, cierpliwie czekał aż wyczerpie zasób swojej układności, w obecnej chwili tak nieznośnej. Wiódł tymczasem spojrzeniem wzdłuż wyżłobionych w czerwieni jasnych śladów łez, ku strupowi wezbranej krwi w rynience nad ustami, wreszcie na stłuczone szkiełko zegarka i zdał sobie sprawę, że drży tak samo jak on, że siedzi bezczynnie naprężony, że palce trzęsą mu się niespokojnie, dopóki nie zwinął ich pośpiesznie w obawie, że Folke też to zauważy.
– Tak, oczywiście, że tak, poczekaj – odpowiedział jakby pośpiesznie, podrywając się z miejsca, jakby czekał tylko na sygnał zwalniający, na wskazówkę, której mógłby się uchwycić, byleby wyrwać się z nagłej bezmocy, jaka go w tym wszystkim niespodziewanie ogarnęła. Ale nim zdążyłby się odwrócić, wyjść do sypialni po jakieś ciepłe ubrania, znieruchomiał, tknięty struchlałym tonem pytania, szeptem grzmiącym w nagle uświadomionej sobie ciszy mieszkania dojmująco wyraźnie, choć dotychczas wszystko inne docierało do niego jak przez grubą taflę szkła. Spłoszone co? zamarło mu w krtani; wpatrywał się przez krótką chwilę na jego pochyloną kornie głowę, strąki ciemnych od wilgoci włosów przylegające do skroni, zastanawiając się, co miał na myśli, choć jednocześnie przecież wiedział, przecież musiał wiedzieć.
– Nie – powiedział w końcu łagodnie, ale wydało mu się to żałośnie mało, więc zbliżył się do niego niespiesznie i przykucnął powoli, wspierając dłoń o jego kolano, próbując pochwycić jego opuszczony wzrok, uporczywie odwrócony. Przełknął ślinę, poprawiając się nieznacznie, spuszczając na chwilę wzrok na dłoń uczepioną wciąż naciągniętego materiału rękawa. – Folke, spójrz na mnie – poprosił cicho, głosem lekko zachrypłym, nienawykłym do złagodniałego szeptu. Sięgnął ostrożnie do jego nadgarstka, delikatnie odwodząc jego rękę od koszulki, przesuwając w końcu uścisk na jego palce, choć zderzony z zielenią jego spojrzenia poczuł, jak oblewa go gorączkowy, niespokojny dreszcz. – Nie mógłbym; nie ciebie. Nie – powtórzył miękko, przytrzymując cierpliwie jego wzrok, choć czuł się pod nim tylko tym bardziej bezradny, niespokojny, w inny sposób jednak niż czyniła go niespokojnym złość; jakby przyłapywano go na czymś, czego nie powinien nigdy zdradzać. Zdał sobie nagle sprawę, jak skostniała była jego dłoń pod jego rozgrzanym dotykiem, puścił ją więc zaraz, pospiesznie sięgając rękoma ku krawędzi własnego swetra, żeby podwinąć go nerwowo, zsunąć niezgrabnie z siebie.
– Jest nagrzany – wyjaśnił blado, marszcząc w rękach wełnę, gotowy nałożyć mu go przez głowę jak dziecku – włóż go przynajmniej na razie. Przyniosę ci zaraz coś świeżego, najpierw zaprowadzę cię do łazienki. Wyglądasz strasznie.
Był wprawdzie daleki od spokoju i ostatecznie sam przez własną nieuważność naruszył jego skrupulatnie tkaną iluzję – to upuszczone w zdeterminowanym pytaniu imię przełamało nieoczekiwanie wznoszoną przezornie w sercu tamę; bezwiedne, zwracające uwagę zielonych oczu Folke? wpuściło się natychmiast w delikatne naczynie rachitycznego ciała, wypełniając je ciężarem łączących ich wspomnień i sentymentów, wszystkim tym, co w nim znał, rozpoznawał i kochał, przywróciło mu separowaną usilnie tożsamość tak nagle, że poraziła go irracjonalna myśl, że nie da rady go utrzymać. Odruchowo złapał go mocniej, przesunął dłoń w poprzek pleców, obejmując go w talii, w popłochu ledwo zauważając wyczuwane pod wilgotnym materiałem koszulki nierówności zabliźnionej skóry, szczęk naciskanej klamki, krótki odcinek zaciemnionego holu, przez który ostrożnie go przeprowadził, przedzierając się jednocześnie przez pierwszy wstrząs dopuszczanych do siebie wreszcie emocji. Rozbłysk włączonego światła podziałał niemal cucąco, nagłą ostrością kształtów raniący zmęczone źrenice; naga biel ścian zdawała się zamknąć na jego skroniach zaciskową obręczą jak preludium migreny, choć wkrótce zdał sobie sprawę, że był to w istocie wzbierający w nim gniew pomieszany z przejmującym przestrachem, dojmująca troska potykająca się o drażniące poczucie bezsilności.
Cokolwiek się stało, było już za późno; cokolwiek się stało, mógł jedynie spróbować załagodzić konsekwencje tego, co osiadło na skórze Folke przenikliwą mieszanką szczegółów – krew, alkohol, dym papierosowy, pot obcego ciała, zdyszany płytki oddech, białe ślady palców odbitych na skórze, barwiące się zaczerwienieniem uprzedzającym bolesne plamy sińców; czy w ogóle wołał o pomoc? – od których przebłysków nie potrafił się nagle uwolnić, mroczyły mu postrzeganie bolesną jaskrawością domysłów, przypuszczeń i zadręczających co, gdyby. Co, gdyby był tam razem z nim; co, gdyby Folke nie dotarł do jego mieszkania; co, gdyby znaleziono go przemarzniętego na bruku zbyt późno; co, gdyby nie skończyło się na zakrwawionej skroni i poobijanym ciele; co, gdyby jutrzejszego ranka, mijając witrynę kiosku, spostrzegł jego imię w wyłuszczonym nagłówku, kolejny przecinek na rosnącej liście ofiar.
Folke tymczasem usprawiedliwiał się, jakby naprawdę uważał, że wszystko to była jego wina; usprawiedliwiał czyjąś natarczywą agresję własną nieopatrznością, czyjąś przewinę odciśniętą na jego ciele zasłaniał wymówkami, które podchodziły Bertramowi do gardła paskudną chęcią uciszenia go, choćby własnym krzykiem. Chciał przede wszystkim doprowadzić go do porządku, pomóc mu się uspokoić i dojść do siebie, otoczyć go – spóźnioną – troską, ale kaskada pełnych poczucia winy, przepraszających słów zdawała mu się nie do zniesienia. Milczał z pewnym wysiłkiem, zaciskając wciąż mimowiednie szczęki, starając się ponad wszystko nie dać mu odczuć, jak bardzo jest wściekły; i kiedy odwzajemniał jego zlęknione spojrzenie, przez chwilę faktycznie nie był, przez chwilę był przede wszystkim dotkliwie wycieńczony i bezsilny, przytłoczony rozpaczliwą ufnością, jaką Folke w nim pokładał, przerażony myślą, że być może zupełnie niesłusznie. Przysiadł obok niego na ledwie sekundę, cofając dłoń z jego pleców ruchem trzeźwiejszym niż wcześniej, zdał sobie sprawę z niepokojących zgrubień i odruchowo odsunął palce, jakby natknął się nimi na coś, czego nie powinien był dotykać czy nawet zauważyć, wciąż jednak rejestrując to połowicznie.
– Folke – odezwał się nieumyślnie szorstko, chcąc przerwać dalszy strumień przeprosin, tym razem biorących za obiekt późną porę, nieoczekiwaną wizytę, oczywiście, nie powinien był, oczywiście, nie wiedział, dokąd iść, oczywiście, nie przyszedłby, gdyby tylko miał inną możliwość; oczywiście. Baantjer zdawał się nie zauważać wcale jego oponującego spojrzenia, tym bardziej powściągającego wtrącenia, przełykając więc sfrustrowane zadrażnienie, cierpliwie czekał aż wyczerpie zasób swojej układności, w obecnej chwili tak nieznośnej. Wiódł tymczasem spojrzeniem wzdłuż wyżłobionych w czerwieni jasnych śladów łez, ku strupowi wezbranej krwi w rynience nad ustami, wreszcie na stłuczone szkiełko zegarka i zdał sobie sprawę, że drży tak samo jak on, że siedzi bezczynnie naprężony, że palce trzęsą mu się niespokojnie, dopóki nie zwinął ich pośpiesznie w obawie, że Folke też to zauważy.
– Tak, oczywiście, że tak, poczekaj – odpowiedział jakby pośpiesznie, podrywając się z miejsca, jakby czekał tylko na sygnał zwalniający, na wskazówkę, której mógłby się uchwycić, byleby wyrwać się z nagłej bezmocy, jaka go w tym wszystkim niespodziewanie ogarnęła. Ale nim zdążyłby się odwrócić, wyjść do sypialni po jakieś ciepłe ubrania, znieruchomiał, tknięty struchlałym tonem pytania, szeptem grzmiącym w nagle uświadomionej sobie ciszy mieszkania dojmująco wyraźnie, choć dotychczas wszystko inne docierało do niego jak przez grubą taflę szkła. Spłoszone co? zamarło mu w krtani; wpatrywał się przez krótką chwilę na jego pochyloną kornie głowę, strąki ciemnych od wilgoci włosów przylegające do skroni, zastanawiając się, co miał na myśli, choć jednocześnie przecież wiedział, przecież musiał wiedzieć.
– Nie – powiedział w końcu łagodnie, ale wydało mu się to żałośnie mało, więc zbliżył się do niego niespiesznie i przykucnął powoli, wspierając dłoń o jego kolano, próbując pochwycić jego opuszczony wzrok, uporczywie odwrócony. Przełknął ślinę, poprawiając się nieznacznie, spuszczając na chwilę wzrok na dłoń uczepioną wciąż naciągniętego materiału rękawa. – Folke, spójrz na mnie – poprosił cicho, głosem lekko zachrypłym, nienawykłym do złagodniałego szeptu. Sięgnął ostrożnie do jego nadgarstka, delikatnie odwodząc jego rękę od koszulki, przesuwając w końcu uścisk na jego palce, choć zderzony z zielenią jego spojrzenia poczuł, jak oblewa go gorączkowy, niespokojny dreszcz. – Nie mógłbym; nie ciebie. Nie – powtórzył miękko, przytrzymując cierpliwie jego wzrok, choć czuł się pod nim tylko tym bardziej bezradny, niespokojny, w inny sposób jednak niż czyniła go niespokojnym złość; jakby przyłapywano go na czymś, czego nie powinien nigdy zdradzać. Zdał sobie nagle sprawę, jak skostniała była jego dłoń pod jego rozgrzanym dotykiem, puścił ją więc zaraz, pospiesznie sięgając rękoma ku krawędzi własnego swetra, żeby podwinąć go nerwowo, zsunąć niezgrabnie z siebie.
– Jest nagrzany – wyjaśnił blado, marszcząc w rękach wełnę, gotowy nałożyć mu go przez głowę jak dziecku – włóż go przynajmniej na razie. Przyniosę ci zaraz coś świeżego, najpierw zaprowadzę cię do łazienki. Wyglądasz strasznie.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 12 Sie - 23:16
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Zmęczenie opadło mu na ramiona jak ciężki, zimowy płaszcz, jak drewniane jarzmo zarzucone na kark styranego bydła, jak łańcuchy galernika ze skostniałymi przymusem dłońmi wciąż zaciśniętymi na wiośle. Zapragnął zamknąć oczy, osunąć się w miękkość kanapy, której poduszki ugięły się lekko pod ciężarem jego ciała, ilekroć powieki opadały jednak kurtyną na zmętniałą zieleń spojrzenia, schludny minimalizm rozciągniętego przed nim pomieszczenia przeobrażał się w klisze wspomnień, których, wciąż ożywianych rwącym bólem, palącym echem brunatnych siniaków rozlanych jak kałuże pod cienką warstwą skóry, nie potrafił wyrugować z pamięci – ściągnięta gniewnym triumfem twarz nieznajomego, czerwona i napuchnięta od alkoholu, pochylona nad nim niby okrągła, złowroga tarcza księżyca; słowa, których znaczenie, ostre i jednoznaczne jak naboje, zawisło w powietrzu, okrywając go upokorzeniem, sprawiając, że z głębi stęchłego baru wydobyła się salwa głośnego, rzężącego śmiechu; lepki brud podłogi, do której przylgnął policzkiem i z której próbował się podnieść, zanim ktoś umyślnie przygniótł mu palce podeszwą ciężkiego buta; nawałnica zwieńczonych ciosem okrzyków, spośród której nie potrafił wyłowić konkretnych słów ani rysów twarzy, bo wzrok rozmyły mokre plamy łez i wierzgającego w piersi przerażenia. Odetchnął ciężko, próbując choćby od wewnątrz oczyścić się przyjemnie ciepłym powietrzem, które wypełniało wnętrze mieszkania, ale oddech wciąż miał nierówny, podbródek wciąż dygotał płaczliwie, choć szloch ugrzązł w gardle kulą narastających mdłości – chciał tylko zamknąć oczy i zapomnieć, ale własne ciało wydało mu się nagle kruche jak stearyna, jak samotne, rachityczne drzewo po środku huraganu, jakby miało niebawem rozsypać się na kawałki, które, zgarnięte podmuchem wiatru, nigdy na nowo nie odnalazłyby dawnej całości.
Wzrok wciąż krążył bezwiednie po pomieszczeniu, przeskakiwał po meblach jak spłoszone zwierzę, gnane przed siebie na oślep narastającą w piersi histerią, strachem, którego w żaden sposób nie potrafił okiełznać ani stłumić, otrzeć tak, jak ocierał łzy, niedbale, ze wstydem, wierzchem brudnej dłoni. Dopiero szorstki, pewny głos Bertrama wyrwał go ze spirali wewnętrznego lęku, sprawił, że ciało drgnęło odruchowo, głowa uniosła się, obdarzając go ledwie cieniem spojrzenia, tak ulotnego, że błyszcząca łzami zieleń niemal zlała się z ciemnymi okręgami źrenic. Oddech, wciąż z wysiłkiem przedzierający się przez kręte meandry dróg oddechowych, zastygł na moment, siłą zmuszany do regularnego spokoju, lecz wyrywający się w trwodze z kajdan tego przymusu, dławiąc bolesnym uciskiem krtani – z trudem powstrzymywał kolejną, gwałtowną falę, dziecięcą potrzebę wylania z siebie całego żalu, bólu i łez, które dotąd uparcie chował w środku, odwracając wzrok zawsze wtedy, gdy mącąca spojrzenie słabość napływała mu do oczu. Będziesz ryczeć?, cierpkie pytanie rozpalające się iskrą upokorzenia gdzieś na pograniczu świadomości, nieproszone zarzewie dla irracjonalnej obawy, że gdyby pozwolił, by znowu wstrząsnęły nim niekontrolowane spazmy szlochu, Bertram w końcu by się zdenerwował, zaczął krzyczeć albo wyrzucił go z powrotem za drzwi – wiedział, że zjawiając się przed jego mieszkaniem o tej porze był drzazgą nużącej niedogodności wbitą pod cienką skórę jego rutyny, mimo to wizja ciemnego korytarza kamienicy, gdzie ciszę przecinał jedynie zgrzyt uchylanych wizjerów wypełniał go od środka chłodem rozpaczy i przerażenia. Więc nie powiedział nic, desperacko zdeterminowany zachować spokój.
Ból w skroni pulsował tępo, rozlewając pod kopułą czaszki blade widmo migreny, chociaż krew – na twarzy, na rękach, na ciele – już zaschła, ściągając skórę i nabierając ciemniejszego odcienia, szkarłatu gdzieniegdzie tak głębokiego, że przypominał czerń. Czuł się gorzej, niż wyglądał, a wyglądał gorzej, niż powinien, z puchnącym siniakiem w kolorze gnijącego owocu, rozciętą wargą i bielmem oka nabrzmiałym krwią. Bał się unieść dłoń ku własnej twarzy, odczuć pod opuszkami palców rzeczywistość tych urazów, z namacalną niepodważalnością dotknąć dowodów tego, co się wydarzyło, co wciąż kładło się na jego ramionach smutkiem, wstydem i strachem, nie chciał iść do łazienki, gdzie lustro ukazałoby mu szkaradność własnego lica, nie chciał znosić kolejnych spojrzeń, dobywać z krtani kolejnych tłumaczeń, przesypiać kolejnych nocy i przemierzać kolejnych dni, nie chciał robić niczego poza bezczynnym siedzeniem na kanapie, ze zgarbionymi ramionami, z kolanami wciąż przywierającymi do siebie, z afirmacyjnym ciepłem jego bliskości. Z ponurą rozpaczą dotarła do niego myśl, że nie było już na świecie takiej rzeczy, święta, ceremonii czy dystrakcji, nie było takiego alkoholu, takiej aury, takiego przedmiotu, które pozwoliłyby oderwać się od siebie, od tego, co w nim tkwiło, co toczyło go od dawna, rwało, pustoszyło, krwawiło i ciążyło – niezależnie od okoliczności on jeden miał niezmiennie trwać w miejscu i przyglądać się, jak świat wokół przeobraża się w usłane żużlem pogorzelisko.
Poczuł ciepło jego ciała, kiedy przykucnął obok, ciche szemranie spokojnych oddechów, dłoń zastygłą na kościstości kolana, jej szeroki, spracowany grzbiet, na którym zatrzymał wzrok, spojrzenie, na złość, wbrew osłabionej woli, na nowo zachodzące mętnością łez. Wyrwany szeptem łagodnej prośby jeszcze przez chwilę trwał w bezruchu, pozwalając by palce przyjaciela objęły delikatnie jego nadgarstek, zsuwając dłonie w dół po odsłoniętych ramionach, które osnuły się dropiatością gęsiej skórki, czy to z zimna, czy może tylko z dyskomfortu, napędzanej rozpaczą myśli, która rozbijała się, jak uwięziona w słoiku osa, o ściany jego umysłu – czy już wiedział, czy wyczuł blizny ukryte pod cienkim materiałem koszulki? Czy chciał więcej, czy zamierzał zadać pytania, na które nie będzie w stanie udzielić mu jednoznacznej odpowiedzi? Ostrożnie uniósł wzrok, zderzając wodniste, zielone tęczówki z wyrazistością jego uważnych źrenic, patrzył na jego cierpliwą, zastygłą w czułym niepokoju fizjonomię, przypominając sobie o wszystkich odległych, bezsennych nocach, kiedy leżał sam, kochając go w milczeniu.
Skinął ostrożnie głową, niezdolny podziękować, a następnie niezdolny zaprzeczyć, gdy Bertram odsunął się o krok, zdejmując przez głowę ciepły, wełniany sweter – pozwolił włożyć go sobie przez głowę, bezradny i zmarznięty, jak małe dziecko unosząc powoli ręce, wsuwając je w miękkie, szerokie rękawy, drżąc, gdy ubranie nakryło go przyjemnym, kojącym poczuciem bezpieczeństwa, tak bliskim opiekuńczości jego ramion, tych samych, o które dawniej mógł się wesprzeć, które nienachalnie podtrzymywały go za łokieć, gdy kroczyli razem po nierównym runie leśnej ścieżki. Nachylił się do przodu, jakby w zgodzie na propozycję pójścia do łazienki, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa, nogi nie wyprostowały się, dłoń nie sięgnęła ku wsparciu znajomego przedramienia – tylko te oswojone sztylety w plecach wygięły się nieznacznie, wbijając się mocniej, dając mu do zrozumienia, że oto nieufność i strach okazały się silniejsze niż wyrosła w sercu życzliwość, że, wywietrzały z litościwych procentów, nie potrafił w pełni rozluźnić wiecznie spiętych barków, trwając wciąż w tej samej, bacznej pozycji zalegającej mu na żołądku ostrożności, nie potrafił już jednak zmusić się nawet do pozorów swej typowej, pragmatycznej powagi. Pochylił głowę, pozwalając by rozwichrzone, brudne kosmyki włosów opadły mu na czoło; już nie szlochał, chociaż dwie wstydliwe łzy spłynęły mu po policzkach i zagnieździły się w kącikach drgających niepewnie ust.
– Nie chciałem. – odparł w końcu cichym, stłumionym głosem, jak gdyby musiał przedzierać te słowa przez coś, co boleśnie utknęło mu w gardle. – Jesteś na mnie zły? – sierp pytania zakołysał się w powietrzu, kiedy uniósł brodę, płaczliwie pociągając nosem i kierując zieleń spojrzenia na ściągniętą przejęciem twarz Holsteina, a w tonie jego głosu wybrzmiała skrucha tak wielka, że skulony wśród poduszek kanapy przypominał zwierzę, które żyje tylko po to, aby znosić kolejne zniewagi. Chciał powiedzieć coś więcej, ostatnie podrygi krążącego w krwioobiegu alkoholu podsuwały mu pod nos słowa, których nie potrafił jednak wyartykułować, prośby, które zdawały się palić skórę żywym ogniem, które zamierały mu jednak w zaschniętym gardle, jak zaplątana w wodorostach żaba, próbująca rozpaczliwie wynurzyć się na powierzchnię – ugodzony własną bezsilnością zapragnął podnieść się i zamknąć za drzwiami któregoś z pokojów, uciążliwe zmęczenie ciągnęło go jednak ku ziemi, niby kamienie ciążące w kieszeniach topielca, przerzucając umysł, co i raz, przez cienką granicę snu, a może tylko utraty przytomności.
Wzrok wciąż krążył bezwiednie po pomieszczeniu, przeskakiwał po meblach jak spłoszone zwierzę, gnane przed siebie na oślep narastającą w piersi histerią, strachem, którego w żaden sposób nie potrafił okiełznać ani stłumić, otrzeć tak, jak ocierał łzy, niedbale, ze wstydem, wierzchem brudnej dłoni. Dopiero szorstki, pewny głos Bertrama wyrwał go ze spirali wewnętrznego lęku, sprawił, że ciało drgnęło odruchowo, głowa uniosła się, obdarzając go ledwie cieniem spojrzenia, tak ulotnego, że błyszcząca łzami zieleń niemal zlała się z ciemnymi okręgami źrenic. Oddech, wciąż z wysiłkiem przedzierający się przez kręte meandry dróg oddechowych, zastygł na moment, siłą zmuszany do regularnego spokoju, lecz wyrywający się w trwodze z kajdan tego przymusu, dławiąc bolesnym uciskiem krtani – z trudem powstrzymywał kolejną, gwałtowną falę, dziecięcą potrzebę wylania z siebie całego żalu, bólu i łez, które dotąd uparcie chował w środku, odwracając wzrok zawsze wtedy, gdy mącąca spojrzenie słabość napływała mu do oczu. Będziesz ryczeć?, cierpkie pytanie rozpalające się iskrą upokorzenia gdzieś na pograniczu świadomości, nieproszone zarzewie dla irracjonalnej obawy, że gdyby pozwolił, by znowu wstrząsnęły nim niekontrolowane spazmy szlochu, Bertram w końcu by się zdenerwował, zaczął krzyczeć albo wyrzucił go z powrotem za drzwi – wiedział, że zjawiając się przed jego mieszkaniem o tej porze był drzazgą nużącej niedogodności wbitą pod cienką skórę jego rutyny, mimo to wizja ciemnego korytarza kamienicy, gdzie ciszę przecinał jedynie zgrzyt uchylanych wizjerów wypełniał go od środka chłodem rozpaczy i przerażenia. Więc nie powiedział nic, desperacko zdeterminowany zachować spokój.
Ból w skroni pulsował tępo, rozlewając pod kopułą czaszki blade widmo migreny, chociaż krew – na twarzy, na rękach, na ciele – już zaschła, ściągając skórę i nabierając ciemniejszego odcienia, szkarłatu gdzieniegdzie tak głębokiego, że przypominał czerń. Czuł się gorzej, niż wyglądał, a wyglądał gorzej, niż powinien, z puchnącym siniakiem w kolorze gnijącego owocu, rozciętą wargą i bielmem oka nabrzmiałym krwią. Bał się unieść dłoń ku własnej twarzy, odczuć pod opuszkami palców rzeczywistość tych urazów, z namacalną niepodważalnością dotknąć dowodów tego, co się wydarzyło, co wciąż kładło się na jego ramionach smutkiem, wstydem i strachem, nie chciał iść do łazienki, gdzie lustro ukazałoby mu szkaradność własnego lica, nie chciał znosić kolejnych spojrzeń, dobywać z krtani kolejnych tłumaczeń, przesypiać kolejnych nocy i przemierzać kolejnych dni, nie chciał robić niczego poza bezczynnym siedzeniem na kanapie, ze zgarbionymi ramionami, z kolanami wciąż przywierającymi do siebie, z afirmacyjnym ciepłem jego bliskości. Z ponurą rozpaczą dotarła do niego myśl, że nie było już na świecie takiej rzeczy, święta, ceremonii czy dystrakcji, nie było takiego alkoholu, takiej aury, takiego przedmiotu, które pozwoliłyby oderwać się od siebie, od tego, co w nim tkwiło, co toczyło go od dawna, rwało, pustoszyło, krwawiło i ciążyło – niezależnie od okoliczności on jeden miał niezmiennie trwać w miejscu i przyglądać się, jak świat wokół przeobraża się w usłane żużlem pogorzelisko.
Poczuł ciepło jego ciała, kiedy przykucnął obok, ciche szemranie spokojnych oddechów, dłoń zastygłą na kościstości kolana, jej szeroki, spracowany grzbiet, na którym zatrzymał wzrok, spojrzenie, na złość, wbrew osłabionej woli, na nowo zachodzące mętnością łez. Wyrwany szeptem łagodnej prośby jeszcze przez chwilę trwał w bezruchu, pozwalając by palce przyjaciela objęły delikatnie jego nadgarstek, zsuwając dłonie w dół po odsłoniętych ramionach, które osnuły się dropiatością gęsiej skórki, czy to z zimna, czy może tylko z dyskomfortu, napędzanej rozpaczą myśli, która rozbijała się, jak uwięziona w słoiku osa, o ściany jego umysłu – czy już wiedział, czy wyczuł blizny ukryte pod cienkim materiałem koszulki? Czy chciał więcej, czy zamierzał zadać pytania, na które nie będzie w stanie udzielić mu jednoznacznej odpowiedzi? Ostrożnie uniósł wzrok, zderzając wodniste, zielone tęczówki z wyrazistością jego uważnych źrenic, patrzył na jego cierpliwą, zastygłą w czułym niepokoju fizjonomię, przypominając sobie o wszystkich odległych, bezsennych nocach, kiedy leżał sam, kochając go w milczeniu.
Skinął ostrożnie głową, niezdolny podziękować, a następnie niezdolny zaprzeczyć, gdy Bertram odsunął się o krok, zdejmując przez głowę ciepły, wełniany sweter – pozwolił włożyć go sobie przez głowę, bezradny i zmarznięty, jak małe dziecko unosząc powoli ręce, wsuwając je w miękkie, szerokie rękawy, drżąc, gdy ubranie nakryło go przyjemnym, kojącym poczuciem bezpieczeństwa, tak bliskim opiekuńczości jego ramion, tych samych, o które dawniej mógł się wesprzeć, które nienachalnie podtrzymywały go za łokieć, gdy kroczyli razem po nierównym runie leśnej ścieżki. Nachylił się do przodu, jakby w zgodzie na propozycję pójścia do łazienki, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa, nogi nie wyprostowały się, dłoń nie sięgnęła ku wsparciu znajomego przedramienia – tylko te oswojone sztylety w plecach wygięły się nieznacznie, wbijając się mocniej, dając mu do zrozumienia, że oto nieufność i strach okazały się silniejsze niż wyrosła w sercu życzliwość, że, wywietrzały z litościwych procentów, nie potrafił w pełni rozluźnić wiecznie spiętych barków, trwając wciąż w tej samej, bacznej pozycji zalegającej mu na żołądku ostrożności, nie potrafił już jednak zmusić się nawet do pozorów swej typowej, pragmatycznej powagi. Pochylił głowę, pozwalając by rozwichrzone, brudne kosmyki włosów opadły mu na czoło; już nie szlochał, chociaż dwie wstydliwe łzy spłynęły mu po policzkach i zagnieździły się w kącikach drgających niepewnie ust.
– Nie chciałem. – odparł w końcu cichym, stłumionym głosem, jak gdyby musiał przedzierać te słowa przez coś, co boleśnie utknęło mu w gardle. – Jesteś na mnie zły? – sierp pytania zakołysał się w powietrzu, kiedy uniósł brodę, płaczliwie pociągając nosem i kierując zieleń spojrzenia na ściągniętą przejęciem twarz Holsteina, a w tonie jego głosu wybrzmiała skrucha tak wielka, że skulony wśród poduszek kanapy przypominał zwierzę, które żyje tylko po to, aby znosić kolejne zniewagi. Chciał powiedzieć coś więcej, ostatnie podrygi krążącego w krwioobiegu alkoholu podsuwały mu pod nos słowa, których nie potrafił jednak wyartykułować, prośby, które zdawały się palić skórę żywym ogniem, które zamierały mu jednak w zaschniętym gardle, jak zaplątana w wodorostach żaba, próbująca rozpaczliwie wynurzyć się na powierzchnię – ugodzony własną bezsilnością zapragnął podnieść się i zamknąć za drzwiami któregoś z pokojów, uciążliwe zmęczenie ciągnęło go jednak ku ziemi, niby kamienie ciążące w kieszeniach topielca, przerzucając umysł, co i raz, przez cienką granicę snu, a może tylko utraty przytomności.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pon 16 Sie - 23:26
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie potrafił opanować roztrzęsienia, które wylewało mu się ze ściśniętej piersi ku mrowiącym w zdrętwieniu opuszkom drżących palców – nie potrafił uspokoić dygoczących zdradliwie dłoni, zwijanych dyskretnie w kłębki kurczliwego napięcia, w garści próbujące zamknąć się na gardle własnego niepokoju, chwytające tymczasem bezsilnie jedynie powietrze; tych samych dłoni, których nabytą z potrzeby szorstkość zaciskał na panicznym przerażeniu zwierząt, gotowych zrobić sobie jeszcze większą krzywdę w histerycznym przestrachu, na złamanych kończynach stanowczo unieruchamianych, krwawiących obficie rozdarciach ciała, rzeźnickich czystych cięciach kłusowniczych ostrzy, na zaropiałych żłobieniach w tkance przetartej więzami, na konwulsjach szarpiących dogorywającym życiem i paskudnej, ciepłej żywości jego miąższu. Krew przelewająca mu się przez palce rzadko kiedy pozwalała na wyrozumiałą łagodność – i strach, któremu nie mógł pobłażać wbrew najsilniejszej ku temu chęci, nie pozostawiał przestrzeni na ustępliwą cierpliwość. Tam, gdzie wystarczała subtelność, w jej języku przemawiali ludzie do tego z natury usposobieni – zwierzęcoustni i ci, którym w trudniejszych interwencjach wrażliwość wytrącała z żył zimno krwi; jego ręce tymczasem, zamiast wygładzać zjeżoną niepokojem sierść, nawykłe były do krępowania niebezpiecznego popłochu napastliwą siłą. Defensywny jazgot i trwożność bolesnych skomleń okrywał milczeniem, zapewnieniami brzmiącymi zniecierpliwioną naganą, siarczystymi przekleństwami, kiedy nadwyrężone nerwy wymykały się ku sfrustrowanej złości – nie potrafił przemawiać do nich tak, jak robili to często inni, wszelka wysilona paliatywność uspakajających słów zdawała mu się w jego ustach sztuczna i nieporadna, żałośnie płonna. Zajmował się podopiecznymi mu zwierzętami z sumiennym oddaniem – była to wprawdzie jedyna dziedzina życia, w której udało mu się odnaleźć satysfakcję – ale nie nawykł nigdy do nurzania palców w futrze, do głaskania nadstawianych głów, do przystawania między obowiązkami przy oswojonych z człowiekiem stworzeniach, by cierpliwą zachętą zyskiwać sobie ich zaufanie. Wydawało mu się to zawsze niewłaściwie, jakby jakikolwiek przejaw łagodności miał w jego nieprzyzwyczajonych do tego dłoniach być zaledwie niezręcznym oszustwem, kłamstwem niezdolnym zasłonić widma przeszłych brutalności. Jego dotyk mógł być tylko nieprzyjemny, nieuchronnie krzywdzący i niechciany; więził, przyciskał, rozlewał tusz sińców na białym pergaminie delikatnych nadgarstków, których nie powinien był nigdy chwytać.
A jednak wbrew tej dotkliwej nieufności do samego siebie, wciąż zgubnie pragnął – i teraz, w niespokojnym drżeniu dłoni, którego nie mógł opanować, pragnienie to drążyło mu nieznośnie nerwy podjudzane wspomnieniem chłodu jego wyziębłej skóry, korną uległością przebrzmiewającą przez wybrzmiałe trwożliwie po sobie pytania, które jak nieme szrapnele wtargnęły w jego świadomość, pozostawiając w niej bolesne odłamki rykoszetującego echa. Ciche, obawiające się odpowiedzi nie brzydzisz się? jakby zaprzeczenie miało być reakcją blisko nieprawdopodobną, na które chciałby teraz odpowiedzieć inaczej, którego niepewność chciałby uspokoić jakkolwiek bardziej przekonująco i którego niejasność chciałby rozszczepić na sylwetki cieni poszczególnych możliwych przyczyn, odmówić każdemu z nich z osobna z czułą pewnością – nie ciebie, nie tego, co ci się przydarzyło, nie twoich łez, krwi i sińców, nie blizn, nie twojej miłości, nie dawnej bliskości, nie dotyku, nie tamtego niedoszłego pocałunku, wbrew słowom, jakie wtedy padły; nie ciebie, nie tego, że mógłbym cię kochać, nie tego, że chciałbym, żebyś mi pozwolił. Wszystko to zamierało mu jednak w krtani jak atrament zasychający na trzymanej ponad pustą kartką papieru stalówce pióra, kiedy chwytał je desperacko ze spłoszonym lękiem, ilekroć wzbierało w nim nagłe wrażenie, że wszystko, co w nim siedzi, przegryzie się w końcu przez kraty żeber i pozostawi go nieodwracalnie opustoszałego. Pióro pozostawało nieruchome, tusz wysychał, bo myśl, że ktoś miałby podobny list przeczytać, zdawała mu się ostatecznie jeszcze gorsza, jakby znowu zamknęła się na nim ciemność pokoju z dzieciństwa, w którym przetrzymywał wzbierający w nim płacz, nauczony gniewem dorosłych, że nie wolno mu wynosić swoich łzawych napadów poza jego próg, nie wolno mu łkać, tęsknić, chcieć, czuć więcej.
Nasunął mu ostrożnie wełnę na ramiona, uważając by nie podrażnić obitej skóry twarzy; sweter był na niego wyraźnie za duży, materiał zawisł na wąskich ramionach naciągnięty większą sylwetką, okrywając wreszcie pokrytą dreszczem skórę przedramion, chowając smukłe dłonie w ciepłych tunelach przydługich rękawów, które w pierwszej chwili miał ochotę mu podwinąć. Zamiast tego podniósł się ze zmęczoną opieszałością i cofnął się nieznacznie, wyciągając do niego dłoń, zamierzając wsunąć mu ją znów pod ramię w razie potrzeby – Folke nachylił się jednak naprzód, jakby zamierzał wstać i zastygł w tej pozycji w zesztywniałym bezruchu, skłonił blade jak kreda czoło, na którym połyskiwał niepokojący film potu. Bertram poruszył się nerwowo, jakby chciał złapać go za ramię, nachylić się nad nim, przyłożyć mu rękę do skroni, zrobić cokolwiek, ale nie zdobył się znowu na to, by go dotknąć, obawiając się, że przez swoją nieostrożność sprawi mu ból, poruszy kwitnący pod skórą siniec lub podrażni otarcie, sprowokuje zalęgnięty w jego rozszerzonych źrenicach płaczliwy przestrach do instynktownej reakcji, jaka musiałaby zaboleć ich obu.
Kolejne nieznośnie przepraszające słowa, kolejny szrapnel, tym razem dotkliwszy, tępe krawędzie odprysków przeżynające się ku ognisku toczącej go niespokojności – wzdrygnął się znowu, zamarł przyszpilony podniesionym ku niemu spojrzeniem, lśnieniem wilgotnych strużek na policzkach, błyskiem łez zawieszonych w kącikach ust ściągniętych płaczliwym, skruszałym grymasem, wobec których czuł się okrutnie bezradny, sfrustrowany, bezpośrednio winny, bo nie wiedział, jak go uspokoić, bo istotnie wzbudzały w nim złość wyrosłą z własnej bezsilności i nieustannej myśli o tym, co się stało i co mogło się stać.
– To nie twoja wina – odpowiedział po krótkiej chwili ciężkiego milczenia, czując jak przez pozorny spokój zgrzyta nieuważnie potrącona struna szorstkiej irytacji; jej drżenie, zamiast ucichnąć, wezbrało w nim nagle silniej, odciskając się rozdrażnionym zacięciem pośród dotychczasowego niepokoju czujnego spojrzenia. – Czy może myślisz, że wolałbym, żebyś zamarzł na ulicy, zamiast zawracać mi głowę; tak uważasz? Że wolałbym jutro dowiedzieć się, że znaleźli cię na chodniku, bylebyś nie robił mi kłopotu? Że wyrzucę cię za drzwi, bo jest za późno? – Czuł wstręt do samego siebie, do swojego podnoszącego się głosu, w którym nie potrafił zatrzymać tej łagodności, jaką chciał dla niego mieć, do emocji kotłujących się w nim, jak poruszone patykiem wężowisko, syczące i jadowite. – O to chodzi? Nie chciałeś przychodzić, bo bałeś się, że bym to zrobił? Takim człowiekiem według ciebie jestem, nie dobrym, jak mówiłeś wcześniej, ale dokładnie takim, jak mówią? – urwał nagle, zdając sobie sprawę, że powiedział za dużo, że wyciągał na wierzch wieczór, którego przecież nie powinien pamiętać, dotykając rzeczy, które miały być dla niego czarną kliszą urwanego filmu. Choć nie miało to tak naprawdę znaczenia, wytrącony własnym potknięciem z impetu własnej frustracji tchórzliwie uciekł spojrzeniem przed jego zeszklonym wzrokiem, nerwowo pocierając czoło, odgarniając włosy ku tyłowi.
– Przepraszam, to nie twoja wina – powtórzył wyblakłym tonem, czując jak na nowo spada na niego ciężar przemęczenia, tym dotkliwszy, kiedy lapidarny przypływ złości cofnął się równie gwałtownie; własna egocentryczna podłość raziła go, przez chwilę wyglądał, jakby zastanawiał się nad wyjściem, ostatecznie opadł jednak na kanapę obok Folke, nachylając się jak on naprzód, wspierając łokcie na kolanach, palce splatając ciasno na zesztywniałym karku. – Przepraszam. Chcę ci pomóc; jestem tutaj i chcę ci pomóc, ale nie wiem jak, jestem zły, na siebie, bo nie mam pojęcia... zresztą jak mógłbym być spokojny? Capisz nim, jakby tu z nami siedział, Folke, jak mam być spokojny? – cofnął dłonie z szyi, podnosząc w końcu udręczone, pociemniałe spojrzenie ku niemu, złagodniałe zmęczeniem i zbolałą rezygnacją. – Chcę ci pomóc; powiedz mi, co mam zrobić, co mogę zrobić, czy mogę cokolwiek... – urwał, dłonie znów mu dygotały, spuścił na nie spojrzenie, żeby nie widzieć śladów łez na jego policzkach, żeby uwolnić się od przejmującej chęci, by je zetrzeć. – Albo powiedz mi, gdzie to się stało, czy go znasz, to wystarczy.
A jednak wbrew tej dotkliwej nieufności do samego siebie, wciąż zgubnie pragnął – i teraz, w niespokojnym drżeniu dłoni, którego nie mógł opanować, pragnienie to drążyło mu nieznośnie nerwy podjudzane wspomnieniem chłodu jego wyziębłej skóry, korną uległością przebrzmiewającą przez wybrzmiałe trwożliwie po sobie pytania, które jak nieme szrapnele wtargnęły w jego świadomość, pozostawiając w niej bolesne odłamki rykoszetującego echa. Ciche, obawiające się odpowiedzi nie brzydzisz się? jakby zaprzeczenie miało być reakcją blisko nieprawdopodobną, na które chciałby teraz odpowiedzieć inaczej, którego niepewność chciałby uspokoić jakkolwiek bardziej przekonująco i którego niejasność chciałby rozszczepić na sylwetki cieni poszczególnych możliwych przyczyn, odmówić każdemu z nich z osobna z czułą pewnością – nie ciebie, nie tego, co ci się przydarzyło, nie twoich łez, krwi i sińców, nie blizn, nie twojej miłości, nie dawnej bliskości, nie dotyku, nie tamtego niedoszłego pocałunku, wbrew słowom, jakie wtedy padły; nie ciebie, nie tego, że mógłbym cię kochać, nie tego, że chciałbym, żebyś mi pozwolił. Wszystko to zamierało mu jednak w krtani jak atrament zasychający na trzymanej ponad pustą kartką papieru stalówce pióra, kiedy chwytał je desperacko ze spłoszonym lękiem, ilekroć wzbierało w nim nagłe wrażenie, że wszystko, co w nim siedzi, przegryzie się w końcu przez kraty żeber i pozostawi go nieodwracalnie opustoszałego. Pióro pozostawało nieruchome, tusz wysychał, bo myśl, że ktoś miałby podobny list przeczytać, zdawała mu się ostatecznie jeszcze gorsza, jakby znowu zamknęła się na nim ciemność pokoju z dzieciństwa, w którym przetrzymywał wzbierający w nim płacz, nauczony gniewem dorosłych, że nie wolno mu wynosić swoich łzawych napadów poza jego próg, nie wolno mu łkać, tęsknić, chcieć, czuć więcej.
Nasunął mu ostrożnie wełnę na ramiona, uważając by nie podrażnić obitej skóry twarzy; sweter był na niego wyraźnie za duży, materiał zawisł na wąskich ramionach naciągnięty większą sylwetką, okrywając wreszcie pokrytą dreszczem skórę przedramion, chowając smukłe dłonie w ciepłych tunelach przydługich rękawów, które w pierwszej chwili miał ochotę mu podwinąć. Zamiast tego podniósł się ze zmęczoną opieszałością i cofnął się nieznacznie, wyciągając do niego dłoń, zamierzając wsunąć mu ją znów pod ramię w razie potrzeby – Folke nachylił się jednak naprzód, jakby zamierzał wstać i zastygł w tej pozycji w zesztywniałym bezruchu, skłonił blade jak kreda czoło, na którym połyskiwał niepokojący film potu. Bertram poruszył się nerwowo, jakby chciał złapać go za ramię, nachylić się nad nim, przyłożyć mu rękę do skroni, zrobić cokolwiek, ale nie zdobył się znowu na to, by go dotknąć, obawiając się, że przez swoją nieostrożność sprawi mu ból, poruszy kwitnący pod skórą siniec lub podrażni otarcie, sprowokuje zalęgnięty w jego rozszerzonych źrenicach płaczliwy przestrach do instynktownej reakcji, jaka musiałaby zaboleć ich obu.
Kolejne nieznośnie przepraszające słowa, kolejny szrapnel, tym razem dotkliwszy, tępe krawędzie odprysków przeżynające się ku ognisku toczącej go niespokojności – wzdrygnął się znowu, zamarł przyszpilony podniesionym ku niemu spojrzeniem, lśnieniem wilgotnych strużek na policzkach, błyskiem łez zawieszonych w kącikach ust ściągniętych płaczliwym, skruszałym grymasem, wobec których czuł się okrutnie bezradny, sfrustrowany, bezpośrednio winny, bo nie wiedział, jak go uspokoić, bo istotnie wzbudzały w nim złość wyrosłą z własnej bezsilności i nieustannej myśli o tym, co się stało i co mogło się stać.
– To nie twoja wina – odpowiedział po krótkiej chwili ciężkiego milczenia, czując jak przez pozorny spokój zgrzyta nieuważnie potrącona struna szorstkiej irytacji; jej drżenie, zamiast ucichnąć, wezbrało w nim nagle silniej, odciskając się rozdrażnionym zacięciem pośród dotychczasowego niepokoju czujnego spojrzenia. – Czy może myślisz, że wolałbym, żebyś zamarzł na ulicy, zamiast zawracać mi głowę; tak uważasz? Że wolałbym jutro dowiedzieć się, że znaleźli cię na chodniku, bylebyś nie robił mi kłopotu? Że wyrzucę cię za drzwi, bo jest za późno? – Czuł wstręt do samego siebie, do swojego podnoszącego się głosu, w którym nie potrafił zatrzymać tej łagodności, jaką chciał dla niego mieć, do emocji kotłujących się w nim, jak poruszone patykiem wężowisko, syczące i jadowite. – O to chodzi? Nie chciałeś przychodzić, bo bałeś się, że bym to zrobił? Takim człowiekiem według ciebie jestem, nie dobrym, jak mówiłeś wcześniej, ale dokładnie takim, jak mówią? – urwał nagle, zdając sobie sprawę, że powiedział za dużo, że wyciągał na wierzch wieczór, którego przecież nie powinien pamiętać, dotykając rzeczy, które miały być dla niego czarną kliszą urwanego filmu. Choć nie miało to tak naprawdę znaczenia, wytrącony własnym potknięciem z impetu własnej frustracji tchórzliwie uciekł spojrzeniem przed jego zeszklonym wzrokiem, nerwowo pocierając czoło, odgarniając włosy ku tyłowi.
– Przepraszam, to nie twoja wina – powtórzył wyblakłym tonem, czując jak na nowo spada na niego ciężar przemęczenia, tym dotkliwszy, kiedy lapidarny przypływ złości cofnął się równie gwałtownie; własna egocentryczna podłość raziła go, przez chwilę wyglądał, jakby zastanawiał się nad wyjściem, ostatecznie opadł jednak na kanapę obok Folke, nachylając się jak on naprzód, wspierając łokcie na kolanach, palce splatając ciasno na zesztywniałym karku. – Przepraszam. Chcę ci pomóc; jestem tutaj i chcę ci pomóc, ale nie wiem jak, jestem zły, na siebie, bo nie mam pojęcia... zresztą jak mógłbym być spokojny? Capisz nim, jakby tu z nami siedział, Folke, jak mam być spokojny? – cofnął dłonie z szyi, podnosząc w końcu udręczone, pociemniałe spojrzenie ku niemu, złagodniałe zmęczeniem i zbolałą rezygnacją. – Chcę ci pomóc; powiedz mi, co mam zrobić, co mogę zrobić, czy mogę cokolwiek... – urwał, dłonie znów mu dygotały, spuścił na nie spojrzenie, żeby nie widzieć śladów łez na jego policzkach, żeby uwolnić się od przejmującej chęci, by je zetrzeć. – Albo powiedz mi, gdzie to się stało, czy go znasz, to wystarczy.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 19 Sie - 23:25
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Od zawsze tkwiło w nim coś, czego nie potrafił w pełni wyrugować, ukryć ani stłumić, to kosmate zwierzę zaklęte w klatce piersi, które czuł zawsze przy sobie, cięższe od ołowiu, boleśniejsze od męki umierania, niemożliwe do przemilczenia, chociaż tak bardzo się starał, by nie prześwitywało w jego gestach, w słowach, w sposobie w jakim chodził, w sposobie w jakim się ubierał, w sposobie w jakim istniał. Próby te zawsze okazywały się płonne, niewarte wysiłku, jaki w nie wkładał – bo wszyscy zawsze wiedzieli, że coś toczy go od środka i wyróżnia na tle rówieśników, że w jaskini duszy, o której przysięgał, że była pusta, gnieździło się stworzenie o ostrych kłach i najeżonej sierści, uparcie próbowano więc wypędzić z niego własne podejrzenia – pytaniami, które przełykał wraz ze śliną, nie potrafiąc na nie odpowiedzieć, pięściami pozostawiającymi sine odciski knykci, kopniakami, pod siłą których zginał się na podłodze, czując jak kałuże pąsowych krwiaków rozlewają się pod cienkim płótnem skóry, obelgami, do których wstydził się przyznać, nienawiścią, która mu spowszedniała i choć za każdym razem bolała tak samo dotkliwie, nauczył się ją akceptować. Nauczył się wierzyć, że na nią zasługiwał.
Nie możesz im na to pozwalać, odbijał się echem w jego głowie strapiony głos starszego brata, który przysiadł któregoś razu na brzegu wanny, próbując pochwycić jego spojrzenie, utkwione uparcie pomiędzy podciągniętymi do brody kolanami, ale on nigdy nie potrafił folgować jego radom, zawsze skruszały, naiwny i przepraszający, zawsze odwracający wzrok, kiedy czyjś cień pochylał się nad nim w szkolnej sieni, zawsze ustępujący, gdy zagradzano mu wejście do sali, do stołówki, do łazienki, zawsze tchórzliwie unikający konfrontacji i zawsze – na złość – wpadający w samo serce jej rozszalałego cyklonu. Szybko zdał sobie sprawę, że bezpieczny był tylko na scenie, gdzie aktorska maska przysłaniała jego niedociągnięcia, wymazywała to, kim był, narzucając mu nową rolę, postać oklaskiwaną przez widownię, umieszczaną na filmowych plakatach, znacznie odważniejszą niż on sam – dopiero tam, na wielkim ekranie, nie potrafiono przejrzeć przez kurtynę jego usilnych prób udowodnienia światu, że nie wyróżniał się niczym szczególnym, nie posiadał żadnych wystających nici, za które można by brutalnie chwycić i ciągnąć tak długo, dopóki nie rozpruje się go do reszty. Wszystko to, oczywiście, nie było prawdą, okrutne, dziecięce szykany podążyły za nim bowiem poza mury akademii, uczepiły się nogawek jak zawzięty terier, prowokowały pytania, których nienawidził, wywiadów zdeterminowanych by zajrzeć w komory jego serca, zrzucić kołdrę ze schludnie pościelonego łóżka, wbić nóż w życie prywatne, które powinno rozstąpić się przed nimi jak dojrzały kokos – nie potrafił zrozumieć ich krzywdzącej nachalności, a im częściej pytali, tym bardziej skryty się stawał, tym bardziej uważał, tym częściej odwracał wzrok. Wydawałoby się, że całe życie opiekował się czymś szklanym i delikatnym, czego nigdy nie mógł odłożyć na bok ani w bezpieczne miejsce, musiał więc poruszać się ostrożnie, by tego nie uszkodzić, nie potłuc, namyślając się nad każdym ruchem, zawsze na palcach, zawsze zastanawiając się, czy to gwałtowne posunięcie skończy się wypadkiem, który roztrzaska szkło na drobne kawałki.
Dzisiaj był jednak zbyt zmęczony, by trzymać w ryzach swoją obojętność, zatrzasnąć klatkę żeber i uwięzić wewnętrzne zwierzę w środku, bez możliwości ucieczki – ciało, ten obmierzły kaftan, w który wepchnięto jego pogruchotane kości, pulsowało boleśnie, płonąc żywym ogniem, jak gdyby jęzory płomieni na nowo smagały go po twarzy, po brzuchu, po plecach, wdzierały się w głąb gardła i przepalały wrażliwą tkankę, godząc w zmęczone pracą narządy, serce rozpędzone w nerwowym galopie, płuca niezdolne wypełnić się powietrzem, żołądek ściśnięty w pięść. Ból był jedną z niewielu rzeczy, która nie opuszczała go nigdy, rozpoczynając swe preludium magicznym paraliżem, zwieńczając uciążliwym utykaniem i pustką samotności, wydzierającą mu w piersi ziejącą dziurę, ranę, której w żaden sposób nie potrafił zaleczyć; miewał coraz gorsze ataki, których nie potrafił wytłumaczyć szczęśliwcom, którzy ich nie doświadczyli, owych uderzeń młotkiem pod czaszką, oczu jak dwa kamienie inkrustowane w twarzy, światła jak nóż, każdego dźwięku wielokrotnie pomnożonego. I mdłości – napierających jak morska fala, sprawiających, że bywały dni, w których nie jadł wcale nie tylko dlatego, że nie chciał, ale też dlatego, że nie był w stanie. Był przyzwyczajony zaciskać oczy i spędzać te napady w milczeniu, ze skronią opartą o chłód łazienkowych kafelków, był przyzwyczajony tłumić go alkoholem, który później zwracał na podłogę, nie mając siły podnieść się z miejsca, teraz, kiedy do bólu dołączyło dławiące poczucie rozpaczy i upokorzenie, wyżynające się w plecy jak najostrzejsza drzazga, najdłuższy miecz, poczuł jednak, że nie zdoła wytrzymać dłużej – nie w obliczu słów, które opadły na niego jak twarde kulki zmrożonego gradu, jak góra goryczy, rozczarowania i boleśni zasypująca miłość gruzami swych ciężkich, ostrych odłamków.
– N-nie… – próbował mu przerwać, ale kolejne oskarżenia padały piorunami, rozlewając po jego ściągniętych barkach przytłaczającym poczuciem winy. Chciał zamknąć oczy, nie widzieć, nie słuchać tych emocji kotłujących się w jego słowach, było mu niedobrze, a gorzki posmak alkoholu podchodził mu do ust, nie potrafił jednak wyrzucić go z siebie, gardło związało się bowiem w supeł, w najprawdziwszy węzeł gordyjski, przez którego pętle z trudem przeciskały się kolejne, płytkie oddechy. Wierzył przecież, że Holstein był dobrym człowiekiem, że nie wyrzuciłby go za drzwi, że więcej nie podniósłby na niego ręki, mimo to, na przekór tym przekonaniom, w obliczu jego frustracji w sercu odradzał się lęk, nerwowe przeczucie, że zaraz wydarzy się coś okropnego, że wina spadnie na jego kark ciężkim toporem, a on będzie musiał klęczeć na kolanach, składać ręce i prosić go o litość – co gorsza, był całkowicie gotowy poddać się podobnej ewentualności, wiedziony wciąż huczącym w pamięci wspomnieniem zadanych mu ciosów, wyplutych pod nogi obelg i gorszących afrontów. Chciał mu odpowiedzieć, zaprzeczyć, wytłumaczyć, ale czuł, że jeżeli się teraz odezwie, rozpłacze się albo zwymiotuje, siedział więc cicho, z przeszklonym spojrzeniem wbitym we własne, zaczerwienione chłodem dłonie, drżące nerwowo na mokrym od śniegu materiale spodni.
Drgnął, kiedy Bertram opadł na kanapę obok niego, omal nie odskoczył odruchowo, mięśnie, tak wysłużone dotychczasowym doświadczeniem, zawodziły go jednak, unieruchamiając ciało jak gotycką kariatydę, wepchniętą pomiędzy kamienne elewacje budynku. Capisz nim, jakby tu z nami siedział, drzazga wbita pod kurczące się mięśnie serca, sprawiająca, że zieleń spojrzenia, wbrew woli, znów napełniła się łzami, które spłynęły mu po policzkach, wyżłobiły korytarze wśród sinego fioletu twarzy, tym razem bezgłośnie skapując po brodzie, tak cicho, jakby musiał siłą woli wstrzymywać się przed ich artykulacją, licząc, że jeśli nie wypuści z piersi szlochu, nie pociągnie nosem, nie przetrze powiek wierzchem dłoni, Bertram nie zauważy i pozwoli mu użalać się w samotności. W jednej chwili chciał go błagać – zmyj ze mnie ten zapach, zedrzyj go wraz ze skórą, jeśli musisz, spal te ubrania, nagle niemożliwie drażniące, przylegające do niego jak przeklęta szata Heraklesa, paląca go żywym ogniem, ale nie potrafił, jak zwykle był zbyt słaby, zbyt zdystansowany, by prosić go o pomoc.
– Ja nie wiem, Bertram, nie wiem, co teraz zrobić, nie potrafię… nie potrafię, nie mogę wyobrazić sobie, że w ogóle będzie jakiś dalszy ciąg. – z obawą odnalazł jego zbolałe, pełne rezygnacji spojrzenie, a kącik ust drgnął nerwowo, wprawiając podbródek w płaczliwe dygotanie, kiedy uniósł nareszcie dłoń, miękkim materiałem swetra ocierając napływające do oczu łzy, brudząc go ciemną smugą krwi i wzdrygając się widocznie, gdy dostrzegł tę nierówną plamę szkarłatu na własnym rękawie, znów uparcie próbując kontrolować drżenie – słabe, prawie niewyczuwalne, bo na gwałtowne konwulsje nie miał już siły. Naiwnie myślał, że z każdym dniem będzie lżej, że przestanie boleć i się zagoi i znów będzie sobą, może tylko trochę mniej, niż wcześniej, lecz to było chyba o jeden raz za dużo, o jedną warstwę za głęboko – N-nie, ale on… on chyba znał mnie. – pokręcił ostrożnie głową, czując jak wzdłuż szyi rozsuwają się pioruny nadchodzącego bólu. – Przepraszam, nie pamiętam, nie chcę już, nie mogę… – słowa szarpały się w gardle z trudem, musiał przełykać ślinę, hamować mdłości, ale drżał nadal, nienawidząc swoich słabości, nienawidząc swojego ciała, tak łatwo ulegającego afektacjom, tak chętnie rozkwitającego obmierzłymi barwami siniaków. Ramię mimowolnie otarło się o miękkość oparcia, przywierając rozgrzaną w gorączce skronią do barku przyjaciela, osuwając się dalej, głębiej w jego ramiona, w jego ciepło, w jego bliskość, przymykając powieki, spod których wydostały się jeszcze pojedyncze krople łez, zawieszone na rzęsach i zsuwające się powoli po brudnych, okrytych fioletem policzkach. – Nie zostawiaj mnie. – wymamrotał, zanim zdążył przemyśleć te słowa, zanim mógłby zatrzymać je w krtani, nie pozwalając, by kiedykolwiek wydostały się na zewnątrz.
Nie możesz im na to pozwalać, odbijał się echem w jego głowie strapiony głos starszego brata, który przysiadł któregoś razu na brzegu wanny, próbując pochwycić jego spojrzenie, utkwione uparcie pomiędzy podciągniętymi do brody kolanami, ale on nigdy nie potrafił folgować jego radom, zawsze skruszały, naiwny i przepraszający, zawsze odwracający wzrok, kiedy czyjś cień pochylał się nad nim w szkolnej sieni, zawsze ustępujący, gdy zagradzano mu wejście do sali, do stołówki, do łazienki, zawsze tchórzliwie unikający konfrontacji i zawsze – na złość – wpadający w samo serce jej rozszalałego cyklonu. Szybko zdał sobie sprawę, że bezpieczny był tylko na scenie, gdzie aktorska maska przysłaniała jego niedociągnięcia, wymazywała to, kim był, narzucając mu nową rolę, postać oklaskiwaną przez widownię, umieszczaną na filmowych plakatach, znacznie odważniejszą niż on sam – dopiero tam, na wielkim ekranie, nie potrafiono przejrzeć przez kurtynę jego usilnych prób udowodnienia światu, że nie wyróżniał się niczym szczególnym, nie posiadał żadnych wystających nici, za które można by brutalnie chwycić i ciągnąć tak długo, dopóki nie rozpruje się go do reszty. Wszystko to, oczywiście, nie było prawdą, okrutne, dziecięce szykany podążyły za nim bowiem poza mury akademii, uczepiły się nogawek jak zawzięty terier, prowokowały pytania, których nienawidził, wywiadów zdeterminowanych by zajrzeć w komory jego serca, zrzucić kołdrę ze schludnie pościelonego łóżka, wbić nóż w życie prywatne, które powinno rozstąpić się przed nimi jak dojrzały kokos – nie potrafił zrozumieć ich krzywdzącej nachalności, a im częściej pytali, tym bardziej skryty się stawał, tym bardziej uważał, tym częściej odwracał wzrok. Wydawałoby się, że całe życie opiekował się czymś szklanym i delikatnym, czego nigdy nie mógł odłożyć na bok ani w bezpieczne miejsce, musiał więc poruszać się ostrożnie, by tego nie uszkodzić, nie potłuc, namyślając się nad każdym ruchem, zawsze na palcach, zawsze zastanawiając się, czy to gwałtowne posunięcie skończy się wypadkiem, który roztrzaska szkło na drobne kawałki.
Dzisiaj był jednak zbyt zmęczony, by trzymać w ryzach swoją obojętność, zatrzasnąć klatkę żeber i uwięzić wewnętrzne zwierzę w środku, bez możliwości ucieczki – ciało, ten obmierzły kaftan, w który wepchnięto jego pogruchotane kości, pulsowało boleśnie, płonąc żywym ogniem, jak gdyby jęzory płomieni na nowo smagały go po twarzy, po brzuchu, po plecach, wdzierały się w głąb gardła i przepalały wrażliwą tkankę, godząc w zmęczone pracą narządy, serce rozpędzone w nerwowym galopie, płuca niezdolne wypełnić się powietrzem, żołądek ściśnięty w pięść. Ból był jedną z niewielu rzeczy, która nie opuszczała go nigdy, rozpoczynając swe preludium magicznym paraliżem, zwieńczając uciążliwym utykaniem i pustką samotności, wydzierającą mu w piersi ziejącą dziurę, ranę, której w żaden sposób nie potrafił zaleczyć; miewał coraz gorsze ataki, których nie potrafił wytłumaczyć szczęśliwcom, którzy ich nie doświadczyli, owych uderzeń młotkiem pod czaszką, oczu jak dwa kamienie inkrustowane w twarzy, światła jak nóż, każdego dźwięku wielokrotnie pomnożonego. I mdłości – napierających jak morska fala, sprawiających, że bywały dni, w których nie jadł wcale nie tylko dlatego, że nie chciał, ale też dlatego, że nie był w stanie. Był przyzwyczajony zaciskać oczy i spędzać te napady w milczeniu, ze skronią opartą o chłód łazienkowych kafelków, był przyzwyczajony tłumić go alkoholem, który później zwracał na podłogę, nie mając siły podnieść się z miejsca, teraz, kiedy do bólu dołączyło dławiące poczucie rozpaczy i upokorzenie, wyżynające się w plecy jak najostrzejsza drzazga, najdłuższy miecz, poczuł jednak, że nie zdoła wytrzymać dłużej – nie w obliczu słów, które opadły na niego jak twarde kulki zmrożonego gradu, jak góra goryczy, rozczarowania i boleśni zasypująca miłość gruzami swych ciężkich, ostrych odłamków.
– N-nie… – próbował mu przerwać, ale kolejne oskarżenia padały piorunami, rozlewając po jego ściągniętych barkach przytłaczającym poczuciem winy. Chciał zamknąć oczy, nie widzieć, nie słuchać tych emocji kotłujących się w jego słowach, było mu niedobrze, a gorzki posmak alkoholu podchodził mu do ust, nie potrafił jednak wyrzucić go z siebie, gardło związało się bowiem w supeł, w najprawdziwszy węzeł gordyjski, przez którego pętle z trudem przeciskały się kolejne, płytkie oddechy. Wierzył przecież, że Holstein był dobrym człowiekiem, że nie wyrzuciłby go za drzwi, że więcej nie podniósłby na niego ręki, mimo to, na przekór tym przekonaniom, w obliczu jego frustracji w sercu odradzał się lęk, nerwowe przeczucie, że zaraz wydarzy się coś okropnego, że wina spadnie na jego kark ciężkim toporem, a on będzie musiał klęczeć na kolanach, składać ręce i prosić go o litość – co gorsza, był całkowicie gotowy poddać się podobnej ewentualności, wiedziony wciąż huczącym w pamięci wspomnieniem zadanych mu ciosów, wyplutych pod nogi obelg i gorszących afrontów. Chciał mu odpowiedzieć, zaprzeczyć, wytłumaczyć, ale czuł, że jeżeli się teraz odezwie, rozpłacze się albo zwymiotuje, siedział więc cicho, z przeszklonym spojrzeniem wbitym we własne, zaczerwienione chłodem dłonie, drżące nerwowo na mokrym od śniegu materiale spodni.
Drgnął, kiedy Bertram opadł na kanapę obok niego, omal nie odskoczył odruchowo, mięśnie, tak wysłużone dotychczasowym doświadczeniem, zawodziły go jednak, unieruchamiając ciało jak gotycką kariatydę, wepchniętą pomiędzy kamienne elewacje budynku. Capisz nim, jakby tu z nami siedział, drzazga wbita pod kurczące się mięśnie serca, sprawiająca, że zieleń spojrzenia, wbrew woli, znów napełniła się łzami, które spłynęły mu po policzkach, wyżłobiły korytarze wśród sinego fioletu twarzy, tym razem bezgłośnie skapując po brodzie, tak cicho, jakby musiał siłą woli wstrzymywać się przed ich artykulacją, licząc, że jeśli nie wypuści z piersi szlochu, nie pociągnie nosem, nie przetrze powiek wierzchem dłoni, Bertram nie zauważy i pozwoli mu użalać się w samotności. W jednej chwili chciał go błagać – zmyj ze mnie ten zapach, zedrzyj go wraz ze skórą, jeśli musisz, spal te ubrania, nagle niemożliwie drażniące, przylegające do niego jak przeklęta szata Heraklesa, paląca go żywym ogniem, ale nie potrafił, jak zwykle był zbyt słaby, zbyt zdystansowany, by prosić go o pomoc.
– Ja nie wiem, Bertram, nie wiem, co teraz zrobić, nie potrafię… nie potrafię, nie mogę wyobrazić sobie, że w ogóle będzie jakiś dalszy ciąg. – z obawą odnalazł jego zbolałe, pełne rezygnacji spojrzenie, a kącik ust drgnął nerwowo, wprawiając podbródek w płaczliwe dygotanie, kiedy uniósł nareszcie dłoń, miękkim materiałem swetra ocierając napływające do oczu łzy, brudząc go ciemną smugą krwi i wzdrygając się widocznie, gdy dostrzegł tę nierówną plamę szkarłatu na własnym rękawie, znów uparcie próbując kontrolować drżenie – słabe, prawie niewyczuwalne, bo na gwałtowne konwulsje nie miał już siły. Naiwnie myślał, że z każdym dniem będzie lżej, że przestanie boleć i się zagoi i znów będzie sobą, może tylko trochę mniej, niż wcześniej, lecz to było chyba o jeden raz za dużo, o jedną warstwę za głęboko – N-nie, ale on… on chyba znał mnie. – pokręcił ostrożnie głową, czując jak wzdłuż szyi rozsuwają się pioruny nadchodzącego bólu. – Przepraszam, nie pamiętam, nie chcę już, nie mogę… – słowa szarpały się w gardle z trudem, musiał przełykać ślinę, hamować mdłości, ale drżał nadal, nienawidząc swoich słabości, nienawidząc swojego ciała, tak łatwo ulegającego afektacjom, tak chętnie rozkwitającego obmierzłymi barwami siniaków. Ramię mimowolnie otarło się o miękkość oparcia, przywierając rozgrzaną w gorączce skronią do barku przyjaciela, osuwając się dalej, głębiej w jego ramiona, w jego ciepło, w jego bliskość, przymykając powieki, spod których wydostały się jeszcze pojedyncze krople łez, zawieszone na rzęsach i zsuwające się powoli po brudnych, okrytych fioletem policzkach. – Nie zostawiaj mnie. – wymamrotał, zanim zdążył przemyśleć te słowa, zanim mógłby zatrzymać je w krtani, nie pozwalając, by kiedykolwiek wydostały się na zewnątrz.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Wto 24 Sie - 2:07
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Paląca jak żółć wściekłość podchodziła mu do gardła, znacznie bardziej instynktowna niż cokolwiek innego, zagnieżdżona w najgłębszych warstwach wyuczonych odruchów; gniew podjudzany drażniącym płuca przy każdym oddechu oparem cudzego ciała spływającym po jego skórze wraz ze słoną metalicznością krwi; wzbierająca mu w piersi ekspansywna potrzeba, by zacisnąć palce na pijackim tchnieniu wplątanym w zmierzwione, wilgotne włosy, wyrugować go z niego siłą, pozbyć się jego zadręczającej zmysły obecności, dotkliwie wyrazistej w śladach pozostawionych na skulonym obok niego ciele, pozostającej jednak poza zasięgiem rozpalającej się w nim okrutnej gorączki, jakiej niespokojny rykoszet spadł na Folke niesprawiedliwą lawiną wyrzutów. Częścią siebie, najsilniej posłuszną furiackim instynktom, był niebezpiecznie bliski domagania się od niego jasnych odpowiedzi, żądania podania dokładnego miejsca, w którym go wtedy nie było, w którym powinien wtedy być, w którym chciał znaleźć się teraz – choć mogło to być gdziekolwiek, gdziekolwiek byle nie tutaj, byle wynieść nabrzmiewającą mu w żyłach okrutną nienawiść gdzieś, skąd nie będzie mogła go dosięgnąć, wyrządzić mu większej krzywdy, wysługując się jego rękami, wmuszając w nie nieznającą pohamowania podłość, tak samo jak te słowa już teraz wyrywające mu się w przejawie nieposkromionego rozdrażnienia.
Nie mógłby zrobić mu krzywdy, usilnie w to wierzył, dostrzegając jak opuszczają go siły, ilekroć ścierał zmysły z jego roztrzęsieniem – błagalna szklistość zielonych oczu, paniczna płytkość uderzeń serca, drżenie osłabionego ciała, przestrach oblekający jego skurczoną sylwetkę jak ciemna, tętniąca poświata – ale bał się, że nie potrafił mu też pomóc i bał się, że najlepsze, co mógł zrobić dla nich obojga, to wyjść, zanim jakaś zdradliwa, krucha zastawka rozchyli się przed nurtem szumiącego mu w żyłach szału i uczyni Folke świadkiem tej parszywej potworności, jaka w nim mieszkała. Nie zrobiłby mu krzywdy, nie mógłby, ale chciał ją komuś wyrządzić i obawiał się, że tej chęci nie potrafiłby przed nim ukryć, tej wstrętnej potrzeby przedzierzgnięcia frustracji w ból, cudzy lub własny, sprawiedliwy czy nie; miał wrażenie, że już teraz wylewa się to z niego, w dygotaniu niecierpliwiących się bezradnością rąk, w grymasie wykrzywiającym mu w zgnębieniu twarz, w spojrzeniu, które musiał odwracać od jego łez – bo choć bolała go gwałtowność toczącej go złości, gdyby pozwolił ją sobie odjąć, zostałaby mu już tylko rażąca bezsilność, jej przygniatający, duszący bezmiar zachodzący gryzącym piołunem rozczarowania, własnego – to nic – i tego, które musiałoby wyzierać ku niemu z zielonej toni spojrzenia Folke, ewidentne, bolesne, zasłużone. W gruncie rzeczy już teraz nie zasługiwał na cokolwiek innego; świadomość tego sprawiała, że tym silniej bał się utracić to, co mu się wcale nie należało, czego Baantjer nie powinien mu darować, z tak uległą skwapliwością, tej oddanej ufności, wiary w to, że istotnie ma do zaoferowania cokolwiek więcej, cokolwiek wartościowego, cokolwiek zasługującego na jego ofiarną przyjaźń, aż przyjaźń, zaledwie przyjaźń, powtarzane sobie uporczywie tylko, pod którym próbował przytrzymać wyszarpujące się dalej pragnienia, zadusić je jak dogorywający pod szkłem płomień, tak łatwo rozbłyskujący na ponów pod najlżejszą nieświadomą zachętą słowa, gestu, nieupilnowanej myśli sięgającej poza stanowioną rozsądkiem granicę, wspomnieniem zmęczonej twarzy nadstawianej ku słońcu, przystojnej, jaśniejącej pod powiekami, szczególnie wtedy, kiedy tego nie chciał, kiedy próbował się przed tym wzbraniać, w pijanym porywie wyparcia, po raz kolejny, tej niewygodnej prawdy, której nie potrafił upilnować, odkąd upadli razem kolanami w błotnistą kałużę przed Fenrirem, przechylił nietrzeźwą głowę na jego ramię, wyartykułował na głos powracającą jak echo puentę: trzeba było uciec, mogli wtedy uciec.
Teraz powracała do niego znowu, niewypowiedziana na głos, ale odzywająca się w piersi znajomym, dokuczliwym ściśnięciem, pozbawioną precyzyjnego punktu odniesienia tęsknotą, zwróconą ku czemuś, co nigdy się nie wydarzyło, co pozostawiło za sobą jedynie pustą perzynę po tym, co mogło być. Gdyby istotnie wtedy uciekli, czy wszystko potoczyłoby się dla nich inaczej? Czy żałowaliby później tej decyzji, czy nieszczęście – najwyraźniej tak newralgiczne dla ich żyć – odnalazłoby ich nawet tam, gdziekolwiek zaprowadziłby ich palec sunący na oślep po globusie, czy podążyłoby zaraz za nimi z wiernością smolistego psa, najgorszego omenu? Czy pokładał zbyt wiele znaczenia w tym niefortunnym punkcie na mapie ich wspólnej przeszłości, składał w jego przebiegu moc sprawczą, której w rzeczywistości nigdy nie miał? Gdyby Folke dał mu więcej czasu, gdyby Bertram miał odwagę go przeprosić; i gdyby był tam dzisiaj z nim, choćby szczęśliwym przypadkiem, gdyby nie odwrócił się, jak tyle razy wcześniej, widząc go skulonego, dręczonego, popychanego – niekończąca się litania gdyby nieuchronnie przekuwająca się znów w obmierzły niepokój osiadający lodem w żołądku, im gęściej ścieliły się przed nim jej wersy, coraz gorsze, coraz czarniejsze, coraz bliższe łomoczącej gdzieś głęboko pod skórą przeraźliwej myśli, że Folke mógł do niego nie trafić, że on sam mógłby spędzić tę noc jak każdą inną, szybki prysznic, płytki sen, w zupełnej, biernej nieświadomości.
Jego nieszczęśliwość, obnażona przed nim tak nagle i szczerze, składała się mu na piersi ciężarem dotkliwszym niż znał, dotkliwszym niż jego własna; ścinała w nim rozgorączkowaną krew, rozbijała gryzącą w przełyk wściekłość o surową treść tych słów, zapadających się w jego przytomność powoli jak kamienie w trzęsawisko, których nie mógł już z siebie wykrztusić, choć próbował – próbował słuchać go dalej, doszukiwać się wskazówki, łapać się brzytwy swojej złości, bo bez niej był już przecież tylko przytłaczający bezmiar niemocy, tylko rozczarowanie. Ale szeptane niespokojnie wyrazy nie dawały się pochwycić, wyrzucane bojaźliwie ze ściśniętej krtani pierzchały przed nim niezauważone, traciły swoje znaczenie, odbijały się w nim podźwiękiem zrezygnowanego smutku, kiedy obserwował go w ogłuszonym milczeniu, dostrzegając płaczliwy dygot brody, błysk świeżych łez, które nerwowo próbował osuszyć, brocząc szkarłatną plamą brzeg rękawa, zdawało się, że wytrąciło go to z równowagi jeszcze bardziej, roztrzęsienie znowu przejmowało go wymykającym się spod resztek kontroli spazmem.
– Nie, nie przepraszaj... – próbował znowu zaoponować, ale wydobył się z niego tylko osłabły zachrypły szept, gubiący się w nawracającej fali jego popłochu, ginący pod wzburzoną pianą nerwicowego drżenia. Drgnął, kiedy Folke odwrócił się ku niemu, opierając mu perlącą się, gorącą skroń na barku, sięgając niespodziewanie ku niemu w niewypowiedzianej prośbie, której nie potrafił odmówić, choć w pierwszej chwili wyczuwalnie zesztywniał, rażony myślą, że nie może trzymać jego w ramionach i wściekłości w sercu jednocześnie, że musi wypuścić tę kurczowo trzymaną złość i poddać się wszystkiemu, co rozpościerało się za nią. Nie była to bezsilność, ku jego uldze i przerażeniu; bolesna troska ścisnęła go za gardło, kiedy zamknął ramiona na jego trzęsącej się postaci, protekcyjnie i zazdrośnie, z popłochem obserwując jak atawistyczna potrzeba upuszczenia z siebie gniewu przetyka się w zaborczą czułość, z jaką przyciągał go do siebie, asekuracyjnie oplatał i przytrzymywał objęciem to wyziębłe ciało wstrząsane płaczem i pamięcią wyrządzonej mu krzywdy. Nachylił głowę, chcąc mu odpowiedzieć, zapewnić go, że go nie zostawi – teraz, tej nocy, tak długo, jak będzie tego potrzebował, nigdy – ale głos ugrzązł mu w gardle, zatracił w pośpiesznych pauzach łomoczących pulsów, pulsu Folke huczącego w panicznym błaganiu i jego w udręczonym przekonaniu, że podobne obietnice w jego ustach zabrzmiałyby niewłaściwie; tak niewłaściwe, jak niewłaściwa była łagodność w jego dłoniach, rażąco fałszywa w pryzmacie przeszłych podłości.
– Jestem tutaj – powiedział zamiast tego, opierając policzek o jego blade czoło tak, że czuł na ustach słony posmak potu. – Jestem przy tobie – zaszemrał, muskając wargami rozpaloną skórę, przesuwając powoli ręką po jego plecach. I gdyby stało się inaczej, być może byliby szczęśliwsi, gdyby stało się inaczej, być może spędziłby tę noc nieświadomy, gdyby stało się inaczej, być może nic złego by się tego wieczoru nie wydarzyło, gdyby stało się inaczej, być może by go stracił; ale był przy nim teraz i to było wszystko – to było wszystko, to było jego parszywe szczęście i to było więcej niż tyle, na ile zasługiwał.
– Ucieknij ze mną – głos miał spokojny, choć z trudem przechodził mu przez cieśninę krtani; cichy i nieomal błagalny, kiedy próbował wyzuć spomiędzy nich tę krew, obcy zapach, własną tchórzliwość uwieszoną świadomości jak trudne do wykorzenienia przyzwyczajenie, nałóg wmawiania sobie wygodniejszej rzeczywistości, ale przecież nie chciał innej, chciał dać mu ciąg dalszy, choćby tak niewystarczający, choćby tylko doraźny, choć zasługiwał na więcej. – Jak poczujesz się lepiej, chociaż na parę dni, dokąd zechcesz, gdziekolwiek będziesz chciał, tylko ucieknij ze mną, Folke. Zostawmy to wszystko, udawajmy, że jesteśmy szczęśliwi, przez chwilę, razem.
Nie mógłby zrobić mu krzywdy, usilnie w to wierzył, dostrzegając jak opuszczają go siły, ilekroć ścierał zmysły z jego roztrzęsieniem – błagalna szklistość zielonych oczu, paniczna płytkość uderzeń serca, drżenie osłabionego ciała, przestrach oblekający jego skurczoną sylwetkę jak ciemna, tętniąca poświata – ale bał się, że nie potrafił mu też pomóc i bał się, że najlepsze, co mógł zrobić dla nich obojga, to wyjść, zanim jakaś zdradliwa, krucha zastawka rozchyli się przed nurtem szumiącego mu w żyłach szału i uczyni Folke świadkiem tej parszywej potworności, jaka w nim mieszkała. Nie zrobiłby mu krzywdy, nie mógłby, ale chciał ją komuś wyrządzić i obawiał się, że tej chęci nie potrafiłby przed nim ukryć, tej wstrętnej potrzeby przedzierzgnięcia frustracji w ból, cudzy lub własny, sprawiedliwy czy nie; miał wrażenie, że już teraz wylewa się to z niego, w dygotaniu niecierpliwiących się bezradnością rąk, w grymasie wykrzywiającym mu w zgnębieniu twarz, w spojrzeniu, które musiał odwracać od jego łez – bo choć bolała go gwałtowność toczącej go złości, gdyby pozwolił ją sobie odjąć, zostałaby mu już tylko rażąca bezsilność, jej przygniatający, duszący bezmiar zachodzący gryzącym piołunem rozczarowania, własnego – to nic – i tego, które musiałoby wyzierać ku niemu z zielonej toni spojrzenia Folke, ewidentne, bolesne, zasłużone. W gruncie rzeczy już teraz nie zasługiwał na cokolwiek innego; świadomość tego sprawiała, że tym silniej bał się utracić to, co mu się wcale nie należało, czego Baantjer nie powinien mu darować, z tak uległą skwapliwością, tej oddanej ufności, wiary w to, że istotnie ma do zaoferowania cokolwiek więcej, cokolwiek wartościowego, cokolwiek zasługującego na jego ofiarną przyjaźń, aż przyjaźń, zaledwie przyjaźń, powtarzane sobie uporczywie tylko, pod którym próbował przytrzymać wyszarpujące się dalej pragnienia, zadusić je jak dogorywający pod szkłem płomień, tak łatwo rozbłyskujący na ponów pod najlżejszą nieświadomą zachętą słowa, gestu, nieupilnowanej myśli sięgającej poza stanowioną rozsądkiem granicę, wspomnieniem zmęczonej twarzy nadstawianej ku słońcu, przystojnej, jaśniejącej pod powiekami, szczególnie wtedy, kiedy tego nie chciał, kiedy próbował się przed tym wzbraniać, w pijanym porywie wyparcia, po raz kolejny, tej niewygodnej prawdy, której nie potrafił upilnować, odkąd upadli razem kolanami w błotnistą kałużę przed Fenrirem, przechylił nietrzeźwą głowę na jego ramię, wyartykułował na głos powracającą jak echo puentę: trzeba było uciec, mogli wtedy uciec.
Teraz powracała do niego znowu, niewypowiedziana na głos, ale odzywająca się w piersi znajomym, dokuczliwym ściśnięciem, pozbawioną precyzyjnego punktu odniesienia tęsknotą, zwróconą ku czemuś, co nigdy się nie wydarzyło, co pozostawiło za sobą jedynie pustą perzynę po tym, co mogło być. Gdyby istotnie wtedy uciekli, czy wszystko potoczyłoby się dla nich inaczej? Czy żałowaliby później tej decyzji, czy nieszczęście – najwyraźniej tak newralgiczne dla ich żyć – odnalazłoby ich nawet tam, gdziekolwiek zaprowadziłby ich palec sunący na oślep po globusie, czy podążyłoby zaraz za nimi z wiernością smolistego psa, najgorszego omenu? Czy pokładał zbyt wiele znaczenia w tym niefortunnym punkcie na mapie ich wspólnej przeszłości, składał w jego przebiegu moc sprawczą, której w rzeczywistości nigdy nie miał? Gdyby Folke dał mu więcej czasu, gdyby Bertram miał odwagę go przeprosić; i gdyby był tam dzisiaj z nim, choćby szczęśliwym przypadkiem, gdyby nie odwrócił się, jak tyle razy wcześniej, widząc go skulonego, dręczonego, popychanego – niekończąca się litania gdyby nieuchronnie przekuwająca się znów w obmierzły niepokój osiadający lodem w żołądku, im gęściej ścieliły się przed nim jej wersy, coraz gorsze, coraz czarniejsze, coraz bliższe łomoczącej gdzieś głęboko pod skórą przeraźliwej myśli, że Folke mógł do niego nie trafić, że on sam mógłby spędzić tę noc jak każdą inną, szybki prysznic, płytki sen, w zupełnej, biernej nieświadomości.
Jego nieszczęśliwość, obnażona przed nim tak nagle i szczerze, składała się mu na piersi ciężarem dotkliwszym niż znał, dotkliwszym niż jego własna; ścinała w nim rozgorączkowaną krew, rozbijała gryzącą w przełyk wściekłość o surową treść tych słów, zapadających się w jego przytomność powoli jak kamienie w trzęsawisko, których nie mógł już z siebie wykrztusić, choć próbował – próbował słuchać go dalej, doszukiwać się wskazówki, łapać się brzytwy swojej złości, bo bez niej był już przecież tylko przytłaczający bezmiar niemocy, tylko rozczarowanie. Ale szeptane niespokojnie wyrazy nie dawały się pochwycić, wyrzucane bojaźliwie ze ściśniętej krtani pierzchały przed nim niezauważone, traciły swoje znaczenie, odbijały się w nim podźwiękiem zrezygnowanego smutku, kiedy obserwował go w ogłuszonym milczeniu, dostrzegając płaczliwy dygot brody, błysk świeżych łez, które nerwowo próbował osuszyć, brocząc szkarłatną plamą brzeg rękawa, zdawało się, że wytrąciło go to z równowagi jeszcze bardziej, roztrzęsienie znowu przejmowało go wymykającym się spod resztek kontroli spazmem.
– Nie, nie przepraszaj... – próbował znowu zaoponować, ale wydobył się z niego tylko osłabły zachrypły szept, gubiący się w nawracającej fali jego popłochu, ginący pod wzburzoną pianą nerwicowego drżenia. Drgnął, kiedy Folke odwrócił się ku niemu, opierając mu perlącą się, gorącą skroń na barku, sięgając niespodziewanie ku niemu w niewypowiedzianej prośbie, której nie potrafił odmówić, choć w pierwszej chwili wyczuwalnie zesztywniał, rażony myślą, że nie może trzymać jego w ramionach i wściekłości w sercu jednocześnie, że musi wypuścić tę kurczowo trzymaną złość i poddać się wszystkiemu, co rozpościerało się za nią. Nie była to bezsilność, ku jego uldze i przerażeniu; bolesna troska ścisnęła go za gardło, kiedy zamknął ramiona na jego trzęsącej się postaci, protekcyjnie i zazdrośnie, z popłochem obserwując jak atawistyczna potrzeba upuszczenia z siebie gniewu przetyka się w zaborczą czułość, z jaką przyciągał go do siebie, asekuracyjnie oplatał i przytrzymywał objęciem to wyziębłe ciało wstrząsane płaczem i pamięcią wyrządzonej mu krzywdy. Nachylił głowę, chcąc mu odpowiedzieć, zapewnić go, że go nie zostawi – teraz, tej nocy, tak długo, jak będzie tego potrzebował, nigdy – ale głos ugrzązł mu w gardle, zatracił w pośpiesznych pauzach łomoczących pulsów, pulsu Folke huczącego w panicznym błaganiu i jego w udręczonym przekonaniu, że podobne obietnice w jego ustach zabrzmiałyby niewłaściwie; tak niewłaściwe, jak niewłaściwa była łagodność w jego dłoniach, rażąco fałszywa w pryzmacie przeszłych podłości.
– Jestem tutaj – powiedział zamiast tego, opierając policzek o jego blade czoło tak, że czuł na ustach słony posmak potu. – Jestem przy tobie – zaszemrał, muskając wargami rozpaloną skórę, przesuwając powoli ręką po jego plecach. I gdyby stało się inaczej, być może byliby szczęśliwsi, gdyby stało się inaczej, być może spędziłby tę noc nieświadomy, gdyby stało się inaczej, być może nic złego by się tego wieczoru nie wydarzyło, gdyby stało się inaczej, być może by go stracił; ale był przy nim teraz i to było wszystko – to było wszystko, to było jego parszywe szczęście i to było więcej niż tyle, na ile zasługiwał.
– Ucieknij ze mną – głos miał spokojny, choć z trudem przechodził mu przez cieśninę krtani; cichy i nieomal błagalny, kiedy próbował wyzuć spomiędzy nich tę krew, obcy zapach, własną tchórzliwość uwieszoną świadomości jak trudne do wykorzenienia przyzwyczajenie, nałóg wmawiania sobie wygodniejszej rzeczywistości, ale przecież nie chciał innej, chciał dać mu ciąg dalszy, choćby tak niewystarczający, choćby tylko doraźny, choć zasługiwał na więcej. – Jak poczujesz się lepiej, chociaż na parę dni, dokąd zechcesz, gdziekolwiek będziesz chciał, tylko ucieknij ze mną, Folke. Zostawmy to wszystko, udawajmy, że jesteśmy szczęśliwi, przez chwilę, razem.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pią 27 Sie - 23:27
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Ciepło rozeszło się po jego ciele łagodną, nakrywającą szorstkość piasku falą, tak niespodziewaną, że w pierwszej chwili szarpnęły nim gwałtowne dreszcze, zaraz ustały jednak, roztapiając się pod miękką czułością gestu, spływając wzdłuż wystających guzików kręgosłupa, sięgając aż ku kończynom, których palce drżały nerwowo, zaciskając się z dziecięcą łapczywością na brzegu materiału. Poczuł, jak cudze dłonie wpierw układają się na jego barkach, po czym oplatają go ciasno, dłonie tak rzadko przyjazne, zazwyczaj szarpiące go za ramię, zaciśnięte w pięści, ciągnące za włosy, zakleszczone na nadgarstku, przywierające do szyi, popychające ku chłodnym kafelkom łazienkowej posadzki. Przechylił głowę, przywierając skronią do jego piersi, przymykając oczy i pozwalając, by obrazy, jakie pojawiły się przed nim w czerni podżeganej krzywdą wyobraźni, przetoczyły się jak sceny na filmowej kliszy, z każdą chwilą coraz bardziej odległe, przeganiane uparcie ku piwnicy pamięci – przekonany, że jeżeli otworzy oczy, przy ich ponownym zamknięciu wspomnienia pojawią się od nowa, będą pojawiały się od nowa, dopóki nie wytrzyma ich wszystkich, zacisnął więc powieki mocniej, pozwalając, by u zwężenia spojówki wykwitły dwie, okrągłe łzy i zsunęły się po policzkach.
Całe życie uparcie ukrywał swoje afekty, zamiatał pod dywan wszystko, co sprawiało, że czuł, jak gdyby ciążył innym ludziom swoim smutkiem, swoim bólem, swoim żalem, wszystko co wzbudzało litość, czego nie chciał i nie potrafił wytłumaczyć, chowając twarz między kolanami, gdy Helene nachylała się nad nim z przerażeniem, przestań płakać, powiedz mi co się stało i gdy Jørgen, pozbawiony kobiecej cierpliwości, szarpał go w końcu za ramię, zmuszając, by wstał z ziemi i spojrzał mu w oczy. Z biegiem lat przyzwyczaił się do ukrywania obmierzłości swojego ciała, do chowania się w łazienkowej kabinie, gdy czuł nadciągające mrowienie bolesnego ataku choroby, do tłumienia szlochu i przyzwalania, by łzy spłynęły obficie po jego twarzy dopiero, gdy upewnił się, że jest sam, do przeżywania strachu, goryczy i rozpaczy na osobności, do przełykania mdłości wraz ze śliną, dopóki drzwi mieszkania nareszcie nie zatrzaskiwały się za jego plecami – upokorzenie konwulsyjnego płaczu w objęciach czyiś ramion było doświadczeniem obcym i przytłaczającym, mimo to pozwolił sobie osunąć się głębiej w ciepło cudzego ciała, gdzie pod cienkim materiałem koszulki wyczuwał bicie jego serca, głośne i dudniące, powoli synchronizujące się z jego własnym. Rozwichrzony umysł, pozbawiony wszelkich, blokujących go dotąd zastawek, ujawniał mu przed oczami kolejne wspomnienia, migocące jak fotografie, sięgające coraz głębiej, ku przeszłości, której nie chciał pamiętać, do której od lat starał się nie wracać. Moje życie, pomyślał, próbując wyłowić te pobladłe klisze pamięci jak błyskające monety z miejskiej fontanny, chociaż to życie właściwie nie było już jego, moje życie z nim, podsunęła kolejna myśl, bo to, co było przedtem, mimo że nie zostało pozbawione sensu, nie miało już przecież żadnego znaczenia.
Czuł się jak małe dziecko, kuląc się w jego ramionach – dziecku można by wybaczyć tę żałość, te rozpaczliwe pociągnięcia nosem, ten płacz od którego broda dygotała nerwowo, tę niemoc wobec własnych emocji, znienawidzonych i onieśmielających. Był zmęczony i roztrzęsiony, a kiedy się poruszał obolałe siniaki pulsowały bolesnym przypomnieniem, rezonując po wrażliwej tkance ciała, rozszerzając się jak okręgi na wodzie po nieumiejętnym rzuceniu kamienia, mimo to zdawało mu się, że mógłby poprosić go o więcej, gdyby tylko miał siłę przełknąć tę ciasną, napierającą na grdykę gulę, która szlochem utknęła mu w gardle, mógłby poprosić, by delikatnie wyjął mu serce z piersi i spojrzał na niego takim, jakim był naprawdę, zdesperowanym i żenującym, zdolnym sięgnąć do tygrysiej paszczy zagrzebanych w kurhanie emocji i nie wzdrygnąć się, gdy ta zacisnęłaby się kłami na jego przedramieniu. Wbrew wszelkim poprzednim doświadczeniom, zarzekał się teraz przed samym sobą, że mógłby pozwolić się skopać i upodlić, byle znów osunąć rachityczne, rozdygotane ciało w jego ramiona – taką miłość przecież znał, taką miłość ofiarowano mu zawsze, kochając tak, jak ogień kocha suchą trawę, jak nieszczęście kocha dotykać niezawinionych, jak sprawiedliwość kocha siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak cały świat rozpada się i czeźnie pod jej stopami.
– Znowu jest tak samo jak było zawsze. – westchnął płaczliwie, krążącym w żyłach alkoholem pchnięty ku szczerości, wypowiadający na głos swe własne myśli, chociaż sam nie był pewien, czy aby na pewno przedzierają się przez zwężoną cieśninę gardła, czy aby na pewno wydostają się na zewnątrz. – Wszystko miało się zmienić, miało być inaczej, po skończeniu akademii, Gunnar mówił… mówił, że wszyscy zapomną, że… – zawahał się; nigdy nie wspominał nikomu o tamtych szkolnych sieniach, w których półmrok zagłębiał się, doskonale wiedząc, po co szedł, o tym, że z pokorą przystawał na wszystkie fizyczne i werbalne szykany, że zgadzał się na przemoc ukrytą przed wzrokiem belfrów, wiedząc, że musi iść usłużnie tam, gdzie mu kazano, że jeżeli tego nie zrobi, starsi chłopcy nie zawahają się zrugać go na oczach wszystkich, a on nie zniesie kolejnego upokorzenia zawieszonego ciężkim jarzmem na jego barkach. Nie opowiadał, że później wciąż popełniał znów te same błędy, że był zbyt łatwowierny, że otwierał drzwi przed każdym, kto ofiarował mu marne spłachcie życzliwości, że zgadzał się, chociaż nie miał ochoty, że ulegał prośbom, chociaż marzył tylko o samotności, że jeszcze tej samej nocy próbował zapomnieć o spotkaniu, na które sam przyzwolił, czyszcząc całe mieszkanie, włącznie z lustrem w łazience, ponieważ tamtego wieczoru ktoś się w nim przeglądał. Teraz sam nie wiedział już o czym mówił; zgubił wątek, zapomniał, wsiąkł w ciepło barczystych ramion przyjaciela, wierząc w ich troskliwą łagodność, chociaż wiedział, że Bertram by mu zaprzeczył – znał jego porywczość, a mimo to kochał go dzisiaj tym silniej, spragniony, by chociaż raz w życiu poczuć się bezpiecznie, znaleźć się w punkcie, który nie wymagałby już od niego podjęcia żadnego ryzyka.
Niespodziewana propozycja rozbłysła jasnym światłem w ciemnym mętliku jego myśli, sprawiła, że uśmiechnął się odruchowo, słabo, prawie z niedowierzaniem, a z głębi krtani dobył się cichy, wciąż stłumiony łzami śmiech, który sprowokował kolejną falę dygotu, jak gdyby słowa te zdrapały z jego skóry jakiś zaschnięty strup, pod którym rana nie zdążyła się jeszcze w pełni zagoić – nie miał siły teraz o tym myśleć, nie miał siły powracać wspomnieniami do dnia, kiedy zaproponowano mu to po raz pierwszy i kiedy odmówił, mimo to przechylił lekko głowę, kładąc palce na wierzchu jego dłoni, kierując przeszkloną zieleń spojrzenia na jego twarz, która nawet teraz, tknięta niepewnością i obawą, wydała mu się piękna i jasna, w porównaniu z którą jego lico musiało wyglądać obmierzle, z krwią wciąż zaschniętą na otwartych ranach, ciemnofioletowymi siniakami rozlewającymi się jak kałuże po jasnym materiale skóry.
– Ucieknijmy razem. – powtórzył, jak gdyby chciał posmakować tych słów i przymusił na lico smętny uśmiech, który raptem przeobraził się w grymas nieumiejętnie stłumionego bólu. – Tylko my, jak najdalej stąd. – zmęczone powieki przysłoniły na moment nabrzmiałe krwią bielmo – czuł jak gorączka rozpala mu skroń, jak zsuwa się po karku chłodnym dreszczem, jak echo dłoni Bertrama przesuwa się po jego plecach (czy wyczuł?, zawsze to samo pytanie), jak wspomnienie ciepłych ust przypieczętowuje poranioną skórę. Pomyślał, że mógłby zostać w jego ramionach tak długo, jak mu na to pozwoli, mógłby egoistycznie rabować go z tego ciepła, w ten sposób być może mógłby wytrzymać jeszcze jakiś czas – z nim, dla niego, w jakiejś obcej krainie, gdzie obrośliby mchem, zmieniając się w dwa nieśmiertelne głazy pośród piękna dzikiej przyrody.
Całe życie uparcie ukrywał swoje afekty, zamiatał pod dywan wszystko, co sprawiało, że czuł, jak gdyby ciążył innym ludziom swoim smutkiem, swoim bólem, swoim żalem, wszystko co wzbudzało litość, czego nie chciał i nie potrafił wytłumaczyć, chowając twarz między kolanami, gdy Helene nachylała się nad nim z przerażeniem, przestań płakać, powiedz mi co się stało i gdy Jørgen, pozbawiony kobiecej cierpliwości, szarpał go w końcu za ramię, zmuszając, by wstał z ziemi i spojrzał mu w oczy. Z biegiem lat przyzwyczaił się do ukrywania obmierzłości swojego ciała, do chowania się w łazienkowej kabinie, gdy czuł nadciągające mrowienie bolesnego ataku choroby, do tłumienia szlochu i przyzwalania, by łzy spłynęły obficie po jego twarzy dopiero, gdy upewnił się, że jest sam, do przeżywania strachu, goryczy i rozpaczy na osobności, do przełykania mdłości wraz ze śliną, dopóki drzwi mieszkania nareszcie nie zatrzaskiwały się za jego plecami – upokorzenie konwulsyjnego płaczu w objęciach czyiś ramion było doświadczeniem obcym i przytłaczającym, mimo to pozwolił sobie osunąć się głębiej w ciepło cudzego ciała, gdzie pod cienkim materiałem koszulki wyczuwał bicie jego serca, głośne i dudniące, powoli synchronizujące się z jego własnym. Rozwichrzony umysł, pozbawiony wszelkich, blokujących go dotąd zastawek, ujawniał mu przed oczami kolejne wspomnienia, migocące jak fotografie, sięgające coraz głębiej, ku przeszłości, której nie chciał pamiętać, do której od lat starał się nie wracać. Moje życie, pomyślał, próbując wyłowić te pobladłe klisze pamięci jak błyskające monety z miejskiej fontanny, chociaż to życie właściwie nie było już jego, moje życie z nim, podsunęła kolejna myśl, bo to, co było przedtem, mimo że nie zostało pozbawione sensu, nie miało już przecież żadnego znaczenia.
Czuł się jak małe dziecko, kuląc się w jego ramionach – dziecku można by wybaczyć tę żałość, te rozpaczliwe pociągnięcia nosem, ten płacz od którego broda dygotała nerwowo, tę niemoc wobec własnych emocji, znienawidzonych i onieśmielających. Był zmęczony i roztrzęsiony, a kiedy się poruszał obolałe siniaki pulsowały bolesnym przypomnieniem, rezonując po wrażliwej tkance ciała, rozszerzając się jak okręgi na wodzie po nieumiejętnym rzuceniu kamienia, mimo to zdawało mu się, że mógłby poprosić go o więcej, gdyby tylko miał siłę przełknąć tę ciasną, napierającą na grdykę gulę, która szlochem utknęła mu w gardle, mógłby poprosić, by delikatnie wyjął mu serce z piersi i spojrzał na niego takim, jakim był naprawdę, zdesperowanym i żenującym, zdolnym sięgnąć do tygrysiej paszczy zagrzebanych w kurhanie emocji i nie wzdrygnąć się, gdy ta zacisnęłaby się kłami na jego przedramieniu. Wbrew wszelkim poprzednim doświadczeniom, zarzekał się teraz przed samym sobą, że mógłby pozwolić się skopać i upodlić, byle znów osunąć rachityczne, rozdygotane ciało w jego ramiona – taką miłość przecież znał, taką miłość ofiarowano mu zawsze, kochając tak, jak ogień kocha suchą trawę, jak nieszczęście kocha dotykać niezawinionych, jak sprawiedliwość kocha siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak cały świat rozpada się i czeźnie pod jej stopami.
– Znowu jest tak samo jak było zawsze. – westchnął płaczliwie, krążącym w żyłach alkoholem pchnięty ku szczerości, wypowiadający na głos swe własne myśli, chociaż sam nie był pewien, czy aby na pewno przedzierają się przez zwężoną cieśninę gardła, czy aby na pewno wydostają się na zewnątrz. – Wszystko miało się zmienić, miało być inaczej, po skończeniu akademii, Gunnar mówił… mówił, że wszyscy zapomną, że… – zawahał się; nigdy nie wspominał nikomu o tamtych szkolnych sieniach, w których półmrok zagłębiał się, doskonale wiedząc, po co szedł, o tym, że z pokorą przystawał na wszystkie fizyczne i werbalne szykany, że zgadzał się na przemoc ukrytą przed wzrokiem belfrów, wiedząc, że musi iść usłużnie tam, gdzie mu kazano, że jeżeli tego nie zrobi, starsi chłopcy nie zawahają się zrugać go na oczach wszystkich, a on nie zniesie kolejnego upokorzenia zawieszonego ciężkim jarzmem na jego barkach. Nie opowiadał, że później wciąż popełniał znów te same błędy, że był zbyt łatwowierny, że otwierał drzwi przed każdym, kto ofiarował mu marne spłachcie życzliwości, że zgadzał się, chociaż nie miał ochoty, że ulegał prośbom, chociaż marzył tylko o samotności, że jeszcze tej samej nocy próbował zapomnieć o spotkaniu, na które sam przyzwolił, czyszcząc całe mieszkanie, włącznie z lustrem w łazience, ponieważ tamtego wieczoru ktoś się w nim przeglądał. Teraz sam nie wiedział już o czym mówił; zgubił wątek, zapomniał, wsiąkł w ciepło barczystych ramion przyjaciela, wierząc w ich troskliwą łagodność, chociaż wiedział, że Bertram by mu zaprzeczył – znał jego porywczość, a mimo to kochał go dzisiaj tym silniej, spragniony, by chociaż raz w życiu poczuć się bezpiecznie, znaleźć się w punkcie, który nie wymagałby już od niego podjęcia żadnego ryzyka.
Niespodziewana propozycja rozbłysła jasnym światłem w ciemnym mętliku jego myśli, sprawiła, że uśmiechnął się odruchowo, słabo, prawie z niedowierzaniem, a z głębi krtani dobył się cichy, wciąż stłumiony łzami śmiech, który sprowokował kolejną falę dygotu, jak gdyby słowa te zdrapały z jego skóry jakiś zaschnięty strup, pod którym rana nie zdążyła się jeszcze w pełni zagoić – nie miał siły teraz o tym myśleć, nie miał siły powracać wspomnieniami do dnia, kiedy zaproponowano mu to po raz pierwszy i kiedy odmówił, mimo to przechylił lekko głowę, kładąc palce na wierzchu jego dłoni, kierując przeszkloną zieleń spojrzenia na jego twarz, która nawet teraz, tknięta niepewnością i obawą, wydała mu się piękna i jasna, w porównaniu z którą jego lico musiało wyglądać obmierzle, z krwią wciąż zaschniętą na otwartych ranach, ciemnofioletowymi siniakami rozlewającymi się jak kałuże po jasnym materiale skóry.
– Ucieknijmy razem. – powtórzył, jak gdyby chciał posmakować tych słów i przymusił na lico smętny uśmiech, który raptem przeobraził się w grymas nieumiejętnie stłumionego bólu. – Tylko my, jak najdalej stąd. – zmęczone powieki przysłoniły na moment nabrzmiałe krwią bielmo – czuł jak gorączka rozpala mu skroń, jak zsuwa się po karku chłodnym dreszczem, jak echo dłoni Bertrama przesuwa się po jego plecach (czy wyczuł?, zawsze to samo pytanie), jak wspomnienie ciepłych ust przypieczętowuje poranioną skórę. Pomyślał, że mógłby zostać w jego ramionach tak długo, jak mu na to pozwoli, mógłby egoistycznie rabować go z tego ciepła, w ten sposób być może mógłby wytrzymać jeszcze jakiś czas – z nim, dla niego, w jakiejś obcej krainie, gdzie obrośliby mchem, zmieniając się w dwa nieśmiertelne głazy pośród piękna dzikiej przyrody.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 29 Sie - 1:28
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Ile razy zdarzało mu się w dzieciństwie potrzebować, żeby ktoś wziął go w swoje bezpieczne, kojące objęcie, ile razy zdarzało mu się między duszącym oddech łkaniem niemo wołać o pocieszenie, wzywać matkę śpiącą w sypialni za drzwiami na odległym końcu korytarza, wzywać ojca, jakby w rozpaczliwej, dziecięcej desperacji zapominał, że nie znał nawet jego obecności, wyobrażał sobie jednak pod tym słowem pewne, silne objęcia, które przegoniłyby mu z serca te trwożliwe skvadery uczuć, szarpiące się bez wyraźnego powodu lęki, niepokój podchodzący mu szlochem do gardła, na którym zagryzał zęby, dopóki z pogryzionych nerwowo wnętrz policzków nie spływał mu na język smak otrzeźwiającego bólu – ile razy później szukał podobnego upustu emocji w sztubackich bójkach wybuchających pod byle pretekstem, ile razy instynktownie poszukiwał własnej krzywdy, nie znając innego sposobu na przeorientowanie swoich uczuć i skuteczne przywrócenie sobie przytomności; choć z biegiem lat nawet to przestawało być wystarczające, strupy nerwowo zdzieranie z kostek, krew wzbierająca we wzruszonym rozcięciu na skórze opieszale, wypełniająca paskudną rysę rany powoli, zmęczona burzliwością szargającego nią tętna, stygnąca wreszcie w stróżkach i plamach, krzepnąca w namacalnych śladach chwilowego ukojenia. Nie kaleczył się sam, nigdy swoimi własnymi rękami, nigdy w sposób oczywisty, na to nie miał odwagi – co by powiedzieli, gdyby zobaczyli? to jeszcze gorzej niż płacz, jeszcze gorzej niż łzy, za które karano go wzgardliwą złością, co by powiedzieli, gdyby odkryli w nim taką słabość, jeszcze żałośniejszą? – ale nawet zanim jeszcze potrafił się obronić, zbaczał z bezpiecznych ścieżek szkolnych korytarzy, wpadał na nadstawione łokcie, nierozważnie pewnym siebie spojrzeniem podjudzał czyjąś złośliwą agresję, nie usuwał się przed dłońmi popychającymi go na żnący łokcie i kolana żwir, nie wyrywał się wystarczająco mocno, nie szarpał się tak uporczywie, jak powinien, kiedy przysiadano mu na piersi, przygniatając nogami ramiona. Nie, dopóki to również nie przestało wystarczać – nieuchronnie, jak przygryzanie policzków i warg, jak zdrapywanie strupów, jak opalanie palców nad płomieniem świecy, obejmowanie dłonią rozgrzanego szkła żarówki, w której w ciemności syczał jeszcze rozpalony żarnik, jak głupi impuls wyciągający ramię ku wysokiej gęstwinie pokrzywy rosnącej wzdłuż polnej ścieżki. Wtedy zaczął szarpać się silniej; wtedy z pierwszym nieudolnym ciosem zadanym w defensywie odkrył, że siarczystość ciosów potrafiła wezbrać silniej, odpowiednio zachęcona, i że po własnym szale przychodziło dzwoniące w uszach paliatywne wyciszenie, zmęczenie pulsujące w ciele, kojący szum zakrywający mieszkające w nim histeryczne widma. Wiązał się z tym wstyd, ale wstyd łatwiejszy do przełknięcia niż ten, który spadał na niego, ilekroć łamał się pod naporem emocji, ulegał mu, pozwalał druzgotać przytrzymywany siłą w pionie kręgosłup.
Teraz, kiedy obejmował poszukującego jego bliskości Folke, przypominał sobie małego siebie, przypominał sobie wszystkie te ciche błagania połykane przez pustą ciemność pokoju, przypominał sobie głosy dochodzące z odległych zakątków domu, których nie mógł do siebie przywołać, które odmówiłyby jego płaczliwym prośbom, zatrzasnęłyby przed nim drzwi, zostawiłyby go na pastwę panicznego emocjonalnego popłochu; i pragnął najsilniej nigdy nie wypuszczać go z bezpiecznego kręgu swoich ramion, trzymać go, dopóki wszystko w nim nie uspokoiłoby się na dobre, trzymać go wciąż nawet później, czuwać pod jego drzwiami i nasłuchiwać niemych wołań, najlżejszej zmiany w oddechu, być przy nim w tej zimnej ciemności pokoju, w której trwał zamknięty dotąd sam, klękać u stóp jego smutku i czekać, wytrwale przy nim czekać, znosić łzy żłobiące mu w sercu synonimiczny smutek, cierpliwie, wiernie, trzymając go za rękę, by nie musiał obawiać się, że osunie się głębiej, przyciskając go do siebie, póki kurcz roztrzęsienia nie puściłby pierwszy, pozwalając mu wreszcie usnąć, z dala od koszmarów czyhających w samotności, tuż obok. Jego dłoń wciąż cierpliwie sunęła po jego plecach, po wełnie za dużego swetra, pod której warstwą wyczuwał mimowiednie nierówności; uspokajał tym gestem siebie tak samo, jak jego, słuchając płaczliwych słów wymykających się z delikatnie pijaną niezdarnością z targanej słabnącym łkaniem piersi, przytulając wciąż policzek do zgrzanej skroni, przymykał powieki i dyskretnie czerpał z tej bliskości, z podskórną wstydliwością zaczynał dostrzegać ją przytomniej, z poczuciem winy zauważał, że w tym nieszczęściu odnajdywał skrę słodyczy, która zdawała mu się podła i parszywa, ale od której nie potrafił się już odwrócić, kiedy raz nieumyślnie ją spostrzegł. Zdawał sobie sprawę, że był to pierwszy raz, kiedy Folke własnowolnie ku niemu sięgnął; pierwszy raz, kiedy chęć tej bliskości wydawała się szczerze odwzajemniona, choć desperacka – może istotnie nie było w tym więcej niż tyle, ale czy miało to znaczenie? Tak długo, jak mógł być tym, który poddawał się prośbie wyciąganych ku niemu dłoni, czy miało to znaczenie?
– Zapomną o czym? – spytał odruchowo, kiedy Folke umilkł, stając nagle w ślepej uliczce niedokończonego wyznania. Nie przyciskał więcej, choć w milczeniu, jakie zaległo, pod opuszczonymi na źrenice powiekami wpatrywał się w tą pustkę niedokończonego zdania, na której rozświetlały się przywołane z akademii kadry, te wcześniej, pełne szczerych uśmiechów, uśmierzającej obecności, wzbierającej w sercu przyjaźni i te później, te okropne, rozbudzające znękane sumienie, przypominające mu, jak bardzo w tym wszystkim zawinił, jak bardzo nie zasługiwał na to, żeby mieć go teraz tak blisko siebie, a jednocześnie zawijające mu palce na luźnym materiale swetra w zaborczym odruchu, jakby sama ta myśl miała wysunąć mu go z rąk.
Cichy, przytłumiony śmiech zaskoczył go – i zaskoczyło go przyjemne ukłucie szczęśliwości, za które również natychmiast się ganił, jakby było w niej coś zdrożnego i nikczemnego, jakby nie wolno mu było jej doświadczać, nie w tej sytuacji. Ale nawet teraz, z twarzą zalaną zaschniętą krwią, obrzmiałym, pociemniałym policzkiem, szkarłatną plamą rozlaną na białku oka z pękniętych naczynek, z powiekami opuchniętymi od płaczu, zmierzwiony i przetrącony jak siedem nieszczęść, nawet teraz – czy tym bardziej – wzbudzał w nim tą stęsknioną czułość, cichą radość z jego obecności, podrywający się w nim afekt, któremu tak długo usilnie wmawiał kosmaty, straszliwy kształt. Jak mogło być jednak w tym cokolwiek strasznego; jak mogło być wstrętne, jeśli wywodziło się od niego, wynurzało z czystej zieleni spojrzenia, z łuku słabego uśmiechu rozjaśniającego mu twarz, z głosu miękko podążającego za wskazówką jego słów, by w końcu przystać na ich śmiałą, nagłą propozycję, wdzięcznie, bez cienia zawahania, choć dał mu przecież ku temu tyle okrutnych powodów?
Na jego długich, opuszczonych na źrenice rzęsach błyszczały jeszcze łzy; dłoń złożona na wierzchu jego ręki była wciąż zimna i w pierwszym odruchu chciał ją ująć, ale obwiał się poruszyć, jakby spodziewał się, że Folke cofnie się przed nim jak spłoszony poruszeniem ptak. W końcu jednak, słuchając w cierpliwej ciszy drżenia własnego oddechu, wysunął spod niej rękę, nakrył ją swoim ciepłem, swobodnym muśnięciem dotyku objął nadgarstek, sięgnął palcami pod ciepłą krawędź luźnego rękawa, badając opuszkami jego skórę, wciąż jeszcze pokrytą dreszczem. To nie był dobry moment, wydawał się możliwie najgorszy, ale kiedy przyłożył mu w końcu wnętrze dłoni do policzka, ścierając z niego wilgotny ślad łzy wraz z krwią, było już za późno, było już o dekadę za późno i zdawało mu się, że więcej nie zniesie.
– Czy moglibyśmy... – spróbował, ale szept wybrzmiał między nagle wyraźną ciężkością oddechu i zgasł, kiedy opuszką kciuka natrafił na spuchnięte rozcięcie na wardze, skrzepniętą krew, której ścieżka spływała ku brodzie. To nie był dobry moment; nie wiedział, czy w tym pragnieniu, któremu tak bardzo chciał teraz ulec, mógł ofiarować mu cokolwiek godnego, czy mógł tylko wziąć od niego więcej, jeszcze więcej, wybrać dla siebie egoistycznie resztki tego, co mu pozostało, w tej chwili, kiedy składał mu to ufnie w dłoniach, w ciepłej, ofiarnej bliskości; czy ta chciwa potrzeba, która ogniła się mu w zajętych gorączką komorach serca, mogła być szczęśliwa dla nich obu, czy musiała rozczarowywać, po raz kolejny, czy mógł podać mu swój oddech, czy potrafiłby tylko wydrzeć mu jego własny, już nadwątlony?
– Razem, Folke – powtórzył, jakby mógł tym wyjaśnić i przekazać wszystko, co drżało w nim naprężone i stęsknione, wyczulone nagle do granic cierpliwości na niego, tylko i wyłącznie, na jego spojrzenie, drżenie ciała przy jego ciele, huk tętna zlewający się w skroniach z jego własnym, jeden wtórujący niespokojnie drugiemu, nierówno, z pośpiechem. Nachylając się ku niemu, czuł jak wzbiera w nim paniczna obawa, że Folke się cofnie, wzdrygnie, odsunie, nieomal wbrew sobie oddawał mu ostatni strzęp czasu, by to uczynić, ostatni płytki oddech, nim nie zamknął go pod ostrożnością pocałunku, ściskając w sercu usilną, rozpaczliwą nadzieję, że mógł w nim dać równie tyle, co tak egoistycznie skradał z jego miękkich, ciepłych ust.
Teraz, kiedy obejmował poszukującego jego bliskości Folke, przypominał sobie małego siebie, przypominał sobie wszystkie te ciche błagania połykane przez pustą ciemność pokoju, przypominał sobie głosy dochodzące z odległych zakątków domu, których nie mógł do siebie przywołać, które odmówiłyby jego płaczliwym prośbom, zatrzasnęłyby przed nim drzwi, zostawiłyby go na pastwę panicznego emocjonalnego popłochu; i pragnął najsilniej nigdy nie wypuszczać go z bezpiecznego kręgu swoich ramion, trzymać go, dopóki wszystko w nim nie uspokoiłoby się na dobre, trzymać go wciąż nawet później, czuwać pod jego drzwiami i nasłuchiwać niemych wołań, najlżejszej zmiany w oddechu, być przy nim w tej zimnej ciemności pokoju, w której trwał zamknięty dotąd sam, klękać u stóp jego smutku i czekać, wytrwale przy nim czekać, znosić łzy żłobiące mu w sercu synonimiczny smutek, cierpliwie, wiernie, trzymając go za rękę, by nie musiał obawiać się, że osunie się głębiej, przyciskając go do siebie, póki kurcz roztrzęsienia nie puściłby pierwszy, pozwalając mu wreszcie usnąć, z dala od koszmarów czyhających w samotności, tuż obok. Jego dłoń wciąż cierpliwie sunęła po jego plecach, po wełnie za dużego swetra, pod której warstwą wyczuwał mimowiednie nierówności; uspokajał tym gestem siebie tak samo, jak jego, słuchając płaczliwych słów wymykających się z delikatnie pijaną niezdarnością z targanej słabnącym łkaniem piersi, przytulając wciąż policzek do zgrzanej skroni, przymykał powieki i dyskretnie czerpał z tej bliskości, z podskórną wstydliwością zaczynał dostrzegać ją przytomniej, z poczuciem winy zauważał, że w tym nieszczęściu odnajdywał skrę słodyczy, która zdawała mu się podła i parszywa, ale od której nie potrafił się już odwrócić, kiedy raz nieumyślnie ją spostrzegł. Zdawał sobie sprawę, że był to pierwszy raz, kiedy Folke własnowolnie ku niemu sięgnął; pierwszy raz, kiedy chęć tej bliskości wydawała się szczerze odwzajemniona, choć desperacka – może istotnie nie było w tym więcej niż tyle, ale czy miało to znaczenie? Tak długo, jak mógł być tym, który poddawał się prośbie wyciąganych ku niemu dłoni, czy miało to znaczenie?
– Zapomną o czym? – spytał odruchowo, kiedy Folke umilkł, stając nagle w ślepej uliczce niedokończonego wyznania. Nie przyciskał więcej, choć w milczeniu, jakie zaległo, pod opuszczonymi na źrenice powiekami wpatrywał się w tą pustkę niedokończonego zdania, na której rozświetlały się przywołane z akademii kadry, te wcześniej, pełne szczerych uśmiechów, uśmierzającej obecności, wzbierającej w sercu przyjaźni i te później, te okropne, rozbudzające znękane sumienie, przypominające mu, jak bardzo w tym wszystkim zawinił, jak bardzo nie zasługiwał na to, żeby mieć go teraz tak blisko siebie, a jednocześnie zawijające mu palce na luźnym materiale swetra w zaborczym odruchu, jakby sama ta myśl miała wysunąć mu go z rąk.
Cichy, przytłumiony śmiech zaskoczył go – i zaskoczyło go przyjemne ukłucie szczęśliwości, za które również natychmiast się ganił, jakby było w niej coś zdrożnego i nikczemnego, jakby nie wolno mu było jej doświadczać, nie w tej sytuacji. Ale nawet teraz, z twarzą zalaną zaschniętą krwią, obrzmiałym, pociemniałym policzkiem, szkarłatną plamą rozlaną na białku oka z pękniętych naczynek, z powiekami opuchniętymi od płaczu, zmierzwiony i przetrącony jak siedem nieszczęść, nawet teraz – czy tym bardziej – wzbudzał w nim tą stęsknioną czułość, cichą radość z jego obecności, podrywający się w nim afekt, któremu tak długo usilnie wmawiał kosmaty, straszliwy kształt. Jak mogło być jednak w tym cokolwiek strasznego; jak mogło być wstrętne, jeśli wywodziło się od niego, wynurzało z czystej zieleni spojrzenia, z łuku słabego uśmiechu rozjaśniającego mu twarz, z głosu miękko podążającego za wskazówką jego słów, by w końcu przystać na ich śmiałą, nagłą propozycję, wdzięcznie, bez cienia zawahania, choć dał mu przecież ku temu tyle okrutnych powodów?
Na jego długich, opuszczonych na źrenice rzęsach błyszczały jeszcze łzy; dłoń złożona na wierzchu jego ręki była wciąż zimna i w pierwszym odruchu chciał ją ująć, ale obwiał się poruszyć, jakby spodziewał się, że Folke cofnie się przed nim jak spłoszony poruszeniem ptak. W końcu jednak, słuchając w cierpliwej ciszy drżenia własnego oddechu, wysunął spod niej rękę, nakrył ją swoim ciepłem, swobodnym muśnięciem dotyku objął nadgarstek, sięgnął palcami pod ciepłą krawędź luźnego rękawa, badając opuszkami jego skórę, wciąż jeszcze pokrytą dreszczem. To nie był dobry moment, wydawał się możliwie najgorszy, ale kiedy przyłożył mu w końcu wnętrze dłoni do policzka, ścierając z niego wilgotny ślad łzy wraz z krwią, było już za późno, było już o dekadę za późno i zdawało mu się, że więcej nie zniesie.
– Czy moglibyśmy... – spróbował, ale szept wybrzmiał między nagle wyraźną ciężkością oddechu i zgasł, kiedy opuszką kciuka natrafił na spuchnięte rozcięcie na wardze, skrzepniętą krew, której ścieżka spływała ku brodzie. To nie był dobry moment; nie wiedział, czy w tym pragnieniu, któremu tak bardzo chciał teraz ulec, mógł ofiarować mu cokolwiek godnego, czy mógł tylko wziąć od niego więcej, jeszcze więcej, wybrać dla siebie egoistycznie resztki tego, co mu pozostało, w tej chwili, kiedy składał mu to ufnie w dłoniach, w ciepłej, ofiarnej bliskości; czy ta chciwa potrzeba, która ogniła się mu w zajętych gorączką komorach serca, mogła być szczęśliwa dla nich obu, czy musiała rozczarowywać, po raz kolejny, czy mógł podać mu swój oddech, czy potrafiłby tylko wydrzeć mu jego własny, już nadwątlony?
– Razem, Folke – powtórzył, jakby mógł tym wyjaśnić i przekazać wszystko, co drżało w nim naprężone i stęsknione, wyczulone nagle do granic cierpliwości na niego, tylko i wyłącznie, na jego spojrzenie, drżenie ciała przy jego ciele, huk tętna zlewający się w skroniach z jego własnym, jeden wtórujący niespokojnie drugiemu, nierówno, z pośpiechem. Nachylając się ku niemu, czuł jak wzbiera w nim paniczna obawa, że Folke się cofnie, wzdrygnie, odsunie, nieomal wbrew sobie oddawał mu ostatni strzęp czasu, by to uczynić, ostatni płytki oddech, nim nie zamknął go pod ostrożnością pocałunku, ściskając w sercu usilną, rozpaczliwą nadzieję, że mógł w nim dać równie tyle, co tak egoistycznie skradał z jego miękkich, ciepłych ust.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sro 1 Wrz - 23:44
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Od samego początku uczono go, by ukrywał to, co było w jakiś sposób brzydkie, obmierzłe lub niepożądane – wstrzymywał łzy, które gromadziły się napierającą na grdykę gulą w wąskiej cieśninie przełyku, nie zaciskał dziecięcych dłoni w pięści, nie okazywał złości ani żalu, nie wpuszczał za drzwi opowieści o ojcowskim gniewie, o matczynym smutku rozrysowanym w zielonkawym odmęcie jej chłodnego spojrzenia; to będzie nasz mały sekret, co?, powtarzane wciąż tym samym, nieco figlarnym, choć wciąż złowrogim głosem, nie możesz nikomu powiedzieć, po tylekroć kierowane w jego stronę, wydzierane spomiędzy ust rozchylonych w wątłym, nieznoszącym sprzeciwu uśmiechu. Bardzo długo faktycznie nie mówił – o gwałtownych atakach, które szarpały jego ciałem jak stado wygłodniałych psów, o tym ostrym, obezwładniającym bólu, który rozlewał się po jego mięśniach jak ołów, o ognistej bestii pożaru, która pozostawiła na jego plecach odcisk złocistego jęzora, zbielałego piętna zsuwającego się w dół łopatek i łapczywie nachodzącego na żebra, o strachu, który paraliżował go niekiedy w żałosnej ineracji, o cudzych dłoniach chciwie przesuwających palcami po jego ciele, o alkoholu, który pustoszył żołądek, o tym, że czuł się brudny nie tylko na zewnątrz, gdzie upstrzono go bukietem rozległych siniaków i strupami zasychającego szkarłatu, ale przede wszystkim w środku, jakby ktoś wstrzyknął mu do krwioobiegu olej, a ten rozlał się swoimi mazistymi plamami po jego ciele. Był pewien, że gdyby rozciął sobie skórę teraz, pod spodem ukazałaby się stężała warstwa czegoś podobnego do żelatyny; czuł się zakażony, jakby w żyłach pulsowała mu tęchnąca, czarna rzeka i odruchowo spojrzał na swoje dłonie, zbrukane zaschniętą krwią – wciąż jeszcze czerwoną.
Czuł się głupio i infantylnie, w pierwszej chwili oczekując groźby zawieszonej nad jego głową nagany, dłoni przepędzającej go z kolan jak natrętnego psa, hardego weź się w garść, któremu wtórowało zazwyczaj szarpnięcie za ramię, jak gdyby agresja miała wytrzepać z niego smutek jak kurz z brudnego dywanu – nic takiego oczywiście nie nadeszło, a im dłużej ciepła dłoń Bertrama zalegała czule na jego zesztywniałym karku, tym bardziej, wbrew własnym doświadczeniom, czuł, że nareszcie, po latach może sobie na to pozwolić, na tę słabość, która wzbierała w jego piersi jak oceaniczna fala, która wylewała się z drżącego w konwulsjach ciała, spływając mu po policzkach, sklejając oczy zaczerwienione od łez, zaciskając palce na miękkości wełnianego swetra. Wraz z uwięzionymi pod szklanym kloszem emocjami powracały również wspomnienia, wypływające teraz na powierzchnię jak brudna woda rynsztoku. Zbyt długo trzymał je uwięzione w piwnicy pamięci, pamiętał, że kiedy był młodszy, nie panował nad nimi tak dobrze, jego umysł stygł, rozluźniony w nocnej samotności pokoju, a one, jak długonogie pająki, mimowolnie wkradały się do jego świadomości – tamto popołudnie z Bertramem, jego twarz, złota w świetle zachodzącego słońca, jego dłoń ułożona w czułym geście wsparcia, jego usta, przez chwilę rozchylone w wyrazie figlarnego zaskoczenia, zanim nie zacisnął ich w cienką linię i nie odepchnął go do tyłu, tak mocno, że teatralne deski zachrzęściły pod naporem jego ciała. Po tamtym dniu starał się nie myśleć o nim zbyt często, w bezsenne noce klisze przeszłości przeskakiwały mu jednak przed oczami, a on czuł, jak pot, który spływa mu po karku, moczy świeże prześcieradło; czasami zamykał się w łazience, wchodził do wanny i przymykał oczy, pozwalając by gorąca woda uderzała go w plecy silnym strumieniem, sprawiając, że kiedy wychodził, tygrysie paski poparzeń wyróżniały się czerwienią na jego obolałych plecach.
– O tym, co wszyscy mówili. – pociągnął nosem, ocierając oczy wierzchem dłoni. – O tym, co mówili o mnie. – odparł, wciąż uparcie bez żadnych wyjaśnień, chociaż w krótkim przebłysku trzeźwości zdawało mu się nagle, że pamiętał, że rozpoznawał twarz tego mężczyzny, który w paroksyzmie triumfalnej nienawiści nachylił się nad nim w zaplutym, szemranym barze, gdzie podłoga śmierdziała alkoholem i wymiocinami. Był dużo starszy, ale zachował pamiętne rysy, ten charakterystyczny błysk w błękicie tęczówek, który ciemniał, gdy marszczył nos i zaciskał pięści – ale to przecież nie mógł być on, nie ten sam chłopak, którego pamiętał z akademii, który wepchnął mu głowę pod zimną wodę z kranu i rozbił czoło o szklaną taflę lustra, śmiejąc się głośno i rechotliwie jak hiena; być może był tylko bardzo podobny, huk procentów w skroniach lubił przecież plątać mu myśli w ciasne supły nerwowych domysłów. Nie chciał o tym rozmawiać – powiedział coś za szybko i bezmyślnie, a teraz żałował, że słowa mimo wszystko zsunęły się po jego języku, opuszczając nadwyrężony instrument krtani; to, co mu się przydarzało, zawsze było w pewnym sensie wstydliwe, opadające na ramiona gromkim upokorzeniem, które ze spąsowiałymi policzkami nakazywało uparcie powtarzać te same wyjaśnienia: potknąłem się i uderzyłem głową o chodnik, próbowałem grać w hokeja, najwyraźniej nie jestem w tym zbyt dobry, spadłem ze schodów, zawsze byłem dość niezdarny. Wiele tych wymówek nie miało sensu, a ich cienka pozłota wiarygodności schodziła pod słabym przesunięciem palca, mimo to ludzie zawsze mu wierzyli, nie naciskali, czy to dlatego, że tak naprawdę nie chcieli wiedzieć, czy bo nie znieśliby dyskomfortu, w jaki wprowadziłaby ich prawda.
Drgnął, kiedy Bertram wysunął własną dłoń spod jego skostniałych palców, przesuwając nią po nadgarstku, chociaż był mu wdzięczny za ten dotyk, wbrew ciału, którego bolesna pamięć mięśniowa nakazywała wzbraniać się przed wszelką bliskością. Uśmiechnął się słabo, gdy ciepło śródręcza przywarło do jego rozgrzanego gorączką policzka, jak gdyby próbował go pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, choć sam jeszcze nie do końca w to wierzył. Warga odezwała się tępym, pulsującym bólem pod łagodnym naciskiem kciuka, ale nie wzdrygnął się, zatrzymany w miejscu niewypowiedzianą inkantacją pytania, nieruchomy jak zwierzę, które nie wie jeszcze, co je czeka i decyduje się nie reagować, w wątłej nadziei, że to coś dobrego, że dłoń po tylekroć kojarzona z bólem uderzeń tym razem zatrzyma się z czułością na jego głowie, przesuwając palcami po miękkości nastroszonego futra – nigdy nie potrafił prosić o nic podobnego, gesty czułości wydawały mu się obce i niezasłużone, w cudzych oczach czuł się zazwyczaj kimś na podobieństwo bezpańskiego kundla znalezionego na poboczu ulicy, z oczami sklejonymi ropą i futrem przerzedzonym połaciami łysiny, gdzie prześwitywała rozjątrzona podrażnieniami skóra, mógł brać tylko to, co mu oferowano, z wdzięcznością obgryzać kości z resztek zaschniętego na nich mięsa. Mimo to, w kołysce barczystych, szerokich ramion przyjaciela, czując na swojej twarzy ciepło jego oddechu, zdał sobie sprawę, jak bardzo pragnął tej czułej bliskości, jak bardzo jej potrzebował i jak długo się przed nią wzbraniał – kiedy Bertram nachylił się nad nim, pomyślał, że mógłby całkowicie wtopić się w jego ciało, stać się jego częścią, nawet małą i nieistotną, byle wyrwać się z oków własnego istnienia, tej gorączki, która toczyła go od środka, tego niepowstrzymanego drżenia mięśni, tego zimna wciąż kłującego w palce, tej nienawiści do tego kim był i kim stać się nie potrafił.
Słodycz zrazu nerwowego, a później coraz pewniejszego pocałunku rozlała się po jego ciele gorącem nagłej wdzięczności, jak gdyby zanurzył się w ciepłej wodzie, parującej misie wanny, pozwalając by rozdygotane ciało rozluźniło się, zrzucając z siebie cienką dropiatość gęsiej skórki, a włosy zafalowały, gdy zanurzył się głębiej, czując jak kojące dłonie rozgrzanej kąpieli obejmują ciasno jego twarz i wbrew wszystkiemu, co dotąd mu wmawiano, co sam grawerował usilnie na nagrobnym kamieniu własnych pragnień, gest ten wydał mu się piękny i właściwy – w tej jednej chwili, gdy pąsowa miękkość ich warg złączyła się ze sobą, świat wokoło nie tyle przestał istnieć, co stracił całą dotychczasową wagę, obdarty z frasunków i niepokojów, drugorzędny wobec ich miłości. Odwzajemnił go raptem, ledwie spomiędzy ust wydarło się ciche westchnienie, by nakryć jego usta własnymi – uniósł się wyżej i chociaż krwiaki rozlane na wyboistości poobijanych żeber odezwały się żałosnym skurczem nadwyrężonych mięśni, prawie nie czuł tego bólu, nie widział jeszcze, jak wyglądał pod miękkością wełnianego swetra, jak rozległe były obrażenia, które przyprawiały go o mdłości ilekroć się poruszał, ale to teraz nie było ważne, choćby miał umrzeć na jego kolanach, wykrwawić się pod płótnem skóry z policzkiem przyciśniętym do jego piersi, nie obchodziło go to wcale, bo czułość pocałunku kładła się paliatywnym remedium na jego ciele, kompresem na umyśle rozpalonym maligną. Nawet jeśli jutro to zbliżenie wyda mu się podłe, bo czuł, że nie mógłby zaoferować mu nic więcej ponad tę pobieżną bliskość, rozdzielającą ich cienką warstwą ubrań, dzisiaj zdawało się spajać ich obojgu w jeden błyszczący amalgamat dawno utraconej miłości.
Czuł się głupio i infantylnie, w pierwszej chwili oczekując groźby zawieszonej nad jego głową nagany, dłoni przepędzającej go z kolan jak natrętnego psa, hardego weź się w garść, któremu wtórowało zazwyczaj szarpnięcie za ramię, jak gdyby agresja miała wytrzepać z niego smutek jak kurz z brudnego dywanu – nic takiego oczywiście nie nadeszło, a im dłużej ciepła dłoń Bertrama zalegała czule na jego zesztywniałym karku, tym bardziej, wbrew własnym doświadczeniom, czuł, że nareszcie, po latach może sobie na to pozwolić, na tę słabość, która wzbierała w jego piersi jak oceaniczna fala, która wylewała się z drżącego w konwulsjach ciała, spływając mu po policzkach, sklejając oczy zaczerwienione od łez, zaciskając palce na miękkości wełnianego swetra. Wraz z uwięzionymi pod szklanym kloszem emocjami powracały również wspomnienia, wypływające teraz na powierzchnię jak brudna woda rynsztoku. Zbyt długo trzymał je uwięzione w piwnicy pamięci, pamiętał, że kiedy był młodszy, nie panował nad nimi tak dobrze, jego umysł stygł, rozluźniony w nocnej samotności pokoju, a one, jak długonogie pająki, mimowolnie wkradały się do jego świadomości – tamto popołudnie z Bertramem, jego twarz, złota w świetle zachodzącego słońca, jego dłoń ułożona w czułym geście wsparcia, jego usta, przez chwilę rozchylone w wyrazie figlarnego zaskoczenia, zanim nie zacisnął ich w cienką linię i nie odepchnął go do tyłu, tak mocno, że teatralne deski zachrzęściły pod naporem jego ciała. Po tamtym dniu starał się nie myśleć o nim zbyt często, w bezsenne noce klisze przeszłości przeskakiwały mu jednak przed oczami, a on czuł, jak pot, który spływa mu po karku, moczy świeże prześcieradło; czasami zamykał się w łazience, wchodził do wanny i przymykał oczy, pozwalając by gorąca woda uderzała go w plecy silnym strumieniem, sprawiając, że kiedy wychodził, tygrysie paski poparzeń wyróżniały się czerwienią na jego obolałych plecach.
– O tym, co wszyscy mówili. – pociągnął nosem, ocierając oczy wierzchem dłoni. – O tym, co mówili o mnie. – odparł, wciąż uparcie bez żadnych wyjaśnień, chociaż w krótkim przebłysku trzeźwości zdawało mu się nagle, że pamiętał, że rozpoznawał twarz tego mężczyzny, który w paroksyzmie triumfalnej nienawiści nachylił się nad nim w zaplutym, szemranym barze, gdzie podłoga śmierdziała alkoholem i wymiocinami. Był dużo starszy, ale zachował pamiętne rysy, ten charakterystyczny błysk w błękicie tęczówek, który ciemniał, gdy marszczył nos i zaciskał pięści – ale to przecież nie mógł być on, nie ten sam chłopak, którego pamiętał z akademii, który wepchnął mu głowę pod zimną wodę z kranu i rozbił czoło o szklaną taflę lustra, śmiejąc się głośno i rechotliwie jak hiena; być może był tylko bardzo podobny, huk procentów w skroniach lubił przecież plątać mu myśli w ciasne supły nerwowych domysłów. Nie chciał o tym rozmawiać – powiedział coś za szybko i bezmyślnie, a teraz żałował, że słowa mimo wszystko zsunęły się po jego języku, opuszczając nadwyrężony instrument krtani; to, co mu się przydarzało, zawsze było w pewnym sensie wstydliwe, opadające na ramiona gromkim upokorzeniem, które ze spąsowiałymi policzkami nakazywało uparcie powtarzać te same wyjaśnienia: potknąłem się i uderzyłem głową o chodnik, próbowałem grać w hokeja, najwyraźniej nie jestem w tym zbyt dobry, spadłem ze schodów, zawsze byłem dość niezdarny. Wiele tych wymówek nie miało sensu, a ich cienka pozłota wiarygodności schodziła pod słabym przesunięciem palca, mimo to ludzie zawsze mu wierzyli, nie naciskali, czy to dlatego, że tak naprawdę nie chcieli wiedzieć, czy bo nie znieśliby dyskomfortu, w jaki wprowadziłaby ich prawda.
Drgnął, kiedy Bertram wysunął własną dłoń spod jego skostniałych palców, przesuwając nią po nadgarstku, chociaż był mu wdzięczny za ten dotyk, wbrew ciału, którego bolesna pamięć mięśniowa nakazywała wzbraniać się przed wszelką bliskością. Uśmiechnął się słabo, gdy ciepło śródręcza przywarło do jego rozgrzanego gorączką policzka, jak gdyby próbował go pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, choć sam jeszcze nie do końca w to wierzył. Warga odezwała się tępym, pulsującym bólem pod łagodnym naciskiem kciuka, ale nie wzdrygnął się, zatrzymany w miejscu niewypowiedzianą inkantacją pytania, nieruchomy jak zwierzę, które nie wie jeszcze, co je czeka i decyduje się nie reagować, w wątłej nadziei, że to coś dobrego, że dłoń po tylekroć kojarzona z bólem uderzeń tym razem zatrzyma się z czułością na jego głowie, przesuwając palcami po miękkości nastroszonego futra – nigdy nie potrafił prosić o nic podobnego, gesty czułości wydawały mu się obce i niezasłużone, w cudzych oczach czuł się zazwyczaj kimś na podobieństwo bezpańskiego kundla znalezionego na poboczu ulicy, z oczami sklejonymi ropą i futrem przerzedzonym połaciami łysiny, gdzie prześwitywała rozjątrzona podrażnieniami skóra, mógł brać tylko to, co mu oferowano, z wdzięcznością obgryzać kości z resztek zaschniętego na nich mięsa. Mimo to, w kołysce barczystych, szerokich ramion przyjaciela, czując na swojej twarzy ciepło jego oddechu, zdał sobie sprawę, jak bardzo pragnął tej czułej bliskości, jak bardzo jej potrzebował i jak długo się przed nią wzbraniał – kiedy Bertram nachylił się nad nim, pomyślał, że mógłby całkowicie wtopić się w jego ciało, stać się jego częścią, nawet małą i nieistotną, byle wyrwać się z oków własnego istnienia, tej gorączki, która toczyła go od środka, tego niepowstrzymanego drżenia mięśni, tego zimna wciąż kłującego w palce, tej nienawiści do tego kim był i kim stać się nie potrafił.
Słodycz zrazu nerwowego, a później coraz pewniejszego pocałunku rozlała się po jego ciele gorącem nagłej wdzięczności, jak gdyby zanurzył się w ciepłej wodzie, parującej misie wanny, pozwalając by rozdygotane ciało rozluźniło się, zrzucając z siebie cienką dropiatość gęsiej skórki, a włosy zafalowały, gdy zanurzył się głębiej, czując jak kojące dłonie rozgrzanej kąpieli obejmują ciasno jego twarz i wbrew wszystkiemu, co dotąd mu wmawiano, co sam grawerował usilnie na nagrobnym kamieniu własnych pragnień, gest ten wydał mu się piękny i właściwy – w tej jednej chwili, gdy pąsowa miękkość ich warg złączyła się ze sobą, świat wokoło nie tyle przestał istnieć, co stracił całą dotychczasową wagę, obdarty z frasunków i niepokojów, drugorzędny wobec ich miłości. Odwzajemnił go raptem, ledwie spomiędzy ust wydarło się ciche westchnienie, by nakryć jego usta własnymi – uniósł się wyżej i chociaż krwiaki rozlane na wyboistości poobijanych żeber odezwały się żałosnym skurczem nadwyrężonych mięśni, prawie nie czuł tego bólu, nie widział jeszcze, jak wyglądał pod miękkością wełnianego swetra, jak rozległe były obrażenia, które przyprawiały go o mdłości ilekroć się poruszał, ale to teraz nie było ważne, choćby miał umrzeć na jego kolanach, wykrwawić się pod płótnem skóry z policzkiem przyciśniętym do jego piersi, nie obchodziło go to wcale, bo czułość pocałunku kładła się paliatywnym remedium na jego ciele, kompresem na umyśle rozpalonym maligną. Nawet jeśli jutro to zbliżenie wyda mu się podłe, bo czuł, że nie mógłby zaoferować mu nic więcej ponad tę pobieżną bliskość, rozdzielającą ich cienką warstwą ubrań, dzisiaj zdawało się spajać ich obojgu w jeden błyszczący amalgamat dawno utraconej miłości.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 5 Wrz - 1:50
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zawsze, kiedy pozwalał swoim oswobodzonym z pęt trzeźwej powściągliwości myślom przekroczyć próg zatrzaskiwanych stanowczo przed nimi drzwi, za którymi jaśniał kategorycznie zakazywany sobie owoc, wyobrażał sobie, że kosztowałby on w jakiś sposób zupełnie inaczej od tych już znanych i mu dopuszczalnych, choć jednocześnie nie potrafił wyjaśnić sobie dlaczego albo jak; pomimo nawet własnego doświadczenia, które w reminiscencji przebłysków tej szczególnej bliskości doznanej jeszcze w akademii zaprzeczało podobnym tezom, ignoranckim i opartym na rudymencie naiwnie powierzchownych założeń – zaprzeczało, bo jeśli miał być ze sobą zupełnie szczery, symptomy niedorzecznych predylekcji objawiał już wtedy, symptomy nieróżniące się od tych rzekomo zdrowych. Spodziewał się, że będzie inaczej, lecz w sensie dotkliwie fizycznym ciało tymczasem pozostawało ciałem, innym w nieznaczących szczegółach, jednak tak samo ciepłym, tak samo miękkim, tak samo uśmierzającym, odpowiadającym na spragniony dotyk również pragnącym dotykiem, na bliskość skwapliwą bliskością; wstrzymane oddechy smakowały podobnie, ćwiartki serca znały tylko jedną powtarzalną sekwencję tonów, sprężysty pąs spotykających się ze sobą ust mieszał się w jednorodność pocałunku wiążącego dwie odrębności urywkowym spoiwem w jedną kompozycję tchu i tętna, kości uformowanych z jednakiego budulca, włókien mięśni ocierających się o siebie w jednakowym mechanizmie skurczu, zakończeń nerwów wpadających w nadwrażliwość wobec drugiej skóry gorączką niepomną czegoś więcej poza czystym bodźcem elektryzującego kontaktu. W sensie dotkliwie fizycznym nie było wcale inaczej, nie inaczej od tego, co już znał; w sensie dotkliwie fizycznym i jedynym, jaki w gruncie rzeczy był mu znajomy. Nawet usta Felicii, jakkolwiek przez niego ukochane (przynajmniej tak usilnie wierzył), trzymały go zawsze uporczywie przy cielesnej prozaiczności czułych gestów, zawsze bardziej wykradanych niż wymienianych, zawsze pośpiesznych, zniecierpliwionych, zawsze dokuczliwie zimnych, za co nauczył się obwiniać siebie samego, swoją niezdolność upuszczenia własnych uczuć, wyuczoną powściągliwość, naturalny chłód i nieznośną drętwość usposobienia, choć starał się go przełamywać, tragicznie bezskutecznie, czuł się więc winny, zawsze czuł się przy niej podskórnie winny, winny swoich potrzeb, winny rozczarowań, które wiązały się z często odrzucaną bliskością, winny tego, że być może nie starał się wystarczająco, nie był wystarczająco delikatny, wystarczająco entuzjastyczny, wystarczająco przekonujący, nie był wystarczający, w jakiś istotny, newralgiczny sposób, jakiego nie potrafił pomimo wszelkich starań załatać.
Nie było więc inaczej albo było inaczej – ale nie w taki sposób, w jaki się spodziewał; nie w sposób dosadny i namacalny, zorientowany na surowość czynu odseparowanego od wszystkiego poza nim. Było inaczej, bo cierpliwa wdzięczność, z jaką Folke przyjmował jego pocałunek przejęła go bezmierną ulgą, za którą dopiero podążyła uszczęśliwiona słodycz zalewająca drżące przedsionki serca; było inaczej, bo ciche westchnienie wyrywające się spomiędzy jego warg w przezornej, pytającej pauzie wzburzyło pod jego skórą rozgorączkowany dreszcz spływający strugą w głąb ciała, w promieniujący nieomal boleśnie punkt pod mostkiem; było inaczej, bo zdecydowana skwapliwość, z jaką Folke oddał pocałunek, poruszała go tak silnie, że poczuł pod powiekami żar napływających na źrenice łez, nieopanowanych, wypalających drażliwy szlak z piersi, przez ściśniętą krtań, przez pajęczynę naczyń i neuronów, w szkło opadającego na osłonięte spojrzenie wzruszenia. Było inaczej, bo nie pamiętał, by ktoś sięgał ku niemu w ten sposób, nie tak, nie tak przekonująco, nie tak niecierpliwie, nie tak, jakby istotnie sięgano ku niemu, zamiast w korzyści związane ze zbliżeniem, wyłącznie cielesne czy materialne. Zachęcony gorliwą odpowiedzią rozchylił jego wargi swoimi, zanurzając się w wilgotnym cieple złączonych ust, w uczucie spychające wszystko poza nimi na daleki, niewyraźny plan, poza ciasny horyzont tego, co istotne, obejmujący ściśle ich nachylone ku sobie ciała, dłoń ułożoną wciąż na rozgrzanym policzku, miękki miąższ wpasowujących się w siebie warg. Ulegając narastającemu pragnieniu, by znaleźć się jeszcze bliżej niego, by przywrzeć do niego ciaśniej, wniknąć duszą w duszę, złożyć własne skompresowane w pigułkę serce na języku, podać mu je z ust do ust, jak ten pocałunek, jak oddech, jak spóźnioną, wezbraną wzajemność, wypuścił z garści pierwszą ostrożność, czułość, teraz pewniejsza, stawała się bardziej niecierpliwa i poczuł, jak miesza się z nią metaliczny posmak krwi, otrzeźwiający, przypominający mu nieznośnie o tym, jak bardzo zły moment wybrał, wdzierający się pomiędzy ich usta wraz z powracającą świadomością naglących okoliczności.
– Przepraszam – wyrwało mu się wraz z rozgorączkowanym oddechem, nieomal bezwolnie, pośpiesznie, bez namysłu, kiedy się od niego odsunął; i nie wiedział, czy przepraszał za tę krew, za własną bezmyślną nieostrożność, za pocałowanie go czy za to, że odważył się dopiero teraz, za dzisiejszą śmiałość czy przeszłe tchórzostwo, za koszmarny brak wyczucia czy za to, że przestawał i pozwalał rzeczywistości zbliżyć się do nich znowu, wpaść między nich ze wszystkimi swoimi nieszczęściami, z bólem poobijanego ciała, fatalnością tego wieczoru, brakiem ciągu dalszego jakkolwiek lepszego niż to, co pragnął mu zaoferować. Spoglądając na wzruszone skaleczenie, odruchowo podłożył opuszkę kciuka pod krawędź wargi Folke, zbierając na nią leniwą kroplę krwi; przez rozwlekającą się chwilę nie potrafił podnieść spojrzenia, wciąż lekko zeszklonego i pociemniałego, nie potrafił oderwać go od jego ust, zmierzyć go z wyrazem jego oczu, z tym, co mógłby w nich odnaleźć, odsłonić przed nim poruszenia, jakie wciąż w nim tkwiło i przelewało się w opuszczone, rozszerzone źrenice – przez słodycz choć chwilowego zapomnienia i przez oszołamiającą świadomość tego, czego się dopuścił, jaka powoli wyłaniała się z drżącego rozgwaru uczuć. Na jego własnych ustach, wciąż delikatnie rozchylonych, pulsujących jeszcze pamięcią jego skorej wzajemności, czerwieniła się zdradliwa smużka, jak dowód przełamanej impulsywnie wstrzemięźliwości, dowód popełnienia tak długo i usilnie odwlekanej zbrodni, gestu, który w gruncie rzeczy nie zmieniał nic i zmieniał zarazem wszystko, dla niego i dla nich obu.
Zwrócona ku niemu zieleń była jednak jak zawsze wyrozumiała – cierpliwa i ciepła, uporczywie daleka od przykrości, jakimi barwił ją w swoich obawach, od rozczarowania, którego przezornie się spodziewał, od choćby cienia wyrzutu, kiedy mógł wyrzucić mu tak wiele; jakimś sposobem powściągała wstyd, którego przyzwyczajeniem oczekiwał, jakim sposobem sprawiała, że czuł się wobec niej bezpieczny od wszelkich wątpliwości i od poruty związanej z otwartością własnych uczuć. Skrzyżowawszy z nim wreszcie spojrzenie, zapragnął znowu go pocałować, znowu go do siebie przyciągnąć, zamknąć go w tej bliskości, zatrzymać dla siebie, tylko dla siebie, te kochające spojrzenie i skwapliwość ust przyciskających się wdzięcznie do jego, to uczucie, które rozpierało mu się w płucach obok oddechu na podobieństwo nieprzemożonej tęsknoty, tym silniejszej, kiedy siedział tuż obok, kiedy czuł jeszcze słony smak łez osiadły w kącikach całowanego uśmiechu, kiedy wystarczyło tylko znowu się nachylić, tylko tyle.
– Kiedy poczujesz się lepiej – powtórzył z łagodnym grymasem dyskretnej, jakby zawstydzonej własną niestosownością bladej pogodności, nim nie odwiódł wreszcie dłoni od jego policzka, rozcierając skroploną czerwień między opuszkami. – Znajdę ci jakieś ubrania.
Znikając za drzwiami sypialni, czuł się w końcu spokojny, choć kiedy odłożył mu wybrane z szafy ubrania na kanapę obok i zapadł się w głębi łazienki, by wrzucić ręcznik pod letni strumień, tchórzliwie unikał spojrzenia na swoje odbicie, poruszające się na tafli lustra bliźniaczo wraz z nim, gdy wsuwał rękę pod kran, by sprawdzić temperaturę i nachylał się nad umywalką, by wyżąć z śnieżnobiałego, miękkiego materiału nadmiar wody.
Co by powiedzieli na taką słabość?
Nie było więc inaczej albo było inaczej – ale nie w taki sposób, w jaki się spodziewał; nie w sposób dosadny i namacalny, zorientowany na surowość czynu odseparowanego od wszystkiego poza nim. Było inaczej, bo cierpliwa wdzięczność, z jaką Folke przyjmował jego pocałunek przejęła go bezmierną ulgą, za którą dopiero podążyła uszczęśliwiona słodycz zalewająca drżące przedsionki serca; było inaczej, bo ciche westchnienie wyrywające się spomiędzy jego warg w przezornej, pytającej pauzie wzburzyło pod jego skórą rozgorączkowany dreszcz spływający strugą w głąb ciała, w promieniujący nieomal boleśnie punkt pod mostkiem; było inaczej, bo zdecydowana skwapliwość, z jaką Folke oddał pocałunek, poruszała go tak silnie, że poczuł pod powiekami żar napływających na źrenice łez, nieopanowanych, wypalających drażliwy szlak z piersi, przez ściśniętą krtań, przez pajęczynę naczyń i neuronów, w szkło opadającego na osłonięte spojrzenie wzruszenia. Było inaczej, bo nie pamiętał, by ktoś sięgał ku niemu w ten sposób, nie tak, nie tak przekonująco, nie tak niecierpliwie, nie tak, jakby istotnie sięgano ku niemu, zamiast w korzyści związane ze zbliżeniem, wyłącznie cielesne czy materialne. Zachęcony gorliwą odpowiedzią rozchylił jego wargi swoimi, zanurzając się w wilgotnym cieple złączonych ust, w uczucie spychające wszystko poza nimi na daleki, niewyraźny plan, poza ciasny horyzont tego, co istotne, obejmujący ściśle ich nachylone ku sobie ciała, dłoń ułożoną wciąż na rozgrzanym policzku, miękki miąższ wpasowujących się w siebie warg. Ulegając narastającemu pragnieniu, by znaleźć się jeszcze bliżej niego, by przywrzeć do niego ciaśniej, wniknąć duszą w duszę, złożyć własne skompresowane w pigułkę serce na języku, podać mu je z ust do ust, jak ten pocałunek, jak oddech, jak spóźnioną, wezbraną wzajemność, wypuścił z garści pierwszą ostrożność, czułość, teraz pewniejsza, stawała się bardziej niecierpliwa i poczuł, jak miesza się z nią metaliczny posmak krwi, otrzeźwiający, przypominający mu nieznośnie o tym, jak bardzo zły moment wybrał, wdzierający się pomiędzy ich usta wraz z powracającą świadomością naglących okoliczności.
– Przepraszam – wyrwało mu się wraz z rozgorączkowanym oddechem, nieomal bezwolnie, pośpiesznie, bez namysłu, kiedy się od niego odsunął; i nie wiedział, czy przepraszał za tę krew, za własną bezmyślną nieostrożność, za pocałowanie go czy za to, że odważył się dopiero teraz, za dzisiejszą śmiałość czy przeszłe tchórzostwo, za koszmarny brak wyczucia czy za to, że przestawał i pozwalał rzeczywistości zbliżyć się do nich znowu, wpaść między nich ze wszystkimi swoimi nieszczęściami, z bólem poobijanego ciała, fatalnością tego wieczoru, brakiem ciągu dalszego jakkolwiek lepszego niż to, co pragnął mu zaoferować. Spoglądając na wzruszone skaleczenie, odruchowo podłożył opuszkę kciuka pod krawędź wargi Folke, zbierając na nią leniwą kroplę krwi; przez rozwlekającą się chwilę nie potrafił podnieść spojrzenia, wciąż lekko zeszklonego i pociemniałego, nie potrafił oderwać go od jego ust, zmierzyć go z wyrazem jego oczu, z tym, co mógłby w nich odnaleźć, odsłonić przed nim poruszenia, jakie wciąż w nim tkwiło i przelewało się w opuszczone, rozszerzone źrenice – przez słodycz choć chwilowego zapomnienia i przez oszołamiającą świadomość tego, czego się dopuścił, jaka powoli wyłaniała się z drżącego rozgwaru uczuć. Na jego własnych ustach, wciąż delikatnie rozchylonych, pulsujących jeszcze pamięcią jego skorej wzajemności, czerwieniła się zdradliwa smużka, jak dowód przełamanej impulsywnie wstrzemięźliwości, dowód popełnienia tak długo i usilnie odwlekanej zbrodni, gestu, który w gruncie rzeczy nie zmieniał nic i zmieniał zarazem wszystko, dla niego i dla nich obu.
Zwrócona ku niemu zieleń była jednak jak zawsze wyrozumiała – cierpliwa i ciepła, uporczywie daleka od przykrości, jakimi barwił ją w swoich obawach, od rozczarowania, którego przezornie się spodziewał, od choćby cienia wyrzutu, kiedy mógł wyrzucić mu tak wiele; jakimś sposobem powściągała wstyd, którego przyzwyczajeniem oczekiwał, jakim sposobem sprawiała, że czuł się wobec niej bezpieczny od wszelkich wątpliwości i od poruty związanej z otwartością własnych uczuć. Skrzyżowawszy z nim wreszcie spojrzenie, zapragnął znowu go pocałować, znowu go do siebie przyciągnąć, zamknąć go w tej bliskości, zatrzymać dla siebie, tylko dla siebie, te kochające spojrzenie i skwapliwość ust przyciskających się wdzięcznie do jego, to uczucie, które rozpierało mu się w płucach obok oddechu na podobieństwo nieprzemożonej tęsknoty, tym silniejszej, kiedy siedział tuż obok, kiedy czuł jeszcze słony smak łez osiadły w kącikach całowanego uśmiechu, kiedy wystarczyło tylko znowu się nachylić, tylko tyle.
– Kiedy poczujesz się lepiej – powtórzył z łagodnym grymasem dyskretnej, jakby zawstydzonej własną niestosownością bladej pogodności, nim nie odwiódł wreszcie dłoni od jego policzka, rozcierając skroploną czerwień między opuszkami. – Znajdę ci jakieś ubrania.
Znikając za drzwiami sypialni, czuł się w końcu spokojny, choć kiedy odłożył mu wybrane z szafy ubrania na kanapę obok i zapadł się w głębi łazienki, by wrzucić ręcznik pod letni strumień, tchórzliwie unikał spojrzenia na swoje odbicie, poruszające się na tafli lustra bliźniaczo wraz z nim, gdy wsuwał rękę pod kran, by sprawdzić temperaturę i nachylał się nad umywalką, by wyżąć z śnieżnobiałego, miękkiego materiału nadmiar wody.
Co by powiedzieli na taką słabość?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 9 Wrz - 0:46
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Czasami zastanawiał się, czy Bertram był z nią szczęśliwy – czy dłoń, którą trzymał na jej odsłoniętej kibici pasowała tam równie dobrze, co w debrze jego obojczyka, czy kiedy na nią patrzył, zgęstniały cynamon jego spojrzenia lśnił w ten sam sposób, czy składał na jej ustach równie ciepłe pocałunki, figlarnie zawieszone na wargach, pomiędzy krótkimi oddechami. Pamiętał, że kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, pomyślał, że była piękna – drobna i smukła, z lśniącymi puklami włosów opadających na ramiona i szczupłą sylwetką, której kształty wyłaniały się pod okrywą ubrania; zdawało mu się, że kiedy mówiła, poruszało się całe jej ciało, karminowe usta odsłonięte w uprzejmym uśmiechu, równe brwi opadające łukami nad półksiężycami powiek, dłonie zastygłe w powietrzu, delikatnie, jak u marmurowej rzeźby, największe wrażenie zrobiły w nim jednak jej oczy, które przy przecięciu linii spojrzenia, zdały mu się surowe i chłodne, jak kamienie szlachetne inkrustowane w blade płótno jej twarzy, sprawiające, że skóra na karku cierpła dropiatością gęsiej skórki. Pomyślał, że nigdy nie będzie tak piękny jak ona, nie teraz, upstrzony wrzosowymi bukietami siniaków, z policzkami pokrytymi nieregularną pąsowością wypieków i wyraźnymi śladami zaschniętych na twarzy łez, nie nigdy, bo jego ciało było już zniszczone, ponacinane bliznami skaleczeń, które zadał mu ktoś lub które nadał sobie sam, sztywne w miejscu, gdzie na plecach rozlewała się zbielała arabeska blizn zastygłych jak wosk na jego skórze, wysłużone pamięcią, która nakazywała odsuwać się pod gorącem cudzego dotyku, nieustannie toczone chorobą, zawsze zdolną wyegzekwować roztaczaną nad nim kontrolę.
Wiedział, że będzie musiał mu o tym wszystkim powiedzieć, wyznać kim był i czego się dopuścił, ale słowa, od dzieciństwa upchnięte w najdalszy kąt zakurzonej piwnicy umysłu, były czerstwe i skostniałe, niemożliwe do wyszarpnięcia na światło dzienne, nie bez bólu, który sprawiłby mu ten wysiłek – nie chciał teraz o tym myśleć, nie miał siły dźwigać na barkach poczucia winy, jarzma, które na nowo narzucono mu na kark, obaw, niepokojów i frasunków, uparcie powtarzanych co gdyby, co jeśli, czy na pewno, a w obliczu kołtunów podobnych refleksji wydawało mu się, że jego ciało trzęsie się jak w febrze, mimo że dłonie ledwie drżały, podbródek poruszał się nerwowo, płaczliwie, chociaż do oczu, lśniących i zaczerwienionych, nie napływały już łzy. Chciał go mieć przy sobie, blisko, bliżej, jego usta przy swoich, drżący oddech opierający się na jego wargach, zastygający w tych kilku milimetrach dzielącej ich przestrzeni – dałby sobie zrobić wszystko, żeby zastygnąć w tym miejscu jak owad dożywotnio pochwycony w lepkie złoto kalafonii, nawet z sinymi ogniskami bólu pulsującymi pod najlżejszym dotykiem palców, nawet z wargą rozciętą uderzeniem czyjejś gorejącej pięści, nawet z migreną wsuwającą się z wolna pod cienkie płótno skroni, zdeterminowaną, by roztoczyć przed jego oczami barwne plamy wspomnień, które zatrzymały się ostrymi haczykami we wrażliwej fakturze pamięci. Opuszka kciuka przesunęła tymczasem czule po jego ustach, zbierając z nich kroplę krwi, która rozlała się pośród linii papilarnych, pozostawiając na języku cierpki, metaliczny posmak posoki, od którego zrobiło mu się niedobrze.
Kącik ust drgnął nerwowo na dźwięk przeprosin, zielonkawa obręcz tęczówek pojaśniała chwilowo, zatrzymując się w zawieszonym nad nim spojrzeniu Bertrama – za co go przepraszał? Nagle słowo to wydało mu się tak abstrakcyjne, że wzdłuż kręgosłupa zsunął się zimny dreszcz grozy, niepokoju, wobec którego serce zabiło szybciej, niespodziewanie spłoszone, jak zwierzę, które po raz pierwszy zdało sobie sprawę, że zamknięto je w żeliwnej klatce, spomiędzy krat której nie było żadnej ucieczki. Nie przyszło mu do głowy, że Holstein był mu coś winien, nie rozumiał swej paniki, mimo to ta zaciskała się bolesną obręczą wokół jego umysłu, sprawiała, że własna pierś wydała mu się nagle ciasna i ciężka, jakby ktoś wypełnił mu płuca kamieniami i rzucił ciało na powierzchnię stawu, by stopniowo pochłonęła je woda – dlaczego go przepraszał? Co zamierzał zrobić? Z krtani wyrwało się drżące westchnienie, ulotna chwila przestrachu musiała odbić się w zwierciadle jego spojrzenia, więc opuścił powieki, znów zamykając głęboki oddech w obolałej piersi; dotychczasowy spokój, jak obła, trzymana w dłoniach ryba, wyszarpnął mu się nagłym, zwinnym ruchem, pozostawiając jedynie wspomnienie swych pokrytych śluzem łusek, a on nie pamiętał, co zazwyczaj robił w takich sytuacjach, jak odzyskiwał rezon – leżał i czekał, aż minie, licząc pęknięcia kurzych łapek na otynkowanym bielą suficie? Pił alkohol prosto z butelki, czując jak jego kojący ogień rozlewa się na dnie pustego żołądka? Płakał za zamkniętymi drzwiami łazienki, dopóki gula w gardle nie urastała do rozmiarów, które uniemożliwiały mu nabranie powietrza, więc dławił się własnymi łzami, próbując zatrzymać je wewnątrz krtani lub zwymiotować, pozbyć się wszystkiego, co w nim zalegało? Myślał o tym, jak wiele popełnił w życiu błędów, jak wiele zepsuł, jak wiele okazji przegapił, zadręczając się, dopóki ze zmęczenia nie zasypiał z głową ledwie wspartą o brzeg wysłużonej poduszki?
Przekrzywił głowę, odrywając rozgrzany policzek od jego ubrania, mokrego od łez i krwi, znów pochwytując ciepło jego spojrzenia i czując, jak to rozlewa się spokojem po jego ciele – światło morskiej latarni w odmęcie gwałtownego huraganu, wieża nawigująca statek na brzeg. Kochał go, nie miał mu niczego za złe, więc uśmiechnął się słabo w odpowiedzi na dotyk spracowanej faktury jego dłoni na własnym policzku, dłoni przylegającej tak delikatnie, jakby dotykał chorego zwierzęcia, z ostrożnością, do której Bertram nigdy się nie przyznawał, którą on dostrzegał jednak w każdym jego ruchu, każdym geście, każdej myśli, przezornie uwzględniającej szkopuły jego obecności. Pozwolił mu wysunąć się spod rachityczności własnej sylwetki, chociaż nie chciał, żeby odchodził, ponad wszystko pragnął, by znów oplótł go ciepłem swoich szerokich ramion, położył dłoń na drżącej kościstości barku, złączył usta w słodyczy pocałunku, na który nigdy nie sądził, że mógłby sobie pozwolić, a który teraz wciąż zdawał się ciążyć widmem swego ciepła na jego wargach; nie miał odwagi dotknąć własnego ciała, w obawie, że przypadkowym ruchem starłby z niego piętno jego bliskości. Gdy podpora jego barczystej sylwetki zniknęła, obolały osunął się lekko na miękkich poduszkach kanapy, przechylił na bok tak, że skroń pulsowała słabo, wsparta o podłokietnik, a powieki opadały jak ciężka, sceniczna kurtyna, co i raz przysłaniając mu pole widzenia, które uparcie pragnął zatrzymać, przyglądając się, jak plecy Bertrama znikają za progiem sąsiedniego pokoju. Nie zostawiaj mnie, jeszcze nie, zadrżało gdzieś na progu świadomości, ocierając się figlarnością kociego ogona o jego krtań, lecz nie mogąc wydostać się na zewnątrz, gdzie cisza wydała mu się nagle tak ciężka, jakby nakryła go grubą, wykrochmaloną pierzyną.
Obawiał się, że wszystko, co się wydarzyło było jedynie złośliwą fatamorganą gorączki – objawem takim samym jak krople potu lśniące niczym parafina na jego skórze, jak dreszcze przecinające ciało błyskawicami nieuzasadnionego chłodu, jak sztywność karku i ciemne plamki czarnej farby migocące mu przed oczami, gdy z cichym jęknięciem dźwignął się do pozycji siedzącej. Zwiesił lekko głowę, wsłuchując się w jednostajny szum wody lecącej strumieniem z odkręconego kranu, tłumiąc pragnienie, by zanurzyć się głęboko w jej parującym wrzątku, w dziecinnej histerii zedrzeć z siebie te ubrania, przesuwać gąbką po ciele, dopóki na fakturze bladej skóry nie pojawią się bolesne rumieńce podrażnień, dopóki nie przestanie czuć się jak rozbitek wypluty z gardła oceanu na opuszczoną plażę. Odetchnął cicho, nie mogąc zmusić ciała do posłusznego podniesienia się ku pozycji stojącej, czując jak umysł powoli, z opieszałym lenistwem, osuwa się w ciemną mgłę nieświadomości, snu lub omdlenia, które wytrwale ciągnęło go ku sobie w nadziei, że zmęczony organizm w końcu się podda, pozwalając na przecięcie ostatniej nici, która łączyła go jeszcze z rzeczywistością – musiał ześlizgnąć się tam na chwilę, bo kiedy otworzył oczy, Bertram stał już przed nim, trzymając w dłoniach wilgotny ręcznik, z którego pojedyncze krople wody skapywały na dywan.
– Będziesz niewyspany. – słowa, zamazane i niewyraźne, wydostały się spomiędzy ledwie uchylonych warg, których lewy kącik drgnął w płonnej próbie przepraszającego uśmiechu, nieprzytomnym świadectwie skruchy, której treść pozostała jednak zduszona i niewyartykułowana; zamiast tego zatrzymał wzrok na leżących na stole ubraniach. – Usiądź obok mnie… tylko na chwilę. – tym razem nie poczuł nawet upokorzenia tej infantylnej prośby, chociaż przypominał dziecko błagające rodzica, by położył się obok na łóżku, dopóki nie zaśnie; chciał go mieć przy sobie, ten jeden raz kiedy nie prześladowało go poczucie winy, nawet jeśli rankiem miałby znów obudzić się samotny, zdrętwiały od chłodu i zaschniętej posoki.
Wiedział, że będzie musiał mu o tym wszystkim powiedzieć, wyznać kim był i czego się dopuścił, ale słowa, od dzieciństwa upchnięte w najdalszy kąt zakurzonej piwnicy umysłu, były czerstwe i skostniałe, niemożliwe do wyszarpnięcia na światło dzienne, nie bez bólu, który sprawiłby mu ten wysiłek – nie chciał teraz o tym myśleć, nie miał siły dźwigać na barkach poczucia winy, jarzma, które na nowo narzucono mu na kark, obaw, niepokojów i frasunków, uparcie powtarzanych co gdyby, co jeśli, czy na pewno, a w obliczu kołtunów podobnych refleksji wydawało mu się, że jego ciało trzęsie się jak w febrze, mimo że dłonie ledwie drżały, podbródek poruszał się nerwowo, płaczliwie, chociaż do oczu, lśniących i zaczerwienionych, nie napływały już łzy. Chciał go mieć przy sobie, blisko, bliżej, jego usta przy swoich, drżący oddech opierający się na jego wargach, zastygający w tych kilku milimetrach dzielącej ich przestrzeni – dałby sobie zrobić wszystko, żeby zastygnąć w tym miejscu jak owad dożywotnio pochwycony w lepkie złoto kalafonii, nawet z sinymi ogniskami bólu pulsującymi pod najlżejszym dotykiem palców, nawet z wargą rozciętą uderzeniem czyjejś gorejącej pięści, nawet z migreną wsuwającą się z wolna pod cienkie płótno skroni, zdeterminowaną, by roztoczyć przed jego oczami barwne plamy wspomnień, które zatrzymały się ostrymi haczykami we wrażliwej fakturze pamięci. Opuszka kciuka przesunęła tymczasem czule po jego ustach, zbierając z nich kroplę krwi, która rozlała się pośród linii papilarnych, pozostawiając na języku cierpki, metaliczny posmak posoki, od którego zrobiło mu się niedobrze.
Kącik ust drgnął nerwowo na dźwięk przeprosin, zielonkawa obręcz tęczówek pojaśniała chwilowo, zatrzymując się w zawieszonym nad nim spojrzeniu Bertrama – za co go przepraszał? Nagle słowo to wydało mu się tak abstrakcyjne, że wzdłuż kręgosłupa zsunął się zimny dreszcz grozy, niepokoju, wobec którego serce zabiło szybciej, niespodziewanie spłoszone, jak zwierzę, które po raz pierwszy zdało sobie sprawę, że zamknięto je w żeliwnej klatce, spomiędzy krat której nie było żadnej ucieczki. Nie przyszło mu do głowy, że Holstein był mu coś winien, nie rozumiał swej paniki, mimo to ta zaciskała się bolesną obręczą wokół jego umysłu, sprawiała, że własna pierś wydała mu się nagle ciasna i ciężka, jakby ktoś wypełnił mu płuca kamieniami i rzucił ciało na powierzchnię stawu, by stopniowo pochłonęła je woda – dlaczego go przepraszał? Co zamierzał zrobić? Z krtani wyrwało się drżące westchnienie, ulotna chwila przestrachu musiała odbić się w zwierciadle jego spojrzenia, więc opuścił powieki, znów zamykając głęboki oddech w obolałej piersi; dotychczasowy spokój, jak obła, trzymana w dłoniach ryba, wyszarpnął mu się nagłym, zwinnym ruchem, pozostawiając jedynie wspomnienie swych pokrytych śluzem łusek, a on nie pamiętał, co zazwyczaj robił w takich sytuacjach, jak odzyskiwał rezon – leżał i czekał, aż minie, licząc pęknięcia kurzych łapek na otynkowanym bielą suficie? Pił alkohol prosto z butelki, czując jak jego kojący ogień rozlewa się na dnie pustego żołądka? Płakał za zamkniętymi drzwiami łazienki, dopóki gula w gardle nie urastała do rozmiarów, które uniemożliwiały mu nabranie powietrza, więc dławił się własnymi łzami, próbując zatrzymać je wewnątrz krtani lub zwymiotować, pozbyć się wszystkiego, co w nim zalegało? Myślał o tym, jak wiele popełnił w życiu błędów, jak wiele zepsuł, jak wiele okazji przegapił, zadręczając się, dopóki ze zmęczenia nie zasypiał z głową ledwie wspartą o brzeg wysłużonej poduszki?
Przekrzywił głowę, odrywając rozgrzany policzek od jego ubrania, mokrego od łez i krwi, znów pochwytując ciepło jego spojrzenia i czując, jak to rozlewa się spokojem po jego ciele – światło morskiej latarni w odmęcie gwałtownego huraganu, wieża nawigująca statek na brzeg. Kochał go, nie miał mu niczego za złe, więc uśmiechnął się słabo w odpowiedzi na dotyk spracowanej faktury jego dłoni na własnym policzku, dłoni przylegającej tak delikatnie, jakby dotykał chorego zwierzęcia, z ostrożnością, do której Bertram nigdy się nie przyznawał, którą on dostrzegał jednak w każdym jego ruchu, każdym geście, każdej myśli, przezornie uwzględniającej szkopuły jego obecności. Pozwolił mu wysunąć się spod rachityczności własnej sylwetki, chociaż nie chciał, żeby odchodził, ponad wszystko pragnął, by znów oplótł go ciepłem swoich szerokich ramion, położył dłoń na drżącej kościstości barku, złączył usta w słodyczy pocałunku, na który nigdy nie sądził, że mógłby sobie pozwolić, a który teraz wciąż zdawał się ciążyć widmem swego ciepła na jego wargach; nie miał odwagi dotknąć własnego ciała, w obawie, że przypadkowym ruchem starłby z niego piętno jego bliskości. Gdy podpora jego barczystej sylwetki zniknęła, obolały osunął się lekko na miękkich poduszkach kanapy, przechylił na bok tak, że skroń pulsowała słabo, wsparta o podłokietnik, a powieki opadały jak ciężka, sceniczna kurtyna, co i raz przysłaniając mu pole widzenia, które uparcie pragnął zatrzymać, przyglądając się, jak plecy Bertrama znikają za progiem sąsiedniego pokoju. Nie zostawiaj mnie, jeszcze nie, zadrżało gdzieś na progu świadomości, ocierając się figlarnością kociego ogona o jego krtań, lecz nie mogąc wydostać się na zewnątrz, gdzie cisza wydała mu się nagle tak ciężka, jakby nakryła go grubą, wykrochmaloną pierzyną.
Obawiał się, że wszystko, co się wydarzyło było jedynie złośliwą fatamorganą gorączki – objawem takim samym jak krople potu lśniące niczym parafina na jego skórze, jak dreszcze przecinające ciało błyskawicami nieuzasadnionego chłodu, jak sztywność karku i ciemne plamki czarnej farby migocące mu przed oczami, gdy z cichym jęknięciem dźwignął się do pozycji siedzącej. Zwiesił lekko głowę, wsłuchując się w jednostajny szum wody lecącej strumieniem z odkręconego kranu, tłumiąc pragnienie, by zanurzyć się głęboko w jej parującym wrzątku, w dziecinnej histerii zedrzeć z siebie te ubrania, przesuwać gąbką po ciele, dopóki na fakturze bladej skóry nie pojawią się bolesne rumieńce podrażnień, dopóki nie przestanie czuć się jak rozbitek wypluty z gardła oceanu na opuszczoną plażę. Odetchnął cicho, nie mogąc zmusić ciała do posłusznego podniesienia się ku pozycji stojącej, czując jak umysł powoli, z opieszałym lenistwem, osuwa się w ciemną mgłę nieświadomości, snu lub omdlenia, które wytrwale ciągnęło go ku sobie w nadziei, że zmęczony organizm w końcu się podda, pozwalając na przecięcie ostatniej nici, która łączyła go jeszcze z rzeczywistością – musiał ześlizgnąć się tam na chwilę, bo kiedy otworzył oczy, Bertram stał już przed nim, trzymając w dłoniach wilgotny ręcznik, z którego pojedyncze krople wody skapywały na dywan.
– Będziesz niewyspany. – słowa, zamazane i niewyraźne, wydostały się spomiędzy ledwie uchylonych warg, których lewy kącik drgnął w płonnej próbie przepraszającego uśmiechu, nieprzytomnym świadectwie skruchy, której treść pozostała jednak zduszona i niewyartykułowana; zamiast tego zatrzymał wzrok na leżących na stole ubraniach. – Usiądź obok mnie… tylko na chwilę. – tym razem nie poczuł nawet upokorzenia tej infantylnej prośby, chociaż przypominał dziecko błagające rodzica, by położył się obok na łóżku, dopóki nie zaśnie; chciał go mieć przy sobie, ten jeden raz kiedy nie prześladowało go poczucie winy, nawet jeśli rankiem miałby znów obudzić się samotny, zdrętwiały od chłodu i zaschniętej posoki.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
06.11.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sro 15 Wrz - 18:19
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Otrzeźwiająco ostre łazienkowe światło odkrywało przed nim czerwień osiadłą mu na dłoniach – zaschnięte na skórze smużki barwionych szkarłatem łez zatrzymane w załamaniach i okruchy skrzepłej krwi na szorstkich wyniosłościach, blade pojedyncze ścieżki wyschłe na nadgarstku obok niebieskawych linii żył; ścierał ją z siebie nieomal z poczuciem winy, obserwując zaróżowioną wodę spływającą po śnieżnej misie umywalki, póki nie odzyskała przejrzystości. Ułagodzona balsamiczną bliskością złość wzbierała mu znowu pod dołkiem obojczyka razem z goryczą nagłych mdłości, ale świadomość, że Folke czekał na niego w pokoju obok, uspokojony i bezpieczny, działała na niego jak wsunięty pod język paliatyw powściągający niespokojne zdenerwowanie i odruchowe konwulsje porywczości nieodnajdującej upragnionego ujścia – odczuwał gniew, niezmiennie, ale stawał się głuchy na jego podburzające szepty, nie potrafił wyobrazić sobie, że mógłby teraz wyjść, zostawić go samego, że mógłby zacisnąć w pięść dłoń, którą chwilę wcześniej obejmował jego ciepły policzek, że mógłby znaleźć ulgę gdziekolwiek indziej niż w jego obecności, że cokolwiek mogłoby uśmierzyć spazmatyczne szarpnięcia dojmującego żalu, wściekłości i wyrzutów sumienia skuteczniej niż namacalna, ustawiczna pewność, że nic mu nie grozi, że jest spokojny, że w razie potrzeby będzie mógł złapać go za dłoń, powiedzieć mu, czego potrzebuje, lub nie powiedzieć nic, potrzebując tylko tego, tak samo jak on, tylko dłoni odpowiadającej na uścisk, tylko pewności, że może po nią sięgnąć, że spragnione dotyku palce nie zacisną się na chłodnej pustce, ale na tej uspokajającej obecności, skwapliwej, czułej, wzajemnie wdzięcznej.
Myśl o tym wciąż zdawała mu się odruchowo niewłaściwa i pochopna, nie potrafił się jednak przed nią zatrzymać, tak samo jak nie potrafił wyzuć z pamięci ust ciepła pocałunku, zetrzeć z nich czerwonego śladu, jakby obawiał się, że bez metalicznego posmaku fizycznego dowodu wmówi sobie w tchórzliwej niepewności, że nic się nie wydarzyło – że obudzi się znowu sam na kanapie w obcym mieszkaniu, powoli powracająca pamięć przyniesie mu wspomnienie czegoś, czego nie powinien był zrobić, fragmenty wyznań, które nie powinny paść, a drzwi, które zamknęły się za Folke, pozostaną oceniająco milczące, kiedy stanie pod nimi, ważąc na języku przeprosiny, na dnie oddechu żałosną prośbę o wyjaśnienie, a w końcu wyjdzie z dotkliwym poczuciem, że rozumie zbyt dobrze; nic się nie wydarzyło – i kiedy wróci wreszcie do salonu, nie zastanie tam nic prócz rozczarowującej ciszy, otwierającej się przed nim koszmarem podłej rzeczywistości: nie było go tutaj, a on nie wiedziałby, gdzie go szukać, nie wiedziałby, ile ma czasu, nie wiedziałby, czy już nie jest za późno. Myśl o tym przyprawiła go o przejmujący dreszcz, przeddźwięk odruchowego przestrachu i wyżął pospiesznie zmoczony ręcznik, czując jak w palce powraca mu wcześniejsze drżenie, w ostrzegawczej zapowiedzi nawrotu roztrzęsienia, z którym nie miał ani odwagi, ani siły się mierzyć.
Kiedy wsunął się z powrotem do salonu, Folke jednak wciąż tam był – oparty o poduszki kanapy, nieobecny, ze zmęczoną sennością osiadłą na długich, opuszczonych rzęsach, wygładzającą napięte przez ból rysy. Miał na sobie nadal jego sweter, ciepła granatowa wełna zbierała się zmarszczeniami w zgięciach łokci, tymczasem przyniesione mu świeże ubrania leżały w nieruszonej stercie. Przystając przed nim, odczuwał przede wszystkim przejmującą, rozbrajającą przedwczesny niepokój ulgę, lęgnące się głęboko w piersi tkliwe, przejęte zatroskanie, podłą, zaborczą myśl, że chciałby go dla siebie takiego zatrzymać, ufnie spokojnego pod jego opieką; myśl parszywie egoistyczną, bo chciał być mu potrzebny, potrzebował być mu potrzebny, w zajadle trawiącej jaźń obawie, że inaczej musiałby go stracić, nieuchronnie musiałby okazać się niewystarczający, nie potrafiąc wykrzesać z siebie prostodusznej wiary, że mógłby być chciany inaczej niż przez swoją użyteczność. Zabierze go gdziekolwiek poprowadzi ich jego palec sunący po mapie, ulegnie każdej instrukcji, spełni każdy kaprys, będzie udawać, że jest szczęśliwy – będzie szczęśliwy – zawsze mimowolnie wyglądając symptomów zbliżającego się końca; czy nie mógł zatrzymać go takiego? Pewnego, kiedy oddawał pocałunek, pewnego, kiedy sięgał ku niemu w roztrzęsieniu, patrzącego na niego tak, jakby widział w nim odpowiedź, punkt orientacyjny prowadzący go w bezpieczny spokój, jakby pod spiętrzonymi warstwami popełnionych błędów, słabości i niepewności, dostrzegał w nim jakąś wartość, czy nie mógł być dla niego taki zawsze? Potrzebny, wystarczający – konieczny.
Czuł do siebie podskórny wstręt, kiedy o tym myślał; czuł się winny, że tak silnie tego pragnął, jego zależności od siebie, jego próśb, na które mógłby odpowiadać, dreszczy, które mógłby uspokajać, zawieszonego między nimi trwale nie zostawiaj mnie, choć nie potrafił nawet odpowiedzieć mu tak, jak powinien, wydusić z siebie obietnicy, której sam mógłby się chwycić.
Zdał sobie sprawę, że spod uniesionych sennie powiek wyziera ku niemu niewyraźna zieleń, okrągłe źrenice rozlane na niej jak bezdenne, wezbrane jeziora, przez których brzeg pragnął się bezmyślnie przechylić, wstrzymać oddech, zachłysnąć się ich lśnieniem, nigdy już nie wypłynąć. Czy nie tak to sobie właśnie wyobrażał? Każdy kolejny pranek, szybki oddech, zanim fala rzeczywistości nie pociągnie go pod powierzchnię, czy nie tak o tym mówił? Liche, uporczywie wymyślane powody, by nie przywiązać sobie do kostki kamienia. Wobec tych jezior był jednak zgubiony, wobec rzeczywistości zamkniętej w obręczach szmaragdu; kolejny poranek, brak tchu, otwórz oczy, pod powiekami trzymasz mój oddech, ciepło warg, których kąciki unosiły się teraz w przepraszającym uśmiechu.
– To nic – odpowiedział odległym echem swojego głosu, opuszczając wzrok na trzymany ręcznik, odchrząkując delikatnie, czując się zawstydzony zuchwałością swoich wyobrażeń, zawstydzony, jak gdyby Folke mógł je wyczytać z jego odwracanego spojrzenia. – Nie szkodzi – dodał mocniej, zbierając w sobie utracony rezon, zanim nie spojrzał na niego znowu, nie odnajdując już jednak skierowanej ku niemu uwagi, zamiast tego napotykając podrywające w nim niepokój onieśmielenie, krótką, zastanawiającą pauzę, zanim upuszczona w przestrzeń prośba nie dosięgła go przyjemnym, ciepłym uspokojeniem. Uśmiechnął się łagodnie, grymasem bliskim wdzięczności, czując, jak brzmienie tych słów porusza w nim tkliwą strunę cichych pragnień, wydobywa z jej naprężonego, spragnionego gardła dreszcz inercyjnej przyjemności.
Pobłażając jego życzeniu, usiadł posłusznie na kanapie obok, nie pozwalał sobie jednak jeszcze na rozluźnienie, odpoczynek, którego tak bardzo potrzebował. Poczuł ciepło jego uda obok swojego, wilgotny materiał spodni, wciąż chłodny, i odłożył ręcznik na chwilę, by sięgnąć do jego kolana, dotknąć je z przezorną powściągliwością, muskając zaledwie wnętrzem dłoni pasującą weń wyniosłość, spokojnym heitr osuszając materiał, którego Folke najwidoczniej nie planował z siebie ściągać, wyraźnie zbyt zmęczony i obolały. Pochylił się naprzód, drugą dłonią sięgając do sznurówek jego butów, by rozwiązać je szybkimi pociągnięciami; kiedy się wyprostował, z lekkim uśmiechem przycisnął stopą wybrzuszenie podeszwy przy skórzanej pięcie.
– Wyciągaj – mruknął z łagodnym rozbawieniem, cofając wreszcie rękę z jego kolana, drugiego buta pozostawiając już jego własnej inicjatywie. Złapawszy wilgotny ręcznik, obrócił się ku niemu, spoglądając na niego przepraszająco, ale wyraźnie nie zamierzając pytać go o zdanie, tym bardziej ulegać jakimkolwiek oporom. – Oprzyj się. Wyglądasz strasznie – powtórzył znowu, unosząc krawędź ręcznika ku jego twarzy, naciskiem palców przechylając mu głowę ku sobie, by ostrożnie zetrzeć krew ze skroni, omijając miłosiernie skaleczenie, wybrać ją spod łuku brwi, ściągnąć z zalanego czerwienią policzka, na którym jaśniały ślady uronionych wcześniej, wyschłych łez, blade ścieżki w skorupie kruszącego się pod wilgotnym materiałem szkarłatu. Okrytym ręcznikiem kciukiem przetarł rynienkę nad ustami, starając się o nich nie myśleć, nie myśleć o ciepłym oddechu ocierającym się mu o dłoń, gdy przyłożył chłodny materiał do rozcięcia na wardze, wybierał krew z kącika lekkiego grymasu; starł w końcu ciemne smugi z delikatnej krągłości brody, obrysu żuchwy, papierowej skóry szyi, na której miał przez chwilę ochotę odnaleźć znowu puls, odcisnąć na nim pieczątkę bezmyślnej, pochopnej czułości.
Senność, jaka zasnuwała strzępy spojrzeń wyłaniających się spod opadających powiek, przypominała mu o jego własnym zmęczeniu; udzielała mu się, pomimo pobudzającej bliskości drugiego ciała, może tym silniej dzięki jego ciepłu, bliskim, przyciskającym się do niego w przypadkowym kontakcie, kiedy się ku niemu nachylał. Pomyślał, że powinien zaprowadzić go – czy właściwie zanieść – do sypialni, położyć w miękkim łóżku, pozwolić mu przespać resztę nocy, ale zamiast tego oparł się w końcu o poduszki kanapy obok niego, zdjęty ogarniającym go zmęczeniem. Na chwilę – wymawiał sobie, przymykając oczy, tylko na chwilę, zaraz wstanie, zaprowadzi go do łóżka, w którym nie będzie miał śmiałości położyć się obok. Za minutę, myślał, cichym zaklęciem gasząc zbyt jasne światło ponad ich głowami, rozpalające opadające na spojrzenie powieki drażniącą czerwienią, dwie, dodawał, sięgając po koc, by naciągnąć go na ich przylegające do siebie kolana, tylko na chwilę – kiedy pozwalał głowie spokojnie przechylić się ku niemu, na wpół świadomie zdając sobie sprawę, że odległa meta, za którą rozciągało się tak usilnie ścigane szczęście, zatarła się i zniknęła mu sprzed oczu; że trzymał je w tej ciemności, w swoich dłoniach, było ciepłe jak skóra ręki leżącej obok, miało powolny, spokojny puls, było płochliwe i kruche, zaklęte w ciszy snu, którą bał się naruszyć drżeniem własnego oddechu, przestraszyć nieuważnym poruszeniem myśli, pozwalał jej więc przemykać dyskretnie na skraju jaźni, cichej błogości przynoszącej mu na język efemeryczny ciężar słów łaskoczących figlarnie podniebienie, słodkich i nierozważnych.
zt Baanstein i Holtjer
Myśl o tym wciąż zdawała mu się odruchowo niewłaściwa i pochopna, nie potrafił się jednak przed nią zatrzymać, tak samo jak nie potrafił wyzuć z pamięci ust ciepła pocałunku, zetrzeć z nich czerwonego śladu, jakby obawiał się, że bez metalicznego posmaku fizycznego dowodu wmówi sobie w tchórzliwej niepewności, że nic się nie wydarzyło – że obudzi się znowu sam na kanapie w obcym mieszkaniu, powoli powracająca pamięć przyniesie mu wspomnienie czegoś, czego nie powinien był zrobić, fragmenty wyznań, które nie powinny paść, a drzwi, które zamknęły się za Folke, pozostaną oceniająco milczące, kiedy stanie pod nimi, ważąc na języku przeprosiny, na dnie oddechu żałosną prośbę o wyjaśnienie, a w końcu wyjdzie z dotkliwym poczuciem, że rozumie zbyt dobrze; nic się nie wydarzyło – i kiedy wróci wreszcie do salonu, nie zastanie tam nic prócz rozczarowującej ciszy, otwierającej się przed nim koszmarem podłej rzeczywistości: nie było go tutaj, a on nie wiedziałby, gdzie go szukać, nie wiedziałby, ile ma czasu, nie wiedziałby, czy już nie jest za późno. Myśl o tym przyprawiła go o przejmujący dreszcz, przeddźwięk odruchowego przestrachu i wyżął pospiesznie zmoczony ręcznik, czując jak w palce powraca mu wcześniejsze drżenie, w ostrzegawczej zapowiedzi nawrotu roztrzęsienia, z którym nie miał ani odwagi, ani siły się mierzyć.
Kiedy wsunął się z powrotem do salonu, Folke jednak wciąż tam był – oparty o poduszki kanapy, nieobecny, ze zmęczoną sennością osiadłą na długich, opuszczonych rzęsach, wygładzającą napięte przez ból rysy. Miał na sobie nadal jego sweter, ciepła granatowa wełna zbierała się zmarszczeniami w zgięciach łokci, tymczasem przyniesione mu świeże ubrania leżały w nieruszonej stercie. Przystając przed nim, odczuwał przede wszystkim przejmującą, rozbrajającą przedwczesny niepokój ulgę, lęgnące się głęboko w piersi tkliwe, przejęte zatroskanie, podłą, zaborczą myśl, że chciałby go dla siebie takiego zatrzymać, ufnie spokojnego pod jego opieką; myśl parszywie egoistyczną, bo chciał być mu potrzebny, potrzebował być mu potrzebny, w zajadle trawiącej jaźń obawie, że inaczej musiałby go stracić, nieuchronnie musiałby okazać się niewystarczający, nie potrafiąc wykrzesać z siebie prostodusznej wiary, że mógłby być chciany inaczej niż przez swoją użyteczność. Zabierze go gdziekolwiek poprowadzi ich jego palec sunący po mapie, ulegnie każdej instrukcji, spełni każdy kaprys, będzie udawać, że jest szczęśliwy – będzie szczęśliwy – zawsze mimowolnie wyglądając symptomów zbliżającego się końca; czy nie mógł zatrzymać go takiego? Pewnego, kiedy oddawał pocałunek, pewnego, kiedy sięgał ku niemu w roztrzęsieniu, patrzącego na niego tak, jakby widział w nim odpowiedź, punkt orientacyjny prowadzący go w bezpieczny spokój, jakby pod spiętrzonymi warstwami popełnionych błędów, słabości i niepewności, dostrzegał w nim jakąś wartość, czy nie mógł być dla niego taki zawsze? Potrzebny, wystarczający – konieczny.
Czuł do siebie podskórny wstręt, kiedy o tym myślał; czuł się winny, że tak silnie tego pragnął, jego zależności od siebie, jego próśb, na które mógłby odpowiadać, dreszczy, które mógłby uspokajać, zawieszonego między nimi trwale nie zostawiaj mnie, choć nie potrafił nawet odpowiedzieć mu tak, jak powinien, wydusić z siebie obietnicy, której sam mógłby się chwycić.
Zdał sobie sprawę, że spod uniesionych sennie powiek wyziera ku niemu niewyraźna zieleń, okrągłe źrenice rozlane na niej jak bezdenne, wezbrane jeziora, przez których brzeg pragnął się bezmyślnie przechylić, wstrzymać oddech, zachłysnąć się ich lśnieniem, nigdy już nie wypłynąć. Czy nie tak to sobie właśnie wyobrażał? Każdy kolejny pranek, szybki oddech, zanim fala rzeczywistości nie pociągnie go pod powierzchnię, czy nie tak o tym mówił? Liche, uporczywie wymyślane powody, by nie przywiązać sobie do kostki kamienia. Wobec tych jezior był jednak zgubiony, wobec rzeczywistości zamkniętej w obręczach szmaragdu; kolejny poranek, brak tchu, otwórz oczy, pod powiekami trzymasz mój oddech, ciepło warg, których kąciki unosiły się teraz w przepraszającym uśmiechu.
– To nic – odpowiedział odległym echem swojego głosu, opuszczając wzrok na trzymany ręcznik, odchrząkując delikatnie, czując się zawstydzony zuchwałością swoich wyobrażeń, zawstydzony, jak gdyby Folke mógł je wyczytać z jego odwracanego spojrzenia. – Nie szkodzi – dodał mocniej, zbierając w sobie utracony rezon, zanim nie spojrzał na niego znowu, nie odnajdując już jednak skierowanej ku niemu uwagi, zamiast tego napotykając podrywające w nim niepokój onieśmielenie, krótką, zastanawiającą pauzę, zanim upuszczona w przestrzeń prośba nie dosięgła go przyjemnym, ciepłym uspokojeniem. Uśmiechnął się łagodnie, grymasem bliskim wdzięczności, czując, jak brzmienie tych słów porusza w nim tkliwą strunę cichych pragnień, wydobywa z jej naprężonego, spragnionego gardła dreszcz inercyjnej przyjemności.
Pobłażając jego życzeniu, usiadł posłusznie na kanapie obok, nie pozwalał sobie jednak jeszcze na rozluźnienie, odpoczynek, którego tak bardzo potrzebował. Poczuł ciepło jego uda obok swojego, wilgotny materiał spodni, wciąż chłodny, i odłożył ręcznik na chwilę, by sięgnąć do jego kolana, dotknąć je z przezorną powściągliwością, muskając zaledwie wnętrzem dłoni pasującą weń wyniosłość, spokojnym heitr osuszając materiał, którego Folke najwidoczniej nie planował z siebie ściągać, wyraźnie zbyt zmęczony i obolały. Pochylił się naprzód, drugą dłonią sięgając do sznurówek jego butów, by rozwiązać je szybkimi pociągnięciami; kiedy się wyprostował, z lekkim uśmiechem przycisnął stopą wybrzuszenie podeszwy przy skórzanej pięcie.
– Wyciągaj – mruknął z łagodnym rozbawieniem, cofając wreszcie rękę z jego kolana, drugiego buta pozostawiając już jego własnej inicjatywie. Złapawszy wilgotny ręcznik, obrócił się ku niemu, spoglądając na niego przepraszająco, ale wyraźnie nie zamierzając pytać go o zdanie, tym bardziej ulegać jakimkolwiek oporom. – Oprzyj się. Wyglądasz strasznie – powtórzył znowu, unosząc krawędź ręcznika ku jego twarzy, naciskiem palców przechylając mu głowę ku sobie, by ostrożnie zetrzeć krew ze skroni, omijając miłosiernie skaleczenie, wybrać ją spod łuku brwi, ściągnąć z zalanego czerwienią policzka, na którym jaśniały ślady uronionych wcześniej, wyschłych łez, blade ścieżki w skorupie kruszącego się pod wilgotnym materiałem szkarłatu. Okrytym ręcznikiem kciukiem przetarł rynienkę nad ustami, starając się o nich nie myśleć, nie myśleć o ciepłym oddechu ocierającym się mu o dłoń, gdy przyłożył chłodny materiał do rozcięcia na wardze, wybierał krew z kącika lekkiego grymasu; starł w końcu ciemne smugi z delikatnej krągłości brody, obrysu żuchwy, papierowej skóry szyi, na której miał przez chwilę ochotę odnaleźć znowu puls, odcisnąć na nim pieczątkę bezmyślnej, pochopnej czułości.
Senność, jaka zasnuwała strzępy spojrzeń wyłaniających się spod opadających powiek, przypominała mu o jego własnym zmęczeniu; udzielała mu się, pomimo pobudzającej bliskości drugiego ciała, może tym silniej dzięki jego ciepłu, bliskim, przyciskającym się do niego w przypadkowym kontakcie, kiedy się ku niemu nachylał. Pomyślał, że powinien zaprowadzić go – czy właściwie zanieść – do sypialni, położyć w miękkim łóżku, pozwolić mu przespać resztę nocy, ale zamiast tego oparł się w końcu o poduszki kanapy obok niego, zdjęty ogarniającym go zmęczeniem. Na chwilę – wymawiał sobie, przymykając oczy, tylko na chwilę, zaraz wstanie, zaprowadzi go do łóżka, w którym nie będzie miał śmiałości położyć się obok. Za minutę, myślał, cichym zaklęciem gasząc zbyt jasne światło ponad ich głowami, rozpalające opadające na spojrzenie powieki drażniącą czerwienią, dwie, dodawał, sięgając po koc, by naciągnąć go na ich przylegające do siebie kolana, tylko na chwilę – kiedy pozwalał głowie spokojnie przechylić się ku niemu, na wpół świadomie zdając sobie sprawę, że odległa meta, za którą rozciągało się tak usilnie ścigane szczęście, zatarła się i zniknęła mu sprzed oczu; że trzymał je w tej ciemności, w swoich dłoniach, było ciepłe jak skóra ręki leżącej obok, miało powolny, spokojny puls, było płochliwe i kruche, zaklęte w ciszy snu, którą bał się naruszyć drżeniem własnego oddechu, przestraszyć nieuważnym poruszeniem myśli, pozwalał jej więc przemykać dyskretnie na skraju jaźni, cichej błogości przynoszącej mu na język efemeryczny ciężar słów łaskoczących figlarnie podniebienie, słodkich i nierozważnych.
zt Baanstein i Holtjer
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat