Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    25.03.2001 – Pokój dzienny – G. Molander & S. Rijneveld

    2 posters
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    25.03.2001

    Nie zdążyła przed deszczem – wiosenne jaskółki od rana przelatywały nisko między zazieleniałymi koronami miejskich drzewek, przecinały niebo smugą czarnych piór, łyskając końcami ogonów rozdwojonymi jak czarne żmijowe języczki, coraz niżej, coraz rzadziej; potem zniknęły, na krótko przed ulewą, a ona nie zauważyła tej przestrogi, nagłej ciszy zastygającej w zgęstniałym powietrzu – deszcz był nagły, niepoprzedzony przestrzeżeniem mżawki; na rozpiętych skrzydłach wydawał się cięższy niż na skórze, rozbijając się o chorągiewki piór i spływając rynienkami stosin do ciepłego puchu przypiórek, resztę drogi przeszła więc pieszo, podnosząc łagodnie czoło i piegowate policzki, pozwalając, by ciepły deszcz przesiąknął przez ubranie i rozwinął spuszone skręty włosów, przylepiając kosmyki do zarumienionych policzków – czuła się tylko trochę oszalała, w sposób jednak niewinny i afirmatywny, pamiętając, jak w dzieciństwie wybiegała na dwór w letnie deszcze wbrew matczynemu wołaniu, z entuzjazmem jeszcze dziecięcym i nieznajomością tych niepisanych dorosłych zasad, która nakazywała matce spoglądać na nią z politowaniem i rozbawieniem. Porzucała tę zasadę znowu, od dawna już dorosła i rozumiejąca tę pobłażliwość, bo brakowało jej tego niewinnego entuzjazmu; brakowało jej dotyku ciepłego deszczu i odrobiny niepoprawności, brakowało jej rzeczy prostych i przyjemnych: świata, który potrafił jeszcze być piękny i pachnieć wiosennym deszczem, i przypominać ten sam świat, w którym czuła się kiedyś bezpieczna.
    Kamienicę rozpoznawała wreszcie po gęstym bluszczu obrastającym fasadę, którego liście przybrały w deszczu jeszcze głębszy odcień zieleni; zręczne gałązki wspierające się o płytkie ustępy w ziarnie muru pięły się ku obrzeżu dachu z nieprzejednaną determinacją, chociaż kiedy przychodziła tutaj w zimie – tak przecież niedawno – zdawały się zaledwie wspomnieniem żywej rośliny przyschłym do muru jak poskręcany, brunatny strup. Nie miała w zwyczaju nachodzić krewnych zaginionych, w przeszłych tygodniach bywała tu jednak kilkukrotnie – pani Rijneveld nigdy nie dawała jej odczuć, by te wizyty były jej nieprzyjemne, niepożądane czy zakłócające spokój; witała ją z zaskakującym ciepłem kobiety, która pomimo wszystko codziennie rano wstaje z łóżka i układa włosy, codziennie rano próbuje i wierzy, że mijające dni jeszcze niczego nie przesądzają, choć zbierały się w zakamarkach jej domu jak zimne cienie, a ona nie mogła uczynić inaczej, tylko wierzyć razem z nią – pomimo wszystko; pomimo wszelkich powodów, by sprawę traktować równie racjonalne, co pozostałe, lądujące coraz niżej w stercie zgłoszeń ułożonych na biurku w wydziale poszukiwawczym. Widziała twarz jej syna na tablicy, przypiętą w prawym górnym roku, wisiała tam przez dwa tygodnie – później, kiedy zniknęła, musiała zebrać usta ściegiem przymuszonego opanowania, choć po długich miesiącach cichego żalu i przykrej akceptacji czuła jak wzbiera w niej gorący, nieoczekiwany gniew: nie możecie, chciała im powiedzieć, chciała znaleźć jego zdjęcie i przytwierdzić je z powrotem do tej nieszczęsnej tablicy, nie wolno wam, to był przecież tylko chłopiec, a jego matka wciąż na niego wytrwale czekała – jak mogli ściągnąć jego zdjęcie? Ciemne oczy, tak podobne do oczu jego matki – ojca nigdy nie udało jej się poznać, ale wyobrażała sobie, że po nim miał rysy, tak do niej niepodobny kształt brody i brwi.
    Przyszła do niej tamtego dnia, ale nie umiała jej o tym powiedzieć: zdjęcie pani syna zostało zdjęte z tablicy, czy rozumiałaby, co to oznaczało? Czy winiłaby ją za to, że nie próbowała znaleźć go wśród papierów, przywrócić go na miejsce, oddać mu nadzieję? Że przystanęła jedynie w drzwiach, ściągnęła usta w tę milczącą akceptację, chociaż serce ociężało w niej jak kamień, a w krtani stężała złość? Że bez słowa odwróciła spojrzenie i nie powiedziała im nic? Ktoś znaleziony?, jak zawsze, jak zawsze brak odpowiedzi. Nie wiedziała, jak jej o tym powiedzieć: o tym, że był dzieckiem i że złamał im serca, choć nikt o tym nie powiedział głośno. Miała wrażenie, że nie chciano patrzeć jej w oczy i ona nie chciała patrzeć nikomu w oczy, bo był zaledwie chłopcem – jedynie starszy oficer spoglądał na nią tak, jakby czekał aż ktoś podniesie głos i wiedział już, co odpowie: minęło dużo czasu. Nie poddajemy się. Mamy nowe zgłoszenia zaginięć, którymi należy się zająć (bo istnieją jeszcze szanse).
    Dzisiaj też jej nie powie.
    Za drzwiami wejściowymi osuszyła przemoknięte ubranie, odcisnęła wodę z końców włosów i wygładziła je na głowie, poprawiła kołnierz wystający spod herbacianego blezera, zanim w końcu zapukała do drzwi jej mieszkania, zarumieniona jeszcze rześkim powietrzem, ze spojrzeniem noszącym wciąż błysk niewinnego entuzjazmu, mimo wszystko. Miał przecież jeszcze szansę.
    Złapał mnie deszcz – powiedziała, kiedy drzwi otworzyły się przed nią i napotkała ciepłe spojrzenie młodej kobiety; wydawała się młodsza niż wskazywały jej dokumenty, miała jedną z tych twarzy, które długo nie zdradzają wieku – mimikę rozciągniętą wdzięcznie na mocnych kościach policzkowych, mostku nosa o płytkim zagłębieniu i mocnym rysie żuchwy. Wszystko w niej wydawało się zachwycająco wyraziste. – To znaczy pozwoliłam się złapać. Pachnie wiosną – poprawiła się, uśmiechając się z łagodnie zawstydzoną skruchą. Pomyślała, że mogłaby wziąć ją za rękę, wyprowadzić na dwór, mogłyby stać w deszczu pod kamienicą i ciemnozielonym bluszczem, trzymając się za dłonie i pozwalając, by ciepły deszcz przypominał im o życiu, ale nie miała odwagi, choć czuła, że pani Rijneveld zrozumiałaby, co chciała jej pokazać. Woda spływająca jej z włosów wsiąkała znów w ubranie na ramionach i plecach, nie zważała na to jednak. – Przechodziłam obok i pomyślałam, że do pani przy okazji zajrzę. Przeszkadzam?
    Widzący
    Sivya Rijneveld
    Sivya Rijneveld
    https://midgard.forumpolish.com/t2268-sivya-rijneveld#27083https://midgard.forumpolish.com/t3511-sivya-rijneveld#35319https://midgard.forumpolish.com/t3513-tuoiva#35325https://midgard.forumpolish.com/f82-sivya-rijneveld


    Od czasu zaginięcia Kaspra, dni stawały się coraz dłuższe, jakby trwały całe życie – budziła się wczesnym rankiem, obserwując, jak księżyc słania się na niebie, nakrywany ciepłą pościelą jutrzenki i zasypiała dopiero, gdy za oknem było już całkiem ciemno, bo wtedy łatwiej było wyobrazić sobie, że świat był równie mały co jej sypialnia, słońce mieściło się w obłej żarówce, a firmament przybierał barwę wilgotnego tynku; zawsze wyobrażała sobie, że żałoba musiała przypominać chorobę – rozkładała się pomiędzy łopatkami, aż ciało zaczynało garbić się pod wpływem ciężaru, powodowała, że serce marszczyło się w piersi jak przejrzały owoc, aż stawało się miękkie i purpurowe, tymczasem odnosiła wrażenie, że wszystko oblepiało ją ciasno jak druga warstwa skóry, usztywniało kości i rozrastało się między tkankami jak korzenie drzewa, niezauważone dopóki znajdowały się pod powierzchnią gruntu. Codziennie rano podnosiła się z łóżka, związywała włosy i przez chwilę przyglądała się sobie w lustrze – wyglądała starzej niż zapamiętała, a mięśnie twarzy bolały ją, gdy unosiła wargi do wymuszonego uśmiechu. Nie zdawała sobie sprawy, że można znudzić się strachem – przypominała sobie jego przejawy, odkąd wszystko się zaczęło, napady zaślepiającego gniewu, w którym rozbiła porcelanową zastawę, prezent ślubny od rodziców, szaleństwo niepewności, utrzymujące jej ciało w nieustannym pionie, jakby kręgosłup można było wyprostować niczym strunę za pomocą jednego pociągnięcia smyczka, załamanie psychiczne, gdy całą noc chodziła po lesie, a po powrocie trzęsła się jak w febrze; zrozumiała, że była znudzona – znudzona do łez, do szpiku kości, śmiertelnie znudzona własnymi emocjami. Minęły pięćdziesiąt cztery dni, odkąd Kasper zaginął, a ona nie potrafiła przestać prosić bogów o łaskę, choć dawno zauważyła sposób, w jaki przyglądano jej się na komisariacie – oficerowie odwracali się w jej stronę, a ona widziała w ich oczach zalążki litości, do której nie mieli prawa.
    Minęły pięćdziesiąt cztery dni, odkąd stała w pokoju swojego syna po raz ostatni – teraz drzwi zamarły w oprawie drewnianej framugi, znajdujące się wewnątrz łóżko musiało dawno zaścielić się kurzem, powietrze stać się duszne i zatęchłe; nie bała się wspomnień, które mogłaby wypuścić, była pewna, że te dawno już przesączyły się przez szparę w drzwiach, paraliżowała ją jednak myśl o tym, co mogłaby znaleźć pod jego łóżkiem, bo kiedy zajrzała pod nie po raz ostatni, była pewna, że zagląda do otwartego grobu – podłoga była biała od zwierzęcych kości. Kazała mu wtedy wszystkie pogrzebać, tutaj nigdy nie zaznają spokoju, zaczęła łagodnie, choć głos drżał jej w dole krtani, ale Kasper patrzył na nią tylko swoimi okrągłymi, ciemnymi oczami i nie poruszył się z miejsca – nie potrafiła znieść tego milczenia, więc zaczęła krzyczeć, a potem uderzyła go w twarz tak mocno, że na skórze pojawił się zaczerwieniony odcisk; od tamtej pory często śniło jej się, że wchodziła do pokoju i zaglądała pod łóżko, a na zakurzonej podłodze leżały kości jej syna. Nie była dobrą matką – wiele zwierząt wydaje potomstwo na świat nocą, renifery nie rodzą, kiedy się na nie patrzy, żeby chronić cielęta przed ludzkim wzrokiem i ludzkimi zamiarami, Kasper urodził się tymczasem nad ranem i zaczął jęczeć, gdy promienie słońca wpadły przez okno, by ułożyć mu się na twarzy; była pewna, że zaginął z jej winy, a wtedy płacz narastał jej w gardle jak lekki ból, niewielka opuchlizna, jak dyskomfort, jak kosteczka, która staje w przełyku, a potem powoli rośnie, oczy stają się ciepłe i wilgotne. Samotność wyglądała bardzo podobnie – rozrastała się w detalach, w wystygłej kawie, pozostawionej na brzegu blatu, w spojówkach zaczerwienionych bezsenną nocą, w łodygach kwiatów, które pochylały się nad obręczą dzbanka, uwiędłe i ciemnobrązowe; pomyślała, że matka miała rację – powinna była nigdy nie wyjeżdżać z domu.
    Dzwonek do drzwi wciąż kojarzył jej się ze śmiercią – w pierwszym tygodniu od zaginięcia Kaspra oficerowie nieustannie przychodzili do jej mieszkania, zadawali pytania, nie dopijali herbaty, a ona przyglądała się ich surowym, zmęczonym twarzom, z których musiała paznokciami wydrapywać zaskórniki nadziei – więc Gerda zawsze pukała, a ona nie czuła drżenia, kiedy sięgała dłonią do klamki.
    Dobrze cię widzieć – uśmiechnęła się słabo, z wysiłkiem, choć obecność stażystki rzeczywiście sprawiła jej radość – lub przynajmniej ulgę. Miała policzki zarumienione rześkim, marcowym powietrzem i włosy, na których wciąż lśniły pojedyncze krople wilgoci, a ona pomyślała, że chciałaby znów być równie młoda, by tak beztrosko wychodzić na deszcz i uśmiechać się do rozwartego nieba. – Zima trwała tak długo, prawie nie pamiętam, jaki to zapach – odparła, choć nawet nie sięgnęła wzrokiem w stronę okna; bała się odwilży – jakby wraz z ciemną glebą na wierzch miały wyłonić się wszystkie tajemnice. – Wręcz przeciwnie, lubię kiedy mnie odwiedzasz. Wracasz z pracy? – napoczęła z pozorną swobodą, choć obie wiedziały, o co pytała – czy są jakieś wieści? Czy cokolwiek wiadomo? – Zaparzę herbatę. – zaprosiła ją do środka, samej znikając na chwilę w kuchni, aż ciszę wypełnił szum gotowanej wody, a kiedy fusy puściły kolor, wyłożyła na talerzyk cukrowane biszkopty – potrzebowała czegoś słodkiego, żeby pozbyć się z ust gorzkiego posmaku rozpaczy.


    Is there a universe where xxxxxxxx? I kept waking up lonely with voices around me, while the world was falling apart. They always tell me you're out there waiting to hold me


    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    W pierwszej chwili, kiedy odnajdowała spojrzenie pani Rijneveld, odczuwała zawsze nerwowy niepokój przesuwający się wzdłuż kręgosłupa jak cichy dźwięk spływający drżeniem po naciągniętej raptownie strunie; miała ochotę ją przeprosić, zamiast tego uśmiechała jedynie delikatnie i układała usta do grzecznego przywitania, szukając w jej ciemnych źrenicach błysku przestrzeżenia, którego z uprzejmości nie wypowiedziałaby być może wprost, choć poruszała się jak kobieta, która nie obawia się być stanowczą i nie obawia się podnosić głosu, nie obawia się jego dźwięku odbijającego się od ścian i tego, jak brzmiał, kiedy rykoszetował o wysoki sufit i cudze serca. Poruszała się, przede wszystkim, jak matka przyzwyczajona do układania rzeczywistości w sposób, w jaki układać można zwierzę tak, by nie kąsało dziecięcych rączek i znosiło jego krzyk, czyniła to jednak z powściągliwym opanowaniem, przezorna i nieufna wobec niczego, co posiadało krawędzie i chowało w sobie drzazgi jak ukryte zęby. Czasem zastanawiała się, czy gniewa się na nią za te wizyty – w końcu nie przynosiła jej nigdy dobrych wieści, przychodziła zamiast tego jak uporczywe przypomnienie jej straty, przypomnienie bezradności odmierzanej ilością upływających wciąż cichych dni i nocy, podczas których nie musiała odpędzać dziecięcych koszmarów półsenną kołysanką; zastanawiała się, czy czasem jeszcze budziła się w środku nocy z potrzebą, by do niego zajrzec. Wielokrotnie próbowała ją sobie taką wyobrazić; panią Rijneveld przygotowującą kolację z małym chłopcem trzymanym na wysuniętym biodrze, dmuchającą na słodką konfiturę na łyżeczce, zanim pozwalała mu jej skosztować, panią Rijneveld klęczącą na dywanie z garścią kolorowych kredek w dłoni, proszącą go, żeby wybrał zieloną, czerwoną i żółtą jak słońce, panią Rijneveld zmęczoną długim dniem, ale uśmiechniętą, kiedy w mieszkaniu wreszcie zapadała senna cisza i mogła wypić ciepłą herbatę słodzoną miodem, przeczytać parę stron książki, odłożyć na miejsce rozrzucone zabawki; panią Rijneveld przed dniem, w którym się spotkały. Zastanawiała się, czy jej oczy były wtedy takie same – nieprzeniknione jak las zalany nocą w snach tuż przed tym, jak przemieniały się w koszmar z rodzaju tych, z których budzi się  z płaczem, nie pamiętając, co się w nim zdarzyło, ale czując jeszcze ciężar jego smutku.
    Jej uśmiech był blady, ale wystarczający, by odpędzić tę pierwszą niepewność; wierzyła, że Sivya nie miałaby obaw, by odprawić ją sprzed swoich drzwi, gdyby nie miała ochoty jej widzieć. Miała rację, zima zdawała się tego roku nieskończona, jakby świat nie mógł jej z siebie strząsnąć; nadchodząca wiosna zdawała się tym intensywniejsza, obiecująca jak skrawek bezpiecznego nabrzeża wychylający się wreszcie na horyzoncie – było w tym wrażeniu coś sentymentalnego. Wydawało jej się, że podobnie musiała odczuwać ją w dzieciństwie, zanim jeszcze godziny w dobie stały się krótkie i niewystarczające; z pełnym nadziei zniecierpliwieniem. Czuła jej zapach na swoich ubraniach i w swoich włosach, rześki i pełen wspomnień. Zastanawiała się, ile czasu minęło od ostatniego oddechu, jaki pani Rijneveld zaczerpnęła dla siebie – pięćdziesiąt dni temu? Jeszcze dawniej?
    Tak, udało mi się wyjść dzisiaj o czasie. Było bardzo spokojnie. Teraz nie jestem chyba pewna, co zrobić z całym tym dniem, nie planowałam wracać tak szybko – odparła łagodnie, odpowiadając na pytanie zadawane między wierszami: nic się nie wydarzyło, nie przynosiła jej żadnych wieści, czy raczej – żadnych dobrych. Opuściła spojrzenie, przekraczając próg jej mieszkania, z mimowiednym poczuciem winy; nie mogła nic zrobić, wciąż jednak wydawało jej się, że mogła zrobić więcej.
    Wszedłszy do środka, ściągnęła pasek skórzanej listonoszki z ramienia, słuchając stukotu wyciąganych z szafek kubków. Nie potrafiła zatrzymać spojrzenia przed błądzeniem; wpółświadomie poszukiwała śladów jego obecności – odcisków małych palców na jasnej ścianie, uszczerbku w porcelanowym wazonie, czystych kartek odłożonych na szafkę w zasięgu dziecięcych dłoni albo jego rysunków, zasłony w oknie wyrwanej z uścisku ostatniej żabki. Napotykała drzwi, które zawsze pozostawały zamknięte i zastanawiała się, czy schował się za nimi przed wzrokiem gości, wraz z jej smutkiem. Na wieszaku w korytarzy wisiały jedynie kobiece płaszcze, przy wycieraczce stały w równym rządku buty jednego rozmiaru. Wiedziała z jej dokumentów, że była rozwiedziona – znała nazwisko jej byłego męża, choć czuła przy niej zawsze, że nie powinna tego wiedzieć; nie próbowała dowiadywać się o nim niczego więcej, pomimo pokusy. Ciekawość zawsze wzrastała w niej jak niewygodna, głodna narośl, gdzieś pod osierdziem, gdzieś w dole potylicy.
    Przystanęła naprzeciw portretu jej syna – po raz pierwszy odważyła się spojrzeć na niego uważniej, zamiast przesuwać po nim spojrzeniem ukradkiem, kiedy Sivya wychodziła do kuchni. Widziała go wcześniej na fotografii zamieszczonej w ogłoszeniu i tej, która wisiała na tablicy wydziału poszukiwawczego; tutaj wyglądał inaczej – patrząc na jego zdjęcie w jej salonie, miała wrażenie, że zaraz wybiegnie ze swojej sypialni, bezpieczny, roześmiany i gorliwy, by pokazać jej wszystkie swoje skarby. Tak naprawdę nie wiedziała, jaki był; nigdy nie zapytała.
    Zawsze, kiedy panią odwiedzam, czuję się trochę, jakbym wracała do domu – powiedziała, słysząc jej zbliżające się kroki; odwróciła się ku niej, nie próbując przed nią jednak ukryć, że odważyła się mu przyjrzeć. – Moja mama prowadzi sklep alchemiczny, wszystko zawsze pachniało ziołami, włącznie ze mną i moim bratem. Czasami żałuję, że przestałam się tym zajmować, bardzo to lubiłam, ale myślałam, że powinnam zająć się czymś poważniejszym. Wydawało mi się, że studia administracyjne to coś wielkiego; to było coś wielkiego, dla dziewczyny z małego końca świata, a potem okazały się też właściwie małe. To dziwne uczucie, zdać sobie z tej małości sprawę, ale byłam chyba wtedy bardzo szczęśliwa, kiedy to odkryłam – mówiła, swobodnie wypełniając pokój słowami pozbawionymi ciężaru i oczekiwania. Szczerość wydawała się przychodzić jej łatwo, uchylając drzwi w tych grzecznych rozmowach, jakie dotąd ze sobą prowadziły. – Jak się pani czuje?
    Widzący
    Sivya Rijneveld
    Sivya Rijneveld
    https://midgard.forumpolish.com/t2268-sivya-rijneveld#27083https://midgard.forumpolish.com/t3511-sivya-rijneveld#35319https://midgard.forumpolish.com/t3513-tuoiva#35325https://midgard.forumpolish.com/f82-sivya-rijneveld


    Jeszcze zanim Kasper przyszedł na świat, czuła niewielki kamyk w miejscu, gdzie znajdowało się serce, zaokrąglony otoczak, który wślizgnął się za osierdzie i uwierał ją za każdym razem, gdy kładła się na łóżku obok Ilji, zmęczona i blada, z ciężarem cudzego życia opartym na miednicy – jej mąż, nawet z sennym oddechem i zamkniętymi oczami, nie wyglądał spokojnie, bo jego twarz pozostawała napięta i groźna, a ona coraz częściej myślała, że przypominał drapieżnika i z trudem powstrzymywała się przed wyciągnięciem dłoni do jego ust, oparciem palców na miękkich wargach i sprawdzeniem, czy były pod nimi zwierzęce kły; czasem, kiedy nie mogła zasnąć, odwracała się do niego tyłem i obejmowała ramionami kark tak, jak w dzieciństwie nauczyła ją robić matka, po tym, jak Áslata ugryzł pies, a on tylko wierzgał się i krzyczał – pierwszy raz pomyślała wtedy, że mężczyznom nigdy nie powiedziano, że powinni podciągać kolana pod brodę i zasłaniać wrażliwe części ciała, nie wymagano od nich, aby wiedzieli, jak powinny zachowywać się ofiary i przez kilka dni nie potrafiła spojrzeć na swojego brata, nie czując rozpychającego się pod żebrami gniewu, potem Áslat obudził się jednak z płaczem, a ona usiadła obok niego na łóżku i zaczęła głaskać go po głowie, aż pierś znów opadła mu cichym westchnieniem, a powieki przestały uwierać paprochami koszmaru; jej brat miał tylko dwanaście lat, nie był jeszcze mężczyzną, a ona nie potrafiła go nienawidzić. Kiedy jej brzuch nabrzmiał i wypełnił się bólem, miała jednak nadzieję, że urodzi dziewczynkę – wyobrażała sobie, że odnajdzie w jej spojrzeniu ten sam, ciemny odcień brązu, który cechował ludzi mieszkających na północy, oczy Kaspra były tymczasem jasne i szare, twarz nosiła ten sam, gniewny wyraz co u Ilji; pierwsze kilka miesięcy po porodzie była pewna, że kamyk, wyczuwalny pod żebrami, wzrósł do wielkości głazu – przypominał eratyk, który zbłądził w jej sercu. Niemowlę nigdy nie przestawało płakać, a ona nie miała siły dłużej przytulać go do piersi i kołysać w zdrętwiałych ramionach, więc pozwalała mu krzyczeć w kołysce tak głośno, że sąsiedzi, których rano mijała pod kamienicą, przestali odwzajemniać jej pozdrowienia – czasem, kiedy jej skronie wypełniały się przeraźliwym, dziecięcym wrzaskiem, wyobrażała sobie, że zostawia Kaspra w progu cudzego mieszkania, układa go na miękkiej wycieraczce i nie odwraca się przez ramię, aby upewnić się, że go zapamięta; zawsze potem płakała, dopóki ciało nie bolało jej tak bardzo, że nie miała siły oddychać. W liście do matki nazwała go perkele, diabeł, lecz nigdy nie odważyła się wypowiedzieć tego słowa na głos.
    W miarę jak Kasper dorastał, jej gniew nabierał masy, potem ciemniał, aż wreszcie pokrył się łuskami, a kiedy pierwszy raz podniosła na niego rękę, dostrzegła swoją twarz w lustrze naprzeciwko łóżka – czerwoną, ostrą jak błyskawica, zdecydowaną; bała się emocji, które uwidaczniały się w spojrzeniu jej syna, sposobu, w jaki zaciskał w pięści swoje drobne, pulchne dłonie i sińców wyłaniających się spod jej skóry, kiedy pierwszy raz doprowadziła go do złości – skoczył na nią jak drapieżne zwierzę, z pazurami drapiącymi odsłoniętą skórę na dekolcie. Nie był dobrym synem, a ona nie była dobrą matką – czuła, że musi o niego dbać, że pragnie zapewnić mu bezpieczeństwo, że jest jej dzieckiem, ale nie czuła, że go kocha; wspomnienia, które wciąż podchodziły jej do gardła po jego zaginięciu przypominały flegmę i zalegały na podniebieniu, dopóki nie pochylała się, by wypluć je do umywalki – patrzyła w łagodne, czułe oczy Gerdy i zastanawiała się, czy gdyby powiedziała jej o wszystkim, kiedykolwiek usłyszałaby jeszcze odgłos dziewczęcych knykci, ocierających się o drewno nad klamką; stawała się w jej obecności sztywna i wyniosła, jakby obawiała się, że gdyby pozwoliła sobie na zgarbienie prawdziwego żalu, ściegi, które podtrzymywały jej kręgosłup w pionie, rozplotłyby się pomiędzy żebrami i sprawiły, że skóra ześlizgnie się z niej jak za duży płaszcz, odsłaniając ciemne, zarobaczone wnętrze.
    Zatem to prawda – odparła spokojnie, unosząc lekko podbródek i przyglądając się stażystce spod przymrużonych powiek. – Krucza Straż nie wie, gdzie szukać zaginionych. Czasem zaczynam wątpić, czy w ogóle próbuje. – jej głos zabrzmiał sztywno, sama rozluźniła się jednak nieznacznie, wypuszczając spomiędzy ust ciche westchnienie. – Nie mam ci tego za złe, to nie twoja wina. – uśmiechnęła się słabo, z żalem, który przypominał słowo przepraszam, lecz nie potrafił ułożyć się jego kształtem. Zniknęła w kuchni, aby zaparzyć herbatę i przez chwilę wpatrywała się tylko w kołyszące się za oknem drzewa, wciąż suche i rachityczne, przypominające starców o okrągłych, łysych głowach – z zamyślenia wyrwało ją dopiero ciche ujadanie czajnika, gdy woda podeszła do wrzenia, zabulgotała w środku, po czym opadła z powrotem na dno; zalała ostrożnie napar, dopóki herbata nie nasyciła się intensywną, cynamonową barwą. Kiedy stanęła w przejściu, Gerda przyglądała się jeszcze wspartej na komodzie fotografii – pamiętała to zdjęcie, sprawiało wrażenie, jakby Kasper się uśmiechał, choć w rzeczywistości na jego wargach układał się grymas, jeden z tych, którymi obnosił się zawsze, gdy był do czegoś zmuszany.
    To zabawne, ja czuję się, jakby to miejsce przypominało mój dom coraz mniej. Czasem zastanawiam się, czy nie wystawić mieszkania na sprzedaż, ale wtedy musiałabym... – jej wzrok zboczył w kierunku zamkniętych drzwi do sypialni Kaspra, powieki na chwilę zakryły rozbłysłą ciemnię tęczówek, kiedy je rozchyliła, znów wyglądała jednak tak samo, jakby ukryła niechciane emocje na dnie oczodołów. – Cały czas myślę, że będzie chciał tu wrócić, pewnego dnia po prostu stanie na wycieraczce i zapuka... nie chciałabym, żeby ktoś inny otworzył mu drzwi. – jej głos sprawiał wrażenie, jakby został siłą przymuszony do spokoju, jakby czyjaś dłoń trzymała palce zaciśnięte kurczowo na jej krtani, nie pozwalając wysokim dźwiękom opuścić ust. – Poważniejszym? Co może być poważniejsze niż posiadanie czegoś beztreściwego i nadawanie temu wartości? – uśmiechnęła się smutno (jej matka uważała, że na tym samym polegało macierzyństwo), po czym odchyliła głowę, wdychając snujący się znad kubka zapach ziół. – Kiedyś lubiłam wyobrażać sobie, że gdzieś wśród maków, wełnianek i taszników znajduje się tynktura. Niestety nigdy nie udało mi się połączyć ich w odpowiedniej proporcji. – postawiła filiżanki na przeszklonym stoliku i usiadła na kanapie tak ostrożnie, jakby jej ciało było stworzone z cienkich, jesiennych gałęzi. – Nie wiem – w końcu uniosła wzrok, choć ten, zamiast na twarzy Gerdy, zatrzymał się na stojącej obok fotografii Kaspra. – Powinnam być w żałobie.


    Is there a universe where xxxxxxxx? I kept waking up lonely with voices around me, while the world was falling apart. They always tell me you're out there waiting to hold me


    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Zawsze, kiedy do niej przychodziła, obawiała się tych słów, które mogłyby zawisnąć między nimi, rozczarowane i rozgoryczone, a którym nie mogłaby zaprzeczyć: nie wiedzieli, gdzie go szukać i, chociaż próbowali, nie potrafili znaleźć drugiego końca urwanej nitki jego obecności; poszlaki były niewystarczające i wszystkie tropy dokładnie sprawdzone, wyciśnięte do ostatniej kropli nadziei – obawiała się, że Sivya w końcu powie o tym głośno i że jej słowa zabrzmią jak nagana, że spojrzy na nią z zawodem, jakby uważała, że nie zrobiła dla jej syna wystarczająco, a ona musiałaby wziąć na siebie winę tej bezsilności i nigdy nie uwolniłaby się od wyrazu jej rozczarowanych, ciemnych oczu. Nie spodziewała się, że kiedy do tego wreszcie dojdzie – było to nieuchronne, wiedziała o tym dobrze i może wracała tu z taką uporczywością po to właśnie, by Sivya miała na czym skoncentrować swoją złość – obie będą tak spokojne. Pani Rijneveld uniosła lekko brodę, nie spoglądała na nią jednak ze złością czy wyrzutem ad personam; a ona odwzajemniała jej spojrzenie ze spokojnym zrozumieniem, jakby czekała na ten moment od początku i wiedziała dobrze, jak zamierzała się zachować. Rozmowa ta odbywała się już przecież tysiące razy, w jej obawach, w tych krótkich chwilach między uderzeniem kłykci o fakturę drzwi i szczęknięciem naciskanej klamki, w tych wymienianych pierwszych spojrzeniach, zanim decydowały się nie mówić o tym głośno. Bała się, że w końcu cierpliwe przemilczenie pęknie jak pęcherz wezbrany surowicą; ale kiedy do tego wreszcie doszło, nie miała w sobie więcej strachu niż wcześniej, nie zmieniło się nic, ziemia nie rozstąpiła się pod jej stopami, ciężar na barkach nie stał się większy (winiła się niezależnie). Nie spodziewała się też, że nie spróbuje jej zaprzeczyć; ostatecznie wiedziała przecież, że próbowali wszystkiego, co było im dostępne – wiedziała, że przetrząsali każdy skrawek miejsca, w którym widziano go ostatnio i myśleli o nim przed krótkim, zmęczonym snem i że mieli o nim pamiętać, jak o każdym zaginionym, który umarł im w rękach, na biało-czarnej fotografii. Wielu ciał wciąż nie znaleziono, więc był to dla nich jedyny dowód ich życia: cienka kartka papieru, która w końcu miała zdezintegrować w kałuży, spaść na dno kosza lub rozpaść się, by stworzyć coś nowego – może na tym fragmencie materii, noszącym ich ostatni ślad, wykrochmalonym z tuszu ich wspomnienia, ktoś napisze powieść, stęskniony list albo najprostszy banał życia jak lista zakupów. To była okropna myśl – o tym jak powoli zaciera się wszystko, co kiedyś nosiło wspomnienie człowieka.
    Nie zaprzeczyła; pani Rijneveld miała prawo do tej złości. Mówiła zresztą prawdę: zaginął jej syn i przez przeszło pięćdziesiąt dni nikt nie potrafił go znaleźć. Krucza Straż nie wiedziała, gdzie go szukać; jego i wielu innych, o których zaczęto mówić w czasie przeszłym płynnie i naturalnie, jakby nikt tej zmiany nie zauważył, choć ją bodło za każdym razem tak samo i tak samo udawała, że nie zauważyła, kiedy czas przeszły przełykał kolejne nazwisko. Sivya uśmiechnęła się słabo, a ona pomyślała, że zniosłaby jej gniew, jeśli mogłoby to pomóc. Wydawało jej się nagle, że mogłaby to unieść, chociaż bała się tego najbardziej – ale kobieta była spokojna i spoglądała na nią tak, jakby chciała ją przeprosić, choć nie miała za co. Mogłaby powiedzieć, ze robią wszystko, co w ich mocy, tak jak powtarzała dziesiątki razy wcześniej, ludzie bez ustanku wracali do komisariatu, by się przypomnieć; bardzo często nie posiadali dłużej tego opanowania, który powściągał gorycz Sivyi. Czasami płakali, błagając o pomoc, czasami byli wściekli – któregoś razu obcy mężczyzna złapał ją za ramię i próbował wyciągnąć ją siłą zza lady recepcji w głuchym amoku, od tamtej pory nigdy nie nachylała się bliżej nad biurkiem i zawsze sprawdzała spojrzeniem, czy w holu przebywał dyżurny oficer, kiedy krok mężczyzny wybijał się na posadzce zbyt nerwowo.
    Nie chciała powtarzać jej tych samych rzeczy; nauczyła się, że ludzie nie chcą tego słyszeć. Nie obchodziło ich, że próbowali i nie obchodziło ich, że się winili za każdy kolejny dzień bez postępów; nie obchodziło ich nic ponad własną stratą i mieli do tego prawo – przechodzili przez nią tak, jak umieli. Sivya przechodziła ją spokojnie, chociaż w jej oczach odbijała się czernią głębszą niż kir; z jakiegoś powodu bała się tej ciemności bardziej niż agresywnego amoku tamtego mężczyzny. Jej strata była zamkniętymi głucho drzwiami, za którymi kurzyły się wspomnienia i ciągłym oczekiwaniem. Spokój naciągnął się na jej głosie, jakby coś chciało wydostać się spod niego, przebić się przez wyciszającą membranę i wylać na język; czy zawsze panowała nad sobą tak dobrze?
    Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Może wszystko ułożyłoby się trochę inaczej, gdybym mogła wtedy z panią porozmawiać – odparła lekko, odwzajemniając jej smutny uśmiech, kiedy trudne wyznanie przycichło w wyrozumiałej ciszy; nie wiedziała jeszcze, jak swobodnie mogła obchodzić się z jej bólem i obawiała się, że mogłaby nacisnąć przypadkiem tę ciemność w jej spojrzeniu jak drażliwy siniec, pod którym rozgorzałaby trudna złość. Zazwyczaj rozumiała już, czego może się po ludziach spodziewać, jeśli poniosą ich emocje; pan Rijneveld była niewiadomą. Wciąż miała wrażenie, że jedyne, co udało jej się w niej dostrzec, to powierzchowny gwasz nawyków i płycizny ekspresji. – W dzieciństwie chyba ufałam, że gdyby tynktura istniała, moja mama wiedziałaby, jak ją stworzyć i codziennie pod poduszką znajdowałabym złote kwiaty. Skoro tego nie znała, nie mogło istnieć. Ale kto wie? Nie wiedziała o wielu rzeczach, a jednak istnieją. Prawda jest taka, że moja mama jest znakomitą alchemiczką i mogłaby rzeczywiście znać na pamięć każdy przepis, bo powtarzała je tysiące razy, ale nigdy nie próbowała napisać nowego. Zawsze wydawało mi się, że jestem do niej podobna – mówiła jakby bezwolną potrzebą mówienia, przyglądając się jej chwilę, później w zamyśleniu zawieszając jeszcze spojrzenie na zdjęciu Kaspra, kiedy spodki przyniesionych filiżanek stuknęły o stolik. Zawiesiła głos, jakby chciała powiedzieć coś więcej, dzisiaj nie jestem już pewna, ale ostatecznie nie podjęła tego ponownie; nie była pewna. Nie czuła się też podobna do Sivyi – do kobiety, która w młodości marzyła o kamieniu filozoficznym i wierzyła, że jego przepis kryje się w precyzji jej własnych palców.
    Odważyła się odnaleźć jej spojrzenie; odważyła się nie odwrócić swojego.
    Kiedy zaginął mój przyjaciel, codziennie wracałam do kawiarni, w której się spotykaliśmy. Miałam nadzieję, że w końcu przyjdzie, że zobaczę go przez witrynę przy naszym stoliku i uśmiechnie się do mnie jak zawsze. To stało się latem, a ja wciąż trzymam jego rzeczy i nadal czasem tam wracam – miękki żal wzruszył jej głosem; wydawało się nie na miejscu przyznawać, że pochowano go dawno i że, mimo to, wciąż się z nim właściwie nie pożegnała. Dla Kaspra była jeszcze szansa; nie chciała sugerować inaczej. – Wyobrażam sobie, że przyjdzie, po tylu miesiącach – przyznała, uśmiechając się z przygnębieniem, własny głos wydał jej się głośny, choć mówiła cicho, jakby trochę zawstydzona. – Sądzi pani, że można tęsknić za kimś niewłaściwie? – unikała podobnie ostatecznych słów, nie umiała powtórzyć za nią tego samego, żałoba wydawała się tak jednoznacznym, dosadnym zamknięciem. – Dziwnie jest mi myśleć, że miałabym przejść po prostu do życia takiego jak wcześniej, tylko że w czerni. Uważam, że nie musi pani nic poza tym, co dla pani jest właściwe.
    Widzący
    Sivya Rijneveld
    Sivya Rijneveld
    https://midgard.forumpolish.com/t2268-sivya-rijneveld#27083https://midgard.forumpolish.com/t3511-sivya-rijneveld#35319https://midgard.forumpolish.com/t3513-tuoiva#35325https://midgard.forumpolish.com/f82-sivya-rijneveld


    Nigdy nie rozumiała uczuć swojej matki – płakała, kiedy Reydis kołysała ją w ramionach, bo słyszała opowieści o rozkołysanych statkach i nieustannie bała się zatonięcia, nie chciała trzymać jej za rękę, bo miała szorstkie dłonie, które zawsze śmierdziały ziołami i pod wpływem emocji zaciskały się kurczowo na jej nadgarstkach, nieustannie zamykała się w pokoju przed jej gniewem, przypominającym spurt huraganu, porywczy i niesprawiedliwy. Wyobrażała sobie, że matczyna miłość powinna być bezgraniczna i ciepła jak mleko, powinna przypominać mrowienie, które czuła w palcach, kiedy zbliżała je nad ognisko, tymczasem za każdym razem, kiedy Reydis okazywała jej swoją troskę, dłonie miała bolesne i poparzone, a paznokcie przesiąknięte smołą dziecięcej frustracji – nauczyła się wzdrygać i odsuwać ręce, szukać ciepła w miejscach, w których nie pozostawiała po sobie pąsowych blizn; nie wiedziała jeszcze, że w każdej relacji istniał element niespełnienia i rozczarowania, coś, czego należało szukać poza jej granicami. Kiedy wyjeżdżała Kilpisjärvi po raz ostatni, obciążyła ramię skórzaną torbą, aby nie odwrócić się przez nie za siebie, jakby obawiała się, że jej przeszłość ułoży się spiczastym kształtem góry Sána, a ona dostrzeże w oczach matki swoje własne spojrzenie – obiecywała sobie, że jej macierzyństwo będzie wyglądało inaczej, lecz w dniu, w którym po raz pierwszy odczuła ciężar życia w swoim podbrzuszu, pod językiem ugrzęzła jej również nieopisana gorycz, którą nosiła ze sobą jak trującą ampułkę, mającą zapewniać ulgę, lecz przynoszącą jedynie strach przed rozgryzieniem. Kasper przyszedł na świat rano, zaróżowiony i hałaśliwy, a ona czuła jedynie gniew, dla którego nie potrafiła odnaleźć rozgłosu ani przyczyny, który trawił ją tymczasem jak febra, wstępująca pod skórę porywistym dreszczem; nie rozumiała, dlaczego jej skóra stawała się napięta i dropiata, kiedy dziecko przykładało do niej pulchne dłonie, dlaczego nie mogła na niego patrzeć, ilekroć karmiła piersią, jakby spodziewała się wzdrygnąć przed niemowlęcym głodem, dlaczego każdej nocy pragnęła wyjść boso z mieszkania i już nigdy do niego nie wrócić – nie kochała swojego syna w ten sam sposób, w jaki jej matka nie kochała swojej córki.
    Kasper dorastał tak, w jaki dorasta potomstwo każdego drapieżnika – wyczuwał językiem kły, które wyżynały mu się z miękkich dziąseł i szukał powierzchni, które mógłby nimi rozerwać; coraz bardziej przypominał swojego ojca – miał tę samą, surową fizjonomię, która naciągała się na kościach policzkowych pod wpływem gniewu i sprawiała, że jego źrenice wyglądały jak dwie szpilki, zwrócone ostrzem w stronę rozmówcy. Pragnęła wierzyć, że złość jej syna była jedynie dziecięcą pobudliwością – usprawiedliwiała go, kiedy pchnął dziewczynkę z huśtawki dość mocno, że wybiła sobie przedniego siekacza o betonowy krawężnik, kiedy ściągnął ze stołu obrus i w bezruchu przyglądał się, jak ogień ze świeczki pożera sierść dywanu, kiedy kupiła królika o miękkiej, brązowej sierści i oklapłych uszach, a on złapał go tak mocno, że zwierzę udusiło się pomiędzy jego dłońmi, jej strach coraz wyraźniej przebijał się jednak na powierzchnię, stwarzał mieliznę pod taflą sumienia – przyglądała się fotografii, którą wykonał jej Ilja, kiedy oboje myśleli jeszcze, że mogli być ze sobą szczęśliwi, i zastanawiała się, z których fragmentów jej ciała powstało dziecko, przechowujące pod łóżkiem zwierzęce kości, dziecko zdolne zacisnąć dłonie w pięści, lecz nie trzymać ją za rękę, dziecko, pozostawiające na skórze rogowate strupy, które nieświadomie zdrapywała palcami za każdym razem, kiedy jej myśli podążały w przeszłość. Wielokrotnie wyobrażała sobie, że Kasper zrobi w końcu coś potwornego, za co zamkną go w poprawczaku – tym się zadręczała i czasem, w gorsze dni, to przynosiło jej pocieszenie. Teraz, kiedy chłopiec zniknął, za każdym razem, kiedy widziała jego podobiznę na miejskich plakatach, patrzyła w oczy własnemu poczuciu winy – jak mogła pozwolić mu odejść?
    Oficerowie zazwyczaj przynosili jej złe wieści, ukryte pod tym samym, przepraszającym wyrazem, z jakim spoglądała na nią Gerda – stażystka nie opowiadała jednak o ludziach, którzy ginęli w szczękach czasu przeszłego, o dokumentacji złożonej kurhanem w szufladach komisariatu, o tym, że poszukiwania ustały, a jej syn spoglądał w drewniane wieko komody, gdzie zamknięto jego przyszłość pod kluczem ciemnej obojętności; mówiła o tym, że powietrze w mieście zaczynało pachnieć wiosną, że na zboczach wyrosły świeże kwiaty, że jej matka zajmowała się alchemią, a jej ubrania zawsze pachniały ziołami. Na początku wydawało jej się, że powinna odczuwać złość – jak śmiała przychodzić do jej mieszkania i przypominać jej o stracie, a potem uśmiechać się do wyglądającego zza okna słońca, opowiadać o świecie, który już nigdy nie będzie wyglądał tak samo? – słuchała jednak z zaciekawieniem, jakby łagodny, dziewczęcy głos przynosił jej ulgę; pomyślała, że gdyby urodziła córkę, byłyby do siebie bardzo podobne.
    Pokora pozwala zachować rozum i człowieczeństwo, zwłaszcza w obliczu magii – przyznała, przez chwilę przyglądając się Gerdzie znad obłoku parującej herbaty. – Gdybyś była do niej podobna, nie wykraczałabyś poza swoje obowiązki. – jej głos zabrzmiał surowo, prawie jak nagana, usta rozciągnęły się jednak w pobłażliwym uśmiechu. – Uważasz, że możesz zmienić coś w świecie, taka nadzieja może być warta znacznie więcej niż tynktura. – przez dłuższą chwilę przyglądała się fotografii Kaspra, wciąż podpartej ramką na brzegu komody, w końcu przysiadła jednak na fotelu, przekładając nogę przez lewe kolano i biorąc do ręki filiżankę, znad której sączyła się intensywna woń naparu. Chciała powiedzieć Gerdzie, że rozumie, lecz skinęła tylko troskliwie głową, nie rozdrapując zabliźniających się ran – pokój jej syna wciąż mieścił w sobie całe jego życie; przerażało ją, że miałaby zdecydować, co zostawić, a co wyrzucić w ogień, że sięgnęłaby dłonią do kieszeni przewieszonego przez krzesło płaszcza w nadziei, że złowi wspomnienie jego dłoni w zimnych już kieszeniach, że przygniotłaby obcasem okulary, które pasowały tylko do jednych oczu, zrzuciła z szafek zabawki, znalazła włos skręcony na plastikowym grzebieniu i otworzyła okno, wypuszczając na dwór zapach dzieciństwa, które nigdy nie miało okazji stać się dorosłością.
    Można kochać kogoś niewłaściwie – odpowiedziała, podnosząc wzrok. – Nie widzę, dlaczego tęsknota miałaby rządzić się innymi prawami. – wzniesiona do ust herbata wciąż była gorąca i parzyła jej język, mimo to przełknęła niewielki łyk i pozwoliła mu zwinąć się ciepłym mrowieniem w dole żołądka. – Zanim urodziłam Kaspra, nigdy nie myślałam, że miłość mogłaby być tak podobna do strachu, oczywiście zawsze wiedziałam, że świat jest niebezpieczny, że ma ostre zęby i lubi zginać się w niewłaściwe strony, ale kiedy po raz pierwszy wzięłam go na ręce, pomyślałam, że głupstwem jest spodziewać się, że moje dziecko, jakiekolwiek dziecko, przetrwa to życie. Wydawało mi się to wtedy równie nieprawdopodobne co przetrwanie późnoletnich motyli lub kwiatów przysypanych warstwą grubego śniegu, zwiędłych pod wpływem zimna i wilgoci... patrzyłam na otaczającą mnie rzeczywistość i nie potrafiłam przestać się o nią martwić. – uniosła wzrok, a jej brązowe źrenice jawiły się dużo ciemniejsze, prawie czarne, jakby ktoś wsączył w nie atrament. – Rzecz w tym, że kiedy najgorsze już się wydarzyło, jakaś część mnie poczuła też ulgę. W końcu to, czego tak bardzo się bałam, przez co spędzałam długie, bezsenne noce, czuwając nad jego łóżkiem, na co przygotowywałam się od dnia jego narodzin, nadeszło. – kącik jej ust drgnął, twarz wciąż sprawiała jednak wrażenie spokojnej, zastygłej w kalafonii. – Teraz nie muszę się już bać. Nie ma takiej rzeczy, która wzbudziłaby we mnie lęk.

    Sivya i Gerda z tematu


    Is there a universe where xxxxxxxx? I kept waking up lonely with voices around me, while the world was falling apart. They always tell me you're out there waiting to hold me




    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.