:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein
2 posters
Folke Baantjer
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Sob 30 Kwi - 1:50
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
22.12.2000
Szum wody zagłuszał głuche pulsowanie myśli, wdzierając się jednostajnym dźwiękiem w zdławiony koszmarami tunel świadomości, która napierała rozpychającą się po oczodoły migreną na kostne ściany czaszki, nakrywając ją krakelurą drobnych pęknięć, zasnuwających wzrok winietą obawy, że mogłaby wydostać się na zewnątrz, przełamać kruchą barierę szkieletu i uwolnić się z karceru przetrawionych fermentacją wnętrzności, pozostawiając za sobą jedynie kaftan zużytej skóry, stwardniałe egzuwium starych blizn i rozciągniętych wzdłuż gorsu siniaków, których karminowa barwa nabrała słabszego, fioletowego odcienia, otoczonego blednącym, zielonkawym nimbem powoli ustępującego bólu. Wydawało mu się, że czuł na sobie jeszcze drażniący dotyk zmiętej kołdry, przesiąkniętej ciepłym oddechem snu, który wyrwał się spod płatów mózgowia, wkradając się do rzeczywistości, przeszytej zdławionym jękiem, gdy zza ciasno zaciśniętych powiek wychynęły w końcu ciemne źrenice, niezdolne odróżnić konturów rzeczywistości od nagiętej przerażeniem faktury wyobraźni – kulił się na samym brzegu łóżka, czaszkę wypełniało mu jednak dudnienie własnego serca, przykurczonego i kłującego za mostkiem, jakby wbito w nie zaostrzoną drzazgę, wsuwającą się coraz głębiej we wrażliwą, włóknistą tkankę. Nie sypiał – naciągał pod szyję miękki materiał pościeli, pocąc się i trzęsąc z zimna jednocześnie, czuł się, jakby zdradzało go własne ciało, tonące pod wzburzonymi falami pamięci, niezdolne utrzymać się drewnianej tratwy, wyszarpnąć skrawka snu, który pozwoliłby umysłowi odpocząć, zamiast wstrzymywać go nieustannie pod wypukłą taflą, podtapianego widokiem upragnionej wolności.
Szum wody zagłuszał rozsądek, wpływając do żeliwnej wanny strumieniem wrzątku, znad którego unosiły się obłoki gęstniejącej pary, zasłaniającej lśniącą powierzchnię lustra, które nie odbijało już jego twarzy, zmętniałej zieleni owiniętej wokół rozszerzonych źrenic, zaczerwienionych wybroczyn na miękkiej skórze pod oczami, ust rozchylonych płytkim, nierównym oddechem. Było mu słabo – z głodu, od panującej wewnątrz pomieszczenia duchoty, przez świadomość skradającego się przez trzewia pulsowania, które poruszało się w ściśniętej piersi jak uwięzione w klatce zwierzę, drapieżnik przeżuwający w zębach kostne kraty żeber, uderzający łbem w zamek mostka, próbując przełamać go w pół, przebić skórę fragmentem ukruszonego trzonu. Dłoń mu drżała, kiedy wciągnął ją pod strumień bieżącej wody, przyglądając się, jak ciepło rozciągało się spąsowiałym rumieńcem po bladej skórze, sunąc dalej po ciele dreszczem przyjemnej ulgi, nagłym pragnieniem, by zanurzyć się w wannie aż po czubek głowy, wstrzymać powietrze, dopóki płuca nie rozbolałyby go z wysiłku, a przed oczami nie pojawiłyby się ciemne plamy nasiąkniętej wodą świadomości. Szum mieszał się z zawodzeniem wiatru, uderzającym o nieszczelne, łazienkowe okno, za którym na dworze wciąż panował półmrok, skrzący się srebrnym obrusem śniegu. Szum mieszał się z jego myślami – żalem do wschodzącego nad horyzontem poranka, pretensją do własnego ciała, które mógłby błagać, gdyby tylko kiedykolwiek miało w zwyczaju ulegać pod miękkim uciskiem jego słów, strachem skradającym się dropiatością gęsiej skórki po prześwitujących szpulkach kręgosłupa. Szum mieszał się z bólem, broczącym jak krew, przeszywając mięśnie chłodną, gwałtowną konwulsją, pod której siłą zgiął się wpół, zwieszając rozpalone czoło przy chłodnym brzegu wanny, wodząc rozmazanym wzrokiem po nierównym ułożeniu płytek na zachlapanej wodą posadzce. Po drugiej fali rwącego skurczu klęczał już na podłodze.
Przez dwie dekady, od czasu pierwszej diagnozy, powinien był się przyzwyczaić – do dreszczu skradającego się po ugiętym karku, paraliżującego szarpnięcia, które ściągało go na kolana na chwilę przed tym, jak przykurczone trzewia zapadały się pod uciskiem niezapisanym w topografii wrażliwej tkanki, nieczułym na cierpki posmak eliksiru, niewrażliwym na paliatywny spokój, jaki przynosił alkohol; żałował, że żołądek miał pusty, a skroń dojmująco trzeźwą, gardło ściśnięte spazmem bezsilnych łez, które zastygły płytko pod spojówką, wkradając się na tarczę spojrzenia słabym, lśniącym blaskiem wilgoci. Resztki koszmaru opuszczały uciśniony umysł, jak krople wody rozbryzgujące się ze zwierzęcego futra, ciepło herbaty parujące powoli z postawionego na parapecie kubka, kropla atramentu wsiąkająca w cienki arkusz papieru; niektóre rośliny, kiedy umierały, zaczynały odwracać swe kwiaty od światła – pod wpływem bólu, który wgryzł się pomiędzy żebra, rwąc spłycony oddech i zmuszając go, by pochylił się do przodu, prawie dociskając czoło do podłogowych kafelków, również odchylał się od teraźniejszości, kurczył się i zapadał, pogrążając się z powrotem we wspomnieniach dzieciństwa, napadach doraźnie łagodzonych zimnym kompresem i czułym uściskiem dłoni, milczeniem, o które wspierał głowę, zaciskając zęby i opuszczając powieki, odliczając od stu do jednego, od jednego do stu, cofając się po stromych schodach swojej przeszłości, zlękniony, że mógłby potknąć się o jeden z kamiennych stopni i runąć w otwartą paszczę mroku. Z trudem mieścił się w kaftanie swojego dziecięcego ciała, nawet we wspomnieniach. Woda wciąż szumiała gdzieś nad jego głową, kiedy próbował wypełnić płuca powietrzem, lecz to było duszne i lepkie, skraplające się potem na jego karku, pod materiałem ciepłego swetra, który nagle, mimo dygotania, wydawał mu się uciążliwy, nie mógł jednak zmusić się, by chwycić palcami za kołnierz i ściągnąć go przez głowę w febrycznej nadziei, że wraz z nim ściągnąłby również własną skórę, brzydką i posiniaczoną, ciało naznaczone przekleństwem dręczącej go choroby.
Próbował skupić wzrok w jednym miejscu – na złocistej obręczy migocącego na palcu pierścionka, który wydawał się parzyć go w palec, jakby wsunął go na nagi mięsień, więc ujął obręcz drżącą dłonią, z cichym brzękiem ściągając ją na podłogę. W myślach doliczył do stu, potykając się o kolejne cyfry, plącząc je pomiędzy sobą – nad głową wciąż szumiała mu woda, ból wciąż szarpał się od środka, przygryzając mięśnie, wżynając się głęboko pod skórę, jakby ktoś wsunął mu rękę w trzewia i zręcznym ruchem praczki próbował wyżąć nasiąknięte posoką wnętrzności. W myślach odliczył do zera. Jeszcze raz. Zawsze w końcu mijało. Kolejne sekundy, rozciągnięte do minut, rozciągnięte do godzin, rozciągnięte do dni, które z trudem przeciskały się przez wąską gardziel klepsydry, nawiedzając umysł wzbierającą w piersi paniką, że tym razem ból nie minie już nigdy, zadomowi się w każdym włóknie jego mięśni, każdej kruchej kości szkieletu, każdym, na nowo rozrywanym nerwie, który obejmował świadomość winietą oddalającej się przytomności. Klęczał na zimnych płytkach, z twarzą przy podkurczonych kolanach, a dźwięk wydawał się coraz głośniejszy, aż w końcu woda zaczynała spływać po brzegach wanny, ściekając strumieniami na kafelki, zalewając ich lśniącą powierzchnię, wsiąkając w miękkie frędzle dywanu i w jego ubrania, ścieląc skórę pieszczotą ciepła, lepką i drażniącą, w obliczu której wciąż nie potrafił jednak dźwignąć się z posadzki, sięgnąć dłonią do kranu, przypomnieć sobie zaklęcia, które mogłoby go uwolnić. Znów skupił wzrok na leżącym na podłodze pierścionku, jakby w nadziei, że wszystko wokół było jedynie snem, koszmarem, w którym woda wypełniała łazienkę po sufit, wlewając się w jego płuca, z którego znów mogłaby wyciągnąć go czuła dłoń Bertrama, zatrzymana troskliwie na ramieniu, wkradająca się asekuracyjnie na szczupłą talię, brzuch zesztywniały konwulsją gwałtownego bólu, falą mdłości, która podchodziła go gardła cierpkim posmakiem żółci; z nosa zsunęła się stróżka krwi, której ciemne krople rozpuściły się na zalanej posadzce, miejscowo zabarwiając ją różowym zaciekiem. Chciał go zobaczyć. Nie chciał go widzieć. Nie w takim stanie, nie nigdy, nie w obawie przed odbiciem własnej twarzy w jego źrenicach. Od jednego do stu, od stu do jednego, nigdy nie dotykając zera.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Wto 3 Maj - 23:26
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Okres świąteczny oznaczał dla niego tylko więcej obowiązków przejmowanych od współpracowników, którzy spędzali ten czas ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi, a których on zwykł, szczególnie w tym czasie, kategorycznie unikać – zbierał się właśnie do pracy, wcześniej niż zazwyczaj, by nadgonić część administracyjnych i nieswoich obowiązków, kiedy rozjątrzone złowrogą czerwienią oczko pierścionka przykuło jego spojrzenie, wychylając się z czarnego rękawa nakładanego na siebie płaszcza. Miał wrażenie, że zgęstniała materia półmroku w korytarzu jego mieszkania syczy głucho podobnie do tkaniny zajmującej się przyciśniętą do niej iskrą rozpaloną na końcu papierosa, a jego myśli, strącone nagłym zachwianiem równowagi z krawędzi świadomości jak wezbrany, pozbawiony treściwego ciężaru popiół, rozpadły się w bezsilne, zmartwiałe cząstki na podłodze u jego stóp; półświadomie wsparł się ramieniem o ścianę, ścięty nagłym obuchem rozlewającego się na karku zimnego popłochu, czując, jak płuca zaciskają mu się zaskoczoną bolesnością na oddechu – zmartwiały bezruch, wypełniony dzwoniącą w uszach uporczywą ciszą, trwał zaledwie krótką chwilę, mgnienie przestraszonego błysku źrenicy, nim nie szarpnął za klamkę, trzaskając gwałtownie drzwiami, pozostawiając za sobą, na wycieraczce w opustoszałym, dusznym holu, porzucone szczątki wszystkiego, co miało dotąd pilne znaczenie: wyczerpanie przegryzające się przez nadwyrężone w pracy ciało, nakłuwające kręgosłup uwierającym dyskomfortem, przechylając zauważalnie sylwetkę; uciskające w potylicy echo przemęczonego bólu, z którym zmagał się przez większość nocy; czekające na niego, spiętrzone obowiązki o szorstkiej łusce, ostrych zębach i żywych oczach poszukujących jego sylwetki, sobaczych nozdrzach rozdymających się w niecierpliwym oczekiwaniu w porze porannego karmienia; jakiś fragment siebie, przepalony rozgorzałym, szkarłatnym punktem skoncentrowanego strachu, przetrącony i wydarty z niego gwałtownym szarpnięciem, pozostawiając w piersi dotkliwą pustkę, w której pęczniał, bardziej i bardziej, ogłuszający lęk.
Nie pamiętał o siarczystym oddechu grudniowego świtu owijającym mu się ciasno wokół odsłoniętej szyi i wdzierającym się pod poły rozpiętego wciąż płaszcza; nie pamiętał o zimnie, o śniegu rozbryzgującym mu się pod śpiesznymi krokami, zachlapując błotem nogawki, nie pamiętał o łapaniu tchu, kiedy lodowate powietrze rozpalało mu się w gardle; zapomniał w końcu też o resztkach rozsądku, które powstrzymywały jeszcze zaklęcie teleportacyjne przed sprawczością, pamiętając niemrawo o niebezpieczeństwie używania go w stanie emocjonalnego wzburzenia – wydawało mu się to teraz tragicznie śmieszne, to ładne, poprawne, dyplomatyczne emocjonalne wzburzenie, tak klaustrofobiczne w swoim brzmieniu, tak obrzydliwe sterylne, że miał ochotę odkrztusić je z myśli i splunąć na zbyt długą, zbyt uporczywą ulicę. Dostrzegł, ledwo świadomie, że czerwone oczko zgasło, przywdziewając znów głęboki szafirowy błękit; czuł niemal, jak grunt usuwa mu się spod stóp, jak nogi odmawiają mu nagle posłuszeństwa, płyty chodnika rozwierają się pod nim, by przełknąć go w ciemność mroczącą myśli, między jednym mrugnięciem a drugim; krawędzie trzymanych w dłoni kluczy wpijały mu się w skórę, ale nie wyczuwał ich ukąszeń, nieważne jak mocno zaciskał palce – tylko tępy fakt ząbków napierających na ciało. Dlaczego nie został z nim wczoraj? Dlaczego nie został? Czy Folke gdzieś wychodził, później? Co, jeśli zastanie puste mieszkanie?
Bregða, nieprzyjemny trzask, przestrzeń zamykająca się na nim ciasno i szarpnięcie przerzucające go w którąś z bliższych ulic, wciąż jeszcze nie tą właściwą; biegł, odliczając parę nieznośnie długich, ciężkich oddechów, bregða – nagłe mdłości targnęły jego wnętrznościami, kiedy wysokie czoło znajomej kamienicy rozrosło mu przed oczami, nachylając się nad nim złowrogo, gdy zgiął się nieznacznie, chwytając się ręką o zimny mur, żeby utrzymać zachwianą oszołomionym zamroczeniem równowagę. Zacisnął powieki; wydawało mu się, że wciąż stoi przed drzwiami, niezdolny otworzyć oczu, zmusić ociężałego ciała do pokonania schodów, które pokonywał tylokrotnie, że ta chwila darowana sobie na ustatecznienie przytomności przeciąga się nieznośnie i niebezpiecznie – ale kiedy otworzył je znowu, stał już pod drzwiami jego mieszkania, przekręcając klucz w zamku pewną, choć drżącą w palcach, ręką.
– Folke? – spytał, nie zdając sobie sprawy jak głucho brzmiał, jak niepewny był jego głos, niezdolny podnieść się ku zdecydowaniu, kiedy wsuwał się w ogrzane wnętrze przeniknięte jego zapachem, ciepłem spitym z jego skóry; było mu wciąż niedobrze, mieszkanie zatarło mu się przed spojrzeniem, kiedy pchnął za sobą wpółświadomie drzwi, przymuszając je do ledwo zarejestrowanego trzasku. Przez chwilę nie potrafił odróżnić szumu własnej krwi od szumu puszczonej w łazience wody, mając wrażenie, że jego własny popłoch przelewa się w rzeczywistość, dźwięczy mu w uszach; dostrzegł kałużę leniwie rozrastającą się na panelach pod drzwiami łazienki, Tartuffe zastygniętego w zaskoczeniu tuż przed nimi, wyraźnie niespokojnego; Folke poruszył jeszcze raz jego strunami, niemal bezdźwięcznie, kiedy wstępował zabłoconymi butami w wybroczynę wody, rozchlapując ją dalej.
Lepki obłok gorącego powietrza osiadł mu na zmarzniętej skórze filmem wilgoci, wdzierając się ulgą w podrażniony przełyk, wątłą, słonawą wonią krwi drażniąc węch – był w domu, był szczęśliwie w domu, niemrawy przebłysk ulgi szybko ginący pośród niepokoju, który ułożył się ciężkim gorącem na krzywej linii barków, pociągając go natychmiast w dół, ku sylwetce zwiniętej spazmatycznie na zalanych gorącą wodą kafelkach. Sięgnął do niego, by chwycić go za ramię, pociągnąć ostrożnie, ale stanowczo w górę, nachylając się ku niemu, wsuwając drugą dłoń na jego dalszy policzek, chcąc zwrócić jego bladą twarz ku sobie, z nerwową prośbą – spójrz na mnie – odnaleźć jego spojrzenie, mętne, jakby rozcieńczone wodą, która przesiąkała jego ubrane, zwilżyła kosmyki włosów opadających na skronie, pozostawiła krople zebranej pary na woskowym czole. Strużka krwi spłynęła mu z nosa na usta, kiedy uniósł głowę; przetarł ją odruchowo kciukiem, zamiast zebrać ją jednak na opuszkę, roztarła się rozcieńczoną czerwienią nad ustami, niewyraźną smugą.
– Myślałem... – własny głos zadźwięczał głuchym, szarpniętym chrzęstem ponad jednostajnym szemraniem wody. Nie potrafił wypowiedzieć dalszej myśli, nazwać strachu, który towarzyszył mu przez całą obłąkańczą drogę do jego mieszkania; przez twarz przemknął mu stężały grymas, rozpaczliwa próba doprowadzenia się do opanowania. Wyprostował się na chwilę, by przekręcić ze zdenerwowaniem kurek, urywając krótko drażniący chlupot wody, wpadającej do pełnej wanny, przelewającej się przez jej krawędź, rozbryzgując na kafelkach. – Podnieś się; dasz radę? – mówiąc to, pociągnął go za ramię, zamierzając pomóc mu się usiąść z plecami wspartymi o żeliwny bok wanny, ale trzeźwa intencja zatarła się gdzieś w gorącej duszności, w bolesnym tętnieniu w piersi, w uldze, w przestrachu, który wciąż tkwił jak cierń pod płaskim sklepieniem mostka, i kiedy Folke uniósł się, podnosząc zbladłą twarz, wiedziony przejętym impulsem nachylił się ku niemu, zawijając palce na jego karku, przykładając rozgorączkowane czoło do jego rozpalonej skroni, upuszczając głębszy, drżący zauważalnie oddech. – Na pieprzonych, przeklętych do jasnej cholery bogów, Folke – szorstki, ponury szept; jak przekleństwo, skarga, błaganie, oddech łapany nagłym haustem po zbyt długim wstrzymywaniu tchu.
Nie pamiętał o siarczystym oddechu grudniowego świtu owijającym mu się ciasno wokół odsłoniętej szyi i wdzierającym się pod poły rozpiętego wciąż płaszcza; nie pamiętał o zimnie, o śniegu rozbryzgującym mu się pod śpiesznymi krokami, zachlapując błotem nogawki, nie pamiętał o łapaniu tchu, kiedy lodowate powietrze rozpalało mu się w gardle; zapomniał w końcu też o resztkach rozsądku, które powstrzymywały jeszcze zaklęcie teleportacyjne przed sprawczością, pamiętając niemrawo o niebezpieczeństwie używania go w stanie emocjonalnego wzburzenia – wydawało mu się to teraz tragicznie śmieszne, to ładne, poprawne, dyplomatyczne emocjonalne wzburzenie, tak klaustrofobiczne w swoim brzmieniu, tak obrzydliwe sterylne, że miał ochotę odkrztusić je z myśli i splunąć na zbyt długą, zbyt uporczywą ulicę. Dostrzegł, ledwo świadomie, że czerwone oczko zgasło, przywdziewając znów głęboki szafirowy błękit; czuł niemal, jak grunt usuwa mu się spod stóp, jak nogi odmawiają mu nagle posłuszeństwa, płyty chodnika rozwierają się pod nim, by przełknąć go w ciemność mroczącą myśli, między jednym mrugnięciem a drugim; krawędzie trzymanych w dłoni kluczy wpijały mu się w skórę, ale nie wyczuwał ich ukąszeń, nieważne jak mocno zaciskał palce – tylko tępy fakt ząbków napierających na ciało. Dlaczego nie został z nim wczoraj? Dlaczego nie został? Czy Folke gdzieś wychodził, później? Co, jeśli zastanie puste mieszkanie?
Bregða, nieprzyjemny trzask, przestrzeń zamykająca się na nim ciasno i szarpnięcie przerzucające go w którąś z bliższych ulic, wciąż jeszcze nie tą właściwą; biegł, odliczając parę nieznośnie długich, ciężkich oddechów, bregða – nagłe mdłości targnęły jego wnętrznościami, kiedy wysokie czoło znajomej kamienicy rozrosło mu przed oczami, nachylając się nad nim złowrogo, gdy zgiął się nieznacznie, chwytając się ręką o zimny mur, żeby utrzymać zachwianą oszołomionym zamroczeniem równowagę. Zacisnął powieki; wydawało mu się, że wciąż stoi przed drzwiami, niezdolny otworzyć oczu, zmusić ociężałego ciała do pokonania schodów, które pokonywał tylokrotnie, że ta chwila darowana sobie na ustatecznienie przytomności przeciąga się nieznośnie i niebezpiecznie – ale kiedy otworzył je znowu, stał już pod drzwiami jego mieszkania, przekręcając klucz w zamku pewną, choć drżącą w palcach, ręką.
– Folke? – spytał, nie zdając sobie sprawy jak głucho brzmiał, jak niepewny był jego głos, niezdolny podnieść się ku zdecydowaniu, kiedy wsuwał się w ogrzane wnętrze przeniknięte jego zapachem, ciepłem spitym z jego skóry; było mu wciąż niedobrze, mieszkanie zatarło mu się przed spojrzeniem, kiedy pchnął za sobą wpółświadomie drzwi, przymuszając je do ledwo zarejestrowanego trzasku. Przez chwilę nie potrafił odróżnić szumu własnej krwi od szumu puszczonej w łazience wody, mając wrażenie, że jego własny popłoch przelewa się w rzeczywistość, dźwięczy mu w uszach; dostrzegł kałużę leniwie rozrastającą się na panelach pod drzwiami łazienki, Tartuffe zastygniętego w zaskoczeniu tuż przed nimi, wyraźnie niespokojnego; Folke poruszył jeszcze raz jego strunami, niemal bezdźwięcznie, kiedy wstępował zabłoconymi butami w wybroczynę wody, rozchlapując ją dalej.
Lepki obłok gorącego powietrza osiadł mu na zmarzniętej skórze filmem wilgoci, wdzierając się ulgą w podrażniony przełyk, wątłą, słonawą wonią krwi drażniąc węch – był w domu, był szczęśliwie w domu, niemrawy przebłysk ulgi szybko ginący pośród niepokoju, który ułożył się ciężkim gorącem na krzywej linii barków, pociągając go natychmiast w dół, ku sylwetce zwiniętej spazmatycznie na zalanych gorącą wodą kafelkach. Sięgnął do niego, by chwycić go za ramię, pociągnąć ostrożnie, ale stanowczo w górę, nachylając się ku niemu, wsuwając drugą dłoń na jego dalszy policzek, chcąc zwrócić jego bladą twarz ku sobie, z nerwową prośbą – spójrz na mnie – odnaleźć jego spojrzenie, mętne, jakby rozcieńczone wodą, która przesiąkała jego ubrane, zwilżyła kosmyki włosów opadających na skronie, pozostawiła krople zebranej pary na woskowym czole. Strużka krwi spłynęła mu z nosa na usta, kiedy uniósł głowę; przetarł ją odruchowo kciukiem, zamiast zebrać ją jednak na opuszkę, roztarła się rozcieńczoną czerwienią nad ustami, niewyraźną smugą.
– Myślałem... – własny głos zadźwięczał głuchym, szarpniętym chrzęstem ponad jednostajnym szemraniem wody. Nie potrafił wypowiedzieć dalszej myśli, nazwać strachu, który towarzyszył mu przez całą obłąkańczą drogę do jego mieszkania; przez twarz przemknął mu stężały grymas, rozpaczliwa próba doprowadzenia się do opanowania. Wyprostował się na chwilę, by przekręcić ze zdenerwowaniem kurek, urywając krótko drażniący chlupot wody, wpadającej do pełnej wanny, przelewającej się przez jej krawędź, rozbryzgując na kafelkach. – Podnieś się; dasz radę? – mówiąc to, pociągnął go za ramię, zamierzając pomóc mu się usiąść z plecami wspartymi o żeliwny bok wanny, ale trzeźwa intencja zatarła się gdzieś w gorącej duszności, w bolesnym tętnieniu w piersi, w uldze, w przestrachu, który wciąż tkwił jak cierń pod płaskim sklepieniem mostka, i kiedy Folke uniósł się, podnosząc zbladłą twarz, wiedziony przejętym impulsem nachylił się ku niemu, zawijając palce na jego karku, przykładając rozgorączkowane czoło do jego rozpalonej skroni, upuszczając głębszy, drżący zauważalnie oddech. – Na pieprzonych, przeklętych do jasnej cholery bogów, Folke – szorstki, ponury szept; jak przekleństwo, skarga, błaganie, oddech łapany nagłym haustem po zbyt długim wstrzymywaniu tchu.
Folke Baantjer
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Sob 7 Maj - 17:35
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kałuża gorącej wody rozsuwała się po jasnych, łazienkowych płytkach, powoli przesiąkając przez jego ubrania, wkradając się na skórę tym charakterystycznym rodzajem ciepła, które pozostawiało po sobie zimne ciarki, spływając pod drzwi, by rozciągnąć się wilgocią po jasnej boazerii podłogi – sięgał źrenicami do brzegu wanny, nad którą unosiły się gęste obłoki pary, lecz nie był w stanie zogniskować wzroku, który rozmazywał się w blednące plamy, jakby sącząca się z kranu woda rozlała się także za cienką membraną jego spojówek, podtapiając ciało od środka, narząd po narządzie, by nie zauważył momentu, w którym zabraknie mu tchu; powietrze ciążyło mu na płucach, tężejąc za zamkniętymi drzwiami, sprawiając, że coraz trudniej było nabierać kolejne oddechy, chociaż rozpaczliwie wciąż starał się przymusić umysł do rygoru miarowego odliczania, aż cyfry zapętliły się w nerwowej panice, targając klatką żeber pod grubym, zwilgotniałym materiałem swetra. Chłód ceramicznych płytek, o które wspierał zaczerwieniony wybroczynami policzek, przeobraził się w przytłaczające uderzenie gorąca, nie potrafił jednak zmusić się, by zacisnąć palce na materiale ubrania i ściągnąć je przez głowę, zrzucić z siebie jak okrywę zimowego futra – powoli podsunął tylko kolana pod mostek, wypuszczając spomiędzy ust stłumione westchnienie bólu, gdy rwanie szarpnęło mocniej za prawy bok, zaciskając szczęki gwałtownej konwulsji na przykurczonych trzewiach; wydawało mu się, że czuł drżenie każdego mięśnia, jakby ktoś płatał je tkanka po tkance, odrywał palcami kolejne, zaczerwienione włókna i odkładał je na bok, wyczesując z niego wszystko, co odstawało niepotrzebnie od obłej glazury szkieletu.
Przyglądał się, jak smuga krwi, która pozostawiła na jego sinych wargach mdły, metaliczny posmak, broczyła przejrzystą taflę pojedynczymi kroplami czerwonego atramentu, nieśpiesznie rozcieńczonego w wyblakły róż, zataczający leniwe spirale wokół metalowego koła łazienkowego odpływu, aż w końcu z trudem przymusił się, by oderwać wzrok od hipnotycznej serpentyny własnej, odsączanej z ciała słabości i skupić go na złocistej obręczy pierścionka, wciąż połyskującego w płytkiej kałuży wody – czuł, że w jakiś sposób go zdradzał, zsuwając przedmiot z palca, jakby tym samym wysuwał się z jego objęcia, uchylał głowę pod troskliwie wyciągniętą dłonią, cofał się przed dotykiem, nawet gdy cudze opuszki wydawały się miękkie i ciepłe, pozbawione groźby zaostrzonych pazurów. Skóra pulsowała lekko w miejscu, gdzie wcześniej przylegała do niej biżuteria, uciskała fantomowym złudzeniem świadomości, że wciąż nosił obrączkę na sobie, przesuwając bezwiednie palcem po jej gładkiej, złocistej powierzchni, która przypominała szum odległego morza i ciche szemranie piasku o czarnych, opalizujących drobinach, sięgających plażą aż po sam horyzont – czasami myślał, że powinni byli tam zostać, zatrzymani w czułości ciasnego uścisku, ze słodyczą warg odciśniętą na pulsującej tętnem szyi, skamieniali na podobieństwo wyszczerbionych głazów, o które obijały się bielejące kołtuny fal; przekonywał się, że tym razem potrafiłby zaoferować mu więcej, przełamać wszystkie, zdławione przeszłością obawy, które narastały mu w gardle, zdusić zwierzę uciskające boleśnie na klatkę żeber, poruszające się wzbierającym w żyłach niepokojem, otwierające na nowo wszystkie, świeże zbliznowacenia, by po raz kolejny upuścić krew z otwartej rany. Pod płachtą katastrofalnej rzeczywistości – ciężkimi z rozpaczy łzami, które przełykał w dół żołądka, pod kołdrą nocy, które spędzał na łazienkowej podłodze, powtarzając w myślach zaklęcie, którego nie był w stanie wypowiedzieć na głos, aż zapomniał, jak dokładnie brzmiało, pod drżeniem, w jakie wpędzały go własne pragnienia, nieodwracalne w swej brutalności, pod wspomnieniem wieczorów, gdy wracał do domu pijany i zbyt młody, by ktoś dotykał go w ten sposób, pod dłużącymi się godzinami, podczas których przyglądał się prześwitującemu labiryntowi własnych żył, próbując odnaleźć ich ujście – pragnął przecież żyć; pragnął ciepła, które nie ulatniało się przez nieszczelne okno brzydkiego, ponacinanego bliznami ciała, pragnął skóry kameleona, wiecznie rozdrabniającej się na barwne warstwy komfortu, pragnął cofnąć się i przepisać to, co zostało już napisane, przytulić swoją matkę, zanim jej brwi ściągnęłyby się w surowym wyrazie dezaprobaty, zatopić dłonie w szorstkiej, owczej wełnie, biec po zazielenionym dywanie dzikiej polany, dopóki płuca nie odmówiłyby mu posłuszeństwa, pragnął wybaczyć – światu, lecz przede wszystkim samemu sobie. Co jeśli nie istniał żaden sposób, by wydostać nadgarstki z kajdan tych ograniczeń?
Przez szum wody przebrzmiało odległe echo cudzego głosu, głuchy, zdławiony dźwięk, który wpierw wydawał się rezonować jedynie w ciasnym karcerze spękanej czaszki, Folke powtarzane jak przypomnienie, jak przekleństwo bycia sobą, trwałe i bolesne, przylegające do niego rzeczywistością, która tłamsiła podobne pragnienia. Wzrok mu się rozmazał, gdy drzwi skrzypnęły cicho, a chłodna dłoń wsunęła się na jego policzek, odwracając ostrożnie twarz, którą dotąd trzymał na podłodze, mocząc pojedyncze kosmyki włosów, lepiące się do spoconego karku – przez chwilę nie wiedział, kto się nad nim pochylał i jego ciało drgnęło odruchowo, rozciągając pod skórą kolejną, bolesną konwulsję, aż jęknął cicho, bezwolnie dociskając rozgrzany policzek do łagodnych palców, rozszerzając oczy, w których mętną, zazielenioną barwę wdarł się błysk rozpoznania, amalgamat upokorzenia i ulgi, zmieszanych ze sobą w nierównej proporcji. Szum w końcu umilkł, nagle i gwałtownie, a pod jego nieobecność świat zdawał się wypełnić ciężką, przytłaczającą ciszą, która uwierała pulsujące skronie, zaciskające się na świadomości tym silniej, gdy ramię Bertrama objęło go wokół gorsu, unosząc horyzont podłogi do pozycji pionowej – wsparł się plecami o żeliwny bok wanny, odchylając lekko głowę, gdy przed oczami zamigotały mu ciemniejące mroczki, zasklepiające się w zakurzonych kątach pola widzenia, mimo to próbował jeszcze wyłowić talary jego źrenic, spojrzeć mu w oczy, upewnić się, że wciąż tam był, spsiały i upokorzony własną słabością.
– Przepraszam. – jakby przepraszał za swoją chorobę, za swoje życie, za siebie, zdławionym, przycichłym głosem, z rezygnacją zniżając tylko wzrok na rozmyty błysk złotego pierścionka, leżącego na podłodze, tuż obok jego chromej nogi. – Przepraszam, nie chciałem… – przerwał, zdjęty nagłym, rwącym bólem, rozsuwającym się wzdłuż lewego boku, wnikając pomiędzy żebra szarpnięciem, które wydobyło z gardła stłumiony jęk, nerwowo poruszający grdyką, gdy przełknął ślinę, napełniając płuca płytkim, nierównym oddechem. – Nie chciałem cię martwić. – poczuł się winny – za obrączkę leżącą bezwolnie na mokrych kafelkach, za własną bezsilność, za żołądek ściśnięty głodem i nudnościami jednocześnie, za umysł, który nie potrafił zapomnieć, za wątpliwości, które nieustannie przechadzały się po brzegach jaźni, za myśli, które tak łatwo oscylowały wokół pocieszającej ostateczności. Westchnął cicho, gdy Bertram nachylił się bliżej, wsuwając palce na jego mokry, rozgrzany gorączką kark i przykładając własne czoło do rozpalonej skroni – poczuł na skórze jego oddech, ciepły i drżący, rozciągający się pieszczotą przygany, pod której uciskiem do oczu wreszcie napłynęły mu łzy, spełzające srebrnymi smugami po spąsowiałych policzkach. Kręciło mu się w głowie – z trudem uniósł rozdygotane ręce, zatrzymując je na jego łopatkach, wpijając palce w materiał koszuli, mocno, a potem coraz lżej, aż te w końcu osunęły się bezwładnie, ściągając w dół zwiotczałe ciało, gdy wszystko wokół zniknęło pod żarłoczną mgłą czarnej winiety, pozbawiając go przytomności.
Przyglądał się, jak smuga krwi, która pozostawiła na jego sinych wargach mdły, metaliczny posmak, broczyła przejrzystą taflę pojedynczymi kroplami czerwonego atramentu, nieśpiesznie rozcieńczonego w wyblakły róż, zataczający leniwe spirale wokół metalowego koła łazienkowego odpływu, aż w końcu z trudem przymusił się, by oderwać wzrok od hipnotycznej serpentyny własnej, odsączanej z ciała słabości i skupić go na złocistej obręczy pierścionka, wciąż połyskującego w płytkiej kałuży wody – czuł, że w jakiś sposób go zdradzał, zsuwając przedmiot z palca, jakby tym samym wysuwał się z jego objęcia, uchylał głowę pod troskliwie wyciągniętą dłonią, cofał się przed dotykiem, nawet gdy cudze opuszki wydawały się miękkie i ciepłe, pozbawione groźby zaostrzonych pazurów. Skóra pulsowała lekko w miejscu, gdzie wcześniej przylegała do niej biżuteria, uciskała fantomowym złudzeniem świadomości, że wciąż nosił obrączkę na sobie, przesuwając bezwiednie palcem po jej gładkiej, złocistej powierzchni, która przypominała szum odległego morza i ciche szemranie piasku o czarnych, opalizujących drobinach, sięgających plażą aż po sam horyzont – czasami myślał, że powinni byli tam zostać, zatrzymani w czułości ciasnego uścisku, ze słodyczą warg odciśniętą na pulsującej tętnem szyi, skamieniali na podobieństwo wyszczerbionych głazów, o które obijały się bielejące kołtuny fal; przekonywał się, że tym razem potrafiłby zaoferować mu więcej, przełamać wszystkie, zdławione przeszłością obawy, które narastały mu w gardle, zdusić zwierzę uciskające boleśnie na klatkę żeber, poruszające się wzbierającym w żyłach niepokojem, otwierające na nowo wszystkie, świeże zbliznowacenia, by po raz kolejny upuścić krew z otwartej rany. Pod płachtą katastrofalnej rzeczywistości – ciężkimi z rozpaczy łzami, które przełykał w dół żołądka, pod kołdrą nocy, które spędzał na łazienkowej podłodze, powtarzając w myślach zaklęcie, którego nie był w stanie wypowiedzieć na głos, aż zapomniał, jak dokładnie brzmiało, pod drżeniem, w jakie wpędzały go własne pragnienia, nieodwracalne w swej brutalności, pod wspomnieniem wieczorów, gdy wracał do domu pijany i zbyt młody, by ktoś dotykał go w ten sposób, pod dłużącymi się godzinami, podczas których przyglądał się prześwitującemu labiryntowi własnych żył, próbując odnaleźć ich ujście – pragnął przecież żyć; pragnął ciepła, które nie ulatniało się przez nieszczelne okno brzydkiego, ponacinanego bliznami ciała, pragnął skóry kameleona, wiecznie rozdrabniającej się na barwne warstwy komfortu, pragnął cofnąć się i przepisać to, co zostało już napisane, przytulić swoją matkę, zanim jej brwi ściągnęłyby się w surowym wyrazie dezaprobaty, zatopić dłonie w szorstkiej, owczej wełnie, biec po zazielenionym dywanie dzikiej polany, dopóki płuca nie odmówiłyby mu posłuszeństwa, pragnął wybaczyć – światu, lecz przede wszystkim samemu sobie. Co jeśli nie istniał żaden sposób, by wydostać nadgarstki z kajdan tych ograniczeń?
Przez szum wody przebrzmiało odległe echo cudzego głosu, głuchy, zdławiony dźwięk, który wpierw wydawał się rezonować jedynie w ciasnym karcerze spękanej czaszki, Folke powtarzane jak przypomnienie, jak przekleństwo bycia sobą, trwałe i bolesne, przylegające do niego rzeczywistością, która tłamsiła podobne pragnienia. Wzrok mu się rozmazał, gdy drzwi skrzypnęły cicho, a chłodna dłoń wsunęła się na jego policzek, odwracając ostrożnie twarz, którą dotąd trzymał na podłodze, mocząc pojedyncze kosmyki włosów, lepiące się do spoconego karku – przez chwilę nie wiedział, kto się nad nim pochylał i jego ciało drgnęło odruchowo, rozciągając pod skórą kolejną, bolesną konwulsję, aż jęknął cicho, bezwolnie dociskając rozgrzany policzek do łagodnych palców, rozszerzając oczy, w których mętną, zazielenioną barwę wdarł się błysk rozpoznania, amalgamat upokorzenia i ulgi, zmieszanych ze sobą w nierównej proporcji. Szum w końcu umilkł, nagle i gwałtownie, a pod jego nieobecność świat zdawał się wypełnić ciężką, przytłaczającą ciszą, która uwierała pulsujące skronie, zaciskające się na świadomości tym silniej, gdy ramię Bertrama objęło go wokół gorsu, unosząc horyzont podłogi do pozycji pionowej – wsparł się plecami o żeliwny bok wanny, odchylając lekko głowę, gdy przed oczami zamigotały mu ciemniejące mroczki, zasklepiające się w zakurzonych kątach pola widzenia, mimo to próbował jeszcze wyłowić talary jego źrenic, spojrzeć mu w oczy, upewnić się, że wciąż tam był, spsiały i upokorzony własną słabością.
– Przepraszam. – jakby przepraszał za swoją chorobę, za swoje życie, za siebie, zdławionym, przycichłym głosem, z rezygnacją zniżając tylko wzrok na rozmyty błysk złotego pierścionka, leżącego na podłodze, tuż obok jego chromej nogi. – Przepraszam, nie chciałem… – przerwał, zdjęty nagłym, rwącym bólem, rozsuwającym się wzdłuż lewego boku, wnikając pomiędzy żebra szarpnięciem, które wydobyło z gardła stłumiony jęk, nerwowo poruszający grdyką, gdy przełknął ślinę, napełniając płuca płytkim, nierównym oddechem. – Nie chciałem cię martwić. – poczuł się winny – za obrączkę leżącą bezwolnie na mokrych kafelkach, za własną bezsilność, za żołądek ściśnięty głodem i nudnościami jednocześnie, za umysł, który nie potrafił zapomnieć, za wątpliwości, które nieustannie przechadzały się po brzegach jaźni, za myśli, które tak łatwo oscylowały wokół pocieszającej ostateczności. Westchnął cicho, gdy Bertram nachylił się bliżej, wsuwając palce na jego mokry, rozgrzany gorączką kark i przykładając własne czoło do rozpalonej skroni – poczuł na skórze jego oddech, ciepły i drżący, rozciągający się pieszczotą przygany, pod której uciskiem do oczu wreszcie napłynęły mu łzy, spełzające srebrnymi smugami po spąsowiałych policzkach. Kręciło mu się w głowie – z trudem uniósł rozdygotane ręce, zatrzymując je na jego łopatkach, wpijając palce w materiał koszuli, mocno, a potem coraz lżej, aż te w końcu osunęły się bezwładnie, ściągając w dół zwiotczałe ciało, gdy wszystko wokół zniknęło pod żarłoczną mgłą czarnej winiety, pozbawiając go przytomności.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Nie 8 Maj - 19:02
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Bywały dni – jak nieprawdopodobne, wspaniale wyraziste sny – kiedy, pomimo całego życia spędzonego na umyślnym, zbuntowanym zaniedbywaniu własnej wiary, potrafił myśleć o bogach z wdzięcznością, przeświadczeniem, że gdyby tego od niego oczekiwali, mógłby znieść całą przeszłą podłość życia jeszcze raz, że byłby gotów znieść jeszcze więcej, pokornie, bez słowa skargi, jeśli miało to być sprawiedliwym zrównoważeniem tych jasnych momentów spokojnego szczęścia, wspólnych wieczorów i poranków, dłoni odgarniającej mu włosy z czoła, spojrzeń przyłapujących go na gorącym uczynku niemej, ukradkowej konfirmacji paliatywnej obecności, łagodnego uśmiechu zawisającego nad jego ustami, przesłaniającego niedogodności egzystencji uwiązanej wadliwym ciałem i tylko gorszą naturą, obłaskawiającego nieprzychylną mu dotąd rzeczywistość wibracją jasnego, choć tak rzadkiego, śmiechu; bywały w ostatnim czasie dni, kiedy potrafił być im prawdziwie wdzięczny, choć jego wiara pozostawała skruszała i wypaczona przez wszystkie przeszłe noce strawione na dławieniu modlitwy gorzką plwociną gorliwych oskarżeń, zanim w końcu przestał o bogach myśleć w ogóle, bo skargi zdawały się równie daremne co pacierze – teraz wdzięczność ta stawała mu w gardle, zbutwiała i skwaśniała, paląca przełyk bluźnierczym, zdesperowanym przekleństwem, brukającym obojętne, boskie sumienia po raz kolejny wyłącznie winą, wilgotną i duszną, gorącą, kiedy przylepiała się do wąskich ścian ściśniętej krtani, przywierała do skóry mokrą warstwą skroplonej pary, w której strach zdawał się stężały i przytłaczający, wyczuwalny prawie jak dotyk osiadający fantomową mgiełką na przeczulonych zmysłach.
Nie potrafił wykrzesać z siebie nic więcej poza tym przekleństwem, odruchem zdradzonej, od zawsze skłonnej do gniewu, wiary; nie potrafił im dziękować, nie potrafił uciszyć jego przeprosin, choć na ustach rozciągnął mu się grymas niewypowiedzianego zaprzeczenia, uspokajającego zapewnienia, że nic z tego nie było jego winą, nie potrafił wydobyć z siebie nawet gniewu ukształtowanego w wyrzut, kiedy jego spojrzenie powędrowało wiernie za wzrokiem Folke, odnajdując złotą obrączkę lśniącą na jasnych kafelkach, porzuconą w kałuży rozlanej wody pod pretekstem, którego nie mógł zaakceptować, choć jej widok wgryzł się pod żebra palącym szrapnelem rozgniewanego żalu. Przypominał sobie wbrew sobie bliźniacze lśnienie pierścionka rzuconego na podłogę dwa lata wcześniej – przypominał sobie dławiące uczucie, które prześlizgnęło się wtedy po jego wnętrzu jak nasączone piołunem ostrze; kiedy jednak wracał do niego spojrzeniem, przesuwał nim po woskowej bladości twarzy, zielonych okręgach tęczówek rozepchniętych pęczniejącym lękiem, widmem bólu przemykającym w nagłym napięciu ekspresji, zapominał o tym natychmiast, zdjęty szarpnięciem przestraszonej troski, usilną świadomością, że musi zachować zimną krew, uspokoić rozedrganie nerwów, oddech śpieszący za jego oddechem, kiedy mdłości ściskające trzewia podchodziły do gardła, błędnik rozchwiany zbyt gwałtowną teleportacją wciąż przyprawiał o drażniące skołowanie. Czoło przyciśnięte do rozpalonej skroni, głębszy wdech i drżący wydech, nie chciałem cię martwić uciążliwie wgryzające się w rozjątrzoną fakturę nerwów, kiedy przymykał powieki, ściągając brwi w napięciu; zdawało mu się, że skóra na jego karku parzy go w pokąsane mrozem palce.
Pozostawało mu tylko to nędzne, niewystarczające przekleństwo, jego prośba i upomnienie, ulga i złość, siarczystość przełamana miękkim tonem wyraźnego rozedrgania; wsunął dłoń na jego plecy, przyciągając go do siebie bliżej, czując jego ręce sięgające mu łopatek, wczepiające się kurczowo w koszulę – nie umiał mu odmówić, choć obawa przytrzymująca wciąż komory serca w niespokojnym pośpiechu uwierała naglącą potrzebą działania; potrzebował go tak samo, krótkiej przynajmniej chwili wypełnionej pewnością jego obecności, pewnym, bezgłośnym zapewnieniem o własnej, kiedy przesuwał po mokrej wełnie swetra, sięgał palcami nawilgłych kosmyków włosów nad karkiem, czując na policzku płaczliwe targnięcie jego oddechu, którego drżenie rozlało się po skórze ciepłym, przejmującym dreszczem, ściekając po krzywiźnie barków, po linii pochylonego ku niemu kręgosłupa, pod palce zawinięte ciasno na materiale koszuli. Ciasno, lżej, wcale – poczuł, jak zsuwają się bezwładne po pałąku jego pleców, opadają wzdłuż boków, jak ciało zanurzone w jego objęciu wiotczeje, odpuszcza, rozcieńcza się w mokrej duszności łazienkowego powietrza.
– Folke? – rozgorączkowana skroń osunęła się spod jego czoła, a on przesunął niespokojnie dłoń z jego karku na zarumieniony febryczną wybroczyną policzek, podtrzymując jego twarz, podnosząc ją pod napiętą rozpaczliwość spojrzenia; grudniowe zimno, stygnące na jego skórze pod presją stężałej pary, zapadło się gwałtownie pod skórę, głębiej, kostniejąc nagle w piersi cierniem bezwzględnego, rozpaczliwego przestrachu, choć znał przecież doskonale ciężar nieprzytomnego ciała, znał bezwładność rozlewającą się w ramionach, jak gdyby miała przeciec przez palce, znał, na litość boską, zbyt dobrze ostry zapach krwi, by tracić wobec niej resztki trzeźwej, opanowanej myśli. – Nie, Folke, nie, nie, nie możesz teraz- spójrz na mnie – powtarzał niespokojnie, przytulając dłoń do jego policzka, potrząsając nim nerwowo, czując się zdradzany przez własny głos, przebrzmiewający zdesperowaną, przestraszoną troską. Przerażało go, jak lekki był w jego ramionach, jak pozbawiony władności, jak niepewny, jak gdyby wypełniała go jedynie ciepła, dusząca para, nagle tak ciężko osiadająca w jego własnych płucach. – Spójrz na mnie – jeszcze raz, z szorstkim chrobotem przestraszonego gniewu, zanim nie poruszył się wreszcie nerwowo, próbując zatrzymać kołujące niespokojnie myśli, sępy wzbierającej w piersi paniki krążące nad trzeźwym rozsądkiem w oczekiwaniu na moment, w którym pozwoli gruntowi wysunąć się spod myśli.
Wsunął pośpiesznie ręce przez wąski tors pod jego ramiona, podnosząc go z mokrej podłogi, czując jak niewidzialna pięść zaciska mu się na szyi, kiedy osunął się nieprzytomnie w jego ramionach, skroń, wsparta o jego bark, opadła w bok, zwilgotniałe kosmyki zsunęły się z czoła skropionego perłami potu; jego oddech, szemrzący blisko ucha, był cichy, prawie spokojny. Podtrzymując go wspartego o własny odchylony pion, pchnął nogą drzwi łazienki, rozchylając je szerzej, by wynieść go na korytarz, gdzie chłodne powietrze, przesuwające się szorstko po podrażnionych ścianach ściśniętego gardła, zdawało się zbyt lekkie, zbyt rzadkie – przeraziła go myśl, że mógłby się nim zachłysnąć, że w którymś kroku dzielącym ich od kanapy mogliby stracić o jedną sekundę za dużo, że przez jego zwlekanie wydarzy się coś gorszego; Folke wydawał mu się przy tym nieznośnie lekki, nieznośnie efemeryczny, jak gdyby niósł w ramionach opustoszałą kukłę, nieznośnie posłuszną i pozbawioną ciężaru, kiedy pochylał się, osuwając go ostrożnie pod przeciwną stroną korytarza. Objął jego policzek, drugą dłoń zatrzymując na szyi, z tętnem osiadającym głucho na opuszce kciuka, choć słyszał je cały czas, równe, niepokojąco senne.
– Standa – wyszeptał pośpiesznie, przymuszając się do opanowania, by związać magię z wypowiadanym zaklęciem wystarczająco statecznie; palce drżały mu, kiedy poprawiał je niespokojnie, wspierając na nasadzie kciuka łagodną linię szczęki. – Standa – powtórzył jeszcze raz, niezdolny dłużej trzymać stanowczo głosu, łamiącego się u końca zaklęcia nagłym szarpnięciem zdesperowanej obawy. – Spójrz na mnie, Folke – dojmujące, bolesne poczucie winy odzywało się uwierającym kąsaniem płaskiego sklepienia mostka; zdawał sobie sprawę, że dla własnego uspokojenia wyrywał go z jego spokoju, zdawał sobie przecież sprawę, jak bardzo można pragnąć podobnej ucieczki w nieprzytomność. Złoto obrączki tkwiło jeszcze na płytkach łazienki, pozostawione na konieczną chwilę ugodowego przebaczenia, choć nie mógł o nim zapomnieć przez powracającą wciąż myśl: co, gdyby nie przyszedł? Gdyby Folke ściągnął ją wcześniej, zanim zdążyłby zauważyć?
– Wiem, że tak jest łatwiej, ale nie możesz- – urwał, próbując odnaleźć jego spojrzenie, pochwycić je, złapać jego przytomność; szept usztywniony szorstką prośbą drżał mu w ustach: – nie możesz mi tego robić, Folke, spójrz na mnie.
Nie potrafił wykrzesać z siebie nic więcej poza tym przekleństwem, odruchem zdradzonej, od zawsze skłonnej do gniewu, wiary; nie potrafił im dziękować, nie potrafił uciszyć jego przeprosin, choć na ustach rozciągnął mu się grymas niewypowiedzianego zaprzeczenia, uspokajającego zapewnienia, że nic z tego nie było jego winą, nie potrafił wydobyć z siebie nawet gniewu ukształtowanego w wyrzut, kiedy jego spojrzenie powędrowało wiernie za wzrokiem Folke, odnajdując złotą obrączkę lśniącą na jasnych kafelkach, porzuconą w kałuży rozlanej wody pod pretekstem, którego nie mógł zaakceptować, choć jej widok wgryzł się pod żebra palącym szrapnelem rozgniewanego żalu. Przypominał sobie wbrew sobie bliźniacze lśnienie pierścionka rzuconego na podłogę dwa lata wcześniej – przypominał sobie dławiące uczucie, które prześlizgnęło się wtedy po jego wnętrzu jak nasączone piołunem ostrze; kiedy jednak wracał do niego spojrzeniem, przesuwał nim po woskowej bladości twarzy, zielonych okręgach tęczówek rozepchniętych pęczniejącym lękiem, widmem bólu przemykającym w nagłym napięciu ekspresji, zapominał o tym natychmiast, zdjęty szarpnięciem przestraszonej troski, usilną świadomością, że musi zachować zimną krew, uspokoić rozedrganie nerwów, oddech śpieszący za jego oddechem, kiedy mdłości ściskające trzewia podchodziły do gardła, błędnik rozchwiany zbyt gwałtowną teleportacją wciąż przyprawiał o drażniące skołowanie. Czoło przyciśnięte do rozpalonej skroni, głębszy wdech i drżący wydech, nie chciałem cię martwić uciążliwie wgryzające się w rozjątrzoną fakturę nerwów, kiedy przymykał powieki, ściągając brwi w napięciu; zdawało mu się, że skóra na jego karku parzy go w pokąsane mrozem palce.
Pozostawało mu tylko to nędzne, niewystarczające przekleństwo, jego prośba i upomnienie, ulga i złość, siarczystość przełamana miękkim tonem wyraźnego rozedrgania; wsunął dłoń na jego plecy, przyciągając go do siebie bliżej, czując jego ręce sięgające mu łopatek, wczepiające się kurczowo w koszulę – nie umiał mu odmówić, choć obawa przytrzymująca wciąż komory serca w niespokojnym pośpiechu uwierała naglącą potrzebą działania; potrzebował go tak samo, krótkiej przynajmniej chwili wypełnionej pewnością jego obecności, pewnym, bezgłośnym zapewnieniem o własnej, kiedy przesuwał po mokrej wełnie swetra, sięgał palcami nawilgłych kosmyków włosów nad karkiem, czując na policzku płaczliwe targnięcie jego oddechu, którego drżenie rozlało się po skórze ciepłym, przejmującym dreszczem, ściekając po krzywiźnie barków, po linii pochylonego ku niemu kręgosłupa, pod palce zawinięte ciasno na materiale koszuli. Ciasno, lżej, wcale – poczuł, jak zsuwają się bezwładne po pałąku jego pleców, opadają wzdłuż boków, jak ciało zanurzone w jego objęciu wiotczeje, odpuszcza, rozcieńcza się w mokrej duszności łazienkowego powietrza.
– Folke? – rozgorączkowana skroń osunęła się spod jego czoła, a on przesunął niespokojnie dłoń z jego karku na zarumieniony febryczną wybroczyną policzek, podtrzymując jego twarz, podnosząc ją pod napiętą rozpaczliwość spojrzenia; grudniowe zimno, stygnące na jego skórze pod presją stężałej pary, zapadło się gwałtownie pod skórę, głębiej, kostniejąc nagle w piersi cierniem bezwzględnego, rozpaczliwego przestrachu, choć znał przecież doskonale ciężar nieprzytomnego ciała, znał bezwładność rozlewającą się w ramionach, jak gdyby miała przeciec przez palce, znał, na litość boską, zbyt dobrze ostry zapach krwi, by tracić wobec niej resztki trzeźwej, opanowanej myśli. – Nie, Folke, nie, nie, nie możesz teraz- spójrz na mnie – powtarzał niespokojnie, przytulając dłoń do jego policzka, potrząsając nim nerwowo, czując się zdradzany przez własny głos, przebrzmiewający zdesperowaną, przestraszoną troską. Przerażało go, jak lekki był w jego ramionach, jak pozbawiony władności, jak niepewny, jak gdyby wypełniała go jedynie ciepła, dusząca para, nagle tak ciężko osiadająca w jego własnych płucach. – Spójrz na mnie – jeszcze raz, z szorstkim chrobotem przestraszonego gniewu, zanim nie poruszył się wreszcie nerwowo, próbując zatrzymać kołujące niespokojnie myśli, sępy wzbierającej w piersi paniki krążące nad trzeźwym rozsądkiem w oczekiwaniu na moment, w którym pozwoli gruntowi wysunąć się spod myśli.
Wsunął pośpiesznie ręce przez wąski tors pod jego ramiona, podnosząc go z mokrej podłogi, czując jak niewidzialna pięść zaciska mu się na szyi, kiedy osunął się nieprzytomnie w jego ramionach, skroń, wsparta o jego bark, opadła w bok, zwilgotniałe kosmyki zsunęły się z czoła skropionego perłami potu; jego oddech, szemrzący blisko ucha, był cichy, prawie spokojny. Podtrzymując go wspartego o własny odchylony pion, pchnął nogą drzwi łazienki, rozchylając je szerzej, by wynieść go na korytarz, gdzie chłodne powietrze, przesuwające się szorstko po podrażnionych ścianach ściśniętego gardła, zdawało się zbyt lekkie, zbyt rzadkie – przeraziła go myśl, że mógłby się nim zachłysnąć, że w którymś kroku dzielącym ich od kanapy mogliby stracić o jedną sekundę za dużo, że przez jego zwlekanie wydarzy się coś gorszego; Folke wydawał mu się przy tym nieznośnie lekki, nieznośnie efemeryczny, jak gdyby niósł w ramionach opustoszałą kukłę, nieznośnie posłuszną i pozbawioną ciężaru, kiedy pochylał się, osuwając go ostrożnie pod przeciwną stroną korytarza. Objął jego policzek, drugą dłoń zatrzymując na szyi, z tętnem osiadającym głucho na opuszce kciuka, choć słyszał je cały czas, równe, niepokojąco senne.
– Standa – wyszeptał pośpiesznie, przymuszając się do opanowania, by związać magię z wypowiadanym zaklęciem wystarczająco statecznie; palce drżały mu, kiedy poprawiał je niespokojnie, wspierając na nasadzie kciuka łagodną linię szczęki. – Standa – powtórzył jeszcze raz, niezdolny dłużej trzymać stanowczo głosu, łamiącego się u końca zaklęcia nagłym szarpnięciem zdesperowanej obawy. – Spójrz na mnie, Folke – dojmujące, bolesne poczucie winy odzywało się uwierającym kąsaniem płaskiego sklepienia mostka; zdawał sobie sprawę, że dla własnego uspokojenia wyrywał go z jego spokoju, zdawał sobie przecież sprawę, jak bardzo można pragnąć podobnej ucieczki w nieprzytomność. Złoto obrączki tkwiło jeszcze na płytkach łazienki, pozostawione na konieczną chwilę ugodowego przebaczenia, choć nie mógł o nim zapomnieć przez powracającą wciąż myśl: co, gdyby nie przyszedł? Gdyby Folke ściągnął ją wcześniej, zanim zdążyłby zauważyć?
– Wiem, że tak jest łatwiej, ale nie możesz- – urwał, próbując odnaleźć jego spojrzenie, pochwycić je, złapać jego przytomność; szept usztywniony szorstką prośbą drżał mu w ustach: – nie możesz mi tego robić, Folke, spójrz na mnie.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Wto 17 Maj - 17:42
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kiedy składał posłusznie dłonie, wspierając czoło o brzeg drewnianej framugi łóżka, czuł się, jakby wokół jego palców obleczone zostały cienkie nitki trwożliwej wiary, prosta fastryga ściągająca opuszki ku sobie, drżąca, gdy próbował rozerwać ją dygiem opieszałej wątpliwości – nieustannie odwracał wzrok od strzelistych katedr nordyckich świątyń i kamiennych pomników, które, choć zamarłe na wysokim cokole i odziane w płaszcz zielonej patyny, wydawały się spoglądać na niego ze złowrogą kontestacją. Nigdy nie przyznał się, że unikał wzroku nieruchomych rzeźb, że za każdym razem, gdy przyglądał się im zbyt długo, na zesztywniały kark wkradała się cierpka dropiatość skruchy, głębokiego żalu, z jakim snuł się myślami po korytarzach przeszłości, zamykając się w swym dziecięcym pokoju, gdzie wiatr uderzał o nieszczelne okna szeptem obcych głosów, szmerem modlitwy, powracającej echem przez naciągnięte na głowę fałdy miękkiej kołdry, aż ta nie rozlała się po płótnie dygocącego ciała, labiryntem krwioobiegu wkradając się na wyżyny zagłodzonej nadzieją świadomości – wierzył, że bogowie przemawiali do niego, zanim nie obraził ich swoim bluźnierstwem, czelnością, by wciąż prosić o wybaczenie lub przynajmniej o znak, mdły dowód na to, że jego głos nie ugrzązł jeszcze zupełnie w klepsydrze ściśniętego gardła. Byłeś tylko dzieckiem nawracało pogłosem roztrzęsionej bezsilności, pragnienia, by bez poczucia winy docisnąć policzek do miękkiej poduszki tamtej bezgranicznej, dziecięcej wiary, która tkwiła jak ostry sztylet w ciasnym futerale jego serca – wystarczyłoby chwycić palcami za rękojeść i pociągnąć, by krew spłynęła obfitym, karminowym strumieniem.
Sądził, że zasługiwał na wszystko, co go spotkało, a życie, zawieszone niepewnie na ciasnej osnowie Norn, było karą równie okrutną, co drolerie płomieni odciśnięte na plecach brzydką, zbielałą karykaturą ognia, blizną spełzającą na prześwitujące pręty żeber i znaczące skórę przy zgięciu łokcia spoiną sztywnej, czerwonej plamy – ilekroć ból utrzymywał się zbyt długo, wnikając głęboko w przykurczone konwulsją trzewia i płatając pojedyncze włókna drżących mięśni, by dotrzeć do szklistej powierzchni kości, ogarniał go atawistyczny lęk przed śmiercią, wszystkim tym, co mógłby uczynić, by jej dosięgnąć i wszystkim, czego nie był w stanie zrobić, by się przed nią wzbronić. Czuł pod powiekami chłód, który wpraszał go w żelazne objęcia Helheimu, ciasnej jaskini, w której tłoczyły się niewyraźne, cieniste kształty, na zawsze skazane na potępienie – teraz, kiedy świadomość zamykała się ciemną, mglistą winietą omdlenia, ból przeobraził się w coś gorszego, roztapiając niewidoczny nóż, który tkwił pomiędzy jego żebrami, w paraliżujące uderzenie chłodu, rozciągające się spazmatycznym dreszczem po bezwładnym ciele. Źrenice rozszerzyły się gwałtownym szarpnięciem paniki, po czym uciekły w głąb jaśniejącego bielma, pośpiesznie skrytego za kurtyną ciężkich powiek; w desperackim zrywie próbował jeszcze zakotwiczyć palce w zmiętych fałdach koszuli Bertrama, sięgnąć nimi dalej, na ugięty kark, nie zdołał jednak nawet docisnąć dłoni do miękkiego boku, zanim te nie zsunęły się bezwolnie na wilgotną podłogę, odcinając rozjątrzoną czerwienią jaźń od kłów wgniatającej się w nią rzeczywistości.
Ciemność wydawała się gęsta i mętna jak woda rozbijająca się o mulisty brzeg falami silnego przypływu, ciemność wydawała się zimna i sztywna, oblekająca kończyny białą powłoką szronu, wgryzającego się wreszcie wystarczająco mocno, by nie czuł już niczego poza ustępującym powoli mrowieniem, ciemność wydawała się jednak przede wszystkim przyjemna, obezwładniająca umysł wystarczająco skutecznie, by pobladłe strugi dziurawiącej ją śreżogi raziły go w oczy, powracając pojedynczym, skumulowanym uderzeniem rwącego bólu, z którego szponów rozpaczliwie pragnął się wydostać. Wyrzucany na mieliznę soporu, słyszał przytłumione echo słów, dostrzegał błysk zaniepokojonego spojrzenia, czuł ciepło płytkiego oddechu, zwieszonego tuż nad jego twarzą i łagodny ucisk dłoni w miejscu, gdzie miarowe dudnienie tętna nabrało onirycznej powolności, usuwając się w głąb ciała; standa lawirujące gdzieś ponad nim, ponad szklistą taflą przytomności, jak natrętny owad, standa jak niedoparty świst powietrza, wypychający go z powrotem na wierzch, chociaż jakaś część konwulsyjnej świadomości desperacko wzbraniała się przed wypełnieniem płuc powietrzem, nagle zaznajomiona z własną słabością i niechętna, by się przed nią bronić.
Rzęsy drgnęły niespokojnie na cienkiej linii powiek, gdy ciemność zaczynała się rozmywać, powietrze przerzedzać, a ból, początkowo wciąż jeszcze przytłumiony, na nowo rozlewać kałużą po lewym boku i wnikać strumieniami dojmującego rwania pomiędzy kości, zatapiając zęby w broczącym miąższu tkanek. Otworzył oczy, choć świat wciąż wydawał mu się rozmyty, jakby ktoś zalał go wodą, rozcierając palcem ciemne kontury rzeczywistości – chwytał spojrzenie Bertrama, po czym znów mu się wymykał, próbował skupić się na drżeniu jego słów, na rozszerzonych okręgach źrenic, na lśniących tęczówkach, które tylekroć wcześniej przywodziły go do rozsądku; czuł, jak oddech znów mu się pogłębia, połykając dwa łapczywe hausty powietrza, zanim spłycił się szemraniem bolesnego westchnienia, gdy odruchowo sięgnął dłonią do kołnierza ciepłego swetra, którego zwilgotniała potem wełna przylegała szorstkim włóknem do jego ciała, dłonie ledwie zaczepiły się jednak na zgrubiałym splocie, odchylając palcem materiał, po czym zsuwając się bezsilnie w dół, zdrętwiałe wyczerpującym dygotem trawiącej ciało gorączki. Zawsze w końcu mijało; dlaczego nie mijało?
Złapał się wreszcie jego spojrzenia, odwzajemniając je trzeźwym, choć rozedrganym zrozumieniem, po czym uchylił usta, by coś odpowiedzieć, lecz wszystkie samogłoski przywarły do napiętych strun krtani, niezdolne wydostać się na zewnątrz. Nie potrafił mu powiedzieć – o tym, że bał się wychodzić z domu, odkąd z półmroku wieczoru wyłoniły się zaostrzone nienawiścią uśmiechy i dłonie zaciśnięte w pięści, że wciąż budził się w środku nocy, zdjęty panicznym strachem, który nie pozwalał ponownie zamknąć oczu, że przez kilka godzin przed nadejściem świtu wpatrywał się w krakelurę na jasnej powierzchni sufitu, próbując wyplątać się z kołtunów własnych myśli, o tym, że napady choroby stawały się coraz gorsze, a odliczanie do stu przestało wystarczać, by je obłaskawić, o tym, że ostatnie kilka dni nie był w stanie przełknąć żadnego jedzenia, że czasami z trudem przełykał nawet własną ślinę, a ciało powoli odmawiało mu posłuszeństwa; że był drzazgą w miękkim opuszku jego życia. Jeżeli nie był w stanie zmienić się dla samego siebie, powinien chociaż spróbować zrobić to dla niego, lecz nie potrafił, przynosił mu nieustanne zmartwienia i nie potrafił się zmienić, pozbyć się mdłości, chronicznie skradających się w górę przełyku, odstawić butelkę z powrotem do lodówki, nie patrzeć na siebie w lustrze w ten sposób, zepchnąć biesy przeszłości w ciemny kąt piwnicy, by raz na zawsze obrosły kurzem upragnionego zapomnienia.
– Bertram, ja… – przepraszam oblepiało gardło jak gorzka melasa; ile razy mógł jeszcze go przepraszać, zanim słowo straci na jego języku wszelkie znaczenie? Na ile rzeczy mógł odpowiadać tym samym, głuchym dowodem skruchy, który przy czwartym, piątym, szóstym powtórzeniu zlewał się w niemożliwe do rozróżnienia głoski, niezrozumiałą kakofonię przepraszamprzepraszamprzepraszam obdartą z wszelkiego sensu i wartości, oskórowaną jak zwierzę, którego mięśnie, odsłonięte spod cienkiego płótna, okazywały się wiotkie i nadgniłe zgorzelą strachu? Ból omdlewał powoli, rozluźniając uchwyt szczęk, lecz wciąż rozkrwawiając spazmatycznie przykurczone tkanki, a on poczuł, że nie zasługiwał na tę ulgę – włożyłby rozszarpaną kończynę z powrotem pomiędzy metalowe pręty wnyków, gdyby w ten sposób zdołał spełnić chociaż część swego zadośćuczynienia.
Sądził, że zasługiwał na wszystko, co go spotkało, a życie, zawieszone niepewnie na ciasnej osnowie Norn, było karą równie okrutną, co drolerie płomieni odciśnięte na plecach brzydką, zbielałą karykaturą ognia, blizną spełzającą na prześwitujące pręty żeber i znaczące skórę przy zgięciu łokcia spoiną sztywnej, czerwonej plamy – ilekroć ból utrzymywał się zbyt długo, wnikając głęboko w przykurczone konwulsją trzewia i płatając pojedyncze włókna drżących mięśni, by dotrzeć do szklistej powierzchni kości, ogarniał go atawistyczny lęk przed śmiercią, wszystkim tym, co mógłby uczynić, by jej dosięgnąć i wszystkim, czego nie był w stanie zrobić, by się przed nią wzbronić. Czuł pod powiekami chłód, który wpraszał go w żelazne objęcia Helheimu, ciasnej jaskini, w której tłoczyły się niewyraźne, cieniste kształty, na zawsze skazane na potępienie – teraz, kiedy świadomość zamykała się ciemną, mglistą winietą omdlenia, ból przeobraził się w coś gorszego, roztapiając niewidoczny nóż, który tkwił pomiędzy jego żebrami, w paraliżujące uderzenie chłodu, rozciągające się spazmatycznym dreszczem po bezwładnym ciele. Źrenice rozszerzyły się gwałtownym szarpnięciem paniki, po czym uciekły w głąb jaśniejącego bielma, pośpiesznie skrytego za kurtyną ciężkich powiek; w desperackim zrywie próbował jeszcze zakotwiczyć palce w zmiętych fałdach koszuli Bertrama, sięgnąć nimi dalej, na ugięty kark, nie zdołał jednak nawet docisnąć dłoni do miękkiego boku, zanim te nie zsunęły się bezwolnie na wilgotną podłogę, odcinając rozjątrzoną czerwienią jaźń od kłów wgniatającej się w nią rzeczywistości.
Ciemność wydawała się gęsta i mętna jak woda rozbijająca się o mulisty brzeg falami silnego przypływu, ciemność wydawała się zimna i sztywna, oblekająca kończyny białą powłoką szronu, wgryzającego się wreszcie wystarczająco mocno, by nie czuł już niczego poza ustępującym powoli mrowieniem, ciemność wydawała się jednak przede wszystkim przyjemna, obezwładniająca umysł wystarczająco skutecznie, by pobladłe strugi dziurawiącej ją śreżogi raziły go w oczy, powracając pojedynczym, skumulowanym uderzeniem rwącego bólu, z którego szponów rozpaczliwie pragnął się wydostać. Wyrzucany na mieliznę soporu, słyszał przytłumione echo słów, dostrzegał błysk zaniepokojonego spojrzenia, czuł ciepło płytkiego oddechu, zwieszonego tuż nad jego twarzą i łagodny ucisk dłoni w miejscu, gdzie miarowe dudnienie tętna nabrało onirycznej powolności, usuwając się w głąb ciała; standa lawirujące gdzieś ponad nim, ponad szklistą taflą przytomności, jak natrętny owad, standa jak niedoparty świst powietrza, wypychający go z powrotem na wierzch, chociaż jakaś część konwulsyjnej świadomości desperacko wzbraniała się przed wypełnieniem płuc powietrzem, nagle zaznajomiona z własną słabością i niechętna, by się przed nią bronić.
Rzęsy drgnęły niespokojnie na cienkiej linii powiek, gdy ciemność zaczynała się rozmywać, powietrze przerzedzać, a ból, początkowo wciąż jeszcze przytłumiony, na nowo rozlewać kałużą po lewym boku i wnikać strumieniami dojmującego rwania pomiędzy kości, zatapiając zęby w broczącym miąższu tkanek. Otworzył oczy, choć świat wciąż wydawał mu się rozmyty, jakby ktoś zalał go wodą, rozcierając palcem ciemne kontury rzeczywistości – chwytał spojrzenie Bertrama, po czym znów mu się wymykał, próbował skupić się na drżeniu jego słów, na rozszerzonych okręgach źrenic, na lśniących tęczówkach, które tylekroć wcześniej przywodziły go do rozsądku; czuł, jak oddech znów mu się pogłębia, połykając dwa łapczywe hausty powietrza, zanim spłycił się szemraniem bolesnego westchnienia, gdy odruchowo sięgnął dłonią do kołnierza ciepłego swetra, którego zwilgotniała potem wełna przylegała szorstkim włóknem do jego ciała, dłonie ledwie zaczepiły się jednak na zgrubiałym splocie, odchylając palcem materiał, po czym zsuwając się bezsilnie w dół, zdrętwiałe wyczerpującym dygotem trawiącej ciało gorączki. Zawsze w końcu mijało; dlaczego nie mijało?
Złapał się wreszcie jego spojrzenia, odwzajemniając je trzeźwym, choć rozedrganym zrozumieniem, po czym uchylił usta, by coś odpowiedzieć, lecz wszystkie samogłoski przywarły do napiętych strun krtani, niezdolne wydostać się na zewnątrz. Nie potrafił mu powiedzieć – o tym, że bał się wychodzić z domu, odkąd z półmroku wieczoru wyłoniły się zaostrzone nienawiścią uśmiechy i dłonie zaciśnięte w pięści, że wciąż budził się w środku nocy, zdjęty panicznym strachem, który nie pozwalał ponownie zamknąć oczu, że przez kilka godzin przed nadejściem świtu wpatrywał się w krakelurę na jasnej powierzchni sufitu, próbując wyplątać się z kołtunów własnych myśli, o tym, że napady choroby stawały się coraz gorsze, a odliczanie do stu przestało wystarczać, by je obłaskawić, o tym, że ostatnie kilka dni nie był w stanie przełknąć żadnego jedzenia, że czasami z trudem przełykał nawet własną ślinę, a ciało powoli odmawiało mu posłuszeństwa; że był drzazgą w miękkim opuszku jego życia. Jeżeli nie był w stanie zmienić się dla samego siebie, powinien chociaż spróbować zrobić to dla niego, lecz nie potrafił, przynosił mu nieustanne zmartwienia i nie potrafił się zmienić, pozbyć się mdłości, chronicznie skradających się w górę przełyku, odstawić butelkę z powrotem do lodówki, nie patrzeć na siebie w lustrze w ten sposób, zepchnąć biesy przeszłości w ciemny kąt piwnicy, by raz na zawsze obrosły kurzem upragnionego zapomnienia.
– Bertram, ja… – przepraszam oblepiało gardło jak gorzka melasa; ile razy mógł jeszcze go przepraszać, zanim słowo straci na jego języku wszelkie znaczenie? Na ile rzeczy mógł odpowiadać tym samym, głuchym dowodem skruchy, który przy czwartym, piątym, szóstym powtórzeniu zlewał się w niemożliwe do rozróżnienia głoski, niezrozumiałą kakofonię przepraszamprzepraszamprzepraszam obdartą z wszelkiego sensu i wartości, oskórowaną jak zwierzę, którego mięśnie, odsłonięte spod cienkiego płótna, okazywały się wiotkie i nadgniłe zgorzelą strachu? Ból omdlewał powoli, rozluźniając uchwyt szczęk, lecz wciąż rozkrwawiając spazmatycznie przykurczone tkanki, a on poczuł, że nie zasługiwał na tę ulgę – włożyłby rozszarpaną kończynę z powrotem pomiędzy metalowe pręty wnyków, gdyby w ten sposób zdołał spełnić chociaż część swego zadośćuczynienia.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Sob 21 Maj - 0:40
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Udawał, że tego nie zauważa. Udawał, że nie wyczuwa w jego oddechu chronicznej słabości do wygładzania ostrych krawędzi rzeczywistości, do kojenia własnych myśli przyjemnym żarem wpływającym w przełyk tak, jak smuga dymu wsuwa się gładkim językiem w rojowisko pobudliwych insektów, tępiąca żądła nabrzmiałe strachem zdolne przebić przeświecającą przez bladą skórę membranę żył; udawał, że nie wiedział o butelkach chowanych pod łóżkiem, że nigdy nie sięgnął w szczelinę między stelażem a ścianą, szukając w niej czegoś – nie wiedział już nawet czego, zapomniał w momencie, w którym odpowiedział mu stukot szkła potrąconego palcami, dźwięczący jak hipnotyczne zaklęcie, po którym coś w nim dyskretnie zgasło, zupełnie bezgłośnie, w jakiejś cichej akceptacji, jakby wbrew sobie tego oczekiwał, zawczasu przygotowany, ze spokorniałym oczywiście ugrzęźniętym gdzieś między splotami nerwów. Nigdy tego nie wyciągnął, nigdy nie zanurzył spojrzenia w tej szczelinie, w której Folke upychał przed nim swoje uporczywe nieszczęście – cofnął rękę, porzucając tę przypadkową głupotę w zapomnieniu, przysiadając tylko na krótką chwilę na krawędzi łóżka z zimną zdrętwiałością podchodzącą do gardła, ożywionym wspomnieniem rozmowy, którą pozostawili na rozkołysanej łódce między trzepotem łabędzich skrzydeł, z apatyczną myślą, że musiałby być cholernie, upokarzająco naiwny, żeby sądzić, że mógłby dać mu coś więcej niż to, co już trzymał swoich w rękach i co – tak samo – okazało się niewystarczające. To był poranek, jeden z tych, których wciąż nie nauczył się żegnać bez tęsknego żalu, jeden z tych, w których podobne odkrycie musiało przypominać nóż powoli wsunięty między żebra, późniejszy moment, w którym ma się jego świadomość, ale ogłuszone zaskoczeniem ciało nie odczuwa jeszcze bólu; chyba nigdy, przez cały ten czas, nie pozwolił sobie go właściwie poczuć. Udawał, że nie wiedział. Udawał, że nic nie tkwiło wżęte mu między żebra, kiedy wstawał z krawędzi łóżka i zostawiał ten poranek za sobą, żegnając się z Folke krótko przez drzwi łazienki, wdzięczny, że ich wtedy nie otworzył; nie wiedział, czy kiedykolwiek znalazł to, czego nie potrafił sobie przypomnieć, zgubione w przesmyku za łóżkiem.
Była to jedyna rzecz, jaką wykradł mu bez jego pozwolenia – świadomość jego uporczywego nieszczęścia, cierpka woń, którą wyczuwał odtąd prawie przed każdym pocałunkiem, skrzętnie ukrywaną. Nie wiedział poza tym o niczym, o czym mu nie mówił – nie wiedział, że nie jadał, nie wiedział, że nie sypiał, nie wiedział, że bolało silniej, częściej i dłużej, nie wiedział, że kiedy znajdzie go na kafelkach łazienki, widok obrączki zgubionej w kałuży rozlanej wody uświadomi mu, że nie miał najmniejszego pojęcia, o jak wielu rzeczach Folke milczał, jak wiele ukrywał przed nim, za stelażem łóżka czy w zgasłym oczku pierścionka zsuniętego z palca. Nie wiedziałby nawet o tym, nie dowiedziałby się być może nigdy albo dowiedziałby się za późno. Czuł palącą gorycz tej świadomości, kiedy prosił go, żeby na niego spojrzał, czuł jak przenika prawie gniewne nie możesz mi tego robić, uciekające mu z ust drżeniem, z wyrwy między żebrami, rozjątrzonej bolesnością, która przestawała mieć znaczenie, kiedy poszukiwał rozpaczliwie jego spojrzenia, przytomnego błysku źrenic wychylających się wreszcie spod długich, ciemnych rzęs. Wymykał mu się, niechętny rzeczywistości, jakby nie chciał do niego wracać; własne słowa wracały do niego echem, ale nie odważył się wypowiedzieć ich znowu, wypuścić z uchwytu tej bezsilnej złości, jaką odbarwiało się zaborcze, desperackie zmartwienie – jak wiele nie wiedział?
Westchnienie napiętej ulgi zsunęło mu się z krtani, kiedy Folke spojrzał na niego przytomniej, wciąż blady i rozpalony, niepokojąco niestały, jak gdyby miał zaraz znów prześlizgnąć mu się przez palce, odseparować się od niego zasłoną powiek, osunąć w głąb siebie, pozostawiając mu w rękach opustoszałą, bezwładną skorupę siebie, której nikłego ciężaru nie mógł znieść; był zbyt przestraszony, żeby mu na to pozwolić.
– Zostań ze mną, Folke, zostań tu ze mną, proszę, patrz na mnie, nie możesz mnie teraz zostawiać, nie wiem... – zniżony do szorstkiego zdenerwowania głos zarwał mu się w krtani, kiedy przysuwał się bliżej, przytrzymując wciąż jego twarz w swojej dłoni; odgarnął mu wilgotne włosy z czoła, niespokojnie przykładając do niego wrażliwość śródręcza, zsuwając je później na szyję, na kark, zbierając na opuszki palców palącą, niepokojącą gorączkę jego skóry, zastygającą na policzkach pąsowymi plamami. Zatrzymał się, kiedy Folke się odezwał, z ręką przyłożoną mu do szyi, wsuniętą fragmentem pod kołnierz na łagodnej krzywiźnie łączącej szyję z pochyłością ramienia; ścisnęło go w gardle, kiedy jego imię zatrzymało się na bladych ustach, brzmiące jak przeprosiny, które utknęły w napiętym, rozpaczliwym milczeniu. – To nic, nie musisz... nie musisz nic mówić, tylko zostań ze mną, potrzebuję, żebyś został ze mną, przytomny, słyszysz? Potrzebuję... – zdał sobie sprawę, że mówi do niego na granicy szeptu, nachylony blisko, wczepiony w lśnienie jego oczu zmartwioną, pociemniałą uważnością swoich; zdał sobie sprawę, że nie miało znaczenia w tej chwili, czego potrzebował, nie miało znaczenia, że się bał, że nie wiedział i że coś szarpnęło go między żebrami.
– Masz jakieś eliksiry? Leki, cokolwiek? – pytanie zawisło w powietrzu jakby niedokończone, jakby wstrzymał na języku coś jeszcze, coś, czego nie powinien mówić, bo przecież o tym nie wiedział, bo może Folke wolał, żeby udawał nadal, że nie wiedział. – Co mogę zrobić?
Dostrzegł jego szczupłą, drżącą dłoń łapiącą za mokry kołnierz w bezsilnym odruchu, opadającą mu później na pierś, z omdlałą rezygnacją; o to też, przez chwilę, nie potrafił zapytać. Wydawało mu się to niewłaściwe, tak jak niewłaściwym zdawało się dostrzegać wąski pas nagiej skóry, kiedy sen podkasywał mu przypadkiem sweter, jak niewłaściwym wydawało się czasem wchodzić za nim do jego sypialni i kłaść obok niego w łóżku, całować go niepowściągliwie, myśleć o Islandii, nawet gdy okoliczności były tak jej dalekie, nawet kiedy nie było w tym nic z własnej, egoistycznej potrzeby; a jednak jeszcze bardziej niewłaściwe wydawało się unikać tego, z jakichkolwiek powodów, jeśli mógł istotnie mu pomóc – dlaczego inaczej napełniałby wannę o tak wczesnej porze? Podniósłszy spojrzenie z powrotem ku okadzonej, niepewnej zieleni jego oczu, zawahał się dostrzegalnie, wreszcie odzywając się wyraźnie łagodniej:
– Kąpiele pomagają? – ostrożna sugestia, prawie prośba, żeby mu pozwolił; niespokojnie wypatrywał w jego spojrzeniu odpowiedzi, nie tej oczywistej, ale tej rozjaśniającej, czy mógł najpierw pomóc mu ściągnąć uwierającą tkaninę, czy powinien udawać, że nie zauważa, jak nasiąka wodą, przywierając ciasno do ciała.
Była to jedyna rzecz, jaką wykradł mu bez jego pozwolenia – świadomość jego uporczywego nieszczęścia, cierpka woń, którą wyczuwał odtąd prawie przed każdym pocałunkiem, skrzętnie ukrywaną. Nie wiedział poza tym o niczym, o czym mu nie mówił – nie wiedział, że nie jadał, nie wiedział, że nie sypiał, nie wiedział, że bolało silniej, częściej i dłużej, nie wiedział, że kiedy znajdzie go na kafelkach łazienki, widok obrączki zgubionej w kałuży rozlanej wody uświadomi mu, że nie miał najmniejszego pojęcia, o jak wielu rzeczach Folke milczał, jak wiele ukrywał przed nim, za stelażem łóżka czy w zgasłym oczku pierścionka zsuniętego z palca. Nie wiedziałby nawet o tym, nie dowiedziałby się być może nigdy albo dowiedziałby się za późno. Czuł palącą gorycz tej świadomości, kiedy prosił go, żeby na niego spojrzał, czuł jak przenika prawie gniewne nie możesz mi tego robić, uciekające mu z ust drżeniem, z wyrwy między żebrami, rozjątrzonej bolesnością, która przestawała mieć znaczenie, kiedy poszukiwał rozpaczliwie jego spojrzenia, przytomnego błysku źrenic wychylających się wreszcie spod długich, ciemnych rzęs. Wymykał mu się, niechętny rzeczywistości, jakby nie chciał do niego wracać; własne słowa wracały do niego echem, ale nie odważył się wypowiedzieć ich znowu, wypuścić z uchwytu tej bezsilnej złości, jaką odbarwiało się zaborcze, desperackie zmartwienie – jak wiele nie wiedział?
Westchnienie napiętej ulgi zsunęło mu się z krtani, kiedy Folke spojrzał na niego przytomniej, wciąż blady i rozpalony, niepokojąco niestały, jak gdyby miał zaraz znów prześlizgnąć mu się przez palce, odseparować się od niego zasłoną powiek, osunąć w głąb siebie, pozostawiając mu w rękach opustoszałą, bezwładną skorupę siebie, której nikłego ciężaru nie mógł znieść; był zbyt przestraszony, żeby mu na to pozwolić.
– Zostań ze mną, Folke, zostań tu ze mną, proszę, patrz na mnie, nie możesz mnie teraz zostawiać, nie wiem... – zniżony do szorstkiego zdenerwowania głos zarwał mu się w krtani, kiedy przysuwał się bliżej, przytrzymując wciąż jego twarz w swojej dłoni; odgarnął mu wilgotne włosy z czoła, niespokojnie przykładając do niego wrażliwość śródręcza, zsuwając je później na szyję, na kark, zbierając na opuszki palców palącą, niepokojącą gorączkę jego skóry, zastygającą na policzkach pąsowymi plamami. Zatrzymał się, kiedy Folke się odezwał, z ręką przyłożoną mu do szyi, wsuniętą fragmentem pod kołnierz na łagodnej krzywiźnie łączącej szyję z pochyłością ramienia; ścisnęło go w gardle, kiedy jego imię zatrzymało się na bladych ustach, brzmiące jak przeprosiny, które utknęły w napiętym, rozpaczliwym milczeniu. – To nic, nie musisz... nie musisz nic mówić, tylko zostań ze mną, potrzebuję, żebyś został ze mną, przytomny, słyszysz? Potrzebuję... – zdał sobie sprawę, że mówi do niego na granicy szeptu, nachylony blisko, wczepiony w lśnienie jego oczu zmartwioną, pociemniałą uważnością swoich; zdał sobie sprawę, że nie miało znaczenia w tej chwili, czego potrzebował, nie miało znaczenia, że się bał, że nie wiedział i że coś szarpnęło go między żebrami.
– Masz jakieś eliksiry? Leki, cokolwiek? – pytanie zawisło w powietrzu jakby niedokończone, jakby wstrzymał na języku coś jeszcze, coś, czego nie powinien mówić, bo przecież o tym nie wiedział, bo może Folke wolał, żeby udawał nadal, że nie wiedział. – Co mogę zrobić?
Dostrzegł jego szczupłą, drżącą dłoń łapiącą za mokry kołnierz w bezsilnym odruchu, opadającą mu później na pierś, z omdlałą rezygnacją; o to też, przez chwilę, nie potrafił zapytać. Wydawało mu się to niewłaściwe, tak jak niewłaściwym zdawało się dostrzegać wąski pas nagiej skóry, kiedy sen podkasywał mu przypadkiem sweter, jak niewłaściwym wydawało się czasem wchodzić za nim do jego sypialni i kłaść obok niego w łóżku, całować go niepowściągliwie, myśleć o Islandii, nawet gdy okoliczności były tak jej dalekie, nawet kiedy nie było w tym nic z własnej, egoistycznej potrzeby; a jednak jeszcze bardziej niewłaściwe wydawało się unikać tego, z jakichkolwiek powodów, jeśli mógł istotnie mu pomóc – dlaczego inaczej napełniałby wannę o tak wczesnej porze? Podniósłszy spojrzenie z powrotem ku okadzonej, niepewnej zieleni jego oczu, zawahał się dostrzegalnie, wreszcie odzywając się wyraźnie łagodniej:
– Kąpiele pomagają? – ostrożna sugestia, prawie prośba, żeby mu pozwolił; niespokojnie wypatrywał w jego spojrzeniu odpowiedzi, nie tej oczywistej, ale tej rozjaśniającej, czy mógł najpierw pomóc mu ściągnąć uwierającą tkaninę, czy powinien udawać, że nie zauważa, jak nasiąka wodą, przywierając ciasno do ciała.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Pią 27 Maj - 23:00
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie chciał mieć przed nim sekretów. Nigdy nie chciał owijać swojego serca ligniną ciasnego opatrunku, nigdy nie chciał więzić głosek w wąskiej cieśnienie gardła, nigdy nie chciał zmuszać swojego serca, by drżało w piersi, nabiegłe emocjami, których nie potrafiło pomieścić w opoce skrwawionego osierdzia – im dłużej milczał, tym większego ciężaru nabierały jednak słowa, z tym większym trudem muskały napięte struny krtani, tym głębiej zapadły się w jego tkanki i tym silniej utwierdzały w przeświadczeniu, że już nigdy nie zdoła wypowiedzieć ich na głos. Czasami czuł, jak własne ciało próbowało pozbyć się zaplątanych w nie tajemnic, przepchnąć je przez węzeł przełyku, wymusić z siebie ich toksynę jak wymusza się wymioty, rwące mdlącą nawałnicą, płytko pod dygotem grdyki, przesuwanej z trudem przy każdym przełknięciu śliny, nawet kiedy słowa zatrzymywały się jednak na języku, paląc cierpkim posmakiem łez i gorzkiego dymu, coś zawsze ściągało je z powrotem w głąb piersi, zardzewiała kotwica, żłobiąca metalem szeroką ranę w jego trzewiach; pragnął mu o wszystkim powiedzieć, ale już gdy byli dziećmi samogłoski lepiły mu się do podniebienia, a spółgłoski grzęzły wokół tchawicy, sprawiając, że dusił się własnym oddechem i jedynie przepraszam, które zawsze tkwiło za zębami, podklejone do podniebienia jak ampułka z cyjankiem, przedostawało się na zewnątrz, ciche i przytłumione, obdarte z pierwotnego znaczenia.
Próbował utrzymać zmysły przy przyjemnym cieple dłoni, która wciąż przytrzymywała jego twarz, ocierając miękkie opuszki o rozgorzały policzek, próbował pochwycić się tych słów, które tak rozpaczliwie pragnęły zatrzymać go na powierzchni – poruszył głową, jakby oferował mu potwierdzenie, niemą obietnicę zaklętą w zdrętwiałym geście, ale powieki wciąż ciążyły nieustępliwie nad zielenią tęczówek, przysłaniając je na chwilę zbyt długo. Krótkie, paliatywne szarpnięcie nieświadomości, zanim nie zmusił się, by unieść je ponownie, wyłowić z półmroku czarne talary jego źrenic, lśniące tą jedną prośba: zostań ze mną, tą jedną obietnicą, której nie potrafił złożyć na jego wargach. Czuł, jak podenerwowanie Bertrama przesączało się przez jego własne mięśnie, podżegało opieszałość jaźni i uderzało dzwonem serca o kruchą fortyfikację kości, rwące otępiającym bólem, który przemieszczał się jak wąż pomiędzy kolejnymi szczeblami żeber, by w końcu rozciągnąć się wzdłuż mostka, zawinąć wokół niego gwałtownym uściskiem boa, wydzierającym z gardła spłycone westchnienie, echo krzyku, którego nie potrafił wypuścić spomiędzy zębów.
– Nie chcę cię zostawiać, nie chcę, żebyś… – głos miał stłumiony i drżący, jakby mówienie wymagało od niego fizycznego wysiłku, spłycało powolne, głębokie oddechy, jakimi usiłował przymusić własne ciało do spokoju, obłaskawić zwierzę, które szarpało się w jego piersi. Kocur, który krążył dotąd niespokojnie wokół kałuż rozciągniętych plamami po drewnianej podłodze, poruszył się teraz niespokojnie, miaucząc głośno, a powtarzany dźwięk jego niepokoju, coraz bardziej żałosnego, przesiąkniętego coraz głębszą nutą desperackiej rozpaczy, zaczął wdzierać się w pulsujące gorączką skronie, spajać z krzykiem jego ciała, tym, które nie potrafiło przedrzeć się przez nabiegłą wybroczynami skórę – uniósł drżące dłonie do twarzy, dociskając wnętrze śródręcza do powiek i wydając z siebie cichły, stłumiony płaczem jęk, gdy pojedyncze strugi łez przeciekły mu przez palce, spływając srebrzącym się śladem po spąsowiałych gorączką policzkach. – Boję się, że nie dam rady – odparł, wciąż ukrywając twarz w debrach dłoni, a cisza, która nastała po tych słowach, wydawała się wchłaniać je jak bandaż spijający krew ze świeżej rany. – Nie mogę już tak dłużej, nie potrafię. – broda mu zadrżała, gdy ton znów stał się osłabły i rwany. – Chcę móc być tu dla ciebie. – zsunął powoli dłonie, przesuwając paznokciami wzdłuż szczęki i rozmazując przyschniętą krew, po czym wziął głęboki oddech, przechylając lekko głowę, by spojrzeć mu w twarz, zaprzeczyć powolnym ruchem głowy – oczy miał zwilgotniałe i zaczerwienione, ale pozbawione wcześniejszego, mętnego zamglenia, które nie pozwalało utrzymać uniesionych powiek.
– Nadal je mam – odparł w końcu, próbując zdusić grymas bólu, który przemknął cieniem po jego twarzy, gdy mięśnie pod żebrami znów szarpnęły gwałtowną konwulsją. – Te sny. Budzę się w nocy i nie potrafię powiedzieć, czy są prawdziwe. – sny, w których płomienie przesuwały pieszczotą języków po jego ciele, pozostawiając smoliste pocałunki ognia na przygarbionych plecach, sny, w których biegł po pogorzelisku wypalonej trawy, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, więc potykał się i przewracał, aż w końcu nie podniósł się już wcale, sny, w których rodzice mieli oczy jak dwa, gasnące węgle i żyły płonące czerwienią niszczycielskiego żywiołu, sny, w których stał nagi i odsłonięty, a czyjeś dłonie wypychały go za drzwi, przed setki par oczu, lśniące kpiną nagłego obrzydzenia, sny, w których smugi błękitnych żył, prześwitujących przez bladą skórę nadgarstków, przestawały wydawać mu się tak bezbronne. – Nie wiem. – nie wiem, co możesz zrobić, nie wiem, czy cokolwiek jeszcze pomaga, nie wiem, jak mógłbym to przeżyć. – Zaczynam myśleć, że… że nie ma już dla mnie żadnej nadziei, nie potrafię poradzić sobie z tym wszystkim, że nie umiem nawet ci o tym powiedzieć. – odchylił głowę, przymykając powieki, zatrzymując dłoń na własnej piersi, tam, gdzie wyczuwał zazwyczaj znajome dudnienie bijącego serca, a gdzie teraz odnajdywał pod palcami zupełną ciszę, chociaż czuł, że coś uciska go od środka, że jego własny oddech spłyca się i przyśpiesza, że korytarzem żył wciąż przepływa krew. – Nie chciałem go zdejmować. – struny krtani poruszyły się ściszonym głosem, szarpnięte fałszem akordu, w który wdarł się nieokreślony lęk, pęczniejący pod jego palcami, gdy cisza w głębi piersi się uwypukliła, a on znowu poczuł szarpnięcie obawy na myśl o śmierci w ciemnych odmętach Helheimu, winietę bezwzględnego chłodu zaświatów, która przedarła się przez zwilgotniały materiał ubrania i szarpnęła ciało dreszczem, skraplając się ciarkami nagłej dropiatości na zesztywniałym karku.
Spojrzał mu w oczy; chciał powiedzieć sprawdź, czy moje serce nadal bije, chciał powiedzieć świat jest aureolą, bagażem, wyrzutem sumienia, piecem, grobem, ciałem, chciał powiedzieć moje ciało przestało istnieć, kiedy pozwoliłem umysłowi wysunąć się z niego po raz pierwszy, chciał powiedzieć obiecuję, że cię nie zostawię – zamiast tego pochylił się tylko powoli, zatrzymując dłonie na jego przedramionach z wyraźną, osłabioną ostrożnością, która przywodziła na myśl wrażenie, że nogi połamałyby się pod ciężarem jego ciała, gdyby spróbował wstać, a umysł naszedłby winietą kolejnego omdlenia, zmęczenia, którym nasiąkał coraz częściej, im mniej spał, im mniej jadł, im mniej istniał; jakby z każdym dniem był sobą coraz rzadziej, coraz rzadziej był kimkolwiek w ogóle. Cisza wypełniła przestrzeń pomiędzy nimi, aż w końcu skinął głową, jakby przyznawał się do czegoś upokarzającego, poddawał się jednako z żalu, co z miłości, chwytał się – wbrew chęci, by odrzucić go od siebie paliatywem upragnionej kapitulacji – ostatniej, zaszczuwającej umysł nadziei, że mógłby stać się kimś lepszym, z nim, dla niego.
Próbował utrzymać zmysły przy przyjemnym cieple dłoni, która wciąż przytrzymywała jego twarz, ocierając miękkie opuszki o rozgorzały policzek, próbował pochwycić się tych słów, które tak rozpaczliwie pragnęły zatrzymać go na powierzchni – poruszył głową, jakby oferował mu potwierdzenie, niemą obietnicę zaklętą w zdrętwiałym geście, ale powieki wciąż ciążyły nieustępliwie nad zielenią tęczówek, przysłaniając je na chwilę zbyt długo. Krótkie, paliatywne szarpnięcie nieświadomości, zanim nie zmusił się, by unieść je ponownie, wyłowić z półmroku czarne talary jego źrenic, lśniące tą jedną prośba: zostań ze mną, tą jedną obietnicą, której nie potrafił złożyć na jego wargach. Czuł, jak podenerwowanie Bertrama przesączało się przez jego własne mięśnie, podżegało opieszałość jaźni i uderzało dzwonem serca o kruchą fortyfikację kości, rwące otępiającym bólem, który przemieszczał się jak wąż pomiędzy kolejnymi szczeblami żeber, by w końcu rozciągnąć się wzdłuż mostka, zawinąć wokół niego gwałtownym uściskiem boa, wydzierającym z gardła spłycone westchnienie, echo krzyku, którego nie potrafił wypuścić spomiędzy zębów.
– Nie chcę cię zostawiać, nie chcę, żebyś… – głos miał stłumiony i drżący, jakby mówienie wymagało od niego fizycznego wysiłku, spłycało powolne, głębokie oddechy, jakimi usiłował przymusić własne ciało do spokoju, obłaskawić zwierzę, które szarpało się w jego piersi. Kocur, który krążył dotąd niespokojnie wokół kałuż rozciągniętych plamami po drewnianej podłodze, poruszył się teraz niespokojnie, miaucząc głośno, a powtarzany dźwięk jego niepokoju, coraz bardziej żałosnego, przesiąkniętego coraz głębszą nutą desperackiej rozpaczy, zaczął wdzierać się w pulsujące gorączką skronie, spajać z krzykiem jego ciała, tym, które nie potrafiło przedrzeć się przez nabiegłą wybroczynami skórę – uniósł drżące dłonie do twarzy, dociskając wnętrze śródręcza do powiek i wydając z siebie cichły, stłumiony płaczem jęk, gdy pojedyncze strugi łez przeciekły mu przez palce, spływając srebrzącym się śladem po spąsowiałych gorączką policzkach. – Boję się, że nie dam rady – odparł, wciąż ukrywając twarz w debrach dłoni, a cisza, która nastała po tych słowach, wydawała się wchłaniać je jak bandaż spijający krew ze świeżej rany. – Nie mogę już tak dłużej, nie potrafię. – broda mu zadrżała, gdy ton znów stał się osłabły i rwany. – Chcę móc być tu dla ciebie. – zsunął powoli dłonie, przesuwając paznokciami wzdłuż szczęki i rozmazując przyschniętą krew, po czym wziął głęboki oddech, przechylając lekko głowę, by spojrzeć mu w twarz, zaprzeczyć powolnym ruchem głowy – oczy miał zwilgotniałe i zaczerwienione, ale pozbawione wcześniejszego, mętnego zamglenia, które nie pozwalało utrzymać uniesionych powiek.
– Nadal je mam – odparł w końcu, próbując zdusić grymas bólu, który przemknął cieniem po jego twarzy, gdy mięśnie pod żebrami znów szarpnęły gwałtowną konwulsją. – Te sny. Budzę się w nocy i nie potrafię powiedzieć, czy są prawdziwe. – sny, w których płomienie przesuwały pieszczotą języków po jego ciele, pozostawiając smoliste pocałunki ognia na przygarbionych plecach, sny, w których biegł po pogorzelisku wypalonej trawy, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, więc potykał się i przewracał, aż w końcu nie podniósł się już wcale, sny, w których rodzice mieli oczy jak dwa, gasnące węgle i żyły płonące czerwienią niszczycielskiego żywiołu, sny, w których stał nagi i odsłonięty, a czyjeś dłonie wypychały go za drzwi, przed setki par oczu, lśniące kpiną nagłego obrzydzenia, sny, w których smugi błękitnych żył, prześwitujących przez bladą skórę nadgarstków, przestawały wydawać mu się tak bezbronne. – Nie wiem. – nie wiem, co możesz zrobić, nie wiem, czy cokolwiek jeszcze pomaga, nie wiem, jak mógłbym to przeżyć. – Zaczynam myśleć, że… że nie ma już dla mnie żadnej nadziei, nie potrafię poradzić sobie z tym wszystkim, że nie umiem nawet ci o tym powiedzieć. – odchylił głowę, przymykając powieki, zatrzymując dłoń na własnej piersi, tam, gdzie wyczuwał zazwyczaj znajome dudnienie bijącego serca, a gdzie teraz odnajdywał pod palcami zupełną ciszę, chociaż czuł, że coś uciska go od środka, że jego własny oddech spłyca się i przyśpiesza, że korytarzem żył wciąż przepływa krew. – Nie chciałem go zdejmować. – struny krtani poruszyły się ściszonym głosem, szarpnięte fałszem akordu, w który wdarł się nieokreślony lęk, pęczniejący pod jego palcami, gdy cisza w głębi piersi się uwypukliła, a on znowu poczuł szarpnięcie obawy na myśl o śmierci w ciemnych odmętach Helheimu, winietę bezwzględnego chłodu zaświatów, która przedarła się przez zwilgotniały materiał ubrania i szarpnęła ciało dreszczem, skraplając się ciarkami nagłej dropiatości na zesztywniałym karku.
Spojrzał mu w oczy; chciał powiedzieć sprawdź, czy moje serce nadal bije, chciał powiedzieć świat jest aureolą, bagażem, wyrzutem sumienia, piecem, grobem, ciałem, chciał powiedzieć moje ciało przestało istnieć, kiedy pozwoliłem umysłowi wysunąć się z niego po raz pierwszy, chciał powiedzieć obiecuję, że cię nie zostawię – zamiast tego pochylił się tylko powoli, zatrzymując dłonie na jego przedramionach z wyraźną, osłabioną ostrożnością, która przywodziła na myśl wrażenie, że nogi połamałyby się pod ciężarem jego ciała, gdyby spróbował wstać, a umysł naszedłby winietą kolejnego omdlenia, zmęczenia, którym nasiąkał coraz częściej, im mniej spał, im mniej jadł, im mniej istniał; jakby z każdym dniem był sobą coraz rzadziej, coraz rzadziej był kimkolwiek w ogóle. Cisza wypełniła przestrzeń pomiędzy nimi, aż w końcu skinął głową, jakby przyznawał się do czegoś upokarzającego, poddawał się jednako z żalu, co z miłości, chwytał się – wbrew chęci, by odrzucić go od siebie paliatywem upragnionej kapitulacji – ostatniej, zaszczuwającej umysł nadziei, że mógłby stać się kimś lepszym, z nim, dla niego.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Pon 30 Maj - 22:41
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
– Wiem – szepnął, pospiesznie nakrywając osłabione zapewnienie chrobotem swojego napiętego głosu, kompresem nakładanym niespokojnie na skaleczoną bólem przytomność, by zatrzymać czerwony wysięk słów, głosek zbierających się drżącymi kroplami na krawędzi zgęstniałej ciszy, nabrzmiewając na strunach krtani opieszale i niechętnie. – Wiem, nie musisz się tłumaczyć, nie teraz, to wszystko może poczekać, wszystko poczeka. Spójrz na mnie – poprosił jeszcze raz, przesuwając kciukiem po miękkim, niepokojąco woskowym policzku, obserwując powolny ruch rzęs opadających na zeszklone źrenice ciężką zasłoną, gęstą czernią błyszczącą od wilgoci skroplonej z dusznego powietrza, skroplonej ze słabego oddechu wytrącającego z dusznej ciasnoty łazienki słodkie, fantomowe łzy osiadające na jasnej skórze. Poczekał aż znajoma zieleń wychyli się zza niej, odnajdzie go przez nieustępliwą mgłę omdlenia; miał wrażenie, że zgubili się gdzieś daleko poza korytarzem mieszkania, gdzieś daleko od teraz, od dzisiaj, od tutaj, że oboje próbują sięgnąć wzrokiem głębiej niż wolno człowiekowi patrzeć, a kałuża wylewająca się leniwie na panele jest rozpalonym wyciekiem z przestrzeliny, w której utknęli – na granicy, naprzeciw siebie, ciągnąc w przeciwne strony. – Wszystko poczeka. Oddychaj, powoli.
Rozpaczliwy lament krążącego wokół kocura nieprzyjemnie przypominał mu o ostrych krawędziach rzeczywistości, chwytając za kołnierz i wydobywając z odległych jezior zabłąkanych w zamroczeniu oczu; nie mógł sięgnąć dalej. Nie mógł przeniknąć tafli spojówki, nie mógł pochwycić w dłonie jego przytomności, nie mógł przyłożyć palców do wszystkich miejsc, w których trawił ją ból – nie do przebarwień na nagiej skórze, nie do rozpalonych ognisk pod skórą, nie do rozpalonego gorączką dna przygasłej źrenicy, w której brodziło wszystko niewypowiedziane, wszystko niemożliwe do wypowiedzenia. Milczenie, w którym chowali się kiedyś razem z ulgą, dojrzało w nich obu w coś, co z ulgą nie miało więcej nic wspólnego – komfort, jakim kładło się we wspomnieniach na karku, wyszczerzał nieoczekiwanie chowane dotąd zęby, wpijał pazury w ciało, sięgał podstępem gardła, zastygał w przełyku; oplatał serce ciasnym kokonem, rozłogami pielęgnowanymi przez lata, w których napęczniałych łuskach gromadziły się rzeczy zakrywane ciszą – w jakiś sposób zrobili to sobie nawzajem, w jakiś sposób trzymali wzajemnie swoje serca w uporczywych splotach milczenia, nieustannie. Oczywiście przeskakujące napięciem po wyrostkach kręgosłupa, kiedy sięgnął dłonią w szklany stukot jego ukrywanego nieszczęścia, nie było przecież zaskoczone; w milczeniu zawsze tkwili oboje.
Sięgnął odruchem za dłońmi podnoszącymi się do twarzy, obejmując palcami łagodnie wątły nadgarstek, w instynktownej obawie, że spróbuje znów schwycić się za włosy. Folke przycisnął tymczasem śródręcza do zaciśniętych powiek i wydał z siebie płaczliwy jęk, wibrujący mu rozedrganiem pod własnym mostkiem, jakby pochodził z jego własnej piersi; nie potrafił wyzbyć się poczucia, że własne emocje należą do Baantjera bardziej niż do niego samego, odpowiadając mu wierniej niż swoim zmysłom, jak zwierzęta oddane mu zaledwie pod opiekę, wyczuwające przez szczelinę pod drzwiami obecność ręki, którą kochały pierwszą, dla której istniały bardziej niż dla niego. Kiedy odezwał się znowu, Holstein drgnął pod nieprzyjemnym dreszczem – miał wrażenie, że sięgnął do jego boku, zacisnął palce na szrapnelu wsuniętym mu pod żebra i przekręcił go powoli, wciskając głębiej. Napięcie przepłynęło mu przez wyostrzającą się linię szczęki, kiedy pochylał czoło, wstrzymując w sobie narastające boleśnie w przełyku westchnienie, spuszczając spojrzenie, jak gdyby musiał się upewnić, że nic rzeczywistego nie tkwiło wepchnięte zębem w jego ciało.
– Nie zostawię cię z tym samego – własne słowa wydawały mu się żałośnie niewystarczające, ale nie potrafił znaleźć nic innego; żałośnie obnażone i proste, obwarowujące go jedynie egoistycznymi wymaganiami. Zawinął palce mocniej, pociągając lekko za jego nadgarstek, odwodząc paznokcie od skóry; kciukiem drugiej dłoni przetarł, jeszcze raz, smugę rozcieńczonej krwi nad jego ustami, zanim nie odnalazł jego spojrzenia, zbyt boleśnie trzeźwego, by móc wmawiać sobie i jemu, że jest wciąż półprzytomny, że mówi przez niego ból, że wcale tak nie myśli. – Ja nie dam rady bez ciebie – w ostrożnym półszepcie próbował ukryć winę; nie miał prawa. Nie miał prawa kochać go tak ostatecznie.
Zaskakiwał go nagły spokój dźwięczący w uszach przenikliwą ciszą, a może, bliżej, ponurą desperacją. Był pewien, że gdyby sięgnął do swoich żeber, wyczułby przemoczoną tkaninę koszuli, wyczułby ciepłą wilgoć swojego udręczonego bezradnością zdenerwowania przeciekającą przez palce w miejscu, gdzie szarpała boleśnie świadomość jego nieszczęścia; proszę gęstniało w powietrzu jak kłąb duszącej pary. Posępne opanowanie nadkruszyło się w spojrzeniu, kiedy dostrzegł cień bólu przesuwający się po jego bladej twarzy; przesunął palce z jego nadgarstka ku jego dłoni, biorąc ją w swoją, wyglądając prawie jakby był winny – bólu, którego nie umiał uśmierzyć, egoistycznej prośby, tego, że go potrzebował. Miał ochotę ucałować jego łzy, miejsca, w których paznokcie zostawiły zaczerwienione rysy, kąciki grymasu, w których napięciu zalegało rozpaczliwe udręczenie, scałować mu ze skóry gorączkę, słone lśnienie z długich rzęs, drżenie z oddechu, koszmary z opuszczanych powiek, kiedy odchylał głowę, ogień ze snu. Ogień z ust, ten dotkliwy, jadowity ogień syczący w ciszy, między słowami, przetrawiający nadzieję wydartą nagle z tego, co wydawało mu się między nimi niezaprzeczalne i pewne, nawet jeśli tylko przez krótki moment.
– To nic, możemy porozmawiać o tym, kiedy poczujesz się lepiej – powiedział cicho, zbierając w ciasny węzeł struny serca, szarpiąc za nie wstecz jak za ściągnięte stanowczo cugle. Wszystko wydawało mu się głuche i sam zapragnął być głuchy, jak wtedy, gdy grzmiał głos dziadka, jak wtedy, gdy Felicia nachylała pieszczotę swojego szeptu ku innym policzkom, jak gdyby sądząc, że nie mógł jej słyszeć lub mając nadzieję, że słucha, jak wtedy, gdy zewsząd ścigały go oskarżenia i szczuły obelgi. Wymknął się mu spojrzeniem, biorąc jego wyciągnięte ramiona, nachylając się, by pociągnąć je na swój kark, pozwalając mu zapleść je na jego szyi; czując słabość jego objęcia, wsunął mu ręce przez talię na plecy, pociągając go do siebie, podnosząc go razem ze sobą, w milczącym korytarzu, rozmazującym mu się na spojówce, kiedy ciepły zapach jego skóry wypełnił mu oddech, policzek przysunął się do policzka, wątły ciężar ciała zaległ w rękach. Cichy szmer jego serca sięgał go nawet tutaj, w tej głuchej, przymuszonej ciszy, w tym klaustrofobicznym zakamarku, w którym głuchło wszystko, w którym ogłuszał siebie sam. Pochylił się, sięgając mu do ud, podciągając je nad swoje biodra, odciążając go od własnego ciężaru na te parę kroków odliczanych chlupotem wody; powietrze w łazience zdążyło zelżeć, rozrzedzić się i ostygnąć, choć kłąb pary wciąż unosił się nad przepełnioną wanną. Unikając uporczywie jego wzroku, milczący w pozornym uspokojeniu, puścił go przy umywalce, pozwalając, by wsparł się o nią tyłem.
– Nie puszczaj mnie – poprosił, nachylając czoło, by spojrzeć w dół, na swoje dłonie ze spokojną, ostrożną rzeczowością podciągające krawędź jego swetra, by sięgnąć sprzączki ciasno zapiętego paska. Nie podejrzewał, że tak będzie wyglądał pierwszy raz, kiedy będzie rozpinał jego ubranie, nie podejrzewał, że będzie unikał jego wzroku, że będzie miał tak boleśnie ściśnięte serce i tak spokojne, pewne ręce, nie podejrzewał, że wąska przestrzeń między nimi będzie rozciągać się nieskończonym, przepastnym chłodem. Pasek puścił, wysunął mu się z palców, a on, zamiast sięgnąć dalej, cofnął dłonie od jego ubrania, by oprzeć je na brzegach umywalki, zamykając go pomiędzy nimi, podnosząc w końcu ciemne spojrzenie, poruszone, złagodniałe, pełne czułej skruchy i powściąganego smutku.
– Mogę sypiać u ciebie codziennie. Możesz mnie budzić, kiedy znowu wrócą, twoje sny – zaczął głosem prawie szorstkim, choć nie nieprzyjemnym, jedynie w pierwszych słowach rzeczowym, tracącym zdecydowaną sztywność, kiedy poszukiwał niespokojnie oznak bólu w jego spojrzeniu. – Daj nam więcej czasu, Folke. Daj mi więcej czasu. Daj mi jutro i potem kolejne, potem może, jeśli będziesz chciał, jeszcze jedno. Nie poproszę cię nigdy o więcej – prawie szeptał, zdając sobie sprawę, że przysunął się bliżej, nie mogąc znieść tej przepaści, głuchej i niemej rozpadliny tkwiącej między nimi. Czuł parę skraplającą mu się na policzku, ale nie było już duszno, a lustro za plecami Folke było gładkie i niezamglone. – Daj mi tylko jeszcze jedno jutro.
Rozpaczliwy lament krążącego wokół kocura nieprzyjemnie przypominał mu o ostrych krawędziach rzeczywistości, chwytając za kołnierz i wydobywając z odległych jezior zabłąkanych w zamroczeniu oczu; nie mógł sięgnąć dalej. Nie mógł przeniknąć tafli spojówki, nie mógł pochwycić w dłonie jego przytomności, nie mógł przyłożyć palców do wszystkich miejsc, w których trawił ją ból – nie do przebarwień na nagiej skórze, nie do rozpalonych ognisk pod skórą, nie do rozpalonego gorączką dna przygasłej źrenicy, w której brodziło wszystko niewypowiedziane, wszystko niemożliwe do wypowiedzenia. Milczenie, w którym chowali się kiedyś razem z ulgą, dojrzało w nich obu w coś, co z ulgą nie miało więcej nic wspólnego – komfort, jakim kładło się we wspomnieniach na karku, wyszczerzał nieoczekiwanie chowane dotąd zęby, wpijał pazury w ciało, sięgał podstępem gardła, zastygał w przełyku; oplatał serce ciasnym kokonem, rozłogami pielęgnowanymi przez lata, w których napęczniałych łuskach gromadziły się rzeczy zakrywane ciszą – w jakiś sposób zrobili to sobie nawzajem, w jakiś sposób trzymali wzajemnie swoje serca w uporczywych splotach milczenia, nieustannie. Oczywiście przeskakujące napięciem po wyrostkach kręgosłupa, kiedy sięgnął dłonią w szklany stukot jego ukrywanego nieszczęścia, nie było przecież zaskoczone; w milczeniu zawsze tkwili oboje.
Sięgnął odruchem za dłońmi podnoszącymi się do twarzy, obejmując palcami łagodnie wątły nadgarstek, w instynktownej obawie, że spróbuje znów schwycić się za włosy. Folke przycisnął tymczasem śródręcza do zaciśniętych powiek i wydał z siebie płaczliwy jęk, wibrujący mu rozedrganiem pod własnym mostkiem, jakby pochodził z jego własnej piersi; nie potrafił wyzbyć się poczucia, że własne emocje należą do Baantjera bardziej niż do niego samego, odpowiadając mu wierniej niż swoim zmysłom, jak zwierzęta oddane mu zaledwie pod opiekę, wyczuwające przez szczelinę pod drzwiami obecność ręki, którą kochały pierwszą, dla której istniały bardziej niż dla niego. Kiedy odezwał się znowu, Holstein drgnął pod nieprzyjemnym dreszczem – miał wrażenie, że sięgnął do jego boku, zacisnął palce na szrapnelu wsuniętym mu pod żebra i przekręcił go powoli, wciskając głębiej. Napięcie przepłynęło mu przez wyostrzającą się linię szczęki, kiedy pochylał czoło, wstrzymując w sobie narastające boleśnie w przełyku westchnienie, spuszczając spojrzenie, jak gdyby musiał się upewnić, że nic rzeczywistego nie tkwiło wepchnięte zębem w jego ciało.
– Nie zostawię cię z tym samego – własne słowa wydawały mu się żałośnie niewystarczające, ale nie potrafił znaleźć nic innego; żałośnie obnażone i proste, obwarowujące go jedynie egoistycznymi wymaganiami. Zawinął palce mocniej, pociągając lekko za jego nadgarstek, odwodząc paznokcie od skóry; kciukiem drugiej dłoni przetarł, jeszcze raz, smugę rozcieńczonej krwi nad jego ustami, zanim nie odnalazł jego spojrzenia, zbyt boleśnie trzeźwego, by móc wmawiać sobie i jemu, że jest wciąż półprzytomny, że mówi przez niego ból, że wcale tak nie myśli. – Ja nie dam rady bez ciebie – w ostrożnym półszepcie próbował ukryć winę; nie miał prawa. Nie miał prawa kochać go tak ostatecznie.
Zaskakiwał go nagły spokój dźwięczący w uszach przenikliwą ciszą, a może, bliżej, ponurą desperacją. Był pewien, że gdyby sięgnął do swoich żeber, wyczułby przemoczoną tkaninę koszuli, wyczułby ciepłą wilgoć swojego udręczonego bezradnością zdenerwowania przeciekającą przez palce w miejscu, gdzie szarpała boleśnie świadomość jego nieszczęścia; proszę gęstniało w powietrzu jak kłąb duszącej pary. Posępne opanowanie nadkruszyło się w spojrzeniu, kiedy dostrzegł cień bólu przesuwający się po jego bladej twarzy; przesunął palce z jego nadgarstka ku jego dłoni, biorąc ją w swoją, wyglądając prawie jakby był winny – bólu, którego nie umiał uśmierzyć, egoistycznej prośby, tego, że go potrzebował. Miał ochotę ucałować jego łzy, miejsca, w których paznokcie zostawiły zaczerwienione rysy, kąciki grymasu, w których napięciu zalegało rozpaczliwe udręczenie, scałować mu ze skóry gorączkę, słone lśnienie z długich rzęs, drżenie z oddechu, koszmary z opuszczanych powiek, kiedy odchylał głowę, ogień ze snu. Ogień z ust, ten dotkliwy, jadowity ogień syczący w ciszy, między słowami, przetrawiający nadzieję wydartą nagle z tego, co wydawało mu się między nimi niezaprzeczalne i pewne, nawet jeśli tylko przez krótki moment.
– To nic, możemy porozmawiać o tym, kiedy poczujesz się lepiej – powiedział cicho, zbierając w ciasny węzeł struny serca, szarpiąc za nie wstecz jak za ściągnięte stanowczo cugle. Wszystko wydawało mu się głuche i sam zapragnął być głuchy, jak wtedy, gdy grzmiał głos dziadka, jak wtedy, gdy Felicia nachylała pieszczotę swojego szeptu ku innym policzkom, jak gdyby sądząc, że nie mógł jej słyszeć lub mając nadzieję, że słucha, jak wtedy, gdy zewsząd ścigały go oskarżenia i szczuły obelgi. Wymknął się mu spojrzeniem, biorąc jego wyciągnięte ramiona, nachylając się, by pociągnąć je na swój kark, pozwalając mu zapleść je na jego szyi; czując słabość jego objęcia, wsunął mu ręce przez talię na plecy, pociągając go do siebie, podnosząc go razem ze sobą, w milczącym korytarzu, rozmazującym mu się na spojówce, kiedy ciepły zapach jego skóry wypełnił mu oddech, policzek przysunął się do policzka, wątły ciężar ciała zaległ w rękach. Cichy szmer jego serca sięgał go nawet tutaj, w tej głuchej, przymuszonej ciszy, w tym klaustrofobicznym zakamarku, w którym głuchło wszystko, w którym ogłuszał siebie sam. Pochylił się, sięgając mu do ud, podciągając je nad swoje biodra, odciążając go od własnego ciężaru na te parę kroków odliczanych chlupotem wody; powietrze w łazience zdążyło zelżeć, rozrzedzić się i ostygnąć, choć kłąb pary wciąż unosił się nad przepełnioną wanną. Unikając uporczywie jego wzroku, milczący w pozornym uspokojeniu, puścił go przy umywalce, pozwalając, by wsparł się o nią tyłem.
– Nie puszczaj mnie – poprosił, nachylając czoło, by spojrzeć w dół, na swoje dłonie ze spokojną, ostrożną rzeczowością podciągające krawędź jego swetra, by sięgnąć sprzączki ciasno zapiętego paska. Nie podejrzewał, że tak będzie wyglądał pierwszy raz, kiedy będzie rozpinał jego ubranie, nie podejrzewał, że będzie unikał jego wzroku, że będzie miał tak boleśnie ściśnięte serce i tak spokojne, pewne ręce, nie podejrzewał, że wąska przestrzeń między nimi będzie rozciągać się nieskończonym, przepastnym chłodem. Pasek puścił, wysunął mu się z palców, a on, zamiast sięgnąć dalej, cofnął dłonie od jego ubrania, by oprzeć je na brzegach umywalki, zamykając go pomiędzy nimi, podnosząc w końcu ciemne spojrzenie, poruszone, złagodniałe, pełne czułej skruchy i powściąganego smutku.
– Mogę sypiać u ciebie codziennie. Możesz mnie budzić, kiedy znowu wrócą, twoje sny – zaczął głosem prawie szorstkim, choć nie nieprzyjemnym, jedynie w pierwszych słowach rzeczowym, tracącym zdecydowaną sztywność, kiedy poszukiwał niespokojnie oznak bólu w jego spojrzeniu. – Daj nam więcej czasu, Folke. Daj mi więcej czasu. Daj mi jutro i potem kolejne, potem może, jeśli będziesz chciał, jeszcze jedno. Nie poproszę cię nigdy o więcej – prawie szeptał, zdając sobie sprawę, że przysunął się bliżej, nie mogąc znieść tej przepaści, głuchej i niemej rozpadliny tkwiącej między nimi. Czuł parę skraplającą mu się na policzku, ale nie było już duszno, a lustro za plecami Folke było gładkie i niezamglone. – Daj mi tylko jeszcze jedno jutro.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Pią 3 Cze - 23:44
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Dudnienie serca, zaszytego w gęstwinie trzewi jak ranne zwierzę, nerwowo wylizujące świeżo rozjątrzone rany, przypominało cichnącą melodię fortepianu, na którym matka grała późnymi wieczorami, zawsze z chłodną precyzją trafiając opuszkami w klawisze, jakby nawet we własnym domu występowała przed widownią – nauczył się rozróżniać nuty zaszyte w łagodnych, kołysankowych sonatach, czytać kompozycje, rozciągające pod powiekami torowisko przecinających się pięciolinii; im ciaśniej spowijała go kołdra snu, tym dźwięki stawały się cichsze, zniekształcone zmęczeniem, aż w końcu ustawały zupełnie, na krótką chwilę zanim tracił przytomność, pozostawiając go w głuchym milczeniu własnego umysłu. Teraz, kiedy zatrzymał dłoń na własnej piersi, wydawało mu się, że bicie jego serca oddalało się w ten sam sposób, uciekało przed świadomością w kąt ciasnej klatki żeber, ukrywało się pomiędzy miękkimi narządami, w cieniu mostka, zza którego wyzierało echo pulsacyjnego bólu. Zwierzę jego jaźni, unoszące nerwowo łeb i przeżuwające w zębach wygięte kości, skuliło się w popłochu, wcisnęło w zawężony łuk aorty, pozostawiając umysł nieznośnie trzeźwym, klarownym pomimo ogłuszających spazmów mięśni, drżących włókien, które nakrywały świadomość nową falą gwałtownego rwania, jakby płyty tektoniczne, ułożone głęboko u podstaw jego istnienia, ocierały się o siebie, zalewając kolejne lądy bolesną powodzią choroby, od której nie mógł w żaden sposób się uwolnić. Nie słyszał bicia własnego serca, choć Bertram musiał słyszeć, jak przyśpieszało gwałtownie i nerwowo, bo pochylił się nad jego twarzą, przesuwając kciukiem po zaczerwienionej skórze policzka, zbierając na opuszce pojedynczą łzę, która osunęła się powoli spod przymkniętej powieki, roztarta na jego palcu, musiał słyszeć, bo kiedy spojrzał mu w oczy, najpierw dostrzegł jego łagodną troskę, a dopiero potem swój własny lęk.
Kiedy ból pojawił się po raz pierwszy, był pewien, że umierał – wyrwany z koszmaru gwałtownym szarpnięciem, jakby płomienie żarłocznego ognia, które widział w snach, wdarły się do jego wnętrza, przypalając nerwy i zwęglając włókna mięśni, zlizując szkliwo kości, aż nie przedarło się do szpiku; był pewien, że coś poruszało się pod jego skórą, rozpychało żyły i oplatało ciasno wokół kończyn, a kiedy spróbował wstać, konwulsyjny skurcz ściągnął go na kolana, gdzie przyciskał spąsowiały łzami policzek do szorstkich wiechci dywanu, dopóki Helene nie chwyciła go pod pachami, zmuszając, by wstał, a Jørgen nie podciągnął mokrej od potu koszulki, jakby spodziewał się zobaczyć pod nią krwawiące rany, coś, co tłumaczyłoby jego płacz, usprawiedliwiało krzyk, przewleczony fastrygą daremnych błagań, by mu pomogli, by je zabrali – to zwierzę, które pożerało go od środka. Z biegiem lat wszystko stopniowo głuchło, jego umysł krzyczał, aż ostatecznie stracił głos – przyzwyczaił się do charakterystycznego mrowienia, które poprzedzało ataki, nauczył się zaciskać zęby i tłumić podchodzący mdłościami szloch, próbował obłaskawiać strach, zsuwający się wzdłuż kręgosłupa zimnymi ciarkami oczekiwania, choć przed występami wciąż szeptał modlitwy do własnego ciała. Kiedy napad bólu trwał zbyt długo, bał się, że nie ustanie już nigdy, że będzie rozdzierał tkanki na coraz mniejsze włókna, aż w końcu rozpruje go do ostatniej nitki – klęczał na zimnych płytkach szkolnej łazienki, z żołądkiem rwącym od torsji i czołem przepalonym gorączką; nawet kiedy Bertram siadał obok niego, pozwalając, by w milczeniu wsparł się o jego ramię, był przyzwyczajony, że choroba była czymś, co powinien ukrywać, słabością, której powinien się wstydzić.
Wziął głęboki, drżący oddech, przełykając ciężar ich obopólnego milczenia, poruszając kajdanami, w które oboje wpięli swe nadgarstki, poszukując bezpieczeństwa we własnym zniewoleniu – czasami, kiedy przeszłość pożerała powietrze, jakie nabierał do płuc, wydawało mu się, że mógłby nie odezwać się już nigdy, że łatwiej byłoby złożyć swój głos jak broń na brzegu stołu, zerwać struny krtani, pozbyć się narastającego w przełyku ucisku, który pojawiał się za każdym razem, gdy próbował przepchnąć na zewnątrz coś, co rozpaczliwie trzymało się jego wnętrza. Docisnął dłonie głębiej do twarzy, czując, jak szloch, który dotąd przeciekał pojedynczymi, srebrzącymi się strugami łez, przetoczył się przez jego ciało gwałtownym dreszczem, perlącym się na czole lśnieniem zimnego potu – ręce mu drżały, kiedy Bertram zacisnął palce pewniej na jego nadgarstku, odwodząc paznokcie od skóry, podchwytując spojrzenie, którego wcale nie chciał z nim konfrontować, przestraszony własnymi słowami i poczuciem winy, jakie z nich wynikało, rozlane kałużą po jego trzewiach; płytko za mostkiem odezwał się nowy ból, ciężki i obezwładniający, jak dziura wygryziona w sercu, zmęczenie, w które się osuwał, podtapiany własną bezsilnością. Pokiwał powoli głową, zatrzymując w końcu dłonie na przedramionach, po czym bezwładnie podsuwając je wyżej, czując, jak przyjaciel sięgnął asekuracją ramion na jego plecy, gdy palce osunęły się lekko na jego szyi, z trudem podciągnięte do góry, nie splecione, lecz muskające się opuszkami – stłumił nagły spazm, który wyrwał z gardła ciche westchnienie, gdy Bertram pomógł mu wstać, wsuwając wolną rękę pod zgięcie kolan, bo nogi ugięły się pod nim lekko, niezdolne podtrzymać ciężaru słaniającego się ciała. Był mu wdzięczny za tę bliskość, ciepło przylegającego do twarzy policzka, szemranie uspokojonego oddechu, kołyskę ramion, w których dygocący chłód gorączki nie wydawał się tak wyczerpujący; przez krótką chwilę rzeczywiście wydawało mu się, że mógłby się w nich zapaść, mógłby wreszcie się poddać, bo Bertram był przy nim tak blisko, bo go trzymał, bo był bezpieczny.
Wsparł w końcu lędźwie o brzeg umywalki, biorąc pośpieszny, rwany oddech, gdy szerokie dłonie przyjaciela cofnęły się z jego pleców, a wzrok osunął się niżej, unikając splotu spojrzenia – dopiero gdy sprzączka paska drgnęła pod jego palcami, zdał sobie sprawę, że zasnął w zwykłych ubraniach i poczuł jak upokorzenie zakradło się cichym tchnieniem na zesztywniały kark, a zaraz po nim świadomość nakrył głuchy żal, powracający echem wcześniejszego strachu. Pomyślał, jak odpychająco musiał wyglądać w jego oczach, jak brzydko, jak żałośnie – z twarzą spuchniętą i czerwoną od łez, z półksiężycami cieni rysującymi się pod powiekami, z plamami wybroczyn rozkwitłych na policzkach, z dłońmi, które dygotały, gdy unosił je do jego ramion, ze zbyt bladą cerą i zazielenioną kałużą siniaka, żółknącą nieśpiesznie w debrze lewego boku; był mu wdzięczny, że wsparł go tyłem do lustra, które, wcześniej zaparowane, spływało teraz lśniącą wilgocią za jego plecami, że nie widział się takiego, jakim widział go on, jakim miał go zobaczyć po raz pierwszy, bo nie mógł przecież dłużej się ukrywać, nie pod warstwą ubrań i nie pod własnym milczeniem. Pasek puścił, zbyt luźne spodnie osunęły się z bioder, odsłaniając brzeg bielizny, Bertram tymczasem cofnął dłonie, sprawiając, że świadomość rozjątrzyła się iskrą instynktownego podejrzenia, że zmienił zdanie, nie chciał go dotykać, nie chciał go widzieć, iskrą prędko zduszoną łagodnością jego spojrzenia, smutną czułością rozsuniętą ciepłym odcieniem brązu w obręczach tęczówek – po policzkach znów spłynęły mu łzy, ściśnięte gardło uwierało płaczem, który nareszcie przeobraził się w głuchy, dziecięcy szloch.
– Nie chciałem cię prosić. – broda mu drżała, gdy pokiwał głową, opuszczając przeszklony wzrok rozmazana podłogę. – Ale boję się, że jeśli będę sam, to... – nie potrafił tego powiedzieć; przetarł rękawem oczy, biorąc głębszy oddech. – Nie musisz zostawać na zawsze, wystarczy na... na kilka dni. Będę się starać... bardziej. – dostrzegł złotą obręcz pierścionka, błyszczącą w kałuży pod jego nogami i chciał się po nią schylić, ale przy pierwszym ruchu zrobiło mu się słabo, więc wyprostował się powoli, odginając głowę do tyłu, zanim nie odważył się znów przylgnąć wzrokiem do jego twarzy. – Przepraszam. – rozpięty pasek zwisał smętnie przy krawędzi spodni, ciągnąc materiał w dół, podczas gdy zwilgotniały kołnierz swetra wciąż drapał go w szyję, szept Bertrama, nagle zatrzymany tak blisko jego twarzy, był za to przyjemnie kojący, jak kompres ułożony na rozpalonym gorączką czole, ciepły okład na boleśnie przykurczonych mięśniach. Pochylił się lekko, prawie bezwładnie, zatrzymując skroń pod jego obojczykiem, poruszając ustami w ciasnej, ledwie istniejącej przestrzeni, jaka dzieliła wargi od jego szyi, pozostawiając na skórze echo drżącej obietnicy. Dałbym ci je wszystkie, co do jednego.
Kiedy ból pojawił się po raz pierwszy, był pewien, że umierał – wyrwany z koszmaru gwałtownym szarpnięciem, jakby płomienie żarłocznego ognia, które widział w snach, wdarły się do jego wnętrza, przypalając nerwy i zwęglając włókna mięśni, zlizując szkliwo kości, aż nie przedarło się do szpiku; był pewien, że coś poruszało się pod jego skórą, rozpychało żyły i oplatało ciasno wokół kończyn, a kiedy spróbował wstać, konwulsyjny skurcz ściągnął go na kolana, gdzie przyciskał spąsowiały łzami policzek do szorstkich wiechci dywanu, dopóki Helene nie chwyciła go pod pachami, zmuszając, by wstał, a Jørgen nie podciągnął mokrej od potu koszulki, jakby spodziewał się zobaczyć pod nią krwawiące rany, coś, co tłumaczyłoby jego płacz, usprawiedliwiało krzyk, przewleczony fastrygą daremnych błagań, by mu pomogli, by je zabrali – to zwierzę, które pożerało go od środka. Z biegiem lat wszystko stopniowo głuchło, jego umysł krzyczał, aż ostatecznie stracił głos – przyzwyczaił się do charakterystycznego mrowienia, które poprzedzało ataki, nauczył się zaciskać zęby i tłumić podchodzący mdłościami szloch, próbował obłaskawiać strach, zsuwający się wzdłuż kręgosłupa zimnymi ciarkami oczekiwania, choć przed występami wciąż szeptał modlitwy do własnego ciała. Kiedy napad bólu trwał zbyt długo, bał się, że nie ustanie już nigdy, że będzie rozdzierał tkanki na coraz mniejsze włókna, aż w końcu rozpruje go do ostatniej nitki – klęczał na zimnych płytkach szkolnej łazienki, z żołądkiem rwącym od torsji i czołem przepalonym gorączką; nawet kiedy Bertram siadał obok niego, pozwalając, by w milczeniu wsparł się o jego ramię, był przyzwyczajony, że choroba była czymś, co powinien ukrywać, słabością, której powinien się wstydzić.
Wziął głęboki, drżący oddech, przełykając ciężar ich obopólnego milczenia, poruszając kajdanami, w które oboje wpięli swe nadgarstki, poszukując bezpieczeństwa we własnym zniewoleniu – czasami, kiedy przeszłość pożerała powietrze, jakie nabierał do płuc, wydawało mu się, że mógłby nie odezwać się już nigdy, że łatwiej byłoby złożyć swój głos jak broń na brzegu stołu, zerwać struny krtani, pozbyć się narastającego w przełyku ucisku, który pojawiał się za każdym razem, gdy próbował przepchnąć na zewnątrz coś, co rozpaczliwie trzymało się jego wnętrza. Docisnął dłonie głębiej do twarzy, czując, jak szloch, który dotąd przeciekał pojedynczymi, srebrzącymi się strugami łez, przetoczył się przez jego ciało gwałtownym dreszczem, perlącym się na czole lśnieniem zimnego potu – ręce mu drżały, kiedy Bertram zacisnął palce pewniej na jego nadgarstku, odwodząc paznokcie od skóry, podchwytując spojrzenie, którego wcale nie chciał z nim konfrontować, przestraszony własnymi słowami i poczuciem winy, jakie z nich wynikało, rozlane kałużą po jego trzewiach; płytko za mostkiem odezwał się nowy ból, ciężki i obezwładniający, jak dziura wygryziona w sercu, zmęczenie, w które się osuwał, podtapiany własną bezsilnością. Pokiwał powoli głową, zatrzymując w końcu dłonie na przedramionach, po czym bezwładnie podsuwając je wyżej, czując, jak przyjaciel sięgnął asekuracją ramion na jego plecy, gdy palce osunęły się lekko na jego szyi, z trudem podciągnięte do góry, nie splecione, lecz muskające się opuszkami – stłumił nagły spazm, który wyrwał z gardła ciche westchnienie, gdy Bertram pomógł mu wstać, wsuwając wolną rękę pod zgięcie kolan, bo nogi ugięły się pod nim lekko, niezdolne podtrzymać ciężaru słaniającego się ciała. Był mu wdzięczny za tę bliskość, ciepło przylegającego do twarzy policzka, szemranie uspokojonego oddechu, kołyskę ramion, w których dygocący chłód gorączki nie wydawał się tak wyczerpujący; przez krótką chwilę rzeczywiście wydawało mu się, że mógłby się w nich zapaść, mógłby wreszcie się poddać, bo Bertram był przy nim tak blisko, bo go trzymał, bo był bezpieczny.
Wsparł w końcu lędźwie o brzeg umywalki, biorąc pośpieszny, rwany oddech, gdy szerokie dłonie przyjaciela cofnęły się z jego pleców, a wzrok osunął się niżej, unikając splotu spojrzenia – dopiero gdy sprzączka paska drgnęła pod jego palcami, zdał sobie sprawę, że zasnął w zwykłych ubraniach i poczuł jak upokorzenie zakradło się cichym tchnieniem na zesztywniały kark, a zaraz po nim świadomość nakrył głuchy żal, powracający echem wcześniejszego strachu. Pomyślał, jak odpychająco musiał wyglądać w jego oczach, jak brzydko, jak żałośnie – z twarzą spuchniętą i czerwoną od łez, z półksiężycami cieni rysującymi się pod powiekami, z plamami wybroczyn rozkwitłych na policzkach, z dłońmi, które dygotały, gdy unosił je do jego ramion, ze zbyt bladą cerą i zazielenioną kałużą siniaka, żółknącą nieśpiesznie w debrze lewego boku; był mu wdzięczny, że wsparł go tyłem do lustra, które, wcześniej zaparowane, spływało teraz lśniącą wilgocią za jego plecami, że nie widział się takiego, jakim widział go on, jakim miał go zobaczyć po raz pierwszy, bo nie mógł przecież dłużej się ukrywać, nie pod warstwą ubrań i nie pod własnym milczeniem. Pasek puścił, zbyt luźne spodnie osunęły się z bioder, odsłaniając brzeg bielizny, Bertram tymczasem cofnął dłonie, sprawiając, że świadomość rozjątrzyła się iskrą instynktownego podejrzenia, że zmienił zdanie, nie chciał go dotykać, nie chciał go widzieć, iskrą prędko zduszoną łagodnością jego spojrzenia, smutną czułością rozsuniętą ciepłym odcieniem brązu w obręczach tęczówek – po policzkach znów spłynęły mu łzy, ściśnięte gardło uwierało płaczem, który nareszcie przeobraził się w głuchy, dziecięcy szloch.
– Nie chciałem cię prosić. – broda mu drżała, gdy pokiwał głową, opuszczając przeszklony wzrok rozmazana podłogę. – Ale boję się, że jeśli będę sam, to... – nie potrafił tego powiedzieć; przetarł rękawem oczy, biorąc głębszy oddech. – Nie musisz zostawać na zawsze, wystarczy na... na kilka dni. Będę się starać... bardziej. – dostrzegł złotą obręcz pierścionka, błyszczącą w kałuży pod jego nogami i chciał się po nią schylić, ale przy pierwszym ruchu zrobiło mu się słabo, więc wyprostował się powoli, odginając głowę do tyłu, zanim nie odważył się znów przylgnąć wzrokiem do jego twarzy. – Przepraszam. – rozpięty pasek zwisał smętnie przy krawędzi spodni, ciągnąc materiał w dół, podczas gdy zwilgotniały kołnierz swetra wciąż drapał go w szyję, szept Bertrama, nagle zatrzymany tak blisko jego twarzy, był za to przyjemnie kojący, jak kompres ułożony na rozpalonym gorączką czole, ciepły okład na boleśnie przykurczonych mięśniach. Pochylił się lekko, prawie bezwładnie, zatrzymując skroń pod jego obojczykiem, poruszając ustami w ciasnej, ledwie istniejącej przestrzeni, jaka dzieliła wargi od jego szyi, pozostawiając na skórze echo drżącej obietnicy. Dałbym ci je wszystkie, co do jednego.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Czw 9 Cze - 14:10
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Niektórymi nocami, z powiekami ciężkimi od zmęczenia i uporczywym zadręczeniem przez sen, który nie chciał nadejść, z ciężarem głowy Folke na swoim ramieniu, sam na sam ze spokojnością jego oddechu, próbował daremnie scalać przepaść lat spędzonych osobno – wyobrażać ich sobie innych, niezmienionych wszystkim, co wydarzyło się pomiędzy ostatnią rozmową a pierwszą; zmienionych wyłącznie przez siebie nawzajem, wyłącznie dla siebie nawzajem. Siebie ukształtowanego jedynie dotykiem jego delikatnych, czułych dłoni i jasnym, wyrozumiałym spojrzeniem, na którego tafli dostrzegał czasem widmo tego odległego, lepszego człowieka, widmo siebie i nie-siebie, widmo tej lepszej rzeczywistości, w której nigdy nie oglądał własnego odbicia w innych oczach, wierząc w każdy ich wyrzut, każdy przebłysk rozczarowania, każdą skazę, jakie zdawało się w nim ciosać tak przekonująco, że przenikały z brzytwy czarnych tęczówek wprost na jego skórę. Pijana mówiła mu, że nie może przez niego oddychać i wciąż słyszał te słowa wyraźniej niż cokolwiek innego, i wciąż chciał mu powiedzieć, że zrozumie, jeśli przestanie go kochać, zrozumie, jeśli będzie chciał odejść, zrozumie, jeśli będzie chciał zaczerpnąć znów powietrza, zamiast dusić się przy nim; niektórymi nocami nie mógł spać i myślał o oczach, które nauczyły Folke przepraszać za nie swoją winę, chować butelki za stelażem łóżka, poprawiać nieświadomie krawędź ubrania, mówić zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał, jeśli się brzydzisz i wyobrażał sobie, z rozpaczliwą ufnością, że któregoś dnia nie będzie to miało dłużej znaczenia, bo nie będą pamiętać innych oczu, bo szczelina w czasie zejdzie się jak krawędzie otwartej rany ściągnięte cierpliwym szwem, zamykając pod ślepą powieką wszystko, co zdarzyło się pomiędzy. Przysuwał usta do jego skroni, ostrożnie, nie chcąc zbudzić go swoją naiwnością, teraz tak dotkliwie ewidentną, kiedy, chwytając go opiekuńczym odruchem w pasie, gdy targnął nim stłumiony szloch, zdawał sobie sprawę, że żadne z nich nie wie, jak nakładać szwy, że jego dłonie są wciąż niezdarne i toporne, a dłonie Folke drżące i niepewne, że nie znali żadnego sprawdzonego ściegu, że nić plątała im się w palcach jak słowa w ustach, jak ciasne węzły na strunach głosu nawykłych jedynie do złości i przepraszam, nie chciałem.
Odetchnął głębiej, opanowując drgnięcie napięcia, które ściągnęło mu brwi jakby w przedświcie żalu lub zrezygnowanego przygnębienia; zmiął w palcach wełnę swetra zwisającego luźno na jego boku, czując jego gryzącą fakturę na skórze, jego nieznośną, ciężką gruzłowatość, drażniącą wrażeniem, że narosła na nim jak druga powłoka trzymająca go uporczywie w bezpiecznym dystansie. Przez chwilę obawiał się, że miał rację; że tęsknota zbierająca się w opuszkach mrowiącą frustracją mogła jedynie odcisnąć się w nim sinym śladem, bo pragnął za mocno, bo potrzebował za bardzo, bo chwytał tylko silniej, kiedy płaczliwość słów urywała się, pozostawiając go ze świadomością głuchej ciszy, drżeniem własnego oddechu, fantomowym dźwięczeniem tego, czego Folke nie wypowiedział. Jego spojrzenie wymykało mu się znowu, chowało pod splotem rękawa, uciekało ku kałuży, w której tkwiła wciąż porzucona obrączka, przysięga, jaką miał nosić zawsze, mimo wszystko i nawet jeśli; przełknął bolesność zebraną mu w gardle, obejmując go asekuracyjnie w talii, by przytrzymać go w pionie, tknięty zaniepokojeniem, kiedy przyjaciel zachwiał się dostrzegalnie, zbladł nagle i oddalił, jakby rozcieńczając się w lepkiej mgle powietrza. Krew rozrzedzona potem, łzami lub wodą spłynęła mu przebarwioną kroplą po odchylanej brodzie na jasną szyję, zatrzymując się dopiero w dołku obojczyka; poczuł szarpnięcie odruchowego wstydu za duszne gorąco muskające grzbietem rękojeść mostka.
– Nie – odparł, opanowując ton głosu do łagodnej stanowczości, kiedy odzyskał wreszcie jego spojrzenie, na krótką chwilę, zanim Folke nie pochylił się, wyraźnie słaby, przysuwając oddech do jego szyi, szepcząc ciche słowa w jego skórę, sprawiając, że drgnął w pierwszej chwili łagodnie, w końcu pozwalając napięciu odtajać, nachylając usta ku niemu. – Żebym znalazł cię później znowu, tak samo? Albo tym razem nie znalazł? – spytał, nieudolnie powściągając głos przed goryczą, cichym wyrzutem, jakie zbierało mu się bolesnym naprężeniem w zaciskanej krótko szczęce. Miał wrażenie, że ciasna przestrzeń łazienki pochyla się ku nim, zamyka na nich prawie klaustrofobicznie, zbierając ich szepty w swoje szczeliny. Drażniło go zapalone światło, zbyt ostre, zbyt jaskrawe, przełykające miękkie słowa jakby pospiesznie i natarczywie; w ramie lustra dostrzegał własną sylwetkę otaczającą go jak blady cień wypełniający wąskie szkło, jakby chciał zamknąć go w kokonie swoich ramion, otoczyć, wykraść. – Nie na kilka dni – wszystkie, co do jednego, chciał za nim powtórzyć, ale wciąż jeszcze słyszał nie mogę przy tobie oddychać, wciąż jeszcze zastanawiał się, czy znowu popełnia te same błędy, czy Folke zniknie w jego ramionach, jeśli spróbuje objąć go mocniej. Urwane zdanie dźwięczało jednak silniej od tej obawy; nie zniósłby kolejnych nocy, pamiętając jego głuchą ciszę, nie zniósłby kolejnych nocy, zastanawiając się, czy zgasły szafir milczy, bo odłożył go na szafkę przy łóżku, na zalane kafelki, na brzeg przepełnionej wanny, z wodą podchodzącą mu do ust, do nosa, rozcieńczającej zielone jeziora jego spojrzenia.
Złapał go łagodnie za ramię, odsuwając od siebie; pozostawiając ciepło swoich ust na jego bladym czole, w krótkiej czułości, której nie zdołał powściągnąć, choć wiedział, że stracili już zbyt dużo czasu – spojrzał na niego prawie przepraszająco, ścierając grzbietem palca łzy z jego policzka.
– Mogę spać na kanapie, jeśli będziesz miał mnie dość; jest całkiem wygodna – mruknął, próbując niezdarnie rozprężyć napiętą strunę zgęstniałej atmosfery, w końcu uśmiechając się blado, jakby rozbawiony bardziej własną nieporęcznością, choć bez zakłopotania. – Oddychaj, powoli – powtórzył jeszcze łagodnie, unosząc na chwilę spojrzenie, by cichym zaklęciem zgasić za mocne światło, pozwalając by w ciasnej łazience zostali sami z subtelną jasnością szarego poranka wpadającego przez częściowo przysłonięte okno.
Wydawało mu się, że tak będzie lepiej, że rzeczywistość zmiękła nagle, rozpadła się w łatwiejszą, senną wersję siebie, że w niemrawej jasności nawet jego dłonie są mniej szorstkie i wyrozumialsze, kiedy wypuszczał guzik jego spodni z ciasnej pętelki, rozsuwał zamek, układał dłonie na jego wąskich biodrach, mając wrażenie, że echo serca pulsuje mu w palcach przykładanych do ciała: zaskakująco spokojne, zaskakująco zdecydowane. Materiał szemrał cichym protestem, jego opuszki szeleściły o bladą skórę, kiedy zsuwał je po udach, pochylając się, w końcu przyklękając przed nim, by podtrzymać go za miękkie wgłębienie kolana, wyzuwając kostki z nogawek. Jasne włoski błyszczały w prędze porannego światła, kiedy unosił ostrożnie chromą nogę, nagle świadomy ciepłej plastyczności ciała w swojej dłoni, bezpośredniości tego dotyku, napięcia w mięśniu, które rozcierał czasem przez materiał, bolesności, jaka wykwitała chroniczną dolegliwością pod skórą, przechylała jego pion, wypaczała rytm kroków znajomą nieregularnością. Zawahał się wyraźnie; oddech wypełniała mu lepka para albo to jego oddech wypełniał łazienkę, powolny, jakby zbyt opanowany; słyszał jego oddech równie głuchy, przylegający mu do szyi, do karku, do rozchylanych ust, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie podniósł nawet czoła, nie podniósł nawet spojrzenia, zawahał się tylko przez chwilę, zanim nie nachylił się do podtrzymywanego kolana, przykładając usta do napiętego grzbietu szczupłego uda, z prostoduszną czułością, jak przeprosiny, jak prostą tęsknotę, impulsywny odruch troski lub uwielbienia, choć nie było na to czasu. Przetarł kciukiem miejsce, na którym pozostawił odcisk pocałunku, jak gdyby chciał zetrzeć go lub wetrzeć głębiej w skórę, odsuwając się w końcu, by sięgnąć ku leżącej na kafelkach obrączce.
Podniósłszy się, nie patrzył na niego przez krótką chwilę, ujmując zamiast tego jego dłoń, by wsunąć mu obrączkę na palca, w osobliwie głośnej, ciasnej ciszy. Nie mieli na to czasu; na żal, na wybaczenie, na duszność ocierającą się o mostek; obawiał się, że kolejny oddech Folke ściągnie się kolejnym jękiem bólu, napręży i rozedrze ciszę jak przyczajone w jej zakamarku zwierzę. Ujął w palce skraj jego swetra, zbierając materiał w dłoni, podciągając go wyżej, odnajdując wreszcie jego spojrzenie pociemniałą, stroskaną spokojnością własnego.
– Powoli – mruknął cicho, chociaż chciał powiedzieć nie bój się, chociaż chciał powiedzieć jesteś piękny, chociaż chciał powiedzieć zapomnij o tamtych oczach; pociągnął ostrożnie materiał do góry. Kiedy zielone spojrzenie i złote włosy przesłonił na chwilę gruby materiał, w tafli lustra dostrzegł jego przeszłość naciekłą na ciało misterną mozaiką blizn, okrutną łaskawość Norn, które pozwalały mu go teraz kochać. Jego wąskie ramiona wydawały się jeszcze bardziej kruche, chuda pierś niepokojąco wątła; mógłby go objąć i zakryć sobą, ukryć swoich dłoniach, wykraść światu, tak łatwo. Kołtun grubego swetra zaległ obok ich stóp, a on przyłożył ciepłe wnętrze ręki do zagłębienia jego pleców – skóra do nagiej skóry, kocham cię, prawie westchnienie ulgi – przesuwając je wyżej, sunąc opuszką palca łagodną rynienką kręgosłupa, żałując, że musiało mu to wystarczyć; nie wystarczało.
Odetchnął głębiej, opanowując drgnięcie napięcia, które ściągnęło mu brwi jakby w przedświcie żalu lub zrezygnowanego przygnębienia; zmiął w palcach wełnę swetra zwisającego luźno na jego boku, czując jego gryzącą fakturę na skórze, jego nieznośną, ciężką gruzłowatość, drażniącą wrażeniem, że narosła na nim jak druga powłoka trzymająca go uporczywie w bezpiecznym dystansie. Przez chwilę obawiał się, że miał rację; że tęsknota zbierająca się w opuszkach mrowiącą frustracją mogła jedynie odcisnąć się w nim sinym śladem, bo pragnął za mocno, bo potrzebował za bardzo, bo chwytał tylko silniej, kiedy płaczliwość słów urywała się, pozostawiając go ze świadomością głuchej ciszy, drżeniem własnego oddechu, fantomowym dźwięczeniem tego, czego Folke nie wypowiedział. Jego spojrzenie wymykało mu się znowu, chowało pod splotem rękawa, uciekało ku kałuży, w której tkwiła wciąż porzucona obrączka, przysięga, jaką miał nosić zawsze, mimo wszystko i nawet jeśli; przełknął bolesność zebraną mu w gardle, obejmując go asekuracyjnie w talii, by przytrzymać go w pionie, tknięty zaniepokojeniem, kiedy przyjaciel zachwiał się dostrzegalnie, zbladł nagle i oddalił, jakby rozcieńczając się w lepkiej mgle powietrza. Krew rozrzedzona potem, łzami lub wodą spłynęła mu przebarwioną kroplą po odchylanej brodzie na jasną szyję, zatrzymując się dopiero w dołku obojczyka; poczuł szarpnięcie odruchowego wstydu za duszne gorąco muskające grzbietem rękojeść mostka.
– Nie – odparł, opanowując ton głosu do łagodnej stanowczości, kiedy odzyskał wreszcie jego spojrzenie, na krótką chwilę, zanim Folke nie pochylił się, wyraźnie słaby, przysuwając oddech do jego szyi, szepcząc ciche słowa w jego skórę, sprawiając, że drgnął w pierwszej chwili łagodnie, w końcu pozwalając napięciu odtajać, nachylając usta ku niemu. – Żebym znalazł cię później znowu, tak samo? Albo tym razem nie znalazł? – spytał, nieudolnie powściągając głos przed goryczą, cichym wyrzutem, jakie zbierało mu się bolesnym naprężeniem w zaciskanej krótko szczęce. Miał wrażenie, że ciasna przestrzeń łazienki pochyla się ku nim, zamyka na nich prawie klaustrofobicznie, zbierając ich szepty w swoje szczeliny. Drażniło go zapalone światło, zbyt ostre, zbyt jaskrawe, przełykające miękkie słowa jakby pospiesznie i natarczywie; w ramie lustra dostrzegał własną sylwetkę otaczającą go jak blady cień wypełniający wąskie szkło, jakby chciał zamknąć go w kokonie swoich ramion, otoczyć, wykraść. – Nie na kilka dni – wszystkie, co do jednego, chciał za nim powtórzyć, ale wciąż jeszcze słyszał nie mogę przy tobie oddychać, wciąż jeszcze zastanawiał się, czy znowu popełnia te same błędy, czy Folke zniknie w jego ramionach, jeśli spróbuje objąć go mocniej. Urwane zdanie dźwięczało jednak silniej od tej obawy; nie zniósłby kolejnych nocy, pamiętając jego głuchą ciszę, nie zniósłby kolejnych nocy, zastanawiając się, czy zgasły szafir milczy, bo odłożył go na szafkę przy łóżku, na zalane kafelki, na brzeg przepełnionej wanny, z wodą podchodzącą mu do ust, do nosa, rozcieńczającej zielone jeziora jego spojrzenia.
Złapał go łagodnie za ramię, odsuwając od siebie; pozostawiając ciepło swoich ust na jego bladym czole, w krótkiej czułości, której nie zdołał powściągnąć, choć wiedział, że stracili już zbyt dużo czasu – spojrzał na niego prawie przepraszająco, ścierając grzbietem palca łzy z jego policzka.
– Mogę spać na kanapie, jeśli będziesz miał mnie dość; jest całkiem wygodna – mruknął, próbując niezdarnie rozprężyć napiętą strunę zgęstniałej atmosfery, w końcu uśmiechając się blado, jakby rozbawiony bardziej własną nieporęcznością, choć bez zakłopotania. – Oddychaj, powoli – powtórzył jeszcze łagodnie, unosząc na chwilę spojrzenie, by cichym zaklęciem zgasić za mocne światło, pozwalając by w ciasnej łazience zostali sami z subtelną jasnością szarego poranka wpadającego przez częściowo przysłonięte okno.
Wydawało mu się, że tak będzie lepiej, że rzeczywistość zmiękła nagle, rozpadła się w łatwiejszą, senną wersję siebie, że w niemrawej jasności nawet jego dłonie są mniej szorstkie i wyrozumialsze, kiedy wypuszczał guzik jego spodni z ciasnej pętelki, rozsuwał zamek, układał dłonie na jego wąskich biodrach, mając wrażenie, że echo serca pulsuje mu w palcach przykładanych do ciała: zaskakująco spokojne, zaskakująco zdecydowane. Materiał szemrał cichym protestem, jego opuszki szeleściły o bladą skórę, kiedy zsuwał je po udach, pochylając się, w końcu przyklękając przed nim, by podtrzymać go za miękkie wgłębienie kolana, wyzuwając kostki z nogawek. Jasne włoski błyszczały w prędze porannego światła, kiedy unosił ostrożnie chromą nogę, nagle świadomy ciepłej plastyczności ciała w swojej dłoni, bezpośredniości tego dotyku, napięcia w mięśniu, które rozcierał czasem przez materiał, bolesności, jaka wykwitała chroniczną dolegliwością pod skórą, przechylała jego pion, wypaczała rytm kroków znajomą nieregularnością. Zawahał się wyraźnie; oddech wypełniała mu lepka para albo to jego oddech wypełniał łazienkę, powolny, jakby zbyt opanowany; słyszał jego oddech równie głuchy, przylegający mu do szyi, do karku, do rozchylanych ust, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie podniósł nawet czoła, nie podniósł nawet spojrzenia, zawahał się tylko przez chwilę, zanim nie nachylił się do podtrzymywanego kolana, przykładając usta do napiętego grzbietu szczupłego uda, z prostoduszną czułością, jak przeprosiny, jak prostą tęsknotę, impulsywny odruch troski lub uwielbienia, choć nie było na to czasu. Przetarł kciukiem miejsce, na którym pozostawił odcisk pocałunku, jak gdyby chciał zetrzeć go lub wetrzeć głębiej w skórę, odsuwając się w końcu, by sięgnąć ku leżącej na kafelkach obrączce.
Podniósłszy się, nie patrzył na niego przez krótką chwilę, ujmując zamiast tego jego dłoń, by wsunąć mu obrączkę na palca, w osobliwie głośnej, ciasnej ciszy. Nie mieli na to czasu; na żal, na wybaczenie, na duszność ocierającą się o mostek; obawiał się, że kolejny oddech Folke ściągnie się kolejnym jękiem bólu, napręży i rozedrze ciszę jak przyczajone w jej zakamarku zwierzę. Ujął w palce skraj jego swetra, zbierając materiał w dłoni, podciągając go wyżej, odnajdując wreszcie jego spojrzenie pociemniałą, stroskaną spokojnością własnego.
– Powoli – mruknął cicho, chociaż chciał powiedzieć nie bój się, chociaż chciał powiedzieć jesteś piękny, chociaż chciał powiedzieć zapomnij o tamtych oczach; pociągnął ostrożnie materiał do góry. Kiedy zielone spojrzenie i złote włosy przesłonił na chwilę gruby materiał, w tafli lustra dostrzegł jego przeszłość naciekłą na ciało misterną mozaiką blizn, okrutną łaskawość Norn, które pozwalały mu go teraz kochać. Jego wąskie ramiona wydawały się jeszcze bardziej kruche, chuda pierś niepokojąco wątła; mógłby go objąć i zakryć sobą, ukryć swoich dłoniach, wykraść światu, tak łatwo. Kołtun grubego swetra zaległ obok ich stóp, a on przyłożył ciepłe wnętrze ręki do zagłębienia jego pleców – skóra do nagiej skóry, kocham cię, prawie westchnienie ulgi – przesuwając je wyżej, sunąc opuszką palca łagodną rynienką kręgosłupa, żałując, że musiało mu to wystarczyć; nie wystarczało.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Wto 21 Cze - 1:15
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Odnajdywał siebie samego w cudzych spojrzeniach – szerokich źrenicach lśniących jak zwierciadła, zniekształconych winietą napływających na nie emocji, lecz zaskakująco szczerych, nienawistnie szczerych, gdy spod ściągniętych brwi zwieszały się na jego twarzy z nieznośną, dłużącą się przenikliwością. Widział swoje odbicie w spojrzeniu rodziców – dziecko, którego nigdy nie chcieli, dziecko zbyt głośne i energiczne jak na ich spokojny dom, gdzie ciszę burzył jedynie szum rozbijającego się o brzeg oceanu i odległe beczenie owiec; widział swoje odbicie w spojrzeniu rówieśników – kalekę, sierotę, dziwoląga; widział swoje odbicie w spojrzeniu Rubena – ofiarę, która sama posłusznie wchodziła na szafot, dygocącą pod ciężarem jego gróźb, skradających się wzdłuż karku jak odległy pomruk grzmotu, niezdolną podnieść na niego ręki nawet w samoobronie; widział swoje odbicie w oczach Helene – twarz napuchniętą alkoholem i łzami, ciało zalegające bezwładnie na łazienkowych płytkach. Patrzył na swoje odbicie w lustrze i widział wszystkie te obrazy, nakładające się jak klisze na jego pobladły portret – własną słabość połyskującą w zielonkawych obręczach tęczówek, zmęczenie rozciągnięte pod oczami jak dwa, bure półksiężyce, wybroczyny zaczerwienionych śladów, inkrustowanych w policzki konstelacją drobnych, pąsowych plam; przyglądał się i widział topografię swych błędów, każdy ruch, który okazywał się zbyt słaby, każde słowo, które okazywało się zbyt bezwartościowe, zbyt ciche, by w ogóle opuściło cieśninę jego gardła; pił, dopóki lustro nie zachodziło białą taflą pary, dopóki nie stawał się zbyt rozkojarzony, by dostrzec w nim własne rysy, dopóki butelka nie wyślizgiwała mu się z ręki, rozbijając się o podłogę z głuchym brzękiem.
W oczach Bertrama wyglądał inaczej – własna skóra nie wydawała mu się tak cienka i spękana, własne siniaki nie tak bordowe, własne ciało nie tak obmierzle zwieszone na kościach, jakby mięśnie nie miały siły, by dłużej podtrzymywać je w pionie, wiotczejące pod uciskiem nerwu, spsiałe i drżące; zwierzę zagnieżdżonej w nim choroby wciąż ujadało cicho w jego obecności, przeżuwało lśniące szkliwo żeber, zaszywało się w debrze umysłu przelotną zmazą omdlenia – nie potrafił dokończyć posiłku bez łez żłobiących wilgotne plamy na brzegu talerza, nie rozumiał, jak ktoś mógłby spojrzeć na niego inaczej, jak w sposób, w który sam postrzegał własne ciało, opinające się zmierzłą blizną na szpulkach kręgosłupa, odbarwione pąsem przeciągłej nienawiści. Czułość jego wzroku obejmowała go tymczasem miękkim kocem ulgi, ciepłem rozlewającym się w brzuchu jak słodka herbata, uczuciem tak odległym i zapomnianym, że kiedy pierwszy raz zakradło się pod trzon jego mostka, z oczu pociekły mu łzy, bezgłośnie ześlizgujące się po policzkach – nachylony ku niemu, przeniósł ciężar ciała do przodu, wspierając się na jego piersi, zatrzymując oddech blisko przy odsłoniętej skórze, przy życzliwości bijącego serca; pomyślał, że mógłby oddać się jego dłoniom, pozwolić, by uformowały go na nowo, poznały każdy fragment jego jaźni i zatopiły się w nią jak w rozmiękczony płomieniem wosk, glinę na nowo zroszoną wilgocią sobaczej wierności. Nigdy nie pozwalał sobie o tym myśleć – przyjemnym mrowieniu, z jakim cudze opuszki przesuwałyby się po nierównej topografii jego pleców, miękkich odciskach warg na odsłoniętym brzuchu, tuż pod smagniętymi zaróżowieniem żebrami, miłości, która nie uwierałaby strachem przed tym, że zawsze pragnęła tylko jednego, że gdy to dostawała, wycofywała się z powrotem w skorupę zdystansowanej repulsji – drzazgi nadziei, przetykanej niegdyś jak pojedyncze kwiatki pośród suchych wałów pustyni, kłuły go bowiem dotkliwiej, bardziej boleśnie, niż sama rozpacz. Zadrżał – dreszczem trawiącej skronie gorączki lub pod ciężarem pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć, a potem odetchnął cicho, pozwalając, by wzrok znów osunął się ku mokrej podłodze, wyłowił z kałuży błysk złotej obrączki, której fantomowe widmo pulsowało znajomym ciężarem pierścionka wokół jego palca.
– Nie będę taki na zawsze – zaprzeczył, chociaż sam niezupełnie w to wierzył, bo rysy jego twarzy wyblakły, a w zieleń spojrzenia wkradło się zmętnienie głuchego żalu, powracającej świadomości, że rześka swoboda utraconego dzieciństwa odeszła wraz z pierwszym atakiem bólączki, bólem odrywającym kręgosłup jak żmiję od przepalonych wiązek nerwów. Wiedział, że choroba rwała jego ciało dotkliwiej, pozostawiała coraz głębsze rany, gojące się trudniej i dłużej, niż poprzednio, wiedział, jak wielu jarlów popadło w szaleństwo i odliczał uparcie, z kolanami podciągniętymi pod samą pierś, od jednego do stu, od stu do jednego, jakby regularność kolejnych liczb miała zakotwiczyć go w rzeczywistości, wyrugować wszystkie pozostałe myśli, które zakradały się pod czaszkę desperackim pragnieniem ulgi – mimo to skinął głową, zbyt słaby, by dłużej trzymać się rozchybotanej tratwy swego uporu, zacumowanego w świadomości przeświadczenia, że nie tylko nie potrzebował jego pomocy, ale przede wszystkim na nią nie zasługiwał. Cofnął się ostrożnie o krok, gdy Bertram złapał go łagodnie za ramię, pozostawiając muśnięcie lekko rozchylonych ust na rozgrzanym czole, przesuwając kciukiem wzdłuż zaczerwienionego policzka, po którym spłynęła srebrząca się wstęga sperlonych w kącikach łez – echo szlochu uwierało go w piersi głuchym uciskiem, ciężarem unoszącym się opieszale w górę przełyku; wsparł się lędźwiami o porcelanowe zaokrąglenie umywalki, gdy obraz znów zakołysał mu się przed oczami, rozwodniony jaskrawym szarpnięciem bólu, zaraz rozjątrzone światło wewnątrz łazienki przyćmiło się jednak wyraźnie, a on zmusił się, by wypełnić płuca serią powolnych, głębokich oddechów, dopóki świat nie odzyskał poprzedniej ostrości.
Drgnął nerwowym odruchem, gdy palce przyjaciela sięgnęły do brzegu jego spodni, lecz nie zsunął dłoni, by mu przeszkodzić, pozwalając, by ułożył swoje własne na nierównej kościstości jego wąskich bioder – materiał zsunął się na podłogę, a odsłonięte uda nakryły dropiatością gęsiej skórki, raptem ocieplonej czułością krótkiego pocałunku, miękkim dotykiem ust, przylegających do ugiętego kolana chromej nogi. Poczuł, jak płacz znów grzęźnie mu w gardle i kiedy Bertram wstał, wsuwając obrączkę z powrotem na jego palec, łzy spływały mu już po policzkach lekko zaokrąglonym łukiem, zatrzymując się wstydliwą słonością kropli w drżących kącikach ust – odnalazł spojrzeniem znajomą łagodność jego hebanowych tęczówek, nakropionych cętkami troski, z jaką uniósł brzeg swetra, powoli, ostrożnie pomagając mu ściągnąć go przez głowę, odsłaniając nagi gors, którego lewy bok, tuż pod żebrami znaczyła zazieleniona kałuża świeżego siniaka. Zamknął oczy, przeganiając spod powiek wspomnienie tamtego wieczoru, jednocześnie przeganiając także odbicie własnej obawy w jego ciemnych źrenicach – zesztywniała, brzydka arabeska przepalonych blizną pleców odbijała się w przejrzystej tafli lustra, a on nie mógł znieść myśli, że odnalazłby w spojrzeniu przyjaciela skrawek spodziewanego obrzydzenia, niechęci bądź żalu; bał się tego wzdrygnięcia i odruchowego cofnięcia dłoni, bał się ciemnego przebłysku rozczarowania, bał się, że znów zostanie sam, osunie się z powrotem na mokre kafelki, a kiedy ponownie otworzy oczy, okaże się, że nic z tego się nie wydarzyło, że to ułudne, kojące poczucie bezpieczeństwa było jedynie chorobliwym delirium zaślepiającego bólu. Bertram sięgnął tymczasem rękami głębiej na jego plecy, wsunął ciepłe śródręcze w płytkie zagłębienie lędźwi, a potem przesunął wyżej, odnajdując opuszkami nierówne wypukłości blizny, rozlanej wokół łopatek jak plama zastygłego wosku – rozchylił powieki, nie mogąc dłużej znieść ciemności wyobrażeń, które przesuwały się pod nimi pulsującymi plamami barw i powoli uniósł wzrok na jego twarz, spodziewając się odnaleźć wszystko to, co odnajdywał w cudzych spojrzeniach przez lata, wszystko to, co odnajdywał w swoim własnym, lecz oczy Bertrama wciąż były jasne i szczere, tak samo łagodne, tak samo czułe; pomyślał, że gdyby przez całe życie spoglądał już tylko w te dwie, ciemne wysepki źrenic, otoczone sepią napływających na nie obręczy, mógłby uwierzyć, że rzeczywiście był piękny, że jego ciało nie zwęgliło się razem cienką woalką zdziecinniałej przeszłości.
W oczach Bertrama wyglądał inaczej – własna skóra nie wydawała mu się tak cienka i spękana, własne siniaki nie tak bordowe, własne ciało nie tak obmierzle zwieszone na kościach, jakby mięśnie nie miały siły, by dłużej podtrzymywać je w pionie, wiotczejące pod uciskiem nerwu, spsiałe i drżące; zwierzę zagnieżdżonej w nim choroby wciąż ujadało cicho w jego obecności, przeżuwało lśniące szkliwo żeber, zaszywało się w debrze umysłu przelotną zmazą omdlenia – nie potrafił dokończyć posiłku bez łez żłobiących wilgotne plamy na brzegu talerza, nie rozumiał, jak ktoś mógłby spojrzeć na niego inaczej, jak w sposób, w który sam postrzegał własne ciało, opinające się zmierzłą blizną na szpulkach kręgosłupa, odbarwione pąsem przeciągłej nienawiści. Czułość jego wzroku obejmowała go tymczasem miękkim kocem ulgi, ciepłem rozlewającym się w brzuchu jak słodka herbata, uczuciem tak odległym i zapomnianym, że kiedy pierwszy raz zakradło się pod trzon jego mostka, z oczu pociekły mu łzy, bezgłośnie ześlizgujące się po policzkach – nachylony ku niemu, przeniósł ciężar ciała do przodu, wspierając się na jego piersi, zatrzymując oddech blisko przy odsłoniętej skórze, przy życzliwości bijącego serca; pomyślał, że mógłby oddać się jego dłoniom, pozwolić, by uformowały go na nowo, poznały każdy fragment jego jaźni i zatopiły się w nią jak w rozmiękczony płomieniem wosk, glinę na nowo zroszoną wilgocią sobaczej wierności. Nigdy nie pozwalał sobie o tym myśleć – przyjemnym mrowieniu, z jakim cudze opuszki przesuwałyby się po nierównej topografii jego pleców, miękkich odciskach warg na odsłoniętym brzuchu, tuż pod smagniętymi zaróżowieniem żebrami, miłości, która nie uwierałaby strachem przed tym, że zawsze pragnęła tylko jednego, że gdy to dostawała, wycofywała się z powrotem w skorupę zdystansowanej repulsji – drzazgi nadziei, przetykanej niegdyś jak pojedyncze kwiatki pośród suchych wałów pustyni, kłuły go bowiem dotkliwiej, bardziej boleśnie, niż sama rozpacz. Zadrżał – dreszczem trawiącej skronie gorączki lub pod ciężarem pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć, a potem odetchnął cicho, pozwalając, by wzrok znów osunął się ku mokrej podłodze, wyłowił z kałuży błysk złotej obrączki, której fantomowe widmo pulsowało znajomym ciężarem pierścionka wokół jego palca.
– Nie będę taki na zawsze – zaprzeczył, chociaż sam niezupełnie w to wierzył, bo rysy jego twarzy wyblakły, a w zieleń spojrzenia wkradło się zmętnienie głuchego żalu, powracającej świadomości, że rześka swoboda utraconego dzieciństwa odeszła wraz z pierwszym atakiem bólączki, bólem odrywającym kręgosłup jak żmiję od przepalonych wiązek nerwów. Wiedział, że choroba rwała jego ciało dotkliwiej, pozostawiała coraz głębsze rany, gojące się trudniej i dłużej, niż poprzednio, wiedział, jak wielu jarlów popadło w szaleństwo i odliczał uparcie, z kolanami podciągniętymi pod samą pierś, od jednego do stu, od stu do jednego, jakby regularność kolejnych liczb miała zakotwiczyć go w rzeczywistości, wyrugować wszystkie pozostałe myśli, które zakradały się pod czaszkę desperackim pragnieniem ulgi – mimo to skinął głową, zbyt słaby, by dłużej trzymać się rozchybotanej tratwy swego uporu, zacumowanego w świadomości przeświadczenia, że nie tylko nie potrzebował jego pomocy, ale przede wszystkim na nią nie zasługiwał. Cofnął się ostrożnie o krok, gdy Bertram złapał go łagodnie za ramię, pozostawiając muśnięcie lekko rozchylonych ust na rozgrzanym czole, przesuwając kciukiem wzdłuż zaczerwienionego policzka, po którym spłynęła srebrząca się wstęga sperlonych w kącikach łez – echo szlochu uwierało go w piersi głuchym uciskiem, ciężarem unoszącym się opieszale w górę przełyku; wsparł się lędźwiami o porcelanowe zaokrąglenie umywalki, gdy obraz znów zakołysał mu się przed oczami, rozwodniony jaskrawym szarpnięciem bólu, zaraz rozjątrzone światło wewnątrz łazienki przyćmiło się jednak wyraźnie, a on zmusił się, by wypełnić płuca serią powolnych, głębokich oddechów, dopóki świat nie odzyskał poprzedniej ostrości.
Drgnął nerwowym odruchem, gdy palce przyjaciela sięgnęły do brzegu jego spodni, lecz nie zsunął dłoni, by mu przeszkodzić, pozwalając, by ułożył swoje własne na nierównej kościstości jego wąskich bioder – materiał zsunął się na podłogę, a odsłonięte uda nakryły dropiatością gęsiej skórki, raptem ocieplonej czułością krótkiego pocałunku, miękkim dotykiem ust, przylegających do ugiętego kolana chromej nogi. Poczuł, jak płacz znów grzęźnie mu w gardle i kiedy Bertram wstał, wsuwając obrączkę z powrotem na jego palec, łzy spływały mu już po policzkach lekko zaokrąglonym łukiem, zatrzymując się wstydliwą słonością kropli w drżących kącikach ust – odnalazł spojrzeniem znajomą łagodność jego hebanowych tęczówek, nakropionych cętkami troski, z jaką uniósł brzeg swetra, powoli, ostrożnie pomagając mu ściągnąć go przez głowę, odsłaniając nagi gors, którego lewy bok, tuż pod żebrami znaczyła zazieleniona kałuża świeżego siniaka. Zamknął oczy, przeganiając spod powiek wspomnienie tamtego wieczoru, jednocześnie przeganiając także odbicie własnej obawy w jego ciemnych źrenicach – zesztywniała, brzydka arabeska przepalonych blizną pleców odbijała się w przejrzystej tafli lustra, a on nie mógł znieść myśli, że odnalazłby w spojrzeniu przyjaciela skrawek spodziewanego obrzydzenia, niechęci bądź żalu; bał się tego wzdrygnięcia i odruchowego cofnięcia dłoni, bał się ciemnego przebłysku rozczarowania, bał się, że znów zostanie sam, osunie się z powrotem na mokre kafelki, a kiedy ponownie otworzy oczy, okaże się, że nic z tego się nie wydarzyło, że to ułudne, kojące poczucie bezpieczeństwa było jedynie chorobliwym delirium zaślepiającego bólu. Bertram sięgnął tymczasem rękami głębiej na jego plecy, wsunął ciepłe śródręcze w płytkie zagłębienie lędźwi, a potem przesunął wyżej, odnajdując opuszkami nierówne wypukłości blizny, rozlanej wokół łopatek jak plama zastygłego wosku – rozchylił powieki, nie mogąc dłużej znieść ciemności wyobrażeń, które przesuwały się pod nimi pulsującymi plamami barw i powoli uniósł wzrok na jego twarz, spodziewając się odnaleźć wszystko to, co odnajdywał w cudzych spojrzeniach przez lata, wszystko to, co odnajdywał w swoim własnym, lecz oczy Bertrama wciąż były jasne i szczere, tak samo łagodne, tak samo czułe; pomyślał, że gdyby przez całe życie spoglądał już tylko w te dwie, ciemne wysepki źrenic, otoczone sepią napływających na nie obręczy, mógłby uwierzyć, że rzeczywiście był piękny, że jego ciało nie zwęgliło się razem cienką woalką zdziecinniałej przeszłości.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Sro 29 Cze - 0:48
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zaprzeczenie – zdawał sobie sprawę – wszystkiemu, czego w sobie nienawidził i co w konsekwencji z fatalnością samospełniającej się przepowiedni w sobie utrwalał, miało imię i zaczerwienioną płaczem twarz posrebrzoną stygnącymi strużkami łez, miało szczere spojrzenie podnoszące się ku niemu ze słodką ufnością, której zawiedzenie zdawało się gorsze niż paskudny rój złych rzeczy zamieszkałych w wydrążeniach jego sumienia. Tych było więcej niż chciał przyznawać; więcej niż powinno mieścić w sobie tak krótkie przecież jeszcze życie – krótkie dźwięczało przy tym obciążająco i zarazem przewrotnie pocieszająco, zamykając pod swoją prostotą cały czas, jaki jeszcze pozostawał przed nim, cały czas, jaki miał jeszcze na zrównoważenie swojego gniewu lepszymi decyzjami. Dystans dekady wytracał swój ciężar w perspektywie tego, co mu obiecywał; jeśli krótki ułamek czasu potrafił zmienić ich tak bardzo, ile mogły uczynić z nimi kolejne lata? Ile mogły uczynić z nimi ich własne dłonie, wytrwale splecione pod blatem i za plecami, ile mogła w nich zmienić zamknięta między nimi przyszłość?
W akademii Folke poświęcał przerwy na sprawdzanie jego wypracowań, poświęcał popołudnia na słuchanie jego zmagań z własnym szarpiącym się w krtani głosem, subtelnie podpierając jego brzmienie szeptem własnego, bez pretensji czy niecierpliwości i przez cały ten czas zaprzeczał, z oddaną szczerością zaprzeczał wszystkiemu, co Holstein wtedy o sobie wiedział. Zaprzeczał upokorzeniu, jakie odczuwał, kiedy zawodziła go własna krtań i wmawiał sobie, że nigdy więcej już się nie odezwie. Zaprzeczał poczuciu, że nie wolno mu popełniać błędów, bo za każde potknięcie drzwi trzaskały gniewnie, a cudze spojrzenie przypominało mu, że nie przykłada się wystarczająco. Długo wydawało mu się, że nienawidzi literatury i teatru, bo jego umysł lgnął do rzeczy prostych jak przewidywalny cykl przemian metabolicznych i obserwowalnych jak kierunki ewolucyjne, schematycznych jak równania oparte na zapisywanych na wnętrzu dłoni wzorach, usystematyzowanych jak rozwidlenia taksonomiczne; długo wydawało mu się, że ponieważ nie potrafi sztuki zrozumieć, nie potrafi również dostrzec jej piękna – ale wersy odczytywane na deskach sali teatralnej, kiedy światło dnia powoli gasło za oknem, przeczyły temu za każdym razem tak samo, wprawiając go z początku w ciche zakłopotanie, jak dużą przyjemność w tym znajdował. Okazywało się, że nie miało znaczenia, że nie rozumiał, bo pięknym czynił je przede wszystkim miękki głos przyjaciela, sposób, w jaki nabierał niecodziennej pewności i wyrazu, wznosił się nieoczekiwanie do śmiałości, która niezmiennie go zdumiewała, jakby otwierał przed nim znów i znów dłonie zamknięte na płomieniu złapanego ognika. Czasami przyłapywał się na odruchowej niechęci, kiedy Folke mówił o próbach teatralnych i zapraszał go na występ, choć nie wiedział, dlaczego – nie lubię teatru, tłumaczył sobie, choć prawda brzmiała inaczej: nie lubił przede wszystkim myśli, że nie był jedynym doświadczającym go w tym entuzjazmie podnoszącym mu czoło i wypełniającym pomieszczenie swoją wyrazistością pod sam wysoki sufit. Długo wydawało mu się, że nie potrafi do nikogo się przywiązać – samotność zawsze wydawała się naturalna i komfortowa; i długo wydawało mu się, że nie mógłby za nikim tak naprawdę tęsknić, bo nieobecność smakowała zawsze powrotem, powrotem w ciszę i powrotem rzeczy na ich właściwe miejsce, dopóki Folke temu też nie zaprzeczył, zostawiając go z uwierającą potrzebą powrotu, której cisza nie mogła dłużej zaspokoić.
Zaprzeczał jego gniewowi, jego szorstkości, uporczywemu nieszczęściu; nie wzdrygał się, kiedy przykładał dłonie do jego skóry i nie przestawał patrzeć na niego z uporczywą czułością, kiedy pełnia zdarła z niego skórę, wydobywając na zewnątrz sobaczą karykaturę o czarnym podniebieniu i zębach trzeszczących w zaciśniętych szczękach. Był przekonany, że jego życie się skończyło – że w pewien sposób przedwcześnie stanęło u swojego końca i teraz zwlekało jedynie w progu, wspierając dłoń na klamce, przeminione, ale niezdecydowane na tyle, by ją nacisnąć; docierał dopiero do trzydziestki i miał wrażenie, że nie czekało go już nic więcej poza przeciągniętym stanem końcowego odrętwienia, w którym wszystko przewijało mu się na zapętleniu przed oczami, wszystko, po co daremnie próbował sięgać, wszystko, czego nie osiągnął, wszystko, co stracił i wszystko, czego nie miał odwagi pragnąć. Zaprzeczenie miało tymczasem imię, znajdowało go nietrzeźwego z rozgoryczenia, wytrącając mu szklankę z dłoni, klęczało z nim w błotnistej kałuży rozkładającej pod ich nogami punkty gwiazd, szeptało teraz jestem szczęśliwy jakby miało na myśli to dopiero początek.
– Niezależnie – zaczął, wahając się zaledwie przez chwilę w poszukiwaniu słów; nie był pewien, o czym Folke mówił, czy próbował jedynie przekonywać ich oboje, że nie wiedzieli o przebiegu bólączki, czy mówił o czymś więcej, o czym nie mówili ze sobą wprost, ale nie zmieniało to w gruncie rzeczy nic. – będę cię kochać tak samo, jak kocham cię teraz. Tak samo. – Nie mniej i nie bardziej, wydawało mu się to wprawdzie niemożliwe, wydawało mu się, że kochać go bardziej musiałoby być obłędem, jak pragnienie wydrapujące mu się przez żebra na zewnątrz, by wypluć w jego dłonie krwiste serce, a kochać mniej oznaczało wypluć je w swoje i przewlekle, bezwzględnie dusić. – Poradzimy sobie – obiecał, z cieniem czułego uśmiechu, przecierając jeszcze jego policzek łagodnie, choć zdążył zetrzeć ze skóry łzy.
Nie wyobrażał sobie nigdy dotąd, że mógłby pragnąć kogoś w taki sposób – że pocałunek przyłożony krótko do skóry mógł być tak ogłuszający, kiedy obejmowała ich wyłącznie ciepła cisza poprzecinana pręgami poranka i że dotyk podążający wgłębieniem kręgosłupa mógł zmieniać tak wiele; kochał miejsce, w które wtarł ciepło swoich ust, kochał prostą linię, którą znaczył na jego plecach, sięgając ze spokojną ostrożnością nierówności zabliźnień rozlanych na skórze zaróżowioną, nierówną kałużą. Nie wyobrażał sobie, że mogła istnieć tak głęboka intymność i że mogła chować się w dołku między łopatkami drugiego człowieka, w opuszkach palców dosięgających jej z czułością – widział w lustrze swoją rękę nakrywającą fragment przeszłości, który wyznaczył całe jego późniejsze życie, fragment, który wciąż wybudzał go w środku nocy napadami panicznego strachu, fragment, którego tak w sobie nienawidził i kochał go jeszcze bardziej, jakby na przekór tego wszystkiego. Folke podniósł pochylone czoło, a on odszukał jego spojrzenie, dostrzegając przerażoną niepewność zamkniętą w czarnych obręczach, roztapiającą się w nagłą ulgę, miłość tak czułą i wdzięczną, że przez moment miał wrażenie, że istotnie zbliża się do obłędu drapiącego w kość mostka. Świeże łzy znaczyły mu policzki, tym razem jednak ciche i spokojne, więc również był spokojny – to nie ból, nie ten.
– Pomogę ci wejść – szepnął łagodnie, cofając dłoń na jego talię, poruszony niezmiennie jego wątłością i tym nowym wrażeniem bliskości, poruszony fakturą jego skóry, pigmentem drobnych piegów, punktami pieprzyków, o których dotąd nie miał pojęcia. Odsuwając się, dostrzegł siniec wykwitły na jego boku, blednące echo nieszczęsnego wieczoru i zatrzymał się na krótką chwilę, ostrożnie gładząc go kciukiem, z niewypowiedzianym, skruszonym żalem, zanim nie objął go bez słowa, pomagając mu podejść do krawędzi wanny, by mógł zanurzyć się wreszcie w gorącej jeszcze kąpieli. Wezbrana woda podniosła się przy tym, wylewając na kafelki, na jego spodnie i buty, ale nie zwracał na to teraz uwagi; asekurując go, kiedy opuszczał się ostrożnie w ciepłe objęcia ulgi, zatrzymał się pochylony nisko nad nim, z dłonią nakrywającą jego dłoń wspartą o obrzeże. Zanurzył drugą rękę w wodzie, by wilgotnym palcem przetrzeć resztki krwi z jego twarzy; zwilżył bok jego szyi, zsuwając ją na pochyłość ramienia, opuszczając ją w końcu znów płytko pod taflę.
– Boli? – spytał, choć zdawało mu się, że jego ciało nie było tak napięte jak wcześniej, podnosząc spojrzenie na jego twarz, zawieszoną blisko. – Mogę cię pocałować? – brzmiał prawie jakby czuł się winny, że o to teraz pyta; nie wiedział, czy powinien, nie wiedział, czy mógł, w tym momencie. Czuł jeszcze w piersi rezonujący wciąż podźwięk obezwładniającego strachu, zalegający w przestrzeniach zmęczonego pulsu, czuł przyłożoną do krtani brzytwę świadomości, że mógł go stracić, czuł powściągane, rozżalone pytanie, dlaczego ściągnął pierścionek. – Nie zdejmuj go więcej. Proszę, nie zdejmuj go więcej – głos zachrobotał mu ściśnięty powracającym niepokojem, obawą i zmęczeniem, które nie pozwalało dłużej ich powściągać. Jak mógł być spokojny, kiedykolwiek?
W akademii Folke poświęcał przerwy na sprawdzanie jego wypracowań, poświęcał popołudnia na słuchanie jego zmagań z własnym szarpiącym się w krtani głosem, subtelnie podpierając jego brzmienie szeptem własnego, bez pretensji czy niecierpliwości i przez cały ten czas zaprzeczał, z oddaną szczerością zaprzeczał wszystkiemu, co Holstein wtedy o sobie wiedział. Zaprzeczał upokorzeniu, jakie odczuwał, kiedy zawodziła go własna krtań i wmawiał sobie, że nigdy więcej już się nie odezwie. Zaprzeczał poczuciu, że nie wolno mu popełniać błędów, bo za każde potknięcie drzwi trzaskały gniewnie, a cudze spojrzenie przypominało mu, że nie przykłada się wystarczająco. Długo wydawało mu się, że nienawidzi literatury i teatru, bo jego umysł lgnął do rzeczy prostych jak przewidywalny cykl przemian metabolicznych i obserwowalnych jak kierunki ewolucyjne, schematycznych jak równania oparte na zapisywanych na wnętrzu dłoni wzorach, usystematyzowanych jak rozwidlenia taksonomiczne; długo wydawało mu się, że ponieważ nie potrafi sztuki zrozumieć, nie potrafi również dostrzec jej piękna – ale wersy odczytywane na deskach sali teatralnej, kiedy światło dnia powoli gasło za oknem, przeczyły temu za każdym razem tak samo, wprawiając go z początku w ciche zakłopotanie, jak dużą przyjemność w tym znajdował. Okazywało się, że nie miało znaczenia, że nie rozumiał, bo pięknym czynił je przede wszystkim miękki głos przyjaciela, sposób, w jaki nabierał niecodziennej pewności i wyrazu, wznosił się nieoczekiwanie do śmiałości, która niezmiennie go zdumiewała, jakby otwierał przed nim znów i znów dłonie zamknięte na płomieniu złapanego ognika. Czasami przyłapywał się na odruchowej niechęci, kiedy Folke mówił o próbach teatralnych i zapraszał go na występ, choć nie wiedział, dlaczego – nie lubię teatru, tłumaczył sobie, choć prawda brzmiała inaczej: nie lubił przede wszystkim myśli, że nie był jedynym doświadczającym go w tym entuzjazmie podnoszącym mu czoło i wypełniającym pomieszczenie swoją wyrazistością pod sam wysoki sufit. Długo wydawało mu się, że nie potrafi do nikogo się przywiązać – samotność zawsze wydawała się naturalna i komfortowa; i długo wydawało mu się, że nie mógłby za nikim tak naprawdę tęsknić, bo nieobecność smakowała zawsze powrotem, powrotem w ciszę i powrotem rzeczy na ich właściwe miejsce, dopóki Folke temu też nie zaprzeczył, zostawiając go z uwierającą potrzebą powrotu, której cisza nie mogła dłużej zaspokoić.
Zaprzeczał jego gniewowi, jego szorstkości, uporczywemu nieszczęściu; nie wzdrygał się, kiedy przykładał dłonie do jego skóry i nie przestawał patrzeć na niego z uporczywą czułością, kiedy pełnia zdarła z niego skórę, wydobywając na zewnątrz sobaczą karykaturę o czarnym podniebieniu i zębach trzeszczących w zaciśniętych szczękach. Był przekonany, że jego życie się skończyło – że w pewien sposób przedwcześnie stanęło u swojego końca i teraz zwlekało jedynie w progu, wspierając dłoń na klamce, przeminione, ale niezdecydowane na tyle, by ją nacisnąć; docierał dopiero do trzydziestki i miał wrażenie, że nie czekało go już nic więcej poza przeciągniętym stanem końcowego odrętwienia, w którym wszystko przewijało mu się na zapętleniu przed oczami, wszystko, po co daremnie próbował sięgać, wszystko, czego nie osiągnął, wszystko, co stracił i wszystko, czego nie miał odwagi pragnąć. Zaprzeczenie miało tymczasem imię, znajdowało go nietrzeźwego z rozgoryczenia, wytrącając mu szklankę z dłoni, klęczało z nim w błotnistej kałuży rozkładającej pod ich nogami punkty gwiazd, szeptało teraz jestem szczęśliwy jakby miało na myśli to dopiero początek.
– Niezależnie – zaczął, wahając się zaledwie przez chwilę w poszukiwaniu słów; nie był pewien, o czym Folke mówił, czy próbował jedynie przekonywać ich oboje, że nie wiedzieli o przebiegu bólączki, czy mówił o czymś więcej, o czym nie mówili ze sobą wprost, ale nie zmieniało to w gruncie rzeczy nic. – będę cię kochać tak samo, jak kocham cię teraz. Tak samo. – Nie mniej i nie bardziej, wydawało mu się to wprawdzie niemożliwe, wydawało mu się, że kochać go bardziej musiałoby być obłędem, jak pragnienie wydrapujące mu się przez żebra na zewnątrz, by wypluć w jego dłonie krwiste serce, a kochać mniej oznaczało wypluć je w swoje i przewlekle, bezwzględnie dusić. – Poradzimy sobie – obiecał, z cieniem czułego uśmiechu, przecierając jeszcze jego policzek łagodnie, choć zdążył zetrzeć ze skóry łzy.
Nie wyobrażał sobie nigdy dotąd, że mógłby pragnąć kogoś w taki sposób – że pocałunek przyłożony krótko do skóry mógł być tak ogłuszający, kiedy obejmowała ich wyłącznie ciepła cisza poprzecinana pręgami poranka i że dotyk podążający wgłębieniem kręgosłupa mógł zmieniać tak wiele; kochał miejsce, w które wtarł ciepło swoich ust, kochał prostą linię, którą znaczył na jego plecach, sięgając ze spokojną ostrożnością nierówności zabliźnień rozlanych na skórze zaróżowioną, nierówną kałużą. Nie wyobrażał sobie, że mogła istnieć tak głęboka intymność i że mogła chować się w dołku między łopatkami drugiego człowieka, w opuszkach palców dosięgających jej z czułością – widział w lustrze swoją rękę nakrywającą fragment przeszłości, który wyznaczył całe jego późniejsze życie, fragment, który wciąż wybudzał go w środku nocy napadami panicznego strachu, fragment, którego tak w sobie nienawidził i kochał go jeszcze bardziej, jakby na przekór tego wszystkiego. Folke podniósł pochylone czoło, a on odszukał jego spojrzenie, dostrzegając przerażoną niepewność zamkniętą w czarnych obręczach, roztapiającą się w nagłą ulgę, miłość tak czułą i wdzięczną, że przez moment miał wrażenie, że istotnie zbliża się do obłędu drapiącego w kość mostka. Świeże łzy znaczyły mu policzki, tym razem jednak ciche i spokojne, więc również był spokojny – to nie ból, nie ten.
– Pomogę ci wejść – szepnął łagodnie, cofając dłoń na jego talię, poruszony niezmiennie jego wątłością i tym nowym wrażeniem bliskości, poruszony fakturą jego skóry, pigmentem drobnych piegów, punktami pieprzyków, o których dotąd nie miał pojęcia. Odsuwając się, dostrzegł siniec wykwitły na jego boku, blednące echo nieszczęsnego wieczoru i zatrzymał się na krótką chwilę, ostrożnie gładząc go kciukiem, z niewypowiedzianym, skruszonym żalem, zanim nie objął go bez słowa, pomagając mu podejść do krawędzi wanny, by mógł zanurzyć się wreszcie w gorącej jeszcze kąpieli. Wezbrana woda podniosła się przy tym, wylewając na kafelki, na jego spodnie i buty, ale nie zwracał na to teraz uwagi; asekurując go, kiedy opuszczał się ostrożnie w ciepłe objęcia ulgi, zatrzymał się pochylony nisko nad nim, z dłonią nakrywającą jego dłoń wspartą o obrzeże. Zanurzył drugą rękę w wodzie, by wilgotnym palcem przetrzeć resztki krwi z jego twarzy; zwilżył bok jego szyi, zsuwając ją na pochyłość ramienia, opuszczając ją w końcu znów płytko pod taflę.
– Boli? – spytał, choć zdawało mu się, że jego ciało nie było tak napięte jak wcześniej, podnosząc spojrzenie na jego twarz, zawieszoną blisko. – Mogę cię pocałować? – brzmiał prawie jakby czuł się winny, że o to teraz pyta; nie wiedział, czy powinien, nie wiedział, czy mógł, w tym momencie. Czuł jeszcze w piersi rezonujący wciąż podźwięk obezwładniającego strachu, zalegający w przestrzeniach zmęczonego pulsu, czuł przyłożoną do krtani brzytwę świadomości, że mógł go stracić, czuł powściągane, rozżalone pytanie, dlaczego ściągnął pierścionek. – Nie zdejmuj go więcej. Proszę, nie zdejmuj go więcej – głos zachrobotał mu ściśnięty powracającym niepokojem, obawą i zmęczeniem, które nie pozwalało dłużej ich powściągać. Jak mógł być spokojny, kiedykolwiek?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Pią 8 Lip - 21:02
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Ostatnie kilka lat wydawało mu się powolnym procesem kamienowania własnej świadomości w warstwach otaczającego go krajobrazu – układania jej pod skrzypiącymi deskami teatralnej sceny, rozstawiania po szafkach, gdzie kurzyła się pomiędzy grzbietami książek, zakopywania w płytkim grobie codzienności, opadającej na kark coraz ciężej i bardziej dolegliwie, wgryzającej się w kończyny parezą inercji, której w żaden sposób nie potrafił przełamać; palce stawały się drętwe i opieszałe, gdy zwieszał je nad czarno-białą klawiaturą fortepianu, niezdolny przymusić się, by docisnąć klawisz do końca i poruszyć ściśniętą niepokojem krtań zakurzonego czasem talentu, schody coraz częściej wydawały mu się zbyt strome, by ściągnąć nimi chromą nogę, pulsującą rwącym bólem w kolanie, ilekroć przymuszał się do wysiłku, który dawniej nie sprawiał mu większego problemu, widelec wydawał się zbyt ciężki, by unosić go do ust, a serce zbyt ociężałe, by wybijać prymitywną, rytmiczną melodię pulsu. Odnosił wrażenie, że całe lata wpatrywał się w spękany krakelurą sufit, wyrysowując na nim nieistniejące konstelacje swoich pragnień, prowadząc niemą rozmowę z dzieckiem, nadal mieszkającym w tamtym ziarnistym i wypaczonym sepią domu, w którym dorastał, zwęglonym na drobny żużel pod jego stopami – wsuwał dłoń pod gruby materiał swetra i zatrzymywał ją na własnej, rozpalonej gorączką piersi, próbując wyczuć kołtun uwięzionych wewnątrz emocji, których nigdy nie udawało mu się rozwiązać, więc podtapiał je alkoholem, dopóki ucisk na skroniach nie zelżał, a wzrok nie stał się przyjemnie mętny, jakby w rzeczywistości topił się razem z nimi. Własne ciało zamykało go w swoim zwęglonym, naciętym bliznami wnętrzu jak w kamiennej twierdzy, w której przykurczony pod ścianą szkielet stawał się coraz bardziej kruchy i rachityczny, obgryziony z wszelkich oznak życia i oplątany pogrzebową suknią lepkich, zbielałych pajęczyn, wspinających się wzdłuż szkliwa jak włókna nawisłych, dawno sparciałych mięśni – żył, pozostawiony zupełnie sam ze zużytą powłoką skóry, której nie potrafił pokochać, bo odciśnięta na nim topografia przypominała mu o wszystkim, o czym rozpaczliwie pragnął zapomnieć, z niemocy rozgryzając na języku brzmienie znajomego zaklęcia, a potem przełykając je z powrotem w dół gardła, przerażony słodyczą, jaką po sobie pozostawiało.
Jego sztywne, otępiałe bólem ciało, tak awersyjne wobec cudzego dotyku, pod dłonią Bertrama wydawało się jednak topnieć i rozkurczać, przyjmować jego czułość jak coś, czego nie potrafił do siebie dopuścić, odkąd po raz ostatni rozpletli dłonie z przyjacielskiego uścisku, w objęciach którego przeszedł chwiejnie przez próg jego mieszkania – paliatywne ciepło palców, pod którymi skóra dygotała sztywnością spragnionego intymności napięcia, odkrywało na jałowym pogorzelisku jego istnienia wszystkie, ukryte miejsca, o których istnieniu sam nie był świadomy, wszystkie błękitne strumyki, sunące cichym, szemrzącym nurtem pośród opustoszałego krajobrazu, barwne kwiaty, wyrastające na płonnym gruncie pustyni, pierwsze, zielone liście, kiełkujące powoli na zgliszczach jego życia, nakrytego perzyną nieustannego poczucia straty. Obawiał się, że mógłby dostrzec w jego spojrzeniu swoje własne, nauczone wyżynnego terenu swego ciała, jego niewygodnych, skalistych dróg, rosochatych zarośli i nieurodzajnej gleby lub że jego dłonie cofną się gwałtownie, gdy ponownie natrafią na sztywną nierówność rozlanej na plecach spoiny, oznaczającej miejsce, w którym wypalono z niego fragment zdziecinniałej swobodą przeszłości, lecz kiedy uniósł wzrok, zwieszając przeszklone łzami zawstydzenie na twarzy Bertrama, zapragnął nagle, żeby ten zatrzymał go przy sobie ciaśniej, oplótł ramionami, wsunął palce głęboko na arabeskę spąsowiałej blizny, przesuwając po jej krawędziach jak po brzegach mapy, natrafiając na miejsca, które nigdy nie rozjątrzyły się ciepłem świadomego dotyku. Dygotał, gdy kiwał głową na jego słowa, niezdolny dłużej wstrzymywać łez, które pociekły mu bezgłośnie po policzkach, zebrane na wierzchu kciuka, wstrzymanego miękko na spąsowiałym, opuchniętym płaczem policzku i dygotał, gdy dłoń przyjaciela zsunęła się nisko na jego talię, przesuwając po żółknącym śladzie sińca na lewym boku – dygotał z bólu, który wsunął się głębiej pomiędzy żebra, gdy oderwał lędźwie od porcelanowego brzegu umywalki i oplótł się wokół mostka, gdy ugiął kolana, zanurzając się w kojącym cieple przyduszającej parą wody, dygotał z zimna, rozciągniętego po nagiej skórze ciarkami schodzącej z ciała gorączki, dygotał ze wzruszenia nad czułością obejmujących go w talii dłoni i spojrzenia, w którym odbijała się jedynie stroskana miłość, tak odległa od upokarzającego zbrzydzenia, tkwiącego w jego własnych źrenicach.
Gorąca woda objęła go w swe ramiona, przelewając się przez brzeg wanny na wilgotną podłogę, gdy zanurzył ciało głębiej, pozwalając, by kąpiel roztarła ścierpłą dropiatość i rozluźniła napięte konwulsją mięśnie, nagle pozwalające żebrom rozchylić się przy głębokim, choć wciąż drżącym jeszcze wdechu – ból, wcześniej skondensowany wokół mostka i rozciągnięty rwącą strzałą ku lędźwiom, jakby dziurawiąc końcowy fragment kręgosłupa, rozmył się teraz po całym ciele, pulsując równomiernie w zbladłej piersi, sięgając ku zwieszonym ciężarem ramionom i wspinając się po karku, będąc jednak przy tym łagodniejszym, splecionym ze spowolnionym zmęczeniem pulsem miarowym warkoczem. Poruszył ostrożnie głową, chociaż w oparach mętnej pary, która kładła się na czole przyjemnością ciepłego kompresu, wydawało mu się, że znów tracił uchwyt na własnej świadomości, sięgając z sennością pod przymknięte powieki – zdjęty nagłą obawą, chciał prosić, żeby go wyciągnął, gdyby znów stracił przytomność, lecz w tej samej chwili ciepło oblewającej ciało wody wydało mu się zbyt kojące, by kiedykolwiek je opuszczać; bezwiednie osunął się głębiej, zanim asekuracyjna dłoń Bertrama nie podtrzymała go bliżej powierzchni, wilgotnym wierzchem kciuka ścierając z twarzy pąsowy ślad zeschniętej na brodzie krwi. W końcu uniósł wzrok, zatrzymując na ponów otrzeźwiałą zieleń spojrzenia na łagodnie cynamonowym odcieniu zwieszonych nad nim tęczówek – nie chciał odchodzić; jeszcze nie.
– Proszę – głos miał cichy i słaby, choć kiedy rozciągnął usta w subtelnym uśmiechu, wydawałoby się, że zaplątała się w nim nuta błagalnej czułości. Przechylił głowę, wspierając skroń o kafelkową powierzchnię ściany, spoglądając bezwiednie na własne ciało, zniekształcone poruszającą się taflą wody, odsłonięte i rachityczne, przechwytując krótkie odbicie własnej twarzy w zawieszonym nad umywalką lustrze – twarzy pąsowej i spuchniętej od płaczu, upstrzonej wybroczynami pełzającego pod skórą bólu, brzydkiej, bo postrzeganej w rzeczywistości, a nie w czarnych zwierciadłach źrenic przyjaciela; leżał zupełnie nagi w zwilgotniałej duchotą łazience i czuł, jak łzy rozżalonej bezsilności wciąż cisną mu się do oczu, spływając srebrzącymi się strugami po policzkach, zsuwając się po brodzie i skapując pojedynczymi kroplami do ciepłej kąpieli. – Nie zdejmę… n-nie zdejmę, obiecuję. – westchnął cicho, pociągając płaczliwie nosem i unosząc dłoń na brzeg wanny, zatrzymując wzrok na paśmie złotej obrączki, znów zalegającej uśmierzającym ciężarem na jego palcu – nagle zapragnął mu powiedzieć, jak wiele razy wcześniej marzył o podobnym bezpieczeństwie, jak wiele razy zostawał zupełnie sam ze skołtunionymi na języku prośbami i własnym krzykiem, który w końcu ugrzązł mu w gardle, oddając się z pokorą cudzym poleceniom, zapragnął opowiedzieć mu o tym, jak strach przelewał się przez niego mdłościami, gdy szedł wzdłuż pustego korytarza akademii, wiedząc, kogo spotka na jego końcu lub o tym, jak płakał bezgłośnie, próbując trafić kluczem do zamka u własnych drzwi, aż cudze palce w końcu wyrwały mu go z ręki i szarpnęły za ramię przez próg, zapragnął wyjawić mu jak samotny czuł się we własnej sypialni na długo po tym, gdy rzeczywiście zostawał w niej całkiem sam, obejmując dłońmi nogi przykurczone pod stłamszoną szlochem pierś. Zamiast tego spojrzał tylko w jego stronę przeszklonym, sobaczo wiernym wzrokiem, jakby chciał zapaść się w jego ramiona i obiecywać mu to już na zawsze. – Nie wyobrażasz… nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że tu jesteś. – rozciągnął usta w nieśmiałym, przepełnionym ulgą uśmiechu, potykając się o słowa, które stawały mu w przełyku pecyną łez. – Nie chcę dłużej niczego przed tobą ukrywać.
Jego sztywne, otępiałe bólem ciało, tak awersyjne wobec cudzego dotyku, pod dłonią Bertrama wydawało się jednak topnieć i rozkurczać, przyjmować jego czułość jak coś, czego nie potrafił do siebie dopuścić, odkąd po raz ostatni rozpletli dłonie z przyjacielskiego uścisku, w objęciach którego przeszedł chwiejnie przez próg jego mieszkania – paliatywne ciepło palców, pod którymi skóra dygotała sztywnością spragnionego intymności napięcia, odkrywało na jałowym pogorzelisku jego istnienia wszystkie, ukryte miejsca, o których istnieniu sam nie był świadomy, wszystkie błękitne strumyki, sunące cichym, szemrzącym nurtem pośród opustoszałego krajobrazu, barwne kwiaty, wyrastające na płonnym gruncie pustyni, pierwsze, zielone liście, kiełkujące powoli na zgliszczach jego życia, nakrytego perzyną nieustannego poczucia straty. Obawiał się, że mógłby dostrzec w jego spojrzeniu swoje własne, nauczone wyżynnego terenu swego ciała, jego niewygodnych, skalistych dróg, rosochatych zarośli i nieurodzajnej gleby lub że jego dłonie cofną się gwałtownie, gdy ponownie natrafią na sztywną nierówność rozlanej na plecach spoiny, oznaczającej miejsce, w którym wypalono z niego fragment zdziecinniałej swobodą przeszłości, lecz kiedy uniósł wzrok, zwieszając przeszklone łzami zawstydzenie na twarzy Bertrama, zapragnął nagle, żeby ten zatrzymał go przy sobie ciaśniej, oplótł ramionami, wsunął palce głęboko na arabeskę spąsowiałej blizny, przesuwając po jej krawędziach jak po brzegach mapy, natrafiając na miejsca, które nigdy nie rozjątrzyły się ciepłem świadomego dotyku. Dygotał, gdy kiwał głową na jego słowa, niezdolny dłużej wstrzymywać łez, które pociekły mu bezgłośnie po policzkach, zebrane na wierzchu kciuka, wstrzymanego miękko na spąsowiałym, opuchniętym płaczem policzku i dygotał, gdy dłoń przyjaciela zsunęła się nisko na jego talię, przesuwając po żółknącym śladzie sińca na lewym boku – dygotał z bólu, który wsunął się głębiej pomiędzy żebra, gdy oderwał lędźwie od porcelanowego brzegu umywalki i oplótł się wokół mostka, gdy ugiął kolana, zanurzając się w kojącym cieple przyduszającej parą wody, dygotał z zimna, rozciągniętego po nagiej skórze ciarkami schodzącej z ciała gorączki, dygotał ze wzruszenia nad czułością obejmujących go w talii dłoni i spojrzenia, w którym odbijała się jedynie stroskana miłość, tak odległa od upokarzającego zbrzydzenia, tkwiącego w jego własnych źrenicach.
Gorąca woda objęła go w swe ramiona, przelewając się przez brzeg wanny na wilgotną podłogę, gdy zanurzył ciało głębiej, pozwalając, by kąpiel roztarła ścierpłą dropiatość i rozluźniła napięte konwulsją mięśnie, nagle pozwalające żebrom rozchylić się przy głębokim, choć wciąż drżącym jeszcze wdechu – ból, wcześniej skondensowany wokół mostka i rozciągnięty rwącą strzałą ku lędźwiom, jakby dziurawiąc końcowy fragment kręgosłupa, rozmył się teraz po całym ciele, pulsując równomiernie w zbladłej piersi, sięgając ku zwieszonym ciężarem ramionom i wspinając się po karku, będąc jednak przy tym łagodniejszym, splecionym ze spowolnionym zmęczeniem pulsem miarowym warkoczem. Poruszył ostrożnie głową, chociaż w oparach mętnej pary, która kładła się na czole przyjemnością ciepłego kompresu, wydawało mu się, że znów tracił uchwyt na własnej świadomości, sięgając z sennością pod przymknięte powieki – zdjęty nagłą obawą, chciał prosić, żeby go wyciągnął, gdyby znów stracił przytomność, lecz w tej samej chwili ciepło oblewającej ciało wody wydało mu się zbyt kojące, by kiedykolwiek je opuszczać; bezwiednie osunął się głębiej, zanim asekuracyjna dłoń Bertrama nie podtrzymała go bliżej powierzchni, wilgotnym wierzchem kciuka ścierając z twarzy pąsowy ślad zeschniętej na brodzie krwi. W końcu uniósł wzrok, zatrzymując na ponów otrzeźwiałą zieleń spojrzenia na łagodnie cynamonowym odcieniu zwieszonych nad nim tęczówek – nie chciał odchodzić; jeszcze nie.
– Proszę – głos miał cichy i słaby, choć kiedy rozciągnął usta w subtelnym uśmiechu, wydawałoby się, że zaplątała się w nim nuta błagalnej czułości. Przechylił głowę, wspierając skroń o kafelkową powierzchnię ściany, spoglądając bezwiednie na własne ciało, zniekształcone poruszającą się taflą wody, odsłonięte i rachityczne, przechwytując krótkie odbicie własnej twarzy w zawieszonym nad umywalką lustrze – twarzy pąsowej i spuchniętej od płaczu, upstrzonej wybroczynami pełzającego pod skórą bólu, brzydkiej, bo postrzeganej w rzeczywistości, a nie w czarnych zwierciadłach źrenic przyjaciela; leżał zupełnie nagi w zwilgotniałej duchotą łazience i czuł, jak łzy rozżalonej bezsilności wciąż cisną mu się do oczu, spływając srebrzącymi się strugami po policzkach, zsuwając się po brodzie i skapując pojedynczymi kroplami do ciepłej kąpieli. – Nie zdejmę… n-nie zdejmę, obiecuję. – westchnął cicho, pociągając płaczliwie nosem i unosząc dłoń na brzeg wanny, zatrzymując wzrok na paśmie złotej obrączki, znów zalegającej uśmierzającym ciężarem na jego palcu – nagle zapragnął mu powiedzieć, jak wiele razy wcześniej marzył o podobnym bezpieczeństwie, jak wiele razy zostawał zupełnie sam ze skołtunionymi na języku prośbami i własnym krzykiem, który w końcu ugrzązł mu w gardle, oddając się z pokorą cudzym poleceniom, zapragnął opowiedzieć mu o tym, jak strach przelewał się przez niego mdłościami, gdy szedł wzdłuż pustego korytarza akademii, wiedząc, kogo spotka na jego końcu lub o tym, jak płakał bezgłośnie, próbując trafić kluczem do zamka u własnych drzwi, aż cudze palce w końcu wyrwały mu go z ręki i szarpnęły za ramię przez próg, zapragnął wyjawić mu jak samotny czuł się we własnej sypialni na długo po tym, gdy rzeczywiście zostawał w niej całkiem sam, obejmując dłońmi nogi przykurczone pod stłamszoną szlochem pierś. Zamiast tego spojrzał tylko w jego stronę przeszklonym, sobaczo wiernym wzrokiem, jakby chciał zapaść się w jego ramiona i obiecywać mu to już na zawsze. – Nie wyobrażasz… nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że tu jesteś. – rozciągnął usta w nieśmiałym, przepełnionym ulgą uśmiechu, potykając się o słowa, które stawały mu w przełyku pecyną łez. – Nie chcę dłużej niczego przed tobą ukrywać.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Nie 17 Lip - 14:24
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Woda, przelana przez krawędź wanny na jasną, kafelkowaną podłogę, rozkładała się pod jego stopami chlupoczącym lustrem, wlewając się dalej żłobieniami płytkich fug pod ściany, wylewając się przez próg na drewnianą podłogę w korytarzu pod nerwowo stąpające po obrzeżu rosnącej kałuży białe łapy zaniepokojonego kocura, jedynego, cichego świadka wezbranej ciepłej intymności spływającej po emaliowanych brzegach przejrzystymi stróżkami przy każdym ruchu zanurzanego w niej nagiego ciała. Starał się nie odwracać wzroku od jego zaczerwienionej twarzy, nie wodzić spojrzeniem dalej w pierwszej bezwiednej obawie, że odczułby to na wrażliwej, odsłoniętej skórze wyraźnie i nieprzyjemnie, tę szorstką powierzchnię niechcianej uwagi; granice rozmywały się jednak, zacierały pod dłońmi przyłożonymi do rachitycznego ciała, niepewna ostrożność wytrącała się z lepkiego powietrza klarownymi kroplami na skroni, a on nie chciał udawać, że go nie widzi, nie chciał błądzić wybiórczo po jego miękkich konturach jakby obawiał się dotknąć go tak bezpośrednio, jakby unikał niewygodnych fragmentów jego osoby – rozgrzane gorączką ciało wypełniało mu dłoń tak samo, gdy przykładał ją do jego szyi, podtrzymując palcami opadającą łagodnie głowę i tak samo, kiedy przesuwał nią po szczupłym ramieniu pokrytym różowiejącymi bliznami, serce biło mu tym samym poruszeniem, kiedy grzązł w zmęczonym szkle jego oczu i ściskało się tą samą czułością, gdy pod poruszoną taflą przeszłość drżała na jego piersi przy każdym oddechu zniekształcona płytkim przeźroczem wody. Miał ochotę przyłożyć usta do jego warg, do krzywizny jego skulonego ramienia, do odsłoniętej płaskości mostka i pobrużdżonych żeber; jak mógł udawać przed nim czy przed sobą, że go nie widzi? Że nie dostrzega drobnego punktu ciemnego pigmentu na ostrym obojczyku, podobnego do tego na drżącej brodzie, miejsca przemyślnie oznaczonego na mapie jego fizjonomii punktem orientacyjnym dla roztargnionej czułości? Zsuwając materiał spodni z jego bioder, odkrył jeszcze jeden w miejscu, gdzie kolano przechodziło w miękkie wnętrze uda; gdzie jeszcze? Na łopatce odbitej w lustrze za jego plecami, blisko wnęki kręgosłupa, w której zanurzał ostrożne palce; i gdzie jeszcze? Ile jeszcze pozostało mu do odkrycia? Ile jeszcze był mu winien przeprosin, ile próśb o wybaczenie, ile wdzięcznych zapewnień? Mógłby składać mu je codziennie; na wyniosłości kości biodrowej, drobny okruch zuważonego przypadkiem pragnienia, i na boku kruchego nadgarstka, i za uchem, kiedy odgarniał mu włosy. Pamiętał jeszcze jak zgubiony czuł się zaledwie pocałunkiem przyłożonym mu do szyi, pamiętał jeszcze zdezorientowany popłoch swojego serca, kiedy usta Folke zbliżyły się do niego lata temu – gdyby tylko wtedy wiedział, że nosił na swoim ciele dokładną mapę jego pragnień, że nie musi błądzić w ustach, które nie potrafiły dać mu odpowiedzi, i że miłość (czy to kiedykolwiek była miłość?) nie musiała być wymuszona ani trudna. Nie musiała być wybłagana.
Przez krótką chwilę obawiał się, że traci go znowu; wsunął dłoń głębiej na jego kark, podtrzymując ciężar opadającej mu sennie głowy, pilnując niespokojnego szmeru tętna i płytkości drżącego oddechu, zmuszając się do wyrozumiałej cierpliwości, kiedy jego przytomność, wsparta na podstawionym asekuracyjnie śródręczu, chwiała się niepewnie na granicy jaźni – nie zostawiaj mnie, chciał mu jeszcze raz powtórzyć, powstrzymany jednak łagodną spokojnością jego rysów, lapidarnym strzępem ulgi, której nie chciał mu zabierać, dopóki wydawała się bezpieczna. Zroszona łzami czerń długich rzęs uniosła się w końcu, odsłaniając rozmyte niepokojąco spojrzenie, nim rozszerzone źrenice nie nabrały wreszcie ostrości, wypełniając się ściemniałym, grząskim pogłosem bólu i prawie błagalną czułością, kiedy ogniskował na nim zeszkloną uwagę, przywołaną naiwnością nieupilnowanego pytania. Czuł rozpalony nimb jego gorączki na skroni, kiedy nachylał się bliżej, przyciągnięty ciepłym przyzwoleniem i łagodnością uśmiechu zawieszonego na zmęczonej, opuchniętej od płaczu twarzy z poruszającą, niewymuszoną szczerością, czekając jeszcze w łagodnym, niewypowiedzianym żądaniu aż obieca mu, jeszcze raz, że nigdy więcej nie zdejmie darowanej mu obrączki. Łzy, zbierające się mu na drżącej brodzie, rozbijały się o taflę wody poruszonej dłonią wynurzającą się na krawędź wanny, jakby chciał upewnić jego i siebie, że wciąż tam była, wiernie opleciona wąskim pasem wokół serdecznego palca, zatopionym w złocie zapewnieniem oddania i bezpieczeństwa – był bezpieczny; był bezpieczny przy nim i nic więcej nie miało znaczenia, wszystko inne mogło poczekać, wstrzymać na chwilę oddech, kiedy łapał własny, uspokojony pewnością i rozedrganą żalem obietnicą, ciężki od ciepłego zapachu jego rozpalonej skóry. Psie łby wynurzały się z magicznych zbiorników między stokami Bardal, poszukując zgłodniałym wzrokiem znajomych sygnałów jego głosu, wzruszając niecierpliwie spokojne jeziora nerwowym, naglącym parskaniem, ale mogły poczekać, powinien wysłać wiadomość, ale wszystko musiało poczekać; intymność przelała im się przez krawędzie dotychczasych granic, przez palce, obejmowała nagie ciało i przesiąkała mu ubranie, dłoń Folke była od niej mokra, kiedy ujmował ją w swoją, podnosząc jego usta do swoich, do krótkiej, ostrożnej czułości nakrywającej drżenie warg i płaczliwie nierówny oddech, odsuwanej niechętnie na zaciekły słonym rumieńcem policzek i wyżej, nad łagodną linię jego brwi. Równe, ostre linie łazienkowych kafelek rozcierały mu się przed spojrzeniem, prążki porannego światła wylewały się między nie jak kałuża pod podeszwami; co zrobiłby, gdyby uznał, że ciężar tej obietnicy to za dużo, że nie może i nie chce jej nosić? Co zrobiłby, gdyby odmówił mu tego miejsca oznaczonego mu w konstelacjach drobnych znamion? Zamknął oczy, muskając ustami ciepłą skroń – byłby zgubiony, stracony między wspomnieniem miejsc niemożliwych do odnalezienia na innych ciałach – odsuwając się niespiesznie, z łagodnym grymasem ciepłego uśmiechu, spojrzeniem przeszklonym wdzięcznością i dojmującą myślą, że nie potrafił wyobrazić sobie dłużej tej rzeczywistości, w której trwał jak lunatyk, odkąd impulsywnie zatrzasnął między nimi ciężkie drzwi głuchego milczenia.
Zesztywniały dyskomfort przesunął mu się wzdłuż pochylonego pałąku kręgosłupa, przykucnął więc przed wanną, by wyprostować plecy i wesprzeć się przedramionami o krawędź balii, trzymając wciąż dłoń blisko jego dłoni, palce wpasowujące się w pzestrzenie między jego szczupłymi palcami, układając dwie obrączki o drobnych szafirowych oczkach obok siebie. Powietrze zdawało się gęstnieć od echa wszystkiego, co zawisło bezdźwięcznie w ofiarnym spojrzeniu zielonych oczu, łyskających grzbietami chowanych w ciszy spraw, o których wciąż nie potrafił mu powiedzieć, choć zaległe milczenie zdawało się wezbrane nimi do granic – jego własne milczenie byó równie zgęstniałe, przepełnione skłębionymi widmami rzeczy, o których mu wciąż nie mówił, bo obawiał się ich brzmienia na strunach swojego głosu; wyobrażał sobie, że musiałyby pęknąć pod ich dotykiem, zarwać się jak w dzieciństwie, zamknąć go znów w gniewnej, bezbrzeżnej ciszy gabinetu, z otwartą książką w dłoniach, na której drobnym drukiem grzmiały upokarzające szyderstwa, bądź mężczyzną smagające świadomość jak kańczug tresujący cyrkowe zwierzę, by nie słaniało się ze zmęczenia przed napastliwymi, kpiącymi spojrzeniami publiczności. Folke tymczasem uśmiechał się do niego, przekręcał klucz w zatrześniętej furtce, uchylał ją z ulgą, pomimo zmęczenia i pomimo bólu; czuł się nagle, jakby był wobec niego nieuczciwy i niesprawiedliwy, przyjmując ten uśmiech i kolejne obietnice, wciąż schowany pod zaledwie rozpiętym płaszczem, pod sztywno wyprostowanym kręgosłupem.
Drgnął, zbierając jego palce w łagodny uścisk własnych, podnosząc jego ciepłe opuszki do swojej skroni, do wykrojonego płytko wgłębienia na skórze, wyczuwalnego lekką nierównością pod uważnym dotykiem.
– Tutaj, czujesz? Pokłóciłem się z moim ojcem, tamtego wieczoru, sprowokowałem go. Nie rozmawialiśmy później, przez całą drogę z powrotem, a potem było już za późno, żeby cofnąć wszystko, co mu wtedy powiedziałem. Byłem chyba przestraszony tym, jak bardzo byliśmy do siebie podobni. Tym, że mogłoby się okazać, że wszyscy mieli rację, że jestem taki sam i że popełnię te same błędy – odezwał się, zaskoczony spokojną cichością swojego głosu, niewymuszonym, nienapiętym brzmieniem, zaskoczony tym jak łatwo słowa, niewypowiedziane dotąd nigdy, przesunęły się mu przez krtań, jak pozbawione żalu i wstydu, choć cień poczucia winy zachrobotał głucho w podbiciu słów. Uścisnął lekko jego palce, zatrzymując cynamonowe spojrzenie na lśniącej tafli jego uwagi, choć poczucie winy drapało go w sklepienie przełyku, uwierało w kark ochotą, by się odwrócić, zanim spostrzeże w nim przemilczane nie uratowałem go; był mu to jednak winien, był mu winien wszystkie niewygode fragmenty siebie tak samo, jak wszystkie te, które wydawały się znośne. – Nie jestem. Nie zostawię cię. Nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Ale to wszystko może poczekać, dopóki nie poczujesz się lepiej – mówił, nie spuszczając z niego zatroskanego, czułego spojrzenia, pociemniałego w niemrawym świetle poranka, stapiając się z czujną czernią źrenic. – Mamy jeszcze jutro i wszystkie kolejne, nie musimy się z niczym śpieszyć. Powinieneś odpocząć, zostanę z tobą. Powiedz mi tylko, co mogę zrobić.
Przez krótką chwilę obawiał się, że traci go znowu; wsunął dłoń głębiej na jego kark, podtrzymując ciężar opadającej mu sennie głowy, pilnując niespokojnego szmeru tętna i płytkości drżącego oddechu, zmuszając się do wyrozumiałej cierpliwości, kiedy jego przytomność, wsparta na podstawionym asekuracyjnie śródręczu, chwiała się niepewnie na granicy jaźni – nie zostawiaj mnie, chciał mu jeszcze raz powtórzyć, powstrzymany jednak łagodną spokojnością jego rysów, lapidarnym strzępem ulgi, której nie chciał mu zabierać, dopóki wydawała się bezpieczna. Zroszona łzami czerń długich rzęs uniosła się w końcu, odsłaniając rozmyte niepokojąco spojrzenie, nim rozszerzone źrenice nie nabrały wreszcie ostrości, wypełniając się ściemniałym, grząskim pogłosem bólu i prawie błagalną czułością, kiedy ogniskował na nim zeszkloną uwagę, przywołaną naiwnością nieupilnowanego pytania. Czuł rozpalony nimb jego gorączki na skroni, kiedy nachylał się bliżej, przyciągnięty ciepłym przyzwoleniem i łagodnością uśmiechu zawieszonego na zmęczonej, opuchniętej od płaczu twarzy z poruszającą, niewymuszoną szczerością, czekając jeszcze w łagodnym, niewypowiedzianym żądaniu aż obieca mu, jeszcze raz, że nigdy więcej nie zdejmie darowanej mu obrączki. Łzy, zbierające się mu na drżącej brodzie, rozbijały się o taflę wody poruszonej dłonią wynurzającą się na krawędź wanny, jakby chciał upewnić jego i siebie, że wciąż tam była, wiernie opleciona wąskim pasem wokół serdecznego palca, zatopionym w złocie zapewnieniem oddania i bezpieczeństwa – był bezpieczny; był bezpieczny przy nim i nic więcej nie miało znaczenia, wszystko inne mogło poczekać, wstrzymać na chwilę oddech, kiedy łapał własny, uspokojony pewnością i rozedrganą żalem obietnicą, ciężki od ciepłego zapachu jego rozpalonej skóry. Psie łby wynurzały się z magicznych zbiorników między stokami Bardal, poszukując zgłodniałym wzrokiem znajomych sygnałów jego głosu, wzruszając niecierpliwie spokojne jeziora nerwowym, naglącym parskaniem, ale mogły poczekać, powinien wysłać wiadomość, ale wszystko musiało poczekać; intymność przelała im się przez krawędzie dotychczasych granic, przez palce, obejmowała nagie ciało i przesiąkała mu ubranie, dłoń Folke była od niej mokra, kiedy ujmował ją w swoją, podnosząc jego usta do swoich, do krótkiej, ostrożnej czułości nakrywającej drżenie warg i płaczliwie nierówny oddech, odsuwanej niechętnie na zaciekły słonym rumieńcem policzek i wyżej, nad łagodną linię jego brwi. Równe, ostre linie łazienkowych kafelek rozcierały mu się przed spojrzeniem, prążki porannego światła wylewały się między nie jak kałuża pod podeszwami; co zrobiłby, gdyby uznał, że ciężar tej obietnicy to za dużo, że nie może i nie chce jej nosić? Co zrobiłby, gdyby odmówił mu tego miejsca oznaczonego mu w konstelacjach drobnych znamion? Zamknął oczy, muskając ustami ciepłą skroń – byłby zgubiony, stracony między wspomnieniem miejsc niemożliwych do odnalezienia na innych ciałach – odsuwając się niespiesznie, z łagodnym grymasem ciepłego uśmiechu, spojrzeniem przeszklonym wdzięcznością i dojmującą myślą, że nie potrafił wyobrazić sobie dłużej tej rzeczywistości, w której trwał jak lunatyk, odkąd impulsywnie zatrzasnął między nimi ciężkie drzwi głuchego milczenia.
Zesztywniały dyskomfort przesunął mu się wzdłuż pochylonego pałąku kręgosłupa, przykucnął więc przed wanną, by wyprostować plecy i wesprzeć się przedramionami o krawędź balii, trzymając wciąż dłoń blisko jego dłoni, palce wpasowujące się w pzestrzenie między jego szczupłymi palcami, układając dwie obrączki o drobnych szafirowych oczkach obok siebie. Powietrze zdawało się gęstnieć od echa wszystkiego, co zawisło bezdźwięcznie w ofiarnym spojrzeniu zielonych oczu, łyskających grzbietami chowanych w ciszy spraw, o których wciąż nie potrafił mu powiedzieć, choć zaległe milczenie zdawało się wezbrane nimi do granic – jego własne milczenie byó równie zgęstniałe, przepełnione skłębionymi widmami rzeczy, o których mu wciąż nie mówił, bo obawiał się ich brzmienia na strunach swojego głosu; wyobrażał sobie, że musiałyby pęknąć pod ich dotykiem, zarwać się jak w dzieciństwie, zamknąć go znów w gniewnej, bezbrzeżnej ciszy gabinetu, z otwartą książką w dłoniach, na której drobnym drukiem grzmiały upokarzające szyderstwa, bądź mężczyzną smagające świadomość jak kańczug tresujący cyrkowe zwierzę, by nie słaniało się ze zmęczenia przed napastliwymi, kpiącymi spojrzeniami publiczności. Folke tymczasem uśmiechał się do niego, przekręcał klucz w zatrześniętej furtce, uchylał ją z ulgą, pomimo zmęczenia i pomimo bólu; czuł się nagle, jakby był wobec niego nieuczciwy i niesprawiedliwy, przyjmując ten uśmiech i kolejne obietnice, wciąż schowany pod zaledwie rozpiętym płaszczem, pod sztywno wyprostowanym kręgosłupem.
Drgnął, zbierając jego palce w łagodny uścisk własnych, podnosząc jego ciepłe opuszki do swojej skroni, do wykrojonego płytko wgłębienia na skórze, wyczuwalnego lekką nierównością pod uważnym dotykiem.
– Tutaj, czujesz? Pokłóciłem się z moim ojcem, tamtego wieczoru, sprowokowałem go. Nie rozmawialiśmy później, przez całą drogę z powrotem, a potem było już za późno, żeby cofnąć wszystko, co mu wtedy powiedziałem. Byłem chyba przestraszony tym, jak bardzo byliśmy do siebie podobni. Tym, że mogłoby się okazać, że wszyscy mieli rację, że jestem taki sam i że popełnię te same błędy – odezwał się, zaskoczony spokojną cichością swojego głosu, niewymuszonym, nienapiętym brzmieniem, zaskoczony tym jak łatwo słowa, niewypowiedziane dotąd nigdy, przesunęły się mu przez krtań, jak pozbawione żalu i wstydu, choć cień poczucia winy zachrobotał głucho w podbiciu słów. Uścisnął lekko jego palce, zatrzymując cynamonowe spojrzenie na lśniącej tafli jego uwagi, choć poczucie winy drapało go w sklepienie przełyku, uwierało w kark ochotą, by się odwrócić, zanim spostrzeże w nim przemilczane nie uratowałem go; był mu to jednak winien, był mu winien wszystkie niewygode fragmenty siebie tak samo, jak wszystkie te, które wydawały się znośne. – Nie jestem. Nie zostawię cię. Nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Ale to wszystko może poczekać, dopóki nie poczujesz się lepiej – mówił, nie spuszczając z niego zatroskanego, czułego spojrzenia, pociemniałego w niemrawym świetle poranka, stapiając się z czujną czernią źrenic. – Mamy jeszcze jutro i wszystkie kolejne, nie musimy się z niczym śpieszyć. Powinieneś odpocząć, zostanę z tobą. Powiedz mi tylko, co mogę zrobić.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
22.12.2000 – Łazienka – F. Baantjer & B. Holstein Nie 31 Lip - 0:01
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Bał się zwierzęcia, które zamieszkało w jego piersi, zaszczutego swą poczwarnością i nadgryzającego skrwawioną tkankę osierdzia, stworzenia, przed jakim groźbą przestrzegała go matka, wzbraniając wychodzenia z domu po zmroku i zaglądania do ciemnych, skalistych jaskiń, wykrojonych w bazaltowych skałach wybrzeża przez wzburzone fale – zawiązywał na własnym sercu kolejne supły, by nie rozpruło się po cienkiej nitce, przewiązanej wokół sobaczych zębów, wycofywał się ze zwierzchnictwa nad własnym ciałem, gdy trzewia stroszyły się panicznym lękiem, a gawra za kruchym mostkiem otwierała się ogromną paszczą, bo zniknąć zawsze było łatwiej, niż trzymać własne emocje na napiętej smyczy, odkręcał kran, by zagłuszyć odległy, głuchy skowyt, który wydobywał się z jego wnętrza, z czasem coraz mniej przypominający wycie, a coraz bardziej szloch, tak bolesny i przejmujący, że wstydził się go nie tylko przed ludźmi, ale także przed samym sobą. Łzy, które tak długo dusił w przełyku, pozwalając, by mdliły go pecyną lepkiego żalu, coraz częściej przesiąkały przez niego jak przez cienki, dziurawy materiał, wysączały się na zewnątrz niezależnie od uporu, z jakim próbował zatrzymać je w środku, napuchnięte pod progiem ściśniętego gardła – wyobrażał sobie, że mielizna wilgoci, na stałe zatrzymana na cienkiej tarczy jego spojówek, musiała być w cudzym odczuciu równie upokarzająca, co w jego własnym, niezdolnym dłużej z powodzeniem wstrzymywać płaczu za drżącą przesłoną powiek. Jeszcze zanim z rąk wyrwały się ostatnie spłachcie scenicznej kariery, wydawało mu się, że widownia dostrzegała słotny błysk w jego spojrzeniu na chwilę przed tym, jak odwracał głowę – zamykał się za drzwiami garderoby, rozcierając wierzchem dłoni wilgoć, która napływała głuchym bólem do kącików oczu za każdym razem, gdy ręce trzęsły mu się nerwowo, a glątwa poprzedniej nocy drapała migreną o płótno skroni; uciekał daleko i głęboko, a gdy wynurzał się na powierzchnię, nie mógł przymusić się, by znów nabrać powietrza – nawet gdy płakał w ramionach Helene, przepraszał ją, że musiała to znosić.
Obecność Bertrama wydawała się tymczasem rozkurczać druciane wnyki jego lęku, odginać żebra, których kostne kraty wpijały się w miękką tkankę serca, rozwiązywać węzły na napiętych włóknach mięśni i wypuszczać na wolność wszystko to, co tłoczyło się w kruchcianym karcerze sumienia, wymięte i posiniaczone, mrużące oczy pod pierwszymi, szczęśliwymi promieniami słońca. Jako dziecko obawiał się swoich uczuć, kiełkujących rachitycznymi kwiatkami nadziei na pustynnej glebie jego ogłuszonej stratą emocjonalności, lata później zdał sobie jednak bezpowrotnie sprawę, że kochał go już wtedy, pośród szerokich sieni akademii, na mokrych, skrwawionych kafelkach łazienkowej podłogi i w objęciu ciepłych ramion, jedynych, za którymi tęsknił, gdy leżał w pustym łóżku swej przemarzniętej lękiem samotności – nie potrafił go znienawidzić, nawet gdy już ze sobą nie rozmawiali, Bertram unikał go wzrokiem, a sny o pajęczych sieciach powracały na jawie drwiącym śmiechem rówieśniczego okrucieństwa, szyderstwem obelg, które droczyły ukryte w piersi zwierzę i rozlewały się po ciele ciemnymi kałużami tchórzliwej bezsilności. Nigdy nie czuł do niego jednak wdzięczności tak silnej jak teraz – obnażony do samego szpiku swej uwłaczającej słabości, nie jak zwierzęce truchło pod rzeźniczym nożem, ale jak dojrzała pomarańcza, rozmiękczona czułością cudzych dłoni. Przymknął powieki, gdy ciepłe usta obłaskawiły rozgryzione gorączką skronie, przez krótką chwilę rozcierając na skórze nadzieję, że już nigdy się nie odsuną, że będzie mógł na zawsze pozostać w kojącym cieniu jego bliskości, ukrywać drżące dłonie pod palcami, które nasuwały się na nie z ostrożną wyrozumiałością – nikt inny nie traktował go w ten sposób, a on nigdy nie odważył się marzyć, że mógłby na podobną miłość zasługiwać.
Kiedy zamykał oczy, rzeczywistość rozmywała się na brzegach jego percepcji, jej kanciaste brzegi zaokrąglały się nieśmiałą łagodnością, ból rozluźniał ucisk na żebrach i wycofywał się opieszale w głąb ciała, gdzie jego obecność wydawała się mniej nachalna, łatwiejsza do dyskredytacji. Kiedy zamykał oczy, osuwając się w objęcia ciepłej kąpieli, odnosił wrażenie, że ciało, które przeważnie zaciskało się na nim jak niewygodny, ciasny kaftan, stawało się lekkie i nieważkie, nagle nieobciążone brzemieniem choroby, pozbawione chromości lewej nogi, której tępy, promieniujący po lędźwie ból intuicyjnie przechylał sylwetkę w przeciwną stronę, chwilowo obmyte ze śladów przeszłości, nie tak zmierzłe, gdy na nie nie patrzył, bo oczy miał zbyt przyzwyczajone do trudnego, wyżynnego terenu własnej jaźni, by potrafić dostrzec roślinność kwitnącą we wnękach jałowych skał, bryłki złocistego bursztynu zagubione pośród perzyny dawnego życia, którego utrata wydawała mu się tym bardziej bolesna – nawet teraz nie potrafił zaoferować Bertramowi niczego więcej ponad tę zniszczoną skórę, spod której prześwitywały jeszcze ślady cudzych palców, myśli splątane labiryntem przeszłości i zbrzydłe bezsilnością łzy, które pozostawiały na opuchniętych policzkach zaczerwienione smugi palącej wilgoci. Mógłby go przepraszać i mógłby mu obiecywać, ale już nawet te słowa traciły na jego wargach wszelkie znaczenie, znoszone i wyzute, splatające się kolejnymi supłami na wątłej przędzy świadomości. Uchylił powieki, kotwicząc źrenice w jego oczach, jakby obawiał się, że jeśli spojrzy gdzie indziej – na zawieszone nad umywalką lustro, na mokrą podłogę, na obrys własnego ciała prześwitujący spod warstwy zmętniałej pary – zatopi się z powrotem i już nigdy nie odnajdzie tratwy, której podpora mogłaby wyciągnąć go na piaszczysty brzeg; palce przyjaciela zacieśniły tymczasem uścisk na jego dłoni, łagodnym gestem unosząc ciepłe opuszki do własnej twarzy, gdzie skórę żłobiło płytkie, zbielałe wgłębienie, wąska blizna zaszyta w objęciach pulsującego tętna.
– Nigdy nie mógłbyś być taki jak on – odparł przycichłym, rozmiękczonym czułością głosem, pochylając przy tym lekko głowę, by wesprzeć skroń o jego wyciągnięte przedramię. – Nie, skoro jesteś tutaj, ze mną. – jego twarz, rozjaśniona wyznaniem, wydała mu się nagle spokojna i szczera, a emocje te, tak zaraźliwe, przepłynęły nieśpiesznie na jego fizjonomię, rozrysowując się nieśmiało pośród spąsowiałej, zapadniętej zmęczeniem lineatury. Nigdy nie pytał go o tamtą noc, gdy wilcze zęby rozdarły płótno ciemnego firmamentu, nie pytał o ojca, który wcześniej unosił się na granicy ich dziecięcej świadomości jak świetlisty nimb jakiejś nieuchwytnej, mitycznej postaci, nie pytał o gorączkę pierwszej przemiany ani wszystko to, co wkradało się pod skórę drzazgą zatęchłego poczucia winy – powinien był wtedy z nim być, tymczasem świadomość własnego tchórzostwa, choć obandażowana szeptem kolejnych przeprosin, przebijała się karminową smugą przez ligninę doraźnego opatrunku. Nawet w obliczu dzisiejszej obietnicy wydawało mu się, że ość milczącego przyzwyczajenia stawała mu w poprzek w gardle, zbyt obnażona i skamieniała, by pamiętać jeszcze światło dzienne, by instynktownie się go nie obawiać – gdyby mógł, pokazałby mu wszystko, ubranie własnego żalu w słowa wymagało jednak zduszenia zwierzęcia, które oplatało się protekcyjnie wokół jego krtani, wyrwania jego zębów z błoniastego osierdzia i poruszenia dłonią myśli unerwionych pajęczyną wrażliwych synaps. – Dziękuję – odparł szeptem osłabionym przez kolejny, bolesny spazm mięśni, wyrywający z gardła krótki świst płytkiego oddechu – nie miał siły powiedzieć mu więcej, choć dziękować mógłby mu za całe swoje życie, tak nikłe i płonne bez jego obecności; zamiast tego skinął tylko powoli głową, mokrą dłonią ocierając zastygłe na twarzy smugi wstydliwej wilgoci. – Wystarczy, że potrzymasz mnie za rękę... jeszcze przez chwilę. – przesunął wzrok ku szafirowemu oczku zatrzymanej na palcu obrączki, bezpieczeństwu zakutemu w złotą aureolę, po czym pociągnął płaczliwie nosem, wspierając ociężałą bezsilnością głowę o jego ramię. – Potrzebuję tylko trochę więcej czasu – westchnął, choć czuł, że nie miał prawa go o to prosić, naginać rozprężonej cierpliwości pod swoje słabości, ukrywane wciąż w tej samej, nadwątlonej komorze serca, co gdy był jeszcze dzieckiem – nie mógł dłużej udawać, że tajemnice, które tłumił w sobie przez lata, nie przesiąkały przez niego ropą z rozjątrzonej rany, że bez jego pomocy w końcu wykrwawiłby się do sucha.
Bertram i Folke z tematu
Obecność Bertrama wydawała się tymczasem rozkurczać druciane wnyki jego lęku, odginać żebra, których kostne kraty wpijały się w miękką tkankę serca, rozwiązywać węzły na napiętych włóknach mięśni i wypuszczać na wolność wszystko to, co tłoczyło się w kruchcianym karcerze sumienia, wymięte i posiniaczone, mrużące oczy pod pierwszymi, szczęśliwymi promieniami słońca. Jako dziecko obawiał się swoich uczuć, kiełkujących rachitycznymi kwiatkami nadziei na pustynnej glebie jego ogłuszonej stratą emocjonalności, lata później zdał sobie jednak bezpowrotnie sprawę, że kochał go już wtedy, pośród szerokich sieni akademii, na mokrych, skrwawionych kafelkach łazienkowej podłogi i w objęciu ciepłych ramion, jedynych, za którymi tęsknił, gdy leżał w pustym łóżku swej przemarzniętej lękiem samotności – nie potrafił go znienawidzić, nawet gdy już ze sobą nie rozmawiali, Bertram unikał go wzrokiem, a sny o pajęczych sieciach powracały na jawie drwiącym śmiechem rówieśniczego okrucieństwa, szyderstwem obelg, które droczyły ukryte w piersi zwierzę i rozlewały się po ciele ciemnymi kałużami tchórzliwej bezsilności. Nigdy nie czuł do niego jednak wdzięczności tak silnej jak teraz – obnażony do samego szpiku swej uwłaczającej słabości, nie jak zwierzęce truchło pod rzeźniczym nożem, ale jak dojrzała pomarańcza, rozmiękczona czułością cudzych dłoni. Przymknął powieki, gdy ciepłe usta obłaskawiły rozgryzione gorączką skronie, przez krótką chwilę rozcierając na skórze nadzieję, że już nigdy się nie odsuną, że będzie mógł na zawsze pozostać w kojącym cieniu jego bliskości, ukrywać drżące dłonie pod palcami, które nasuwały się na nie z ostrożną wyrozumiałością – nikt inny nie traktował go w ten sposób, a on nigdy nie odważył się marzyć, że mógłby na podobną miłość zasługiwać.
Kiedy zamykał oczy, rzeczywistość rozmywała się na brzegach jego percepcji, jej kanciaste brzegi zaokrąglały się nieśmiałą łagodnością, ból rozluźniał ucisk na żebrach i wycofywał się opieszale w głąb ciała, gdzie jego obecność wydawała się mniej nachalna, łatwiejsza do dyskredytacji. Kiedy zamykał oczy, osuwając się w objęcia ciepłej kąpieli, odnosił wrażenie, że ciało, które przeważnie zaciskało się na nim jak niewygodny, ciasny kaftan, stawało się lekkie i nieważkie, nagle nieobciążone brzemieniem choroby, pozbawione chromości lewej nogi, której tępy, promieniujący po lędźwie ból intuicyjnie przechylał sylwetkę w przeciwną stronę, chwilowo obmyte ze śladów przeszłości, nie tak zmierzłe, gdy na nie nie patrzył, bo oczy miał zbyt przyzwyczajone do trudnego, wyżynnego terenu własnej jaźni, by potrafić dostrzec roślinność kwitnącą we wnękach jałowych skał, bryłki złocistego bursztynu zagubione pośród perzyny dawnego życia, którego utrata wydawała mu się tym bardziej bolesna – nawet teraz nie potrafił zaoferować Bertramowi niczego więcej ponad tę zniszczoną skórę, spod której prześwitywały jeszcze ślady cudzych palców, myśli splątane labiryntem przeszłości i zbrzydłe bezsilnością łzy, które pozostawiały na opuchniętych policzkach zaczerwienione smugi palącej wilgoci. Mógłby go przepraszać i mógłby mu obiecywać, ale już nawet te słowa traciły na jego wargach wszelkie znaczenie, znoszone i wyzute, splatające się kolejnymi supłami na wątłej przędzy świadomości. Uchylił powieki, kotwicząc źrenice w jego oczach, jakby obawiał się, że jeśli spojrzy gdzie indziej – na zawieszone nad umywalką lustro, na mokrą podłogę, na obrys własnego ciała prześwitujący spod warstwy zmętniałej pary – zatopi się z powrotem i już nigdy nie odnajdzie tratwy, której podpora mogłaby wyciągnąć go na piaszczysty brzeg; palce przyjaciela zacieśniły tymczasem uścisk na jego dłoni, łagodnym gestem unosząc ciepłe opuszki do własnej twarzy, gdzie skórę żłobiło płytkie, zbielałe wgłębienie, wąska blizna zaszyta w objęciach pulsującego tętna.
– Nigdy nie mógłbyś być taki jak on – odparł przycichłym, rozmiękczonym czułością głosem, pochylając przy tym lekko głowę, by wesprzeć skroń o jego wyciągnięte przedramię. – Nie, skoro jesteś tutaj, ze mną. – jego twarz, rozjaśniona wyznaniem, wydała mu się nagle spokojna i szczera, a emocje te, tak zaraźliwe, przepłynęły nieśpiesznie na jego fizjonomię, rozrysowując się nieśmiało pośród spąsowiałej, zapadniętej zmęczeniem lineatury. Nigdy nie pytał go o tamtą noc, gdy wilcze zęby rozdarły płótno ciemnego firmamentu, nie pytał o ojca, który wcześniej unosił się na granicy ich dziecięcej świadomości jak świetlisty nimb jakiejś nieuchwytnej, mitycznej postaci, nie pytał o gorączkę pierwszej przemiany ani wszystko to, co wkradało się pod skórę drzazgą zatęchłego poczucia winy – powinien był wtedy z nim być, tymczasem świadomość własnego tchórzostwa, choć obandażowana szeptem kolejnych przeprosin, przebijała się karminową smugą przez ligninę doraźnego opatrunku. Nawet w obliczu dzisiejszej obietnicy wydawało mu się, że ość milczącego przyzwyczajenia stawała mu w poprzek w gardle, zbyt obnażona i skamieniała, by pamiętać jeszcze światło dzienne, by instynktownie się go nie obawiać – gdyby mógł, pokazałby mu wszystko, ubranie własnego żalu w słowa wymagało jednak zduszenia zwierzęcia, które oplatało się protekcyjnie wokół jego krtani, wyrwania jego zębów z błoniastego osierdzia i poruszenia dłonią myśli unerwionych pajęczyną wrażliwych synaps. – Dziękuję – odparł szeptem osłabionym przez kolejny, bolesny spazm mięśni, wyrywający z gardła krótki świst płytkiego oddechu – nie miał siły powiedzieć mu więcej, choć dziękować mógłby mu za całe swoje życie, tak nikłe i płonne bez jego obecności; zamiast tego skinął tylko powoli głową, mokrą dłonią ocierając zastygłe na twarzy smugi wstydliwej wilgoci. – Wystarczy, że potrzymasz mnie za rękę... jeszcze przez chwilę. – przesunął wzrok ku szafirowemu oczku zatrzymanej na palcu obrączki, bezpieczeństwu zakutemu w złotą aureolę, po czym pociągnął płaczliwie nosem, wspierając ociężałą bezsilnością głowę o jego ramię. – Potrzebuję tylko trochę więcej czasu – westchnął, choć czuł, że nie miał prawa go o to prosić, naginać rozprężonej cierpliwości pod swoje słabości, ukrywane wciąż w tej samej, nadwątlonej komorze serca, co gdy był jeszcze dzieckiem – nie mógł dłużej udawać, że tajemnice, które tłumił w sobie przez lata, nie przesiąkały przez niego ropą z rozjątrzonej rany, że bez jego pomocy w końcu wykrwawiłby się do sucha.
Bertram i Folke z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended