:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein
2 posters
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sro 16 Lis - 21:41
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
20.01.2001
Miał nadzieję, że po pracy zastanie go w mieszkaniu: przyjemny zapach subtelnych perfum obejmujący czule świadomość po otworzeniu drzwi, zielone spojrzenie zwracające się ku niemu z radosnym, przepraszającym uśmiechem, bo stęskniony kocur nie pozwoliłby mu podnieść się z kanapy, to nie szkodzi, rozumiałby go, rozumiał jego zwierzęce, bezmyślne przywiązanie, rozumiał ciężar nieprzemożnej potrzeby złaknionej ciepłej bliskości, rozumiał ciche pomruki ponaglającego nawoływania odzywające się co jakiś czas na końcu holu, pod zamkniętymi drzwiami. Obawiał się, że blade kwiaty kupione po drodze nie zniosą niespokojnego oczekiwania, więc wstawił je w końcu w szklany wazon, stawiając na stoliku jeszcze w objęciu szeleszczącego papieru, przewiązane wstążką, wsuwając mały kartonik naznaczony niezdarnym pismem głębiej między rozkwitające korony, nieśmiało badane kocimi wibrysami, ze zrozumiałą nieufnością. Nie wiedziałem, jakie lubi, miał ochotę mu powiedzieć, wyjaśnić swoją nieporadność i niepewność, ale czuł się wystarczająco speszony brzmieniem własnej myśli w ciszy mieszkania, obserwował więc Tartuffe w milczeniu, wreszcie wyciągając ku niemu palce, by musnąć opuszkami nadstawioną, białą brodę, zanim kocur nie wycofał się, zeskakując miękko z blatu na podłogę i znikając, znowu, w korytarzu. To dla narzeczonej? pytała młoda dziewczyna, patrzyła na jego dłoń wyciąganą ku klasycznym różom, kiedy spojrzał na nią roztargniony, tak, odpowiedź sprawiła mu przyjemność, choć pozostawiała posmak dziegciu na koniuszku serca, wraca dzisiaj, miał nadzieję, że będzie już w mieszkaniu, że wyjdzie do niego z salonu, kiedy usłyszy chrobot klucza wsuwanego w drzwi, ale zastawał tylko pionowe źrenice pełne wyrzutu, że nie przyprowadził go ze sobą, i nie wiedział, co zrobić z tą nieprzewidzianą nieobecnością, nie wiedział, jak wyjąć z siebie zniecierpliwioną czułość i odłożyć ją na moment do szklanego wazonu, by nie zalegała mu w rękach i na sercu. Opuścił igłę gramofonu na założoną przez Folke płytę, zapalił parę świeczek, drażniąc węch dymem odpalanych knotów, ale wosk spływał leniwie na podstawki, więc zgasił je znowu, nie wiedział, czy spodobałyby mu się świece, drobne płomyki syczące cicho na przepalanym bawełnianym włóknie. Otworzył okno, by pozbyć się zapachu ciepłego wosku i poszedł się szybko umyć, niestosownie zadowolony ze sterty swoich ubrań odłożonych w łazience; przyszedł prosto z pracy, powinien pomyśleć o tym wcześniej, ale nie chciał się z nim minąć. Czuł się niezdarny, przeczesując sobie wilgotne nad karkiem włosy przed lustrem, czuł się niezdarny i absurdalny, dostrzegając nerwową żywość własnych oczu, zastanawiając się, czy powinien się ogolić, zastanawiając się, czy powinien wyrzucić tekturkę spomiędzy kwiatów, czy powinien– Wełna swetra drapała rozgrzaną kąpielą skórę, kiedy przysiadał na krawędzi łóżka w ciemności, opadając w końcu na plecy, był zmęczony, był potwornie zmęczony wszystkim, co działo się w ostatnim czasie, zmęczony nieustannymi doniesieniami o kolejnych incydentach z wyzwolonymi, zmęczony minioną pełnią i każdą następną, które musiał jeszcze znieść przez zaciśnięte zęby kolejnych miesięcy, zmęczony świadomością, że ryzykowali za każdym razem i że nie chciał przechodzić przez to bez niego, zmęczony myślą o młodym berserku, którego sprowokowano pod roztrzaskanym pomnikiem Arvidssona (czy ktoś trzymał go przezornie za dorastający jeszcze, impulsywny kark?), o obiecującym wolontariuszu, który zrezygnował z dnia na dzień przed pełnią, o znalezionej w lasach północnych parze wilków zamęczonych we wnykach, wokół których wciąż trwały ślady niedawnej podłej radości, mściwa wiadomość pozostawiona nieostrożnym wargom spędzającym przemianę tak niebezpiecznie blisko miasta pęczniejącego od cedzonej nienawiści, był zmęczony obawą, że rozpoznają go na ulicy, kiedy będą szli razem, zmęczony, że spróbują znów zarzucić odmienność Folke, a jego nie będzie w tym czasie obok, zmęczony zawisłą nad miastem, coraz głębszą, grozą, zmęczony, że nie było go obok, teraz, przez minione noce. Zmęczony mocnymi uderzeniami serca o podbrzusze mostka, nagle tak ciężkiego w jego piersi, jakby wsunięto w nią marmurową płytę, jakby uderzało w jej wieko, próbując się wydostać.
Musiał przysnąć, nie słyszał muzyki – dopiero znajoma nierówność kroku na starych schodach kamienicy, jeden pewniejszy i drugi, przychodzący z charakterystycznym opóźnieniem, ostrożniejszy, jakby sprawdzał za każdym razem przezornie wytrzymałość kolana, nim opierał na nim ciało; dopiero teraz ciche uspokojenie muskające sklepienie krtani, mimowiedne przygaszenie głębszego oddechu, kiedy odliczał pokonywane stopnie, musiał być już na półpiętrze, może bliżej, szmer szczęścia na wysłużonej wycieraczce w przedsionku serca, nieśmiały, ukradkowy, Taartuffe też go usłyszał, pospieszał go, stąpając nerwowo po drewnianych panelach w wejściu. Podniósł się do siadu, słysząc szczebiot wyciąganych kluczy, cichym zaklęciem gasząc zostawione w kuchni światło, choć miał ochotę wstać, otworzyć mu drzwi, nie wypuszczać go z ramion do następnego poranka, nie wypuszczać go może nigdy, egoistycznie zatrzymując go tylko dla siebie, bo nie mógł bez niego spać i nie mógł bez niego odpocząć, nie mógł bez niego zapomnieć o tym bezdennym zmęczeniu; nie zauważył, kiedy zaczął bezwiednie wybierać drogę prowadzącą do jego mieszkania, kiedy zaczął sięgać do niewłaściwego klucza, stając pod drzwiami własnego domu. Próbował spędzić pierwszą noc we własnym łóżku, ale zmęczyło go to jedynie bardziej, więc kolejnego wieczoru wrócił do niego, czując się z początku z tym niewłaściwie, jakby włamywał się w jego prywatność bez jego wiedzy, kocie pazury na policzku w środku nocy wciąż zdawały się jednak łatwiejsze niż nieruchome przypomnienie wcześniejszej apatycznej egzystencji wżarte pod białą farbę nagich ścian apartamentu wynajmowanego na Walkirii, w którym wciąż stały półpuste butelki i słoik zapełniony niedopałkami przy kuchennym oknie, odkąd odprawił kobietę, przychodzącą w tygodniu, by zrobić porządek, jakby obawiał się, że mogłaby zauważyć jego nieobecność albo obecność rzeczy drugiej osoby – drugiego mężczyzny – pozostawione przypadkiem.
Musiał wstrzymać na moment oddech, kiedy drzwi otworzyły się w korytarzu i Folke odezwał się do domagającego się uwagi kocura, słyszał szmer przeczesywanej sierści, szmer guzików wyzuwanych z oczek płaszcza, szelest odwieszanego materiału, słyszał zniecierpliwione bicie swojego serca, zapomniał uciszyć gramofon. Folke stał w kuchni przy stole, kiedy wyszedł z sypialni, czując czułość wkradającą się w kąciki ust i pod żebra, przełykaną wraz z niecierpliwą, przejmującą potrzebą, żeby go wreszcie poczuć, bliskiego i bezpiecznego, znów wyłącznie jego; czuł się prawie ogłuszony tą myślą, kiedy odnajdował go pochylonego lekko nad kwiatami, jak dobry sen w nieoświetlonym pokoju, kruchy i zbyt dobry. Jesteś, szepnął, w ostatniej myśli przypominając sobie, że nie chciał go przestraszyć, podchodząc bliżej, nim odwróciłby się całkiem, by wstrzymać go dłońmi złożonymi na talii, nachylając usta do jasnego karku, do ciepłego zagłębienia jego szyi, kiedy przyciągał go bliżej. Jego skóra była jeszcze chłodna, pachniała rześkim powietrzem, obcą pościelą, czymś łudząco podobnym do sterylności, chciał wsunąć się między to wszystko, przypomnieć o sobie jeszcze raz.
– Nie zostawiaj mnie więcej. Przynajmniej przez jakiś czas. Nie umiem bez ciebie spać. Nie chcę – poprawiał nachylony do jego szyi, opierając dłonie o krawędź stołu, zamykając go między sobą a jego skrajem – nie chcę bez ciebie sypiać. Nie wiedziałem, jakie lubisz.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Pią 25 Lis - 22:53
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Dom Helene wyglądał tak samo jak lata temu, a on w pierwszej chwili przestraszył się, że czas ugrzązł w miejscu, stając ością w przełyku klepsydry, bo kiedy usiadł przy kuchennym stole, znów poczuł się jak dziewięcioletni chłopiec, któremu drżały ręce, gdy unosił widelec do ust – mdłości uwierały go w gardle, zbierając pod językiem lepką wilgocią śliny i sprawiając, że każdy kęs zmieniał się w stężałą pecynę, z trudem osuwającą się w dół przełyku; prawie nic nie zjadłeś, troska uścisnęła go w ramię pieszczotą matczynej dłoni, jesteś chory? Uśmiechnął się przepraszająco – kręciło mu się w głowie, sypiał w palindromach, nie dłużej niż cztery godziny, bo koszmary wypływały mu spod powiek łzami, które stygły na rzęsach i pozostawiały plamy wybroczyn na pobladłej cerze; kiedy uniósł brodę, nie potrafił jednak udźwignąć jej opiekuńczego spojrzenia, przypominającego o sedatywnym działaniu eliksiru, szpitalnych korytarzach i zimnych dłoniach medyków, które sięgały pod jego ubranie jak skalpel, próbując odnaleźć kształt choroby, nakryty cienką warstwą skóry. Wydawało mu się, że wycofywał się w głąb własnego ciała, pozwalał, by sitowie krwiobiegu oplatało go ciasno wokół piersi, zarastając poletko rozjątrzonego serca jak pędy chwastów, połykające wzierające przez osierdzie światło, przyrastał do szkieletu, próbując skurczyć się do obramowania łamliwych kości, jakby te były jedynym miejscem, do którego mógłby uciec przed własnym bólem. Kładł się na wąskim łóżku, które wciąż nosiło odzienie jego dziecięcej pościeli i podciągał kolana pod drżącą pieś, przyglądając się tej samej krakelurze tynku, którą śledził jako chłopiec, próbując odnaleźć wyjście z labiryntu drobnych pęknięć, rozrysowanego na ścianie ostępu własnego życia – w tym samym miejscu miał niegdyś szesnaście lat i płakał nad miłością, która nakrywała jego serce farbą purpurowych sińców, bolących przy każdym, spazmatycznym poruszeniu tętna, a teraz myślał o tym, jak wiele by stracił, gdyby udało mu się wtedy rozciąć nadgarstek kuchennym nożem i wysączyć ją z krwiobiegu.
Pareza nawracała w wygięte lędźwie, rozsuwając się sztywnością wzdłuż chromej nogi – wrócił z ambulatorium z trzonowcami gorączki wżętymi głęboko w miękkie skronie; prawie nie zauważał, kiedy Helene pochylała się nad nim, przykładając namoczony wodą ręcznik do rozgrzanego czoła, ani kiedy Jørgen podnosił go z podłogi, naciągając kołdrę wysoko pod dygocącą brodę. Chcę wrócić do domu, mamrotał niewyraźnie, a oni uśmiechali się do niego z pełnym litości niepokojem, jakby znów był tylko dzieckiem, które nawet w otulinie ciepłych ramion nie umiało wyrwać się z żelaznego ucisku wnyków, jesteś w domu, odpowiadali ciepło, nieświadomi, że zostawił swoje serce pod połą cudzego osierdzia – nie potrafił wytłumaczyć im lęku, który na granicy jawy przeciskał się przez jego tętnice; z coraz większym trudem przychodziło mu odróżnianie konturów własnych snów, bo te nie rozmywały się już pod dotykiem jego palców, nie miał siły wyrzucić spod czaszki podejrzenia, że czułość pocałunków, które stygły na rozchylonych ustach i wyrozumiałość dłoni sunącej ostrożnie po zgrubiałości jego pleców były jedynie fatamorganą delirycznej samotności, jednym z wyobrażeń istniejących tak długo, jak długo nie odważył się wyjrzeć przez okno na szarą rzeczywistość. Czuł, że skóra nie marzła mu febrą, lecz nieobecnością opuszek, które wiedziały, jak ją dotykać, by nie czerwieniła się rumieńcem piekącego bólu – w sypialni, gdzie przez lata kochał go w samotności, tęsknota nakrywała go na podobieństwo cienkiej warstwy kurzu, emocji zbierających się kołtunami pyłu w wąskich zaułkach przedsionków; przywykł do jego obecności tak jak przywyka się do zachodów słońca, dygocąc, gdy znikały z widnokręgu, lecz tak długo, jak sięgały na ziemię zapłonioną pozłotą, spoglądając na horyzont z jednakim uwielbieniem.
Kiedy nareszcie przekroczył próg, wychodząc na jasne ulice Midgardu, wydawało mu się, że minęły lata, odkąd przebywał we własnym mieszkaniu – zimne powietrze uderzyło go w twarz, wichrząc splątane włosy, które w ostatnim czasie coraz częściej opadały mu na czoło, zwisając wzdłuż policzków pojedynczymi kosmykami i zasłaniając kark na podobieństwo sposobu, w jaki nosił je jako dziecko; wciąż czuł się osłabiony, lecz odmówił naglącej prośbie Helene, by pozwolił odprowadzić się z powrotem do domu, przekonany, że nie zniósłby ciężaru dłoni wspartej na jego rozdygotanym ramieniu, gdy sięgał kluczem do zamka, uchylając drzwi do pomieszczenia, w którym trzymał intymną codzienność swego życia, noszącą ślady cudzej obecności. Nigdy nie udawał przed sobą, że uczucia, które uczyniły gawrę z ciasnych komór jego serca, były jedynie fastrygą buńczucznej wyobraźni, choć wielokrotnie modlił się do bogów o to, by zniknęły – przekonywał się, że wolałby nie kochać nikogo, niż kochać Bertrama tak mocno, bo miłość, która zakwitła wówczas w jego trzewiach, nie miała miejsca, by się rozrosnąć, jej łodygi łamały się pod sklepieniem żeber, korzenie schły na nieurodzajnej glebie, a ciernie wsuwały się drzazgami pomiędzy włókna mięśni, stopniowo przyduszając go od środka, otwierając świeże rany w miejscach dawnych zabliźnień; pragnął wyrwać ją wraz z zalążkami nowych pędów, wyjałowić własne osierdzie z emocji, które pięły się spazmem aż pod miedzę zmęczonej płaczem skroni, nie potrafił jednak udawać, że nie istniała, bo podświadomie kochał ją nawet wtedy, świadomy czarującego piękna momentów, kiedy rozwijała płatki, kwitnąc w nieoczekiwanych zakątkach jego ciała. Był sobie wdzięczny, że jej nie wyplenił – nie sądził, by jakakolwiek inna łodyga potrafiła jeszcze podtrzymać go w pionie.
Zatrzymał się przed drzwiami do mieszkania, rozmasowując dłonią błyskawicę rozsuniętego wzdłuż podudzia bólu, który rezonował bolesnym kłuciem w lewym kolanie – nie chciał przyznawać się Bertramowi, że uraz skryty w jego chromej nodze pogłębiał się postępującą parezą, podczas gdy napięte mięśnie drętwiały wokół stawów, obciążone ciężarem ciała, odmawiającego oparcia w drewnianej lasce; wciąż potrafił przymuszać się do chodu, który nie przyciągał cudzych spojrzeń, maskować niewygodę uprzejmym uśmiechem, zasłaniając rozjątrzoną ranę swego niedostatku, broczącą tym silniej, gdy w końcu zmuszony był wypuścić z płuc zalegające na ich dnie powietrze, ciężkie i morowe. Gdy rwanie zelżało, przekręcił kluczyk w drzwiach, uciskając srebrną klamkę, która wydała z siebie cichy zgrzyt zardzewiałego powitania – Tartuffe natychmiast przylgnął blisko do jego nóg i ocierając się grzbietem o łydki, miaucząc głośno i z wyrzutem, za który nie potrafił go winić.
– Ja też tęskniłem – uśmiechnął się ciepło, ostrożnie pochylając się do przodu, by, z dłonią wciąż protekcyjnie wspartą o brzeg ściany, pogłaskać kocura za uszami i przesunąć palcami przez miękkie futro, aż po nasadę uniesionego ogona. Dopiero po chwili usłyszał dźwięk gramofonu – łagodną melodię zagłuszającą zwierzęce mruczenie, wypełniającą pokój ciepłem cudzej obecności, jakby w rzeczywistości nigdy go nie opuścił; uniósł głowę, zatrzymując wzrok na bukiecie kwiatów, przyglądając im się najpierw z zaskoczeniem, a potem z rozczulonym niedowierzaniem, jakby nie był pewien, czy wszedł do właściwego mieszkania, czy na pewno stały tu dla niego. Delikatny zapach nektaru zaległ przyjemnością na wrażliwej śluzówce, kiedy nachylił się nad wazonem, w tej samej chwili poczuł jednak dłonie sięgające czule ku jego talii i zdał sobie sprawę, że wciąż dygotał z zimna, wnosząc do środka podmuch styczniowego chłodu. Usta Bertrama zatrzymały się na jego karku, ściągając z niego dropiatość gęsiej skórki – osunął się posłusznie w jego objęcia, z uciskiem palców zalegającym płytko pod zagłębieniem żeber, po czym odwrócił się powoli, lawirując zmętniałą zielenią spojrzenia ku jego twarzy.
– Nie chcę już nigdy spędzać nocy tak daleko od ciebie. – pochylił się w jego stronę, wspierając policzek o rozgrzany materiał jego swetra, gdzie głęboko pod skórą biło rozemocjonowane serce i wstrzymując dłonie na jego plecach, zbyt zmęczony, by spleść je ze sobą. – Zostańmy tak na chwilę. Potrzebuję upewnić się, że naprawdę tu jesteś. – był pewien, że nie przeżyłby teraz kolejnego rozstania; jego serce nie potrafiło bez niego bić, bo było zbyt słabe, by samotnie udźwignąć rytm przepłoszonego pulsu, zbyt zmarznięte, by nie dygotać bez narzuconego mu na ramiona płaszcza drugiego osierdzia. – Chcesz się położyć?
Pareza nawracała w wygięte lędźwie, rozsuwając się sztywnością wzdłuż chromej nogi – wrócił z ambulatorium z trzonowcami gorączki wżętymi głęboko w miękkie skronie; prawie nie zauważał, kiedy Helene pochylała się nad nim, przykładając namoczony wodą ręcznik do rozgrzanego czoła, ani kiedy Jørgen podnosił go z podłogi, naciągając kołdrę wysoko pod dygocącą brodę. Chcę wrócić do domu, mamrotał niewyraźnie, a oni uśmiechali się do niego z pełnym litości niepokojem, jakby znów był tylko dzieckiem, które nawet w otulinie ciepłych ramion nie umiało wyrwać się z żelaznego ucisku wnyków, jesteś w domu, odpowiadali ciepło, nieświadomi, że zostawił swoje serce pod połą cudzego osierdzia – nie potrafił wytłumaczyć im lęku, który na granicy jawy przeciskał się przez jego tętnice; z coraz większym trudem przychodziło mu odróżnianie konturów własnych snów, bo te nie rozmywały się już pod dotykiem jego palców, nie miał siły wyrzucić spod czaszki podejrzenia, że czułość pocałunków, które stygły na rozchylonych ustach i wyrozumiałość dłoni sunącej ostrożnie po zgrubiałości jego pleców były jedynie fatamorganą delirycznej samotności, jednym z wyobrażeń istniejących tak długo, jak długo nie odważył się wyjrzeć przez okno na szarą rzeczywistość. Czuł, że skóra nie marzła mu febrą, lecz nieobecnością opuszek, które wiedziały, jak ją dotykać, by nie czerwieniła się rumieńcem piekącego bólu – w sypialni, gdzie przez lata kochał go w samotności, tęsknota nakrywała go na podobieństwo cienkiej warstwy kurzu, emocji zbierających się kołtunami pyłu w wąskich zaułkach przedsionków; przywykł do jego obecności tak jak przywyka się do zachodów słońca, dygocąc, gdy znikały z widnokręgu, lecz tak długo, jak sięgały na ziemię zapłonioną pozłotą, spoglądając na horyzont z jednakim uwielbieniem.
Kiedy nareszcie przekroczył próg, wychodząc na jasne ulice Midgardu, wydawało mu się, że minęły lata, odkąd przebywał we własnym mieszkaniu – zimne powietrze uderzyło go w twarz, wichrząc splątane włosy, które w ostatnim czasie coraz częściej opadały mu na czoło, zwisając wzdłuż policzków pojedynczymi kosmykami i zasłaniając kark na podobieństwo sposobu, w jaki nosił je jako dziecko; wciąż czuł się osłabiony, lecz odmówił naglącej prośbie Helene, by pozwolił odprowadzić się z powrotem do domu, przekonany, że nie zniósłby ciężaru dłoni wspartej na jego rozdygotanym ramieniu, gdy sięgał kluczem do zamka, uchylając drzwi do pomieszczenia, w którym trzymał intymną codzienność swego życia, noszącą ślady cudzej obecności. Nigdy nie udawał przed sobą, że uczucia, które uczyniły gawrę z ciasnych komór jego serca, były jedynie fastrygą buńczucznej wyobraźni, choć wielokrotnie modlił się do bogów o to, by zniknęły – przekonywał się, że wolałby nie kochać nikogo, niż kochać Bertrama tak mocno, bo miłość, która zakwitła wówczas w jego trzewiach, nie miała miejsca, by się rozrosnąć, jej łodygi łamały się pod sklepieniem żeber, korzenie schły na nieurodzajnej glebie, a ciernie wsuwały się drzazgami pomiędzy włókna mięśni, stopniowo przyduszając go od środka, otwierając świeże rany w miejscach dawnych zabliźnień; pragnął wyrwać ją wraz z zalążkami nowych pędów, wyjałowić własne osierdzie z emocji, które pięły się spazmem aż pod miedzę zmęczonej płaczem skroni, nie potrafił jednak udawać, że nie istniała, bo podświadomie kochał ją nawet wtedy, świadomy czarującego piękna momentów, kiedy rozwijała płatki, kwitnąc w nieoczekiwanych zakątkach jego ciała. Był sobie wdzięczny, że jej nie wyplenił – nie sądził, by jakakolwiek inna łodyga potrafiła jeszcze podtrzymać go w pionie.
Zatrzymał się przed drzwiami do mieszkania, rozmasowując dłonią błyskawicę rozsuniętego wzdłuż podudzia bólu, który rezonował bolesnym kłuciem w lewym kolanie – nie chciał przyznawać się Bertramowi, że uraz skryty w jego chromej nodze pogłębiał się postępującą parezą, podczas gdy napięte mięśnie drętwiały wokół stawów, obciążone ciężarem ciała, odmawiającego oparcia w drewnianej lasce; wciąż potrafił przymuszać się do chodu, który nie przyciągał cudzych spojrzeń, maskować niewygodę uprzejmym uśmiechem, zasłaniając rozjątrzoną ranę swego niedostatku, broczącą tym silniej, gdy w końcu zmuszony był wypuścić z płuc zalegające na ich dnie powietrze, ciężkie i morowe. Gdy rwanie zelżało, przekręcił kluczyk w drzwiach, uciskając srebrną klamkę, która wydała z siebie cichy zgrzyt zardzewiałego powitania – Tartuffe natychmiast przylgnął blisko do jego nóg i ocierając się grzbietem o łydki, miaucząc głośno i z wyrzutem, za który nie potrafił go winić.
– Ja też tęskniłem – uśmiechnął się ciepło, ostrożnie pochylając się do przodu, by, z dłonią wciąż protekcyjnie wspartą o brzeg ściany, pogłaskać kocura za uszami i przesunąć palcami przez miękkie futro, aż po nasadę uniesionego ogona. Dopiero po chwili usłyszał dźwięk gramofonu – łagodną melodię zagłuszającą zwierzęce mruczenie, wypełniającą pokój ciepłem cudzej obecności, jakby w rzeczywistości nigdy go nie opuścił; uniósł głowę, zatrzymując wzrok na bukiecie kwiatów, przyglądając im się najpierw z zaskoczeniem, a potem z rozczulonym niedowierzaniem, jakby nie był pewien, czy wszedł do właściwego mieszkania, czy na pewno stały tu dla niego. Delikatny zapach nektaru zaległ przyjemnością na wrażliwej śluzówce, kiedy nachylił się nad wazonem, w tej samej chwili poczuł jednak dłonie sięgające czule ku jego talii i zdał sobie sprawę, że wciąż dygotał z zimna, wnosząc do środka podmuch styczniowego chłodu. Usta Bertrama zatrzymały się na jego karku, ściągając z niego dropiatość gęsiej skórki – osunął się posłusznie w jego objęcia, z uciskiem palców zalegającym płytko pod zagłębieniem żeber, po czym odwrócił się powoli, lawirując zmętniałą zielenią spojrzenia ku jego twarzy.
– Nie chcę już nigdy spędzać nocy tak daleko od ciebie. – pochylił się w jego stronę, wspierając policzek o rozgrzany materiał jego swetra, gdzie głęboko pod skórą biło rozemocjonowane serce i wstrzymując dłonie na jego plecach, zbyt zmęczony, by spleść je ze sobą. – Zostańmy tak na chwilę. Potrzebuję upewnić się, że naprawdę tu jesteś. – był pewien, że nie przeżyłby teraz kolejnego rozstania; jego serce nie potrafiło bez niego bić, bo było zbyt słabe, by samotnie udźwignąć rytm przepłoszonego pulsu, zbyt zmarznięte, by nie dygotać bez narzuconego mu na ramiona płaszcza drugiego osierdzia. – Chcesz się położyć?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Nie 27 Lis - 21:42
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wydawało mu się, że był taki zawsze, odkąd pamiętał: chronicznie zmęczony, zatrzymany na kruchej granicy cierpliwości, z żyłkami nerwów nieustannie napiętymi do punktu o zaledwie drgnięcie oddalonego od odruchów, których później się wstydził – od gniewu, w którym nie potrafił ani rozmawiać, ani słuchać; od porywczości, z wiekiem coraz częściej i coraz łatwiej odpowiadającej w miejsce pozostałych afektów, jak gdyby wygryzała je, jeden po drugim, coraz śmielszą ekspansją zajmując coraz wrażliwsze serce. W dzieciństwie płakał, pamiętał, że dławił się łkaniem i pamiętał pieczenie gorących łez na policzkach, ale miał wrażenie, że od tamtego chłopca dzieli go tak wiele błędów i krzywd, że z trudem rozpoznawał go jako siebie albo z trudem nazywał jego sobą, bo wydawało mu się, że gdyby mógł go spotkać, powiedzieć mu o tym wszystkim, czym przez lata nauczył się dusić ten sam dławiący płacz, chłopiec, którym kiedyś był, znienawidziłby go i próbowałby się go wyprzeć, powiedziałby mu, płacząc nad nim – nad sobą – jeszcze silniej, że nigdy nie zrobiłby żadnej z tych rzeczy. Nie wiedział, w którym momencie wrósł tak wiernie we własną skórę, w rys charakteru, który zarzucano mu najpierw podszeptami, później bezpośrednimi zarzutami: z tragiczną nieuchronnością, próbując zamknąć te wszystkie kłamliwe usta, próbując zaprotestować przeciw wszystkiemu, co o nim mówili, spełniał jedynie zarzucane mu podłości jak nieuniknione przepowiednie. Powtarzali, że nie dało się rozpoznać w nim krwi Forsbergów, więc w rodowym majątku czuł się jak sierota przygarnięta jedynie z litości lub, później, gość zapraszany z grzeczności; powtarzali, że był dokładnie taki, jak jego ojciec, więc zapadał się coraz silniej w swojej nieobecności, uciekał do lasu, uciekał do ogrodów z encyklopedią zoologiczną, uciekał przed rzadką troskliwością Selmy, bo kiedy odważyła się wreszcie okazać mu ją wbrew napomnieniom niezadowolonego dziadka (zrobisz z niego zasmarkanego mazgaja), nie chciał jej już, bo nie wiedział, jak ją przyjmować: wzdragał się przed dłonią sięgającą jego skroni, choć nie pragnął niczego bardziej niż jej pocieszającego dotyku, podświadomie zbyt silnie obawiał się tymczasem, że jeśli pozwoli jej na tę matczyną czułość, trzymany w sobie płacz odnajdzie szczeliny w zgrubiałym osierdziu i rozedrze je bardziej, obezwładniając go słabością, o której mówił Edmund; zapadał się mocniej w swojej nieobecności i nigdy nie przystawał w progu drzwi, by właściwie się pożegnać, bo wydawało mu się, że ciało, które za sobą zostawiał, mogło chcieć jedynie tego, żeby wreszcie zniknął. Zaciskał na niej zęby, nieprzerwanie, od tak dawna, że nie wiedział dłużej jak je rozluźnić; i był tym chronicznie zmęczony, w sposób, którego nie potrafił wytłumaczyć, tak samo jak nie potrafił wytłumaczyć chorobliwej zazdrości wybarwiającej się sinym krwiakiem na jego miłości, tak samo jak nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego pozwalał się upokarzać tak długo i tak uporczywie komuś, kto nie próbował nawet przekonująco udawać, że go kochał, tak samo jak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego nigdy nie próbował przystanąć przy klatkach niegroźnych stworzeń, by wsunąć zachęcająco palce przez kraty, dlaczego nigdy nie nadawał imion swoim podopiecznym, choć zostawiał sobie zgubione łuski zatknięte w przedziałkę portfela, dlaczego ludzie, którzy go znali, nie martwili się dłużej, kiedy znikał bez słowa na parę dni lub parę tygodni i nigdy nie wyjaśniał powodów, podejmując po powrocie własną codzienność, jakby nigdy jej nie porzucił.
Ciało, ujmowane czule w objęcie, odpowiadało mu tymczasem instynktowną wdzięczność, wsuwając się głębiej w jego ramiona, a on wyczuwał ciężar ciepłej obecności wspierający mu się łagodnie o pierś i miał wrażenie, że mógł – wreszcie – odetchnąć głębiej, miał wrażenie, że trwałe ściegi zmęczenia, zaciągnięte mocno na spojeniach jego świadomości, puszczają z dyskretnym westchnieniem ulgi przesuwającym się pod skórą przyjemnym dreszczem, dosięgającym serca, bijącego nagle wyraźniej i lżej zarazem, dosięgającym nieokreślonego skurczu zaciśniętego w nim, odkąd widział go po raz ostatni parę dni temu, z osobliwym poczuciem, że kiedy zatrzaśnie za sobą drzwi, czas się zatrzyma, świat przymknie powieki i wszystko zamrze w oczekiwaniu na jego powrót. Dni tymczasem biegły dalej, dziwacznie puste i niespokojne, złożone z mimowiednych spojrzeń zwracanych na oczka noszonych pierścionków, z łusek przesuwających się pod badającymi blizny palcami, z niepokoju zaciskającego się pod gardłem przy czytaniu wiadomości i wszystkiego, co wypełniało przestrzenie pomiędzy, sprawami, które ledwo zauważał, w coraz mniej cierpliwym oczekiwaniu. Był zmęczony i nie potrafił odpocząć; ale kiedy przykładał usta do zmarzniętej skóry, przyciągając go do siebie, młyński kamień zatknięty mu w piersi kruszał, rozluźniał postronki przewiązane na nadgarstkach tętnic i wytracał ciężar, barki, wyczerpane ciągłym napięciem, zaczynały boleć, ale bólem przyjemnym, bolesnością odzywającą się, gdy opadał kurz i zachodziło słońce, instynktownym oczekiwaniem odpoczynku.
Musiał powściągnąć się przed nachyleniem się znów ku niemu, kiedy Folke odwracał się, unosząc lśniące spojrzenie, źrenice rozszerzone wieczorem i czułością, nim nie przysunął policzka do jego piersi, odwzajemniając objęcie; i gdyby mógł spotkać chłopca, którym kiedyś był, powiedziałby mu tylko o tym – wyłącznie o tym, że będzie kiedyś szczęśliwy, że znajdzie to szczęście w niespodziewanym miejscu i żeby słuchał siebie uważniej, zamiast słuchać tego, co mówili o nim; żeby nie bał się tego poruszenia, którym reagowało jego serce – nie było słodszej słabości. Uśmiechnął się bezwiednie do jego słów, wspierając brodę na czubku jego głowy, zamykając ciaśniej w ramionach zapach jego skóry, skropiony subtelnością kwiatowych perfum, szmer jego oddechu, bliźniaczo poruszone tętno, kruche serce darowanego mu przez norny losu; za to jedno mógłby im dziękować, nie przymuszając głosu do wdzięczności. Chciał z początku zapytać dlaczego miałoby mnie nie być, ale zdawał sobie sprawę, że nie miał przywileju podobnej pewności – zdawał sobie sprawę, że powinien powiedzieć jestem, powtarzać to słowo codziennie, był mu winny wiele więcej. Na czarnej plaży mówił mu, że to wszystko wciąż wydawało mu się snem i miał wrażenie, że teraz dopiero rozumiał naprawdę, co miał na myśli; i miał ochotę zostać tak na chwilę trwającą zawsze.
– Myślisz, że oboje śnimy? – spytał miękko, chrypiąc lekko w przycichłym tonie, jakby zaklinał rzeczywistość, dla niego i dla siebie. Uśmiechał się wciąż łagodnie, kiedy cofał dłoń z jego pleców, sięgającego jego przedramienia, wspartego mu swobodnie o bok. – Możesz sprawdzić – mruknął, odnajdując jego nadgarstek, ujmując jego palce w swoje, prowadząc je z senną niespiesznością pod krawędź luźnego swetra ubranego na nagą skórę; drgnął zauważalnie, kiedy poczuł chłód jego opuszków muskających przypadkiem żebra, krótki grymas zaskoczenia, ściągający mu brwi, kiedy zimna dłoń spoczęła mu na mostku, rozpłynął się zaraz w jaśniejszy, rozbawiony uśmiech, kiedy odnajdował jego spojrzenie, z pogłosem cichego śmiechu na strunach krtani. Chłodny dotyk wydawał się tylko tym dotkliwszy na jego ciele, a on zdawał sobie sprawę, że Folke nie dotykał go wcześniej; zdawał sobie sprawę, że myśl ta gęstnieje mu w spojrzeniu i nie czuł dłużej zimna dłoni zamkniętej między jego grzmiącym nagle pulsem a okrywą własnych palców. – Słyszę twoje. Wiem, że nie śnię, kiedy słyszę twoje. Słyszę, jak przyspiesza, czasem, kiedy śpisz, czasem, kiedy czytasz – czasem, kiedy na mnie patrzysz – teraz – mówił, spoglądając na niego ze spokojną czułością, choć nic nie zdawało się w nim spokojne, choć nie miał wątpliwości, że Folke czuł to pod swoją ręką. Puścił ją, zsuwając palce po jego nadgarstku, na przedramię, sięgając ramienia nad zgiętym łokciem swobodnie, nie przytrzymując go dłużej, nie wiedział, czy powinien, nigdy nie zapytał, nie pytał, czy to dla niego w porządku, czy to przyjemne, nie miał odwagi pytać teraz. Skinął głową w odpowiedzi na pytanie, po krótkiej chwili, jakby potrzebował się namyślić, choć nie poruszył się po tym, wciąż zanurzony w ciemnych jeziorach jego oczu, zawsze na granicy ulegnięcia pokusie. – Położysz się ze mną? – spytał, choć wydawało się to oczywiste; minione dni, spędzone osobno, zbierały się w końcach palców, niespokojne.
Ciało, ujmowane czule w objęcie, odpowiadało mu tymczasem instynktowną wdzięczność, wsuwając się głębiej w jego ramiona, a on wyczuwał ciężar ciepłej obecności wspierający mu się łagodnie o pierś i miał wrażenie, że mógł – wreszcie – odetchnąć głębiej, miał wrażenie, że trwałe ściegi zmęczenia, zaciągnięte mocno na spojeniach jego świadomości, puszczają z dyskretnym westchnieniem ulgi przesuwającym się pod skórą przyjemnym dreszczem, dosięgającym serca, bijącego nagle wyraźniej i lżej zarazem, dosięgającym nieokreślonego skurczu zaciśniętego w nim, odkąd widział go po raz ostatni parę dni temu, z osobliwym poczuciem, że kiedy zatrzaśnie za sobą drzwi, czas się zatrzyma, świat przymknie powieki i wszystko zamrze w oczekiwaniu na jego powrót. Dni tymczasem biegły dalej, dziwacznie puste i niespokojne, złożone z mimowiednych spojrzeń zwracanych na oczka noszonych pierścionków, z łusek przesuwających się pod badającymi blizny palcami, z niepokoju zaciskającego się pod gardłem przy czytaniu wiadomości i wszystkiego, co wypełniało przestrzenie pomiędzy, sprawami, które ledwo zauważał, w coraz mniej cierpliwym oczekiwaniu. Był zmęczony i nie potrafił odpocząć; ale kiedy przykładał usta do zmarzniętej skóry, przyciągając go do siebie, młyński kamień zatknięty mu w piersi kruszał, rozluźniał postronki przewiązane na nadgarstkach tętnic i wytracał ciężar, barki, wyczerpane ciągłym napięciem, zaczynały boleć, ale bólem przyjemnym, bolesnością odzywającą się, gdy opadał kurz i zachodziło słońce, instynktownym oczekiwaniem odpoczynku.
Musiał powściągnąć się przed nachyleniem się znów ku niemu, kiedy Folke odwracał się, unosząc lśniące spojrzenie, źrenice rozszerzone wieczorem i czułością, nim nie przysunął policzka do jego piersi, odwzajemniając objęcie; i gdyby mógł spotkać chłopca, którym kiedyś był, powiedziałby mu tylko o tym – wyłącznie o tym, że będzie kiedyś szczęśliwy, że znajdzie to szczęście w niespodziewanym miejscu i żeby słuchał siebie uważniej, zamiast słuchać tego, co mówili o nim; żeby nie bał się tego poruszenia, którym reagowało jego serce – nie było słodszej słabości. Uśmiechnął się bezwiednie do jego słów, wspierając brodę na czubku jego głowy, zamykając ciaśniej w ramionach zapach jego skóry, skropiony subtelnością kwiatowych perfum, szmer jego oddechu, bliźniaczo poruszone tętno, kruche serce darowanego mu przez norny losu; za to jedno mógłby im dziękować, nie przymuszając głosu do wdzięczności. Chciał z początku zapytać dlaczego miałoby mnie nie być, ale zdawał sobie sprawę, że nie miał przywileju podobnej pewności – zdawał sobie sprawę, że powinien powiedzieć jestem, powtarzać to słowo codziennie, był mu winny wiele więcej. Na czarnej plaży mówił mu, że to wszystko wciąż wydawało mu się snem i miał wrażenie, że teraz dopiero rozumiał naprawdę, co miał na myśli; i miał ochotę zostać tak na chwilę trwającą zawsze.
– Myślisz, że oboje śnimy? – spytał miękko, chrypiąc lekko w przycichłym tonie, jakby zaklinał rzeczywistość, dla niego i dla siebie. Uśmiechał się wciąż łagodnie, kiedy cofał dłoń z jego pleców, sięgającego jego przedramienia, wspartego mu swobodnie o bok. – Możesz sprawdzić – mruknął, odnajdując jego nadgarstek, ujmując jego palce w swoje, prowadząc je z senną niespiesznością pod krawędź luźnego swetra ubranego na nagą skórę; drgnął zauważalnie, kiedy poczuł chłód jego opuszków muskających przypadkiem żebra, krótki grymas zaskoczenia, ściągający mu brwi, kiedy zimna dłoń spoczęła mu na mostku, rozpłynął się zaraz w jaśniejszy, rozbawiony uśmiech, kiedy odnajdował jego spojrzenie, z pogłosem cichego śmiechu na strunach krtani. Chłodny dotyk wydawał się tylko tym dotkliwszy na jego ciele, a on zdawał sobie sprawę, że Folke nie dotykał go wcześniej; zdawał sobie sprawę, że myśl ta gęstnieje mu w spojrzeniu i nie czuł dłużej zimna dłoni zamkniętej między jego grzmiącym nagle pulsem a okrywą własnych palców. – Słyszę twoje. Wiem, że nie śnię, kiedy słyszę twoje. Słyszę, jak przyspiesza, czasem, kiedy śpisz, czasem, kiedy czytasz – czasem, kiedy na mnie patrzysz – teraz – mówił, spoglądając na niego ze spokojną czułością, choć nic nie zdawało się w nim spokojne, choć nie miał wątpliwości, że Folke czuł to pod swoją ręką. Puścił ją, zsuwając palce po jego nadgarstku, na przedramię, sięgając ramienia nad zgiętym łokciem swobodnie, nie przytrzymując go dłużej, nie wiedział, czy powinien, nigdy nie zapytał, nie pytał, czy to dla niego w porządku, czy to przyjemne, nie miał odwagi pytać teraz. Skinął głową w odpowiedzi na pytanie, po krótkiej chwili, jakby potrzebował się namyślić, choć nie poruszył się po tym, wciąż zanurzony w ciemnych jeziorach jego oczu, zawsze na granicy ulegnięcia pokusie. – Położysz się ze mną? – spytał, choć wydawało się to oczywiste; minione dni, spędzone osobno, zbierały się w końcach palców, niespokojne.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Nie 4 Gru - 23:51
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Pozwalał ludziom kochać się bezładnie i niedbale, bo przypominało mu to sposób, w jaki kochali go rodzice – miłość, nanizana na przędzę krwiobiegu, plątała się w jego ciele jak włóczka, którą dawno temu upuścił wewnątrz własnego serca i od tamtej pory z im większym uporem próbował przeciągnąć ją z powrotem przez kanał tętnicy, tym szybciej rozwijała się w głąb jego trzewi, przewiązując supły na wrażliwej tkance; bał się puścić końcówkę jej cienkiego sznurka, lecz za każdym razem, gdy za nią chwytał, wydawało mu się, że oplotła sieć wokół jego narządów i żeby się jej pozbyć, musiałby wyciągnąć je wszystkie po kolei – odważyć w dłoniach ciężar stłuszczonej wątroby, ucisnąć palcami miejsca, w których błona żołądka ściągała się wygłodzonym spazmem, wypełnić płuca ostatnim oddechem, zanim musiałby przeciągnąć je przez wąski przesmyk tchawicy. Kiedy spoglądał w lustrze na własne ciało, widział pogorzelisko – jałową glebę, pełną piachu i kamieni, spomiędzy których nie mogła wyrosnąć już żadna roślinność, bo jej korzenie osmoliły mu plecy zmierzłą spoiną czerwieniącej się blizny; leżał na pościeli, która zdążyła ostygnąć cudzą obecnością, skulony jak dziecko, z kolanami podciągniętymi wysoko pod brodę, bo dłonie, które sięgnęły nachalnie pod materiał jego koszuli, wzdrygnęły się w zetknięciu z nierównym płótnem skóry, jakby oparzelizna wciąż nosiła w sobie ciepło płomieni. Wygląda paskudnie, usłyszał wtedy i pomyślał o dniu, w którym pierwszy raz wybrał się z Bertramem nad odległy brzeg jeziora i odważył się zdjąć sweter przez głowę, odsłaniając gołe ramiona – zakleił wcześniej plastrami wszystkie blizny, które cięły powierzchnię jego skóry, bo obawiał się, że dostrzeże obrzydzenie w jego oczach; przyjaciel patrzył na niego jednak z tą samą, ufną wesołością, w której nie odnajdywał potwierdzenia własnej brzydoty. Później wielokrotnie mu o niej przypominało – za każdym razem, gdy pielęgniarka nie zdążyła powstrzymać zdumionego sapnięcia, ilekroć rozbierał się na kozetce; za każdym razem, gdy Malte rozpinał mu spodnie, ale nie chciał, żeby zdejmował koszulę; za każdym razem, gdy pochylając się, czuł bolesne sztywnienie wokół łopatek, bo nigdy nie pozwolił nikomu rozmasowywać zagojonej tkanki i teraz blizna pełna była przerostów i zgrubień. W spojrzeniu Bertrama nie widział jej nigdy.
Wybaczał ludziom, którzy wbijali mu nóż między pręty żeber, po czym przekręcali nim wewnątrz osierdzia – nadstawiał drugi policzek, czekając na kolejne uderzenie, a czerwona plama ewoluowała w bury fiolet, który sięgał opuchlizną aż pod przymkniętą powiekę; budził się z takiej miłości zmęczony i odrętwiały, tak jak obudzić można by się po długotrwałej chorobie lub nocy przetrawionej gorączką, w ciasnym pokoju – w ciasnym ciele – którego ściany porastały morem, a powietrze stało się duszne i stęchłe, zalegające w płucach ciężarem, jakiego nie potrafił wypchnąć nawet gwałtowny napad kaszlu. Wiele razy wypominał sobie, że powinien być silniejszy, odważniejszy, bardziej wytrwały, jego organizm nigdy nie potrafił poradzić sobie jednak z infekcją, zawsze poddawał się jej objawom, rozpalając skórę dropiatym pąsem febry – włóczka miłości oplatała się ciaśniej wokół jego trzewi, odcinając przepływ krwi i pozostawiając pręgi sińców na rozjątrzonych narządach, a on coraz częściej zamykał oczy z nadzieją, że rano nie będzie miał sił, by ponownie je otworzyć; wyobrażał sobie, że umierał pod własną skórą, cicho i powoli, z dala od cudzych spojrzeń i zimnych dłoni, które uciskały palcami miejsca wokół serca, jak gdyby ból był pęcherzem wypełnionym ropą lub przeznaczoną do wycięcia naroślą, jak gdyby ukrywał się w jego ciele i wystarczyło, by czyjś skalpel schwycił go za kark i wyciągnął spomiędzy kości. Kiedy pierwszy raz, odkąd uderzył lędźwiami o twarde deski sceny, Bertram znów trzymał go w ramionach, wydawało mu się, że nie miał siły, by poruszyć do bicia własne serce – gałęzie obojczyków prześwitywały mu spod batystowej skóry, żebra znów zbyt łatwo naciekały czerwienią, a noga ćmiła bolesnym rwaniem przy każdym ugięciu kolana; był zbyt zmęczony, by być kochanym, lecz tym razem, kiedy świadomość wsuwała się z powrotem pod zaciśnięte powieki, nie czuł na nich ciężaru, lecz delikatne muśniecie słońca – czułość obecności, która przecierała mu z twarzy zastygłe przy skroniach krople potu i całowała go w czoło tak miękko, jak nikt wcześniej jeszcze go nie całował.
– Często nie potrafię stwierdzić – odparł cicho i choć w jego głosie ostygła melancholia, uniósł kąciki ust ku górze w przepraszającym uśmiechu. Czasem okrutne wydarzenia nie miały pięknego przesłania – srebrnej podszewki, na której można by oprzeć zmęczone źrenice; niektóre wspomnienia nosił na sobie tak długo, że stały się gładkie, przetarte – noc, z której przebudził się z płaczem, bezrefleksyjnie odpychając od siebie bliskość opiekuńczych ramion; wieczór, gdy wypił za dużo, a potem płakał na podłodze w łazience, dygocąc, gdy Bertram próbował pomóc mu wstać; poranek zimny od strachu, który zaszył mu się pod skórą, wiążąc supeł na strunach upiętej emocjami krtani i uspokajający szept zastygły ciepłem na jego karku, kiedy wymiotował w klęczkach na chłodnej podłodze łazienki. Jakaś część jego serca – ta, która w akademii sprawiała, że za każdym razem, gdy spoglądał ku twarzy przyjaciela, miał ochotę go pocałować i ta, która wyzwalała w nim łzy, ilekroć oglądał się za sylwetkami przechodzących korytarzem uczennic – musiała kochać to zniszczone ciało wystarczająco mocno, aby nie zedrzeć go ze stelaża kości, wierzyć, że Bertram dostrzegał w nim coś więcej, niż on widział w samym sobie, słuchać go, kiedy prosił, by podniósł się z pościeli, umył twarz i spróbował coś zjeść; nawet wtedy gdy był tym zmęczony – koniecznością robienia wszystkiego od nowa. Uśmiechnął się łagodnie, czując na policzkach ciepło onieśmielonych rumieńców, po czym, prowadzony dłonią Bertrama sięgnął pod materiał swetra, na rozgrzaną skórę, gdzie za mostkiem poruszało się rytmiczne tętno serca, aż w końcu na jego twarz również wpłynęła zachęcona wesołość – delikatny uścisk wokół jego nadgarstka rozluźnił się, a on przesunął palce wyżej, muskając jego pierś miękkimi opuszkami, choć oczy błysnęły mu zawstydzoną, czułą wilgocią, kiedy znów wzniósł brodę, odnajdując brąz pokrzepiającego spojrzenia. – Chciałbym mieć cię przy sobie zawsze. Nawet wtedy, kiedy śpię. – wyobrażał sobie ligninę jego obecności uśmierzającą rozwarte rany koszmarów, miękką watę wypełniającą ciemne zaułki świadomości, bandaż obwiązany wokół sztywniejącej spoiny blizn.
– Osiem lat aktorstwa, nikt nigdy nie podarował mi kwiatów. – uśmiechnął się słabo, a kącik jego ust drgnął, gdy znów przyłożył policzek do piersi przyjaciela, przesuwając zatrzymaną pod ubraniem dłoń niżej na lewy bok i przez chwilę przyglądając się cienkim łodygom, opierającym się kokieteryjnie o brzeg wazonu i zdobiącym je, aksamitnym płatkom, które rozchylały się powoli, ośmielone panującym wewnątrz mieszkania ciepłem. – Dziękuję. – pomyślał, że mógłby pozostać w tym miejscu na zawsze, okryty stęsknioną ciszą, miękką i opiekuńczą, uśmierzającą ciężar matczynych oczekiwań, sztywność zaklinowaną w chromej nodze i łagodne zawroty głowy. Skinął głową na pytanie, przełykając oczywistość wypowiedzi, a potem sięgnął palcami ku jego dłoni, zaciskając je czule wokół śródręcza i cofając się o krok w stronę sypialni, czekając, aż Bertram podejdzie za nim, dopóki oboje nie osunęli się w objęcie lekko wgniecionej pościeli, miękki kierdel wypełnionej pierzem kołdry – przysunął się powoli w jego stronę, sięgając dłońmi na jego barki, przez chwilę wdychając duszne powietrze, które ugrzęzło w wąskim przesmyku pomiędzy ich ciałami; wtulił policzek w wełniany materiał swetra, czując, jak wzdłuż kręgosłupa osuwa mu się pojedynczy dreszcz, wbity dzirytem w zdrętwiałą tkankę lędźwi.
– Kiedy byłem teraz u Helene… spałem w tym samym łóżku, które miałem jako dziecko – zaczął spokojnym szeptem, jakby wstydził się tego, co miał mu do powiedzenia i przy każdym słowie nie był pewien, jak wyartykułować następne. – Wiele razy wyobrażałem sobie… ten moment. Marzyłem o tym, że leżysz obok mnie. – uśmiechnął się nieśmiało, odchylając lekko głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Nie wiedziałem, jak cię o to poprosić. – prosta myśl, która, przez swą długą nieobecność, wydawała mu się zupełnie obca: wszystko będzie dobrze.
Wybaczał ludziom, którzy wbijali mu nóż między pręty żeber, po czym przekręcali nim wewnątrz osierdzia – nadstawiał drugi policzek, czekając na kolejne uderzenie, a czerwona plama ewoluowała w bury fiolet, który sięgał opuchlizną aż pod przymkniętą powiekę; budził się z takiej miłości zmęczony i odrętwiały, tak jak obudzić można by się po długotrwałej chorobie lub nocy przetrawionej gorączką, w ciasnym pokoju – w ciasnym ciele – którego ściany porastały morem, a powietrze stało się duszne i stęchłe, zalegające w płucach ciężarem, jakiego nie potrafił wypchnąć nawet gwałtowny napad kaszlu. Wiele razy wypominał sobie, że powinien być silniejszy, odważniejszy, bardziej wytrwały, jego organizm nigdy nie potrafił poradzić sobie jednak z infekcją, zawsze poddawał się jej objawom, rozpalając skórę dropiatym pąsem febry – włóczka miłości oplatała się ciaśniej wokół jego trzewi, odcinając przepływ krwi i pozostawiając pręgi sińców na rozjątrzonych narządach, a on coraz częściej zamykał oczy z nadzieją, że rano nie będzie miał sił, by ponownie je otworzyć; wyobrażał sobie, że umierał pod własną skórą, cicho i powoli, z dala od cudzych spojrzeń i zimnych dłoni, które uciskały palcami miejsca wokół serca, jak gdyby ból był pęcherzem wypełnionym ropą lub przeznaczoną do wycięcia naroślą, jak gdyby ukrywał się w jego ciele i wystarczyło, by czyjś skalpel schwycił go za kark i wyciągnął spomiędzy kości. Kiedy pierwszy raz, odkąd uderzył lędźwiami o twarde deski sceny, Bertram znów trzymał go w ramionach, wydawało mu się, że nie miał siły, by poruszyć do bicia własne serce – gałęzie obojczyków prześwitywały mu spod batystowej skóry, żebra znów zbyt łatwo naciekały czerwienią, a noga ćmiła bolesnym rwaniem przy każdym ugięciu kolana; był zbyt zmęczony, by być kochanym, lecz tym razem, kiedy świadomość wsuwała się z powrotem pod zaciśnięte powieki, nie czuł na nich ciężaru, lecz delikatne muśniecie słońca – czułość obecności, która przecierała mu z twarzy zastygłe przy skroniach krople potu i całowała go w czoło tak miękko, jak nikt wcześniej jeszcze go nie całował.
– Często nie potrafię stwierdzić – odparł cicho i choć w jego głosie ostygła melancholia, uniósł kąciki ust ku górze w przepraszającym uśmiechu. Czasem okrutne wydarzenia nie miały pięknego przesłania – srebrnej podszewki, na której można by oprzeć zmęczone źrenice; niektóre wspomnienia nosił na sobie tak długo, że stały się gładkie, przetarte – noc, z której przebudził się z płaczem, bezrefleksyjnie odpychając od siebie bliskość opiekuńczych ramion; wieczór, gdy wypił za dużo, a potem płakał na podłodze w łazience, dygocąc, gdy Bertram próbował pomóc mu wstać; poranek zimny od strachu, który zaszył mu się pod skórą, wiążąc supeł na strunach upiętej emocjami krtani i uspokajający szept zastygły ciepłem na jego karku, kiedy wymiotował w klęczkach na chłodnej podłodze łazienki. Jakaś część jego serca – ta, która w akademii sprawiała, że za każdym razem, gdy spoglądał ku twarzy przyjaciela, miał ochotę go pocałować i ta, która wyzwalała w nim łzy, ilekroć oglądał się za sylwetkami przechodzących korytarzem uczennic – musiała kochać to zniszczone ciało wystarczająco mocno, aby nie zedrzeć go ze stelaża kości, wierzyć, że Bertram dostrzegał w nim coś więcej, niż on widział w samym sobie, słuchać go, kiedy prosił, by podniósł się z pościeli, umył twarz i spróbował coś zjeść; nawet wtedy gdy był tym zmęczony – koniecznością robienia wszystkiego od nowa. Uśmiechnął się łagodnie, czując na policzkach ciepło onieśmielonych rumieńców, po czym, prowadzony dłonią Bertrama sięgnął pod materiał swetra, na rozgrzaną skórę, gdzie za mostkiem poruszało się rytmiczne tętno serca, aż w końcu na jego twarz również wpłynęła zachęcona wesołość – delikatny uścisk wokół jego nadgarstka rozluźnił się, a on przesunął palce wyżej, muskając jego pierś miękkimi opuszkami, choć oczy błysnęły mu zawstydzoną, czułą wilgocią, kiedy znów wzniósł brodę, odnajdując brąz pokrzepiającego spojrzenia. – Chciałbym mieć cię przy sobie zawsze. Nawet wtedy, kiedy śpię. – wyobrażał sobie ligninę jego obecności uśmierzającą rozwarte rany koszmarów, miękką watę wypełniającą ciemne zaułki świadomości, bandaż obwiązany wokół sztywniejącej spoiny blizn.
– Osiem lat aktorstwa, nikt nigdy nie podarował mi kwiatów. – uśmiechnął się słabo, a kącik jego ust drgnął, gdy znów przyłożył policzek do piersi przyjaciela, przesuwając zatrzymaną pod ubraniem dłoń niżej na lewy bok i przez chwilę przyglądając się cienkim łodygom, opierającym się kokieteryjnie o brzeg wazonu i zdobiącym je, aksamitnym płatkom, które rozchylały się powoli, ośmielone panującym wewnątrz mieszkania ciepłem. – Dziękuję. – pomyślał, że mógłby pozostać w tym miejscu na zawsze, okryty stęsknioną ciszą, miękką i opiekuńczą, uśmierzającą ciężar matczynych oczekiwań, sztywność zaklinowaną w chromej nodze i łagodne zawroty głowy. Skinął głową na pytanie, przełykając oczywistość wypowiedzi, a potem sięgnął palcami ku jego dłoni, zaciskając je czule wokół śródręcza i cofając się o krok w stronę sypialni, czekając, aż Bertram podejdzie za nim, dopóki oboje nie osunęli się w objęcie lekko wgniecionej pościeli, miękki kierdel wypełnionej pierzem kołdry – przysunął się powoli w jego stronę, sięgając dłońmi na jego barki, przez chwilę wdychając duszne powietrze, które ugrzęzło w wąskim przesmyku pomiędzy ich ciałami; wtulił policzek w wełniany materiał swetra, czując, jak wzdłuż kręgosłupa osuwa mu się pojedynczy dreszcz, wbity dzirytem w zdrętwiałą tkankę lędźwi.
– Kiedy byłem teraz u Helene… spałem w tym samym łóżku, które miałem jako dziecko – zaczął spokojnym szeptem, jakby wstydził się tego, co miał mu do powiedzenia i przy każdym słowie nie był pewien, jak wyartykułować następne. – Wiele razy wyobrażałem sobie… ten moment. Marzyłem o tym, że leżysz obok mnie. – uśmiechnął się nieśmiało, odchylając lekko głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Nie wiedziałem, jak cię o to poprosić. – prosta myśl, która, przez swą długą nieobecność, wydawała mu się zupełnie obca: wszystko będzie dobrze.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sob 10 Gru - 15:43
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie potrafił wyobrazić sobie tego życia – choć przecież przeżywał je tyle razy wcześniej, jakim sposobem je przeżywał? – w którym obudziłby się teraz, sam we własnym zimnym łóżku, sam z tężejącą w żyłach świadomością, że wszystko to było okrutnym, zbyt dobrym snem, każde słowo i każdy pocałunek, każde spojrzenie, które sięgało w nim tkliwych strun uczuć, do których nie czuł się od dawna zdolny, dopóki nie usłyszał jego głosu w tamtym barze, w którym nie powinien nigdy go spotkać (to był przypadek, zawdzięczał wszystko nie sobie, ale przypadkowi – nie chciał zostawiać mu nic więcej), które sięgało w nim zdrętwiałych, zsiniałych przez zduszenie, pragnień, zwracając im oddech wykradany z zaskoczonych płuc, przede wszystkim: zostań na zawsze, przede wszystkim: nie odwracaj się jeszcze, jeszcze, które mógłby przeciągać w wieczność, przede wszystkim: nie przestawaj mnie kochać, bo nie wiem dłużej, kim bez tej miłości jestem; bo nie chcę być kimś, kogo miałbyś przestać kochać. Nie dopuszczał do siebie tej myśli – wsłuchiwał się w jego serce, przysuwał usta do ciepłej skóry, to nie był sen, to nie mógł być sen – nie do tej pory, nie w taki sposób, pozwalając jej zanurzyć się w ciele chłodnym dreszczem niepokoju, zaburzyć rytmiczność pulsu nakrywanego chłodną dłonią przesuwającą się czule po mostku (gdyby wiedział, jak żywy czuł się w tym miejscu, gdyby wiedział, jak rzeczywisty – żaden sen nie mógł tak poruszać – i jak uległy pod zmąceniem tych prostych pragnień, pod skurczem niespokojnej tęsknoty; czy wystraszyłby się tego, gdyby wiedział?). Folke przysunął się znów, przykładając policzek do jego piersi, a on opierał brodę o ciemne złoto jego włosów, obejmował go znowu, dyskretnie mocniej, pod powiekami chowając bolesność tej krótkiej, dopuszczonej do siebie nieopatrznie myśli: co, gdyby miał się obudzić, bez niego? Słyszałby o nim znów jedynie z gazet, coraz rzadziej; i nie miałby odwagi napisać, bo jak mógłby mu wytłumaczyć, że mogli być razem szczęśliwi, że wiedział, że był tego pewien, że go kochał, wreszcie się tego nie bał, jak mógłby mu wtedy powiedzieć? Wyjaśnić ten spokój, kiedy wracał do niego nareszcie po nieznośnych dniach nieobecności, kiedy przyciągał go do siebie i mówił mu, że to nie sen, spójrz, możesz sprawdzić. I że nie wiem, jak mogłem wtedy udawać, że tego nie chcę. Tutaj, gdzie mnie dotknąłeś, nigdy nie byłem tak żywy, tutaj byłem pewien, że to nie może być sen, tutaj dotknąłeś mnie po raz pierwszy i żałuję, że nie zostawiłeś po sobie znaku, chciałbym móc ci pokazać, chciałbym zawsze widzieć, zawsze czuć, na żebrach, pod opuszkami, ten spokój, kiedy mnie dotykałeś, jakby wszystko w tym miejscu puściło, węzeł, o którym nie wiedziałem. Cały jestem z węzłów, o których nie wiedziałem, dopóki nie dotknąłeś tego jednego. Jak mógłby mu o tym powiedzieć? Jak mógłby go o to prosić? Jak mógłby przeżyć, znowu, bez niego, pamiętając ten spokój, kiedy do niego – nareszcie – wracał, ten wieczór w nieoświetlonej kuchni, zapach kupionych mu kwiatów i pewność, że mieli do siebie wracać już zawsze?
– Miałbyś mnie w końcu dość – odpowiedział, uśmiechając się lekko o miękkość złotawych włosów, bladym rozbawieniem rozcieńczając miękką wdzięczność w głosie, który nie chrypiał już tak bardzo, nie sztywniał w gardle, jak przy okazji wszystkich tych rozmów mimochodem; czy uwierzyliby, że potrafił mówić w ten sposób? Pamiętał, że mówił mu to wcześniej, w tym samym mieszkaniu, na kanapie, przynoszę nieszczęście, Folke tymczasem wpuszczał go znowu, pozwalał mu sypiać w swoim łóżku, trzymał na dłoniach czarny pysk nieszczęścia i nie cofał się przed nim. Bał się jeszcze czasami, że będzie tego żałować; ruch wyzwolonych nie przestawał ścigać mu podobnych i może mieli rację, kiedy nazywali ich psami do odstrzału, może we wszystkim mieli rację, ale kiedy przypominał sobie spędzone z nim pełnie, nie chciał być nigdy więcej sam, nie chciał wracać do zatęchłego grobowca, w którym grunt zabarwił się na rdzę jego krwią.
To tylko kwiaty, chciał mu powiedzieć, kiedy znajdował przeszklone wdzięcznością spojrzenie, ale zamiast tego uśmiechał się tylko bardziej, w końcu spoglądając razem z nim na bukiet wstawiony do wazonu, otwierające się niespiesznie młode pąki. To tylko kwiaty – takie, które wstawia się do wody i którym podcina się łodygi, by kwitły dłużej; nie takie, które znał, otwierające się barwnymi bukietami na skórze. Przesunął kciukiem po dłoni ujmującej go za rękę, podążając za nim do sypialni, czując w końcach palców wszystkie te dni, w których nie mógł go dotknąć i obawiając się, że mógłby też je wyczuć, w zetknięciu opuszków z chłodną jeszcze skórą; miał nadzieję, że mógł je wyczuć, kiedy nakryli się ciepłą kołdrą, Folke objął go, przysuwając się bliżej, a on wsunął śródręcza pod jego sweter, chcąc go poczuć, chcąc go pocałować, powiedzieć to tylko ja obawom zamieszkałym mu pod skórą, jak ślepemu zwierzęciu, by mogło rozpoznać znajomą obecność. Palce zagłębiły się w rynience kręgosłupa, sięgnął niespiesznie wyżej, pod wysokość łopatek, w łagodne doliny między żebrami; rozkładał lekko opuszki, wpasowując je w ich płytkie wgłębienia, ukradkiem. Słowa Folke szemrały mu tuż obok pulsu, spokojne i jakby wobec niego zawstydzone; z wzajemnością, bo onieśmielało go to wyznanie – świadomość, że myślał o nim wtedy, że marzył o prostej chwili podobnej teraźniejszej, że chciał go mieć przy sobie, wprawiała go w łagodne zakłopotanie poruszone pod naskórkiem serca, jakby był jeszcze tamtym chłopcem, który nie wiedział, jak o nim nie myśleć, tak samo. Był mężczyzną i wciąż nie wiedział, jak o nim nie myśleć, i nie wiedział, jak o niego poprosić.
– Jestem teraz – szepnął, znajdując podniesione spojrzenie zielonych oczu. Stwierdzenie to wydało się duszne jak wąska przestrzeń między nimi, jak urwane zdanie, którego w pierwszej chwili nie potrafił dokończyć na głos. Zatrzymał dłoń na talii, zapadłej w kruchy łuk, kiedy leżał na boku, drugą gładząc jeszcze delikatne lędźwie. – Nie musisz o to prosić – nachylił głowę bliżej, czując na czole łaskoczące muśnięcie włosów; nie chciał powściągać dłużej rozbudzonego w nim stęsknienia, ale spokojność jego uśmiechu sprawiała, że chciał zatrzymać ten moment na dłużej, trwać w nim jeszcze chwilę, szczęśliwy. – Co jeszcze? Kiedy o nas myślałeś, o czym jeszcze? – spytał cicho, żałując, że nie może cofnąć czasu, spełnić każdego z jego życzeń wtedy; ale był teraz. Wcięcie talii wznosiło się pod dłonią, sięgając szczytu biodra i chciał go pocałować, chciał zatrzymać się w czasie; zatrzymał dłoń niżej, na jego nodze, łapiąc go pewniej. Podciągnął go bliżej, wsuwając kolano między jego uda.
– Śniłem o tobie często. O twoim uśmiechu, rzadko się uśmiechałeś, może dlatego. Tłumaczyłem sobie, że to nic takiego, wszystko sobie tak głupio tłumaczyłem, chociaż o nikim nie umiałem myśleć tak samo, potem jeszcze, kiedy mieliśmy po piętnaście lat... – mówił podobnie spokojnym tonem, podobnie nieśmiałym w podbiciu, jakby niepomny bliskości ciał, ramienia obejmującego go w pasie, dłoni wracającej na biodro, krawędź wełnianego swetra zadrapała lekko jej grzbiet, ale był już pod podkoszulkiem, czuł pod opuszkami talię i ukradkowo muskaną miękkość brzucha. Odwzajemniał uśmiech z rozbawieniem; jak był w stanie to sobie wytłumaczyć? – Śnisz mi się znowu, to chyba ten sam sen. Przez ostatnie dni spałem tutaj, u ciebie. Nie widzę cię, wtedy też cię nie widziałem, ale czuję, jak się uśmiechasz, nie wiem, jak mogłem udawać, że to nic. Czuję na ustach, na skórze, słyszę, kiedy nachylasz się nade mną, kiedy oddychasz, nie widzę, bo jesteś za blisko, jesteś… – serce trzepotało mu niecierpliwie w piersi, czuł brzuch unoszony płytszym oddechem pod palcami, miękko wyżłobioną w mięśniach linię przebiegającą od klingi mostka, przez pępek, wyraźną pod cienką, ciepłą skórą; był tak przejmująco szczupły. Przysunął usta do jego ust, nie całując ich jeszcze, choć chciał; chciał też słyszeć jego oddech, widzieć go, niewyraźnego przez wieczór i bliskość, czuć go bardziej niż widzieć. – Bliżej i jest ci dobrze, ze mną – poczuł na opuszkach miękki meszek pod pępkiem, skórzany język paska wysuwany cierpliwie z klamry, powietrze lepiło mu się do podniebienia – chcę, żebyś czuł się dobrze, chcę… powiedz, żebym przestał, przestanę – pasek puścił, guzik puścił, zarzęził krótko zamek i ręką, sięgającą z dołku pleców pod krawędź bielizny, przyciągnął do siebie jego biodra. – Tęskniłem za tobą. Powiedz, żebym przestał.
– Miałbyś mnie w końcu dość – odpowiedział, uśmiechając się lekko o miękkość złotawych włosów, bladym rozbawieniem rozcieńczając miękką wdzięczność w głosie, który nie chrypiał już tak bardzo, nie sztywniał w gardle, jak przy okazji wszystkich tych rozmów mimochodem; czy uwierzyliby, że potrafił mówić w ten sposób? Pamiętał, że mówił mu to wcześniej, w tym samym mieszkaniu, na kanapie, przynoszę nieszczęście, Folke tymczasem wpuszczał go znowu, pozwalał mu sypiać w swoim łóżku, trzymał na dłoniach czarny pysk nieszczęścia i nie cofał się przed nim. Bał się jeszcze czasami, że będzie tego żałować; ruch wyzwolonych nie przestawał ścigać mu podobnych i może mieli rację, kiedy nazywali ich psami do odstrzału, może we wszystkim mieli rację, ale kiedy przypominał sobie spędzone z nim pełnie, nie chciał być nigdy więcej sam, nie chciał wracać do zatęchłego grobowca, w którym grunt zabarwił się na rdzę jego krwią.
To tylko kwiaty, chciał mu powiedzieć, kiedy znajdował przeszklone wdzięcznością spojrzenie, ale zamiast tego uśmiechał się tylko bardziej, w końcu spoglądając razem z nim na bukiet wstawiony do wazonu, otwierające się niespiesznie młode pąki. To tylko kwiaty – takie, które wstawia się do wody i którym podcina się łodygi, by kwitły dłużej; nie takie, które znał, otwierające się barwnymi bukietami na skórze. Przesunął kciukiem po dłoni ujmującej go za rękę, podążając za nim do sypialni, czując w końcach palców wszystkie te dni, w których nie mógł go dotknąć i obawiając się, że mógłby też je wyczuć, w zetknięciu opuszków z chłodną jeszcze skórą; miał nadzieję, że mógł je wyczuć, kiedy nakryli się ciepłą kołdrą, Folke objął go, przysuwając się bliżej, a on wsunął śródręcza pod jego sweter, chcąc go poczuć, chcąc go pocałować, powiedzieć to tylko ja obawom zamieszkałym mu pod skórą, jak ślepemu zwierzęciu, by mogło rozpoznać znajomą obecność. Palce zagłębiły się w rynience kręgosłupa, sięgnął niespiesznie wyżej, pod wysokość łopatek, w łagodne doliny między żebrami; rozkładał lekko opuszki, wpasowując je w ich płytkie wgłębienia, ukradkiem. Słowa Folke szemrały mu tuż obok pulsu, spokojne i jakby wobec niego zawstydzone; z wzajemnością, bo onieśmielało go to wyznanie – świadomość, że myślał o nim wtedy, że marzył o prostej chwili podobnej teraźniejszej, że chciał go mieć przy sobie, wprawiała go w łagodne zakłopotanie poruszone pod naskórkiem serca, jakby był jeszcze tamtym chłopcem, który nie wiedział, jak o nim nie myśleć, tak samo. Był mężczyzną i wciąż nie wiedział, jak o nim nie myśleć, i nie wiedział, jak o niego poprosić.
– Jestem teraz – szepnął, znajdując podniesione spojrzenie zielonych oczu. Stwierdzenie to wydało się duszne jak wąska przestrzeń między nimi, jak urwane zdanie, którego w pierwszej chwili nie potrafił dokończyć na głos. Zatrzymał dłoń na talii, zapadłej w kruchy łuk, kiedy leżał na boku, drugą gładząc jeszcze delikatne lędźwie. – Nie musisz o to prosić – nachylił głowę bliżej, czując na czole łaskoczące muśnięcie włosów; nie chciał powściągać dłużej rozbudzonego w nim stęsknienia, ale spokojność jego uśmiechu sprawiała, że chciał zatrzymać ten moment na dłużej, trwać w nim jeszcze chwilę, szczęśliwy. – Co jeszcze? Kiedy o nas myślałeś, o czym jeszcze? – spytał cicho, żałując, że nie może cofnąć czasu, spełnić każdego z jego życzeń wtedy; ale był teraz. Wcięcie talii wznosiło się pod dłonią, sięgając szczytu biodra i chciał go pocałować, chciał zatrzymać się w czasie; zatrzymał dłoń niżej, na jego nodze, łapiąc go pewniej. Podciągnął go bliżej, wsuwając kolano między jego uda.
– Śniłem o tobie często. O twoim uśmiechu, rzadko się uśmiechałeś, może dlatego. Tłumaczyłem sobie, że to nic takiego, wszystko sobie tak głupio tłumaczyłem, chociaż o nikim nie umiałem myśleć tak samo, potem jeszcze, kiedy mieliśmy po piętnaście lat... – mówił podobnie spokojnym tonem, podobnie nieśmiałym w podbiciu, jakby niepomny bliskości ciał, ramienia obejmującego go w pasie, dłoni wracającej na biodro, krawędź wełnianego swetra zadrapała lekko jej grzbiet, ale był już pod podkoszulkiem, czuł pod opuszkami talię i ukradkowo muskaną miękkość brzucha. Odwzajemniał uśmiech z rozbawieniem; jak był w stanie to sobie wytłumaczyć? – Śnisz mi się znowu, to chyba ten sam sen. Przez ostatnie dni spałem tutaj, u ciebie. Nie widzę cię, wtedy też cię nie widziałem, ale czuję, jak się uśmiechasz, nie wiem, jak mogłem udawać, że to nic. Czuję na ustach, na skórze, słyszę, kiedy nachylasz się nade mną, kiedy oddychasz, nie widzę, bo jesteś za blisko, jesteś… – serce trzepotało mu niecierpliwie w piersi, czuł brzuch unoszony płytszym oddechem pod palcami, miękko wyżłobioną w mięśniach linię przebiegającą od klingi mostka, przez pępek, wyraźną pod cienką, ciepłą skórą; był tak przejmująco szczupły. Przysunął usta do jego ust, nie całując ich jeszcze, choć chciał; chciał też słyszeć jego oddech, widzieć go, niewyraźnego przez wieczór i bliskość, czuć go bardziej niż widzieć. – Bliżej i jest ci dobrze, ze mną – poczuł na opuszkach miękki meszek pod pępkiem, skórzany język paska wysuwany cierpliwie z klamry, powietrze lepiło mu się do podniebienia – chcę, żebyś czuł się dobrze, chcę… powiedz, żebym przestał, przestanę – pasek puścił, guzik puścił, zarzęził krótko zamek i ręką, sięgającą z dołku pleców pod krawędź bielizny, przyciągnął do siebie jego biodra. – Tęskniłem za tobą. Powiedz, żebym przestał.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 22 Gru - 0:17
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Ciało miał wyziębione samotnością – kark sztywniał mu nawet wtedy, kiedy nakrywał się grubą warstwą kołdry, skóra cierpła dropiatością przenikliwego chłodu, a serce siniało, gdy dygotał we własnym łóżku, podciągając kolana pod samą pierś, choć ból stawał się wtedy dotkliwszy; nie miał siły stać pod prysznicem, więc siadał w płytkim, akrylowym brodziku, dopóki szum wody, która ociekała gorącym strumieniem na przygarbione plecy, nie wygłuszył jego myśli, na krótką chwilę pozostawiając umysł opustoszałym i lekkim, aż ten nie usuwał się w tył potylicy, uciekając spod oczodołów. Helene chwytała go pod pachami i sadzała pod ścianą, otwierając drzwi na oścież, dopóki nie odzyskał przytomności, a on zawsze budził się zmarznięty i przestraszony, jakby nie spodziewał się, że rozchyli jeszcze powieki, bo zbyt wiele razy kładł się spać, wsłuchując się w bicie własnego serca i wyobrażał sobie, jak to stopniowo spowalnia, milknąc jeszcze przed nastaniem świtu – nie chciał wychodzić spod kołdry, bo świat wydawał mu się zbyt zimny, w końcu chłód przedarł się jednak także pod jego skórę, uciskając trzewia tremorem nadczułej rozpaczy, którą coraz trudniej było mu więzić pod supłem aorty. Łzy napływały mu do oczu, kiedy Malte pierwszy raz przystanął pod jego kamienicą, wyrzucając z pretensją, że nigdy nie zaprosił go do środka, a potem stęknął z rozdrażnieniem, gdy oboje tkwili przed drzwiami, a on nie mógł trafić kluczem w metalowy zamek, bo dłonie drżały mu ze strachu – ukradkiem przetarł powieki wierzchem dłoni, kiedy pchnął go na bok tak mocno, że rwąca błyskawica bólu rozsunęła się chwiejnie wzdłuż spazmatycznie przygiętego kolana. W końcu nauczył się przełykać szloch, a potem wymiotować nim nad umywalką, leżeć w bezruchu, kiedy ramię Malte przyciągało go bliżej, a dłoń sięgała łapczywie pod brzeg bielizny, przepraszać za swój płacz i pochylać głowę pod ciężarem zakradającego się na barki wstydu – czuł na sobie jego dotyk, nawet kiedy zostawał sam, fantomowy ból utrzymujący się miesiącami po jego zniknięciu i bał się, że będzie zdolny kojarzyć te części ciała jedynie z własną traumą, drżeniem dłoni, z których wypadały mu porcelanowe naczynia, bolesnym skurczem w żołądku i plamą czerwieni na prześcieradle; być może o to właśnie chodziło – nie mógł zostawić przeszłości za sobą, bo jego ciało stało się sceną zbrodni, wiecznie owiniętą policyjną taśmą, z konturem cudzej sylwetki obrysowanej kredą na bladej skórze.
Bał się, że czyjeś paznokcie wydrapały z niego miłość, w którą wierzył jako dziecko – tamto ciepłe, nieśmiałe uczucie, jakie wstępowało rumieńcem na jego policzki, kiedy Bertram uśmiechał się do niego z przeciwnej strony sali i nadzieja owijająca się miękkim szalem wokół szpiczastego trzonu mostka, by ten nie wżynał się we wrażliwe trzewia – bo zaczął definiować ją poprzez ból i ciche westchnienie ulgi, gdy ten nie następował; późnym wieczorem siadał przy oknie i zastanawiał się, czy wszyscy doświadczali tego uczucia w ten sam sposób, czy kobieta, której zaciemniona sylwetka migotała w oknie po przeciwnej stronie ulicy uśmiechnęłaby się do niego pobłażliwie (witaj w dorosłym świecie, mogłaby powiedzieć, zbywając go pełnym litości gestem dłoni), czy mężczyzna, który spacerował brukowaną aleją, chwyciłby go za nadgarstek i spojrzał z taką samą niechęcią, z jaką patrzył na niego ojciec, kiedy zachowywał się zbyt dziecinnie (przestań się mazać, wyobrażał sobie jego głos, ciężki i surowy, najwyższa pora spojrzeć prawdzie w oczy), czy starszy sprzedawca, który o tej porze zasuwał metalową roletę nad witryną pobliskiego sklepu, zaśmiałby się dobrotliwie, kręcąc głową na boki w refleksji nad młodym pokoleniem (chyba nie myślałeś, że życie będzie sielanką, chłopczę?). Stracił poczucie, że posiadał w swoim ciele miejsce, które było naprawdę ciepłe – tymczasem dłonie Bertrama sięgały łagodnie pod jego koszulę, przesuwając się miękko po skórze, która wydawała się rozgrzewać pod ich dotykiem; nie znał bliskości, która była mu tak czuła jak jego obecność po dniach chłodnej absencji, sprawiającej, że znów przypomniał sobie odmrożenia, jakie pozostawiły na nim cudze palce – kochał Helene, lecz nie potrafił przebywać w jej domu, bo było w nim zbyt wiele wspomnień, których nie dało się wywietrzyć nawet przy szeroko rozwartym oknie.
Kiedy przyjaciel sięgnął dłonią na jego wąską talię, poczuł się podobnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy wybrali się samotnie nad opustoszały brzeg jeziora, a Bertram wyciągnął do niego rękę (nie musisz się zanurzać, jeśli nie chcesz, powiedział mu wtedy, uśmiechając się tak, jakby było to oczywiste, w każdej chwili możemy cofnąć się na brzeg), a gdy stał już obok niego, po kolana w wodzie, czując, jak łagodne falowanie stawu obmywa mu kolana, uprzedni lęk wydał mu się nieistotny, prawie bezpodstawny; nie zanurzył się wtedy cały, ale był z nim i był bezpieczny, a zwierzę w jego piersi schowało pazury z powrotem pod miękkie opuszki, rozluźniając napięty popłochem kark. Chciał być blisko niego – wtedy i teraz; w każdy sposób, w jaki było to możliwe.
– To krępujące – odparł w końcu, a uśmiech zakołysał się łagodnie na jego wargach, blednąc, lecz nie znikając z nich zupełnie. – Ale myślałem wtedy o tobie cały czas. Helene obudziła mnie kiedyś w nocy, bo powtarzałem przez sen twoje imię. Nie rozumiała tego, co czułem, a ja nie potrafiłem jej powiedzieć, bo wtedy ciągle jeszcze bałem się, że było w tym coś złego… ze wszystkim, co powtarzano w akademii, myślałem, że… – urywał, przełykając własne słowa, choć te nie umiały na nowo odnaleźć miejsca w jego krtani. – Ona się o mnie martwi, zawsze się o mnie martwiła – zmienił temat, powracając pamięcią do szpitalnych ogrodów, jej gniewnej pretensji i pełnego ulgi spojrzenia, zaraz znów uśmiechnął się jednak słabo, opierając głowę o poduszkę i spoglądając w sufit. – Czuję się winny, kiedy patrzy na mnie w ten sposób, jakbym był niewdzięczny za jej dobroć, bo nie wiem, jak mogłaby mi pomóc. Chciałem, żeby po prostu przy mnie była, a to zawsze wydawało się za mało. Z tobą było inaczej, myślałem o tobie za każdym razem, kiedy piłem sok z jabłek, które mi dałeś, jadłem ciastka, które od ciebie dostałem, czytałem encyklopedię, którą kupiłeś mi w księgarni. Widziałem, jak zimą szedłeś pół kroku za mną, na wszelki wypadek gdybym poślizgnął się na lodzie i chciałem tylko, żebyś leżał obok mnie tak jak wtedy, kiedy nocowaliśmy u Carla i oboje nie mogliśmy zasnąć. – obrócił głowę, spoglądając z powrotem na twarz Bertrama. – Nikt wcześniej nie myślał o mnie w ten sposób. – dłoń przyjaciela sięgnęła jego biodra, powoli zsuwając się na udo, a on przysunął się bliżej, czując jak własny puls przyspiesza mu nad skronią, spłycając oddech, z ustami przy jego policzku uśmiechnął się jednak odważniej, dopuszczając do siebie jedynie strach przed tym, że wszystko co czuł, wciąż mogło być jedynie sennym obrazem wyobraźni. Poczuł znajome ciepło rumieńca, który sięgnął onieśmielonym pąsem ku jego licu i nagle odniósł wrażenie, że rozmarzał – jego skóra znów stawała się miękka i gładka, pozbawiona szpetoty blizn i pamięci cudzego dotyku; Bertram musnął palcami jego brzuch, po czym wsunął dłoń pod materiał koszulki, aż nie sięgnął kościstej wypukłości łopatek – przepowiadał sobie, że nie zauważył zmiany, gdy opuszki wsunęły się na spoinę dawnego oparzenia, lecz drgnął lekko, zdradzając przejęcie żalu, który pragnął stłumić głęboko pod warstwą tkanek. Marzył, by choć raz nie myśleć o własnym ciele – spojrzeć w łagodny brąz zatrzymanego przed nim spojrzenia i uwierzyć, że był tak piękny, jak zdawał się w jego tafli. Nie potrafił jednak ukryć, że skóra w tym miejscu była sztywna i zniekształcona wypukłością rozległej , dawno zagojonej rany, a czucie, które w pozostałych miejscach na ciele zdawało się przenikać go aż po kości, stawało się drętwe i mrowiące.
– Nie – usta przyjaciela zatrzymały się tuż przy jego policzku, tak blisko, że czuł jak ciepło jego oddechu porusza jasnym meszkiem na brzegu żuchwy; uśmiechnął się, nie potrafiąc powstrzymać uczucia, które napłynęło mu do serca nagłym przypływem gorąca, po czym nachylił się w jego stronę, całując lekko rozchylone wargi i sięgając prawą ręką na kark, rozgrzany tętniącymi pod skórą emocjami. – Nie chcę, żebyś przestawał. – nikt nigdy nie dawał mu wyboru, nie kiedy pasek opuścił już wnyki metalowej klamry, a guzik wysunął się z oczka materiału, odsłaniając blade podbrzusze, wzdłuż którego zsuwała się wstęga jasnych włosów. Dreszcz nieprzyjemnego wspomnienia otarł się o brzeg kręgosłupa na brzęk wysuwanej sprzączki, a on odruchowo skierował wzrok z powrotem na twarz Bertrama, jakby próbował upewnić się w jego obecności. Zanim sięgnął ponownie ku jego wargom, rozchylił jeszcze usta w czułym, lekko onieśmielonym uśmiechu, po czym zatrzymał ostrożnie palce na kołnierzu jego koszuli, powoli zsuwając je niżej i puszczając luźno jeden z guzików. – Chcę tylko... zrobić to powoli.
Bał się, że czyjeś paznokcie wydrapały z niego miłość, w którą wierzył jako dziecko – tamto ciepłe, nieśmiałe uczucie, jakie wstępowało rumieńcem na jego policzki, kiedy Bertram uśmiechał się do niego z przeciwnej strony sali i nadzieja owijająca się miękkim szalem wokół szpiczastego trzonu mostka, by ten nie wżynał się we wrażliwe trzewia – bo zaczął definiować ją poprzez ból i ciche westchnienie ulgi, gdy ten nie następował; późnym wieczorem siadał przy oknie i zastanawiał się, czy wszyscy doświadczali tego uczucia w ten sam sposób, czy kobieta, której zaciemniona sylwetka migotała w oknie po przeciwnej stronie ulicy uśmiechnęłaby się do niego pobłażliwie (witaj w dorosłym świecie, mogłaby powiedzieć, zbywając go pełnym litości gestem dłoni), czy mężczyzna, który spacerował brukowaną aleją, chwyciłby go za nadgarstek i spojrzał z taką samą niechęcią, z jaką patrzył na niego ojciec, kiedy zachowywał się zbyt dziecinnie (przestań się mazać, wyobrażał sobie jego głos, ciężki i surowy, najwyższa pora spojrzeć prawdzie w oczy), czy starszy sprzedawca, który o tej porze zasuwał metalową roletę nad witryną pobliskiego sklepu, zaśmiałby się dobrotliwie, kręcąc głową na boki w refleksji nad młodym pokoleniem (chyba nie myślałeś, że życie będzie sielanką, chłopczę?). Stracił poczucie, że posiadał w swoim ciele miejsce, które było naprawdę ciepłe – tymczasem dłonie Bertrama sięgały łagodnie pod jego koszulę, przesuwając się miękko po skórze, która wydawała się rozgrzewać pod ich dotykiem; nie znał bliskości, która była mu tak czuła jak jego obecność po dniach chłodnej absencji, sprawiającej, że znów przypomniał sobie odmrożenia, jakie pozostawiły na nim cudze palce – kochał Helene, lecz nie potrafił przebywać w jej domu, bo było w nim zbyt wiele wspomnień, których nie dało się wywietrzyć nawet przy szeroko rozwartym oknie.
Kiedy przyjaciel sięgnął dłonią na jego wąską talię, poczuł się podobnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy wybrali się samotnie nad opustoszały brzeg jeziora, a Bertram wyciągnął do niego rękę (nie musisz się zanurzać, jeśli nie chcesz, powiedział mu wtedy, uśmiechając się tak, jakby było to oczywiste, w każdej chwili możemy cofnąć się na brzeg), a gdy stał już obok niego, po kolana w wodzie, czując, jak łagodne falowanie stawu obmywa mu kolana, uprzedni lęk wydał mu się nieistotny, prawie bezpodstawny; nie zanurzył się wtedy cały, ale był z nim i był bezpieczny, a zwierzę w jego piersi schowało pazury z powrotem pod miękkie opuszki, rozluźniając napięty popłochem kark. Chciał być blisko niego – wtedy i teraz; w każdy sposób, w jaki było to możliwe.
– To krępujące – odparł w końcu, a uśmiech zakołysał się łagodnie na jego wargach, blednąc, lecz nie znikając z nich zupełnie. – Ale myślałem wtedy o tobie cały czas. Helene obudziła mnie kiedyś w nocy, bo powtarzałem przez sen twoje imię. Nie rozumiała tego, co czułem, a ja nie potrafiłem jej powiedzieć, bo wtedy ciągle jeszcze bałem się, że było w tym coś złego… ze wszystkim, co powtarzano w akademii, myślałem, że… – urywał, przełykając własne słowa, choć te nie umiały na nowo odnaleźć miejsca w jego krtani. – Ona się o mnie martwi, zawsze się o mnie martwiła – zmienił temat, powracając pamięcią do szpitalnych ogrodów, jej gniewnej pretensji i pełnego ulgi spojrzenia, zaraz znów uśmiechnął się jednak słabo, opierając głowę o poduszkę i spoglądając w sufit. – Czuję się winny, kiedy patrzy na mnie w ten sposób, jakbym był niewdzięczny za jej dobroć, bo nie wiem, jak mogłaby mi pomóc. Chciałem, żeby po prostu przy mnie była, a to zawsze wydawało się za mało. Z tobą było inaczej, myślałem o tobie za każdym razem, kiedy piłem sok z jabłek, które mi dałeś, jadłem ciastka, które od ciebie dostałem, czytałem encyklopedię, którą kupiłeś mi w księgarni. Widziałem, jak zimą szedłeś pół kroku za mną, na wszelki wypadek gdybym poślizgnął się na lodzie i chciałem tylko, żebyś leżał obok mnie tak jak wtedy, kiedy nocowaliśmy u Carla i oboje nie mogliśmy zasnąć. – obrócił głowę, spoglądając z powrotem na twarz Bertrama. – Nikt wcześniej nie myślał o mnie w ten sposób. – dłoń przyjaciela sięgnęła jego biodra, powoli zsuwając się na udo, a on przysunął się bliżej, czując jak własny puls przyspiesza mu nad skronią, spłycając oddech, z ustami przy jego policzku uśmiechnął się jednak odważniej, dopuszczając do siebie jedynie strach przed tym, że wszystko co czuł, wciąż mogło być jedynie sennym obrazem wyobraźni. Poczuł znajome ciepło rumieńca, który sięgnął onieśmielonym pąsem ku jego licu i nagle odniósł wrażenie, że rozmarzał – jego skóra znów stawała się miękka i gładka, pozbawiona szpetoty blizn i pamięci cudzego dotyku; Bertram musnął palcami jego brzuch, po czym wsunął dłoń pod materiał koszulki, aż nie sięgnął kościstej wypukłości łopatek – przepowiadał sobie, że nie zauważył zmiany, gdy opuszki wsunęły się na spoinę dawnego oparzenia, lecz drgnął lekko, zdradzając przejęcie żalu, który pragnął stłumić głęboko pod warstwą tkanek. Marzył, by choć raz nie myśleć o własnym ciele – spojrzeć w łagodny brąz zatrzymanego przed nim spojrzenia i uwierzyć, że był tak piękny, jak zdawał się w jego tafli. Nie potrafił jednak ukryć, że skóra w tym miejscu była sztywna i zniekształcona wypukłością rozległej , dawno zagojonej rany, a czucie, które w pozostałych miejscach na ciele zdawało się przenikać go aż po kości, stawało się drętwe i mrowiące.
– Nie – usta przyjaciela zatrzymały się tuż przy jego policzku, tak blisko, że czuł jak ciepło jego oddechu porusza jasnym meszkiem na brzegu żuchwy; uśmiechnął się, nie potrafiąc powstrzymać uczucia, które napłynęło mu do serca nagłym przypływem gorąca, po czym nachylił się w jego stronę, całując lekko rozchylone wargi i sięgając prawą ręką na kark, rozgrzany tętniącymi pod skórą emocjami. – Nie chcę, żebyś przestawał. – nikt nigdy nie dawał mu wyboru, nie kiedy pasek opuścił już wnyki metalowej klamry, a guzik wysunął się z oczka materiału, odsłaniając blade podbrzusze, wzdłuż którego zsuwała się wstęga jasnych włosów. Dreszcz nieprzyjemnego wspomnienia otarł się o brzeg kręgosłupa na brzęk wysuwanej sprzączki, a on odruchowo skierował wzrok z powrotem na twarz Bertrama, jakby próbował upewnić się w jego obecności. Zanim sięgnął ponownie ku jego wargom, rozchylił jeszcze usta w czułym, lekko onieśmielonym uśmiechu, po czym zatrzymał ostrożnie palce na kołnierzu jego koszuli, powoli zsuwając je niżej i puszczając luźno jeden z guzików. – Chcę tylko... zrobić to powoli.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Wto 3 Sty - 1:24
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wyczuwał jeszcze pod powłoką osierdzia łagodny ucisk obawy, kiedy sięgał dłońmi pod bawełniany podkoszulek, poszukując pod nim ciepłej intymności, o której wciąż myślał przez minione dni, kiedy kładł się w tym samym łóżku bez niego; i jarzmił się oględną ostrożnością, zaborczość tego gestu łagodził kornie cierpliwym umiarem, tępił jej zęby, dotykał bez głodu jakby poznawał dopiero płytkie felce między żebrami, miejsca, do których śledząca ukradkiem obrys obecności dłoń zdawała się pasować bez przymusu i wymagania, tutaj, między żebrami, tutaj, na talii, tutaj, opuszka środkowego palca zanurzona w pionowej linii przekrajającej brzuch wpół – obawiał się jeszcze, mimowolnie, że nie będzie potrafił dotykać go tak, by nie rozbudzać tkliwych wspomnień odciśniętych w pamięci ciała; obawiał się jeszcze, wbrew słowom czułego zaufania rezonującym wciąż w kliszy noworocznej nocy, że jego bliskość mogłaby okazać się nie inna od tej, która wdarła się pod cienką membranę odruchów mimowiednym przestrachem, że mogłaby kłaść się na jego ciele w podobny sposób i nieintencjonalnie naśladować czułością przeszłą nieczułość broczącą na podświadomości przekrwieniami dawnej krzywdy, że miałby nakrywać palcami bolesne ślady ich palców, dociskając je głębiej pod wrażliwą jasność nieopalonej skóry; chociaż nie miał zębów, a drugi puls spłycający się w miejscu ponad klamrą skórzanego paska nie uciekał jak spłoszone zwierzę ani nie przystawał w oczekiwaniu na krew spływającą z odsłanianej słabizny, obawiał się, że gdyby przymknąć oczy – nie był od nich inny. Minęło wiele nocy, w których tonął z tymi myślami uwiązanymi u szyi jak kamienie; wyślizgiwał się spod pościeli, by zapalić na małym balkonie w płaszczu narzuconym na nagie plecy, którego niechlujny kłąb Folke znajdował później przerzucony przez oparcie krzesła, jeśli nie budził się tego dnia przed nim, by wyjść do pracy, zostawiając czasem cichy pocałunek w kąciku jego ust, gdy otwierał sennie powieki – ale nie pytał, dokąd ani dlaczego wychodził; wciąż, czasami, obchodzili się ze sobą podług dawnych przyzwyczajeń, choć pragnął kochać go lepiej niż wtedy – obiecywał, że będzie kochać go lepiej, ale potrzebował czasu, potrzebował duszności papierosa na płucach, kiedy nocą przypominał sobie, że powinien być przy nim przez te lata, że kiedy odwrócił wzrok tamtego dnia w szkolnym korytarzu, przyzwolił na to wszystko, pozwolił cudzym rękom wedrzeć się do jego życia i jego mieszkania, pod szczelną warstwę ubrania i głębiej. Nie powinien się obwiniać, Folke tego nie chciał; i może potrzebował duszności papierosa, żeby nie czuć duszności rozżalonej złości ciążącej w piersi podobnie do zbyt długo powstrzymywanego płaczu, bo obawiał się, że przyjaciel wyczuje w nim to drżenie przez sen; potrzebował dławić się tytoniowym dymem, jeden haust za drugim, dopóki nie chwytały go nudności, bo było to lepsze niż mdłość podchodząca do gardła na myśl o tym, że dotykał go ktoś inny, dotykał go tak, że wciąż przed tym dotykiem truchlał, choć tkwił jedynie w przeszłości, a on mógł mu jedynie obiecywać, że nigdy więcej na to nie pozwoli, nigdy więcej nikomu nie pozwoli. Przystawał w drzwiach sypialni, wychłodniały i ociężały od tego dymu, Folke czasami nie spał – i tęsknił za nim, tak jak tęsknił do niego przez lata, tęsknił przez ciszę i noc, i wszystko, czego nie miał odwagi zrobić, i myślał, że mógłby kochać go i nigdy nie chcieć więcej, i myślał, że nie był inny, bo byłoby to kłamstwo, kolejna rzecz przemilczana, bo zawsze chciał więcej i nie chciał nikogo innego, nie potrafił chcieć kogoś innego w sposób, w jaki chciał jego, choć przez lata nauczył się okłamywać siebie tak dobrze, kiedy przekraczał próg cudzego mieszkania, wiedząc, że nie poczeka do rana i kiedy klękał przed kobietą, która wydawała się kimś, kogo powinien poślubić, kogo od niego oczekiwano, przed kobietą, która miała pomóc mu uciszyć wreszcie to, czego chciał naprawdę – byli może zupełnie w tym do siebie podobni, wykorzystując siebie nawzajem do własnych egoistycznych celów pod przykrywką nieprzekonującej miłości pełnej wyrzutów, kłótni i trzasku drzwi uderzających o futrynę, bo nie mógł dłużej na nią patrzeć.
Wydawało mu się, że tak właśnie musiało to wyglądać – miłość cedzona przez zaciśnięte zęby jak siarczyste przekleństwo i policzek palący od uderzenia, miłość przypominająca pulsujące zadrapanie pod okiem, miłość przypominająca wściekłe dopraszanie się o nią, skrwawianie ust, które ośmielały się mówić mu prawdę, bo wydawało mu się, że łatwiej było żyć kłamstwem z jej ust, całowanych rzadko, często ze złością, często, by przypomnieć sobie, że tego chciał, smakowały porzeczkową pomadką, rozczarowaniem i oszustwem. Nie wiedział, że pragnął prostej czułości tak bardzo; nie wiedział, że jego miłość rumieniła się słodyczą pocałunku wymienionego w przejściu z kuchni do przedpokoju, w którym zatrzymywał go przez kurcz afektu, że jego miłość szukała bezwiednie drugiej dłoni zawsze, kiedy znajdowała się w zasięgu i że po ciężkiej interwencji, zmywając ze skóry ciepłą jeszcze krew i próbując uspokoić wściekłość, pragnął najbardziej jedynie ręki przeczesującej mu włosy na skroni; nie pamiętał o tym, choć przecież układał skroń pod jego palce, kiedy mieli szesnaście lat, pod byle pretekstem i łapał go za nadgarstek lub ramię, kiedy wychodzili do lasu, kiedy grunt był nierówny, kiedy przystawał sztywniej na stopniach schodów, nachylał czoło blisko jego czoła nad encyklopedią i coraz bardziej zaawansowanymi podręcznikami zoologicznymi, kreślił nacięcie w korze nad jego głową bez pośpiechu, przykładał śródręcze do świeżych skaleczeń, choć wyuczone zaklęcie zadowalało się prostym gestem bez kontaktu.
Miał ochotę go pocałować, kiedy mówił o tym – o sobie myślącym o nim już wtedy, o imieniu prześlizgującym się ze snów na głos, wołanie, którego nie słyszał; nie wyobrażał sobie nigdy, że ktoś mógłby kochać go w ten sposób, myśleć o nim nawet we śnie i szukać go w nim, w najbardziej niewymuszonych odruchach podświadomości.
– Zastanawiałem się, dlaczego mnie nie lubi – odpowiedział z rozbawieniem rozmywającym się w czułości, której nie potrafił przyoblec w lepsze słowa, choć czuł ją w krtani i nisko pod sercem. – Bałem się, że zakaże ci w końcu do mnie przychodzić. Że powie ci, żebyś znalazł sobie lepszych przyjaciół. Że przyciągam tylko kłopoty i nie warto. Że jej posłuchasz – pamiętał, że zawsze odwzajemniał odważnie jej spojrzenie, kiedy przychodził po Folke do ich mieszkania albo go odprowadzał pod same drzwi i pamiętał, że chciał, żeby Folke zamieszkał u niego, bo nie podobał mu się grymas ust migającego w głębi Jorgena. Nie mógł mieć Helene za złe tego, że nigdy nie proponowała, żeby wszedł do środka ani że wydawała się zawsze niezadowolona, że przychodził; próbowała się o Folke troszczyć. Martwiła się o niego, może myślała, że to przez niego, te siniaki na ramionach, naciągnięte rękawy we wszystkich swetrach. Żałował, że nie mógł odprowadzić go do domu teraz, na tą kilkudniową wizytę; że nie może stanąć z nim przed progiem, odwzajemnić jej spojrzenia jak wtedy, wiedząc teraz, że słyszała jego imię w jego ustach już wtedy; że nie może uśmiechnąć się do niej, spojrzeć na Jorgena przystającego w holu, przyciągam same kłopoty, pomyśleć, ale uśmiecha się przy mnie i uśmiech ten przypominał odkupienie.
Między słowami znaleźli się bliżej, między słowami, jakby musieli chować się przed sobą, dłoń sięgającą dalej, objęcie przyciągające bardziej, kolano wsunięte między uda i biodra przez chwilę tak blisko, choć patrzyli na siebie, mówili do siebie, uśmiechali się do siebie; choć czuł go, między słowami, dopóki nie przyłapała ich pauza i spłycone tętno, rumieniec na policzkach i ciepłe, przyjemne napięcie układające się na karku, jakby rzeczywiście go przyłapywano – bez obawy i bez wyrzutu, z onieśmielonym przyzwoleniem; i nagle nie dotyk był między słowami, ale słowa gdzieś na marginesie dotyku.
– Żałowałem, że noc skończyła się tak szybko. Nie miałem odwagi położyć się obok, kiedy zostawałeś u mnie. Może usłyszałbyś, jak wołam cię przez sen. Albo nie spalibyśmy znowu. Nigdy – słowa wydawały mu się cięższe i grząskie, zmienione wraz z oddechem; czuł pod skórą mrowienie, zawstydzenie podobne dawnej, młodzieńczej nieśmiałości, bo wystarczało tak niewiele, bo pragnął tej bliskości i nie potrafił tego ukryć, bo tęsknił za nim i do niego, bo mógłby wyjść znów w nocy i dusić się do mdłości albo mógł posłuchać, z tobą jest inaczej i chcę spróbować, zaufać mu tak samo – nie myślałem o nikim w ten sposób. Tylko z tobą… to takie łatwe, zawsze, zawsze było – nie potrafił sprecyzować co, gubił słowa, odkąd pamiętał ciągle gubił słowa, kiedy burzyła się w nim krew, choć myślał, że tylko w gniewie lub tylko, kiedy miał dość; tylko, kiedy uczucie przegryzało się przez serce i dławiło płuca lepką goryczą. Było zdolne do słodyczy, odkrywał, kiedy Folke nachylił się, sięgając jego ust, kładąc mu dłoń na karku, na ciepłym dreszczu strąconym po szpulach kręgosłupa niżej. Czuł jego uśmiech, na swoich ustach, w jego oddechu, w słowach szeptanych mu cicho, kiedy klamra paska szczęknęła posłusznie i przyjaciel spojrzał na niego, jakby był jedyną odpowiedzią, jedyną pewnością.
Nauczył się, że miłość jest niecierpliwa i bolesna; i przyzwyczaił się do bliskości szybkiej, nerwowej i niechlujnej, do dłoni zaciskających się w niedbałym pośpiechu i nieuważnego dystansu, pomimo lepkości ocierających się o siebie ciał; do jej cierpkiego posmaku, którego nie mógł się później pozbyć, rozczarowania tym, jak wyglądała: szorstka, rozdrażniona i zmęczona. Nie wiedział, że to też było kłamstwo. Że dłoń zsuwająca się przez jego kołnierz i uwalniająca oczko pierwszego guzika przejmie go tak bardzo; i że niecierpliwość mogła być też powolna, mogła być przyjemna i pozbawiona pośpiechu, że bliskość mogła być tak słodka i szczęśliwa, jeszcze ubrana, nie chcę, żebyś przestawał, powoli, intymniejsza zaledwie w tych słowach, w dłoni przesuwanej po połaci brzucha i powolnym pocałunku bardziej niż była kiedykolwiek wcześniej.
– Tęskniłem – powtórzył miękko, przerywając pocałunek na krótki oddech, krótkie – myślisz, że to złe? – krótki uśmiech przykładany znów do jego rozchylonych ust; tęsknił za nim nawet teraz, przypominał sobie, że to nie był sen, nie wiedział, które serce należało do niego czy posiadali przez moment tylko jedno, ale to nie był sen. Dłoń, wsuniętą pod pasek rozpiętych spodni na jego lędźwiach wsunął głębiej, pociągając niżej materiał, luźny na wąskich biodrach, przyciskając palce do ciepłej, miękkiej skóry, jakby mógł przysunąć go jeszcze; powoli, więc sięgał znów wyżej, wyraźnego pod dłonią rysu żeber, do łopatek, podkasując wełnę swetra. Zatrzymał palce pod jego skrajem, odsuwając usta ledwo na odległość wąskiej przestrzeni dla łagodnego pytania: – Zostawić?
Wydawało mu się, że tak właśnie musiało to wyglądać – miłość cedzona przez zaciśnięte zęby jak siarczyste przekleństwo i policzek palący od uderzenia, miłość przypominająca pulsujące zadrapanie pod okiem, miłość przypominająca wściekłe dopraszanie się o nią, skrwawianie ust, które ośmielały się mówić mu prawdę, bo wydawało mu się, że łatwiej było żyć kłamstwem z jej ust, całowanych rzadko, często ze złością, często, by przypomnieć sobie, że tego chciał, smakowały porzeczkową pomadką, rozczarowaniem i oszustwem. Nie wiedział, że pragnął prostej czułości tak bardzo; nie wiedział, że jego miłość rumieniła się słodyczą pocałunku wymienionego w przejściu z kuchni do przedpokoju, w którym zatrzymywał go przez kurcz afektu, że jego miłość szukała bezwiednie drugiej dłoni zawsze, kiedy znajdowała się w zasięgu i że po ciężkiej interwencji, zmywając ze skóry ciepłą jeszcze krew i próbując uspokoić wściekłość, pragnął najbardziej jedynie ręki przeczesującej mu włosy na skroni; nie pamiętał o tym, choć przecież układał skroń pod jego palce, kiedy mieli szesnaście lat, pod byle pretekstem i łapał go za nadgarstek lub ramię, kiedy wychodzili do lasu, kiedy grunt był nierówny, kiedy przystawał sztywniej na stopniach schodów, nachylał czoło blisko jego czoła nad encyklopedią i coraz bardziej zaawansowanymi podręcznikami zoologicznymi, kreślił nacięcie w korze nad jego głową bez pośpiechu, przykładał śródręcze do świeżych skaleczeń, choć wyuczone zaklęcie zadowalało się prostym gestem bez kontaktu.
Miał ochotę go pocałować, kiedy mówił o tym – o sobie myślącym o nim już wtedy, o imieniu prześlizgującym się ze snów na głos, wołanie, którego nie słyszał; nie wyobrażał sobie nigdy, że ktoś mógłby kochać go w ten sposób, myśleć o nim nawet we śnie i szukać go w nim, w najbardziej niewymuszonych odruchach podświadomości.
– Zastanawiałem się, dlaczego mnie nie lubi – odpowiedział z rozbawieniem rozmywającym się w czułości, której nie potrafił przyoblec w lepsze słowa, choć czuł ją w krtani i nisko pod sercem. – Bałem się, że zakaże ci w końcu do mnie przychodzić. Że powie ci, żebyś znalazł sobie lepszych przyjaciół. Że przyciągam tylko kłopoty i nie warto. Że jej posłuchasz – pamiętał, że zawsze odwzajemniał odważnie jej spojrzenie, kiedy przychodził po Folke do ich mieszkania albo go odprowadzał pod same drzwi i pamiętał, że chciał, żeby Folke zamieszkał u niego, bo nie podobał mu się grymas ust migającego w głębi Jorgena. Nie mógł mieć Helene za złe tego, że nigdy nie proponowała, żeby wszedł do środka ani że wydawała się zawsze niezadowolona, że przychodził; próbowała się o Folke troszczyć. Martwiła się o niego, może myślała, że to przez niego, te siniaki na ramionach, naciągnięte rękawy we wszystkich swetrach. Żałował, że nie mógł odprowadzić go do domu teraz, na tą kilkudniową wizytę; że nie może stanąć z nim przed progiem, odwzajemnić jej spojrzenia jak wtedy, wiedząc teraz, że słyszała jego imię w jego ustach już wtedy; że nie może uśmiechnąć się do niej, spojrzeć na Jorgena przystającego w holu, przyciągam same kłopoty, pomyśleć, ale uśmiecha się przy mnie i uśmiech ten przypominał odkupienie.
Między słowami znaleźli się bliżej, między słowami, jakby musieli chować się przed sobą, dłoń sięgającą dalej, objęcie przyciągające bardziej, kolano wsunięte między uda i biodra przez chwilę tak blisko, choć patrzyli na siebie, mówili do siebie, uśmiechali się do siebie; choć czuł go, między słowami, dopóki nie przyłapała ich pauza i spłycone tętno, rumieniec na policzkach i ciepłe, przyjemne napięcie układające się na karku, jakby rzeczywiście go przyłapywano – bez obawy i bez wyrzutu, z onieśmielonym przyzwoleniem; i nagle nie dotyk był między słowami, ale słowa gdzieś na marginesie dotyku.
– Żałowałem, że noc skończyła się tak szybko. Nie miałem odwagi położyć się obok, kiedy zostawałeś u mnie. Może usłyszałbyś, jak wołam cię przez sen. Albo nie spalibyśmy znowu. Nigdy – słowa wydawały mu się cięższe i grząskie, zmienione wraz z oddechem; czuł pod skórą mrowienie, zawstydzenie podobne dawnej, młodzieńczej nieśmiałości, bo wystarczało tak niewiele, bo pragnął tej bliskości i nie potrafił tego ukryć, bo tęsknił za nim i do niego, bo mógłby wyjść znów w nocy i dusić się do mdłości albo mógł posłuchać, z tobą jest inaczej i chcę spróbować, zaufać mu tak samo – nie myślałem o nikim w ten sposób. Tylko z tobą… to takie łatwe, zawsze, zawsze było – nie potrafił sprecyzować co, gubił słowa, odkąd pamiętał ciągle gubił słowa, kiedy burzyła się w nim krew, choć myślał, że tylko w gniewie lub tylko, kiedy miał dość; tylko, kiedy uczucie przegryzało się przez serce i dławiło płuca lepką goryczą. Było zdolne do słodyczy, odkrywał, kiedy Folke nachylił się, sięgając jego ust, kładąc mu dłoń na karku, na ciepłym dreszczu strąconym po szpulach kręgosłupa niżej. Czuł jego uśmiech, na swoich ustach, w jego oddechu, w słowach szeptanych mu cicho, kiedy klamra paska szczęknęła posłusznie i przyjaciel spojrzał na niego, jakby był jedyną odpowiedzią, jedyną pewnością.
Nauczył się, że miłość jest niecierpliwa i bolesna; i przyzwyczaił się do bliskości szybkiej, nerwowej i niechlujnej, do dłoni zaciskających się w niedbałym pośpiechu i nieuważnego dystansu, pomimo lepkości ocierających się o siebie ciał; do jej cierpkiego posmaku, którego nie mógł się później pozbyć, rozczarowania tym, jak wyglądała: szorstka, rozdrażniona i zmęczona. Nie wiedział, że to też było kłamstwo. Że dłoń zsuwająca się przez jego kołnierz i uwalniająca oczko pierwszego guzika przejmie go tak bardzo; i że niecierpliwość mogła być też powolna, mogła być przyjemna i pozbawiona pośpiechu, że bliskość mogła być tak słodka i szczęśliwa, jeszcze ubrana, nie chcę, żebyś przestawał, powoli, intymniejsza zaledwie w tych słowach, w dłoni przesuwanej po połaci brzucha i powolnym pocałunku bardziej niż była kiedykolwiek wcześniej.
– Tęskniłem – powtórzył miękko, przerywając pocałunek na krótki oddech, krótkie – myślisz, że to złe? – krótki uśmiech przykładany znów do jego rozchylonych ust; tęsknił za nim nawet teraz, przypominał sobie, że to nie był sen, nie wiedział, które serce należało do niego czy posiadali przez moment tylko jedno, ale to nie był sen. Dłoń, wsuniętą pod pasek rozpiętych spodni na jego lędźwiach wsunął głębiej, pociągając niżej materiał, luźny na wąskich biodrach, przyciskając palce do ciepłej, miękkiej skóry, jakby mógł przysunąć go jeszcze; powoli, więc sięgał znów wyżej, wyraźnego pod dłonią rysu żeber, do łopatek, podkasując wełnę swetra. Zatrzymał palce pod jego skrajem, odsuwając usta ledwo na odległość wąskiej przestrzeni dla łagodnego pytania: – Zostawić?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Pią 6 Sty - 23:14
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Potrzebował miejsca, gdzie mógłby odłożyć swój ból – rąk, które obciążyłyby nim własne nadgarstki, pozwalając mu rozmasować przeguby, sine od ciągłego ucisku, dłoni, które wyjęłyby jego serce zza ciasnych wnyków żeber, by odetchnęło w kołysce innej piersi, skroni, które podtrzymałyby brzemię wspomnień, przełykając je w głąb rozmiękłych pociechą myśli – nie potrafił jednak nie ukrywać się we własnym ciele, przez lata zbyt trudno było mu udźwignąć myśl, że ktoś mógłby zobaczyć, jak brzydki był pod grubą warstwą ubrań, jak łatwo blada skóra naciekała dolegliwym odcieniem purpury, jak pogorzelisko, na którym przepaliła się jego przeszłość, wciąż tęchło dymem żalu i uwłaczającej skruchy. Wstydził się pokazać miejsca, gdzie sumienie nachodziło czerwienią gorszącej infekcji, więc pozwalał, by toczeń rozplenił się po jego powierzchni brunatnymi plamami, trawiąc organizm gorączką, od której czoło gorzało kroplami zimnego potu – nie chciał pomocy, bo nie potrafił jej przyjąć, a kiedy Jørgen usiadł obok niego przy stole, podejmując pierwszą i ostatnią próbę, by nauczyć go właściwej artykulacji zaklęć, przez które dłonie miał wciąż drżące i zaczerwienione od uderzeń belferskiej linijki, większość czasu spędził, dociskając dłońmi uszy, bezsilny wobec własnego strachu; coś w tym, jak wyraźnie się bał, musiało go rozzłościć – uderzył pięścią w stół i odszedł bez słowa, pozostawiając go skulonego na krześle, z kolanami podciągniętymi pod brodę i twarzą mokrą od łez. Następnego dnia Bertram nakrył dłonią jego palce, prowadząc go za rękę na skraj pobliskiego lasu, z dala od spojrzeń, które wwiercały się prześmiewczo pod skórę, gdy miarka znów rozcinała powietrze nad szkolnym biurkiem, a jemu do oczu napływały łzy, osuwające się płochliwie po brodzie i pozostawiające mokre plamy na rozchylonych kartkach zeszytu – od tamtej pory uczyli się zaklęć razem, obserwując, jak przy czwartym powtórzeniu kosmyki włosów w końcu nabierały innej barwy, rozjaśniając się od końcówki cienkiego wiechcia aż po linię przedziałku; śmiał się, sugerując, żeby został taki na zawsze – rudowłosy – a Bertram spojrzał na niego w sposób, który potem rozświetlał się w jego oczach jeszcze wielokrotnie, za każdym razem obejmując serce ciepłym, opiekuńczym uczuciem żalu.
Rozpoznawał na jego twarzy ten sam wyraz, kiedy wstawał w środku nocy i wracał z zapachem papierosów przylepionym do włosów jak kurz – udawał, że wciąż śpi, kiedy przyjaciel odwracał się w progu, znów posyłając mu to łagodne, rozczulone smutkiem spojrzenie, jakby martwił się, że coś mu się stanie pod jego nieobecność. Żałował, że nie potrafił upewnić go we własnej trwałości – za każdym razem było mu wstyd, że poprzedniego wieczoru godził się z przekonaniem, że zamykając ból pod powiekami, mógł już nigdy się nie obudzić, nawet zmywając z siebie purpurowe ślady palców Rubena, płakał jednak nie dlatego, że trzewia rwały go pod żebrami, z trudem utrzymując powietrze w uciśniętych spazmem płucach, ale bo chciał zobaczyć Bertrama jeszcze raz przed śmiercią, tymczasem nie miał siły podźwignąć się z dna emaliowanej wanny. Helene pomagała mu wyjść z łazienki, kiedy skórę miał już całkiem czerwoną od gorącej wody, a on słaniał się na nogach, przekonany, że nie da rady dotrzeć do krawędzi własnego łóżka – klękał na podłodze, krztusząc się własnymi łzami i w torsjach podkurczając nogi pod ptasią pierś, dopóki Jørgen siłą nie podnosił go za ramiona. Wiele razy czuł się, że jego serce biło zbyt mocno, by utrzymać się w osłabionym ciele – budził się z koszmarów, które pozostawiały echo bólu za linią mostka i wyobrażał sobie, jak cienkie gałęzie żeber wyłamują się pod dudniącą presją tętna; więził płytki oddech pomiędzy kołdrą, a odkrytą skórą Bertrama, pozwalając, by ciepłe ramię wsunęło mu się na plecy, rozmasowując napięcie pomiędzy łopatkami. Chciał mu obiecać, że go nie zostawi, ale nie potrafił przecisnąć tych słów przez krtań, bo jej struny były zbyt rozstrojone, aby drgnąć pod wagą podobnego wyznania – czuł się winny, bo w bezsenne noce wciąż patrzył w sufit, dopóki oczy nie przyzwyczaiły mu się do ciemności i wyobrażał sobie, że gdyby uwolnił się od tego bólu, pozostałby przy nim w postaci drozda, który każdego ranka przysiadał na samym brzegu parapetu, stukając dziobem w szybę, pierwszego, wiosennego podmuchu wiatru, który prowokował, do rozsupłania owiniętego wokół grdyki szala, płatka śniegu, wirującego spiralą pomiędzy drzewami i rozpuszczającego się w zetknięciu z ciepłą skórą na ogorzałym rumieńcem policzku. Nigdy nie pozwalał tej myśli przebywać pod skronią zbyt długo – wiedział, że to nie było dla niego wystarczająco.
– Jako jedyny potrafiłeś mi pomóc – odparł cicho, jakby w ten sposób próbował wytłumaczyć Helene – jej bezsilne pragnienie pomocy, któremu nigdy nie umiał sprostać, bo obłaskawiał własne emocje jedynie tak długo, jak długo nie wgryzały się zębami w osierdzie; nigdy nie pozbył się wyrzutów sumienia z dnia, kiedy słyszał, jak zamknęła się w łazience, płacząc, bo nie wiedziała, co zrobić, żeby poczuł się lepiej – nie mogła zaakceptować, że potrzebował tylko, żeby usiadła obok, w milczeniu. Nawet kiedy spędzał dni, skulony w kącie własnego pokoju i starał się nie przeszkadzać, nawet jeżeli codziennie pytał, czy potrzebowała z czymś pomocy i sprzątał, jeszcze zanim zdążyła go o to poprosić, był dla niej zbyt ciężarem i nieustannie martwił się, że żałowała jego obecności we własnym domu; w rozmowach z medykami zawsze mówiła o nim Folke, mój syn, a on czuł, jak łzy zaciskają się bolesną obręczą wokół gardła, bo ta miłość była dla niego zbyt wielka, by potrafił ją odwzajemnić. Obawiał się, że w końcu okaże się zbyt ciężki także dla Bertrama – były dni, kiedy zauważał, jak cienie pod jego oczami pogłębiały się bezsennością, bo wciąż wybudzał się w nocy, by objąć go ciaśniej wokół drżącej piersi, a wtedy pod skroń znów powracały myśli o droździe przysiadającym na parapecie, pierwszym podmuchu wiatru i płatku śniegu roztapiającym się łzą na zaczerwienionym policzku; był zmęczony i chciał odpocząć, lecz nie potrafił zrzucić z siebie własnego ciała, umyć tkanek pod bieżącą wodą i odłożyć kości z powrotem do pudełka – rzadko czuł się zupełnie spokojny, lecz mięśnie niemal zawsze rozkurczały się pod dotykiem jego dłoni. Leżeli naprzeciwko siebie, wymieniając się ciepłem własnych oddechów – wydawało mu się, że supeł, który nosił w piersi, obluźnił się, rozcierając wzdłuż ramion war długo oczekiwanej ulgi.
– Cieszę się, że cię znalazłem. – uśmiechnął się łagodnie, odchylając brodę, by spojrzeć mu w oczy. – Jeszcze raz. Chciałbym znaleźć cię w każdym kolejnym życiu, być może w końcu udałoby mi się zrobić to wcześniej – jak trudne było odnalezienie kogoś jako kropla deszczu w zawierusze morskiego huraganu? Pyłek komosy, przysiadły wśród sierści podwórkowego owczarka? Mrówka wspinająca się wzdłuż kory drzewa? Nachylił się bliżej, sięgając dłońmi na jego kark i zatrzymując usta na rozchylonych wargach, pozwalając, by pocałunek trwał, zanim uśmiechnął się szerzej, układając czoło w debrze jego szyi – długo bał się, że nie potrafił już czerpać przyjemności z cudzego dotyku, że skóra, boleśnie naznaczona przeszłością, była zbyt tkliwa, by przyjąć najlżejszą styczność pieszczoty, bo czasem dreszcz osuwał mu się po karku nawet wtedy, kiedy ktoś przypadkiem trącił go ktoś na ulicy; rozpinał klamrę paska na lekarskiej kozetce, a potem płakał za drzwiami szpitalnej łazienki, bo nawet ten gest wydawał mu się obrzydliwy, zbyt bliski wspomnieniom, w których zawsze widział twarz wykrzywioną grymasem rozczarowanego niezadowolenia. Obecność Bertrama nie wymagała od niego wysiłku – nie napinała ciała w miejscach, gdzie cudze dłonie zwykły sięgać z łakomą nieustępliwością, nie pozwalała pamięci przeciekać na mieliznę; chciał być obok niego, jak najbliżej – tym razem jego świadomość nie próbowała wysunąć łba z ciasnej obroży ciała i w popłochu zerwać się na wolność.
– Nie, nigdy nie było w tym nic złego – odparł miękko, całując go w szyję, pozostawiając na skórze odcisk przycichłego westchnienia, kiedy dłoń Bertrama wsunęła się głębiej pod materiał rozpiętych spodni, przesuwając palcami po skórze, a potem uniosła się z powrotem na lędźwie, sunąc ostrożnie wzdłuż prześwitującego zarysu żeber, na ściągnięte blizną łopatki, gdzie dotyk nagle stał się słabszy, papilarne odbicie opuszków zagubiło się pomiędzy warstwą uwypuklonej spoiną tkanki. Nikt dotąd nie zadał mu podobnego pytania, a on poczuł, jak serce znów ściska się gwałtownie, puchnąc haustem rozgorączkowanej krwi – skóra na karku nakryła się dropiatą warstwą dygotu, zamiast odwrócić wzrok, sięgnął jednak spojrzeniem na twarz Bertrama, kręcąc powoli głowę. – Nie – wysunął palcami oczko kolejnego guzika, przykładając usta do ciepłej skóry pomiędzy jego obojczykami, zniżając głos do czułego szeptu. – Chcę być dzisiaj blisko ciebie. – pozwolił, by dłonie przyjaciela sięgnęły głębiej, ściągając przez głowę wełniany materiał swetra, którego kołnierz pozostawił włosy lekko naelektryzowane, z pojedynczymi kosmykami wzniesionymi figlarnie do góry. Uśmiechnął się słabo, onieśmielony, lecz szczęśliwy, przesuwając ramię z karku na płytkie wgłębienie lędźwi, kiedy koszula rozchyliła się zupełnie, odsłaniając nagość drugiego ciała. – Tęskniłem – powtórzył za nim, choć jego słowa wydawały się rezonować głęboko w przeszłość, jakby docierały nie z krtani, ale z samego przedsionka duszy – tęsknił za nim przez wszystkie te lata, kiedy był zmuszony kochać go w samotności.
Rozpoznawał na jego twarzy ten sam wyraz, kiedy wstawał w środku nocy i wracał z zapachem papierosów przylepionym do włosów jak kurz – udawał, że wciąż śpi, kiedy przyjaciel odwracał się w progu, znów posyłając mu to łagodne, rozczulone smutkiem spojrzenie, jakby martwił się, że coś mu się stanie pod jego nieobecność. Żałował, że nie potrafił upewnić go we własnej trwałości – za każdym razem było mu wstyd, że poprzedniego wieczoru godził się z przekonaniem, że zamykając ból pod powiekami, mógł już nigdy się nie obudzić, nawet zmywając z siebie purpurowe ślady palców Rubena, płakał jednak nie dlatego, że trzewia rwały go pod żebrami, z trudem utrzymując powietrze w uciśniętych spazmem płucach, ale bo chciał zobaczyć Bertrama jeszcze raz przed śmiercią, tymczasem nie miał siły podźwignąć się z dna emaliowanej wanny. Helene pomagała mu wyjść z łazienki, kiedy skórę miał już całkiem czerwoną od gorącej wody, a on słaniał się na nogach, przekonany, że nie da rady dotrzeć do krawędzi własnego łóżka – klękał na podłodze, krztusząc się własnymi łzami i w torsjach podkurczając nogi pod ptasią pierś, dopóki Jørgen siłą nie podnosił go za ramiona. Wiele razy czuł się, że jego serce biło zbyt mocno, by utrzymać się w osłabionym ciele – budził się z koszmarów, które pozostawiały echo bólu za linią mostka i wyobrażał sobie, jak cienkie gałęzie żeber wyłamują się pod dudniącą presją tętna; więził płytki oddech pomiędzy kołdrą, a odkrytą skórą Bertrama, pozwalając, by ciepłe ramię wsunęło mu się na plecy, rozmasowując napięcie pomiędzy łopatkami. Chciał mu obiecać, że go nie zostawi, ale nie potrafił przecisnąć tych słów przez krtań, bo jej struny były zbyt rozstrojone, aby drgnąć pod wagą podobnego wyznania – czuł się winny, bo w bezsenne noce wciąż patrzył w sufit, dopóki oczy nie przyzwyczaiły mu się do ciemności i wyobrażał sobie, że gdyby uwolnił się od tego bólu, pozostałby przy nim w postaci drozda, który każdego ranka przysiadał na samym brzegu parapetu, stukając dziobem w szybę, pierwszego, wiosennego podmuchu wiatru, który prowokował, do rozsupłania owiniętego wokół grdyki szala, płatka śniegu, wirującego spiralą pomiędzy drzewami i rozpuszczającego się w zetknięciu z ciepłą skórą na ogorzałym rumieńcem policzku. Nigdy nie pozwalał tej myśli przebywać pod skronią zbyt długo – wiedział, że to nie było dla niego wystarczająco.
– Jako jedyny potrafiłeś mi pomóc – odparł cicho, jakby w ten sposób próbował wytłumaczyć Helene – jej bezsilne pragnienie pomocy, któremu nigdy nie umiał sprostać, bo obłaskawiał własne emocje jedynie tak długo, jak długo nie wgryzały się zębami w osierdzie; nigdy nie pozbył się wyrzutów sumienia z dnia, kiedy słyszał, jak zamknęła się w łazience, płacząc, bo nie wiedziała, co zrobić, żeby poczuł się lepiej – nie mogła zaakceptować, że potrzebował tylko, żeby usiadła obok, w milczeniu. Nawet kiedy spędzał dni, skulony w kącie własnego pokoju i starał się nie przeszkadzać, nawet jeżeli codziennie pytał, czy potrzebowała z czymś pomocy i sprzątał, jeszcze zanim zdążyła go o to poprosić, był dla niej zbyt ciężarem i nieustannie martwił się, że żałowała jego obecności we własnym domu; w rozmowach z medykami zawsze mówiła o nim Folke, mój syn, a on czuł, jak łzy zaciskają się bolesną obręczą wokół gardła, bo ta miłość była dla niego zbyt wielka, by potrafił ją odwzajemnić. Obawiał się, że w końcu okaże się zbyt ciężki także dla Bertrama – były dni, kiedy zauważał, jak cienie pod jego oczami pogłębiały się bezsennością, bo wciąż wybudzał się w nocy, by objąć go ciaśniej wokół drżącej piersi, a wtedy pod skroń znów powracały myśli o droździe przysiadającym na parapecie, pierwszym podmuchu wiatru i płatku śniegu roztapiającym się łzą na zaczerwienionym policzku; był zmęczony i chciał odpocząć, lecz nie potrafił zrzucić z siebie własnego ciała, umyć tkanek pod bieżącą wodą i odłożyć kości z powrotem do pudełka – rzadko czuł się zupełnie spokojny, lecz mięśnie niemal zawsze rozkurczały się pod dotykiem jego dłoni. Leżeli naprzeciwko siebie, wymieniając się ciepłem własnych oddechów – wydawało mu się, że supeł, który nosił w piersi, obluźnił się, rozcierając wzdłuż ramion war długo oczekiwanej ulgi.
– Cieszę się, że cię znalazłem. – uśmiechnął się łagodnie, odchylając brodę, by spojrzeć mu w oczy. – Jeszcze raz. Chciałbym znaleźć cię w każdym kolejnym życiu, być może w końcu udałoby mi się zrobić to wcześniej – jak trudne było odnalezienie kogoś jako kropla deszczu w zawierusze morskiego huraganu? Pyłek komosy, przysiadły wśród sierści podwórkowego owczarka? Mrówka wspinająca się wzdłuż kory drzewa? Nachylił się bliżej, sięgając dłońmi na jego kark i zatrzymując usta na rozchylonych wargach, pozwalając, by pocałunek trwał, zanim uśmiechnął się szerzej, układając czoło w debrze jego szyi – długo bał się, że nie potrafił już czerpać przyjemności z cudzego dotyku, że skóra, boleśnie naznaczona przeszłością, była zbyt tkliwa, by przyjąć najlżejszą styczność pieszczoty, bo czasem dreszcz osuwał mu się po karku nawet wtedy, kiedy ktoś przypadkiem trącił go ktoś na ulicy; rozpinał klamrę paska na lekarskiej kozetce, a potem płakał za drzwiami szpitalnej łazienki, bo nawet ten gest wydawał mu się obrzydliwy, zbyt bliski wspomnieniom, w których zawsze widział twarz wykrzywioną grymasem rozczarowanego niezadowolenia. Obecność Bertrama nie wymagała od niego wysiłku – nie napinała ciała w miejscach, gdzie cudze dłonie zwykły sięgać z łakomą nieustępliwością, nie pozwalała pamięci przeciekać na mieliznę; chciał być obok niego, jak najbliżej – tym razem jego świadomość nie próbowała wysunąć łba z ciasnej obroży ciała i w popłochu zerwać się na wolność.
– Nie, nigdy nie było w tym nic złego – odparł miękko, całując go w szyję, pozostawiając na skórze odcisk przycichłego westchnienia, kiedy dłoń Bertrama wsunęła się głębiej pod materiał rozpiętych spodni, przesuwając palcami po skórze, a potem uniosła się z powrotem na lędźwie, sunąc ostrożnie wzdłuż prześwitującego zarysu żeber, na ściągnięte blizną łopatki, gdzie dotyk nagle stał się słabszy, papilarne odbicie opuszków zagubiło się pomiędzy warstwą uwypuklonej spoiną tkanki. Nikt dotąd nie zadał mu podobnego pytania, a on poczuł, jak serce znów ściska się gwałtownie, puchnąc haustem rozgorączkowanej krwi – skóra na karku nakryła się dropiatą warstwą dygotu, zamiast odwrócić wzrok, sięgnął jednak spojrzeniem na twarz Bertrama, kręcąc powoli głowę. – Nie – wysunął palcami oczko kolejnego guzika, przykładając usta do ciepłej skóry pomiędzy jego obojczykami, zniżając głos do czułego szeptu. – Chcę być dzisiaj blisko ciebie. – pozwolił, by dłonie przyjaciela sięgnęły głębiej, ściągając przez głowę wełniany materiał swetra, którego kołnierz pozostawił włosy lekko naelektryzowane, z pojedynczymi kosmykami wzniesionymi figlarnie do góry. Uśmiechnął się słabo, onieśmielony, lecz szczęśliwy, przesuwając ramię z karku na płytkie wgłębienie lędźwi, kiedy koszula rozchyliła się zupełnie, odsłaniając nagość drugiego ciała. – Tęskniłem – powtórzył za nim, choć jego słowa wydawały się rezonować głęboko w przeszłość, jakby docierały nie z krtani, ale z samego przedsionka duszy – tęsknił za nim przez wszystkie te lata, kiedy był zmuszony kochać go w samotności.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Pią 13 Sty - 15:30
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie potrafił wytłumaczyć tego, co ich łączyło – tej miłości, która wydawała się tak naturalna i właściwa, instynktowna sercu jak przyrodzony mu rytm chwiejnego pulsu, impulsywna gorączkowość i zdradliwa słabość, którą daremnie próbował z siebie wykrwawić przez całe życie, a która teraz sprawiała, że czuł się zwyciężony i nie było w tym uczuciu ani cierpkiego żalu, ani familiarnego kąsania wstydu; jedynie dreszcz skradający się pod skórą ciepłym, dotkliwie cielesnym drażnieniem, myśl, że nie odmówiłby mu niczego i zmysły przyłapane w wąskim momencie przed słodkim ogłuszeniem, które powściągliwie nie nadchodziło, bo dotykał go ostrożnie i świadomie, dotykał go i miał wrażenie, że koniuszkami palców dotyka spłachcia tej wygłuszanej latami słabości we własnym sercu, ociera się o jej obrzeże i obserwuje, jak tętno spłyca się w tym miejscu, przytłoczone i zaintrygowane, wybarwiające się powoli ciemnym, ciężkim pigmentem pragnienia, by przycisnąć się do niego mocniej, wyjąć oddech wprost z jego ciepłych ust i nie myśleć o niczym, o niczym oprócz jego uśmiechu, o niczym oprócz wrażliwości rozgorączkowanej skóry pod palcami i febrycznym kurczem frisson rumieniącym ciało w miejscach, w których zapomniałby o ostrożności, w których pozostawiłby ślady jej wygasłych popiołów; choć dotkliwie nie chciał się też zapominać, obawiał się zapominać, bo nie chciał dawać mu takiej bliskości, do jakiej był przyzwyczajony, nie tak niezdarnej, bezmyślnej i rozczarowującej, nie tak bezosobowej – sypiał w ten sposób z wieloma ciałami, których imion nie znał albo nie pamiętał i wobec których czuł się winny, bo zasługiwały na coś lepszego niż ta zmęczona przyjemność przez zaciśnięte zęby i zdrętwiałe emocje; chciał kochać się z nim inaczej, z jego imieniem na ustach i bolesną uległością wobec wszystkiego, czego nie pozwalał sobie czuć, w tym nowym szaleństwie, w którym pragnęło nie tylko ciało, syntezie zgłodniałych zmysłów i stęsknionych uczuć. Onieśmielało go to, bo był to pierwszy raz; ale nie czuł wstydu, nie przy nim, nigdy nie wstydził się siebie przy nim i nie potrafił wytłumaczyć tego, co ich łączyło – był jedyną osobą, przed którą zdawał się zdolny nie żałować chronicznie tego, kim był pod wszystkim, czego musiał się nauczyć i co pozwolił w siebie wmusić tak silnie, że nie mógłby wydrzeć tego z siebie bez wrażenia, że musiałby się trwale okaleczyć, pozbawić integralnego fragmentu siebie, po którym pustki nie mógłby niczym wypełnić, bo nie mógł przeżyć tych lat jeszcze raz i pozwolić im ulepić go na nowo, inaczej, lepiej, łagodniej.
Chciał mu powiedzieć, że powinien zrobić dla niego wtedy więcej – ale nie potrafił sprzeciwić się przycichłemu szeptowi, jakim o tym mówił; wdzięczność tkwiąca w tych słowach zaledwie towarzyszyła łagodnemu usprawiedliwieniu darowanemu Helene i nie chciał jej tego odbierać ani rozdrapywać ponownie tego niemożliwego do rozwiązania konfliktu, jaki ze sobą toczyli we wszystkich tych szeptanych rozmowach chowanych pod poduszkami, wszystkich tych mogłem i powinienem był więcej i przygryzanych na językach przeprosinach za rzeczy, których nie dało się już odwrócić. Tkwiło w tych słowach też dyskretne oskarżenie, a on pomyślał, że powinien go o to zapytać, kiedyś indziej: o to, jak żyło mu się z Helene i Jorgenem, czy byli dla niego dobrzy, co miał na myśli, kiedy tłumaczył w ten sposób Helene. Pamiętał, że zawsze zdawała się spoglądać na niego z tą rozpaczliwą troską jaskrawiącą się w źrenicach, twardniejących tak szybko i nieprzejednanie ilekroć dostrzegała go obok; pamiętał dni, kiedy Folke nie przychodził do szkoły, bo zabierała go do kolejnego lekarza, jego zgaszone milczenie następnego dnia i zaczerwienione od płaczu oczy. Nigdy – oczywiście – o tym nie rozmawiali, po prostu zapraszał go do siebie, tak często, jak mógł, próbował go czymś zająć, proponował zerwanie się z ostatnich lekcji, pomagał mu wspiąć się na powalone drzewo w północnym lesie, pień wystarczająco gruby, by się na nim położyć i oglądać niebo przez cętki szeleszczących liści, bez pytań. Podobno są tu mięsożerne jesiony. Podobno zbierają pod korzeniami kości ludzi pożartych podczas snu. Mają korzenie jak macki ośmiornicy, opowiadał mu bzdury, zawsze opowiadał mu bzdury, a jemu nigdy nie przeszkadzały te żałośnie poszarpane słowa, zdania składane z wtórujących sobie sylab, wyrazy niedokończone, bo tracił do siebie cierpliwość; przyglądał się mu ukradkiem, cieniom kładącym się pod oczami na jasnej twarzy nakrapianej cieniem, czekał aż spojrzy na niego z przejęciem, z obawą lub fascynacją, z ciekawością lub po prostu. Śpij, jeśli chcesz, ja nie będę. Popilnuję. Pilnował dzisiaj, pilnował każdej nocy, pilnował od tamtego pierwszego koszmaru i nie potrafił wytłumaczyć tej miłości, w której znajdowali się jako dzieci i w której znajdowali się później jako dorośli, bezwarunkowej i odruchowej, instynktownie nauczonej ich potrzeb, wtedy i dzisiaj. Był nią onieśmielony, ale nie wstydził się przed nim – bo choć nie potrafił tego wytłumaczyć, wiedział, że Folke będzie rozumiał, jak go kochać; i chciał wierzyć, że sam będzie potrafił kochać go dobrze.
Pomyślał, przez ten łagodny uśmiech na jego ustach, że kochankowie tacy, jak oni, musieli być na siebie skazani w każdym życiu; nie umiał inaczej tego wytłumaczyć.
– Nie szukaj, będę obok ciebie – mruknął, uśmiechając się lekko z przełamanym przekorą rozbawieniem, chciał powiedzieć więcej, chciałbym pamiętać twoje imię w kolejnym życiu, chciałbym pamiętać twoje spojrzenie i ten moment, ale zamiast tego odwzajemnił powolny pocałunek, nie chcąc już niczego innego, tylko tego, by trwał do końca oddechu, by Folke nie odsuwał się już od niego, przynajmniej do następnego poranka. Wyczuł w ciemności jego uśmiech, kiedy się odsunął, wyczuł go w jego oddechu przesuniętym niżej, tuż nad prawie bolesne kołatanie serca w piersi, kiedy przesuwał dłońmi po jego ciele, wpuszczony pod zasłonę nawarstwionego ubrania, mniej ostrożny, choć cierpliwy, kiedy gorączkowość zbierała mu się w napięciu pod skórą, a on powtarzał jeszcze za nim powoli, dzisiaj nie musisz uciekać, nie musisz tego wykradać, nie musisz później odwracać się z ciężarem tej winy w rękach. Nigdy nie było w tym nic złego; w tym, jak bardzo tego pragnął, tej prostej chwili niewymuszonej bliskości; w tym, jak bardzo go kochał, zanim jeszcze to zrozumiał; w tym, że krtań zacisnęła mu się nerwowo na oddechu, kiedy ciepłe westchnienie musnęło mu szyję i gorący dreszcz spłynął mu po ramionach i plecach, prawie, prawie pociągając go w to nagłe, zmysłowe ogłuszenie, ćmiące drażliwie przy skraju świadomości. Nie, nigdy nie było w tym nic złego; w tym, że śnił o tym westchnieniu wcześniej i w tym, że łapany znów oddech zadrżał mu na ustach, bo nie pamiętał nawet, czy kiedykolwiek całowano go w szyję, jakby nigdy nie było go przy tym, gdy kładł się z kimś do łóżka, by pamiętać cokolwiek poza pośpiechem i zmęczeniem.
Zatrzymał się przy uniesionej krawędzi swetra, na bruzdach wyrazistych żeber, nie było w tym pytaniu pretensji czy żalu; rozumiał, że rzeczy tak długo chowane przed drugim człowiekiem, obawiały się jego spojrzenia – a on przez ostatnie miesiące zabierał mu je jedno po drugim, bo trudno było się ukrywać, sypiając tak często w jednym łóżku. Nie miał wyboru, kiedy mówił mu o koszmarach, nie dawał mu wyboru, kiedy pytał o jego strach – to należało do niego, chciał, żeby wiedział, że rozumiał i nie wymagał. Że rozumiał, jak wiele to znaczyło, kiedy mówił nie, chcę być blisko ciebie, ciepłe przyzwolenie szeptane mu w skórę, którego nie usłuchał od razu, bo chciał to zapamiętać, ten moment i ten czuły szept, w którym mu ufał. Zebrał wełnę w palce, podciągając ją niespiesznie, odsłaniając jasny brzuch i żebra, unosząc się, by zsunąć kołnierz z jego szyi i rękawy z podniesionych ramion; słyszał jak wełna elektryzuje mu włosy, ciche przeskoki napięcia mierzwiące pojedyncze kosmyki i uśmiechnął się z czułym rozbawieniem, nachylając się do jego uśmiechu, do naelektryzowanego pocałunku, iskry przeskakującej między ustami i tam, gdzie przyłożył palce do jego policzka, dotykając go lekko, dotykając jego szyi i odkrytej pochyłości ramienia, nierówności blizn spływających do łokcia, sięgających z pleców na żebra jak w objęciu. I uśmiechał się, kiedy całował te same miejsca, szyję i nagie ramię, obojczyk i delikatny mostek kruchej piersi, wypukłość naciekłej przeszłości wpływającej do debry między żebrami i zastygłej w niej gładką, stwardniałą tkanką; pomyślał, że musi mu być zimno, że powinien zapytać, ale zamiast tego pocałował jego brzuch, pod klingą mostka i pod pępkiem, niespiesznie w krzywiźnie talii, unosząc się w końcu nad nim, ze spojrzeniem ciemnym od przepastnego, czułego upojenia źrenic.
– Któregoś dnia – szepnął, znajdując jego spojrzenie, Folke miał zarumienione policzki i oczy tak żywe, włosy rozsypane na poduszce krótką aureolą, rozchylone usta – nie będzie miejsca, którego jeszcze nie pocałowałem i będziesz o tym wiedział. Będziesz wiedział i mi o tym powiesz – uśmiechał się łagodnie, zaskoczony spokojnością swojego głosu, kiedy o tym mówił; któregoś dnia nie będzie nosił na sobie żadnego innego dotyku, nie będzie wzdrygał się pod muśnięciem innego wspomnienia, któregoś dnia będzie czuł się kochany i, miał nadzieję, powie mu o tym. Pocałował go niespiesznie, czując jego dłonie na swojej skórze, przyjemny ciężar na nagich lędźwiach, na gorączce rozlewającej się płytko pod skórą; pomyślał o tych delikatnych, smukłych dłoniach na sobie, długich palcach stworzonych do pięknych rzeczy i poczuł przyjemny skurcz pod żołądkiem, ciepły dreszcz na karku.
Chciał mu powiedzieć, że powinien zrobić dla niego wtedy więcej – ale nie potrafił sprzeciwić się przycichłemu szeptowi, jakim o tym mówił; wdzięczność tkwiąca w tych słowach zaledwie towarzyszyła łagodnemu usprawiedliwieniu darowanemu Helene i nie chciał jej tego odbierać ani rozdrapywać ponownie tego niemożliwego do rozwiązania konfliktu, jaki ze sobą toczyli we wszystkich tych szeptanych rozmowach chowanych pod poduszkami, wszystkich tych mogłem i powinienem był więcej i przygryzanych na językach przeprosinach za rzeczy, których nie dało się już odwrócić. Tkwiło w tych słowach też dyskretne oskarżenie, a on pomyślał, że powinien go o to zapytać, kiedyś indziej: o to, jak żyło mu się z Helene i Jorgenem, czy byli dla niego dobrzy, co miał na myśli, kiedy tłumaczył w ten sposób Helene. Pamiętał, że zawsze zdawała się spoglądać na niego z tą rozpaczliwą troską jaskrawiącą się w źrenicach, twardniejących tak szybko i nieprzejednanie ilekroć dostrzegała go obok; pamiętał dni, kiedy Folke nie przychodził do szkoły, bo zabierała go do kolejnego lekarza, jego zgaszone milczenie następnego dnia i zaczerwienione od płaczu oczy. Nigdy – oczywiście – o tym nie rozmawiali, po prostu zapraszał go do siebie, tak często, jak mógł, próbował go czymś zająć, proponował zerwanie się z ostatnich lekcji, pomagał mu wspiąć się na powalone drzewo w północnym lesie, pień wystarczająco gruby, by się na nim położyć i oglądać niebo przez cętki szeleszczących liści, bez pytań. Podobno są tu mięsożerne jesiony. Podobno zbierają pod korzeniami kości ludzi pożartych podczas snu. Mają korzenie jak macki ośmiornicy, opowiadał mu bzdury, zawsze opowiadał mu bzdury, a jemu nigdy nie przeszkadzały te żałośnie poszarpane słowa, zdania składane z wtórujących sobie sylab, wyrazy niedokończone, bo tracił do siebie cierpliwość; przyglądał się mu ukradkiem, cieniom kładącym się pod oczami na jasnej twarzy nakrapianej cieniem, czekał aż spojrzy na niego z przejęciem, z obawą lub fascynacją, z ciekawością lub po prostu. Śpij, jeśli chcesz, ja nie będę. Popilnuję. Pilnował dzisiaj, pilnował każdej nocy, pilnował od tamtego pierwszego koszmaru i nie potrafił wytłumaczyć tej miłości, w której znajdowali się jako dzieci i w której znajdowali się później jako dorośli, bezwarunkowej i odruchowej, instynktownie nauczonej ich potrzeb, wtedy i dzisiaj. Był nią onieśmielony, ale nie wstydził się przed nim – bo choć nie potrafił tego wytłumaczyć, wiedział, że Folke będzie rozumiał, jak go kochać; i chciał wierzyć, że sam będzie potrafił kochać go dobrze.
Pomyślał, przez ten łagodny uśmiech na jego ustach, że kochankowie tacy, jak oni, musieli być na siebie skazani w każdym życiu; nie umiał inaczej tego wytłumaczyć.
– Nie szukaj, będę obok ciebie – mruknął, uśmiechając się lekko z przełamanym przekorą rozbawieniem, chciał powiedzieć więcej, chciałbym pamiętać twoje imię w kolejnym życiu, chciałbym pamiętać twoje spojrzenie i ten moment, ale zamiast tego odwzajemnił powolny pocałunek, nie chcąc już niczego innego, tylko tego, by trwał do końca oddechu, by Folke nie odsuwał się już od niego, przynajmniej do następnego poranka. Wyczuł w ciemności jego uśmiech, kiedy się odsunął, wyczuł go w jego oddechu przesuniętym niżej, tuż nad prawie bolesne kołatanie serca w piersi, kiedy przesuwał dłońmi po jego ciele, wpuszczony pod zasłonę nawarstwionego ubrania, mniej ostrożny, choć cierpliwy, kiedy gorączkowość zbierała mu się w napięciu pod skórą, a on powtarzał jeszcze za nim powoli, dzisiaj nie musisz uciekać, nie musisz tego wykradać, nie musisz później odwracać się z ciężarem tej winy w rękach. Nigdy nie było w tym nic złego; w tym, jak bardzo tego pragnął, tej prostej chwili niewymuszonej bliskości; w tym, jak bardzo go kochał, zanim jeszcze to zrozumiał; w tym, że krtań zacisnęła mu się nerwowo na oddechu, kiedy ciepłe westchnienie musnęło mu szyję i gorący dreszcz spłynął mu po ramionach i plecach, prawie, prawie pociągając go w to nagłe, zmysłowe ogłuszenie, ćmiące drażliwie przy skraju świadomości. Nie, nigdy nie było w tym nic złego; w tym, że śnił o tym westchnieniu wcześniej i w tym, że łapany znów oddech zadrżał mu na ustach, bo nie pamiętał nawet, czy kiedykolwiek całowano go w szyję, jakby nigdy nie było go przy tym, gdy kładł się z kimś do łóżka, by pamiętać cokolwiek poza pośpiechem i zmęczeniem.
Zatrzymał się przy uniesionej krawędzi swetra, na bruzdach wyrazistych żeber, nie było w tym pytaniu pretensji czy żalu; rozumiał, że rzeczy tak długo chowane przed drugim człowiekiem, obawiały się jego spojrzenia – a on przez ostatnie miesiące zabierał mu je jedno po drugim, bo trudno było się ukrywać, sypiając tak często w jednym łóżku. Nie miał wyboru, kiedy mówił mu o koszmarach, nie dawał mu wyboru, kiedy pytał o jego strach – to należało do niego, chciał, żeby wiedział, że rozumiał i nie wymagał. Że rozumiał, jak wiele to znaczyło, kiedy mówił nie, chcę być blisko ciebie, ciepłe przyzwolenie szeptane mu w skórę, którego nie usłuchał od razu, bo chciał to zapamiętać, ten moment i ten czuły szept, w którym mu ufał. Zebrał wełnę w palce, podciągając ją niespiesznie, odsłaniając jasny brzuch i żebra, unosząc się, by zsunąć kołnierz z jego szyi i rękawy z podniesionych ramion; słyszał jak wełna elektryzuje mu włosy, ciche przeskoki napięcia mierzwiące pojedyncze kosmyki i uśmiechnął się z czułym rozbawieniem, nachylając się do jego uśmiechu, do naelektryzowanego pocałunku, iskry przeskakującej między ustami i tam, gdzie przyłożył palce do jego policzka, dotykając go lekko, dotykając jego szyi i odkrytej pochyłości ramienia, nierówności blizn spływających do łokcia, sięgających z pleców na żebra jak w objęciu. I uśmiechał się, kiedy całował te same miejsca, szyję i nagie ramię, obojczyk i delikatny mostek kruchej piersi, wypukłość naciekłej przeszłości wpływającej do debry między żebrami i zastygłej w niej gładką, stwardniałą tkanką; pomyślał, że musi mu być zimno, że powinien zapytać, ale zamiast tego pocałował jego brzuch, pod klingą mostka i pod pępkiem, niespiesznie w krzywiźnie talii, unosząc się w końcu nad nim, ze spojrzeniem ciemnym od przepastnego, czułego upojenia źrenic.
– Któregoś dnia – szepnął, znajdując jego spojrzenie, Folke miał zarumienione policzki i oczy tak żywe, włosy rozsypane na poduszce krótką aureolą, rozchylone usta – nie będzie miejsca, którego jeszcze nie pocałowałem i będziesz o tym wiedział. Będziesz wiedział i mi o tym powiesz – uśmiechał się łagodnie, zaskoczony spokojnością swojego głosu, kiedy o tym mówił; któregoś dnia nie będzie nosił na sobie żadnego innego dotyku, nie będzie wzdrygał się pod muśnięciem innego wspomnienia, któregoś dnia będzie czuł się kochany i, miał nadzieję, powie mu o tym. Pocałował go niespiesznie, czując jego dłonie na swojej skórze, przyjemny ciężar na nagich lędźwiach, na gorączce rozlewającej się płytko pod skórą; pomyślał o tych delikatnych, smukłych dłoniach na sobie, długich palcach stworzonych do pięknych rzeczy i poczuł przyjemny skurcz pod żołądkiem, ciepły dreszcz na karku.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Pią 20 Sty - 0:23
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Bał się, że był zbyt słaby dla świata – przystawał między przeszłością i przyszłością, wspierając dłonie na udach i z trudem łapiąc rwany wysiłkiem oddech, podczas gdy rzeczywistość nie oglądała się przez ramię, by upewnić się, że wciąż za nią podążał; przyglądał się zawieszonemu na ścianie kalendarzowi i wertował w dłoniach kolejne kartki, dziesiątki pustych kwadracików, które musiał wypełnić swoim istnieniem, choć często nie starczało mu go nawet na jeden dzień – trwał uwięziony na dnie szklanej klepsydry, a czas grzebał go pod warstwą piachu, nastręczał się do ust i uwierał głęboko w uciśniętych rozpaczą trzewiach. Nie potrafił wyobrazić sobie własnego życia – przyglądał mu się, jak przygląda się muzealnym obrazom, próbując odnaleźć najmniejsze, ukryte w krajobrazie szczegóły, lecz niezależnie od tego, jak długo mrużył oczy, nie dostrzegał w nim siebie samego, jakby był zbyt mały, by umieścić go między pociągnięciami pędzla lub zbyt odstręczający, by pozwolić mu znaleźć się w objęciach drewnianej ramy; wracał do domu z ciężarem swego nieistnienia przewieszonym stryczkiem wokół obolałego mostka, odwracał wzrok od luster i nie mógł zasnąć, jeśli był trzeźwy, bo wydawało mu się, że wyczuwał pod palcami kontur własnego ciała. Ulegał rzeczywistości nieustannie w ten sam sposób – zamykając oczy, kiedy Malte nalegał, żeby uchylił drzwi prysznicowej kabiny i nie dotykając dłońmi miejsc, gdzie go uderzył, kiedy odmówił; nie chciał zarabiać pieniędzy ani osiągać sławy, na którą nigdy nie zasłużył, nie chciał niczego więcej, poza tym, by móc żyć niezauważonym przez innych, przypatrywać się wszystkiemu w milczeniu i czekać na coś, co kiedyś samoistnie odezwie się w nim samym, uciszy smutek, który dręczył go od dzieciństwa. Bertram nie potrafił tymczasem odwrócić wzroku – wciąż spoglądał na niego z tą samą, troskliwą wyrozumiałością, która sprawiała, że pragnął mu zaufać; co się stało?, pytał, kiedy strach znów zakradał się parezą pod jego osierdzie, a on uchylał usta, żałując, że nie był w stanie powiedzieć mu o wszystkim – o tym, jak klaustrofobiczne wydawało mu się własne ciało, jak w popłochu zawsze rozdrapywał skórę, próbując uwolnić puls spomiędzy ciasnych żył, a ta na drugi dzień wybarwiała się pąsowymi śladami jego paznokci; o tym, jak zmęczony się czuł, gdy emocje rozpalały czoło wysoką gorączką, w której płomieniach jego koszmary stawały się zbyt realistyczne; o tym, że go kochał, lecz nie umiał wyrazić tego na głos, więc zwierzenie rozrastało się w sercu, wypełniając całą jego objętość.
Chciał wierzyć, że mogliby odnaleźć się w kolejnym życiu – w innym ciele kochałby go odważniej, kochałby go tak, jak na to zasługiwał. Rano zawsze siadał przy oknie i przyglądał się wróblom, które stroszyły miękkie pióra, schodząc się ku sobie w poszukiwaniu ciepła i wyobrażał sobie, że mógłby spędzić w ten sposób całe życie, choć nie był pewien, czy jego miłość pomieściłaby się w drobnym, ptasim sercu; zapatrywał się na żółte motyle o filigranowych skrzydłach, które pojawiały się w mieście wraz z nastaniem wiosny i wystawiał na balkon prymulki, by obserwować je z bliska, choć nie był pewien, czy jego miłość pomieściłaby się w tak krótkim okresie ich istnienia; topił palce w miękkim dywanie kociego futra i uśmiechał się lekko za każdym razem, gdy Tartuffe wydawał z siebie cichy pomruk zadowolenia, choć nie był pewien, czy jego miłość zdołałaby wyrazić się w tak niskiej częstotliwości. Kiedy będę umierał, chciałbym, żeby niebo było tak samo piękne, mówił mu i miał na myśli każdy aspekt tego wyznania, choć nigdy nie chodziło mu tylko o kolor firmamentu – chciał, żeby serce biło mu tak samo spokojnie, kończyny nie drętwiały strachem, a Bertram patrzył mu w oczy w sposób, który sprawiał, że jego oczy wybarwiały się cynamonowym odcieniem brązu; dawniej ukrywał to spojrzenie w płytkiej kieszeni osierdzia, co wieczór próbując odtworzyć je pod powiekami, bo za każdym razem, gdy przyjaciel patrzył na niego z czułością, skurcz wokół serca słabł, a klatka żeber rozchylała się głębokim, kojącym wdechem. Kiedy pierwszy raz leżeli obok siebie w wymiętej bliskością pościeli, nie ufał własnemu ciału – bał się, że miękka opuszka natrafi na miejsce dawnego siniaka, a on wzdrygnie się odruchowo, niezdolny odnaleźć na sobie miejsca, które potrafiłby darzyć wyrozumiałością; kości prześwitywały mu spod skóry niewyraźnym zarysem, a on nie wiedział, gdzie je schować, by nie wyglądały, jakby chciały przebić się na zewnątrz pod gwałtowniejszym ruchem, uda pokrywały cienkie, rwane pręgi rozstępów, a skóra na plecach wciąż nie odbierała ciepła cudzej dłoni, na zawsze wypalona sztywną, brzydko zrośniętą blizną; tak długo, jak patrzył w jego oczy, nie przeszkadzała mu żadna z tych niedoskonałości.
Chciał wierzyć, że mogliby odnaleźć się w kolejnym życiu – w innym ciele kochałby go odważniej, kochałby go tak, jak na to zasługiwał. Rano zawsze siadał przy oknie i przyglądał się wróblom, które stroszyły miękkie pióra, schodząc się ku sobie w poszukiwaniu ciepła i wyobrażał sobie, że mógłby spędzić w ten sposób całe życie, choć nie był pewien, czy jego miłość pomieściłaby się w drobnym, ptasim sercu; zapatrywał się na żółte motyle o filigranowych skrzydłach, które pojawiały się w mieście wraz z nastaniem wiosny i wystawiał na balkon prymulki, by obserwować je z bliska, choć nie był pewien, czy jego miłość pomieściłaby się w tak krótkim okresie ich istnienia; topił palce w miękkim dywanie kociego futra i uśmiechał się lekko za każdym razem, gdy Tartuffe wydawał z siebie cichy pomruk zadowolenia, choć nie był pewien, czy jego miłość zdołałaby wyrazić się w tak niskiej częstotliwości. Kiedy będę umierał, chciałbym, żeby niebo było tak samo piękne, mówił mu i miał na myśli każdy aspekt tego wyznania, choć nigdy nie chodziło mu tylko o kolor firmamentu – chciał, żeby serce biło mu tak samo spokojnie, kończyny nie drętwiały strachem, a Bertram patrzył mu w oczy w sposób, który sprawiał, że jego oczy wybarwiały się cynamonowym odcieniem brązu; dawniej ukrywał to spojrzenie w płytkiej kieszeni osierdzia, co wieczór próbując odtworzyć je pod powiekami, bo za każdym razem, gdy przyjaciel patrzył na niego z czułością, skurcz wokół serca słabł, a klatka żeber rozchylała się głębokim, kojącym wdechem. Kiedy pierwszy raz leżeli obok siebie w wymiętej bliskością pościeli, nie ufał własnemu ciału – bał się, że miękka opuszka natrafi na miejsce dawnego siniaka, a on wzdrygnie się odruchowo, niezdolny odnaleźć na sobie miejsca, które potrafiłby darzyć wyrozumiałością; kości prześwitywały mu spod skóry niewyraźnym zarysem, a on nie wiedział, gdzie je schować, by nie wyglądały, jakby chciały przebić się na zewnątrz pod gwałtowniejszym ruchem, uda pokrywały cienkie, rwane pręgi rozstępów, a skóra na plecach wciąż nie odbierała ciepła cudzej dłoni, na zawsze wypalona sztywną, brzydko zrośniętą blizną; tak długo, jak patrzył w jego oczy, nie przeszkadzała mu żadna z tych niedoskonałości.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 26 Sty - 14:25
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wyglądał tak dobrze – z włosami zmierzwionymi drobnymi iskrami trzaskających w uszach przepięć (niezauważone zderzenia kruchych, międzyatomowych światów; tarcie i przeskok, kolizje rozwibrowanych elektronów, gdzieś umierała gwiazda i gdzieś powstawała gwiazda, gdzieś – między niemym pytaniem i ufnym przyzwoleniem – coś się kończyło i gdzieś – między opuszkami ostrożnych palców i rozgrzanym policzkiem – coś się zaczynało; kiedy był jeszcze w akademii, mówiono o asteroidach mających zderzyć się ze sobą tak blisko, że obawiano się ich odłamków przedzierających się przez membranę atmosfery, by wgryźć się łapczywie w powłokę Ziemi, spadną nam na głowy, płonące, rozpędzone meteoroidy, ostre ziarno innych, straconych światów, gdy zaczną spadać gwiazdy, nie zmawiajcie życzeń, ale modlitwy, pamiętał myśl, że to ekscytujące i piękne – te ruchome ilustracje przewidujące deszcz gwiazd i dwa fragmenty czegoś zgubionego w bezdennej kieszeni wszechświata znajdujące się na trajektorii wspólnej orbity – choć nigdy nie potrafił powiedzieć, czym było piękno i jak je rozpoznać; pamiętał, że nie powiedział tego na głos i pamiętał, że patrzył w niebo, z naręcznym zegarkiem w dłoni, czekał na nagły rozbłysk rozrywający niebo i coś, co miało na zawsze podzielić życie na część przed i część później, ale nic się nie wydarzyło, nie było deszczu gwiazd ani modlitw; minęły się o odległość paznokcia, w której mieściły się całe lata i nikt więcej o tym nie wspominał, tylko zgubiona kartka gazety rozmokła na chodniku pod stopami ludzi, którzy niczego nie zauważyli); wyglądał tak dobrze – z rumieńcem sprószonym kruszką bladych piegów (mgławice rysowane w uproszczeniu na stronie podręcznika astronomii), ze spojrzeniem chowającym czarne, pełne księżyce źrenic rozświetlonych rozproszonym światłem i życiem głodnym kolizji z innym światem (prawie się minęli, prawie się zgubili, prawie nie spojrzeli na siebie nigdy więcej, prawie stracili wszystkie spojrzenia i rzeczy, których nie dało się ubrać w słowa, prawie żyli bez siebie, mogliby nawet tego nie zauważyć). Noc była wokół cicha i miękka, miała fakturę ulgi i tęsknoty gęstniejącej na podniebieniu lepkim pragnieniem, a Folke wyglądał tak dobrze: jak obietnica przyszłości, której nie musiał się obawiać; jak przebaczenie chcące złożyć mu się na języku; jak coś, czego nie potrafił sobie wyobrażać – jedynie to westchnienie, które nie pozwalało zasnąć – bo piękno było dla niego trudne, piękno otwierało źrenice jak rany i składało na nich słone pocałunki przypominające mu, że na nie nigdy nie zasłużył i nie potrafiłby go chwycić bez łamania mu delikatnych skrzydeł; więc mrugał zawsze i odwracał wzrok, więc mrugał i cofał dłonie. Wyglądał tak dobrze, uśmiechając się nieśmiało, kiedy łagodny chłód nocnej łuny dotykał jego nagich ramion, obrysowywał nierówność blizn; nigdy wcześniej nie patrzył na niego w ten sposób i czuł się prawie jak wtedy, kiedy sekundy spowalniały przed kolizją światów, jak wtedy, kiedy trzymał w dłoni zegarek, czuł każdy przeskok wskazówki w dłoni i nie mógł odwrócić wzroku, choć niecierpliwa ekscytacja mieszała się z zatrzymującym oddech strachem, bo później czekał ich przecież kolejny poranek ze świadomością, że gwiazdy spadły z nieba i pozostawiły po sobie wypalone ślady jak papieros przyciskany do skóry, że coś w znajomym układzie rzeczy się zmieniło o świadomość, że może wreszcie, choć na chwilę, zrozumiał piękno i nie odwrócił wzroku.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sro 8 Lut - 23:22
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 16 Lut - 13:26
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Pią 17 Lut - 0:17
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Nie 19 Lut - 16:51
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 2 Mar - 23:44
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Wto 7 Mar - 12:29
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 23 Mar - 23:39
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
20.01.2001 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sob 25 Mar - 13:36
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
zt folke i bertram
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat