:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein
2 posters
Folke Baantjer
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 9 Gru - 12:51
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
04.12.2000
Grudzień wdarł się w codzienność klinem niskich temperatur, nakrywając miasto wełnianym jak białe karakuły śniegiem, od którego drętwiały kocie łapy, podnoszone nerwowo ku górze, dopóki nie brał Tartuffe na kolana, ostrożnie zdejmując zbrylone rzepy lodu ze splątanych wiechci długiego futra; dni sączyły się tymczasem bardzo powoli, jakby skostniałe tym nagłym chłodem, który przedzierał się do kości, sprawiając, że chroma noga drętwiała wyraźnie, rozlewając się bolesnym sztywnieniem aż po lędźwie i sunąc w górę pleców. Nigdy nie potrafił przyznawać się do tych dni, kiedy pogorszenie jego stanu zdawało się nie tylko rychłe, ale przede wszystkim nieuniknione – nie byłby w stanie przyznać się, że nadwątlona chorobą struktura ciała ograniczała go w sposób tak znaczący, że nie był w stanie nawet zejść po schodach, że zatrzymał się na drugim piętrze, kurczowo wsparty o drewnianą balustradę, z lewą kończyną sztywną i dojmującą, niezdolną zgiąć się w kolanie i pulsującą dolegliwym rwaniem aż po wąskie dno miednicy, że kiedy cofał się na górę, mało nie klęczał przed drzwiami do własnego mieszkania; był poniekąd uwięziony w karcerze swego skromnego lokum, uparcie wzbraniając się przed wsparciem drewnianej laski, ukrytej głęboko we wnętrzu ciemnej szafy, być może, jak małodusznie sobie wyobrażał, dawno pochłoniętej żarłocznością owadzich szczęk.
W te dni próbował się czymś zająć – rozpalić ogień pod stalowym dyskiem patelni, przyglądać się, jak woda stopniowo zaczynała wrzeć i bulgotać, a twarde, żółte korpusy makaronu rozmiękały, ulegając pod łagodnym naciskiem widelca, lecz nie był w stanie przełknąć jedzenia, które lśniło apetycznie na płycie okrągłego talerza, a następnie stygło i zasychało; innym razem siadał przy fortepianie, odsłaniając ostrożnie beżową płachtę, którą był nakryty, uderzając palcami w klawisze, właściwie ledwie muskając je opuszkami, delikatnie, powoli, jakby obawiał się, że dźwięki okażą się zbyt głośne, że zabrzmią inaczej, niż je zapamiętał. Mógłby w swej bezczynnej inercji wyławiać z umysłu wspomnienia podobnych wieczorów, obrazy tych wszystkich dni, kiedy budził się nad ranem, zmarznięty, zwinięty na pustym łóżku, przekonany, że tym razem rzeczywiście mógłby zamarznąć, uschnąć, zwiędnąć w jeden z ponurych, grudniowych zmierzchów, które niczym się od siebie nie różniły – ale dzisiaj było inaczej, choć inności tej wprawdzie nie dowierzał, nadstawiając kark pod topór nieuchronnego rozczarowania, dziecinną nadzieję przebitą jak spuchnięty balon, upominając własną świadomość, tak rozwiązłą w tym nowym, wciąż obcym jeszcze poczuciu bezpieczeństwa i szczęśliwości, nieprzyzwyczajoną do bliskości drugiego ciała, tym bardziej bliskości tak ufnej, ciepłej i wyrozumiałej.
Pokój pogrążony był w mroku nocy, zimą tym ciemniejszej, bardziej przenikliwej, gdy wizgi wiatru uderzały świstem o zamknięte okna, wnętrze sypialni wypełnione było jednak ciepłem troskliwej bliskości, dłoni splecionych pod okrywą kołdry, oddechów zatrzymanych w wąskiej, dzielącej ich przestrzeni – w komforcie tego zbliżenia, tak odmiennego od wszystkiego, czego dotąd doświadczał, pozwalał sobie wierzyć, że mógłby trwać przy nim już zawsze, że nieważne były te pobielałe jęzory blizn, które wciąż ukrywał przed jego wzrokiem, ta sztywność tępo rezonująca w udzie, ten alkohol odzywający się łagodną falą mdłości, te wszystkie sny, lęki, kompleksy i obawy, tym razem nie beształ się za każdy ruch, nie szukał lepszych słów, nie przekonywał, że powinien być mu bardziej wdzięczny za to, że jeszcze go nie zostawił. A jednak – gdzieś z tyłu czaszki tlił się kaganek chorobliwej przezorności, bo być może właśnie powinien się martwić, bardziej starać i zastanawiać, doszukiwać się tych krótkich, przelotnych grymasów niezadowolenia, które mogłyby go zdradzić. Nie zasługiwał na niego – ani teraz, ani wtedy, w wyłożonej karminowym moltonem sali teatralnej, chociaż kochał go zawsze z takim oddaniem, wytrwałym i niestygnącym przez wszystkie te lata, kiedy musiał robić to w samotności; wolał, by Bertram był nieświadomy bólu, który zgromadził się w nim przez ostatnią dekadę, zajadłych, kąsających kundli wątpliwości, które próbował wyrugować, jakby sądził, że wypłyną z niego wraz z krwią sączącą się z otwartego rozcięcia, łzami, którym pozwalał spływać po policzkach, gdy stał przed lustrem, zasypiał, leżał w wannie, czekając, aż wypełniająca misę woda zakryje mu usta i nos.
Ciepło jego obecności wibrowało łagodnie, rozchodząc się od środka po całym ciele, spływając przyjemnym dreszczem wzdłuż kończyn i zarysowanych pod skórą wypukłości kręgosłupa, po wszystkich tych miejscach między żuchwą, karkiem, a barkami, które nosiły jego imię jak morza noszą imiona swoich odkrywców. Obserwował go z nienachalną wdzięcznością, oczami przysłoniętymi cienką wilgocią senności, połyskującymi zielonkawym odcieniem zza opadających powiek, pod którymi migotały klisze pojedynczych reminiscencji jego obecności, wypowiedziane półszeptem pytanie (zostaniesz ze mną?) i subtelność uśmiechu, który rozciągnął się życzliwie pomiędzy przeciwnym kącikami ust, kiedy nachylił się bliżej, składając kojącą słodycz tej wesołości na jego lekko rozchylonych wargach. Nie chciał zasypiać, jeszcze nie, a jednak nie potrafił przedrzeć się przez mgłę opieszałego zmęczenia, która obciążała głowę, zalegającą w końcu na miękkości poduszki, zapadającą się w jej wydęty pierzyną materiał, czując pojedyncze szarpnięcie za mostkiem na chwilę przed tym, zanim świadomość została w pełni nakryta grubą, ciepłą kotarą spoczynku, paliatywną tylko przez chwilę, zanim w mirażu nieprzytomnej fantasmagorii nie uderzyło go tchnienie uciążliwego gorąca.
Duchota koszmaru wypełniała powietrze zwęglone pożarem, nadając mu charakterystyczny, ostry zapach spalenizny, dymu, który wdzierał się złośliwie w śluzówkę nosa. Poruszył się niespokojnie przez sen, spętany jego sznurami zbyt ciasno, by wyrwać się z powrotem na powierzchnię, oderwać wzrok od sklepienia nieba, które z otynkowanego bielą sufitu przeobraziło się w taflę błyszczącego mosiądzu, lśniącego matowo pod muśnięciami złotych ozorów płomieni, pożerających drewniane wnętrze domostwa; w dole morze grzmiało i rozbijało się o spazmatycznie powykręcane skały, przypominające opadły deszcz meteorytów do połowy zagrzebanych w wilgoci chłodnego piachu. Znów był tylko dzieckiem, ze źrenicami szerokimi jak spodki, przeszklonymi łzami, które napływały do oczu, czy to z trwogi, czy też drażniącej niedogodności cierpkiej i ostrej woni, jakby pod powiekami ugrzęzły ziarnka piachu. Zauważył drżenie, które szarpało ciałem jak w torsjach, chociaż w zasadzie nie czuł zimna – tylko strach, dojmujące przerażenie rozprzestrzeniające się równie szybko, co żarłoczne jęzory incendium, lęk, paraliżujący lęk przed wszystkim, co go otaczało, choć przede wszystkim przed tym, co miało dopiero wyłonić się z dymiącej ruiny domu, przylegającej do niej stodoły, wokół której ujadały psy, nerwowe i roztrzęsione gwałtowną zaborczością żywiołu. Zza zwisających z przyrdzewiałego zawiasu drzwi, płonących niby potarta o draskę zapałka, wyłoniła się znajoma, ojcowska sylwetka, lecz sylwetka przeraźliwie zniekształcona, z dziurami wyzierającymi czernią ze spopielałego płótna skóry, pojedynczymi, nastroszonymi wiechciami włosów sterczącymi z podrażnionej kopuły głowy, całej w ciemnych zmazach przypominających plamy wątrobowe, wreszcie z oczami inkrustowanymi w spąsowiałą czerwienią twarz, ściągniętą w surowej determinacji, z jaką rodzic zerwał się gniewnie w jego stronę, przecinając słaniające się na wietrze kosmyki przepalonej trawy, zmuszając zdrętwiałe nogi, by oderwały się od gruntu, ponaglając do biegu, lecz do biegu w gruncie rzeczy daremnego, bo chromość lewej kończyny szarpała boleśnie, a on potykał się na nierównej powierzchni, czując, jak wilgotny brud rozległych pól przesiąka przez materiał skarpetek, jak cudzy oddech – stęchły i gorący – zastyga mu na karku, grożąc dotykiem zwęglonych, obmierzłych palców.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sro 15 Gru - 13:28
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Ostatnie dni listopada przesypały mu się przez palce wartkim strumieniem, niechętnym zwłoki, choć próbował wmówić ją czasowi kurczowym chwytaniem się mijającej teraźniejszości, omijaniem spojrzeniem wskazówek zegara, zrywaniem się przyzwyczajeniem o świcie i przesiadywaniem do późnej nocy, byle odsunąć od siebie widmo pobudki w kolejnej kratce kalendarza, obarczonej liczbą coraz bliższą końcowi miesiąca – grudzień majaczący na horyzoncie przyprawiał go o mimowolne napięcie, niespokojność przekradającą się odruchem w tkliwe nerwy, drażnione wspomnieniami wydarzeń pozornie przedawnionych, ale wbrew usilnie stawianym pozorom niezaleczonych, tkwiących uporczywą drzazgą w pamięci, rwących chwilami bolesną świadomością odniesionych porażek, spazmami wstydu, goryczy i poczucia własnej tragicznej śmieszności, toczących go ustawicznie, a w tym czasie szczególnie dotkliwie. Przekonywał się desperacko (odejmując głos faktycznym, wypieranym uczuciom), że zostawił to za sobą ostatecznie i zupełnie, ale coraz żywsze i wyraźniejsze przygotowania do nadchodzącego wraz z końcem roku Jul wpędzało go w odruchową drażliwość, silniejszą niż zwykle, bardziej burzliwą, choć starał się to ukrywać za kłębami dymu wypalanych papierosów i pilnym zacięciem w pracy; zostawił to wprawdzie za sobą, jednak piołun doświadczonych upodleń, oskarżeń i krzywd – chociaż tych nie potrafił przyznać, przeciwnie: był tym, który krzywdził, był winny, zasługiwał na każdą obelgę, każdy policzek i każde poniżenie; jego krzywda nigdy nie była wyłącznie krzywdą, ale słuszną konsekwencją, zasłużonym jarzmem pokuty nakładanym na zesztywniały kark – spływał strunami podświadomych uczuć i myśli, gęsty jak syrop, gryzący i pobudzający do naprężenia, dla którego nie znajdował skutecznego upustu, nawet kiedy zadręczał ciało nadmiarem wysiłku i niedosytem odpoczynku. Zostawił to wszystko za sobą, ale objawy wżętych mu w materię uczuć cierni lęków, wyuczonych przez długotrwałe udręczenie, oswojonych w nawyki, przesączały się w instynktowne odruchy, których zawsze później się wstydził przed samym sobą: tego, że przekraczając próg mieszkania Folke mimowiednie spodziewa się zdradliwej smużki obcego zapachu, tego, że sięgając ku niemu ulega niezmiennie zaskoczonej uldze, kiedy zamiast chłodnej obojętności odpowiadał mu z ciepłą czułością, tego, że każde wspomniane przez niego w rozmowie imię prowokuje w nim ukłucie nieufnej podejrzliwości, niesprawiedliwej i skrzętnie ukrywanej. Wiedział, że to irracjonalne; rozumiał, że to bezpodstawne i niezasłużone, że nie miał powodów kochać go przez pryzmat uchybień popełnionych przez kogoś innego – czasami jednak, z nerwowym niepokojem ścierając się ze swoimi myślami w samotności mieszkania, tym silniej odczuwanej, im intensywniejszy stawał się brzask Jul budzącego miasto do ruchliwego rozgwaru za oknem, wyobrażał sobie go z kimś innym, Folke pod czyimś obcym objęciem, Folke zamykającego drzwi za zaproszonym gościem, oplatającego ramionami jego szyję tuż po konfidencjonalnym szczęku zamka tak, jak oplatał jego, unosząc się wdzięcznie pod skwapliwe powitanie; Folke zajętego z kimś innym nawet zwykłą rozmową na rogu ulicy – i siebie niezdolnego w żaden sposób zasygnalizować tego, co z zazdrosną ostentacją pragnął uczynić powszechnie wiadomym, wiedząc zarazem doskonale, że nie starczyłoby mu ku temu ani brawury, ani naiwności.
Nowa panna? Coś poważnego? – zabrzęczało mu któregoś dnia nad uchem wścibskim tonem głosu znajomego z pracy, chwytając go w pierwszej chwili w nieprzyjemny dreszcz zawstydzenia, jak gdyby przyłapywano go na czymś niewłaściwym, zanim nie wydobył z siebie lakonicznej, zniechęcająco szorstkiej odpowiedzi, bezwiednie pocierając złoto zauważonego pierścienia: tak; chyba tak. Był pewien, ale nie wiedział; tego samego dnia, wieczorem, wspinał się po schodach jego kamienicy, niosąc na podniebieniu ciężar tego pytania – chociaż wiedział, ale nie był pewien – by upuścić je przed progiem jego mieszkania, zapomnieć o nim natychmiast za jego granicą, zapomnieć o nim i o wszystkim innym, kiedy zanurzał się w jego prywatności, nie kłopocząc się nawet pierwej choćby zsunięciem z siebie płaszcza, podążając zamiast tego z posłusznym roztargnieniem za jego czułością, smakującą zachęcającym uśmiechem, kiedy cofała się przed nim w głąb salonu, zanim plecy Folke nie napotkały przeszkody oparcia kanapy, pozostawiającej go na pastwę pocałunków podjudzonych wylewnością przywitania. Wymagające jasności kim dla siebie jesteśmy?, którego sam nie potrafił precyzyjnie i ostatecznie rozwikłać (wszystkie możliwości zdawały mu się niewłaściwe i nieadekwatne, niewystarczające – przyjaciółmi – lub zbyt ciężkie – partnerami?), przestawało mieć znaczenie, choć dotąd, kiedy przebywali osobno, zdawało się mu kluczowe: wcześniejsze wahliwie urwane zdanie jesteś moim przedzierzgało się w pewne, zaborcze jesteś moim – kropka.
Zadręczające wątpliwości i niepokoje zdawały się spolegliwie wygasać pod paliatywem obecności Folke; sam grudzień pokornie przed nim ustępował, choćby jedynie doraźnie, tracąc swój dotychczasowy ciężar, pozwalając, by jasność zielonego spojrzenia oddaliła to, czego się podświadomie obawiał: nieuchronnej rocznicy wydarzeń, jakie pozostawiły go zaledwie dwa lata temu zużytą, znędzniałą perzyną człowieka, ogryzkiem wyplutym spomiędzy zębów, kiedy słodki miąższ czerpanych z jego względów korzyści odsłonił drażniący podniebienie suchy korpus, gorzkie pestki zamknięte w pozbawionych smaku okrywkach żnących dziąsła. Potrzebował go, ale nie potrafił mu tego powiedzieć; przyznać się, tym bardziej, do napadów niesprawiedliwej nieufności i niepewności, przyznać się do spazmów instynktownej chęci ucieczki, budzących go izotonicznym skurczem chwytającym przytomność u podstawy tchawicy, raptownie i nieustępliwie – ucieczki przezornie wyprzedzającej wmówioną sobie lękiem nieuchronność przyszłości. A jednak wracał wciąż i wracał po więcej, wracał zachłannie w objęcia uśmierzającej bliskości poddającej rozedrgane nerwy skutecznej, słodkiej sedacji; zostaniesz, mimo wszystko? Obiecał, mimo wszystko.
Dzisiejsze zostaniesz ze mną? wybrzmiałe między nimi półszeptem przez chwilę zdawało mu się własną myślą nieuważnie upuszczoną z cieśniny skroni, zanim nie dotarło do niego, że usta miał zamknięte, a Folke spoglądał na niego uważnie, wyczekując odpowiedzi; uśmiechnąwszy się ciepło, w końcu złożył mu ją w rozchyleniu spąsowiałych warg, milczącą i wdzięczną.
Sypiał przy nim lepiej – czy może zasypiał łatwiej i budził się chętniej – choć tak samo płytko, jak zawsze, z mimowolną tkliwą czujnością podżeganą dodatkowo wyostrzeniem zmysłów, przez co nawykł przebudzać się co noc bez wyraźnego powodu, kąsany lapidarnością bodźców, po których często nie było już śladu, gdy otwierał oczy; czasem, w gorsze noce, były nimi impulsy kwitnące ocucającą wybroczyną dojmująco rzeczywistego doznania na materii wyobraźni. Lapidarny przebłysk uścisku zamykającego się na jego dłoni w pierwszej chwili zdawał mu się podobną fatamorganą, iluzją otrzeźwiającą umysł nienawykły do doświadczeń głębszego snu – tymczasem ciepło dłoni wsuniętej ufnie w jego rękę nie wygasało, jej ciężar pozostawał dotkliwie wyrazisty, a niespokojny rytm drugiego oddechu nie milknął, zapadając się, jak zawsze dotąd, w chłodnej pustce mieszkania: nieswojego, jak przypominał sobie zaraz później, unosząc sennie powieki, by w gęstym zamroczeniu zimowej nocy dostrzec zaledwie blady zarys policzka Folke, niemrawy refleks słabej łuny prześlizgujący się po jasnym kosmyku opadającym mu na czoło, zauważalne, niespokojne drżenie powiek i głębszy cień zanurzony w ściągniętym w napięciu kąciku udręczonego grymasu. Przez wygłuszony o szybę wizg wiatru i płytkość niespokojnego oddechu przedzierały się odległe, gorączkowe urywki popłochu, jakby stawał mu kneblem w ustach, zatrzymywał w przełyku, ściśniętym niewidzialną ręką.
– Folke? – szepnął z nerwowym zatroskaniem jaskrawo wyeksponowanym w zachrypłej surowości wyrwanego ze snu głosu; mrużąc oczy, przyzwyczajające się niechętnie do przenikliwej ciemności, uniósł się na łokciu, łagodnie ściskając palce jego dłoni, odpowiadające odruchowym, drżącym kurczem. – Folke, obudź się – mruknął wciąż jeszcze sennie, ciepło i niemrawo, wsuwając objęcie drugiej ręki we wnękę wąskiej talii pod miękką okrywą kołdry, nachylając rozgrzane usta ku bladości jego policzka, by musnąć ją opiekuńczym tonem powtórzonej prośby: – Wracaj do mnie; to tylko sen.
Ręka, wpółprzytomnie i nieuważnie, wsunęła się dalej na plecy, sunąc czule ku tkliwej linii łopatek.
Nowa panna? Coś poważnego? – zabrzęczało mu któregoś dnia nad uchem wścibskim tonem głosu znajomego z pracy, chwytając go w pierwszej chwili w nieprzyjemny dreszcz zawstydzenia, jak gdyby przyłapywano go na czymś niewłaściwym, zanim nie wydobył z siebie lakonicznej, zniechęcająco szorstkiej odpowiedzi, bezwiednie pocierając złoto zauważonego pierścienia: tak; chyba tak. Był pewien, ale nie wiedział; tego samego dnia, wieczorem, wspinał się po schodach jego kamienicy, niosąc na podniebieniu ciężar tego pytania – chociaż wiedział, ale nie był pewien – by upuścić je przed progiem jego mieszkania, zapomnieć o nim natychmiast za jego granicą, zapomnieć o nim i o wszystkim innym, kiedy zanurzał się w jego prywatności, nie kłopocząc się nawet pierwej choćby zsunięciem z siebie płaszcza, podążając zamiast tego z posłusznym roztargnieniem za jego czułością, smakującą zachęcającym uśmiechem, kiedy cofała się przed nim w głąb salonu, zanim plecy Folke nie napotkały przeszkody oparcia kanapy, pozostawiającej go na pastwę pocałunków podjudzonych wylewnością przywitania. Wymagające jasności kim dla siebie jesteśmy?, którego sam nie potrafił precyzyjnie i ostatecznie rozwikłać (wszystkie możliwości zdawały mu się niewłaściwe i nieadekwatne, niewystarczające – przyjaciółmi – lub zbyt ciężkie – partnerami?), przestawało mieć znaczenie, choć dotąd, kiedy przebywali osobno, zdawało się mu kluczowe: wcześniejsze wahliwie urwane zdanie jesteś moim przedzierzgało się w pewne, zaborcze jesteś moim – kropka.
Zadręczające wątpliwości i niepokoje zdawały się spolegliwie wygasać pod paliatywem obecności Folke; sam grudzień pokornie przed nim ustępował, choćby jedynie doraźnie, tracąc swój dotychczasowy ciężar, pozwalając, by jasność zielonego spojrzenia oddaliła to, czego się podświadomie obawiał: nieuchronnej rocznicy wydarzeń, jakie pozostawiły go zaledwie dwa lata temu zużytą, znędzniałą perzyną człowieka, ogryzkiem wyplutym spomiędzy zębów, kiedy słodki miąższ czerpanych z jego względów korzyści odsłonił drażniący podniebienie suchy korpus, gorzkie pestki zamknięte w pozbawionych smaku okrywkach żnących dziąsła. Potrzebował go, ale nie potrafił mu tego powiedzieć; przyznać się, tym bardziej, do napadów niesprawiedliwej nieufności i niepewności, przyznać się do spazmów instynktownej chęci ucieczki, budzących go izotonicznym skurczem chwytającym przytomność u podstawy tchawicy, raptownie i nieustępliwie – ucieczki przezornie wyprzedzającej wmówioną sobie lękiem nieuchronność przyszłości. A jednak wracał wciąż i wracał po więcej, wracał zachłannie w objęcia uśmierzającej bliskości poddającej rozedrgane nerwy skutecznej, słodkiej sedacji; zostaniesz, mimo wszystko? Obiecał, mimo wszystko.
Dzisiejsze zostaniesz ze mną? wybrzmiałe między nimi półszeptem przez chwilę zdawało mu się własną myślą nieuważnie upuszczoną z cieśniny skroni, zanim nie dotarło do niego, że usta miał zamknięte, a Folke spoglądał na niego uważnie, wyczekując odpowiedzi; uśmiechnąwszy się ciepło, w końcu złożył mu ją w rozchyleniu spąsowiałych warg, milczącą i wdzięczną.
Sypiał przy nim lepiej – czy może zasypiał łatwiej i budził się chętniej – choć tak samo płytko, jak zawsze, z mimowolną tkliwą czujnością podżeganą dodatkowo wyostrzeniem zmysłów, przez co nawykł przebudzać się co noc bez wyraźnego powodu, kąsany lapidarnością bodźców, po których często nie było już śladu, gdy otwierał oczy; czasem, w gorsze noce, były nimi impulsy kwitnące ocucającą wybroczyną dojmująco rzeczywistego doznania na materii wyobraźni. Lapidarny przebłysk uścisku zamykającego się na jego dłoni w pierwszej chwili zdawał mu się podobną fatamorganą, iluzją otrzeźwiającą umysł nienawykły do doświadczeń głębszego snu – tymczasem ciepło dłoni wsuniętej ufnie w jego rękę nie wygasało, jej ciężar pozostawał dotkliwie wyrazisty, a niespokojny rytm drugiego oddechu nie milknął, zapadając się, jak zawsze dotąd, w chłodnej pustce mieszkania: nieswojego, jak przypominał sobie zaraz później, unosząc sennie powieki, by w gęstym zamroczeniu zimowej nocy dostrzec zaledwie blady zarys policzka Folke, niemrawy refleks słabej łuny prześlizgujący się po jasnym kosmyku opadającym mu na czoło, zauważalne, niespokojne drżenie powiek i głębszy cień zanurzony w ściągniętym w napięciu kąciku udręczonego grymasu. Przez wygłuszony o szybę wizg wiatru i płytkość niespokojnego oddechu przedzierały się odległe, gorączkowe urywki popłochu, jakby stawał mu kneblem w ustach, zatrzymywał w przełyku, ściśniętym niewidzialną ręką.
– Folke? – szepnął z nerwowym zatroskaniem jaskrawo wyeksponowanym w zachrypłej surowości wyrwanego ze snu głosu; mrużąc oczy, przyzwyczajające się niechętnie do przenikliwej ciemności, uniósł się na łokciu, łagodnie ściskając palce jego dłoni, odpowiadające odruchowym, drżącym kurczem. – Folke, obudź się – mruknął wciąż jeszcze sennie, ciepło i niemrawo, wsuwając objęcie drugiej ręki we wnękę wąskiej talii pod miękką okrywą kołdry, nachylając rozgrzane usta ku bladości jego policzka, by musnąć ją opiekuńczym tonem powtórzonej prośby: – Wracaj do mnie; to tylko sen.
Ręka, wpółprzytomnie i nieuważnie, wsunęła się dalej na plecy, sunąc czule ku tkliwej linii łopatek.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sob 18 Gru - 0:49
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Podobno w snach nie sposób czuć fizycznego bólu – charakterystycznego rwania, które chwytało się ciała jak terier, niezdolny rozewrzeć zesztywniałych szczęk, zatapiający zęby coraz głębiej w miękkie płótno skóry, pokrywający dziecięce plecy dolegliwą pulsacją, napuchniętą i zaczerwienioną, liźniętą brudnym jęzorem pożaru, który pozostawił na żebrach narośle popielatej sadzy; uczucie to, spowite pierzyną sennego marazmu, było jednak prawdziwe, tak samo przerażające i rzeczywiste, co przeszło dwie dekady temu, gdy wydarzyło się po raz pierwszy. Biegł przed siebie, czując, jak chłód powietrza uderza w wieżę tchawicy i nakłuwa rozszerzone w swych możliwościach płuca, z trudem nabierające kolejne oddechy, jak koszulka przylepia się do obmierzłej, wciąż rozjątrzonej jeszcze oparzelizny, szarpiąc za wrażliwą tkankę i sprawiając, że pole widzenia nakryło się tętniącą winietą czerwieni, jak paraliż zesztywnienia, które zwykło zamykać się karcerem na jego kończynach, uciska dotkliwie na stawy, sprawiając, że rachityczna sylwetka chwiała się w mroku, stopy co i raz zahaczały o wystające spomiędzy wiechliny korzenie, pękając na nierównym gruncie, brocząc się krwią startych o ziemię pięt. W lamentach odległego wichru, wdzierającego się ku śluzówce nosa odstręczającą wonią dymu, którego stęchła konsystencja zdawała się wypalać podrażnione gardło i szarpać spazmami kaszlu za organizm, dziecięcą, nadwyrężoną chorobą wytrzymałość, zbliżającą się nieuchronnie ku swej stromej skarpie, wychwytywał odległe glosy, jęki i nawoływania – zdawało mu się, że słyszał wołanie o pomoc ojca zbłąkanego wśród złotych wstęg żarłocznego pożaru, jeremiadę matki obezwładnionej wichurą i uległ sile swojego żalu, w małodusznym, orfeuszowym geście odwracając się przez ramię.
Widok, daleki od oczekiwanego, wyrwał z głębi gardła stłumiony okrzyk przerażenia, który przedarł się przez senną pokrywę ledwie niezrozumiałym jękiem, nakrywając skulone wśród pościeli ciało spazmatycznym dygotem – zamiast domu, sączącego się w oddali strugą popielejącego gorąca, dostrzegł twarz ojca, przeraźliwą fizjonomię nakrytą wybroczynami przepalonej skóry, pęcherzami wypełnionymi płynem surowiczym, bielejącymi od chłodu, jego chropowate dłonie, wyciągnięte ku niemu jak szpony, zarzucone w przestrzeń z gwałtownością, z jaką zarzucić można by sieć na dzikie zwierzę. Wierzgnął się jeszcze do przodu, ledwie zdołał przesunąć się jednak w górę falującego atramentową wiechliną wzniesienia, kiedy chroma noga zaczepiła o nierówny grunt, sprawiając, że całe ciało runęło w dół, a wysunięte przed siebie ręce przetarły się do krwi na nierównym, wilgotnym do rosy podłożu, którego nie zdołały wypalić ozory płomieni – dłoń mężczyzny (wcale nie ojca przecież, to nie był jego ojciec, nie ten zniekształcony demon, o fizjonomii wygiętej w nienawistnym paroksyzmie), który dopadł go nareszcie, dysząc ciężko, jak pies zerwany ze smyczy, chwyciła go za przegub, po czym zaległa ciężko na talii, wdzierając się brudnymi, szorstkimi palcami pod materiał oblepionego pecyną ubrania, wżynając paznokcie w miejsce, gdzie skórę przepalił żar nieposłusznego żywiołu. Szarpnął się rozpaczliwie, próbując odsunąć się jak najdalej, odeprzeć go od siebie, uderzyć ręką lub nogą, czymkolwiek, co pozwoliłoby mu zwiększyć dystans, którego ciasnota napierała na umysł narastającą paniką, animalistycznym lękiem, który ropiał i jątrzył się w głębi piersi.
Musiał zacisnąć powieki, miotając się w cudzym uścisku, bo kiedy otworzył oczy, znajdująca się przed nim sylwetka była niewyraźna i pogrążona w półmroku, dotyk cudzych dłoni wciąż zalegał jednak na skórze, która rwała, jakby miała zaraz pęknąć na naprężonej strukturze szkieletu, rozpruć się niczym nieumiejętnie zszyty płaszcz – oswobodzony z rzeczywistości snu nie rozumiał jeszcze w pełni, że udało mu się zerwać cięgno koszmaru, powracając z powrotem na flautę jawy, więc szamotał się nadal, zdeterminowany, by odsunąć się do tyłu, jak najdalej, czując, jak dłoń zderza się z czyimś ciałem, przygięta noga uderza w coś miękkiego, jak pętające go sznury nareszcie ustępują, pozwalają poderwać się z materaca i przylgnąć plecami do przeciwległej ściany, przenikającej przez ubranie otrzeźwiającym chłodem. Oddychał ciężko, czując, jak pierś faluje pod materiałem swetra, jak pod mostkiem odzywa się bolesny ucisk ściśniętego spazmem żołądka, jak zesztywniały kark nakrywa się potem – oczy przyzwyczajały się tymczasem do ciemności, odnajdując w niej zarysy znajomych mebli, układ własnego pokoju, postać, która spoglądała na niego z przeciwnej strony łóżka i wraz z którą do umysłu zakradła się powolna realizacja, nagły, obezwładniający żal, bezsilna świadomość popełnionego błędu, strach przed tym, co mógłby dostrzec w okręgach jego tęczówek, gdyby zapalić światło; gniew lub urazę, niechęć, zgrozę, rozczarowanie?
– Przepraszam. – głos miał słaby i niewyraźny, a policzki mokre od łez, które musiały zaszklić się pod obciążonymi snem powiekami; z trudem nabierał kolejne oddechy, wciąż roztrzęsiony, z kolanami podsuniętymi pod samą brodę, palcami odruchowo chwytającymi za opadające na czoło wiechcie i ściągającymi je ku dołowi, tak, by śródręczem docisnąć skronie, w których rezonował tępy, zamraczający ból. – Przepraszam, przepraszam. – wyszarpnięte z krtani słowa zaczynały zlewać się ze sobą, roztapiać jak podgrzane nad gorącem płomieni, które wciąż podrygiwały gdzieś na skraju świadomości, kwitły przed oczami, ilekroć opuszczał powieki, drażniły swym charakterystycznym zapachem, ciężkim, żywicznym, przyprawiającym o mdłości. Chciał wyłowić Bertrama z mroku tego pokoju, który nagle wydał mu się ciasny i klaustrofobiczny, nie potrafił jednak zmusić własnego ciała, by ruszyło się z miejsca, zaciśniętych kurczowo dłoni, by nie napierały z taką siłą, nie szarpały rozpaczliwie za włosy w atawizmie dziecięcego odruchu, ukracanego dawniej gwałtownym targnięciem Helene, która zaciskała swoje kościste, zlodowaciałe palce na jego przedramieniu, hukiem rozeźlonego barytonu Jørgen, który tracił cierpliwość znacznie szybciej, niż jego żona – podświadomie oczekiwał teraz podobnej reakcji i być może dlatego siedział zesztywniały, czując, jak lewa noga prostuje się bezwiednie, odzywając się głuchym buntem swej niedyspozycyjności.
Chociaż wyrwał się z sideł koszmaru, obrazy delirycznie zniekształconej przeszłości wciąż przywierały do niego ciasnym i lepkim kaftanem, obmierzłą powłoką, której nie potrafił się pozbyć, która spowijała tymczasem spojrzenie mgłą niechcianych reminiscencji, tak żywych i realistycznych, że nie potrafił odsunąć od siebie irracjonalnego przeświadczenia, że wszystko, czego przed chwilą doświadczył, wydarzyło się naprawdę, że plecy miał pochłonięte pogorzeliskiem świeżej rany, stopy napuchnięte i zdarte do krwi, sumienie rozjątrzone niezasklepionym sznytem, w który na nowo wcierano kryształy soli. W neurotycznej panice, która nakrywała umysł siłą kolejnych przypływów, zdawało mu się, że utracił wszystko, co udało mu się zbudować przez lata, wznoszone ku niebu fortyfikacje, zwodzone mosty, baszty i twierdze, pozorny spokój, pozorny komfort, pozorne zapomnienie – błędy, które popełnił, były wyryte w twardym kamieniu, niemożliwe do wyrugowania, a spsiały bałagan, jaki widział codziennie w lustrzanym odbiciu, miał sprawiać, że kolejne dni zostaną nieubłaganie naznaczone piętnem przeszłości, że będzie już tylko coraz gorzej i gorzej i gorzej.
– Nie chciałem nigdy… powinienem był… powinienem był zostać. – głos mu drżał, rozcierając się niewyraźnie, szarpiąc za słowa, urywając je w połowie sylaby, by wziąć głęboki oddech, wypełnić powietrzem ściśniętą przerażeniem pierś, jakby dotknięty oszołomieniem umysł zaciął się w połowie drogi pomiędzy snem, a jawą. – Teraz mnie zła..pią, złapią mnie… i… i zaciągną z powrotem… z powrotem do domu, ale to nic, to nic… to nic, bo… bo zasługiwałem na to... od początku. – nie myślał już wcale nad tym, co mamrotał w nerwowym popłochu, dociskając śródręcze do oczodołów, dopóki ciemności pod powiekami nie nakryły pulsujące plamki barw, opierając brodę o zgięte kolano, próbując wydrzeć z siebie spłachcie snu, którego fabuła powinna była rozcieńczyć się w rzeczywistości, zniknąć, odejść w niepamięć, a która tymczasem zakotwiczyła się o przystań myśli, obejmując je monomanią przeszłości.
Widok, daleki od oczekiwanego, wyrwał z głębi gardła stłumiony okrzyk przerażenia, który przedarł się przez senną pokrywę ledwie niezrozumiałym jękiem, nakrywając skulone wśród pościeli ciało spazmatycznym dygotem – zamiast domu, sączącego się w oddali strugą popielejącego gorąca, dostrzegł twarz ojca, przeraźliwą fizjonomię nakrytą wybroczynami przepalonej skóry, pęcherzami wypełnionymi płynem surowiczym, bielejącymi od chłodu, jego chropowate dłonie, wyciągnięte ku niemu jak szpony, zarzucone w przestrzeń z gwałtownością, z jaką zarzucić można by sieć na dzikie zwierzę. Wierzgnął się jeszcze do przodu, ledwie zdołał przesunąć się jednak w górę falującego atramentową wiechliną wzniesienia, kiedy chroma noga zaczepiła o nierówny grunt, sprawiając, że całe ciało runęło w dół, a wysunięte przed siebie ręce przetarły się do krwi na nierównym, wilgotnym do rosy podłożu, którego nie zdołały wypalić ozory płomieni – dłoń mężczyzny (wcale nie ojca przecież, to nie był jego ojciec, nie ten zniekształcony demon, o fizjonomii wygiętej w nienawistnym paroksyzmie), który dopadł go nareszcie, dysząc ciężko, jak pies zerwany ze smyczy, chwyciła go za przegub, po czym zaległa ciężko na talii, wdzierając się brudnymi, szorstkimi palcami pod materiał oblepionego pecyną ubrania, wżynając paznokcie w miejsce, gdzie skórę przepalił żar nieposłusznego żywiołu. Szarpnął się rozpaczliwie, próbując odsunąć się jak najdalej, odeprzeć go od siebie, uderzyć ręką lub nogą, czymkolwiek, co pozwoliłoby mu zwiększyć dystans, którego ciasnota napierała na umysł narastającą paniką, animalistycznym lękiem, który ropiał i jątrzył się w głębi piersi.
Musiał zacisnąć powieki, miotając się w cudzym uścisku, bo kiedy otworzył oczy, znajdująca się przed nim sylwetka była niewyraźna i pogrążona w półmroku, dotyk cudzych dłoni wciąż zalegał jednak na skórze, która rwała, jakby miała zaraz pęknąć na naprężonej strukturze szkieletu, rozpruć się niczym nieumiejętnie zszyty płaszcz – oswobodzony z rzeczywistości snu nie rozumiał jeszcze w pełni, że udało mu się zerwać cięgno koszmaru, powracając z powrotem na flautę jawy, więc szamotał się nadal, zdeterminowany, by odsunąć się do tyłu, jak najdalej, czując, jak dłoń zderza się z czyimś ciałem, przygięta noga uderza w coś miękkiego, jak pętające go sznury nareszcie ustępują, pozwalają poderwać się z materaca i przylgnąć plecami do przeciwległej ściany, przenikającej przez ubranie otrzeźwiającym chłodem. Oddychał ciężko, czując, jak pierś faluje pod materiałem swetra, jak pod mostkiem odzywa się bolesny ucisk ściśniętego spazmem żołądka, jak zesztywniały kark nakrywa się potem – oczy przyzwyczajały się tymczasem do ciemności, odnajdując w niej zarysy znajomych mebli, układ własnego pokoju, postać, która spoglądała na niego z przeciwnej strony łóżka i wraz z którą do umysłu zakradła się powolna realizacja, nagły, obezwładniający żal, bezsilna świadomość popełnionego błędu, strach przed tym, co mógłby dostrzec w okręgach jego tęczówek, gdyby zapalić światło; gniew lub urazę, niechęć, zgrozę, rozczarowanie?
– Przepraszam. – głos miał słaby i niewyraźny, a policzki mokre od łez, które musiały zaszklić się pod obciążonymi snem powiekami; z trudem nabierał kolejne oddechy, wciąż roztrzęsiony, z kolanami podsuniętymi pod samą brodę, palcami odruchowo chwytającymi za opadające na czoło wiechcie i ściągającymi je ku dołowi, tak, by śródręczem docisnąć skronie, w których rezonował tępy, zamraczający ból. – Przepraszam, przepraszam. – wyszarpnięte z krtani słowa zaczynały zlewać się ze sobą, roztapiać jak podgrzane nad gorącem płomieni, które wciąż podrygiwały gdzieś na skraju świadomości, kwitły przed oczami, ilekroć opuszczał powieki, drażniły swym charakterystycznym zapachem, ciężkim, żywicznym, przyprawiającym o mdłości. Chciał wyłowić Bertrama z mroku tego pokoju, który nagle wydał mu się ciasny i klaustrofobiczny, nie potrafił jednak zmusić własnego ciała, by ruszyło się z miejsca, zaciśniętych kurczowo dłoni, by nie napierały z taką siłą, nie szarpały rozpaczliwie za włosy w atawizmie dziecięcego odruchu, ukracanego dawniej gwałtownym targnięciem Helene, która zaciskała swoje kościste, zlodowaciałe palce na jego przedramieniu, hukiem rozeźlonego barytonu Jørgen, który tracił cierpliwość znacznie szybciej, niż jego żona – podświadomie oczekiwał teraz podobnej reakcji i być może dlatego siedział zesztywniały, czując, jak lewa noga prostuje się bezwiednie, odzywając się głuchym buntem swej niedyspozycyjności.
Chociaż wyrwał się z sideł koszmaru, obrazy delirycznie zniekształconej przeszłości wciąż przywierały do niego ciasnym i lepkim kaftanem, obmierzłą powłoką, której nie potrafił się pozbyć, która spowijała tymczasem spojrzenie mgłą niechcianych reminiscencji, tak żywych i realistycznych, że nie potrafił odsunąć od siebie irracjonalnego przeświadczenia, że wszystko, czego przed chwilą doświadczył, wydarzyło się naprawdę, że plecy miał pochłonięte pogorzeliskiem świeżej rany, stopy napuchnięte i zdarte do krwi, sumienie rozjątrzone niezasklepionym sznytem, w który na nowo wcierano kryształy soli. W neurotycznej panice, która nakrywała umysł siłą kolejnych przypływów, zdawało mu się, że utracił wszystko, co udało mu się zbudować przez lata, wznoszone ku niebu fortyfikacje, zwodzone mosty, baszty i twierdze, pozorny spokój, pozorny komfort, pozorne zapomnienie – błędy, które popełnił, były wyryte w twardym kamieniu, niemożliwe do wyrugowania, a spsiały bałagan, jaki widział codziennie w lustrzanym odbiciu, miał sprawiać, że kolejne dni zostaną nieubłaganie naznaczone piętnem przeszłości, że będzie już tylko coraz gorzej i gorzej i gorzej.
– Nie chciałem nigdy… powinienem był… powinienem był zostać. – głos mu drżał, rozcierając się niewyraźnie, szarpiąc za słowa, urywając je w połowie sylaby, by wziąć głęboki oddech, wypełnić powietrzem ściśniętą przerażeniem pierś, jakby dotknięty oszołomieniem umysł zaciął się w połowie drogi pomiędzy snem, a jawą. – Teraz mnie zła..pią, złapią mnie… i… i zaciągną z powrotem… z powrotem do domu, ale to nic, to nic… to nic, bo… bo zasługiwałem na to... od początku. – nie myślał już wcale nad tym, co mamrotał w nerwowym popłochu, dociskając śródręcze do oczodołów, dopóki ciemności pod powiekami nie nakryły pulsujące plamki barw, opierając brodę o zgięte kolano, próbując wydrzeć z siebie spłachcie snu, którego fabuła powinna była rozcieńczyć się w rzeczywistości, zniknąć, odejść w niepamięć, a która tymczasem zakotwiczyła się o przystań myśli, obejmując je monomanią przeszłości.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sob 25 Gru - 20:43
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Echo doświadczanego w śnie przestrachu przedarło się przez przeźrocze nieuchwytnej granicy przytomności – wygłuszone i bojaźliwie ciche, sięgające rzeczywistości przez toń koszmarnych iluzji, przenikające zza grubej szyby stawianej przed jaźnią bariery, której okowy zacisnęły się palącą obręczą na toczonym fantazmatyczną maligną umyśle; słaby, przelękły jęk oddalony jeszcze przez dystans własnej niestrząśniętej z barków senności, przesączał się w świadomość Bertrama sugestią prowokującą instynktowne zatroskanie, rudymentarnie odruchowe, bezmyślnie nieostrożne, niepomne nieuważności inercyjnych reakcji. Ciepło słów szmerliwie wydychanych w bladość policzka, w miękką wnękę za łagodnym zwieńczeniem zaciśniętej w spazmie dygotu żuchwy, wreszcie we wgłębienie szyi, kiedy wpółprzytomnie wspierał skroń o kościstą wyniosłość ramienia, zdawało się tymczasem jedynie wzmagać niespokojne drżenie pozornie kruchej konstrukcji rachitycznego ciała, które zechciał wobec tego nakryć ramieniem jak protekcyjnym puklerzem, nakryć senną spokojnością jego rozedrganie, przyłożyć własne tętno do niespokojnej zwierzyny szarpiącej się w jego piersi, przepłoszonej obławą podgryzających ją imaginacji; to tylko sen, obudź się – zdawało mu się, że powtarzał jeszcze, w rzeczywistości jednak usta, przyłożone zaraz później do skarpy dygoczącego ramienia, poruszyły się ledwie pod niemrawym, uspokajającym szmerem wyciszającego mruknięcia. Nie zauważył sam, kiedy przekroczył granicę koniecznej przezorności: nie dostrzegł dłoni przesuwającej się w intencji pocieszenia po wrażliwym płótnie ciała za daleko i zbyt pewnie, sięgającej nieoczekiwanym dotykiem ku rozpoznawanym przez cienki materiał koszulki nierównościom zabliźnień. Ciepłe, szorstkie palce – niezapowiedziane jak szargnięcie wiatru wyrywające ramę okna ze szczelnego potrzasku ościeżnicy – przesunęły się z czułą poufałością, gładząc ich gruzła i nisze z konfidencjonalną, intymną swobodą, jakiej nie zdążyli oswoić; nieświadomy lęku przetykającego jego bliskość w koszmarność przelewającą się, wraz z rozbudzoną gwałtownie jaźnią, w rzeczywistość.
Oboje – jak uformowani dla siebie przez tragiczne, przewrotne fatum – w instynktach najbardziej newralgicznych chowali odruchy wzajemnie wrogie, sprzężone opozycyjną zależnością: rozpaczliwy przestrach prowokowany impertynencką gwałtownością siły; bezwiedne naprężenie wpisanej w pamięć mięśniową stanowczości wobec cudzej, chaotycznej paniki. A więc jego objęcie tężejące w nagłym instynktownym napięciu na szamocącym się ciele, zanim jasność myśli zdążyła przedrzeć się przez zamroczony półsen i zorientować w impasie obustronnie dotkliwej rzeczywistości – zanim zdążyłby zrozumieć podłość własnej intuicyjnej odpowiedzi przeciw jego reakcji na koszmary czyniące jego dotyk na ciele Folke jątrzącym i bolesnym; a więc jego dłoń zamykająca się na przegubie ręki rozpaczliwie próbującej go odepchnąć, zaciskająca się nieuważnie i nieprzejednanie, i gorzka plwocina rozdrażnionych przekleństw zaległa w ściśniętej krtani, nim obuch nagłej świadomości nie przedzierzgnął jej w żar winnego wstydu. W żar wymierzanego sobie rozczarowania, przeżerającego się przez skurczoną cieśninę głośni w gardło, spływającego wraz z głębszym oddechem w dojmujący, palący ciężar wsparty bolesnym kurczem na przeponie. Próbował przeprosić; rozluźniając palce w przebłysku dotkliwego zrozumienia swojego błędu, chciał go przeprosić, uspokoić i potem przeprosić, przepraszać, dopóki nie pozwoliłby się tą błagalną mantrą przywieść do uspokojenia, ale zamiast tego z głębi gardła wyrwało mu się chrzęszczące nieprzyjemnie stęknięcie, zaskoczony jęk bólu, kiedy grot zgiętego kolana wbił mu się w miękką słabiznę podbrzusza. Zgiął się, czując jednocześnie jak Folke stacza się w popłochu z krawędzi materaca, wysuwa spod ciepłej gawry dzielonej kołdry, ucieka – przed nim – by wcisnąć się plecami w przeciwną ścianę, jak rozedrgany, kruchy cień człowieka próbującego wtopić się w jasność martwej, nieodczuwającej, bieli. Patrzyli na siebie przez urywek chwili poprzez gęste milczenie wyściełane niepewnymi oddechami, jakby złapani w potrzask; patrzyli przez zimową ciemność sprowadzającą ich do słabych zarysów znajomych fizjonomii, wyławianych bardziej z pamięci niż z mroku, bardziej wyczuwanych niż dostrzeganych – pieprzyk drżący wraz ze schwytaną w płaczliwy kurcz brodą, oczy z histerycznym przerażeniem powoli rozpoznające w nim przyjaciela i – w lustrzanej symetrii spojrzeń – tragiczność tego, co między nimi zaszło; teraz, w ogóle, kiedykolwiek.
Potem zaczął się nagle kurczyć, z każdym kolejnym rwanym płaczem przepraszam, coraz bardziej rozpaczliwym, coraz mniej wyraźnym, coraz silniej zgubionym w ogólnym roztrzęsieniu przywodzącym osłabione, drżące ciało ku ziemi, zwijającym je w dygoczący spazm zacieśniającej się spirali rozbicia.
– Nie, Folke… – próbował oponować, głosem w pierwszej chwili bladym i pozbawionym siły, nieomal błagalnym, z nutą zrezygnowanej frustracji trącej o ściśnięty wciąż przesmyk gardła; zagłuszył go szemrany płaczliwie potok przeprosin, zlewających się ze sobą, przypominających coraz bardziej bezkształtny, przeciągły jęk kogoś zadręczonego i odartego z wszelkich fasad, filarów podtrzymujących pion rachitycznego ciała. Szczupłe dłonie zwinęły się w pięści, szarpały za zmierzwioną aureolę włosów, przyciskając się do skroni, silnie, rozpaczliwie, bez opamiętania, jak fantomowe przedłużenie koszmarów, kąsających wciąż, niezmiennie zgłodniałych bólu, żarłocznych i nieustępliwych.
– Folke, przestań – spróbował jeszcze raz, mocniej, surowiej, ale niepokój i skradająca się ku gardłu bezsilność przemieniała zamierzoną stanowczość polecenia w złagodniałą prośbę. Podnosząc się z łóżka, miał na ustach odruchowe zaklęcie przywołujące światło, niewybrzmiałe, bo nie ufał sobie samemu: nie ufał, że zniósłby widok Folke w podobnym stanie po raz kolejny; nie ufał, że byłby w stanie zmierzyć się z jego przerażeniem, tak jawnym i wyeksponowanym pod obnażającą łuną jasności, i nie obwiniać się za nie, nie kaleczyć się o jej krawędzie, nakrywające wiernie obręcz rozszerzonych w popłochu, szklistych źrenic. Strumień kolejnych słów rozmywających się pomiędzy szarpanymi oddechami zagłuszał nerwową niezdarność podejmowanych przez ciemność kroków; chłód powietrza przywarł do jego skóry ciasno, powodując dreszcze, choć równie dobrze mógł to być strach – podskórna niepewność w sytuacji wymagającej od niego wszystkiego tego, do czego nie był nawykły, czego się oduczył, czego unikał. Przyklęknął przed nim, nachylając się pod kawalkadę rwanych rozpaczą głosek, niezrozumiały ciąg wyznań, w których pobrzmiewała wystraszona rozpacz i poczucie winy, autoagresywny żal, którego artykulacji nie próbował już wstrzymywać, zamiast tego sięgając ku jego dłoniom, próbując odwieść je od szarpanych kosmyków włosów, ściskanych skroni, od oczu, w które wciskał zwinięte pięści, jakby próbował zetrzeć z powiek wyciosane na nich obrazy, konsekwentną łagodnością starając się skłonić je do rozluźnienia spazmatycznie podkurczonych palców, przyciągnąć je do swojej twarzy, do swoich policzków, swoich zwichrzonych snem wiechci, jestem tu, więc możesz przestać, więc nie musisz się bać, więc zużyj na mnie swoją złość, oddaj mnie w ręce koszmarów, niech szarpią moje włosy, niech drapią i kąsają, kiedy składam ustami ukradkowe okruchy wdzięczności na wypuszczonych z kurczu śródręczach.
– Nikt cię nie złapie – zapewnił, wypuszczając jego dłonie, by móc wsunąć palce ostrożnie na jego policzki, w rdzawe złoto włosów, przetrzeć opuszkami kciuków mokre ślady łez; próbując zrozumieć, odnaleźć go pośród krętych ścieżek jego słów, pośród niedostępnych mu zawiłości koszmarów. – Nikt cię nie zabierze; nikt mi cię nie zabierze, rozumiesz? – dodał półszeptem unoszącym się na rozedrganej tafli oddechów szarpiących się wciąż w delikatnej piersi, tonem pewnym, pokrzepiającym, choć podobne stwierdzenie budziło w nim odruchowe onieśmielenie, nabyte wraz z wyuczonym wstydem wobec swoich uczuć; zadrażniało w nim tę niepewność, która kazała mu zazdrośnie doszukiwać się czyjejś obcej obecności w jego życiu, w jego mieszkaniu, na jego ubraniu i skórze. – Rozumiesz, Folke? – powtórzył jeszcze raz, mocniej i dobitniej, próbując wyłapać błysk jego spojrzenia odpowiadającego na jego spojrzenie, przedrzeć się do niego, chwycić jego przytomność tak, jak obejmował teraz jego bladą twarz, jasny księżyc wyłaniający się z półmroku przed cynamonem oczu, wciąż błagającym, nerwowym, choć trzeźwiejszym. – Nawet jeśli na to zasługujesz, choć w to nie wierzę.
Przesunąwszy palcami po jego włosach, opuścił rękę, sięgając uda wyprostowanej sztywno na podłodze nogi, pozornie wspierając się o nią delikatnie przez chwilę, ostatecznie zawijając na niej palce bez powściągliwości nad kolanem, jakby chcąc rozetrzeć zauważalną w jego ruchach bolesność, zastygły tymczasem, wyglądając cierpliwie objawów uspokojenia – lub objawów, które należałoby jeszcze uspokoić.
Oboje – jak uformowani dla siebie przez tragiczne, przewrotne fatum – w instynktach najbardziej newralgicznych chowali odruchy wzajemnie wrogie, sprzężone opozycyjną zależnością: rozpaczliwy przestrach prowokowany impertynencką gwałtownością siły; bezwiedne naprężenie wpisanej w pamięć mięśniową stanowczości wobec cudzej, chaotycznej paniki. A więc jego objęcie tężejące w nagłym instynktownym napięciu na szamocącym się ciele, zanim jasność myśli zdążyła przedrzeć się przez zamroczony półsen i zorientować w impasie obustronnie dotkliwej rzeczywistości – zanim zdążyłby zrozumieć podłość własnej intuicyjnej odpowiedzi przeciw jego reakcji na koszmary czyniące jego dotyk na ciele Folke jątrzącym i bolesnym; a więc jego dłoń zamykająca się na przegubie ręki rozpaczliwie próbującej go odepchnąć, zaciskająca się nieuważnie i nieprzejednanie, i gorzka plwocina rozdrażnionych przekleństw zaległa w ściśniętej krtani, nim obuch nagłej świadomości nie przedzierzgnął jej w żar winnego wstydu. W żar wymierzanego sobie rozczarowania, przeżerającego się przez skurczoną cieśninę głośni w gardło, spływającego wraz z głębszym oddechem w dojmujący, palący ciężar wsparty bolesnym kurczem na przeponie. Próbował przeprosić; rozluźniając palce w przebłysku dotkliwego zrozumienia swojego błędu, chciał go przeprosić, uspokoić i potem przeprosić, przepraszać, dopóki nie pozwoliłby się tą błagalną mantrą przywieść do uspokojenia, ale zamiast tego z głębi gardła wyrwało mu się chrzęszczące nieprzyjemnie stęknięcie, zaskoczony jęk bólu, kiedy grot zgiętego kolana wbił mu się w miękką słabiznę podbrzusza. Zgiął się, czując jednocześnie jak Folke stacza się w popłochu z krawędzi materaca, wysuwa spod ciepłej gawry dzielonej kołdry, ucieka – przed nim – by wcisnąć się plecami w przeciwną ścianę, jak rozedrgany, kruchy cień człowieka próbującego wtopić się w jasność martwej, nieodczuwającej, bieli. Patrzyli na siebie przez urywek chwili poprzez gęste milczenie wyściełane niepewnymi oddechami, jakby złapani w potrzask; patrzyli przez zimową ciemność sprowadzającą ich do słabych zarysów znajomych fizjonomii, wyławianych bardziej z pamięci niż z mroku, bardziej wyczuwanych niż dostrzeganych – pieprzyk drżący wraz ze schwytaną w płaczliwy kurcz brodą, oczy z histerycznym przerażeniem powoli rozpoznające w nim przyjaciela i – w lustrzanej symetrii spojrzeń – tragiczność tego, co między nimi zaszło; teraz, w ogóle, kiedykolwiek.
Potem zaczął się nagle kurczyć, z każdym kolejnym rwanym płaczem przepraszam, coraz bardziej rozpaczliwym, coraz mniej wyraźnym, coraz silniej zgubionym w ogólnym roztrzęsieniu przywodzącym osłabione, drżące ciało ku ziemi, zwijającym je w dygoczący spazm zacieśniającej się spirali rozbicia.
– Nie, Folke… – próbował oponować, głosem w pierwszej chwili bladym i pozbawionym siły, nieomal błagalnym, z nutą zrezygnowanej frustracji trącej o ściśnięty wciąż przesmyk gardła; zagłuszył go szemrany płaczliwie potok przeprosin, zlewających się ze sobą, przypominających coraz bardziej bezkształtny, przeciągły jęk kogoś zadręczonego i odartego z wszelkich fasad, filarów podtrzymujących pion rachitycznego ciała. Szczupłe dłonie zwinęły się w pięści, szarpały za zmierzwioną aureolę włosów, przyciskając się do skroni, silnie, rozpaczliwie, bez opamiętania, jak fantomowe przedłużenie koszmarów, kąsających wciąż, niezmiennie zgłodniałych bólu, żarłocznych i nieustępliwych.
– Folke, przestań – spróbował jeszcze raz, mocniej, surowiej, ale niepokój i skradająca się ku gardłu bezsilność przemieniała zamierzoną stanowczość polecenia w złagodniałą prośbę. Podnosząc się z łóżka, miał na ustach odruchowe zaklęcie przywołujące światło, niewybrzmiałe, bo nie ufał sobie samemu: nie ufał, że zniósłby widok Folke w podobnym stanie po raz kolejny; nie ufał, że byłby w stanie zmierzyć się z jego przerażeniem, tak jawnym i wyeksponowanym pod obnażającą łuną jasności, i nie obwiniać się za nie, nie kaleczyć się o jej krawędzie, nakrywające wiernie obręcz rozszerzonych w popłochu, szklistych źrenic. Strumień kolejnych słów rozmywających się pomiędzy szarpanymi oddechami zagłuszał nerwową niezdarność podejmowanych przez ciemność kroków; chłód powietrza przywarł do jego skóry ciasno, powodując dreszcze, choć równie dobrze mógł to być strach – podskórna niepewność w sytuacji wymagającej od niego wszystkiego tego, do czego nie był nawykły, czego się oduczył, czego unikał. Przyklęknął przed nim, nachylając się pod kawalkadę rwanych rozpaczą głosek, niezrozumiały ciąg wyznań, w których pobrzmiewała wystraszona rozpacz i poczucie winy, autoagresywny żal, którego artykulacji nie próbował już wstrzymywać, zamiast tego sięgając ku jego dłoniom, próbując odwieść je od szarpanych kosmyków włosów, ściskanych skroni, od oczu, w które wciskał zwinięte pięści, jakby próbował zetrzeć z powiek wyciosane na nich obrazy, konsekwentną łagodnością starając się skłonić je do rozluźnienia spazmatycznie podkurczonych palców, przyciągnąć je do swojej twarzy, do swoich policzków, swoich zwichrzonych snem wiechci, jestem tu, więc możesz przestać, więc nie musisz się bać, więc zużyj na mnie swoją złość, oddaj mnie w ręce koszmarów, niech szarpią moje włosy, niech drapią i kąsają, kiedy składam ustami ukradkowe okruchy wdzięczności na wypuszczonych z kurczu śródręczach.
– Nikt cię nie złapie – zapewnił, wypuszczając jego dłonie, by móc wsunąć palce ostrożnie na jego policzki, w rdzawe złoto włosów, przetrzeć opuszkami kciuków mokre ślady łez; próbując zrozumieć, odnaleźć go pośród krętych ścieżek jego słów, pośród niedostępnych mu zawiłości koszmarów. – Nikt cię nie zabierze; nikt mi cię nie zabierze, rozumiesz? – dodał półszeptem unoszącym się na rozedrganej tafli oddechów szarpiących się wciąż w delikatnej piersi, tonem pewnym, pokrzepiającym, choć podobne stwierdzenie budziło w nim odruchowe onieśmielenie, nabyte wraz z wyuczonym wstydem wobec swoich uczuć; zadrażniało w nim tę niepewność, która kazała mu zazdrośnie doszukiwać się czyjejś obcej obecności w jego życiu, w jego mieszkaniu, na jego ubraniu i skórze. – Rozumiesz, Folke? – powtórzył jeszcze raz, mocniej i dobitniej, próbując wyłapać błysk jego spojrzenia odpowiadającego na jego spojrzenie, przedrzeć się do niego, chwycić jego przytomność tak, jak obejmował teraz jego bladą twarz, jasny księżyc wyłaniający się z półmroku przed cynamonem oczu, wciąż błagającym, nerwowym, choć trzeźwiejszym. – Nawet jeśli na to zasługujesz, choć w to nie wierzę.
Przesunąwszy palcami po jego włosach, opuścił rękę, sięgając uda wyprostowanej sztywno na podłodze nogi, pozornie wspierając się o nią delikatnie przez chwilę, ostatecznie zawijając na niej palce bez powściągliwości nad kolanem, jakby chcąc rozetrzeć zauważalną w jego ruchach bolesność, zastygły tymczasem, wyglądając cierpliwie objawów uspokojenia – lub objawów, które należałoby jeszcze uspokoić.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 30 Gru - 15:24
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
W półmroku czas płynął wolniej – jakby jego konsystencja gęstniała, przelewając się lepkim i opieszałym strumieniem ciężkiej melasy, ostrożnie, nieśmiało, w obawie, by się nie potknąć, w presji, by wypełnić każdy zakątek pokoju, nagle przytłaczająco przestronnego, pełnego kanciastych skrytek i zakamarków. Odległe tykanie zegara, przedzierające się niemrawo przez szmer rwanych oddechów i głośne dudnienie serca, które obijało się boleśnie o kraty żeber, rozciągało się ku nieproporcjonalnym odległościom, a gdy tylko wychwytywał znajomy dźwięk z przeciwnej strony pokoju, ten znikał nagle, zagłuszony bądź stłumiony przez odgłosy jego własnego ciała, nieposłusznego wobec racjonalnej tyranii umysłu, wymykającego się z karceru, w jakim usilnie go zamykał, cichy i zdystansowany, niezdolny mówić o swej przeszłości spokojnie, więc nie mówiący o niej wcale. Nie kontrolował własnych odruchów – piersi falującej pod materiałem swetra, dłoni kurczowo zaciśniętych na ściąganych ku dołowi kosmykach włosów, łez, które stanęły w oczach zwierciadłem dziecinnej bezsilności, po czym zeszkliły się na spąsowiałym cieple policzków, przeobrażając się w płacz, a następnie w szloch, rozpacz, którą pragnął stłumić i która stawała mu w przełyku falą podchodzących do gardła mdłości. Pochwycony w próżni delirycznego oszołomienia przez chwilę rzeczywiście nie był w stanie odróżnić przeciwstawnych rzeczywistości, zlewających mu się przed oczami, zdecydować, czyim głosem wybrzmiała artykulacja jego imienia, czyja sylwetka zbliżała się w jego stronę, czyje dłonie próbowały przeciągnąć go w głębiny swego krajobrazu, więc wzbraniał się w prymitywnym, zwierzęcym przestrachu przed wszystkim, co go otaczało, wciąż czując na sobie łakome jęzory płomieni, swąd palonej skóry, poczucie winy oplatające się swym ogromnym, wężowym cielskiem wokół jego szyi – w skrawkach przegryzających się przez świadomość wspomnień znowu był tam, wśród atramentowych pagórków rozczochranej wiechliny, z zielenią spojrzenia rozpaloną tańcem wznoszącego się ku niebu żywiołu, niszczycielskiego i żarłocznego, z płucami ściśniętymi drażniącym obłokiem dymu, skórą rozpaloną szerokimi, czerwonymi kałużami, do których lgnęły spopielałe skrawki ubrania; spłoszony i bezsilny, dopóki czyjeś dłonie nie rozwarły żelaznej szczęki wnyków jego własnego sumienia.
– Nie… nie potrafię… nie potrafię przestać o tym myśleć, nie mogę już tak dłużej… nie mogę, n-n… – przerwał, przymuszony nagłym spazmem w piersi, kurczliwością płuc rozpaczliwie próbujących nabrać powietrza, palce, objęte ciepłem cudzych dłoni, rozluźniły się jednak widocznie, dygocące przy jego twarzy, policzkach nakreślonych szorstkością ciemnego zarostu, po czym zwieszone bezwładnie, zbyt ociężałe nagłym zmęczeniem, by unieść się z powrotem ku własnemu licu, napuchniętemu od łez, nakrytemu karminowymi rysami paznokci, ze zmierzwionymi wiechciami opadającymi niedbale na nakryte potem czoło. – Przepraszam… uderzyłem cię, przepraszam. – wyszeptał gorączkowo, sięgając ręką do jego lewego boku, lecz opuszczając ją, nim zdołał dotknąć palcami brzegu koszulki, jakby była zbyt ciężka, by unieść ją wyżej, pokierować impulsem odruchowego nakierowania; odczuł ulgę, zdając sobie sprawę z jego obecności, chwytając się brzmienia jego głosu, osuwając twarz w uniesione ku niemu dłonie, chociaż oddech wciąż miał płytki i niespokojny, a ciało, ukryte pod bawełnianym swetrem, trzęsło się w febrycznym dygocie, od którego drżała broda i szkliły się oczy, uniesione w nieśmiałej obawie ku twarzy Bertrama, odnajdujące błysk jego spojrzenia w wypełniającej pokój ciemności, chłodnej i przytłaczającej. Mrok sprawiał, że kształty wyginały się i przekształcały, jakby szarpane na wietrze – bał się, że mógłby dostrzec w rysach przyjaciela kogoś innego, więc zamknął oczy, próbując odnaleźć spokój pod powiekami, przywołać wspomnienia, ubogie klatki szczęśliwości, rozsiane wśród piachu i kamieni, których mógłby chwycić się jak drewnianej trawy; myślał o tym, jak na początku wiosny na świat przychodziły jagnięta, a całe domostwo pachniało jodyną, myślał o szerokim pniu drzewa, na którym lata temu grawerowali nożyczkami poprzeczne linie, jak któregoś lata jedna z nich sięgała znacznie wyżej, myślał o dniu kiedy Tartuffe pierwszy raz pojawił się na jego parapecie, wchodząc do mieszkania przez uchylone okno i ocierając wygięty grzbiet o zesztywniałą bólem nogę, myślał o rozchwianej łódce i karmionych zbożem łabędziach, myślał o plaży skrzącej jak czarny brokat i o słodyczy miękkich ust zatrzymujących się pocałunkiem w zagłębieniu obojczyka.
– To moja wina, gdybym… – zaczął cicho, unosząc ostrożnie wzrok, lecz przerywając zaraz, jakby dalsze słowa artykulacji ugrzęzły mu ością w gardle, wżynając się boleśnie w zaczerwienioną śluzówkę podniebienia. Pomyślał, że znowu krzywdził go w ten sam sposób, znowu obciążał go swoimi problemami, znowu popadał w dziecinną histerię, rozklejając się jak namokła, papierowa konstrukcja, podczas gdy on wszystkie swoje nieszczęścia znosić musiał w samotności, zamykając je w ciasnej, twardej skorupie milczenia. Znowu był w jego oczach ciężarem, znowu był problemem, znowu był ofiarą – przed samym sobą przypominał psa, który przybłąkał się lata temu pod rodzinną werandę, słaby i wygłodzony, ze złamaną miednicą i tylnymi nogami objętymi sztywnością trwałego paraliżu. Pamiętał jego skomlenie, głuche i przeciągłe (tylko coś, co umierało, mogło wydawać z siebie taki dźwięk) i pamiętał huk z pistoletu, gdy ojciec ukrócił jego cierpienie, pozostawiając ciało na trawie, by namokło deszczem i przesiąkło zgnilizną, ale nawet muchy trzymały się z daleka od zmierzwionego, burego futra, tak przerzedzonego, że miejscami prześwitywała spod niego skóra. Niektórych nie da się już uratować, mawiała matka, a on lata później interpretował jej słowa, tak wyraźnie odciśnięte w pamięci, tak krzywdząco przeobrażone pesymistyczną siłą wyobraźni – był pewien, że myślała o nim tak samo, próbowała go kochać, ale było to zajęcie zbyt męczące i zbyt niewdzięczne, nie sposób było pokochać kogoś takiego jak on, nie sposób było go uratować.
Westchnął cicho, pochylając się ostrożnie do przodu, gdy Bertram opuścił dłonie na jego udo, przesuwając palcami nad kolanem, w miejscu, gdzie stawy wydawały się drewniane i skrępowane rdzewiejącym zawiasem, pulsującym tępą niedyspozycyjnością, gdy w nerwowym podrygu próbował zgiąć nogę, podciągnąć ją z powrotem pod pierś, skurczyć się i sczeznąć, zająć jak najmniej miejsca, pozwolić, by wchłonęło go płytkie zagłębienie ściany. Wsparł czoło o jego prawy bark, oddychając głęboko i przymykając oczy, piekące solą zaschniętych na rzęsach łez, gromadzących się szklistym prześwitem w zaczerwienionych kącikach, podczas gdy myśli stygły, zmęczone i obolałe. Nikt cię nie złapie, lewitujące w oddali paliatywnością zapewnienia, nikt cię nie zabierze – ale nie mógł przecież wiedzieć, nie mógł obronić go przed tym, co czaiło się w ciemności, wygięte kształtem złowrogiego rozpoznania; nie mógłby prosić go o coś podobnego, bo Bertram ofiarował mu już przecież znacznie więcej niż to, na co kiedykolwiek zasługiwał, był dla niego za dobry, zbyt wyrozumiały, a on nie odnajdywał sposobu, by mu się odwdzięczyć. Nigdy nie był dość odważny, brakowało mu siły, rozsądku i determinacji; usuwał się w cień, kuląc się w kącie pokoju jak tamten pies, który starał się ujadać jak najciszej, jakby w obawie, że ktoś mógłby dostrzec jego obecność. Nie potrafił robić nic innego – pragnął jedynie położyć się na ziemi i płakać, że przeszłość wróci, a przyszłość nigdy nie nadejdzie.
– Możesz… możesz zapalić światło? – szept pytania przedarł się nareszcie stłumionym głosem przez szmer spowalniającego oddechu; odchylił się powoli, wspierając skroń o chłodny tynk ściany i unosząc ospale dłoń, przecierając rękawem swetra oczy, łzy, które pozostawiły lśniące smugi na spąsowiałych wybroczynami policzkach.
– Nie… nie potrafię… nie potrafię przestać o tym myśleć, nie mogę już tak dłużej… nie mogę, n-n… – przerwał, przymuszony nagłym spazmem w piersi, kurczliwością płuc rozpaczliwie próbujących nabrać powietrza, palce, objęte ciepłem cudzych dłoni, rozluźniły się jednak widocznie, dygocące przy jego twarzy, policzkach nakreślonych szorstkością ciemnego zarostu, po czym zwieszone bezwładnie, zbyt ociężałe nagłym zmęczeniem, by unieść się z powrotem ku własnemu licu, napuchniętemu od łez, nakrytemu karminowymi rysami paznokci, ze zmierzwionymi wiechciami opadającymi niedbale na nakryte potem czoło. – Przepraszam… uderzyłem cię, przepraszam. – wyszeptał gorączkowo, sięgając ręką do jego lewego boku, lecz opuszczając ją, nim zdołał dotknąć palcami brzegu koszulki, jakby była zbyt ciężka, by unieść ją wyżej, pokierować impulsem odruchowego nakierowania; odczuł ulgę, zdając sobie sprawę z jego obecności, chwytając się brzmienia jego głosu, osuwając twarz w uniesione ku niemu dłonie, chociaż oddech wciąż miał płytki i niespokojny, a ciało, ukryte pod bawełnianym swetrem, trzęsło się w febrycznym dygocie, od którego drżała broda i szkliły się oczy, uniesione w nieśmiałej obawie ku twarzy Bertrama, odnajdujące błysk jego spojrzenia w wypełniającej pokój ciemności, chłodnej i przytłaczającej. Mrok sprawiał, że kształty wyginały się i przekształcały, jakby szarpane na wietrze – bał się, że mógłby dostrzec w rysach przyjaciela kogoś innego, więc zamknął oczy, próbując odnaleźć spokój pod powiekami, przywołać wspomnienia, ubogie klatki szczęśliwości, rozsiane wśród piachu i kamieni, których mógłby chwycić się jak drewnianej trawy; myślał o tym, jak na początku wiosny na świat przychodziły jagnięta, a całe domostwo pachniało jodyną, myślał o szerokim pniu drzewa, na którym lata temu grawerowali nożyczkami poprzeczne linie, jak któregoś lata jedna z nich sięgała znacznie wyżej, myślał o dniu kiedy Tartuffe pierwszy raz pojawił się na jego parapecie, wchodząc do mieszkania przez uchylone okno i ocierając wygięty grzbiet o zesztywniałą bólem nogę, myślał o rozchwianej łódce i karmionych zbożem łabędziach, myślał o plaży skrzącej jak czarny brokat i o słodyczy miękkich ust zatrzymujących się pocałunkiem w zagłębieniu obojczyka.
– To moja wina, gdybym… – zaczął cicho, unosząc ostrożnie wzrok, lecz przerywając zaraz, jakby dalsze słowa artykulacji ugrzęzły mu ością w gardle, wżynając się boleśnie w zaczerwienioną śluzówkę podniebienia. Pomyślał, że znowu krzywdził go w ten sam sposób, znowu obciążał go swoimi problemami, znowu popadał w dziecinną histerię, rozklejając się jak namokła, papierowa konstrukcja, podczas gdy on wszystkie swoje nieszczęścia znosić musiał w samotności, zamykając je w ciasnej, twardej skorupie milczenia. Znowu był w jego oczach ciężarem, znowu był problemem, znowu był ofiarą – przed samym sobą przypominał psa, który przybłąkał się lata temu pod rodzinną werandę, słaby i wygłodzony, ze złamaną miednicą i tylnymi nogami objętymi sztywnością trwałego paraliżu. Pamiętał jego skomlenie, głuche i przeciągłe (tylko coś, co umierało, mogło wydawać z siebie taki dźwięk) i pamiętał huk z pistoletu, gdy ojciec ukrócił jego cierpienie, pozostawiając ciało na trawie, by namokło deszczem i przesiąkło zgnilizną, ale nawet muchy trzymały się z daleka od zmierzwionego, burego futra, tak przerzedzonego, że miejscami prześwitywała spod niego skóra. Niektórych nie da się już uratować, mawiała matka, a on lata później interpretował jej słowa, tak wyraźnie odciśnięte w pamięci, tak krzywdząco przeobrażone pesymistyczną siłą wyobraźni – był pewien, że myślała o nim tak samo, próbowała go kochać, ale było to zajęcie zbyt męczące i zbyt niewdzięczne, nie sposób było pokochać kogoś takiego jak on, nie sposób było go uratować.
Westchnął cicho, pochylając się ostrożnie do przodu, gdy Bertram opuścił dłonie na jego udo, przesuwając palcami nad kolanem, w miejscu, gdzie stawy wydawały się drewniane i skrępowane rdzewiejącym zawiasem, pulsującym tępą niedyspozycyjnością, gdy w nerwowym podrygu próbował zgiąć nogę, podciągnąć ją z powrotem pod pierś, skurczyć się i sczeznąć, zająć jak najmniej miejsca, pozwolić, by wchłonęło go płytkie zagłębienie ściany. Wsparł czoło o jego prawy bark, oddychając głęboko i przymykając oczy, piekące solą zaschniętych na rzęsach łez, gromadzących się szklistym prześwitem w zaczerwienionych kącikach, podczas gdy myśli stygły, zmęczone i obolałe. Nikt cię nie złapie, lewitujące w oddali paliatywnością zapewnienia, nikt cię nie zabierze – ale nie mógł przecież wiedzieć, nie mógł obronić go przed tym, co czaiło się w ciemności, wygięte kształtem złowrogiego rozpoznania; nie mógłby prosić go o coś podobnego, bo Bertram ofiarował mu już przecież znacznie więcej niż to, na co kiedykolwiek zasługiwał, był dla niego za dobry, zbyt wyrozumiały, a on nie odnajdywał sposobu, by mu się odwdzięczyć. Nigdy nie był dość odważny, brakowało mu siły, rozsądku i determinacji; usuwał się w cień, kuląc się w kącie pokoju jak tamten pies, który starał się ujadać jak najciszej, jakby w obawie, że ktoś mógłby dostrzec jego obecność. Nie potrafił robić nic innego – pragnął jedynie położyć się na ziemi i płakać, że przeszłość wróci, a przyszłość nigdy nie nadejdzie.
– Możesz… możesz zapalić światło? – szept pytania przedarł się nareszcie stłumionym głosem przez szmer spowalniającego oddechu; odchylił się powoli, wspierając skroń o chłodny tynk ściany i unosząc ospale dłoń, przecierając rękawem swetra oczy, łzy, które pozostawiły lśniące smugi na spąsowiałych wybroczynami policzkach.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Nie 2 Sty - 0:39
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Głoski, urywające się raptownie w wąskich granicach chwytanych oddechów, wtłaczały się w zgęstniałą ciemność stłumione i zmęczone, jakby otaczająca ich noc stężała zbyt silnie, by mogła pomieścić w sobie jeszcze więcej ciężkiego masywu drżących nerwowo wibracji, wykrztuszanych z wysiłkiem, przeciskanych przez zwężenie gardła w spazmach targających wątłą piersią – podobnym szarpnięciom febrycznych mdłości, cisnącym w usta nieprzetrawioną substancję sumienia, kwaśną, gryzącą, wypluwającą na język partykuły wydarte z jego spuchniętej, oparzonej bryły. Hausty połykanego niespokojnie powietrza i hausty odkrztuszanej treści osobistej gehenny toczącej trzewia niecielesne, organy tętniące osobnym pulsem zamkniętym w świetle myśli, teraz konwulsyjnie, w panice, zaciskających szczęki na udręce koszmaru, brzytwami kłów perforując siebie nawzajem, podjudzając się krwią własnego bólu. Jak valravny wydzierające sobie pióra z piersi, odsłaniające białą, cienką jak bibułka skórę, dropiatą i wrażliwą, kaleczoną ostrym czubem dzioba; jak storsjöodjurety, noszące podźwięk oszołamiającego strachu w szkłach źrenic wielkich jak ziejące studnie, marniejące w głębokich gawrach, wygłodniałe, ale zbyt przerażone, by wysunąć pysk ku strawie położonej zbyt daleko poza progiem ich bezpieczeństwa; jak jego własne ciemię upadające na kamienny grunt, w bezwiednej desperacji, by odebrać sobie przytomność i wraz z nią oddalić od siebie torturę nieuchronnej przemiany. Nie potrafił wyobrazić sobie dłoni wsuwających się pod kość, przytrzymujących skroń pragnącą ogłuszenia; dłoni przytrzymujących ciężar przytomności, w której szarpała się obca świadomość, lub bryłę ciała rozdzieraną w pył, formowaną na nowo, w obcą, potworną fizjonomię. Rozumiejąc bezdenną intymność podobnej rozszalałości emocji, gorączkowe drżenie palców Folke odwodził od jego twarzy i przyciskał do swojej, czyniąc to nieomal przepraszająco – przepraszam, że nie mogę ci na to pozwolić, na tą ulgę, złudną, pustą, choć krótkotrwale skuteczną – lecz wciąż konsekwentnie i stanowczo, dopóki wreszcie nie odpuściły, ulegając niemym namowom jego rąk, uspokojone i ociężałe opadając ku ziemi, ściągane wyraźnym omdleniem sił.
Szarpane słowa, zdania złamane wpół, niedoczekujące finałów, myśli połowicznie przesączające się w dźwięki o rozkruszonych drżeniem końcach, niedokończone wyznanie, szczerość po raz kolejny dogorywająca nim dopuściłaby go do swojego rozkrwawionego centrum – proszę, nie pytaj mnie, nie będę pytać, poczekam. W końcu obiecał; obiecał, że poczeka, choć prawda szarpnięta przedwcześnie bezsilnością kaleczyła nerwy wyszczerzonymi drzazgami wstrzymywanych w sobie frustracji. Nie chciał się złościć, nie mógł się przecież na niego złościć, nie miał prawa wymagać od niego więcej, kiedy prawda niewypowiedziana była już wysiłkiem tak nadwyrężającym. W ciemności nie dostrzegał jeszcze pełni jej żarłoczności, nie widział czerwonych śladów pozostawionych na bladej skórze pokrytej cienką warstwą potu, nie widział niezdrowej białości twarzy, przerażonej rozpaczliwości spojrzenia – w cieniu, który zaogniał strach Folke, znajdował resztki opanowania, choć bezsilność zbierała się wciąż w przedsionkach, kąsając serce bolesnym, niepokojącym skurczem, wzmagającym się tylko pod zrezygnowaną rozpaczliwością nieskończonej myśli. Nie mogę już tak dłużej, nie potrafię, nie mogę. Bertram pochylił czoło, uciekając spojrzeniem w ciemność między ich ciałami, zatrzymując w sobie westchnienie, przełykając narośl, naciskającą coraz silniej na grdykę. Nie potrafił oprzeć się jego roztrzęsieniu – nie potrafił odciąć się, zamknąć przed echem strachu, smutkiem rezonującym w podświadomości, wzbierającym nieuchronnie u wybrzeża odczuwania, bliżej i bliżej, usuwając piasek spokojności ziarnko po ziarnku, szloch za oddechem, oddech za spazmem urwanego tchu.
– To nic, należało mi się – odpowiedział, siląc się na blady przebłysk uśmiechu, nieprzekonanego, szczęściem zakrytego całunem ciemności. Ujął jego dłoń na chwilę, wyczuwając ruch przy swoim boku; była zimna jak noc, skostniała i drżąca, ciężka, jakby trzymał w niej stężały ołów. – Przestraszyłem cię – zauważył ciszej, niskością cichego tonu próbując zakryć chrapliwą bolesność, z jaką gardło zacisnęło się na tym stwierdzeniu. Nienawidził siebie za mimowolne odruchy swojego ciała, za oswojoną w bezwiednych reakcjach przemoc, nawet jeśli nie celową czy ofensywną, to szkodliwą, bolesną w kontakcie z wrażliwością instynktu podobną siłą doświadczonego. Przytrzymywał drapieżne pyski i pętał łapy stroszące brzytwy pazurów, opiekował się tylko istotami, których nie mógł przypadkiem skrzywdzić, zbyt dużymi, zbyt niebezpiecznymi, zbyt gruboskórnymi, by dać się urazić niezdarnością odruchów. Wszystko, co kruche, przekazywał dalej, w inne ręce, pewne, łagodne, ufające swoim impulsom; ale nie mógł trzymać swoich rąk z dala od niego, nie potrafił powstrzymać ich porywczości, tak skorej, by upewnić się o jego rzeczywistej obecności, wymykały mu się spod władzy, by zanurzyć palce w krzywiznach sylwetki, ilekroć znajdowała się obok, by przyłożyć ich uwagę do miękkości skóry – do ubrania, tęskniąc za jej zakrytym, nagim ciepłem, ukrytym przed nim jak prawda urwana przed końcem, wyznanie niesięgające nigdy własnego dna, szarpnięte krótko nagłym końcem tchu.
Jasne płatki powiek opadły na błysk przeciwnego spojrzenia, oddech spowalniał, próbował wytracić nabrany rozpęd rozedrgania. Na oblanym wątłą łuną zarysie dygoczącej wciąż brody srebrzyła się pojedyncza kropla, nabrzmiewająca powoli, zgęstniała jak okruch rtęci; zebrał ją powoli na przesuwaną opuszkę palca, zastygającą cierpliwie, kiedy spąsowiałe z gorączki usta rozchyliły się znowu, podejmując jeszcze jedną próbę, by wypowiedzieć to, co stawało w gardle – zamiast posłusznie wybrzmieć, wygasło jednak w krtani, jak iskra blednąca w popiele, niemo, spokojnie, tym razem nie szarpiąc się wcale, dogorywając w ciszy z narzuconą sobie pokorą. Zadeptana świadomie, tak samo jak świadomie chował przed nim spojrzenie, chował się, nachylając ciało naprzód, by wesprzeć gorące czoło o jego bark; nie potrafił się złościć. Nie potrafił przedzierzgnąć tej bolesności w gniew, wyostrzyć frustracji w rozdrażniony wyrzut, nie potrafił zadusić frustracji irytacją; ciężar skroni złożony mu na ramieniu pozostawiał go bezsilnym i skapitulowanym, nagle dojmująco zmęczonym. Pochylając twarz, by zawiesić usta blisko ciepłego zagięcia szyi, przesunął dłonią po zesztywniałym udzie, uciskając palcami ciało, zbyt łagodnie, jakby bojąc się faktycznie sięgnąć dotykiem tego, co bolało. Folke pachniał pościelą i snem, strachem osiadłym na skórze filmem potu, widmem spłukanych, subtelnych perfum, nietypowo słodkich, nie typowo męskich, pachniał sennością, szumem islandzkiego oceanu, jego dotykiem wodzącym wzdłuż ram odzieży, coraz częściej coraz mniej cierpliwie. Tak jak teraz wodził myślą za strzępami jego słów, przy granicy niewyartykułowanego źródła, rwącego go potokiem histerycznych torsji, pod które mógł podkładać płytką debrę swoich dłoni, obserwując jak rozpacz niebezpiecznie zbliża się krawędzi.
Zaklęcie zapalające światło padło odruchowo, wywołane cichą prośbą; bez zastanowienia, dlaczego musiał go o to prosić, jak za każdym poprzednim razem. Przymrużył oczy, w pierwszej chwili rażony wywołaną jasnością, zaraz dostrzegając czerwone ślady na jego skroniach i czole, półksiężyce pozostawione na policzkach przez paznokcie, połysk potu na jego niezdrowo bladym czole, powleczone gorączką policzki. Spojrzenie miał zmęczone, błyszczące jak w febrze, przykryte jeszcze łzami; Bertram zatrzymał dłoń wysoko pod jego biodrem, drugą podnosząc nerwowo do jego twarzy, by przyłożyć jej wnętrze do jego czoła, policzka, szyi, jakby sprawdzał mu temperaturę, choć było to zupełnie niepotrzebne. Musiał zająć czymś uwagę, zrobić cokolwiek, ukryć poruszenie pod wysilonym grymasem zatroskanego skupienia, w jałowym wysiłku, bo kiedy pochwycił przypadkiem jego spojrzenie, miał wrażenie, że coś w nim bezsilnie trzeszczy i pęka, rozłazi się, odsłaniając zmartwione zadręczenie i słabość podchodzącą mu do gardła.
– Prosiłeś, żebym cię nie pytał, więc nie będę – powiedział łagodnie, cicho, jakby wciąż tkwili w tej ciemności, potęgującej każdy zdradliwy szmer wzruszonej przypadkiem struny głosu. – Ale możesz mi powiedzieć; możesz mi wszystko powiedzieć. Dlaczego sobie nie pozwalasz? Dlaczego… – zwiesił głos, cofając dłoń z jego szyi i, wspierając łokieć o zgięte kolano jego podkurczonej nogi, przywiódł palce nerwowo do swojego czoła, przecierając je niespokojnie, przyciskając skronie, w końcu przesuwając uścisk, by objąć nim obolałą od napięcia szczękę, przesunąć po zaroście wzdłuż żuchwy. – Nie chcę cię wybiórczo, nie musisz się przede mną chować, wykrajać najładniejszych części, żeby przypadkiem nic nie stanęło mi w gardle, nie musisz… – nie kończąc myśli, spuścił spojrzenie, zaraz za nim swoją dłoń, by ująć w nią jego chłodne, osłabłe palce, przesunąć kciukiem po oczku pierścionka. – Przyjaźniliśmy się w ten sposób, Folke, jako głupie, niedojrzałe szczeniaki. Czy nie możemy kochać się, na litość boską, lepiej? – przystanął znowu, jakby sam musiał przetrawić własne słowa, pytanie wypowiedziane niemal półszeptem, ściśniętym, choć stanowczym. Podnosząc spojrzenie ku jego źrenicom, czuł jak frustracja nabrzmiewa mu na podniebieniu jakimś zaborczym żądaniem, którego nie miał prawa mu stawiać; którego nie powinien mu stawiać. Bał się jednocześnie własnej niepewności, bał się swoich ciągłych podejrzeń, bał się ciągłego strachu, że czegoś nie zauważa, o czymś nie wie, coś mu umyka.
– Boję się, że cię stracę; przez coś, o czym nie wiem. Boję się za każdym razem, jak nie jesteśmy razem, tego, przy czym mnie nie ma, ludzi, których nie znam, rozmów, których nie słyszę, tego, o czym mi nie mówisz, boję się, że cię nie mam, zawsze, kiedy nie jesteś obok, że stracę cię tak samo– że pozwalasz komuś innemu– że ktoś inny… – wie więcej, zna cię bardziej, potrafi ci pomóc, sypia z twoimi koszmarami, uładza je do snu, dotyka twojej skóry, sięga dalej, pod ubranie, pod milczenie, pod urwany oddech. – Kim my dla siebie jesteśmy, Folke?
Szarpane słowa, zdania złamane wpół, niedoczekujące finałów, myśli połowicznie przesączające się w dźwięki o rozkruszonych drżeniem końcach, niedokończone wyznanie, szczerość po raz kolejny dogorywająca nim dopuściłaby go do swojego rozkrwawionego centrum – proszę, nie pytaj mnie, nie będę pytać, poczekam. W końcu obiecał; obiecał, że poczeka, choć prawda szarpnięta przedwcześnie bezsilnością kaleczyła nerwy wyszczerzonymi drzazgami wstrzymywanych w sobie frustracji. Nie chciał się złościć, nie mógł się przecież na niego złościć, nie miał prawa wymagać od niego więcej, kiedy prawda niewypowiedziana była już wysiłkiem tak nadwyrężającym. W ciemności nie dostrzegał jeszcze pełni jej żarłoczności, nie widział czerwonych śladów pozostawionych na bladej skórze pokrytej cienką warstwą potu, nie widział niezdrowej białości twarzy, przerażonej rozpaczliwości spojrzenia – w cieniu, który zaogniał strach Folke, znajdował resztki opanowania, choć bezsilność zbierała się wciąż w przedsionkach, kąsając serce bolesnym, niepokojącym skurczem, wzmagającym się tylko pod zrezygnowaną rozpaczliwością nieskończonej myśli. Nie mogę już tak dłużej, nie potrafię, nie mogę. Bertram pochylił czoło, uciekając spojrzeniem w ciemność między ich ciałami, zatrzymując w sobie westchnienie, przełykając narośl, naciskającą coraz silniej na grdykę. Nie potrafił oprzeć się jego roztrzęsieniu – nie potrafił odciąć się, zamknąć przed echem strachu, smutkiem rezonującym w podświadomości, wzbierającym nieuchronnie u wybrzeża odczuwania, bliżej i bliżej, usuwając piasek spokojności ziarnko po ziarnku, szloch za oddechem, oddech za spazmem urwanego tchu.
– To nic, należało mi się – odpowiedział, siląc się na blady przebłysk uśmiechu, nieprzekonanego, szczęściem zakrytego całunem ciemności. Ujął jego dłoń na chwilę, wyczuwając ruch przy swoim boku; była zimna jak noc, skostniała i drżąca, ciężka, jakby trzymał w niej stężały ołów. – Przestraszyłem cię – zauważył ciszej, niskością cichego tonu próbując zakryć chrapliwą bolesność, z jaką gardło zacisnęło się na tym stwierdzeniu. Nienawidził siebie za mimowolne odruchy swojego ciała, za oswojoną w bezwiednych reakcjach przemoc, nawet jeśli nie celową czy ofensywną, to szkodliwą, bolesną w kontakcie z wrażliwością instynktu podobną siłą doświadczonego. Przytrzymywał drapieżne pyski i pętał łapy stroszące brzytwy pazurów, opiekował się tylko istotami, których nie mógł przypadkiem skrzywdzić, zbyt dużymi, zbyt niebezpiecznymi, zbyt gruboskórnymi, by dać się urazić niezdarnością odruchów. Wszystko, co kruche, przekazywał dalej, w inne ręce, pewne, łagodne, ufające swoim impulsom; ale nie mógł trzymać swoich rąk z dala od niego, nie potrafił powstrzymać ich porywczości, tak skorej, by upewnić się o jego rzeczywistej obecności, wymykały mu się spod władzy, by zanurzyć palce w krzywiznach sylwetki, ilekroć znajdowała się obok, by przyłożyć ich uwagę do miękkości skóry – do ubrania, tęskniąc za jej zakrytym, nagim ciepłem, ukrytym przed nim jak prawda urwana przed końcem, wyznanie niesięgające nigdy własnego dna, szarpnięte krótko nagłym końcem tchu.
Jasne płatki powiek opadły na błysk przeciwnego spojrzenia, oddech spowalniał, próbował wytracić nabrany rozpęd rozedrgania. Na oblanym wątłą łuną zarysie dygoczącej wciąż brody srebrzyła się pojedyncza kropla, nabrzmiewająca powoli, zgęstniała jak okruch rtęci; zebrał ją powoli na przesuwaną opuszkę palca, zastygającą cierpliwie, kiedy spąsowiałe z gorączki usta rozchyliły się znowu, podejmując jeszcze jedną próbę, by wypowiedzieć to, co stawało w gardle – zamiast posłusznie wybrzmieć, wygasło jednak w krtani, jak iskra blednąca w popiele, niemo, spokojnie, tym razem nie szarpiąc się wcale, dogorywając w ciszy z narzuconą sobie pokorą. Zadeptana świadomie, tak samo jak świadomie chował przed nim spojrzenie, chował się, nachylając ciało naprzód, by wesprzeć gorące czoło o jego bark; nie potrafił się złościć. Nie potrafił przedzierzgnąć tej bolesności w gniew, wyostrzyć frustracji w rozdrażniony wyrzut, nie potrafił zadusić frustracji irytacją; ciężar skroni złożony mu na ramieniu pozostawiał go bezsilnym i skapitulowanym, nagle dojmująco zmęczonym. Pochylając twarz, by zawiesić usta blisko ciepłego zagięcia szyi, przesunął dłonią po zesztywniałym udzie, uciskając palcami ciało, zbyt łagodnie, jakby bojąc się faktycznie sięgnąć dotykiem tego, co bolało. Folke pachniał pościelą i snem, strachem osiadłym na skórze filmem potu, widmem spłukanych, subtelnych perfum, nietypowo słodkich, nie typowo męskich, pachniał sennością, szumem islandzkiego oceanu, jego dotykiem wodzącym wzdłuż ram odzieży, coraz częściej coraz mniej cierpliwie. Tak jak teraz wodził myślą za strzępami jego słów, przy granicy niewyartykułowanego źródła, rwącego go potokiem histerycznych torsji, pod które mógł podkładać płytką debrę swoich dłoni, obserwując jak rozpacz niebezpiecznie zbliża się krawędzi.
Zaklęcie zapalające światło padło odruchowo, wywołane cichą prośbą; bez zastanowienia, dlaczego musiał go o to prosić, jak za każdym poprzednim razem. Przymrużył oczy, w pierwszej chwili rażony wywołaną jasnością, zaraz dostrzegając czerwone ślady na jego skroniach i czole, półksiężyce pozostawione na policzkach przez paznokcie, połysk potu na jego niezdrowo bladym czole, powleczone gorączką policzki. Spojrzenie miał zmęczone, błyszczące jak w febrze, przykryte jeszcze łzami; Bertram zatrzymał dłoń wysoko pod jego biodrem, drugą podnosząc nerwowo do jego twarzy, by przyłożyć jej wnętrze do jego czoła, policzka, szyi, jakby sprawdzał mu temperaturę, choć było to zupełnie niepotrzebne. Musiał zająć czymś uwagę, zrobić cokolwiek, ukryć poruszenie pod wysilonym grymasem zatroskanego skupienia, w jałowym wysiłku, bo kiedy pochwycił przypadkiem jego spojrzenie, miał wrażenie, że coś w nim bezsilnie trzeszczy i pęka, rozłazi się, odsłaniając zmartwione zadręczenie i słabość podchodzącą mu do gardła.
– Prosiłeś, żebym cię nie pytał, więc nie będę – powiedział łagodnie, cicho, jakby wciąż tkwili w tej ciemności, potęgującej każdy zdradliwy szmer wzruszonej przypadkiem struny głosu. – Ale możesz mi powiedzieć; możesz mi wszystko powiedzieć. Dlaczego sobie nie pozwalasz? Dlaczego… – zwiesił głos, cofając dłoń z jego szyi i, wspierając łokieć o zgięte kolano jego podkurczonej nogi, przywiódł palce nerwowo do swojego czoła, przecierając je niespokojnie, przyciskając skronie, w końcu przesuwając uścisk, by objąć nim obolałą od napięcia szczękę, przesunąć po zaroście wzdłuż żuchwy. – Nie chcę cię wybiórczo, nie musisz się przede mną chować, wykrajać najładniejszych części, żeby przypadkiem nic nie stanęło mi w gardle, nie musisz… – nie kończąc myśli, spuścił spojrzenie, zaraz za nim swoją dłoń, by ująć w nią jego chłodne, osłabłe palce, przesunąć kciukiem po oczku pierścionka. – Przyjaźniliśmy się w ten sposób, Folke, jako głupie, niedojrzałe szczeniaki. Czy nie możemy kochać się, na litość boską, lepiej? – przystanął znowu, jakby sam musiał przetrawić własne słowa, pytanie wypowiedziane niemal półszeptem, ściśniętym, choć stanowczym. Podnosząc spojrzenie ku jego źrenicom, czuł jak frustracja nabrzmiewa mu na podniebieniu jakimś zaborczym żądaniem, którego nie miał prawa mu stawiać; którego nie powinien mu stawiać. Bał się jednocześnie własnej niepewności, bał się swoich ciągłych podejrzeń, bał się ciągłego strachu, że czegoś nie zauważa, o czymś nie wie, coś mu umyka.
– Boję się, że cię stracę; przez coś, o czym nie wiem. Boję się za każdym razem, jak nie jesteśmy razem, tego, przy czym mnie nie ma, ludzi, których nie znam, rozmów, których nie słyszę, tego, o czym mi nie mówisz, boję się, że cię nie mam, zawsze, kiedy nie jesteś obok, że stracę cię tak samo– że pozwalasz komuś innemu– że ktoś inny… – wie więcej, zna cię bardziej, potrafi ci pomóc, sypia z twoimi koszmarami, uładza je do snu, dotyka twojej skóry, sięga dalej, pod ubranie, pod milczenie, pod urwany oddech. – Kim my dla siebie jesteśmy, Folke?
Folke Baantjer
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Wto 4 Sty - 2:11
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Zawsze wstydził się tego zwierzęcia, które mieszkało w jego piersi, zakrywał je warstwami ubrań, dłońmi protekcyjnie uniesionymi nad głową, obwiązywał mu łańcuch wokół szyi, zagłuszał ciche ujadanie – lękał się go, kosmatego stworzenia, które drapało go od środka, sprawiając, że serce kurczyło się od zabliźnionej tkanki, istoty o szpetnym obliczu i zębach ostrych jak sztylety, brzydził się zmierzwionym futrem, długimi pazurami, twardymi możdżeniami wyrastającymi ze zbyt kruchej czaszki. Nie chciał mieć z nim nic wspólnego, nie chciał ponosić zań odpowiedzialności, wolałby o nim zapomnieć – tymczasem zwierzę wciąż poruszało się nerwowo w trzewiach, stroszyło gniewnie futro, unosiło się popłochem i uderzało rozpaczliwie o kraty żeber, otwierając za mostkiem jątrzącą się ranę, w którą wszystko inne zdawało się zapadać. Sam sobie ten los wybrałeś, powracały echem słowa Lindy, której twarz wypatroszyła się grymasem perfidnego zadowolenia, nie zasłużyłeś na dobro, jakie nieświadomie okazała ci moja matka – wiedział, że miała rację, że nie powinien był ukrywać swojej przeszłości przed nikim, lecz im dłużej milczał, tym silniej wydawało mu się, że nigdy nie zdoła się odezwać, tym boleśniej wyznania stawały ością w gardle, tym bardziej przekonująca okazywała się nadzieja, że byłby w stanie o wszystkim zapomnieć, więc przełykał ślinę, odwracał wzrok od pytań, które mogłyby zaprowadzić go na niewłaściwe ścieżki, pozwalał, by szum odkręconej wody zagłuszał jego myśli, zalewał usta, oczy i nos, dopóki rwanie w płucach nie okazywało się zbyt dolegliwe, nakazując wynurzyć głowę na powierzchnię. Siedział na zimnej podłodze, chowając dygocące dłonie w miękkie futro rozleniwionego starością kocura, wspierając rozpalone gorączką czoło o chłodny brzeg wanny, obracając w ustach zaklęcie, którym mógłby, jak chirurgicznym skalpelem, wyciąć zarażoną tkankę wspomnień – ale na to też nie zasługiwał, to też wywoływało w nim drgawki i torsje.
– Nie wiedziałeś. – odrzekł cicho, z czołem wciąż wspartym o jego ramię, wzrokiem uwięzionym pod płachtą opuszczonych powiek, jakby obawiał się, że senne delirium mogłoby jeszcze pociągnąć go za sobą, zniekształcić wyłaniające się z mroku kształty, zdeformować zarys sylwetki przyjaciela w coś obcego i przerażającego – próbował odnaleźć spokój, nabierając głębokie, miarowe oddechy, chociaż płuca wciąż wydawały się skurczone spazmem wcześniejszej histerii, gardło oblepione łzami, których nagły wylew sprawił, że zrobiło mu się niedobrze. Zesztywniały kark pokrył się dropiatością gęsiej skórki, gdy Bertram zbliżył usta do zgięcia jego szyi – jego bliskość była kojąca i ciepła, lecz w porównaniu czuł się, jakby reszta ciała trzęsła się z zimna, pokryta niezdrową rosą pojedynczych kropel potu; nie było wprawdzie nic bardziej przytłaczającego niż stan, który nadchodził po zbyt silnym natężeniu uczuć, wywołanym galopadą reakcji, ów śmiertelnie głuche, bezradne zmęczenie, odzierające duszę jednako otuchy i determinacji. Odchylił się powoli dopiero, gdy przez ciemność spojrzenia przedarła się śreżoga pobladłej jasności, a następnie cały pokój wypełnił się ciepłym, żółtym światłem, wydobywającym z mroku szczegóły nieporuszonych mebli i klarowność rysów twarzy, zawieszonej naprzeciwko niego w pełnej znużenia bezsilności, która sprawiła, że znów poczuł się mały i upokorzony, zupełnie jak wówczas, gdy był jeszcze dzieckiem, rachitycznym dziesięciolatkiem chowającym się przed Helene w najciemniejszym kącie sypialni. – Znowu ci to robię, nie chcę tak dłużej. – westchnął, unosząc ostrożnie dłoń do własnej twarzy i przesuwając palcami po pulsującej gorącem skroni; musiał wyglądać koszmarnie, z pąsowymi smugami po paznokciach na niezdrowo bladej cerze, oczami szklistymi i zaczerwienionymi od łez. – Panowałem nad tym przez tyle lat, nie rozumiem… – uniósł wzrok, gdy wnętrze dłoni przyjaciela dotknęło jego rozgorączkowanego czoła, zsunęło się na naznaczony wybroczynami policzek, a następnie w zagłębienie szyi, pod kołnierz swetra, gdzie wydawało się jeszcze chłodniejsze. – Sprawiam ci tyle problemów. – nawet teraz, kiedy dostrzegł na jego twarzy ulotny grymas troskliwego skupienia, zdawało mu się, że było zbyt dobrze, zbyt długo, że Bertram musiał podświadomie szukać powodu, żeby się wycofać, żeby go zostawić – że teraz nareszcie go znalazł.
Poczuł, jak pod materiał ubrania wsuwa się nieśmiała pieszczota lęku, jak serce znów przyśpiesza, odzywając się głuchym bólem za fortyfikacją mostka, jak coś w jego wnętrzu kurczy się i zapada, jak mdłości na nowo podsuwają się w górę przełyku, a jego twarz staje się zwiotczała i blada. Wiedział, że kiedyś będzie musiał mu powiedzieć – próbował wiele razy, ale teatr pozornej nieświadomości, jaki przed sobą rozgrywali, zawsze był zbyt wygodny, milczenie zawsze było zbyt proste; hołubił w sobie naiwną, dziecinną nadzieję, że mógłby pozostawić swoje życie za sobą, porzucić je jak psa na poboczu ulicy, wieść życie Bertrama razem z nim, tymczasem w jego piersi zrodziło się dolegliwe ukłucie żalu, głuchego rozczarowania, które wzbierało jak morskie fale, irracjonalnego strachu, który sprawiał, że nagle poczuł się upokorzony – jak mógł sądzić, że zdoła ukryć przed nim swoje wspomnienia, że nawet on w końcu nie będzie chciał sięgnąć po nie dłońmi, wystawić przed osąd własnej filozofii? Boję się, że cię stracę, wydawało się surowe i przenikliwe; on również się bał, bo myślał o tym zbyt często. Pochylił głowę, przyglądając się własnej dłoni, drżącej lekko w objęciu jego palców, opuszkom przesuwanym ostrożnie po kościstości stawów, zatrzymującym się na oczku złotego pierścionka, połyskującego blado w świetle włączonej lampy – zawsze był mu wdzięczny za wyrozumiałość, która nie zadawała niewygodnych pytań, za cichą obecność, gdy siedzieli obok siebie na zimnych kafelkach szkolnej łazienki, za to, że nie wbijał klina własnej ciekawości w rozstępy opowiadanych przez niego historii, nie dociekał, nie pytał, nie wymuszał; towarzyszył mu w sposób tak ułudnie dogodny, że nigdy wprawdzie nie zauważył, jak krzywdzące musiało okazać się to zawieszone pomiędzy nimi milczenie, zgęstniałe długimi latami niewypowiedzianych wyznań, lęków i niepewności.
– Dlaczego chcesz o tym wiedzieć? – spytał głosem przycichłym, wciąż wahliwym, wciąż chroboczącym niewygodnie o ściany gardła. – Dlaczego mi nie ufasz? – zieleń spojrzenia zalśniła wyraźnie, gdy uniósł wzrok, zderzając ją z pociemniałym cynamonem jego tęczówek, oczekując najwyraźniej bezpośredniego żądania, zaklinowanego śliną na języku. – Nie mówię ci, bo nie chcę, żebyś postrzegał mnie inaczej, bo… bo o wielu rzeczach nie potrafię opowiadać w sposób, który nie sprawiałby mi bólu. – przez jego lico przemknęło widmo zrezygnowanej uległości, oczy przygasły żalem, lecz wciąż pozostawały wpatrzone w ruchomą fizjonomię przyjaciela, w ruch jego warg, spomiędzy których na zewnątrz wydostawały się kolejne słowa, ostatecznie utwierdzające go w przekonaniu, że nie będzie mógł dłużej się przed nim ukrywać, milczeć, jak milczał w dzieciństwie, kiedy zadane nieśmiało pytanie trafiało nieświadomie wymierzonym puginałem we wrażliwą, miękką tkankę jego ciała.
– Nie wiem, jak powinienem cię o tym zapewnić, żebyś potrafił mi uwierzyć. – przesunął się ostrożnie, dociskając kolana do podłogi, by móc nachylić się bliżej ku jego twarzy, wyciągnąć dłonie, wciąż drżące wyraźnie, do przodu i zatrzymać je łagodnie na jego policzkach, zmierzwionych szorstkością zarostu. – Nie ma nikogo na świecie, kto byłby mi tak bliski jak ty. Nikogo, kogo kochałbym tak samo długo, tak samo mocno. – mówił szczerze, chociaż w jego świadomość wdarła się bolesna iskra niepewności, nakazująca doszukiwać się w jego słowach czegoś więcej, dokańczać je w sposób, który sprawiał, że wewnętrzne zwierzę znów unosiło ostrożnie głowę, rozpychając się boleśnie w debrze żołądka – bał się tego, czego Bertram domyślał się o jego przeszłości, lecz jeszcze większym lękiem rozwijał się w jego piersi wąż odpowiedniego pytania, ostatecznie zastygłego na wargach, niezdolnego poruszyć napiętymi strunami krtani. Zgięta noga odezwała się dolegliwym rwaniem nad wypukłością kolana, rozciągając się po szczupłym udzie, aż ku lędźwiom, a on cofnął ostrożnie dłonie, zatrzymując je na wysokości jego piersi i obracając się tak, by oprzeć tył głowy o chłodną powierzchnię ściany. Powietrze w pokoju było rześkie, tymczasem odnosił wrażenie, że trudno było mu oddychać – westchnął cicho, a dwie, srebrzyste łzy spłynęły mu po zaczerwienionych policzkach i zatrzymały się w kącikach ust, które drgnęły lekko, jakby w zawstydzeniu.
– Śnił mi się ojciec. – odparł w końcu, głosem przycichłym i słabym. – Chciał, żebym został razem z nim… w tamtym domu, pochłoniętym przez płomienie. – noc za oknem wciąż przypominała ciemną i gęstą melasę – do świtu było jeszcze daleko, mimo to wiedział, że sen już nie nadejdzie.
– Nie wiedziałeś. – odrzekł cicho, z czołem wciąż wspartym o jego ramię, wzrokiem uwięzionym pod płachtą opuszczonych powiek, jakby obawiał się, że senne delirium mogłoby jeszcze pociągnąć go za sobą, zniekształcić wyłaniające się z mroku kształty, zdeformować zarys sylwetki przyjaciela w coś obcego i przerażającego – próbował odnaleźć spokój, nabierając głębokie, miarowe oddechy, chociaż płuca wciąż wydawały się skurczone spazmem wcześniejszej histerii, gardło oblepione łzami, których nagły wylew sprawił, że zrobiło mu się niedobrze. Zesztywniały kark pokrył się dropiatością gęsiej skórki, gdy Bertram zbliżył usta do zgięcia jego szyi – jego bliskość była kojąca i ciepła, lecz w porównaniu czuł się, jakby reszta ciała trzęsła się z zimna, pokryta niezdrową rosą pojedynczych kropel potu; nie było wprawdzie nic bardziej przytłaczającego niż stan, który nadchodził po zbyt silnym natężeniu uczuć, wywołanym galopadą reakcji, ów śmiertelnie głuche, bezradne zmęczenie, odzierające duszę jednako otuchy i determinacji. Odchylił się powoli dopiero, gdy przez ciemność spojrzenia przedarła się śreżoga pobladłej jasności, a następnie cały pokój wypełnił się ciepłym, żółtym światłem, wydobywającym z mroku szczegóły nieporuszonych mebli i klarowność rysów twarzy, zawieszonej naprzeciwko niego w pełnej znużenia bezsilności, która sprawiła, że znów poczuł się mały i upokorzony, zupełnie jak wówczas, gdy był jeszcze dzieckiem, rachitycznym dziesięciolatkiem chowającym się przed Helene w najciemniejszym kącie sypialni. – Znowu ci to robię, nie chcę tak dłużej. – westchnął, unosząc ostrożnie dłoń do własnej twarzy i przesuwając palcami po pulsującej gorącem skroni; musiał wyglądać koszmarnie, z pąsowymi smugami po paznokciach na niezdrowo bladej cerze, oczami szklistymi i zaczerwienionymi od łez. – Panowałem nad tym przez tyle lat, nie rozumiem… – uniósł wzrok, gdy wnętrze dłoni przyjaciela dotknęło jego rozgorączkowanego czoła, zsunęło się na naznaczony wybroczynami policzek, a następnie w zagłębienie szyi, pod kołnierz swetra, gdzie wydawało się jeszcze chłodniejsze. – Sprawiam ci tyle problemów. – nawet teraz, kiedy dostrzegł na jego twarzy ulotny grymas troskliwego skupienia, zdawało mu się, że było zbyt dobrze, zbyt długo, że Bertram musiał podświadomie szukać powodu, żeby się wycofać, żeby go zostawić – że teraz nareszcie go znalazł.
Poczuł, jak pod materiał ubrania wsuwa się nieśmiała pieszczota lęku, jak serce znów przyśpiesza, odzywając się głuchym bólem za fortyfikacją mostka, jak coś w jego wnętrzu kurczy się i zapada, jak mdłości na nowo podsuwają się w górę przełyku, a jego twarz staje się zwiotczała i blada. Wiedział, że kiedyś będzie musiał mu powiedzieć – próbował wiele razy, ale teatr pozornej nieświadomości, jaki przed sobą rozgrywali, zawsze był zbyt wygodny, milczenie zawsze było zbyt proste; hołubił w sobie naiwną, dziecinną nadzieję, że mógłby pozostawić swoje życie za sobą, porzucić je jak psa na poboczu ulicy, wieść życie Bertrama razem z nim, tymczasem w jego piersi zrodziło się dolegliwe ukłucie żalu, głuchego rozczarowania, które wzbierało jak morskie fale, irracjonalnego strachu, który sprawiał, że nagle poczuł się upokorzony – jak mógł sądzić, że zdoła ukryć przed nim swoje wspomnienia, że nawet on w końcu nie będzie chciał sięgnąć po nie dłońmi, wystawić przed osąd własnej filozofii? Boję się, że cię stracę, wydawało się surowe i przenikliwe; on również się bał, bo myślał o tym zbyt często. Pochylił głowę, przyglądając się własnej dłoni, drżącej lekko w objęciu jego palców, opuszkom przesuwanym ostrożnie po kościstości stawów, zatrzymującym się na oczku złotego pierścionka, połyskującego blado w świetle włączonej lampy – zawsze był mu wdzięczny za wyrozumiałość, która nie zadawała niewygodnych pytań, za cichą obecność, gdy siedzieli obok siebie na zimnych kafelkach szkolnej łazienki, za to, że nie wbijał klina własnej ciekawości w rozstępy opowiadanych przez niego historii, nie dociekał, nie pytał, nie wymuszał; towarzyszył mu w sposób tak ułudnie dogodny, że nigdy wprawdzie nie zauważył, jak krzywdzące musiało okazać się to zawieszone pomiędzy nimi milczenie, zgęstniałe długimi latami niewypowiedzianych wyznań, lęków i niepewności.
– Dlaczego chcesz o tym wiedzieć? – spytał głosem przycichłym, wciąż wahliwym, wciąż chroboczącym niewygodnie o ściany gardła. – Dlaczego mi nie ufasz? – zieleń spojrzenia zalśniła wyraźnie, gdy uniósł wzrok, zderzając ją z pociemniałym cynamonem jego tęczówek, oczekując najwyraźniej bezpośredniego żądania, zaklinowanego śliną na języku. – Nie mówię ci, bo nie chcę, żebyś postrzegał mnie inaczej, bo… bo o wielu rzeczach nie potrafię opowiadać w sposób, który nie sprawiałby mi bólu. – przez jego lico przemknęło widmo zrezygnowanej uległości, oczy przygasły żalem, lecz wciąż pozostawały wpatrzone w ruchomą fizjonomię przyjaciela, w ruch jego warg, spomiędzy których na zewnątrz wydostawały się kolejne słowa, ostatecznie utwierdzające go w przekonaniu, że nie będzie mógł dłużej się przed nim ukrywać, milczeć, jak milczał w dzieciństwie, kiedy zadane nieśmiało pytanie trafiało nieświadomie wymierzonym puginałem we wrażliwą, miękką tkankę jego ciała.
– Nie wiem, jak powinienem cię o tym zapewnić, żebyś potrafił mi uwierzyć. – przesunął się ostrożnie, dociskając kolana do podłogi, by móc nachylić się bliżej ku jego twarzy, wyciągnąć dłonie, wciąż drżące wyraźnie, do przodu i zatrzymać je łagodnie na jego policzkach, zmierzwionych szorstkością zarostu. – Nie ma nikogo na świecie, kto byłby mi tak bliski jak ty. Nikogo, kogo kochałbym tak samo długo, tak samo mocno. – mówił szczerze, chociaż w jego świadomość wdarła się bolesna iskra niepewności, nakazująca doszukiwać się w jego słowach czegoś więcej, dokańczać je w sposób, który sprawiał, że wewnętrzne zwierzę znów unosiło ostrożnie głowę, rozpychając się boleśnie w debrze żołądka – bał się tego, czego Bertram domyślał się o jego przeszłości, lecz jeszcze większym lękiem rozwijał się w jego piersi wąż odpowiedniego pytania, ostatecznie zastygłego na wargach, niezdolnego poruszyć napiętymi strunami krtani. Zgięta noga odezwała się dolegliwym rwaniem nad wypukłością kolana, rozciągając się po szczupłym udzie, aż ku lędźwiom, a on cofnął ostrożnie dłonie, zatrzymując je na wysokości jego piersi i obracając się tak, by oprzeć tył głowy o chłodną powierzchnię ściany. Powietrze w pokoju było rześkie, tymczasem odnosił wrażenie, że trudno było mu oddychać – westchnął cicho, a dwie, srebrzyste łzy spłynęły mu po zaczerwienionych policzkach i zatrzymały się w kącikach ust, które drgnęły lekko, jakby w zawstydzeniu.
– Śnił mi się ojciec. – odparł w końcu, głosem przycichłym i słabym. – Chciał, żebym został razem z nim… w tamtym domu, pochłoniętym przez płomienie. – noc za oknem wciąż przypominała ciemną i gęstą melasę – do świtu było jeszcze daleko, mimo to wiedział, że sen już nie nadejdzie.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Nie 9 Sty - 23:48
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Jego gorączka płonęła na zagłębieniu dłoni jeszcze chwilę po tym, jak odsunął jej chłodną szorstkość od alabastru pokrytej dreszczem skóry; stygła powoli, niechętnie, jak pościel po nieswojej stronie swojego łóżka – lub swojej nieswojego, wietrzejący pierwiastek cudzej ciepłej obecności w prywatności, w której dotąd natknąć się można było jedynie na chłód własnej samotności, uporczywe milczenie po drugiej stronie stołu, nieruchomość rzeczy martwych tkwiących w precyzyjnym porządku pozostawionego po sobie bezładu, nieporuszonego, niezmiennego, klaustrofobicznego. Kubek noszący pieczątkę jego ust, równie wyziębłą, co stojąca w nim herbata, zapomniany wieczorem, nad ranem potrafił jeszcze go zaskoczyć, wzbudzić odruchową czujność, pochopną dezorientację, jak gdyby w strzeżonej zazdrośnie szufladzie, w której krył wszystko to, co najbardziej osobiste, znajdował nieoczekiwaną niespójność, rzucający się w oczy ślad czyjejś impertynencji: zagięcie kartki listu, którego wcześniej nie było, pióro odłożone w inne miejsce, czysta smuga na zakurzonym wieku zamkniętej szkatuły. Zamiast niepokoju, czuł jednak ulgę – cichą, podskórną ulgę wobec tego nieszczęsnego kubka, tkwiącego uporczywie naprzeciw niego, kiedy wypijał szybką, poranną kawę, wypalał pierwszego papierosa, znajdował swoje miejsce w precyzyjnym porządku nieruchomego bałaganu swojej rzeczywistości. Naprzeciw niego – samotny dowód ciepłego, czującego życia pośród spowszedniałej martwoty własnej prywatności, opustoszałej i zakurzonej, usilnie zatrzaskiwanej i ryglowanej, jak gdyby pragnął tym sposobem wyprzeć się wszystkiego: tych listów nagromadzonych jak weksle zobowiązujące do wypłaty sumy uczuć, których nie potrafił wysilić z wyżyłowanego, nawykłego do ucieczek serca, tego pióra przypominającego mu uporczywie o słowach, jakich nie umiał przecisnąć przez krtań, tej szkatuły, której ciężkie wieko zaciskał na nieobłaskawionych hienach pragnień, a które wymykały mu się czasem, korzystając z nietrzeźwości luzującej zatrzask skobla, w pijane dłonie nieuważnie błądzące po cudzym ciele, w dotyk, którego pamięć przyprawiała go później o mdłości sumienia, w pocałunki zaprawione desperacją, przynoszących ułudę uśmierzenia na efemerydę chwili, później już tylko obmierzły, bezlitosny żal wobec siebie samego. W momentach podobnie rozbestwionego zamroczenia rozsądku zdawał się nie zauważać, że w istocie wcale tego nie chciał, że przymuszał się do intymności, jaka nie potrafiła zasklepić tkwiącej w nim luki, chronicznej i uporczywej, dopóki Folke nie uszczelnił jej swoją obecnością, kubkiem zapomnianym na blacie stołu, ciepłem pozostawionym na swojej poduszce nieswojego łóżka, bliskością, która wciąż potrafiła go zaskoczyć, wywracając znany porządek rzeczy. Intymnością niewymuszoną i bezpieczną, uśmierzającą łapczywość pysków łamiących zęby na zatrzaśniętych zawiasach, przywodząc je do spokojnej pokory, jak gdyby nigdy nie potrzebowały więcej poza dłonią wygładzającą nastroszoną sierść na zbolałych karkach.
Słowa Folke zdawały mu się wobec tego niezrozumiałe, dopóki nie rozjaśnił ich znaczenia kolejnymi, krzywdząco niesprawiedliwymi, wymierzanymi sobie samemu grotem pochopnego wyrzutu, którym zadrażniał głębiej rozbudzoną już frustrację, ciążącą dostrzegalnie w nierównej linii nachylonych ramion. Linia brwi drgnęła mu w zdradliwym tiku nerwowym; nie podnosił ku niemu jeszcze spojrzenia, obawiając się, że znajdzie w nim przebłysk mimowolnej, zmęczonej irytacji, na jaką Folke nie zasługiwał, szczególnie nie teraz. Zasługiwał wprawdzie na lepszego człowieka, lepszą odpowiedź, na lepszą miłość; na kogoś, przed kim nie nazywałby swoich koszmarów i nieprzespanych nocy problemami, przekonany, że tym musiały być dla niego – kłopotliwą niedogodnością powodującą rozdrażnione podrygi ekspresji i zadręczone zmęczenie.
– Przestań – krótki szept wybrzmiał miękką barwą zrezygnowanej prośby, cichej, jakby obawiał się, że jeśli odezwie się głośniej, jego głos siłą przyzwyczajenia zachrzęści tonem krzywdzącej pretensji. Przestań się chować, przestań się obwiniać, przestań unikać mojego wzroku, przestań zachowywać się, jakbyś spodziewał się, że zostawię cię pod byle pretekstem; przestań rezonujące jeszcze w skroniach, kiedy patrzyli na siebie, on – ze zmęczonym zmartwieniem zmiękczającym ponurość fizjonomii i jego gorączką wciąż płonącą w dołku dłoni, Folke – ze zdradliwym lśnieniem obawy w przeszklonej zieleni spojrzenia. – Ja chcę – oznajmił, kiedy spiekota frustracji ustąpiła pod zatroskaniem, bolesnym szarpnięciem żalu, że przyjaciel wciąż jeszcze spoglądał na niego w ten sposób, nieufny, jakby wyczekujący spięcia mięśni poprzedzającego pożegnalne trzaśnięcie drzwiami. – Chcę dokładnie tego.
Chcę, żebyś spał obok i żebyś budził mnie w środku nocy, bo mnie potrzebujesz. Chcę twoich problemów, twojej gorączki pod moją dłonią, roztrzęsienia uspokajającego się w mojej obecności; prawdy, autentycznej i trudnej. Ciebie i mnie pod ciężarem koszmarnej nocy, przestraszonych i mających dość tej wyuczonej, duszącej ciszy, jaka sprawdzała się w naiwnym dzieciństwie i lekkomyślnej przyjaźni, ale nie dzisiaj. Dzisiaj mu nie wystarczała; cienki gwasz milczenia, który ukruszył się po raz pierwszy dekadę temu na deski sceny, dzisiaj chciał zdrapać zupełnie, nie mogąc znieść śnieżnej bieli stawianej mu przed oczami uporczywie fasady. Kawałek po kawałku, łuska po łusce, odkrywając tkliwą tkankę tego, co chowało się głębiej.
Dlatego nie ustępował, kiedy Folke, tknięty jego oczekiwaniami, zdawał się cofnąć w sobie i skurczyć, jak gdyby przyciskał go nimi do muru; nie ustępował, choć jego przelęknione spojrzenie sprawiało, że miał ochotę ugiąć karku i wsunąć mu się w dłonie, przepraszająco i układnie, powtórzyć po raz kolejny pojednawcze nie będę pytał, nie muszę wiedzieć. Czuł jednak, że gdyby wycofał się teraz, nigdy już nie zdobyłby się znowu, żeby naruszyć stawiane przez niego granice ekspansywną zaborczością swojej prośby – żądania, impulsywnego, okrutnego żądania, którego nie miał prawa mu stawiać. Musiał odwrócić wzrok, przerwać na chwilę ten impas, w jakim oboje nagle utknęli naprzeciw siebie: zapędzona w róg ofiara i jej nieustępliwy oprawca, podstępnie pragnący zedrzeć z niej ochronne pokrywy stroszonej sierści, czule proszący ją, by odsłoniła przed jego zębami miękką słabiznę swojego gardła, by pozwoliła położyć na niej kły posłuszne porywczym impulsom, jednocześnie kalając usta obietnicą bezpieczeństwa.
– Dlaczego ty nie ufasz mi? – odbił, zanim zdążyłby znów zagryźć zęby na swojej pochopności, sprowokowany bliźniaczo bolesnym pytaniem. – Dlaczego nie ufasz, że zostanę? Czasami odnoszę wrażenie, że tylko na to czekasz; aż wstanę i wyjdę, jakby nic z tego, co mówiłem wcześniej, nie miało żadnego znaczenia. Tego się po mnie spodziewasz? – jego głos, zniżony i nieprzyjemny, zdawał mu się rezonować we własnej myśli jak obcy. W głuchej pauzie, jaka zawisła między nimi jak naprężona struna, dojmująca cisza naciskała na grdykę nieomal boleśnie. – Kiedy milczysz nie boli? Tak jak teraz? – spytał chrapliwie, kiedy wybrzmiały sztych wyrzutu zapadł się w przytomności, a razem z nim dotkliwa świadomość jego nieodwracalności. – Nie musisz być z tym chociaż sam, Folke. Nie chcę, żebyś był z tym sam.
Czuł się, jakby swoją nieustępliwą uporczywością prosił go właśnie o to – o ten ból, którego się obawiał, o podstawienie pod jego obuch kruchego karku swojego komfortu; czuł się winny, okrutnie i podle, bezpowrotnie winny, że tak silnie pragnął więcej niż to, co Folke chciał mu dać dobrowolnie.
Drżące palce objęły jego twarzy i spolegliwie uległ ich prośbie, odnajdując znów jego źrenice, wetknięty w ich czerń jasny punkt, nieznośnie odległy, choć miał go na wyciągnięcie ręki, tuż przed sobą, ciepłego i kochającego. I chciał jeszcze więcej, wciąż więcej – uświadamiał sobie, obserwując ruch jego warg, szepczących mu wyznanie miłości, niewygasłej, pomimo upływu czasu, nieosłabłej, pomimo wszystkich okrucieństw, którym przyzwolił go dotknąć, wedrzeć się w jego życie i w jego ciało wybroczynami bólu. Błądził tymczasem we wpojonej mu ustawicznymi zdradami obsesji po wszystkich zakątkach, których czułość konfesji nie dosięgała – po nieznajomych, których kochał, choć nie tak długo i nie tak mocno; po niewiadomej przyszłości, w której ktoś mógłby mu jego miłość odebrać. Rozpaczliwie pragnął przysunąć go do siebie bliżej, nachylić twarz ku jego twarzy, przypieczętować nareszcie wypowiedziane kocham miękkim pocałunkiem, w którym mógłby odnaleźć spokój i pewność, w którym chciałby dać podarować mu to samo, nie odsuwać się od niego, póki nie przyłapałaby ich jasność poranka, przywitać świt wspólnym, zgrzanym oddechem. Zatrzaśnięte hieny pragnień podnosiły w rozbudzeniu łby, przejmując go napięciem, za które się karcił; usta Folke odsunęły się od niego tymczasem, poza zasięg jego chęci, pozostawiając go z uczuciem dotkliwego zwyciężenia i świadomością przejmującego chłodu wdychanego powietrza.
Przełykając cierpkość niedojrzałej satysfakcji jak rozgryzione ziarnko gorczycy, by zwilżyć podrażnione suchością i chrzęstem własnego głosu gardło, obserwował w cichym oczekiwaniu delikatne lśnienie łez opływających miękkość szczupłych policzków, wpływających opieszale w debry kącików spąsowiałych ust, opuchniętych i ciepłych od gorączkowego płaczu, odsuniętych od niego przedwcześnie. Nie był pewien, dlaczego czekał; dlaczego był pewien, że powinien oddać mu jeszcze takt oddechu, jeszcze strzęp milczenia, ostatni, nim nadkruszył wreszcie krawędź bielonego gwaszu, ulegając postawionemu mu żądaniu. Miękkie gardło prawdy wsuwane z uległą ufnością między oczekujące zęby jego łapczywości.
– W waszym domu? – spytał łagodnie, tonem jasno pozostawiającym miejsce na ciszę. Odczekawszy krótką pauzę, pozwalając mu na odpowiedź, poruszył się w końcu, dźwigając kolana z zimnej podłogi i sięgając ku niemu, by wsunąć mu rękę pod ramię. – Chodź – zachęcił miękko, pomagając mu wstać tak, by nie musiał obciążać zesztywniałej nogi, obejmując go stabilnym oparciem ręki wsuwanej mu przez bok na plecy. Pościel zaszeleściła, wpuszczając ich w miękką, nagrzaną gawrę pod jej znajomym ciężarem, materac cicho zaskrzypiał, uginając się pod ich ciałami, pod jego ciężarem po nieswojej stronie nieswojego łóżka i ciężarem Folke układającym się spolegliwie przy jego boku, kiedy obejmował go ramieniem, przyciągając bliżej.
– Jaki był? Twój ojciec – spytał szmerliwie, z jakąś złagodniałą ostrożnością, nie będąc pewien czy grunt, na jaki go wyciągał, był rzeczywiście bezpieczniejszy. – I twoja matka, jaka była?
Słowa Folke zdawały mu się wobec tego niezrozumiałe, dopóki nie rozjaśnił ich znaczenia kolejnymi, krzywdząco niesprawiedliwymi, wymierzanymi sobie samemu grotem pochopnego wyrzutu, którym zadrażniał głębiej rozbudzoną już frustrację, ciążącą dostrzegalnie w nierównej linii nachylonych ramion. Linia brwi drgnęła mu w zdradliwym tiku nerwowym; nie podnosił ku niemu jeszcze spojrzenia, obawiając się, że znajdzie w nim przebłysk mimowolnej, zmęczonej irytacji, na jaką Folke nie zasługiwał, szczególnie nie teraz. Zasługiwał wprawdzie na lepszego człowieka, lepszą odpowiedź, na lepszą miłość; na kogoś, przed kim nie nazywałby swoich koszmarów i nieprzespanych nocy problemami, przekonany, że tym musiały być dla niego – kłopotliwą niedogodnością powodującą rozdrażnione podrygi ekspresji i zadręczone zmęczenie.
– Przestań – krótki szept wybrzmiał miękką barwą zrezygnowanej prośby, cichej, jakby obawiał się, że jeśli odezwie się głośniej, jego głos siłą przyzwyczajenia zachrzęści tonem krzywdzącej pretensji. Przestań się chować, przestań się obwiniać, przestań unikać mojego wzroku, przestań zachowywać się, jakbyś spodziewał się, że zostawię cię pod byle pretekstem; przestań rezonujące jeszcze w skroniach, kiedy patrzyli na siebie, on – ze zmęczonym zmartwieniem zmiękczającym ponurość fizjonomii i jego gorączką wciąż płonącą w dołku dłoni, Folke – ze zdradliwym lśnieniem obawy w przeszklonej zieleni spojrzenia. – Ja chcę – oznajmił, kiedy spiekota frustracji ustąpiła pod zatroskaniem, bolesnym szarpnięciem żalu, że przyjaciel wciąż jeszcze spoglądał na niego w ten sposób, nieufny, jakby wyczekujący spięcia mięśni poprzedzającego pożegnalne trzaśnięcie drzwiami. – Chcę dokładnie tego.
Chcę, żebyś spał obok i żebyś budził mnie w środku nocy, bo mnie potrzebujesz. Chcę twoich problemów, twojej gorączki pod moją dłonią, roztrzęsienia uspokajającego się w mojej obecności; prawdy, autentycznej i trudnej. Ciebie i mnie pod ciężarem koszmarnej nocy, przestraszonych i mających dość tej wyuczonej, duszącej ciszy, jaka sprawdzała się w naiwnym dzieciństwie i lekkomyślnej przyjaźni, ale nie dzisiaj. Dzisiaj mu nie wystarczała; cienki gwasz milczenia, który ukruszył się po raz pierwszy dekadę temu na deski sceny, dzisiaj chciał zdrapać zupełnie, nie mogąc znieść śnieżnej bieli stawianej mu przed oczami uporczywie fasady. Kawałek po kawałku, łuska po łusce, odkrywając tkliwą tkankę tego, co chowało się głębiej.
Dlatego nie ustępował, kiedy Folke, tknięty jego oczekiwaniami, zdawał się cofnąć w sobie i skurczyć, jak gdyby przyciskał go nimi do muru; nie ustępował, choć jego przelęknione spojrzenie sprawiało, że miał ochotę ugiąć karku i wsunąć mu się w dłonie, przepraszająco i układnie, powtórzyć po raz kolejny pojednawcze nie będę pytał, nie muszę wiedzieć. Czuł jednak, że gdyby wycofał się teraz, nigdy już nie zdobyłby się znowu, żeby naruszyć stawiane przez niego granice ekspansywną zaborczością swojej prośby – żądania, impulsywnego, okrutnego żądania, którego nie miał prawa mu stawiać. Musiał odwrócić wzrok, przerwać na chwilę ten impas, w jakim oboje nagle utknęli naprzeciw siebie: zapędzona w róg ofiara i jej nieustępliwy oprawca, podstępnie pragnący zedrzeć z niej ochronne pokrywy stroszonej sierści, czule proszący ją, by odsłoniła przed jego zębami miękką słabiznę swojego gardła, by pozwoliła położyć na niej kły posłuszne porywczym impulsom, jednocześnie kalając usta obietnicą bezpieczeństwa.
– Dlaczego ty nie ufasz mi? – odbił, zanim zdążyłby znów zagryźć zęby na swojej pochopności, sprowokowany bliźniaczo bolesnym pytaniem. – Dlaczego nie ufasz, że zostanę? Czasami odnoszę wrażenie, że tylko na to czekasz; aż wstanę i wyjdę, jakby nic z tego, co mówiłem wcześniej, nie miało żadnego znaczenia. Tego się po mnie spodziewasz? – jego głos, zniżony i nieprzyjemny, zdawał mu się rezonować we własnej myśli jak obcy. W głuchej pauzie, jaka zawisła między nimi jak naprężona struna, dojmująca cisza naciskała na grdykę nieomal boleśnie. – Kiedy milczysz nie boli? Tak jak teraz? – spytał chrapliwie, kiedy wybrzmiały sztych wyrzutu zapadł się w przytomności, a razem z nim dotkliwa świadomość jego nieodwracalności. – Nie musisz być z tym chociaż sam, Folke. Nie chcę, żebyś był z tym sam.
Czuł się, jakby swoją nieustępliwą uporczywością prosił go właśnie o to – o ten ból, którego się obawiał, o podstawienie pod jego obuch kruchego karku swojego komfortu; czuł się winny, okrutnie i podle, bezpowrotnie winny, że tak silnie pragnął więcej niż to, co Folke chciał mu dać dobrowolnie.
Drżące palce objęły jego twarzy i spolegliwie uległ ich prośbie, odnajdując znów jego źrenice, wetknięty w ich czerń jasny punkt, nieznośnie odległy, choć miał go na wyciągnięcie ręki, tuż przed sobą, ciepłego i kochającego. I chciał jeszcze więcej, wciąż więcej – uświadamiał sobie, obserwując ruch jego warg, szepczących mu wyznanie miłości, niewygasłej, pomimo upływu czasu, nieosłabłej, pomimo wszystkich okrucieństw, którym przyzwolił go dotknąć, wedrzeć się w jego życie i w jego ciało wybroczynami bólu. Błądził tymczasem we wpojonej mu ustawicznymi zdradami obsesji po wszystkich zakątkach, których czułość konfesji nie dosięgała – po nieznajomych, których kochał, choć nie tak długo i nie tak mocno; po niewiadomej przyszłości, w której ktoś mógłby mu jego miłość odebrać. Rozpaczliwie pragnął przysunąć go do siebie bliżej, nachylić twarz ku jego twarzy, przypieczętować nareszcie wypowiedziane kocham miękkim pocałunkiem, w którym mógłby odnaleźć spokój i pewność, w którym chciałby dać podarować mu to samo, nie odsuwać się od niego, póki nie przyłapałaby ich jasność poranka, przywitać świt wspólnym, zgrzanym oddechem. Zatrzaśnięte hieny pragnień podnosiły w rozbudzeniu łby, przejmując go napięciem, za które się karcił; usta Folke odsunęły się od niego tymczasem, poza zasięg jego chęci, pozostawiając go z uczuciem dotkliwego zwyciężenia i świadomością przejmującego chłodu wdychanego powietrza.
Przełykając cierpkość niedojrzałej satysfakcji jak rozgryzione ziarnko gorczycy, by zwilżyć podrażnione suchością i chrzęstem własnego głosu gardło, obserwował w cichym oczekiwaniu delikatne lśnienie łez opływających miękkość szczupłych policzków, wpływających opieszale w debry kącików spąsowiałych ust, opuchniętych i ciepłych od gorączkowego płaczu, odsuniętych od niego przedwcześnie. Nie był pewien, dlaczego czekał; dlaczego był pewien, że powinien oddać mu jeszcze takt oddechu, jeszcze strzęp milczenia, ostatni, nim nadkruszył wreszcie krawędź bielonego gwaszu, ulegając postawionemu mu żądaniu. Miękkie gardło prawdy wsuwane z uległą ufnością między oczekujące zęby jego łapczywości.
– W waszym domu? – spytał łagodnie, tonem jasno pozostawiającym miejsce na ciszę. Odczekawszy krótką pauzę, pozwalając mu na odpowiedź, poruszył się w końcu, dźwigając kolana z zimnej podłogi i sięgając ku niemu, by wsunąć mu rękę pod ramię. – Chodź – zachęcił miękko, pomagając mu wstać tak, by nie musiał obciążać zesztywniałej nogi, obejmując go stabilnym oparciem ręki wsuwanej mu przez bok na plecy. Pościel zaszeleściła, wpuszczając ich w miękką, nagrzaną gawrę pod jej znajomym ciężarem, materac cicho zaskrzypiał, uginając się pod ich ciałami, pod jego ciężarem po nieswojej stronie nieswojego łóżka i ciężarem Folke układającym się spolegliwie przy jego boku, kiedy obejmował go ramieniem, przyciągając bliżej.
– Jaki był? Twój ojciec – spytał szmerliwie, z jakąś złagodniałą ostrożnością, nie będąc pewien czy grunt, na jaki go wyciągał, był rzeczywiście bezpieczniejszy. – I twoja matka, jaka była?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sob 15 Sty - 1:44
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Były dni, kiedy czuł, że coś w jego wnętrzu się rozkruszało, fundamenty zapadały się pod ciężarem opuszczonych ramion, myśli wypełzały spod ciężkiej płachty świadomości, pozostawiały po sobie engramy ciemnych plam, w popłochu obijając się o kostne ograniczenie czaszki, nerwowe jak zamknięte w słoiku osy, w rozeźlonej histerii gotowe zatruć swym jadem wszystko, co znajdowało się w zasięgu ich wzroku; musiała istnieć w nim jakaś rysa, pęknięcie w hartowanej powierzchni szkła, miejsce, przez które wszystko przesiąkało, pozostawiając go całkiem wyżętego, podatnego na bolesne ugryzienia swych własnych słabości, a wówczas – kiedy przęsła zwodzonego mostu opadały z hukiem, mury rozpadały się i kruszyły, fosa wysychała – miał wrażenie, że siła własnych emocji uderzała go jak gwałtowne szarpnięcie morskiej fali, huragan, który potrafi porywać łodzie i rozbijać ich drewniane konstrukcje o wyszczerbione zęby przybrzeżnych skał. Niezależnie od tego, jak wiele okręgów nie rysowałby szklanką na drewnianym blacie i jak często nie otępiałby zmysłów cierpkością kauteryzującego przełyk alkoholu, nie potrafił podtopić zwierzęcia, które żyło w jego piersi, pochwycone w karcer nagłego strachu, rwąc się i gryząc, sprawiając, że pojedyncze łzy przeobrażały się w szloch, silny i przejmujący, pozostawiający go z bolesnym pulsowaniem migreny i ciepłem podchodzących do gardła mdłości. Czasami, gdy pozostawał z tym całkiem sam, wychodził na balkon, próbując napełnić ściśnięte spazmem płuca zimnym, nocnym powietrzem i patrzeć na sierp księżyca, objawiający się jedynie łuną rozświetlającą kontury obłoków, dopóki dłonie nie rozbolały go od zaciskania palców na zimnej, metalowej poręczy, obleczonej szronem, który zdawał się przenikać przez jego skórę, pozostawiając ją sztywną i posiniałą. Żadna ilość trunku nie była jednak w stanie sprawić, by trwał w tym paliatywnym spokoju – będącym wprawdzie jedynie miejscowym znieczuleniem – zbyt długo, bo sączące się po ciele echo bolesnych wspomnień brutalnie przywracało świadomość, że jeszcze wiele księżyców przejdzie z wyszczerbionego sierpa do pełni, jeszcze wiele kropel deszczu przesiąknie przez materiał swetra, jeszcze wiele nocy nie zazna snu do czasu, aż rzeczywiście stanie się wolny.
– Spójrz na mnie. – szepnął niechętnym tonem, pochylając ostrożnie głowę; głos miał nierówny, zgrzytliwy, jak struna pod zbyt mocno natartym kalafonią smyczkiem, a ślady po paznokciach wciąż odznaczały się spąsowiałymi paskami na jego bladej skórze, naznaczonej na policzkach wybroczynami łez. – Tyle dla mnie robisz, ja… czasami boję się, że jest ci mnie po prostu żal. Że… że nie czujesz wcale mojej miłości, bo nie potrafię okazywać ci jej tak, jak na to zasługujesz, nie potrafię… okazywać ci jej tak, żebyś był szczęśliwy. – uniósł rękę do twarzy, ocierając srebrzącą się pod dolną powieką wilgoć łez, powoli, ostrożnie nabierając powietrza, chociaż broda wciąż mu drżała, płuca wciąż bolały dolegliwie, ściśnięte upartym kurczem emocji. Nigdy nie potrafił tego robić: zwierzać się, ubierać własnych myśli w kaftan słów, sprawiać, by stały się czymś prawdziwym i namacalnym, a nie jedynie trującą mgłą, sprawiającą, że umysł mętniał, staczając się stromym zboczem ku szarym, pesymistycznym krajobrazom. Oplatał się lepką pajęczyną milczenia, wmawiając sobie, że w ten sposób nie rozpadnie się na kawałki, nie walczył z tym, bo nigdy nie walczył z niczym – nauczył się przegrywać bez unoszenia głosu i zaciskania dłoni w pięść, nauczył się mówić przepraszam, proszę wróć, nauczył się skomleć jak pies, który, wchodząc na łóżko, nie wie jeszcze, czy dłoń właściciela nie zrzuci go brutalnie na podłogę, ale decyduje się zaryzykować, proszę, połóż się ze mną chociaż chwilę dłużej, nauczył się odwracać wzrok i pochylać głowę, wiem, że to twoja wina, ale pozwól mi to naprawić, nauczył się udawać, że uczucia, które w sobie tłumił nie pożerały go od środka, mogę znów stać się jak wosk w twoich dłoniach; starał się być znośny, starał się, by łatwo było go pokochać.
– Nie, nie. – zaczął żałośnie, a płaczliwa dźwięczność jego głosu skontrastowała nieprzyjemnym zgrzytem z tonem Bertrama, surowym i zniżonym, wystawiającym mu oskarżenie, którego nie potrafił odeprzeć. – Nie wiem. – przyznał w końcu, czując jak serce znów przeskakuje takt, wpadając w łagodną arytmię, sprawiając, że pierś zafalowała nerwowym wdechem pod miękkim materiałem naciągniętego na głowę swetra; był pewien, że kochałby go nadal, nawet gdyby Bertram miał tego uczucia nie odwzajemniać. – Przepraszam, chyba po prostu... nie potrafię uwierzyć, że mógłbyś naprawdę tego chcieć. – tego ciała, które wciąż przed nim ukrywał, tego umysłu, podziurawionego szrapnelem przeszłości. – Nie mam nikogo poza tobą. – szept tak cichy, że usta ledwo poruszyły się drganiem kolejnych słów, jak gdyby wstydził się tej wypowiedzi, wypowiadał ją ostrożnie i prawie bezgłośnie, by w razie potrzeby móc jak najszybciej połknąć ją z powrotem, zamknąć wśród nieruchomych, napiętych strun krtani. Za mostkiem odezwał się tymczasem ciężar rzeczywistego bólu, jakby ktoś chwycił jego trzewia i zacisnął na nich pięść, próbując wyżąć je wprawnym ruchem praczki – milczenie w obliczu kolejnych pytań podchodziło mu do obeschłego gardła obmierzłą gulą pecyny, nagłym, drapiącym dolegliwie pragnieniem, by wypełnić żyły alkoholem zamiast krwi, przelać go w siebie tak jak wówczas, gdy był jeszcze czysty i nieświadomy, a procenty pozwalały zasnąć bez żalu i uśmiechać się łagodnie do oczek skierowanych ku niemu kamer, nie spływać w dół gardła jak w bezdenną studnię, dopóki żołądek nie wywróci się gwałtownym protestem na drugą stronę, przyprawiając go o torsje, od których kończyny drżały, a kark nakrywał się cętkami zimnego potu. Zamiast tego uniósł jednak powoli głowę, przełykając ślinę i spoglądając mu w oczy – pociemniały brąz, który topniał powoli, rozpływając się wokół okrągłych talarów źrenic; gdzieś w tle pojedyncze krople deszczu opadły dudniącym szmerem na gładką powierzchnię okiennej szyby.
– Tak. – odpowiedział w końcu stłumionym, lękliwym głosem – zabrakło mu samogłosek i pozostałe słowa ugrzęzły za zagrodą zębów, zbyt płochliwe, by wydostać się na zewnątrz. Westchnął cicho, wdzięczny za łagodność, z jaką Bertram wsunął mu rękę pod ramię, sięgając przez bok na zesztywniałe plecy, by pomóc mu podnieść się z twardej, zimnej podłogi – przez chwilę zapragnął, by już nigdy nie odsuwał od niego swoich dłoni, ciepłych i szerokich, by przyciągnął go bliżej, pozwalając zatopić w twarz w miękkim płótnie odsłoniętej szyi, przyłożyć skroń w miejscu, gdzie pod warstwami ubrań i ciała rozchodziło się echo miarowo bijącego serca, jednocześnie odczuwał jednak żal do samego siebie, ponure wyrzuty sumienia, że nie potrafił przekazać mu niczego wprost, ulec pod siłą pytań, zaufać wystarczająco, by opowiedzieć wszystko za jednym tchem; jakaś nieśmiała, masochistyczna cząstka w jego wnętrzu zapragnęła, by Bertram szarpnął mocniej na wystającą z niechlujnej fastrygi nić jego przeszłości, zmusił go, by wyrzucił z siebie wszystkie te wspomnienia, jakby próbował wymusić wymioty. Pościel zaszeleściła tymczasem pod ciężarem ich ciał, materiał ugiął się lekko, wpuszczając zmarznięte, drżące kończyny pod miękką okrywę kołdry; odchylił się powoli na łóżku, skurczony w objęciu jego ramienia, blisko przy piersi, lecz z głową odwróconą wyraźnie, ukrytą przed lassem spojrzenia – nie sądził, by mógł opowiadać o przeszłości, patrząc mu prosto w oczy.
– Surowy. – oszczędność słów dławiła go nieprzyjemnym naciskiem na grdykę; w dzieciństwie uchylał się zawsze od podobnych pytań, nigdy nie wspominał o rodzicach, aż w końcu nauczono się, by nigdy go o nich nie pytać. – Hodował owce, na Føroyar jest ich więcej niż ludzi. – odparł po chwili milczenia, a farerska wymowa rodzimej nazwy wysp zachrobotała w gardle, zakurzona latami spędzonymi z daleka od wietrznych, zielonych pagórków archipelagu. – Mama była do niego podobna, chociaż czasami, kiedy miała lepszy humor, zabierała mnie na szczyt latarni morskiej, skąd widać było całe miasto. Bywało jej trudno. To było jeszcze zanim zachorowałem. – odetchnął cicho, podnosząc wzrok na otynkowaną powierzchnię sufitu, poprzecinaną cienkimi rysami kurzych łapek – rzadko wracał myślami do tamtych pojedynczych kwiatków szczęśliwości, panoramicznych pocztówek jego życia, namokniętych i porwanych przez wiatr, wspomnień, w których patrzył przed siebie jeszcze bez strachu, z ufnością i wiarą, bo nie znał świata na tyle, by móc się go obawiać; jak długą drogę przebył stamtąd do teraz, kiedy budził się z krzykiem w środku nocy, sparaliżowany strachem przed nieokreślonym, przed przyszłością? – Nie lubili mnie. To znaczy… kochali mnie, tak myślę, kochali mnie, bo byłem ich dzieckiem, ale nigdy mnie nie lubili. – cień subtelnego uśmiechu, który pojawił się przelotnie pomiędzy wargami, zbladł teraz zupełnie, pozostawiając jego lico puste i beznamiętne, jakby pogrążone we śnie. – Oboje nie żyją przeze mnie.
– Spójrz na mnie. – szepnął niechętnym tonem, pochylając ostrożnie głowę; głos miał nierówny, zgrzytliwy, jak struna pod zbyt mocno natartym kalafonią smyczkiem, a ślady po paznokciach wciąż odznaczały się spąsowiałymi paskami na jego bladej skórze, naznaczonej na policzkach wybroczynami łez. – Tyle dla mnie robisz, ja… czasami boję się, że jest ci mnie po prostu żal. Że… że nie czujesz wcale mojej miłości, bo nie potrafię okazywać ci jej tak, jak na to zasługujesz, nie potrafię… okazywać ci jej tak, żebyś był szczęśliwy. – uniósł rękę do twarzy, ocierając srebrzącą się pod dolną powieką wilgoć łez, powoli, ostrożnie nabierając powietrza, chociaż broda wciąż mu drżała, płuca wciąż bolały dolegliwie, ściśnięte upartym kurczem emocji. Nigdy nie potrafił tego robić: zwierzać się, ubierać własnych myśli w kaftan słów, sprawiać, by stały się czymś prawdziwym i namacalnym, a nie jedynie trującą mgłą, sprawiającą, że umysł mętniał, staczając się stromym zboczem ku szarym, pesymistycznym krajobrazom. Oplatał się lepką pajęczyną milczenia, wmawiając sobie, że w ten sposób nie rozpadnie się na kawałki, nie walczył z tym, bo nigdy nie walczył z niczym – nauczył się przegrywać bez unoszenia głosu i zaciskania dłoni w pięść, nauczył się mówić przepraszam, proszę wróć, nauczył się skomleć jak pies, który, wchodząc na łóżko, nie wie jeszcze, czy dłoń właściciela nie zrzuci go brutalnie na podłogę, ale decyduje się zaryzykować, proszę, połóż się ze mną chociaż chwilę dłużej, nauczył się odwracać wzrok i pochylać głowę, wiem, że to twoja wina, ale pozwól mi to naprawić, nauczył się udawać, że uczucia, które w sobie tłumił nie pożerały go od środka, mogę znów stać się jak wosk w twoich dłoniach; starał się być znośny, starał się, by łatwo było go pokochać.
– Nie, nie. – zaczął żałośnie, a płaczliwa dźwięczność jego głosu skontrastowała nieprzyjemnym zgrzytem z tonem Bertrama, surowym i zniżonym, wystawiającym mu oskarżenie, którego nie potrafił odeprzeć. – Nie wiem. – przyznał w końcu, czując jak serce znów przeskakuje takt, wpadając w łagodną arytmię, sprawiając, że pierś zafalowała nerwowym wdechem pod miękkim materiałem naciągniętego na głowę swetra; był pewien, że kochałby go nadal, nawet gdyby Bertram miał tego uczucia nie odwzajemniać. – Przepraszam, chyba po prostu... nie potrafię uwierzyć, że mógłbyś naprawdę tego chcieć. – tego ciała, które wciąż przed nim ukrywał, tego umysłu, podziurawionego szrapnelem przeszłości. – Nie mam nikogo poza tobą. – szept tak cichy, że usta ledwo poruszyły się drganiem kolejnych słów, jak gdyby wstydził się tej wypowiedzi, wypowiadał ją ostrożnie i prawie bezgłośnie, by w razie potrzeby móc jak najszybciej połknąć ją z powrotem, zamknąć wśród nieruchomych, napiętych strun krtani. Za mostkiem odezwał się tymczasem ciężar rzeczywistego bólu, jakby ktoś chwycił jego trzewia i zacisnął na nich pięść, próbując wyżąć je wprawnym ruchem praczki – milczenie w obliczu kolejnych pytań podchodziło mu do obeschłego gardła obmierzłą gulą pecyny, nagłym, drapiącym dolegliwie pragnieniem, by wypełnić żyły alkoholem zamiast krwi, przelać go w siebie tak jak wówczas, gdy był jeszcze czysty i nieświadomy, a procenty pozwalały zasnąć bez żalu i uśmiechać się łagodnie do oczek skierowanych ku niemu kamer, nie spływać w dół gardła jak w bezdenną studnię, dopóki żołądek nie wywróci się gwałtownym protestem na drugą stronę, przyprawiając go o torsje, od których kończyny drżały, a kark nakrywał się cętkami zimnego potu. Zamiast tego uniósł jednak powoli głowę, przełykając ślinę i spoglądając mu w oczy – pociemniały brąz, który topniał powoli, rozpływając się wokół okrągłych talarów źrenic; gdzieś w tle pojedyncze krople deszczu opadły dudniącym szmerem na gładką powierzchnię okiennej szyby.
– Tak. – odpowiedział w końcu stłumionym, lękliwym głosem – zabrakło mu samogłosek i pozostałe słowa ugrzęzły za zagrodą zębów, zbyt płochliwe, by wydostać się na zewnątrz. Westchnął cicho, wdzięczny za łagodność, z jaką Bertram wsunął mu rękę pod ramię, sięgając przez bok na zesztywniałe plecy, by pomóc mu podnieść się z twardej, zimnej podłogi – przez chwilę zapragnął, by już nigdy nie odsuwał od niego swoich dłoni, ciepłych i szerokich, by przyciągnął go bliżej, pozwalając zatopić w twarz w miękkim płótnie odsłoniętej szyi, przyłożyć skroń w miejscu, gdzie pod warstwami ubrań i ciała rozchodziło się echo miarowo bijącego serca, jednocześnie odczuwał jednak żal do samego siebie, ponure wyrzuty sumienia, że nie potrafił przekazać mu niczego wprost, ulec pod siłą pytań, zaufać wystarczająco, by opowiedzieć wszystko za jednym tchem; jakaś nieśmiała, masochistyczna cząstka w jego wnętrzu zapragnęła, by Bertram szarpnął mocniej na wystającą z niechlujnej fastrygi nić jego przeszłości, zmusił go, by wyrzucił z siebie wszystkie te wspomnienia, jakby próbował wymusić wymioty. Pościel zaszeleściła tymczasem pod ciężarem ich ciał, materiał ugiął się lekko, wpuszczając zmarznięte, drżące kończyny pod miękką okrywę kołdry; odchylił się powoli na łóżku, skurczony w objęciu jego ramienia, blisko przy piersi, lecz z głową odwróconą wyraźnie, ukrytą przed lassem spojrzenia – nie sądził, by mógł opowiadać o przeszłości, patrząc mu prosto w oczy.
– Surowy. – oszczędność słów dławiła go nieprzyjemnym naciskiem na grdykę; w dzieciństwie uchylał się zawsze od podobnych pytań, nigdy nie wspominał o rodzicach, aż w końcu nauczono się, by nigdy go o nich nie pytać. – Hodował owce, na Føroyar jest ich więcej niż ludzi. – odparł po chwili milczenia, a farerska wymowa rodzimej nazwy wysp zachrobotała w gardle, zakurzona latami spędzonymi z daleka od wietrznych, zielonych pagórków archipelagu. – Mama była do niego podobna, chociaż czasami, kiedy miała lepszy humor, zabierała mnie na szczyt latarni morskiej, skąd widać było całe miasto. Bywało jej trudno. To było jeszcze zanim zachorowałem. – odetchnął cicho, podnosząc wzrok na otynkowaną powierzchnię sufitu, poprzecinaną cienkimi rysami kurzych łapek – rzadko wracał myślami do tamtych pojedynczych kwiatków szczęśliwości, panoramicznych pocztówek jego życia, namokniętych i porwanych przez wiatr, wspomnień, w których patrzył przed siebie jeszcze bez strachu, z ufnością i wiarą, bo nie znał świata na tyle, by móc się go obawiać; jak długą drogę przebył stamtąd do teraz, kiedy budził się z krzykiem w środku nocy, sparaliżowany strachem przed nieokreślonym, przed przyszłością? – Nie lubili mnie. To znaczy… kochali mnie, tak myślę, kochali mnie, bo byłem ich dzieckiem, ale nigdy mnie nie lubili. – cień subtelnego uśmiechu, który pojawił się przelotnie pomiędzy wargami, zbladł teraz zupełnie, pozostawiając jego lico puste i beznamiętne, jakby pogrążone we śnie. – Oboje nie żyją przeze mnie.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Nie 16 Sty - 18:59
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Próbował go posłuchać; w dojmującej potrzebie zrozumienia spróbował ulec jego cichej prośbie, podążyć za okruchami słów w nieznane mu meandry jego doświadczania. Uświadamiając sobie przy tym tylko dosadniej jak niewiele w istocie o sobie nawzajem wiedzieli – i dalej, jak niewiele z tego, co w nim znał, faktycznie rozumiał. Spójrz na mnie, choć przecież nie potrafił odwrócić od niego spojrzenia, odkąd dźwięk jego głosu wytrącił mu szklankę z pijanej dłoni i niezdarne serce z rozkojarzonego, w usilnej ułudzie pogodzonego ze swoją samotnością, rytmu, odkąd wpadli kolanami w kałużę dźwigającą na swoich wodach przygaszoną ławicę nocy; lub, w zupełnej szczerości przed samym sobą, odkąd drogocenny wazon jego matki rozbił się pod ich stopami w salonie rodzinnego domu Forsbergów. Pamiętał jeszcze jej trzask, pamiętał bladobłękitną glazurę połyskującą na panelach w nierównych kawałkach, pamiętał zaskoczenie matki, kiedy Folke odtrącił jej troskliwe pocieszenie i pamiętał spokojną ciszę pokoju, który zamknął się później na nich bezpiecznym milczeniem przesiąkłym sekretami jego własnych łez, jak rękaw z determinacją przykładany do zaciskanych powiek i warg zagryzionych na szlochu, którego nikt nie chciał słyszeć. Przez lata tak samo wyraźnie pamiętał rozkoszne poruszenie, które po raz pierwszy tak dojmująco odsłoniło przed nim nieznaną dotąd feeryczną różnorodność uczuć; nie tylko tych, które należało trzymać za zatrzaśniętymi zębami i przełykać jak podchodzące do gardła mdłości, byle nie wypluć treści swojej wrażliwości na dywany rodowego majątku utrzymywane w nieskazitelnej dyscyplinie pod złowrogim okiem dziadka, kategorycznie i bezwzględnie nietolerującego przejawów podobnego niedołęstwa. Nie tylko tych, które zwijały dłonie w pięści i które domagały się bólu dla przeorientowania swojego rozjuszenia; nie tylko tych wrogich i destruktywnych. Nie tylko tych jednoznacznie zrozumiałych, jak zrozumiała była przyjaźń i ciepłe ramiona Selmy podtrzymujące go w pionie, kiedy kręgosłup nadwyrężony ciężarem zawekowanych w sobie emocji zaczynał się chwiać i słaniać tak silnie, że nie mogła dłużej odwracać spojrzenia, wbrew nakazowi grzmiącemu apodyktycznym głosem głowy rodziny. Surowym głosem mężczyzny, którym nigdy nie potrafił się stać; głosem, który wciąż rezonował w czaszce jak w bezradnej wnęce wadliwego instrumentu. Przestań płakać, chłopcze. To tylko sny – tylko otarcie – tylko pies – tylko twoje lęki. Nikt nie chce słuchać tego skamlenia. Idź do siebie; nie wychodź, dopóki się nie uspokoisz, więc nie wychodził, dopóki matczyne zaniepokojenie nie zwyciężało jej uległego posłuszeństwa.
Odkąd uświadomił sobie, że mógł być – był – mu tak samo potrzebny.
Spójrz na mnie, ale nie potrafił zrzucić ze źrenic przeźrocza własnych uczuć, spojrzeć na niego w ten sposób, o jaki go prosił – sposób, w jaki Folke patrzył na siebie sam. Dysonans między jego własną empirią, a jego słowami zdawał mu się dotkliwie nieznośny; odruchowy sprzeciw zbierał mu się w gardle nieprzyjemną, gniewną goryczą, frustracją, która unosiła się na powierzchni myśli jak uciążliwy, obmierzły kożuch nieustannej obawy. Nie wierzysz, że zostanę i nie wierzę, że cię nie stracę. Wspólne nie wierzę, że możesz mnie rzeczywiście kochać, tragicznie zgodne, zawieszone w milczeniu, chowane pod każdym słowem, gestem, pocałunkiem, jak niewypowiedziane fatum trzymane w gotowości pod językiem w pokornym oczekiwaniu nieuchronnego: kapsułka przepowiadanej sobie prawdy przewracana między zębami, czekając aż jej cienka skorupka rozmięknie i wypuści na podniebienie spodziewany koniec.
– Jestem szczęśliwy – zaoponował, ściskając łagodnie jego palce w swoich, pewnie, choć w jego spojrzeniu przebłysnęło mimowolnie nieprzekonanie: nie sądził, że podobna deklaracja mogła wystarczyć, położyć się kompresem na ranach wątpliwości, jak wystarczające remedium. Dlatego związał znów usta, śledząc zmartwionym spojrzeniem czerwone rysy odciśnięte na skórze, nierównomierny brzeg rozlanego na policzku rumieńca, niezdrowy błysk przeszklonej źrenicy. Podniósł w końcu jego dłoń do swojej twarzy, przykładając jej wnętrze do swojego policzka jak wcześniej, czując chłód palców przesuwający się po zaroście, zimno kciuka wpadające w zagłębienie kącika ust. – Pokażę ci – miękki szept jak nieśmiała obietnica, jak gdyby nie był sam w zupełności pewien, jak ją spełni; było w niej coś przytłaczająco intymnego, w myśli, że miałby wziąć go za dłoń, poprowadzić ją po najtkliwszych nerwach siebie, wyjawić przed nim wszystkie te drobne rzeczy, którymi wytrącał go z równowagi, przyznać się przed nim do tych przyjemności, które zachowywał dotąd dla siebie, pozornie nieistotnych, jak nieuważne muśnięcie palców, kiedy przebywali wśród ludzi. – Nauczymy się oboje.
Dłoń pochwycona między jego rękę a policzek była wciąż drżąca i zmarznięta; uporczywie niepewna, ale starał się go za to nie winić – odwracać wzrok od wschodzącej spod skorupy serca obawy, że w istocie żadne zapewnienia, żadne słowa i żadne obietnice nie mogły tej niepewności przegnać. Że będzie musiał nauczyć się z nią żyć, zawsze obecną, wylegującą się razem z nimi w salonie, zwiniętą u ich stóp w kłębek, podążającą za nimi posłusznie do kuchni, śpiącą z nimi w jednym łóżku. Niepewność, która wpadła między nich na Islandii, zgrzytliwa i ocucająca, ziarno piasku chroboczące nieprzyjemnie o zęby, odwracające myśli od szczęśliwego zapomnienia – którą rozumiał, której nie chciał popędzać, ale która przestawała być czymś, czemu należy dać więcej czasu, a poczynała urastać do czegoś, czemu należy zrobić trwałe miejsce przy wspólnym stole. Łudząco podobna do odruchowego wzdrygnięcia, jak gdyby spodziewał się, że dłoń, którą ku niemu wyciągał, za zasłoną czułości kryje intencję krzywdy. Niemożliwa do złagodzenia zaufaniem, bo nie była jego kwestią – należała tylko do pamięci, tej nieokiełznanej, okrutnej, budzącej go w środku nocy koszmarami.
Nie mam nikogo innego poza tobą przynoszące tylko więcej pytań, których nie był gotowy mu zadać. Nie dzisiaj, nie teraz; nie, kiedy pochylali się nad inną, rozjątrzoną raną i kiedy Folke w końcu pozwalał mu zrozumieć, choćby połowicznie. Noc za nocą, koszmar za koszmarem, jeden rok rozłąki za kolejnym, sekret za sekretem, drżąca, zmarznięta dłoń na jego policzku, dopóki nie zostanie nic więcej nieznanego. Nauczymy się. Oswojona niepewność zwinięta u ich stóp jak wierny pies; obserwująca, choć ufnie senna.
Przelęknione potwierdzenie zagrzebało się prędko pod pierzyną ciszy, jakby zaskoczone i przestraszone faktem swojego wybrzmienia – nienawykłe do zimnego powietrza, w które je upuszczono, tak długo trzymane w zaciśniętej krtani. Wasz płonący dom, przesuwało mu się po myśli, przywodząc pod opuszki palców wspomnienie nierównej połaci jego pleców, krętych wyżłobień, zwarstwionych zgrubień, gładkiej powierzchni blizn, śliskich jak zebrany na opuszkę, ostygły wosk. Przedpoczątek nowego życia u Aamodtów, o którym nigdy mu nie powiedział, o który sam nigdy nie pytał – jako dziecko nie wydawało mu się to ważne, nie potrafił tym bardziej zauważyć, jak ważne było dla niego, jak przesiąkało go na wskroś gryzącym dymem nawet po tylu latach, przesłaniało spojrzenie siną mgłą migoczącą od opadającego ku ziemi roziskrzonego pyłu, jak płonęło w nim na długo po tym, jak szczątki jego rodzinnego domu zagrabił mech i rozkopujące popiół robactwo. Jak gdyby wciąż tam był; albo jak gdyby ten dom – wasz płonący dom – tkwił wciąż w nim, nigdy nie ugaszony, zajęta febrą tkanka pamięci, już nie żywa, nadal nie martwa, trwale zawieszona we wnęce pomiędzy, drzazgą nie dającego spokoju wspomnienia i poczucia winy.
Echo wyraźnego akcentu zaskoczyło go, budząc w nim pamięć małego Folke – tego przestraszonego dzieciaka znalezionego na łazienkowej podłodze wraz z jego bólem. Nie dostrzegł nawet, kiedy jego głos zmienił się, dostosowując do nowego języka; nie pamiętał, żeby dostrzegł. Rysowany przed nim obraz jego rodziców był inny niż się spodziewał; z jakiegoś powodu wyobrażał sobie ciepłego ojca, sadzającego go sobie kolanach z uśmiechem, jakiego dla Bertrama nigdy nie miał dziadek, i matkę jeszcze cieplejszą, pozwalającą mu krzątać się jej pod nogami w kuchni i wylizywać łyżki ze słodkiej konfitury – wyobrażał sobie rodziców, którzy wpuszczali go wieczorem do swojego łóżka, kiedy nie mógł zasnąć w swoim, usypiali go przeplotem rozmowy o rzeczach dla dziecka ważnych: dlaczego wełna gryzie ściągnięta z łagodnych owiec i dokąd prowadzą podziemne korytarze wykopywane przez krety w ogrodzie. Jak gdyby podświadomie nie spodziewał się, że człowiek tak łagodny, czuły i miękki mógł być wychowywany ręką surowego ojca i smutnej, tęskniącej za czymś z wieży morskiej latarni, matki – że mógł pozostać tak ciepły, wyrastając pod chłodem kochających, ale nieaprobujących, oczu.
Poruszył się, zdejmując powoli objęcie z jego ciała, tknięty krótkim zdaniem pozostawionym na końcu jak niezdecydowany średnik, jak gdyby chciał powiedzieć więcej, ale nie mógł tego z siebie wyciągnąć. Wysuwając ściśniętą poruszeniem pierś spod jego skroni, przekręcił się na bok i zsunął niżej, kładąc wreszcie głowę na dolnej krawędzi poduszki obok niego, twarzą do odwracanej od niego twarzy – spojrzeniem naprzeciw uciekającego spojrzenia. Czerwone rysy zadrapań na bladej skórze, perły potu na czole, rzęsy jeszcze wilgotne, jak opadające źdźbła traw ociężałe po deszczu; rozgrzany policzek pod jego dłonią.
– Co się stało?
Odkąd uświadomił sobie, że mógł być – był – mu tak samo potrzebny.
Spójrz na mnie, ale nie potrafił zrzucić ze źrenic przeźrocza własnych uczuć, spojrzeć na niego w ten sposób, o jaki go prosił – sposób, w jaki Folke patrzył na siebie sam. Dysonans między jego własną empirią, a jego słowami zdawał mu się dotkliwie nieznośny; odruchowy sprzeciw zbierał mu się w gardle nieprzyjemną, gniewną goryczą, frustracją, która unosiła się na powierzchni myśli jak uciążliwy, obmierzły kożuch nieustannej obawy. Nie wierzysz, że zostanę i nie wierzę, że cię nie stracę. Wspólne nie wierzę, że możesz mnie rzeczywiście kochać, tragicznie zgodne, zawieszone w milczeniu, chowane pod każdym słowem, gestem, pocałunkiem, jak niewypowiedziane fatum trzymane w gotowości pod językiem w pokornym oczekiwaniu nieuchronnego: kapsułka przepowiadanej sobie prawdy przewracana między zębami, czekając aż jej cienka skorupka rozmięknie i wypuści na podniebienie spodziewany koniec.
– Jestem szczęśliwy – zaoponował, ściskając łagodnie jego palce w swoich, pewnie, choć w jego spojrzeniu przebłysnęło mimowolnie nieprzekonanie: nie sądził, że podobna deklaracja mogła wystarczyć, położyć się kompresem na ranach wątpliwości, jak wystarczające remedium. Dlatego związał znów usta, śledząc zmartwionym spojrzeniem czerwone rysy odciśnięte na skórze, nierównomierny brzeg rozlanego na policzku rumieńca, niezdrowy błysk przeszklonej źrenicy. Podniósł w końcu jego dłoń do swojej twarzy, przykładając jej wnętrze do swojego policzka jak wcześniej, czując chłód palców przesuwający się po zaroście, zimno kciuka wpadające w zagłębienie kącika ust. – Pokażę ci – miękki szept jak nieśmiała obietnica, jak gdyby nie był sam w zupełności pewien, jak ją spełni; było w niej coś przytłaczająco intymnego, w myśli, że miałby wziąć go za dłoń, poprowadzić ją po najtkliwszych nerwach siebie, wyjawić przed nim wszystkie te drobne rzeczy, którymi wytrącał go z równowagi, przyznać się przed nim do tych przyjemności, które zachowywał dotąd dla siebie, pozornie nieistotnych, jak nieuważne muśnięcie palców, kiedy przebywali wśród ludzi. – Nauczymy się oboje.
Dłoń pochwycona między jego rękę a policzek była wciąż drżąca i zmarznięta; uporczywie niepewna, ale starał się go za to nie winić – odwracać wzrok od wschodzącej spod skorupy serca obawy, że w istocie żadne zapewnienia, żadne słowa i żadne obietnice nie mogły tej niepewności przegnać. Że będzie musiał nauczyć się z nią żyć, zawsze obecną, wylegującą się razem z nimi w salonie, zwiniętą u ich stóp w kłębek, podążającą za nimi posłusznie do kuchni, śpiącą z nimi w jednym łóżku. Niepewność, która wpadła między nich na Islandii, zgrzytliwa i ocucająca, ziarno piasku chroboczące nieprzyjemnie o zęby, odwracające myśli od szczęśliwego zapomnienia – którą rozumiał, której nie chciał popędzać, ale która przestawała być czymś, czemu należy dać więcej czasu, a poczynała urastać do czegoś, czemu należy zrobić trwałe miejsce przy wspólnym stole. Łudząco podobna do odruchowego wzdrygnięcia, jak gdyby spodziewał się, że dłoń, którą ku niemu wyciągał, za zasłoną czułości kryje intencję krzywdy. Niemożliwa do złagodzenia zaufaniem, bo nie była jego kwestią – należała tylko do pamięci, tej nieokiełznanej, okrutnej, budzącej go w środku nocy koszmarami.
Nie mam nikogo innego poza tobą przynoszące tylko więcej pytań, których nie był gotowy mu zadać. Nie dzisiaj, nie teraz; nie, kiedy pochylali się nad inną, rozjątrzoną raną i kiedy Folke w końcu pozwalał mu zrozumieć, choćby połowicznie. Noc za nocą, koszmar za koszmarem, jeden rok rozłąki za kolejnym, sekret za sekretem, drżąca, zmarznięta dłoń na jego policzku, dopóki nie zostanie nic więcej nieznanego. Nauczymy się. Oswojona niepewność zwinięta u ich stóp jak wierny pies; obserwująca, choć ufnie senna.
Przelęknione potwierdzenie zagrzebało się prędko pod pierzyną ciszy, jakby zaskoczone i przestraszone faktem swojego wybrzmienia – nienawykłe do zimnego powietrza, w które je upuszczono, tak długo trzymane w zaciśniętej krtani. Wasz płonący dom, przesuwało mu się po myśli, przywodząc pod opuszki palców wspomnienie nierównej połaci jego pleców, krętych wyżłobień, zwarstwionych zgrubień, gładkiej powierzchni blizn, śliskich jak zebrany na opuszkę, ostygły wosk. Przedpoczątek nowego życia u Aamodtów, o którym nigdy mu nie powiedział, o który sam nigdy nie pytał – jako dziecko nie wydawało mu się to ważne, nie potrafił tym bardziej zauważyć, jak ważne było dla niego, jak przesiąkało go na wskroś gryzącym dymem nawet po tylu latach, przesłaniało spojrzenie siną mgłą migoczącą od opadającego ku ziemi roziskrzonego pyłu, jak płonęło w nim na długo po tym, jak szczątki jego rodzinnego domu zagrabił mech i rozkopujące popiół robactwo. Jak gdyby wciąż tam był; albo jak gdyby ten dom – wasz płonący dom – tkwił wciąż w nim, nigdy nie ugaszony, zajęta febrą tkanka pamięci, już nie żywa, nadal nie martwa, trwale zawieszona we wnęce pomiędzy, drzazgą nie dającego spokoju wspomnienia i poczucia winy.
Echo wyraźnego akcentu zaskoczyło go, budząc w nim pamięć małego Folke – tego przestraszonego dzieciaka znalezionego na łazienkowej podłodze wraz z jego bólem. Nie dostrzegł nawet, kiedy jego głos zmienił się, dostosowując do nowego języka; nie pamiętał, żeby dostrzegł. Rysowany przed nim obraz jego rodziców był inny niż się spodziewał; z jakiegoś powodu wyobrażał sobie ciepłego ojca, sadzającego go sobie kolanach z uśmiechem, jakiego dla Bertrama nigdy nie miał dziadek, i matkę jeszcze cieplejszą, pozwalającą mu krzątać się jej pod nogami w kuchni i wylizywać łyżki ze słodkiej konfitury – wyobrażał sobie rodziców, którzy wpuszczali go wieczorem do swojego łóżka, kiedy nie mógł zasnąć w swoim, usypiali go przeplotem rozmowy o rzeczach dla dziecka ważnych: dlaczego wełna gryzie ściągnięta z łagodnych owiec i dokąd prowadzą podziemne korytarze wykopywane przez krety w ogrodzie. Jak gdyby podświadomie nie spodziewał się, że człowiek tak łagodny, czuły i miękki mógł być wychowywany ręką surowego ojca i smutnej, tęskniącej za czymś z wieży morskiej latarni, matki – że mógł pozostać tak ciepły, wyrastając pod chłodem kochających, ale nieaprobujących, oczu.
Poruszył się, zdejmując powoli objęcie z jego ciała, tknięty krótkim zdaniem pozostawionym na końcu jak niezdecydowany średnik, jak gdyby chciał powiedzieć więcej, ale nie mógł tego z siebie wyciągnąć. Wysuwając ściśniętą poruszeniem pierś spod jego skroni, przekręcił się na bok i zsunął niżej, kładąc wreszcie głowę na dolnej krawędzi poduszki obok niego, twarzą do odwracanej od niego twarzy – spojrzeniem naprzeciw uciekającego spojrzenia. Czerwone rysy zadrapań na bladej skórze, perły potu na czole, rzęsy jeszcze wilgotne, jak opadające źdźbła traw ociężałe po deszczu; rozgrzany policzek pod jego dłonią.
– Co się stało?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Sro 19 Sty - 1:00
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Wiele razy w przeszłości przekonywał się, że mógłby przejść ze swoim życiem do porządku dziennego, zaakceptować chwasty, które pleniły się pośród rabatek, odsunąć od siebie naiwne, dziecinne marzenia o cofnięciu się w przeszłość, naprawieniu starych błędów, załataniu drobnych dziur, które miały niebawem rozdąć się i poszerzyć, niemożliwe do zacerowania w sposób nie pozostawiający na tkaninie brzydkiego wybrzuszenia fastrygi, krzywej blizny na gładkiej powierzchni materiału – dopóki próbował, oswajając zesztywniałą krtań ze słowami, które tak niechętnie przeciskały się przez jej napięte struny, udając, że mógłby wieść życie pozbawione dawnych zmartwień, przyśpieszyć na tyle, by zęby płatających sumienie wyrzutów straciły go z pola widzenia, wydawało mu się, że mógłby; dopóki regularnie przycinał kolczyste bodiaki, rozciągające się nad kwiecistym poletkiem jego nowego życia z łapczywą ekspansywnością, rzeczywiście skutecznie się oszukiwał. W końcu zmęczenie odebrało mu jednak determinację, rytmiczność i nadzieję, a ogród znów zarósł pajęczyną dzikich krzewów, splątanego ziela, przez które z trudem przedzierały się promienie słońca; uwięzione pod ciasnym baldachimem kwiaty więdły i usychały, życie przestawało być labiryntem, gdzie za winklem żywopłotu czekały na niego kolejne zakręty i stawało się jałową równiną z jednokrotnym wyborem. Atawizmem wyuczonych odruchów podlewał więc chwasty, pozwalając, by te rozrosły się pnączami i brzydką wiechliną – czule polerował rękojeść mizerykordii wbitej mocnym, zimnym sztychem w odsłonięte podbrzusze, nadto zaniepokojony bólem, jaki wywołałoby jej wyciągnięcie, by zauważyć, że uwierała go dotkliwie przy każdym ruchu.
Westchnął cicho w obliczu niewiarygodnego zaprzeczenia, słów, przy których jednocześnie zacisnęły się palce, trzymane czule na jego dłoniach i gardło, zawężone boleśnie w płaczliwym odruchu rozsądku, by powstrzymać się od słów zbyt pochopnych, pełnych żalu i nawracającej histerii, którą uparcie próbował zepchnąć w dół przełyku, zmusić, by zaległa posłusznie we wklęsłej debrze żołądka, choć bezwarunkowy odruch ciała pragnął z determinacją wyrzucić ją na zewnątrz, pozbyć się wszystkiego, co wzierało się toksyną we wrażliwe włókna tkanki. Pozwolił, by jego dłonie znów uniosły się ku cudzej twarzy, zaległy czule na policzkach, ciepłych i szorstkich od zarostu, czując przy tym jak barki ciążą mu do dołu, łokcie opadają bezradnie, niczym wypełnione ołowiem; próbował patrzeć mu w oczy, na nowo zakotwiczyć się w ciepłym brązie troskliwie pocieszającego spojrzenia, lecz nie potrafił zogniskować wzroku, przysłoniętego wilgotną taflą łez, które starał się wstrzymywać za linią powiek, bezsilny wobec własnej udręki, otwartej rany, z której emocje zdawały się sączyć jak lepka, metaliczna posoka, karminowy strumień przesiąkający przez biel nakładanego nań bandaża – nie chciał mówić mu o swoich obawach, wystarczająco upokorzony tymi, które wydarły się już z cieśniny obolałego gardła i nie chciał wyciągać na wierzch myśli, których bał się nawet przed samym sobą, a którym zbyt często ulegał, kończąc z ciałem drżącym konwulsyjnie na łazienkowych kafelkach, twarzą spąsowiałą tygrysimi paskami zadrapań, dłońmi kurczowo zaciskającymi się na brzegu porcelanowej umywalki, gdy żołądek zwijał się w pięść, a źrenice uciekały sennie poza obramowanie bielma, sprawiając, że głowa mimowolnie osuwała się na ramię, a mięśnie wiotczały, odcinając zmysłom dopływ do szorstkiej i okrutnej rzeczywistości. Nie chciał być przy nim taki, nie chciał sprawiać problemów – odczuwał mdłości na myśl, że Bertram znał obmierzłe oblicze jego bezradności, że czuł wobec niego jakąś powinność, głuchą litość podobną tej, którą czuje się wobec bezdomnego zwierzęcia, psa błądzącego na poboczu drogi.
Pościel, pod którą wsunęli się oboje, była miękka i opadała przyjemnym ciężarem silnego objęcia, lecz wyziębione ciało, nakryte jeszcze dropiatością gęsiej skórki, wciąż dygotało febrycznie, ściągając na powieki pozbawione senności zmęczenie, pragnienie osunięcia się ramiona wyjałowionej z mar nieprzytomności. Leżał u jego boku, skulony pod ciepłym ramieniem z sobaczą wdzięcznością, myślami sięgając daleko w bezdenną studnię wspomnień, ciemność obleczonej pajęczynami piwnicy, którą długie lata trzymał zamkniętą na klucz, której drzwi zostały teraz wyłamane, a on pchnięty bez ostrzeżenia w wilgotną, dławiącą ciemność własnego umysłu. Pamiętał, że choroba zaczęła się niegroźnie i choć czary, które rzucano w domu sporadycznie, wykrzywiały się złośliwie, stawiając opór determinacji, z jaką ich używano, rodzice nie zwracali większej uwagi na zmiany w jego zachowaniu, a on nie potrafił zebrać się na odwagę, by wypowiedzieć na głos swoje wątpliwości, bojąc się bezwzględnej, surowej natury ojca, nosząc w pamięci obraz, jak wczesną wiosną zarzynał w stodole chore jagnię, aby nie zaraziło pozostałych; co gdybym ja też był chory?, zawisło mu nerwowo na powierzchni języka, lecz tego również nie był w stanie wyartykułować, bo czuł, że odpowiedź mogłaby okazać się ponura i jednoznaczna. Pragnął jedynie, by spojrzeli na niego ze szczerym oddaniem, nie znad gazety, nie mimochodem, nie odruchowo, gdy przypadkiem potykał się o napiętą linię ich wzroku – jeżeli nie mógł osiągnąć dumy i aprobaty, pragnął zdobyć przynajmniej grymas szczerego gniewu, dowód, że za maskami apatycznej obojętności dudnił jeszcze jakiś puls; odpinał więc psy z łańcuchowych uprzęży, stawał na palcach, by wybrać ze szkatułki matczyną biżuterię i ubrać w nią swoje pluszowe zabawki, sięgał lepkimi, dziecięcymi dłońmi w głąb skrzynki na narzędzia. Miał dziewięć lat i nie wiedział jeszcze, czym było niebezpieczeństwo.
– To były początki paraliżu magicznego. – cichy, nienaturalnie stłumiony głos wydobył się wreszcie na zewnątrz, dziurawiąc przedłużające się milczenie, wypełnione jedynie miarowym szemraniem oddechów. – Wiedziałem, że nie powinienem używać zaklęć, nie znałem ich wiele, tylko te, które udało mi się podsłuchać. Wiedziałem, jak zachowywały się w mojej obecności, a mimo to… – czuł, jak za mostkiem znów odzywa się dyskomfort narastającej paniki, jak oddech staje się płytszy, a serce, uwięzione za kratami żeber, przyśpiesza, wpadając w nierówny tolt. – Chyba nie sądziłem, że się uda. To były tylko zapałki, parzyły mi palce i przedzierały się przez kartki papieru, ale potem… potem wszystko wydarzyło się zbyt szybko. – czuł na sobie spojrzenie Bertrama, chociaż nie potrafił zmusić się, by odwrócić głowę w jego stronę; na siłę próbował wypełnić ściśnięte płuca powietrzem, lecz broda drżała mu lekko nawet, gdy zacisnął w końcu zęby, próbując okiełznać kolejne słowa, nim te wyrwałyby się z szarpniętych palcami strun nadwyrężonej płaczem krtani. Pamiętał żarłoczne jęzory ognia, które przesunęły się po frędzlach dywanu pod jego stopami, by chwycić zębami za zwieszone przy oknie firanki, wspiąć się po zwisającym z łóżka materiale kołdry, pamiętał, że zanim wybiegł na zewnątrz, zatrzymał się na chwilę przed radiem, z którego dobył się głośny szum, jakby w środku uwięzione było jakieś zwierzę, a potem, nim zdołał odsunąć się do tyłu, przedmiot stęknął żałosnym chrobotem i wybuchł, pozostawiając po sobie kolejne, porywiste wstęgi ognia i mnóstwo dymu, którego cierpka, popielata masa ugrzęzła mu w gardle i załzawiła oczy, sprawiając, że stracił równowagę, mało nie przewracając się na podłogę, w ostatnim podrygu rozpaczliwego przerażenia szarpiąc jeszcze za metalową klamkę, która uchyliła mu drzwi na podwórko. Podsycone chłodnym, rześkim powietrzem płomienie zasyczały triumfalnie, sięgając ozorami pod sam sufit i owijając się wokół jego ciała jak suknia o złotych falbanach, wirujących spektakularnie pod osłoną ciemnego firmamentu. Pamiętał, że zanim powieki przysłoniły mu wzrok, niebo było szare i pozbawione gwiazd.
– Nigdy nie chciałem… nie chciałem ich tam zostawiać, nie sądziłem, że… mogłem zostać, mogłem… powinienem był zostać, powinienem był spróbować im pomóc, zanim ogień się rozniósł... – głos zaczął mu się rwać, z trudem przedostając słowa na zewnątrz; dlaczego mi to robisz?, chciał zapytać, choć wiedział, że to niesprawiedliwy zarzut, wyartykułowany w umyśle strachem i bezradnością – nie potrafił znieść faktu, że Bertram przyglądał mu się z profilu, śledząc każde drgnienie szczęki, każdy, nerwowy grymas ust, każdą łzę, których srebrne perły zsuwały się teraz po skórze i wsiąkały w materiał poduszki, pozostawiając na niej pojedyncze, mokre plamy, więc uniósł tylko dłonie, zasłaniając nimi twarz; nie poruszał tego tematu na głos po raz pierwszy, lecz wcześniej jego wyjaśnienia były krótkie i szczątkowe, nie niosły ze sobą tak wielkiego poświęcenia, tak poważnych konsekwencji. – Potem… potem, kiedy nie mogłem rzucać zaklęć wcale i kiedy nie mogłem chodzić, wydawało mi się… myślałem, że tak już zostanie, tak byłoby łatwiej... gdyby tak już zostało, myślałem... bogowie musieli się pomylić. Zmieniłbym to wszystko… gdybym mógł, zmieniłbym, przysięgam, zostałbym z nimi… – urwał, bo słowa stały się stłumione i niewyraźne, a podtrzymywane dotąd opanowanie znów przeobraziło się w szloch, zaciskający bolesne wnyki na rozkołatanym sercu. Ściągnął dłonie z twarzy, nerwowo podnosząc się do pozycji siedzącej, jakby w ten sposób łatwiej było mu nabrać powietrza, które nagle wydawało się być suche i duszne. Chciał mu powiedzieć, że zrozumie, jeżeli to było zbyt wiele. Chciał mu powiedzieć, żeby przyciągnął go z powrotem do siebie i nie wypuszczał z objęcia barczystych ramion. Z głębi krtani nie dobyło się jednak żadne słowo, więc pochylił tylko głowę do przodu, bezwiednie przesuwając drżącymi palcami po powierzchni materaca, by zacisnąć je na zmiętym skrawku kołdry.
Westchnął cicho w obliczu niewiarygodnego zaprzeczenia, słów, przy których jednocześnie zacisnęły się palce, trzymane czule na jego dłoniach i gardło, zawężone boleśnie w płaczliwym odruchu rozsądku, by powstrzymać się od słów zbyt pochopnych, pełnych żalu i nawracającej histerii, którą uparcie próbował zepchnąć w dół przełyku, zmusić, by zaległa posłusznie we wklęsłej debrze żołądka, choć bezwarunkowy odruch ciała pragnął z determinacją wyrzucić ją na zewnątrz, pozbyć się wszystkiego, co wzierało się toksyną we wrażliwe włókna tkanki. Pozwolił, by jego dłonie znów uniosły się ku cudzej twarzy, zaległy czule na policzkach, ciepłych i szorstkich od zarostu, czując przy tym jak barki ciążą mu do dołu, łokcie opadają bezradnie, niczym wypełnione ołowiem; próbował patrzeć mu w oczy, na nowo zakotwiczyć się w ciepłym brązie troskliwie pocieszającego spojrzenia, lecz nie potrafił zogniskować wzroku, przysłoniętego wilgotną taflą łez, które starał się wstrzymywać za linią powiek, bezsilny wobec własnej udręki, otwartej rany, z której emocje zdawały się sączyć jak lepka, metaliczna posoka, karminowy strumień przesiąkający przez biel nakładanego nań bandaża – nie chciał mówić mu o swoich obawach, wystarczająco upokorzony tymi, które wydarły się już z cieśniny obolałego gardła i nie chciał wyciągać na wierzch myśli, których bał się nawet przed samym sobą, a którym zbyt często ulegał, kończąc z ciałem drżącym konwulsyjnie na łazienkowych kafelkach, twarzą spąsowiałą tygrysimi paskami zadrapań, dłońmi kurczowo zaciskającymi się na brzegu porcelanowej umywalki, gdy żołądek zwijał się w pięść, a źrenice uciekały sennie poza obramowanie bielma, sprawiając, że głowa mimowolnie osuwała się na ramię, a mięśnie wiotczały, odcinając zmysłom dopływ do szorstkiej i okrutnej rzeczywistości. Nie chciał być przy nim taki, nie chciał sprawiać problemów – odczuwał mdłości na myśl, że Bertram znał obmierzłe oblicze jego bezradności, że czuł wobec niego jakąś powinność, głuchą litość podobną tej, którą czuje się wobec bezdomnego zwierzęcia, psa błądzącego na poboczu drogi.
Pościel, pod którą wsunęli się oboje, była miękka i opadała przyjemnym ciężarem silnego objęcia, lecz wyziębione ciało, nakryte jeszcze dropiatością gęsiej skórki, wciąż dygotało febrycznie, ściągając na powieki pozbawione senności zmęczenie, pragnienie osunięcia się ramiona wyjałowionej z mar nieprzytomności. Leżał u jego boku, skulony pod ciepłym ramieniem z sobaczą wdzięcznością, myślami sięgając daleko w bezdenną studnię wspomnień, ciemność obleczonej pajęczynami piwnicy, którą długie lata trzymał zamkniętą na klucz, której drzwi zostały teraz wyłamane, a on pchnięty bez ostrzeżenia w wilgotną, dławiącą ciemność własnego umysłu. Pamiętał, że choroba zaczęła się niegroźnie i choć czary, które rzucano w domu sporadycznie, wykrzywiały się złośliwie, stawiając opór determinacji, z jaką ich używano, rodzice nie zwracali większej uwagi na zmiany w jego zachowaniu, a on nie potrafił zebrać się na odwagę, by wypowiedzieć na głos swoje wątpliwości, bojąc się bezwzględnej, surowej natury ojca, nosząc w pamięci obraz, jak wczesną wiosną zarzynał w stodole chore jagnię, aby nie zaraziło pozostałych; co gdybym ja też był chory?, zawisło mu nerwowo na powierzchni języka, lecz tego również nie był w stanie wyartykułować, bo czuł, że odpowiedź mogłaby okazać się ponura i jednoznaczna. Pragnął jedynie, by spojrzeli na niego ze szczerym oddaniem, nie znad gazety, nie mimochodem, nie odruchowo, gdy przypadkiem potykał się o napiętą linię ich wzroku – jeżeli nie mógł osiągnąć dumy i aprobaty, pragnął zdobyć przynajmniej grymas szczerego gniewu, dowód, że za maskami apatycznej obojętności dudnił jeszcze jakiś puls; odpinał więc psy z łańcuchowych uprzęży, stawał na palcach, by wybrać ze szkatułki matczyną biżuterię i ubrać w nią swoje pluszowe zabawki, sięgał lepkimi, dziecięcymi dłońmi w głąb skrzynki na narzędzia. Miał dziewięć lat i nie wiedział jeszcze, czym było niebezpieczeństwo.
– To były początki paraliżu magicznego. – cichy, nienaturalnie stłumiony głos wydobył się wreszcie na zewnątrz, dziurawiąc przedłużające się milczenie, wypełnione jedynie miarowym szemraniem oddechów. – Wiedziałem, że nie powinienem używać zaklęć, nie znałem ich wiele, tylko te, które udało mi się podsłuchać. Wiedziałem, jak zachowywały się w mojej obecności, a mimo to… – czuł, jak za mostkiem znów odzywa się dyskomfort narastającej paniki, jak oddech staje się płytszy, a serce, uwięzione za kratami żeber, przyśpiesza, wpadając w nierówny tolt. – Chyba nie sądziłem, że się uda. To były tylko zapałki, parzyły mi palce i przedzierały się przez kartki papieru, ale potem… potem wszystko wydarzyło się zbyt szybko. – czuł na sobie spojrzenie Bertrama, chociaż nie potrafił zmusić się, by odwrócić głowę w jego stronę; na siłę próbował wypełnić ściśnięte płuca powietrzem, lecz broda drżała mu lekko nawet, gdy zacisnął w końcu zęby, próbując okiełznać kolejne słowa, nim te wyrwałyby się z szarpniętych palcami strun nadwyrężonej płaczem krtani. Pamiętał żarłoczne jęzory ognia, które przesunęły się po frędzlach dywanu pod jego stopami, by chwycić zębami za zwieszone przy oknie firanki, wspiąć się po zwisającym z łóżka materiale kołdry, pamiętał, że zanim wybiegł na zewnątrz, zatrzymał się na chwilę przed radiem, z którego dobył się głośny szum, jakby w środku uwięzione było jakieś zwierzę, a potem, nim zdołał odsunąć się do tyłu, przedmiot stęknął żałosnym chrobotem i wybuchł, pozostawiając po sobie kolejne, porywiste wstęgi ognia i mnóstwo dymu, którego cierpka, popielata masa ugrzęzła mu w gardle i załzawiła oczy, sprawiając, że stracił równowagę, mało nie przewracając się na podłogę, w ostatnim podrygu rozpaczliwego przerażenia szarpiąc jeszcze za metalową klamkę, która uchyliła mu drzwi na podwórko. Podsycone chłodnym, rześkim powietrzem płomienie zasyczały triumfalnie, sięgając ozorami pod sam sufit i owijając się wokół jego ciała jak suknia o złotych falbanach, wirujących spektakularnie pod osłoną ciemnego firmamentu. Pamiętał, że zanim powieki przysłoniły mu wzrok, niebo było szare i pozbawione gwiazd.
– Nigdy nie chciałem… nie chciałem ich tam zostawiać, nie sądziłem, że… mogłem zostać, mogłem… powinienem był zostać, powinienem był spróbować im pomóc, zanim ogień się rozniósł... – głos zaczął mu się rwać, z trudem przedostając słowa na zewnątrz; dlaczego mi to robisz?, chciał zapytać, choć wiedział, że to niesprawiedliwy zarzut, wyartykułowany w umyśle strachem i bezradnością – nie potrafił znieść faktu, że Bertram przyglądał mu się z profilu, śledząc każde drgnienie szczęki, każdy, nerwowy grymas ust, każdą łzę, których srebrne perły zsuwały się teraz po skórze i wsiąkały w materiał poduszki, pozostawiając na niej pojedyncze, mokre plamy, więc uniósł tylko dłonie, zasłaniając nimi twarz; nie poruszał tego tematu na głos po raz pierwszy, lecz wcześniej jego wyjaśnienia były krótkie i szczątkowe, nie niosły ze sobą tak wielkiego poświęcenia, tak poważnych konsekwencji. – Potem… potem, kiedy nie mogłem rzucać zaklęć wcale i kiedy nie mogłem chodzić, wydawało mi się… myślałem, że tak już zostanie, tak byłoby łatwiej... gdyby tak już zostało, myślałem... bogowie musieli się pomylić. Zmieniłbym to wszystko… gdybym mógł, zmieniłbym, przysięgam, zostałbym z nimi… – urwał, bo słowa stały się stłumione i niewyraźne, a podtrzymywane dotąd opanowanie znów przeobraziło się w szloch, zaciskający bolesne wnyki na rozkołatanym sercu. Ściągnął dłonie z twarzy, nerwowo podnosząc się do pozycji siedzącej, jakby w ten sposób łatwiej było mu nabrać powietrza, które nagle wydawało się być suche i duszne. Chciał mu powiedzieć, że zrozumie, jeżeli to było zbyt wiele. Chciał mu powiedzieć, żeby przyciągnął go z powrotem do siebie i nie wypuszczał z objęcia barczystych ramion. Z głębi krtani nie dobyło się jednak żadne słowo, więc pochylił tylko głowę do przodu, bezwiednie przesuwając drżącymi palcami po powierzchni materaca, by zacisnąć je na zmiętym skrawku kołdry.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 20 Sty - 14:25
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Milczenie rozciągało się miarowo na cichym, nieoczywistym takcie oddechów; pytanie, które je zapoczątkowało, zdawało się zalegać w nim jeszcze, dźwięczeć niemym echem, zapadając się powoli w ciszy jak wijące się niespokojnie zwierzę w zdradliwej sypkości ruchomych piasków. Rezonujący łomot dwóch pulsów, zamkniętych w klinczu oczekiwania (na odpowiedź lub miłosierne wycofanie się z popełnionego sztychu dociekliwości), osadzał się między nimi, przezroczyste ziarno po ziarnie, szmerem zatrzaskiwanych i uchylanych zastawek, w narastającą barierę nie pozwalającą mu ku niemu sięgnąć, pomimo przejmującej chęci przyciągnięcia go znów do siebie, przyciśnięcia zauważalnego dygotu jego ciała do swojej piersi, tego drżenia, któremu nie potrafił się oprzeć, któremu pozwalał wytrząsać z siebie resztki silonego spokoju, dla którego pragnął stracić znów ostatki równowagi. Cierpliwie czekał, choć nieomal wbrew sobie nie naruszając ciszy, której piaski powoli osuwały mu się spod myśli, nienaturalnie opanowanych w obliczu intruza lęku – nie chciał go poganiać, nie chciał naciskać jeszcze bardziej, ale nie chciał też ustępować, nie, dopóki spolegliwość Folke znosiła jego natarczywość, nie łamiąc się jeszcze w wyraźną, definitywną odmowę; choć w którymś momencie, w krótkim przesmyku między ich oddechami, przeraziła go myśl, że jego milczenie mogło być dużo gorsze, że wolałby usłyszeć już zranione, nieufne odtrącenie niż tkwić w nim choć sekundę dłużej.
Folke uległ mu jednak pierwszy, stłumionym szeptem rozsuwając wreszcie usypaną między nimi przeszkodę ciszy, choć unikając wciąż jego spojrzenia; Bertram nie nalegał, rozumiejąc, że wyegzekwował sobie już dalece więcej niż którykolwiek z nich odważyłby się przypuszczać, kiedy padło przesądzające dzisiejszą noc pytanie – zostaniesz ze mną? – i przypieczętowująca ją, wdzięczna zgoda. Fundamentu prawdy mógł się już domyślać, choć wyszczerbionego niepełną świadomością – teraz, ze ściśniętą w sercu niespokojnością, obserwował jak słowa przyjaciela wznoszą przed nim właściwy pejzaż wszystkiego; obraz tego, co w nim mieszkało, zalęgnięte w pamięci w tamtą bezgwiezdną, zasłoniętą dymem noc, by szarpać ciało żywym wspomnieniem wciąż lata później, każąc mu się zrywać w nieprzytomnym roztrzęsieniu, uciekać przed koszmarami wysuwających się z cieni rzeczywistości, zwijać się w przerażony kłębek człowieka, zapadającego się w sobie, jak zapadał się w sobie dom nadżerany od środka żarłocznym płomieniem, kurczącego się, jak gdyby mógł tym sposobem uciec przed samym sobą, w panicznej histerii próbującego zdrapać z siebie fantomiczny żar opalający zwróconą do snu twarz, zetrzeć z powiek zatrzymaną na ich wnętrzu jaskrawą czerwień skaczącego ku źrenicom pożaru, wznieconego na bierwionie jego dziecięcej nieostrożności. Lekkomyślnym, niedopilnowanym, naturalnym dziecku impulsie, zmieniającym się w wyniesioną z tamtej nocy żagiew niegasnącego poczucia winy, przebrzmiewającego przez każde słowo, przez ponowną płytkość oddechu, nierówny trzepot serca, do którego odsłoniętego gardła ją przykładał – na jego uporczywą, bezlitośnie nieprzejednaną prośbę. Dostrzegając spazmatyczne drżenie szczęki, nieustające nawet, gdy stężała w napiętym zagryzieniu zębów, łzy rozmywające brzegi zielonych jezior tęczówek, lśniące na skórze skrystalizowaną solą toczącej go udręki, zdawał sobie sprawę, że bezpieczna sypialnia z dzielonym ze sobą łóżkiem, skąpana w bladym złocie zapalonego światła, nie była tą samą rzeczywistością, która przesuwała się po zaszklonych źrenicach, przywierając do ich tafli ciasno i klaustrofobicznie; chciał go więc dotknąć, przypomnieć mu o swojej obecności, ściągnąć go z powrotem ku sobie, ale nie wiedział, czy powinien – nie był pewien, czy nie potrąci znów wyprężonej struny strachu, wpędzając go tylko w ponowny paniczny atak.
– Byłeś dzieckiem – szepnął, przesuwając dłoń po miękkiej pościeli, wstrzymując ją, kiedy koniuszkami palców wyczuł jego rękę, przezroczyste włoski na przedramieniu uniesione dropiatym dreszczem, choć szeleszczący ciężar kołdry zakrył ich przed chłodem rześkiej nocy. Wzbierający deszcz bębnił płaczliwie w szybę, rysując na niej srebrzyste strużki rozpinające się po przeźroczu jak płynna pajęczyna, miniaturki rozpędzonych rzek pędzących w dół przez nocne, rozgwieżdżone niebo za oknem. Zaledwie tydzień do pełni; zapomniał. Tak, jak zapominał, jak wyglądało życie przedtem – o czym myślał, kiedy nie mógł jeszcze myśleć o nim tak jawnie, tak ustawicznie? Czym zasklepiał ten przepastny fragment siebie, w którym drżało uczucie, niespokojne i tęskne, zwrócone ku niemu iglicą sprzeniewierzającą się autorytetowi tradycyjnej północy? Nie potrafił sobie przypomnieć. Co z ciebie za mężczyzna? Beznadziejnie chory. Szczęśliwy.
Drgnął, kiedy Folke znów się odezwał, głosem ponownie rwanym, krztuszonym, jak gdyby ciężar tego wszystkiego przysiadł mu na piersi, nie pozwalając złapać oddechu, nocna mara z obrazów Füssliego, oplatająca długimi, pajęczymi palcami gardło i krtań. Nie zauważył, kiedy złapał go za nadgarstek, w geście próbującym przed czymś go zatrzymać – przed koleją słów przesypujących się w rzeczywistość mimo to, nabierających karkołomnego rozpędu wraz z tętnem, wraz z dwojgiem pulsów potykających się o siebie nawzajem. Folke się nie zatrzymał; słowa, przed którymi coś boleśnie naprężyło się pod płaską tarczą mostka, wślizgnęły się w świadomość jak świeże ostrze, zalane poczuciem winy jak fantomową krwią, kantarydyną wmówionej sobie odpowiedzialności wypełniającą żyły sumienia; odpowiedzialności za to, że nie został, nie wrócił, że był dzieckiem, lekkomyślnym i nieupilnowanym, kochanym przez rodziców, ale nie lubianym. Folke cofnął dłoń, podnosząc ją do twarzy, podrywając się nagle, zostawiając go na skraju poduszki samego i siebie, samego, szlochającego obok. Zmieniłbym to wszystko.
Minęły sekundy, ziarna oddechów, nieznośnie długie, choć w rzeczywistości znikome, nim podniósł się wreszcie zaraz za nim, sięgając rękoma ku jego roztrzęsionej sylwetce, nachylonymi ustami do drżącego ramienia. Objął go, przyciągając do siebie, dalszą ręką zsuwając z jego talii na udo, by przełożyć sobie jego nogi przez własne, móc przyciągnąć go bliżej, przycisnąć do siebie, zamknąć ciasno przy sobie, pierś do piersi, oddech do szyi, do policzka, palce wsuwając we włosy nad pochylonym, rozogrączokowanym karkiem.
– Kiedy mi o tym mówisz, kiedy opowiadasz o tym, że zostałbyś tam z nimi, gdybyś tylko mógł cofnąć czas, że wolałbyś… – zaczął mówić, szeptem trzymanym blisko jego ucha, ściśniętym przejęciem, ostrożnym. Poruszenie zbierało się w nim odruchem bezgłośnych łez, spokojnych przez zmęczenie, spokojnych przez to, że chciał być dla niego pewnym, stabilnym oparciem, ale głos zdradziecko przygasał mu w przełyku. – Nie byłoby cię tutaj ze mną, może nigdy byśmy… Boisz się, że miałbym cię przez to przestać kochać, przez to, co ci się przydarzyło, kiedy ten sam dzieciak, ten sam, którego tak nienawidzisz, którego tak bardzo chciałbyś wepchnąć z powrotem do tego płonącego domu, pozwolił mi cię poznać. Jak mogę go nienawidzić? – spytał, oplatając go ciasno ramionami, nachylając się nad jego skulonym ramieniem, upuszczając miękkie, rozstrojone pytanie w wąską przestrzeń między nimi. Czuł we własnych rękach drżenie, choć nie wiedział, czy należało już do niego, czy było tylko pogłosem drżenia przygarniętego do siebie ciała. – Jak mogę go za to winić, Folke? Za to, że cię stamtąd wyciągnął, że być może dzięki niemu mogę cię teraz trzymać, mogę cię, na bogów, kochać, jak mógłbym go za to nienawidzić? Mógłbym nienawidzić cię teraz za to, że wolałbyś to cofnąć; siebie za to, że gdybyś faktycznie mógł, zrobiłbym wszystko, żeby ci na to nie pozwolić, chociaż nie miałbym prawa. Siebie za to, że pozwoliłem ci z tym być samemu, przez tyle czasu, Folke; ale nie jego. Nie ciebie, nie za to, że przeżyłeś i nie za to, że tu jesteś. – Deszcz zalewający szyby nabrał ferworu; nitki miniaturowych rzek wylewały się z własnych miniaturowych brzegów. W ramionach trzymał północ, wobec której iglica uczuć wpadała w roztrzęsiony szał, podjudzany myślą, że gdyby można było cofnąć czas, musiałaby zalegnąć martwa, pozbawiona orientacji i celu. – Byłeś tylko dzieckiem. Dzieckiem, któremu nigdy nie będę w stanie wystarczająco podziękować. Tak samo jak tobie za to, że pozwalasz mi… że nadal mnie chcesz, pomimo tego, co ci zrobiłem i pomimo wszystkich tych lat, które powinienem był… Powinienem był być przy tobie. I gdybym mógł to zmienić, cofnąłbym wszystko, co wtedy powiedziałem, zrobiłbym wszystko, żeby odzyskać te dwanaście lat z tobą, nie wyobrażasz sobie nawet… Dwanaście lat uciekałem przed tobą i dwanaście lat szukałem cię w każdej osobie, szukałem kogokolwiek, przy kim czułbym się tak, jak czuję się przy tobie. Nadal się boję. Nie mam pojęcia, co robię. Ale jeśli to choroba, jak mówią, jak sam sobie wmawiałem… to nie chcę zdrowieć, nie chcę… zmuszać się do udawania, że potrafiłbym chcieć kogoś innego tak samo… Wiem, że nie potrafię, nie mogłem nigdy… – przerwał, gubiąc się pośród słów, które zrzuciły wieko zatrzaśniętej dotąd krtani, przetaczając się lawiną przez myśli na usta, przez usta na ciepła skórę pod wargami. Opleciony zaborczo wokół niego, nie wiedział, czy on trzymał północ, czy ona trzymała jego; czy drżał tylko Folke, przy nim i w instrumencie jego serca, czy drżeli oboje. – To nic nie zmienia. Byłeś tylko dzieckiem, Folke. Nikt mi cię nie zabierze, nawet ty sam, nie w ten sposób.
Zostań ze mną, nawet gdybyś mógł wrócić.
Folke uległ mu jednak pierwszy, stłumionym szeptem rozsuwając wreszcie usypaną między nimi przeszkodę ciszy, choć unikając wciąż jego spojrzenia; Bertram nie nalegał, rozumiejąc, że wyegzekwował sobie już dalece więcej niż którykolwiek z nich odważyłby się przypuszczać, kiedy padło przesądzające dzisiejszą noc pytanie – zostaniesz ze mną? – i przypieczętowująca ją, wdzięczna zgoda. Fundamentu prawdy mógł się już domyślać, choć wyszczerbionego niepełną świadomością – teraz, ze ściśniętą w sercu niespokojnością, obserwował jak słowa przyjaciela wznoszą przed nim właściwy pejzaż wszystkiego; obraz tego, co w nim mieszkało, zalęgnięte w pamięci w tamtą bezgwiezdną, zasłoniętą dymem noc, by szarpać ciało żywym wspomnieniem wciąż lata później, każąc mu się zrywać w nieprzytomnym roztrzęsieniu, uciekać przed koszmarami wysuwających się z cieni rzeczywistości, zwijać się w przerażony kłębek człowieka, zapadającego się w sobie, jak zapadał się w sobie dom nadżerany od środka żarłocznym płomieniem, kurczącego się, jak gdyby mógł tym sposobem uciec przed samym sobą, w panicznej histerii próbującego zdrapać z siebie fantomiczny żar opalający zwróconą do snu twarz, zetrzeć z powiek zatrzymaną na ich wnętrzu jaskrawą czerwień skaczącego ku źrenicom pożaru, wznieconego na bierwionie jego dziecięcej nieostrożności. Lekkomyślnym, niedopilnowanym, naturalnym dziecku impulsie, zmieniającym się w wyniesioną z tamtej nocy żagiew niegasnącego poczucia winy, przebrzmiewającego przez każde słowo, przez ponowną płytkość oddechu, nierówny trzepot serca, do którego odsłoniętego gardła ją przykładał – na jego uporczywą, bezlitośnie nieprzejednaną prośbę. Dostrzegając spazmatyczne drżenie szczęki, nieustające nawet, gdy stężała w napiętym zagryzieniu zębów, łzy rozmywające brzegi zielonych jezior tęczówek, lśniące na skórze skrystalizowaną solą toczącej go udręki, zdawał sobie sprawę, że bezpieczna sypialnia z dzielonym ze sobą łóżkiem, skąpana w bladym złocie zapalonego światła, nie była tą samą rzeczywistością, która przesuwała się po zaszklonych źrenicach, przywierając do ich tafli ciasno i klaustrofobicznie; chciał go więc dotknąć, przypomnieć mu o swojej obecności, ściągnąć go z powrotem ku sobie, ale nie wiedział, czy powinien – nie był pewien, czy nie potrąci znów wyprężonej struny strachu, wpędzając go tylko w ponowny paniczny atak.
– Byłeś dzieckiem – szepnął, przesuwając dłoń po miękkiej pościeli, wstrzymując ją, kiedy koniuszkami palców wyczuł jego rękę, przezroczyste włoski na przedramieniu uniesione dropiatym dreszczem, choć szeleszczący ciężar kołdry zakrył ich przed chłodem rześkiej nocy. Wzbierający deszcz bębnił płaczliwie w szybę, rysując na niej srebrzyste strużki rozpinające się po przeźroczu jak płynna pajęczyna, miniaturki rozpędzonych rzek pędzących w dół przez nocne, rozgwieżdżone niebo za oknem. Zaledwie tydzień do pełni; zapomniał. Tak, jak zapominał, jak wyglądało życie przedtem – o czym myślał, kiedy nie mógł jeszcze myśleć o nim tak jawnie, tak ustawicznie? Czym zasklepiał ten przepastny fragment siebie, w którym drżało uczucie, niespokojne i tęskne, zwrócone ku niemu iglicą sprzeniewierzającą się autorytetowi tradycyjnej północy? Nie potrafił sobie przypomnieć. Co z ciebie za mężczyzna? Beznadziejnie chory. Szczęśliwy.
Drgnął, kiedy Folke znów się odezwał, głosem ponownie rwanym, krztuszonym, jak gdyby ciężar tego wszystkiego przysiadł mu na piersi, nie pozwalając złapać oddechu, nocna mara z obrazów Füssliego, oplatająca długimi, pajęczymi palcami gardło i krtań. Nie zauważył, kiedy złapał go za nadgarstek, w geście próbującym przed czymś go zatrzymać – przed koleją słów przesypujących się w rzeczywistość mimo to, nabierających karkołomnego rozpędu wraz z tętnem, wraz z dwojgiem pulsów potykających się o siebie nawzajem. Folke się nie zatrzymał; słowa, przed którymi coś boleśnie naprężyło się pod płaską tarczą mostka, wślizgnęły się w świadomość jak świeże ostrze, zalane poczuciem winy jak fantomową krwią, kantarydyną wmówionej sobie odpowiedzialności wypełniającą żyły sumienia; odpowiedzialności za to, że nie został, nie wrócił, że był dzieckiem, lekkomyślnym i nieupilnowanym, kochanym przez rodziców, ale nie lubianym. Folke cofnął dłoń, podnosząc ją do twarzy, podrywając się nagle, zostawiając go na skraju poduszki samego i siebie, samego, szlochającego obok. Zmieniłbym to wszystko.
Minęły sekundy, ziarna oddechów, nieznośnie długie, choć w rzeczywistości znikome, nim podniósł się wreszcie zaraz za nim, sięgając rękoma ku jego roztrzęsionej sylwetce, nachylonymi ustami do drżącego ramienia. Objął go, przyciągając do siebie, dalszą ręką zsuwając z jego talii na udo, by przełożyć sobie jego nogi przez własne, móc przyciągnąć go bliżej, przycisnąć do siebie, zamknąć ciasno przy sobie, pierś do piersi, oddech do szyi, do policzka, palce wsuwając we włosy nad pochylonym, rozogrączokowanym karkiem.
– Kiedy mi o tym mówisz, kiedy opowiadasz o tym, że zostałbyś tam z nimi, gdybyś tylko mógł cofnąć czas, że wolałbyś… – zaczął mówić, szeptem trzymanym blisko jego ucha, ściśniętym przejęciem, ostrożnym. Poruszenie zbierało się w nim odruchem bezgłośnych łez, spokojnych przez zmęczenie, spokojnych przez to, że chciał być dla niego pewnym, stabilnym oparciem, ale głos zdradziecko przygasał mu w przełyku. – Nie byłoby cię tutaj ze mną, może nigdy byśmy… Boisz się, że miałbym cię przez to przestać kochać, przez to, co ci się przydarzyło, kiedy ten sam dzieciak, ten sam, którego tak nienawidzisz, którego tak bardzo chciałbyś wepchnąć z powrotem do tego płonącego domu, pozwolił mi cię poznać. Jak mogę go nienawidzić? – spytał, oplatając go ciasno ramionami, nachylając się nad jego skulonym ramieniem, upuszczając miękkie, rozstrojone pytanie w wąską przestrzeń między nimi. Czuł we własnych rękach drżenie, choć nie wiedział, czy należało już do niego, czy było tylko pogłosem drżenia przygarniętego do siebie ciała. – Jak mogę go za to winić, Folke? Za to, że cię stamtąd wyciągnął, że być może dzięki niemu mogę cię teraz trzymać, mogę cię, na bogów, kochać, jak mógłbym go za to nienawidzić? Mógłbym nienawidzić cię teraz za to, że wolałbyś to cofnąć; siebie za to, że gdybyś faktycznie mógł, zrobiłbym wszystko, żeby ci na to nie pozwolić, chociaż nie miałbym prawa. Siebie za to, że pozwoliłem ci z tym być samemu, przez tyle czasu, Folke; ale nie jego. Nie ciebie, nie za to, że przeżyłeś i nie za to, że tu jesteś. – Deszcz zalewający szyby nabrał ferworu; nitki miniaturowych rzek wylewały się z własnych miniaturowych brzegów. W ramionach trzymał północ, wobec której iglica uczuć wpadała w roztrzęsiony szał, podjudzany myślą, że gdyby można było cofnąć czas, musiałaby zalegnąć martwa, pozbawiona orientacji i celu. – Byłeś tylko dzieckiem. Dzieckiem, któremu nigdy nie będę w stanie wystarczająco podziękować. Tak samo jak tobie za to, że pozwalasz mi… że nadal mnie chcesz, pomimo tego, co ci zrobiłem i pomimo wszystkich tych lat, które powinienem był… Powinienem był być przy tobie. I gdybym mógł to zmienić, cofnąłbym wszystko, co wtedy powiedziałem, zrobiłbym wszystko, żeby odzyskać te dwanaście lat z tobą, nie wyobrażasz sobie nawet… Dwanaście lat uciekałem przed tobą i dwanaście lat szukałem cię w każdej osobie, szukałem kogokolwiek, przy kim czułbym się tak, jak czuję się przy tobie. Nadal się boję. Nie mam pojęcia, co robię. Ale jeśli to choroba, jak mówią, jak sam sobie wmawiałem… to nie chcę zdrowieć, nie chcę… zmuszać się do udawania, że potrafiłbym chcieć kogoś innego tak samo… Wiem, że nie potrafię, nie mogłem nigdy… – przerwał, gubiąc się pośród słów, które zrzuciły wieko zatrzaśniętej dotąd krtani, przetaczając się lawiną przez myśli na usta, przez usta na ciepła skórę pod wargami. Opleciony zaborczo wokół niego, nie wiedział, czy on trzymał północ, czy ona trzymała jego; czy drżał tylko Folke, przy nim i w instrumencie jego serca, czy drżeli oboje. – To nic nie zmienia. Byłeś tylko dzieckiem, Folke. Nikt mi cię nie zabierze, nawet ty sam, nie w ten sposób.
Zostań ze mną, nawet gdybyś mógł wrócić.
Folke Baantjer
Re: 04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Czw 27 Sty - 19:31
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Pamiętał, że kiedy wziął pierwszy, łapczywy haust powietrza, jego płuca wypełniły się dymem ciężkim i gęstym jak owcza wełna, a klatka piersiowa ścisnęła się gwałtownie, jakby ktoś oplótł ją żeglarską liną, po czym szarpnął mocno, dopóki szorstka juta nie wżęła się we wrażliwe tkanki, zabarwiając chłonne włókno karminową plamą posoki – ciężki ucisk powoli przeobrażał się w rwący ból, gdy przez odległe skwierczenie ognia przedzierał się cichy stridor nierównego, płytkiego oddechu, przy którym powietrze grzęzło mu w krtani, zmuszając ciało do zgięcia się w konwulsji i wyraźnego dygotania, jakby podrażnione ogniwem elektrody. Przede wszystkim pamiętał jednak pieszczotę lęku, sięgającą zwęglonymi palcami pod ubranie, ku jego wnętrzu, by zostawić zaczerwienione ślady paznokci na gołej skórze, zacisnąć się na narządach zbyt silnie i zbyt pożądliwie; pamiętał, bo kiedy pochylił teraz głowę do przodu, poczuł ją znowu, krótkie zdjęcie obawy, zanim przez falę duszności nie przedarł się świst głębszego oddechu, powietrze na nowo wypełniające zwiotczałe gawry płuc, nagle dolegliwie obolałych od płaczu, niezdolnych w pełni podporządkować się rytmowi, jaki rozpaczliwie usiłował im narzucić, miarowemu taktowi pulsu, który próbował upodobnić do prześwitującego przez myśli wspomnienia łagodnej melodii, wypływającej spomiędzy szczękających miarowo zębów fortepianu. Miał wrażenie, że gardło zaschło mu zupełnie, a kiedy przełknął ślinę, przygarbionym ciałem wstrząsnął tylko spazm stłumionego kaszlu, przysłonięty brzegiem dłoni, na którą spojrzał odruchowo z pewnym niepokojem, jak gdyby spodziewał się zobaczyć ten sam czarny śluz, który odkrztuszał jeszcze na długo po ugaszeniu płomieni – tych trawiących zazieleniony trawą dach rodzinnego domu i tych, które zasklepiły się na jego plecach rozgwiazdą brzydkiej, zgrubiałej tkanki. W końcu wyrzucił z siebie cały, osiadły w płucach dym, wszystkie nagromadzone w organizmie toksyny, by nareszcie, jak w torsjach, móc wypluć z siebie również słowa, które porastały go od środka jak miękkie zwierzę pleśni – serce otworzyło się gwałtownie, jak noworodkowi otwierają się płuca, i nabrało pierwszy prawdziwy, bolesny wdech.
Drgnął, kiedy dłonie Bertrama sięgnęły ku jego roztrzęsionej sylwetce, zaraz pozwolił jednak, by osłabione ciało osunęło się w jego ciepłe objęcia, zbyt zmęczone, by ulegać targnięciom pamięci mięśniowej, impulsom skłonnym tłumaczyć się dalej, przepraszać, błagać o wybaczenie, choć sam wprawdzie nie wiedziałby już, do kogo mógłby kierować te słowa – do przyjaciela, którego tyle lat okłamywał, z wprawą zdolnego przestępcy zwodząc go jak najdalej od źródła swych przeszłych przewinień? Do rodziców, których ciała pozostawił uwięzione w karcerze gorejących płomieni, zwęglone ozorami zachłannego żywiołu Surtra? Bogów, których imiona osiadały bluźnierstwem na jego języku, choć ostrożnym i skołowaciałym, to wciąż ważącym się wypowiadać na głos konweniujące im modlitwy, staroskandynawskie wersy poetyckiej Eddy? Wiedział, że nie powinien zwracać się do spowitej w chmury Frigg, pięknego Baldura i sprawiedliwego Forsetiego, zamieszkującego pałac o dachówkach srebrzących się jak rybie łuski; jeżeli miał się do kogoś zwracać, powinien kierować swe słowa jedynie do bóstw chtonicznych, tych, które byłyby przychylne jego prośbom, jako jedyne skłonne jeszcze ich wysłuchać. Tymczasem poczuł, jak wraz z czułością ust przyjaciela, zatrzymujących się na jego drżącym ramieniu, po całym ciele rozsunęła się dropiatość gęsiej skórki, zimny dreszcz, który wydarł z głębi krtani stłumiony odgłos, płaczliwe westchnienie, z jakim zapadł się głębiej w asekuracyjną bliskość jego obecności, z zesztywniałymi nogami przełożonymi przez jego uda, febrycznie rozpaloną skronią wspartą u wypukłości ramienia, oddechem zalegającym dusznym, ociężałym ciepłem na jego szyi.
Nie spodziewał się rozgrzeszenia, nie sądził, że mógłby je otrzymać – mimo to, w obliczu słów Bertrama w jego piersi odezwało się echo głuchego żalu, odległa kontrakcja przeszłości, sprawiająca, że poczuł się w jego ramionach słabo i rachitycznie, jakby rzeczywiście miał rozpaść się zaraz jak wysuszone na słońcu grudy piachu, w końcu przesypujące się drobnymi ziarnami przez palce, ginące pośród smaganej wichrem plaży. Był tylko dzieckiem i jednocześnie nie był nim wcale, bo tamten Folke, rozmarzony, entuzjastyczny i nieupilnowany, musiał sczeznąć pod warstwą sadzy, spłonąć w sukni ze złocistych płomieni, pozostać wśród żużlu i wyjałowionej ziemi, porwany jak fusy popiołu i zatopiony wśród ruchomych pagórków bezbrzeżnej wiechliny; pogrzebał go w pamięci razem z ciałami rodziców i opłakiwał jego życie w ich obecności, świadom, że nigdy nie mógłby już odzyskać dawnych atrybutów – długie lata odsuwał od siebie infantylne, tęskne pragnienia, które teraz powróciły, wzburzając się o rękojeść mostka siwizną narowistej fali. Pragnął znów biec boso po wilgotnej, ochrzczonej rosą trawie, pragnął wspinać się szczerbatymi stromiznami nadmorskich klifów i przemierzać kilometry wzdłuż popielatej linii brzegowej, gdzie rozbryzgująca spod pięt woda moczyła mu spodnie, do których przyklejały się ziarna piachu, pragnął niedbale rzucać ubrania na wieszak srebrzących się skał i zanurzać ciało w chłodnej, rześkiej toni, pragnął zasypiać snem pełnym baśniowych fantazji i trzymać pomiędzy dłońmi porcelanowy kubek ciepłego kakao, które nie pozostawiało umysłu tak pustego i bezwładnego, co obkurczający żołądek alkohol, pragnął stać w miejscu dłużej niż kilkadziesiąt minut bez rwącego bólu rozchodzącego się promieniującą po lędźwie błyskawicą wzdłuż konara chromej nogi. Żałował, że Bertram nie poznał go wtedy – zanim choroba przedarła się przez strukturę nadwątlonego, dziecinnego szkieletu, przesiąkając umysł, tchórzliwy i spsiały, zawsze tak ulegle naginający się pod cudzym zwierzchnictwem, nieznający protestu innego, jak tylko tego przybierającego formę żałosnych próśb, miękkich, obmierzłych proszę, które lepiły się do siebie nawzajem, ciężkie i gęste jak pecyna. Chciał chwycić go za rękę, przemierzyć biegiem rozciągającą się pod oknem promenadę, pozwolić, by gołą skórę otoczył chłód szemrzącego jeziora, objąć jego twarz dłońmi i złożyć ciepło niestruchlałego cudzą obecnością pocałunku na rozchylonych wargach. Chciał go przeprosić, bo wiedział, że nie byłby w stanie zrobić żadnej z tych rzeczy; nie potrafił być szczęśliwszy, nie potrafił pogodzić się z przeszłością, nie potrafił stać się ani odważniejszy, ani mądrzejszy, ani bardziej wytrwały. Był – przede wszystkim – zmęczony i zmęczenie to sączyło się korowodem żył, osiadając w nich jak ołów, ciążąc coraz niżej ku ziemi.
Drżał w ciasnym, ciepłym objęciu jego ramion, próbując zjednać rytm dudniącego za żebrami serca z tym, które poruszało się miarowo pod bliskością cudzej piersi, wstrzymać łzy, które mimo to lśniły jednak w zwierciadłach zaczerwienionych, napuchniętych oczu, spływając po policzkach i w końcu znów przeobrażając się w szloch, który szarpnął piersią w spazmatycznym przykurczu, pogłębiając oddech i uciskając grdykę ciężarem nagromadzonego w gardle żalu, nie sączącego się już jak dotąd, cienkim, leniwym strumieniem, lecz wzbierającego gwałtownym, wartkim nurtem, żłobiącym w glebie szerokie zakola rzecznych meandrów. Przełknął ślinę, próbując odnaleźć się w jego słowach, chwycić się desek ich kojącej obecności tak, jak rozbitek ostatkiem sił mógłby chwycić się dryfującej tratwy, niestabilnej i rozchybotanej, nieoczekiwanej, a jednak w danej chwili tak obezwładniająco potrzebnej, że chociaż struny krtani szarpały impulsem rozpaczliwego sprzeciwu, nie potrafił mu przerwać, wbić się klinem smutnej opozycji w jego zapewnienia, oplatające go prawie równie ciasno, co ramiona złożone na kościstych barkach, twardych obręczach kości wyginających się przez cienkie płótno skóry, kiedy sztywniał mu kark i poruszały się ściągane odruchowo łopatki. Nawet wspomnienie choroby, które przesunęło się po świadomości chrobotem nieprzyjemnych wspomnień (ta uporczywa, zaostrzona mizerykordia jesteś chory była mu wbijana w podbrzusze już po tylekroć wcześniej – jesteś chory, więc nie możesz, nie powinieneś, nie wolno ci, jesteś chory, bo zdrętwiała noga sprawia, że chód masz powolny i paralityczny, jesteś chory, bo bólączka coraz częściej kąsa odsłonięte nerwy, jesteś chory, bo kochasz ludzi, których nie powinieneś; jesteś chory i niech to będzie odpowiedź na każde, przenikające kości pragnienie, każde echo nieśmiałych, złudnych wątpliwości), w końcu przepłynęło po niej posłusznie, pozostawiając jaźń nagą i odsłoniętą.
– Mówisz o tym tak… jakby ten chłopiec był kimś innym. – wyszeptał w końcu, nie odrywając skroni od cienkiego materiału jego koszulki, przymykając lekko powieki i starając się opanować głos, który wybrzmiał zachryple i niewyraźnie. – Ale to nadal ja. – a jednak, gdyby mógł wybrać znowu, pozostałby w jego ramionach, w tym chłodnym, oświetlonym poświatą pomieszczeniu, z dala od gorących ozorów płomieni i stękających desek uginającego się pod nimi sufitu, istotnie nie wiedząc jeszcze, czy podobna decyzja przyniosłaby mu ulgę, czy żal.
Drgnął, kiedy dłonie Bertrama sięgnęły ku jego roztrzęsionej sylwetce, zaraz pozwolił jednak, by osłabione ciało osunęło się w jego ciepłe objęcia, zbyt zmęczone, by ulegać targnięciom pamięci mięśniowej, impulsom skłonnym tłumaczyć się dalej, przepraszać, błagać o wybaczenie, choć sam wprawdzie nie wiedziałby już, do kogo mógłby kierować te słowa – do przyjaciela, którego tyle lat okłamywał, z wprawą zdolnego przestępcy zwodząc go jak najdalej od źródła swych przeszłych przewinień? Do rodziców, których ciała pozostawił uwięzione w karcerze gorejących płomieni, zwęglone ozorami zachłannego żywiołu Surtra? Bogów, których imiona osiadały bluźnierstwem na jego języku, choć ostrożnym i skołowaciałym, to wciąż ważącym się wypowiadać na głos konweniujące im modlitwy, staroskandynawskie wersy poetyckiej Eddy? Wiedział, że nie powinien zwracać się do spowitej w chmury Frigg, pięknego Baldura i sprawiedliwego Forsetiego, zamieszkującego pałac o dachówkach srebrzących się jak rybie łuski; jeżeli miał się do kogoś zwracać, powinien kierować swe słowa jedynie do bóstw chtonicznych, tych, które byłyby przychylne jego prośbom, jako jedyne skłonne jeszcze ich wysłuchać. Tymczasem poczuł, jak wraz z czułością ust przyjaciela, zatrzymujących się na jego drżącym ramieniu, po całym ciele rozsunęła się dropiatość gęsiej skórki, zimny dreszcz, który wydarł z głębi krtani stłumiony odgłos, płaczliwe westchnienie, z jakim zapadł się głębiej w asekuracyjną bliskość jego obecności, z zesztywniałymi nogami przełożonymi przez jego uda, febrycznie rozpaloną skronią wspartą u wypukłości ramienia, oddechem zalegającym dusznym, ociężałym ciepłem na jego szyi.
Nie spodziewał się rozgrzeszenia, nie sądził, że mógłby je otrzymać – mimo to, w obliczu słów Bertrama w jego piersi odezwało się echo głuchego żalu, odległa kontrakcja przeszłości, sprawiająca, że poczuł się w jego ramionach słabo i rachitycznie, jakby rzeczywiście miał rozpaść się zaraz jak wysuszone na słońcu grudy piachu, w końcu przesypujące się drobnymi ziarnami przez palce, ginące pośród smaganej wichrem plaży. Był tylko dzieckiem i jednocześnie nie był nim wcale, bo tamten Folke, rozmarzony, entuzjastyczny i nieupilnowany, musiał sczeznąć pod warstwą sadzy, spłonąć w sukni ze złocistych płomieni, pozostać wśród żużlu i wyjałowionej ziemi, porwany jak fusy popiołu i zatopiony wśród ruchomych pagórków bezbrzeżnej wiechliny; pogrzebał go w pamięci razem z ciałami rodziców i opłakiwał jego życie w ich obecności, świadom, że nigdy nie mógłby już odzyskać dawnych atrybutów – długie lata odsuwał od siebie infantylne, tęskne pragnienia, które teraz powróciły, wzburzając się o rękojeść mostka siwizną narowistej fali. Pragnął znów biec boso po wilgotnej, ochrzczonej rosą trawie, pragnął wspinać się szczerbatymi stromiznami nadmorskich klifów i przemierzać kilometry wzdłuż popielatej linii brzegowej, gdzie rozbryzgująca spod pięt woda moczyła mu spodnie, do których przyklejały się ziarna piachu, pragnął niedbale rzucać ubrania na wieszak srebrzących się skał i zanurzać ciało w chłodnej, rześkiej toni, pragnął zasypiać snem pełnym baśniowych fantazji i trzymać pomiędzy dłońmi porcelanowy kubek ciepłego kakao, które nie pozostawiało umysłu tak pustego i bezwładnego, co obkurczający żołądek alkohol, pragnął stać w miejscu dłużej niż kilkadziesiąt minut bez rwącego bólu rozchodzącego się promieniującą po lędźwie błyskawicą wzdłuż konara chromej nogi. Żałował, że Bertram nie poznał go wtedy – zanim choroba przedarła się przez strukturę nadwątlonego, dziecinnego szkieletu, przesiąkając umysł, tchórzliwy i spsiały, zawsze tak ulegle naginający się pod cudzym zwierzchnictwem, nieznający protestu innego, jak tylko tego przybierającego formę żałosnych próśb, miękkich, obmierzłych proszę, które lepiły się do siebie nawzajem, ciężkie i gęste jak pecyna. Chciał chwycić go za rękę, przemierzyć biegiem rozciągającą się pod oknem promenadę, pozwolić, by gołą skórę otoczył chłód szemrzącego jeziora, objąć jego twarz dłońmi i złożyć ciepło niestruchlałego cudzą obecnością pocałunku na rozchylonych wargach. Chciał go przeprosić, bo wiedział, że nie byłby w stanie zrobić żadnej z tych rzeczy; nie potrafił być szczęśliwszy, nie potrafił pogodzić się z przeszłością, nie potrafił stać się ani odważniejszy, ani mądrzejszy, ani bardziej wytrwały. Był – przede wszystkim – zmęczony i zmęczenie to sączyło się korowodem żył, osiadając w nich jak ołów, ciążąc coraz niżej ku ziemi.
Drżał w ciasnym, ciepłym objęciu jego ramion, próbując zjednać rytm dudniącego za żebrami serca z tym, które poruszało się miarowo pod bliskością cudzej piersi, wstrzymać łzy, które mimo to lśniły jednak w zwierciadłach zaczerwienionych, napuchniętych oczu, spływając po policzkach i w końcu znów przeobrażając się w szloch, który szarpnął piersią w spazmatycznym przykurczu, pogłębiając oddech i uciskając grdykę ciężarem nagromadzonego w gardle żalu, nie sączącego się już jak dotąd, cienkim, leniwym strumieniem, lecz wzbierającego gwałtownym, wartkim nurtem, żłobiącym w glebie szerokie zakola rzecznych meandrów. Przełknął ślinę, próbując odnaleźć się w jego słowach, chwycić się desek ich kojącej obecności tak, jak rozbitek ostatkiem sił mógłby chwycić się dryfującej tratwy, niestabilnej i rozchybotanej, nieoczekiwanej, a jednak w danej chwili tak obezwładniająco potrzebnej, że chociaż struny krtani szarpały impulsem rozpaczliwego sprzeciwu, nie potrafił mu przerwać, wbić się klinem smutnej opozycji w jego zapewnienia, oplatające go prawie równie ciasno, co ramiona złożone na kościstych barkach, twardych obręczach kości wyginających się przez cienkie płótno skóry, kiedy sztywniał mu kark i poruszały się ściągane odruchowo łopatki. Nawet wspomnienie choroby, które przesunęło się po świadomości chrobotem nieprzyjemnych wspomnień (ta uporczywa, zaostrzona mizerykordia jesteś chory była mu wbijana w podbrzusze już po tylekroć wcześniej – jesteś chory, więc nie możesz, nie powinieneś, nie wolno ci, jesteś chory, bo zdrętwiała noga sprawia, że chód masz powolny i paralityczny, jesteś chory, bo bólączka coraz częściej kąsa odsłonięte nerwy, jesteś chory, bo kochasz ludzi, których nie powinieneś; jesteś chory i niech to będzie odpowiedź na każde, przenikające kości pragnienie, każde echo nieśmiałych, złudnych wątpliwości), w końcu przepłynęło po niej posłusznie, pozostawiając jaźń nagą i odsłoniętą.
– Mówisz o tym tak… jakby ten chłopiec był kimś innym. – wyszeptał w końcu, nie odrywając skroni od cienkiego materiału jego koszulki, przymykając lekko powieki i starając się opanować głos, który wybrzmiał zachryple i niewyraźnie. – Ale to nadal ja. – a jednak, gdyby mógł wybrać znowu, pozostałby w jego ramionach, w tym chłodnym, oświetlonym poświatą pomieszczeniu, z dala od gorących ozorów płomieni i stękających desek uginającego się pod nimi sufitu, istotnie nie wiedząc jeszcze, czy podobna decyzja przyniosłaby mu ulgę, czy żal.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
04.12.2000 – Sypialnia – F. Baantjer & B. Holstein Pon 31 Sty - 2:18
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pamiętał z dotkliwą wyrazistością, jak dekadę temu budził się nocą z niemym krzykiem na nieruchomych ustach, zlany potem i zdjęty paraliżującym strachem w ciemności pustego pokoju, zadręczony i przerażony tak silnie, że nie potrafił nawet płakać, choć wszystko w nim szarpało się i wrzeszczało, rozpaczliwie żądało, by zagryźć zęby na własnej dłoni, zwlec się z łóżka i poszukać pierwszej rzeczy zdolnej spuścić z ciała wrzącą krew przeżartą klątwą i poczuciem winy – użyć bólu, by się otrzeźwić lub użyć go, by odebrać sobie trzeźwość zupełnie; by schować przynajmniej twarz w poduszkę i krzyczeć w jej puch, dopóki ujadające myśli nie omdleją ze zmęczenia i braku oddechu, przyciśnięte drżącymi wargami do przesiąkniętej strachem poszewki. Nieruchome godziny przetaczające się przez niego ciężkimi uderzeniami serca, zaciskającego się na swoich tonach spazmatycznie, jak gdyby obiecując, że po jednym nie nastąpi już kolejne: przewlekły skurcz, przy którym wszystko posłusznie zamierało w martwej ciszy – i za nim, nieuchronnie, rozkurcz przepełniający ciało drżącym, obrzydliwym rozczarowaniem życia. To moja wina stawające w gardle za każdym razem, gdy matka wchodziła do pokoju, kiedy przemawiała do niego spokojnym tonem, odgarniając mu włosy z czoła, kiedy mówiła mu o kolejnym umówionym spotkaniu ze specjalistą, kiedy w końcu osuwała się bezradnie obok niego na krzesło, przez płacz błagając go, by wreszcie się odezwał. Zegar cierpliwie tykał nad głową siedzącego naprzeciwko psychologa, zbliżając ich do końca niemego spotkania, a on wiernie odtwarzał jego rytmiczną punktualność ruchem kciuka na gładkiej skórze dłoni Selmy. Ostatecznie nigdy nie powiedział tego na głos. Nigdy nie powiedział, że to jego wina, że sparaliżowany strachem nie podniósł się z wilgotnej ściółki, kiedy powietrze rozdzierało wołanie, później już tylko przeraźliwy krzyk; że gdyby miał więcej odwagi, być może wróciliby oboje; być może zginęliby oboje i być może byłoby to wciąż lepsze od tej martwej ciszy w powleczonym nocą pustym pokoju, ciszy, która trwała wetknięta mu w przełyk jak knebel ulepiony z krzyków, jakich nie potrafił z siebie wydostać. Daj sobie pomóc, prosiła go Selma, a on podnosił na nią ciemne spojrzenie na krótko, jak gdyby nie mógł znieść jej wzroku, zaraz odwracając się z uporczywym milczeniem, u którego zatrzaśniętego na skobel ujścia dogorywała niewypowiedziana nigdy prośba, imię niewywoływane od tak długiego czasu, że obawiał się jego dźwięku w swoich ustach, tego, że mogłoby się okazać odległe, obce, nieosiągalne. Nie miał prawa o niego prosić i nie miał prawa tym bardziej oczekiwać, że tej prośbie ulegnie; jego nieobecność łatwiej było znieść, gdy brzmiała zrozumiałą obojętnością niż gdyby miała być tym bardziej zrozumiałą odmową. Być może oszukiwał sam siebie, sądząc, że byłby w stanie powiedzieć mu o tym, o czym nie mógł mówić nawet przed samym sobą; niektórymi nocami przypominał sobie jednak, jak leżeli obok siebie na tym samym łóżku, w podobnie martwej ciszy i łzy, których nie potrafił z siebie wymusić żadnym sposobem, zbierały mu się w kącikach oczu, palące i upokarzające.
Nie potrafiłby mu powiedzieć – uświadamiał sobie teraz, przytrzymując puls wstrząsany spazmami roztrzęsienia asekuracyjnie przy swoim, zbierając w palce ciepły materiał swetra – nawet gdyby Folke odpowiedział na niewypowiedzianą nigdy prośbę i przyszedł, wszedł do jego pokoju, zamiast coraz bardziej zrezygnowanej z każdym dniem matki, usiadł naprzeciwko niego, zamiast obserwującego go z coraz większym zmęczeniem specjalisty; nie potrafiłby, nawet gdyby położył się obok, wypełniając sobą martwe przestoje serca. Nie potrafiłby z powodu bliźniaczego temu, przez który Folke nie powiedział mu przez wszystkie lata ich przyjaźni i później przez wszystkie lata ich rozłąki. Nie chciał być tym winnym chłopcem; chciał go wyseparować z siebie z chirurgiczną precyzją, wetknąć go w paszczę pełni zaciskającej zęby na jego barku, zostawić zamarłego w pełnym nadziei oczekiwaniu na obiecujący brak rozkurczu zapadłych przedsionków. Zachować przed przyacielem przynajmniej tę jedną, najpodlejszą część siebie, niezdolną przyjąć ani jego zrozumienia, ani znieść potępienia; otwartą w sumieniu ranę palącą pod najłagodniejszym paliatywem pocieszenia, jak gdyby rozdzierano ją na nowo, jeszcze raz, przez niesprawiedliwą, niezasłużoną wyrozumiałość.
Folke był tymczasem wciąż tym samym chłopcem. Chłopcem, z którego winy zginęło dwoje ludzi, chłopcem, który odebrał sobie przez nieostrożność rodziców, chłopcem, który uciekł przed płomieniami pozostawiającymi na nim rozjątrzony dowód zbrodni, chłopcem, którego wykrawał z siebie desperacką ciszą, który budził się wciąż nocami przerażony, na nowo przeżywając wszystko to, co zrobił i żałując tego, czego zrobić już nie mógł, chłopcem, który nie potrafił znieść niezasłużonej wyrozumiałości, który rewoltował się przed próbami ukojenia go, jakby treść szeptanych mu słów i zapewnień wżerała mu się w żołądek torsjami, powracała w przełyk gryzącym spazmem szlochu. Chłopcem, który we własnym przekonaniu zasługiwał tylko na potępienie i nienawiść, a którego wbrew temu wciąż rozpaczliwie, zaborczo kochał.
– Wiem – odpowiedział szeptem, z ciężarem jego skroni na ramieniu, cieniem bolesnej nieomal ulgi, kiedy konwulsje obnażonej prawdy wypuściły wreszcie jego ciało, osuwając je w jego ramiona zmęczone, wspierające się na nim w wycieńczonym, zrezygnowanym osłabieniu. – Wiem – powtórzył jeszcze raz, przysuwając usta do rozgrzanej skóry, na której strach osiadł lepką mgiełką, pogłosem duszącego dymu wplątującego się we włókno znękanej jaźni. Nie jesteś złym człowiekiem, nie chciałeś tego, zakołysało mu się na znieruchomiałych strunach głosowych, nie potrącając ich jednak ku wybrzmieniu; nie chciał prowokować w nim kolejnych odruchowych sprzeciwów, mdłości podchodzących do gardła płaczliwym zaprzeczeniem. Zaraz później przesuwający się przez myśl nieskończony kordon powodów, dla których on sam nie był człowiekiem dobrym: wszystkie krzywdy, które wyrządził i te, których nie zatrzymał, jeszcze gorsze krzywdy, których się nie dopuścił, ale których szczerze i zapamiętale pragnął, parszywie podłe intencje, do których był zdolny, zaciskające mu palce na rękojeści noża w zamiarze, którego mógłby dopełnić; wiedział, że mógłby. Tymi samymi rękami, którymi przesuwał po wełnie swetra na jego plecach, przytrzymując go przy sobie wciąż tak samo ciasno, jakby obawiał się, że Folke przesypie mu się przez palce, jeśli przestanie.
– Dziękuję – szepnął zamiast tego, zbierając na wargi słony strach z rozgrzanej skóry.
z tematu
Nie potrafiłby mu powiedzieć – uświadamiał sobie teraz, przytrzymując puls wstrząsany spazmami roztrzęsienia asekuracyjnie przy swoim, zbierając w palce ciepły materiał swetra – nawet gdyby Folke odpowiedział na niewypowiedzianą nigdy prośbę i przyszedł, wszedł do jego pokoju, zamiast coraz bardziej zrezygnowanej z każdym dniem matki, usiadł naprzeciwko niego, zamiast obserwującego go z coraz większym zmęczeniem specjalisty; nie potrafiłby, nawet gdyby położył się obok, wypełniając sobą martwe przestoje serca. Nie potrafiłby z powodu bliźniaczego temu, przez który Folke nie powiedział mu przez wszystkie lata ich przyjaźni i później przez wszystkie lata ich rozłąki. Nie chciał być tym winnym chłopcem; chciał go wyseparować z siebie z chirurgiczną precyzją, wetknąć go w paszczę pełni zaciskającej zęby na jego barku, zostawić zamarłego w pełnym nadziei oczekiwaniu na obiecujący brak rozkurczu zapadłych przedsionków. Zachować przed przyacielem przynajmniej tę jedną, najpodlejszą część siebie, niezdolną przyjąć ani jego zrozumienia, ani znieść potępienia; otwartą w sumieniu ranę palącą pod najłagodniejszym paliatywem pocieszenia, jak gdyby rozdzierano ją na nowo, jeszcze raz, przez niesprawiedliwą, niezasłużoną wyrozumiałość.
Folke był tymczasem wciąż tym samym chłopcem. Chłopcem, z którego winy zginęło dwoje ludzi, chłopcem, który odebrał sobie przez nieostrożność rodziców, chłopcem, który uciekł przed płomieniami pozostawiającymi na nim rozjątrzony dowód zbrodni, chłopcem, którego wykrawał z siebie desperacką ciszą, który budził się wciąż nocami przerażony, na nowo przeżywając wszystko to, co zrobił i żałując tego, czego zrobić już nie mógł, chłopcem, który nie potrafił znieść niezasłużonej wyrozumiałości, który rewoltował się przed próbami ukojenia go, jakby treść szeptanych mu słów i zapewnień wżerała mu się w żołądek torsjami, powracała w przełyk gryzącym spazmem szlochu. Chłopcem, który we własnym przekonaniu zasługiwał tylko na potępienie i nienawiść, a którego wbrew temu wciąż rozpaczliwie, zaborczo kochał.
– Wiem – odpowiedział szeptem, z ciężarem jego skroni na ramieniu, cieniem bolesnej nieomal ulgi, kiedy konwulsje obnażonej prawdy wypuściły wreszcie jego ciało, osuwając je w jego ramiona zmęczone, wspierające się na nim w wycieńczonym, zrezygnowanym osłabieniu. – Wiem – powtórzył jeszcze raz, przysuwając usta do rozgrzanej skóry, na której strach osiadł lepką mgiełką, pogłosem duszącego dymu wplątującego się we włókno znękanej jaźni. Nie jesteś złym człowiekiem, nie chciałeś tego, zakołysało mu się na znieruchomiałych strunach głosowych, nie potrącając ich jednak ku wybrzmieniu; nie chciał prowokować w nim kolejnych odruchowych sprzeciwów, mdłości podchodzących do gardła płaczliwym zaprzeczeniem. Zaraz później przesuwający się przez myśl nieskończony kordon powodów, dla których on sam nie był człowiekiem dobrym: wszystkie krzywdy, które wyrządził i te, których nie zatrzymał, jeszcze gorsze krzywdy, których się nie dopuścił, ale których szczerze i zapamiętale pragnął, parszywie podłe intencje, do których był zdolny, zaciskające mu palce na rękojeści noża w zamiarze, którego mógłby dopełnić; wiedział, że mógłby. Tymi samymi rękami, którymi przesuwał po wełnie swetra na jego plecach, przytrzymując go przy sobie wciąż tak samo ciasno, jakby obawiał się, że Folke przesypie mu się przez palce, jeśli przestanie.
– Dziękuję – szepnął zamiast tego, zbierając na wargi słony strach z rozgrzanej skóry.
z tematu