Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    01.04.2001 – Salon – F. Baantjer & G. Molander

    2 posters
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    01.04.2001

    Kwietniowy wiatr był wyrozumiały – pozwalał prześlizgiwać się przez warstwy powietrza, rozdzielać je na szpicu dzioba i gładkich lotkach, i żłobić barkówkami bez większej oporności; wsuwała się weń jak ostrze noża wzdłuż włókien pędu, zefir obmywał ją jak woda, tuląc pierze do rdzawego brzucha – nie czuła własnego ciężaru i kiedy chowała czarne koraliki oczu pod powiekami, wyobrażała sobie pyłek mniszka niesiony wiatrem nad szumiącą łąką, wyobrażała sobie łagodne dłonie wyciągane radośnie, by złapać ją i zamknąć w śródręczu na szczęście, wyobrażała sobie życzenie szeptane przez szparę między palcami i siebie, małą i stworzoną w tym jedynie celu, by wypełnić nim swoje bielmo i ponieść je dalej, zagrzebać je w ziemi, wypuścić kiełek szczęścia; wyobrażała sobie pyłek kurzu złocącego się w złotawym zachodzie, spadającym miękko na pochylone ramię przyjaciela śpiącego na biurku po całym dniu rysunków, planów i projektów; wyobrażała sobie wysokie wzgórza miękkiego rękawa fałdującego się na ciele, długą drogę do ciepłej debry jego obojczyka, z którego mogłaby oglądać jego prace i szeptać mu wszystkie tajemnice bez wstydliwości, nieśmiałe sekrety trzymane w podszewce serca od dzieciństwa, których nie mógłby usłyszeć, bo byłyby jeszcze mniejsze od niej; zawsze, kiedy na niego spoglądała, myślała o tym, jak się zmienili i wydorośleli – wyrosła ze swoich sukienek i warkoczy związywanych wstążkami, wyrosła z poobdzieranych o pnie drzew łydek i z dziecięcej płochliwości, ale nigdy ze swoich uczuć, wydawały się wprawdzie rosnąć razem z nią i teraz, kiedy wrócił, czuła je znowu w przedsionkach serca, przechowywane jak ulubione pamiątki, przechowywane jak skarby chowane pod dnem szuflady w obawie, że ktoś mógłby je znaleźć.
    Dzielnica Ragnhildy otulała w dole zieloną toń jeziora jak powoli obrastająca ją plecha, nierówna i postrzępiona, w której liniach papilarnych grzęzły drobne stworzenia – ludzie ośmieleni wiosną i zmniejszającą się ilością zaginięć, spieszący do domów po pracy, spieszący do swoich bliskich, uczniowie wychodzący po lekcjach na lody w identycznych mundurkach. Opadając niżej, obserwowała, jak rosną powoli w źrenicach, stają się bardziej podobni do ludzi, przypominają coraz mniej odległe społeczeństwo obserwowane pod szkłem zwierzęcego zmysłu; między budynkami powietrze stawało się trudniejsze, płynęło powoli, jak zgęstniała krew w uciśniętych żyłach – rozbijała je skrzydłami, śledząc numery zmieniające się na frontach kamienic, przy starych drzwiach lub na odnowionych niedawno fasadach. Powtarzała w myślach adres, wmawiając sobie, że nie ma nic zdrożnego w tym, że wyłowiła go z jego dokumentów i zapamiętała – że wiedziała o nim rzeczy, których nie powinna wiedzieć, naruszała pewne granice, których nie należało naruszać, coraz częściej. Patrzyła mu jednak w oczy, przez kłęby sinego dymu, i nie widziała w nich niczego, o czym mówiły wszystkie te rzeczy wybite równym drukiem w jego aktach.
    Powinna wysłać mu wiewiórkę – przywiązać jej do łapki mały list z podpisem, nie narzucać się bardziej, ale napisany list zostawiła na kuchennym stole, ubrała się i otworzyła okno; nieustannie, wracając do niego myślą, czuła jak do naczynia serca napływa jej niepokój, ciężkie przeczucie, którego nie umiała w sobie wygasić. Myślała o jego zaszklonych oczach, o wszystkim, co jej wtedy powiedział, o tym, że miała wrażenie, że gdyby przyłożyła dłoń do jego skóry, byłaby chłodna, porcelanowa i powleczona smutkiem żywym jak puls. Parę lat temu jego nazwisko znał każdy mieszkaniec Midgardu; dzisiaj wydawał się cieniem tamtego człowieka, ale – paradoksalnie – podobał jej się jeszcze bardziej, bo wydawało jej się, że mógłby być chłopcem, podobnym do niej, mieszkającym daleko od zgiełku i przytulającym brzozy w lasku za domem, kiedy świat wydawał się szorstki. Pochodził zresztą z Wysp Owczych – nie wiedziała, czy mieli tam brzozy, ale była przekonana, że gdzieś między warstwami tamtego miejsca leżała jego dziecięca wrażliwość, powtykana między źdźbła i wełniane koce. Miał trzydzieści lat i nie przypominał żadnego mężczyzny, jakiego znała; nie czuła przy nim tego samego skrępowania i nie czuła przy nim własnej kruchości.
    Cień przemknął nad nią prawie niepostrzeżony – w odbiciu unoszonych przez kogoś oczu dostrzegła najpierw zaskoczone zaciekawienie, a potem zdała sobie sprawę, że słońce zniknęło, choć niebo było zupełnie czyste; trzepot większych, mocniejszych skrzydeł gdzieś w górze sprawił, że małe serce wydało się jej naglę ciężkim kamykiem zamkniętym w jej sercu, tłukącym rozpaczliwie ażurowe żebra. Zapominała, bardzo często, że chowając dusza w miękkich piórach mniejszego ciała, stawała się fragmentem innego świata i innego ekosystemu; zapominała, że wszystko, co małe, w naturze musiało unikać spadających z nieba szponów i zakrzywionych dziobów, zapominała, że nie znika między warstwami powietrza, nie przestaje istnieć  – staje się nasionkiem mniszka i kruchym łupem. Zatrzepotał skrzydłami mocniej, wznosząc się wyżej; nie dostrzegła go nigdzie – cień nagle zniknął, pozostawiając jednak ciężar strachu w spłoszonej piersi. Znajdowała się we właściwej ulicy, widziała właściwy numer budynku, które to mogło być piętro? Wszystkie okna zdawały się uchylone, ludzie wpuszczali do salonów wiosnę, wpuszczali szczęście niesione na puszku dmuchawca; bała się, że zbyt szybko opaść ku ziemi, bała się przemiany dopełnianej w strachu i zdenerwowaniu, czasami bywała bolesna, czasami w nerwach szarpała za magię i czuła jak tak naciąga się w jej ciele, chwyta w skurcz mięśnie i nie pozwala złapać oddechu w skurczone płuca o zgrubiałych nagle ścianach.
    Spostrzegła go przez okno, mgnienie jego twarzy, dłoń sunącą po rudym grzbiecie kocura stojącym na parapecie; uniósł dłoń do klamki, by otworzyć skrzydło i wypuścić go na zewnętrzny parapet, może na dach rozkładającym się niżej płaską, nagrzaną dachówką – usłyszała za sobą szelest większych skrzydeł, łopoczących mocno i gniewnie, znajomy skrzeczący odgłos łotrzypiórki. Widziała, tyle razy, młode ptaki strącone z wysokości ostrym dziobem, widziała kruche ptaszyny szamoczące się w uchwycie próbującym wyrwać lśniące pióro, pazury zamykające się na korpusach, by przytrzymać je przy ziemi, kiedy spośród wachlarza lotek wybierają największą.
    Poczuła, że uderza go skrzydłem w podnoszoną skroń, nie udało jej się skorygować lotu, zbyt oślepiona była obawą, zbyt ogłuszona wrażeniem, że ciężar większego ciała, razem z cieniem, spada jej na grzbiet; zacisnęła powieki, ostatnim przebłyskiem trzeźwej myśli przyciągając skrzydła do ciała i chowając w nich łebek, zanim otłukła się lekko o poduszki kanapy. Kiedy otworzyła oczy, miała głowę schowaną w dłoniach i spódniczkę podciągniętą nieładnie, odsłaniając jasne uda; łotrzypiórka zniknęła, widziała przed sobą jedynie spojrzenie zielonych oczu.
    Nie było ich w zimie. Zapomniałam. Wie pan, że potrafią wyłamać skrzydło? Albo gorzej. Zamyśliłam się, o panu. Przepraszam, powinnam zapukać. Nie w okno, oczywiście, zapukałabym po prostu do drzwi, nie chciałam... – wybełkotała zawstydzona, sięgając pospiesznie do krańca spódnicy; znieruchomiała jednak. – Wszystko w porządku?
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nie zauważył, kiedy przyszedł kwiecień – promienie słońca słaniały się na futrynie, wspierając na szybach zmęczone głowy, a sposób, w jaki poszukiwały szpar w fałdach zasłon sprawiał, że przypominały żywe stworzenia o szerokich, złocistych oczach, osadzonych głęboko w ażurowej czaszce; nie zauważył ptaków, które niecierpliwiły się na gałęziach pobliskich drzew, przyzwyczajone do ziarna wysypywanego im na parapet, nie zauważył wiewiórki, skradającej się po gontowym dachu i strzygącej rudym ogonem, kiedy z komina buchnęła para siwego dymu, nie zauważył jaskółek, które powróciły do miasta na wiosnę i uwiły gniazdo pod trójkątną lukarną – świat wydawał mu się całkiem opustoszały; nie zauważył w nim nawet samego siebie. Bertram wychodził z mieszkania wcześniej niż zazwyczaj i wracał dopiero, kiedy popołudnie rozlewało się po niebie jak ciemny atrament – udawał, że nie zauważał milczenia, które układało się po przeciwnej stronie materaca pod jego nieobecność, choć przytulał policzek do ciepła po jego ciele, kiedy tylko zamykał drzwi i leżał w nim, dopóki pościel nie wystygła, a jego zmysły nie przyzwyczaiły się do zapachu; bał się, że następnego dnia już do niego nie wróci, więc za każdym razem, kiedy wieczór mierzchnął i pogłębiał się na firmamencie, przełykał łzy, które uciskały go w tył gardła, wyobrażając sobie, że tej nocy obejmie go wokół piersi, sięgnie dłonią pod materiał koszuli i złoży przeprosiny jak pocałunek drżący na przymkniętej powiece, kiedy Bertram wracał, czuł się jednak zbyt zmęczony, aby się tłumaczyć i nie ufał swojemu ciału, które wzdrygało się pod wpływem bolesnych skurczy, jakby toczyła je gorączka. Sypiał zwrócony plecami do okna, z naciągniętym przez ramiona swetrem, zbyt ciepłym na tę porę roku; odpoczywał, lecz czuł się coraz bardziej zmęczony, jakby jego mięśnie osunęły się wzdłuż ścięgien i zapadły pomiędzy wygięcia kości, kręciło mu się w głowie, kiedy zbyt długo stał wyprostowany, a gardło zaciskało się boleśnie przy każdym kęsie jedzenia, więc spędzał pół dnia pochylony nad suchym tostem i kubkiem wystygłej herbaty, do której dolewał alkoholu, kiedy nie mógł już wmusić w siebie kolejnego łyku – napój palił w gardło, lecz zalegał posłusznie na dnie żołądka.
    Wspomnienia podchodziły mu do gardła w gwałtownych torsjach – wydawało mu się, że widział w kącie spojrzenia cienistą postać, ale kiedy odwracał głowę, mieszkanie było ciche i opustoszałe, przypadkowy huk przeciągu doprowadzał go do łez, a kiedy rozbierał się w łazience, robił to przy zgaszonym świetle, po czym trząsł się pod ciepłym strumieniem wody; nie potrafił przestać myśleć o Malte, zupełnie jakby pamięć po nim nabrzmiała mu pod czaszką na podobieństwo nowotworu, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej bolesny i inwazyjny – zniżał wzrok i odsuwał się od Bertrama, obawiając się, że już przy pierwszym, osadzonym spojrzeniu przyjaciel będzie wiedział, że coś mu dolega, tkwi pod skórą jak drzazga i pąsowieje wokół serca zaropiałym obrzękiem. Pragnął wesprzeć skroń na jego piersi, ale całe ciało układało się parezą wzdłuż sztywnego kręgosłupa, zaczynały mrowić go dłonie i uwierać osierdzie, a kiedy odwracał się w stronę przyjaciela, do oczu napływały mu łzy i miał ochotę rozbić sobie skroń o brzeg umywalki, jakby w ten sposób myśli mogły wysączyć się w dół odpływu – raz zacisnął dłonie na stwardniałej emalii, lecz kiedy natrafił na swoje spojrzenie w łazienkowym lustrze, oczy zaszkliły mu się gwałtownie, bo mężczyzna, który na niego patrzył, miał przestraszoną, bladą twarz i splątane włosy, źrenice tak matowe jakby zaszły kurzem; osunął się na zimne kafelki i siedział z nogami podciągniętymi pod brodę, dopóki ramiona nie zaczęły dygotać mu z zimna, a Bertram nie odezwał się cichym pukaniem – nie zauważył, kiedy za drzwiami minęła godzina.
    Odkąd mężczyzna, który próbował okraść go na promenadzie, przewiązał mu usta ciasnym zaklęciem, czuł się, jakby jego krtań czasem naprawdę zapominała, jak wydobyć dźwięk za rozchylone wargi – śniło mu się, że Malte wchodził do mieszkania i popychał go na ścianę, a on nie mógł krzyczeć, więc wpatrywał się tylko bezsilnie w zamknięte drzwi do sypialni, czując sińce rozlewające się pod koszulą i obcą, szponiastą dłoń sunącą pod materiał spodni, przyglądał się rozpalonemu oczku pierścienia, ale Bertram go nie słyszał, klamka nawet nie drgnęła. Budził się z koszmaru, obejmując dłońmi ruchomą grdykę i przez chwilę wciąż myślał, że nie mógł się odezwać – dopiero po kilku płytkich wdechach, ciszę przerywał szloch, tłumiony miękkim wnętrzem dłoni. Nie pamiętał, kiedy zasnął, kiedy ponownie otworzył oczy, powieki miał jednak zaczerwienione i lekko opuchnięte, mięśnie bolały go wzdłuż ramion i zbierały się skurczem w zapadłym nadbrzuszu – przez zasłony padała śreżoga słońca, a on w końcu rozchylił okno, wpuszczając do środka haust świeżego powietrza.
    Kwiecień był rześki – pachniał nocną mżawką i kwiatami magnolii, nakrywał miasto jak cienkie prześcieradło, osuwające się z rogów krajobrazu; dawno nie myślał już, że wiosna przybierała te same barwy co jego ciało, ale czasem zastanawiał się, czy byłaby piękniejsza, gdyby zawsze spędzał ją z Bertramem, tak jak wtedy, kiedy byli dziećmi, leżącymi w mokrej trawie i wypatrującymi śladów racic na rozmokniętej pod śniegiem glebie – próbował chwycić się tych wspomnień, uczynić je ważniejszymi, ale były zbyt odległe, żaden z nich nie był wtedy do końca sobą. Przez chwilę przyglądał się lśniącemu pasmu jeziora, lecz wzrok wciąż miał senny i niewyraźny – nie zauważył łotrzypiórki ani drobnego ptaka, który wleciał do pokoju, ocierając się skrzydłem o jego skroń i upadając pomiędzy poduszki kanapy; wydał z siebie zdławione westchnienie, obejmując dłońmi miękkie ciało kocura, który zdążył napiąć grzbiet łakomym oczekiwaniem, modroskrzydły kowalik wzrósł jednak ludzkim kształtem, dziewczęcą postacią, która siedziała z twarzą schowaną w dłoniach i oddychała tak, jakby w jej piersi wciąż biło jeszcze płochliwe, ptasie serce.
    Co... – zaczął, ale nie wiedział, jak dokończyć, więc przyglądał się Gerdzie przeszklonym spojrzeniem, omijając miejsce, w którym jej spódnica zadarła się pod wpływem lotu, odsłaniając jasną skórę na udzie – wciąż miał zaczerwienione oczy, wyglądał blado i prawie nie czuł głosu, który otarł mu się drżącymi zgłoskami o podniebienie. – W-w porządku, jestem tylko zmęczony. Nie mogę spać. – przetarł dłońmi powieki, jakby próbował ukryć w ten sposób ślady łez, zeschnięte na bladych policzkach; poczuł, jak serce wgniotło mu się głębiej pomiędzy żebra. – Nic się pani nie stało? – spytał w końcu, odruchowo odwracając głowę w stronę okna, lecz łotrzypiórka już dawno zniknęła, a zniecierpliwione krakanie wpełzło pomiędzy odgłosy budzącego się miasta. – Kiedyś uderzyła w okno, w sypialni. Miała złamane skrzydło i była zbyt zdezorientowana, żeby odlecieć. Za-zakraplałem jej dziób wodą z cukrem i wyłożyłem karton filcem, żeby odpoczęła. – jego głos się wygładził, choć sam wciąż lekko dygotał, jakby stanie w miejscu sprawiało mu wysiłek. – Łotrzypiórki nie potrafią żyć w pojedynkę, ich partnerzy zawsze umierają niedługo po rozdzieleniu, z-zazwyczaj z głodu, choć wydaje mi się… że znacznie częściej... z samotności. – spróbował uśmiechnąć się przepraszająco, lecz kąciki ust ledwie wzniosły się do góry – poczuł w gardle lekki ból, ciasną opuchliznę, która sprawiła, że jego oczy znów stały się ciepłe i wilgotne, więc oparł lędźwie o parapet i przesłonił dłonią twarz, aż łzy zebrały mu się mielizną pod zaciśniętymi powiekami. – Przepraszam – wymamrotał – kręciło mu się w głowie i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo był zmęczony. – To nie d-dlatego.

    Folke i Gerda z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    01.04.2001 – Salon – F. Baantjer & G. Molander WQ7k0i5 nobody told me it ended 01.04.2001 – Salon – F. Baantjer & G. Molander WQ7k0i5


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.