:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein
2 posters
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sob 14 Sty - 23:25
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
02.02.2001
Nigdy nie widział rodziców po tym, jak dom stanął w płomieniach – w koszmarach nawiedzały go ich przepalone ogniem ciała, nagie i czarne od sadzy, z ranami w miejscach, gdzie płomienie wyżarzyły się przez miękką skórę, sprawiając, że kości rozmiękły w dusznych oparach gorąca; budził się w środku nocy, krzycząc, dopóki jeden z medyków nie usypiał go igłą wpełzającego pod skórę eliksiru, a nad ranem oparzenie na jego plecach znów nabierało pąsowej, septycznej barwy, jak gdyby sny wciąż od nowa ciągnęły go w przeszłość, nie pozwalając zabliźnić się ranie, która wciąż broczyła na świeże prześcieradło. Z pożaru wyciągnięto dwa ciała, lecz nigdy nie pozwolono mu ich zobaczyć – podczas pogrzebu nikt nie odważył się podejść dość blisko katafalku, by unieść drewniane wieko, a on pamiętał, że nie mógł oddychać wewnątrz zatłoczonego kościoła, gdzie powietrze było płowe od kadzidlanego dymu, więc Dagný wyprowadziła go pomiędzy szpalerami ociężałych ław, ujmując go ostrożnie w talii, kiedy klęknął na mokrej ziemi, osłabiony parezą konwulsji, która wzniosła się spod linii mostka i rozciągnęła wzdłuż obojczyków, wstępując na policzki rumieńcem wysokiej gorączki; wiele razy wypominał sobie później, że nie potrafił nawet spojrzeć im w oczy, na głos przyznać się do winy, która wybarwiła się trwałym krwiakiem na powierzchni jego sumienia, niezagojonego nawet wtedy, kiedy przez bandaż nie przesiąkały już zmazy czerwieni, a łopatki rozluźniły się pod spoiną zgrubiałej tkanki. Nigdy nie widział, jak wyglądali w chwili swojej śmierci – siedząc w kącie szpitalnej sali, z kolanami podciągniętymi pod drżącą brodę, zastanawiał się, czy kiedy ich serca zatrzymywały się pomiędzy żebrami, oczy wciąż mieli wypełnione strachem; w jeden z rzadkich, chłodnych poranków, kiedy potrafili szczerze ze sobą rozmawiać, matka wyjawiła mu, że od dziecka obawiała się ognia, a on już nigdy nie mógł wypowiedzieć na głos jej imienia bez uwięzionego w gardle pogłosu przepraszam. Dagný podnosiła go z podłogi, chociaż szarpał się i płakał, a potem zadawała mu pytania, na które nie miał siły odpowiedzieć – bał się umrzeć, co od tamtej pory wcale bardzo nie różniło się od stwierdzenia, że bał się żyć.
Prawdziwa śmierć wyglądała inaczej niż w jego koszmarach – miała bladą twarz o odcieniu niemal identycznym, co warstwa otaczającego ją śniegu, rozchylone usta i oczy bezwładnie wzniesione ku niebu, jakby w ostatnim tchnieniu próbowała jeszcze zwracać się do bogów; prawdziwa śmierć nadto przypominała życie, bo cienki błękit żył wciąż prześwitywał spod cienkiej warstwy skóry, oddech zastygł na wargach niemym westchnieniem, a źrenice nie wypełniły się mgłą, bo na zwilgotniałych spojówkach wciąż wydawała się unosić warstwa emocji, które nie zdążyły wydostać się na zewnątrz. Kobieta, której ciało leżało pośród grobowych pni gęstniejącego wokoło lasu, sprawiała wrażenie przerażonej, a on zdał sobie sprawę, że śmierć mogła wyglądać tylko tak – wypełniona strachem, który nie miał dokąd uciec, więc gromadził się pod skórą; nie potrafił przestać widzieć wypłowiałej z emocji twarzy, która na rozwieszonych w mieście plakatach miała usta wzniesione do łagodnego uśmiechu i włosy swobodnie opadające na czoło, a teraz nacięta została kształtem nordyckich run, które lśniły pomiędzy cienkim papirusem rozchylonej tkanki. Zamykał oczy, uciskając dłońmi powieki, lecz obraz wydawał mu się jedynie bardziej wyrazisty, jakby na stałe wyścielił wnętrze jego oczodołów, przelał się przez ciało strachem tak silnym, że kiedy szedł przed siebie, z trudem utrzymywał równość kroku, przekonany, że gdyby się zatrzymał, kolana ugięłyby się pod nim, a chroma noga rozłamała się w kolanie, bo strzelisty ból, który wznosił się błyskawicą spod ugiętego uda, sięgał aż do lędźwi, powoli wspinając się po szpulkach kręgosłupa – czuł, jak strach rósł w nim i opadał, uwierając kamieniem w żołądku, kiedy wdychał powietrze i podchodząc mdłościami pod gardło przy każdym, drżącym wydechu. Kiedy w końcu zatrzymał się pod kamienicą, wspierając prawe ramię o zimną, murowaną fasadę, prawie nie widział na oczy – miasto sprawiało wrażenie wypełnionego mrokiem, którego winieta zataczała coraz węższe koła wokół jego źrenic.
Musiał wejść do mieszkania, znaleźć się w bezpiecznym miejscu, zanim świadomość wysunie się spod skroni, a on nie będzie dłużej w stanie podtrzymać ciała w pozycji stojącej – wyobraził sobie, że otwiera oczy, by zobaczyć sterylny sufit szpitalnego pokoju, wyobraził sobie, że otwiera oczy, by zobaczyć bezchmurne niebo; tak samo pusty, bezwładny i martwy. Schody na drugie piętro wznosiły się tymczasem stromą kalenicą – nie pamiętał, jak zmusił się, by wykonać kolejne kroki w górę szerokich, betonowych stopni, na czoło wstąpiły mu jednak krople potu, a dłoń, którą trzymał zaciśniętą kurczowo na poręczy, odbarwiła się pobielałymi śladami wysiłku. Oparł się plecami o chłodną ścianę, nie mogąc złapać powietrza – pierś widocznie falowała pod swetrem, a on przyłożył prawą dłoń do linii mostka, wyczuwając gwałtowny rytm bijącego serca, które siniaczyło się o kostne pręty żeber. Zamknął oczy, był już bezpieczny – dlaczego wciąż się bał? Dlaczego nie potrafił zatrzymać gonitwy własnego pulsu, nabrać powietrza? Dlaczego łzy napłynęły mu do oczu, kiedy drzwi rozchyliły się pod uciskiem klamki, a Bertram stanął w progu, pozwalając, by Tartuffe wychylił się nieśmiało zza jego nóg? Miał szeroko rozwarte źrenice i wpatrywał się we własne, płochliwe odbicie, migocące w jego przejętym troską spojrzeniu, rozchylając usta, lecz nie mogąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Poczuł, jak cienka struga krwi osuwa się po górnej wardze; zrobiło mu się słabo.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 29 Sty - 21:35
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Rozsunięte skrzydła dzisiejszej gazety rozciągały się na blacie kuchennego stołu porzucone w połowie lektury, bo nie miał żołądka dokończyć jej przy wystygłej już kawie, musiał w pewnym momencie wstać, gdzieś pomiędzy wersami jednego z niezliczonych artykułów traktujących o obecnej sytuacji w mieście; ludzie nie potrafili ze sobą o tym rozmawiać na głos, tymczasem wszystko zdawało się wokół krzyczeć o jednym, o niebezpieczeństwie, o ślepych oczach i czarnych żyłach, kształtach run wykrawanych w skórze ofiarnym ostrzem, zamarzniętych ciałach znajdowanych pod warstwami bez przerwy sypiącego śniegu – o śmierci wijącej sobie gniazdo ponad dachami kamienic, snującej się tymi samymi ulicami, którymi ludzie codziennie spieszyli do pracy, przystającej na tych samych ścieżkach, przy których dzieci popołudniami kładły się na plecach, pozostawiając po sobie odciski drobnych anielskich skrzydeł. Musiał przerwać, musiał wstać, wyjść na balkon, na to nieznośnie zimne powietrze, zapalić papierosa; najważniejsze, że pośród nazwisk wciąż nie było żadnego znajomego, żadnego bliskiego, najważniejsze, że to wciąż ich nie dosięgło; chociaż coraz wyraźniej odczuwał pod żebrami obawę jątrzącą się jak zaniedbywana rana, że było to szczęście kapryśne i śliskie, naglące poczucie, że nie mogli jedynie bezczynnie czekać aż w końcu się od nich odwróci. Od tamtego okrutnego poranka, kiedy znalazł Folke nieprzytomnego w zalanej łazience, nie zdejmował opiekuńczego pierścienia nawet podczas pracy, brodził nim we krwi, w piórach i w sierści; później, przed wyjściem do domu, pochylony nad pękniętą misą umywalki, wygrzebywał wodą i zaklęciem brud ze żłobień przy oczku, przecierając go niespokojnie ręcznikiem, zanim brocząca go krew mogłaby wniknąć w kamień i odbarwić go złowrogą czerwienią. Czasami widział ją w snach; miewał je przy nim częściej, zazwyczaj ciepłe i spokojne, ale czasem znajdował w nich karminowy błysk, znajdował wąski, duszący korytarz własnego mieszkania, swoją dłoń sięgającą do klamki jak wtedy, chwilę przed tym, jak przestrzeń kurczyła się nagle na jego oddechu. Czasami nagle zapadała ciemność, a obok rubinowego oka pojawiało się drugie, czarny pysk kładł mu się na wyciągniętej dłoni, krew ściekała mu z pyska na jego palce, ściekała na podłogę w kałużę rozlewającą się na białych kafelkach łazienki, a kiedy podnosił znów wzrok, trzymał w ręku wilcze zęby zbroczone jeszcze krwią z kaleczonych sobaczych dziąseł i język noszący znamię czarnej plamy, i nie mógł pozbyć się przeczucia, że wydarzyło się coś złego, że się spóźnił, że wszędzie podążało za nim nieszczęście werżnięte mu pod żebra w momencie, w którym po raz pierwszy zobaczył swoją fylgię i że obudziło się znowu, bo nie był wystarczająco ostrożny.
Folke nie było w mieszkaniu od rana, a on nie mógł przełknąć tego, co mówiły gazety i nie mógł znaleźć sobie miejsca, popiół piętrzył się w słoiku na balkonie, grzebiąc kolejne szczątki papierosów i kawa zdążyła wystygnąć, pozostawiona obok niedokończonego artykułu, zegar nieubłaganie wyliczał kolejne nerwowe kwadranse, a on próbował być rozsądny: nie mógł być przy nim zawsze, nie mógł tropić za nim jak obsesyjny pies i wgryzać się w każdy spłacheć jego życia, nie mógł zamykać go w czterech ścianach mieszkania i w wytyczonych ścieżkach, nie mógł prosić go o wypowiedzenie na głos każdego koszmaru i każdej modlitwy, w obawie, że któreś mogłoby mu go odebrać. Próbował czytać książkę, którą przyjaciel odłożył na szafkę obok łóżka, zaczynając w jej środku, na stronie o zagiętym rogu, ale odłożył ją, łagodnie onieśmielony, po przewróceniu zaledwie dwóch kartek; w końcu usiadł do papierów przyniesionych z pracy, odłożonych na niedbałą stertę, byle obarczyć myśli czymś rzeczowym i ciężkim w znajomy, nużący sposób – kończąc studia zoologiczne i podejmując etat w ośrodku nie przewidywał nigdy, że będzie miał do czynienia z taką ilością dokumentacji i posiadał przykry zwyczaj zaniedbywać ją tak długo, jak było to możliwe, trzymał przeprowadzane pomiary i krótkie obserwacyjne notatki pozapisywane na luźnych karteczkach, które w końcu należało zebrać w całość przed najbliższą kontrolą, potem przesiadywał więc do późnej nocy, próbując daremnie nadrobić tygodnie w jeden wieczór, poskładać do porządku własną niechlujność i dezorganizację, dopóki kark nie sztywniał mu zupełnie. Myślał w ostatnim czasie o badaniach – myślał, że byłaby to doskonała okazja, żeby wyjechać, zatrzymać się nad jeziorem z dala od miasta, przeczekać to wszystko i zająć czymś głowę; myślał, że mógłby przed nim udawać, że to jedyny powód – że nie musi zmuszać się każdego poranka, żeby odwrócić wzrok, wypuścić go z rąk, milczeć, tak samo jak wszyscy, o tym, o czym krzyczało wszystko.
Tartuffe usłyszał go pierwszy – zawszy słyszał go pierwszy, rozpoznawał skrzypnięcie drzwi wejściowych i trzeszczenie pierwszego stopnia schodów, może, tak samo, bicie jego serca. Podniósł się, żeby zamknąć uchylone okno i przygotować dla niego herbatę, ale dłoń zastygła mu wpół ruchu, bo kroki stawiane na starych schodach, wydawały się cięższe i bardziej powłóczyste niż zwykle, bo wydawało mu się, że słyszy płytki szmer jego oddechu wymuszany z płuc z wysiłkiem, dopóki nie wpadł w końcu jednostajny, niepokojący pośpiech, wszystko za drzwiami ucichło poza nim, poza tym pośpiechem, cichym, głuchym kołataniem, jakby ktoś nakrył klatkę kocem i tylko trzepot skrzydeł uderzających panicznie o żerdź przebijał głucho przez zasłonę, furkot chorągiewek piór ocierających się o złote żebra. Przechodząc pospiesznie przez mieszkanie, czuł jak tężeje w nim strach – widział jego nieprzytomne spojrzenie, widział jego zakrwawioną twarz, widział dwoje rubinowych oczu i wilcze zęby w swojej dłoni; wciąż jeszcze powracało do niego wspomnienie tamtego wieczoru, kiedy zapukał do jego drzwi i kiedy go pocałował, czując w ustach metaliczny smak krwi, wciąż jeszcze nie potrafił panować nad swoich lękiem, szarpnięciem panicznego niepokoju, ilekroć słyszał panikę jego tętna i nie miał go w zasięgu spojrzenia.
Otworzył drzwi, znajdując go wspartego o ścianę, bladego i niemogącego złapać głębszego oddechu, jego ramionami wstrząsał nerwowy dygot, dłoń zaciskała się bezsilnie na wysokości serca, a rozszerzone strachem źrenice zachodziły bezgłośnym, przerażonym płaczem; przez chwilę, ułamek bolesnej sekundy rozwlekającej się i zawijającej ciasno wokół jego szyi, patrzyli na siebie przez wąską przestrzeń klatki schodowej, a między nimi rósł strach i rosła ulga, rósł niepokój i rozpacz, której jeszcze nie rozumiał, ale którą wyczuwał pod własną skórą, kiedy Folke patrzył na niego w ten sposób, zaciskając w strachu wąską obręcz tęczówek na jego sylwetce; nie uciekał, zanurzał się w nich głębiej, zanurzał się w tej zeszklonej czerni, podchodząc do niego, by objąć jego twarz, podeprzeć kciukiem jego brodę, jeszcze raz, unieść ku sobie czarny przestrach jego oczu, jak wtedy, wsunąć mu drugą dłoń pod ramię, by w razie potrzeby podtrzymać go w talii.
– Boli? – spytał naiwnie, choć widział, że to nie był wyłącznie ból; Folke nie obawiał się go w ten sposób, znał go w końcu od zawsze. Czerwona stróżka spływała mu rynienką nosa na drżące usta, jaskrawa na białej skórze, poczuł jak jego ciało osuwa się łagodnie, złapał go więc odruchowo mocniej w obawie, że nie zdoła utrzymać się w pionie. Zsunął dłoń na jego szyję, sprawdzając gorączkę; ból zawsze rozpalał mu skórę, ale teraz nie był pewien, nie wiedział, czuł pod palcami lepki, słony strach. – Co się dzieje?
Folke nie było w mieszkaniu od rana, a on nie mógł przełknąć tego, co mówiły gazety i nie mógł znaleźć sobie miejsca, popiół piętrzył się w słoiku na balkonie, grzebiąc kolejne szczątki papierosów i kawa zdążyła wystygnąć, pozostawiona obok niedokończonego artykułu, zegar nieubłaganie wyliczał kolejne nerwowe kwadranse, a on próbował być rozsądny: nie mógł być przy nim zawsze, nie mógł tropić za nim jak obsesyjny pies i wgryzać się w każdy spłacheć jego życia, nie mógł zamykać go w czterech ścianach mieszkania i w wytyczonych ścieżkach, nie mógł prosić go o wypowiedzenie na głos każdego koszmaru i każdej modlitwy, w obawie, że któreś mogłoby mu go odebrać. Próbował czytać książkę, którą przyjaciel odłożył na szafkę obok łóżka, zaczynając w jej środku, na stronie o zagiętym rogu, ale odłożył ją, łagodnie onieśmielony, po przewróceniu zaledwie dwóch kartek; w końcu usiadł do papierów przyniesionych z pracy, odłożonych na niedbałą stertę, byle obarczyć myśli czymś rzeczowym i ciężkim w znajomy, nużący sposób – kończąc studia zoologiczne i podejmując etat w ośrodku nie przewidywał nigdy, że będzie miał do czynienia z taką ilością dokumentacji i posiadał przykry zwyczaj zaniedbywać ją tak długo, jak było to możliwe, trzymał przeprowadzane pomiary i krótkie obserwacyjne notatki pozapisywane na luźnych karteczkach, które w końcu należało zebrać w całość przed najbliższą kontrolą, potem przesiadywał więc do późnej nocy, próbując daremnie nadrobić tygodnie w jeden wieczór, poskładać do porządku własną niechlujność i dezorganizację, dopóki kark nie sztywniał mu zupełnie. Myślał w ostatnim czasie o badaniach – myślał, że byłaby to doskonała okazja, żeby wyjechać, zatrzymać się nad jeziorem z dala od miasta, przeczekać to wszystko i zająć czymś głowę; myślał, że mógłby przed nim udawać, że to jedyny powód – że nie musi zmuszać się każdego poranka, żeby odwrócić wzrok, wypuścić go z rąk, milczeć, tak samo jak wszyscy, o tym, o czym krzyczało wszystko.
Tartuffe usłyszał go pierwszy – zawszy słyszał go pierwszy, rozpoznawał skrzypnięcie drzwi wejściowych i trzeszczenie pierwszego stopnia schodów, może, tak samo, bicie jego serca. Podniósł się, żeby zamknąć uchylone okno i przygotować dla niego herbatę, ale dłoń zastygła mu wpół ruchu, bo kroki stawiane na starych schodach, wydawały się cięższe i bardziej powłóczyste niż zwykle, bo wydawało mu się, że słyszy płytki szmer jego oddechu wymuszany z płuc z wysiłkiem, dopóki nie wpadł w końcu jednostajny, niepokojący pośpiech, wszystko za drzwiami ucichło poza nim, poza tym pośpiechem, cichym, głuchym kołataniem, jakby ktoś nakrył klatkę kocem i tylko trzepot skrzydeł uderzających panicznie o żerdź przebijał głucho przez zasłonę, furkot chorągiewek piór ocierających się o złote żebra. Przechodząc pospiesznie przez mieszkanie, czuł jak tężeje w nim strach – widział jego nieprzytomne spojrzenie, widział jego zakrwawioną twarz, widział dwoje rubinowych oczu i wilcze zęby w swojej dłoni; wciąż jeszcze powracało do niego wspomnienie tamtego wieczoru, kiedy zapukał do jego drzwi i kiedy go pocałował, czując w ustach metaliczny smak krwi, wciąż jeszcze nie potrafił panować nad swoich lękiem, szarpnięciem panicznego niepokoju, ilekroć słyszał panikę jego tętna i nie miał go w zasięgu spojrzenia.
Otworzył drzwi, znajdując go wspartego o ścianę, bladego i niemogącego złapać głębszego oddechu, jego ramionami wstrząsał nerwowy dygot, dłoń zaciskała się bezsilnie na wysokości serca, a rozszerzone strachem źrenice zachodziły bezgłośnym, przerażonym płaczem; przez chwilę, ułamek bolesnej sekundy rozwlekającej się i zawijającej ciasno wokół jego szyi, patrzyli na siebie przez wąską przestrzeń klatki schodowej, a między nimi rósł strach i rosła ulga, rósł niepokój i rozpacz, której jeszcze nie rozumiał, ale którą wyczuwał pod własną skórą, kiedy Folke patrzył na niego w ten sposób, zaciskając w strachu wąską obręcz tęczówek na jego sylwetce; nie uciekał, zanurzał się w nich głębiej, zanurzał się w tej zeszklonej czerni, podchodząc do niego, by objąć jego twarz, podeprzeć kciukiem jego brodę, jeszcze raz, unieść ku sobie czarny przestrach jego oczu, jak wtedy, wsunąć mu drugą dłoń pod ramię, by w razie potrzeby podtrzymać go w talii.
– Boli? – spytał naiwnie, choć widział, że to nie był wyłącznie ból; Folke nie obawiał się go w ten sposób, znał go w końcu od zawsze. Czerwona stróżka spływała mu rynienką nosa na drżące usta, jaskrawa na białej skórze, poczuł jak jego ciało osuwa się łagodnie, złapał go więc odruchowo mocniej w obawie, że nie zdoła utrzymać się w pionie. Zsunął dłoń na jego szyję, sprawdzając gorączkę; ból zawsze rozpalał mu skórę, ale teraz nie był pewien, nie wiedział, czuł pod palcami lepki, słony strach. – Co się dzieje?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sob 11 Lut - 1:05
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Rano coraz częściej bał się rozchylić powieki, spojrzeć w twarz rzeczywistości, która zakradała się do mieszkań cieniem długotrwałego strachu – bał się, że miasto spojrzy na niego oczami kolejnych zaginionych, bo plakaty zaczynały porastać kamienice jak dzika winorośl, twarze naklejone jedna na drugą, rozpychające się pomiędzy sobą, jakby ciężar cudzego wzroku mógł jeszcze uratować je od najgorszego; za każdym razem pragnął wierzyć, że wszyscy ci ludzie wciąż żyli, niektórych pamiętał jednak jeszcze z początku grudnia, choć twarze – pozornie wciąż te same – mieli wtedy jaśniejsze i pełne nadziei. Teraz znajdowali się wszędzie, a ich ciemne oczy, rozmazane niedokładnością druku i nabierające barw jedynie w znajdującym się pod fotografią opisie, podążały za nim wzdłuż długich i ciasnych ulic, pozostawiając na karku dropiatość tchórzliwej bezczynności; czasem śniło mu się, że wśród motłochu obcych fizjonomii dostrzegał znajome rysy, wszystkie z ustami rozchylonymi do krzyku, błagające o pomoc, której nie potrafił im udzielić, bo lęk sięgał parezą przez odrętwiałe kończyny, a serce biło mu w piersi tak mocno, że czuł, jak wzdłuż żeber pojawia się krakelura drobnych pęknięć – budził się z policzkami wilgotnymi od łez i tętnem pulsującym w ogorzałych skroniach, ale nawet wtedy nie potrafił prosić go, żeby wyjechali. Bertram wyjmował mu z dłoni gazetę, zanim sięgnął wzrokiem na ostatnią stronę lub wyrywał spod ściegu fragment nekrologu, na którym pojawiały się wciąż nowe nazwiska, okryte kirem czarnego druku – nawet bez nich Orakel wciąż pisał jednak o tym samym, a on nie potrafił wygładzić dreszczu, który przesuwał się nerwowo pod skórą, ilekroć docierający zza okna skrzek mew za bardzo przypominał brzmienie ludzkiego krzyku; śmierć wysycała atmosferę grozą, która, podobnie jak papierosowy dym, osiadała na białych ścianach rzeczywistości, zmieniając ich barwę stopniowo i powoli, aż wszystkim zaczynało wydawać się, że tynk od zawsze nosił odcień szarości – miasto przyzwyczaiło się do strachu, który gromadził się skrzepem w jego żyłach, bo w ten sposób łatwiej było oddychać, teraz, kiedy pierś falowała mu pod wełnianym materiałem swetra, czuł jednak, że krajobraz pełen nagromadzonego miesiącami lęku zacieśniał się boleśnie wokół żeber, pozostawiając coraz mniej miejsca na wdechy, których płytkie szemranie grzęzło w głębi gardła.
Śmierć z bliska wyglądała inaczej niż w gazetach – była bardziej żywa, z echem zastygłego tętna wciąż broczącym na wierzch zaróżowionej skóry i oczami uwięzionymi w ostatnim, desperackim spojrzeniem ku niebu; zaciskał powieki, lecz nie potrafił widzieć pod nimi nic innego jak tylko siną od mrozu twarz, rozchylone usta i czerwień run wygrawerowanych ostrzem na miękkiej skórze – chłód sprawił, że krew zastygła w głębokich koleinach ran, a tkanka wokół błękitniała od szronu. Pamiętał niezliczone imiona i nazwiska zaginionych, tymczasem nie potrafił przypomnieć sobie, kim była kobieta, która zmarła na katafalku wilgotnego mchu i obawiał się, że poczucie winy nie pozwoli mu zapomnieć o śladach rozrysowanych posoką na nagim ciele, twarzy, która już nigdy nie ułoży się w wyraz czułego uśmiechu, wciąż widniejący pośród klastera zawisłych na kamienicach plakatów – jak mógł nie pamiętać? Jak mógł zostawić ją śmierci bezwładną i bezimienną? Oddychał ciężko, wspierając plecy mocno o chłodną ścianę – w panice wyobraźnia zbyt łatwo rozwarstwiała się pod skronią, twarz nieznajomej zmieniała rysy, układała się w portret Helene, jej łagodną, nakreśloną zmarszczkami fizjonomię i jasne oczy, w których wciąż lśnił wilgotny cień opiekuńczego wzruszenia; wiedział, że to nie była ona, nie potrafił jednak wyrugować tego obrazu spod świadomości i poczuł, jak serce nabrzmiewa mu boleśnie, nabierając haust krwi, która odpłynęła mu z twarzy. Zrobiło mu się słabo i z trudem trzymał się na nogach, uginając lekko kolana, jakby zamierzał osunąć się wzdłuż ściany, przykucnąć w brudnej sieni klatki schodowej i opleść ramiona wokół nóg tak jak robił to jako dziecko, tłumiąc płacz w pustym korytarzu, gdzie powoli cichł nawet odgłos kroków Rubena – jego afektacje zawsze kładły się ciężarem na mostku i ciągnęły go w dół, jak kotwica zarzucona głęboko w zgęstniały muł świadomości.
Bertram stanął w drzwiach, a on przez chwilę patrzył w ciemny brąz jego spojrzenia, próbując odnaleźć w nim ulgę, która podtrzymałaby go na mieliźnie przytomności, mimo to cały dygotał, próbując otrzeć dłońmi strach napływający do oczu płochliwą wilgocią – chciał tylko zatonąć głęboko w cieple jego ramion, ale nie potrafił zmusić się, by przestąpić naprzód, oderwać plecy od chłodnej ściany i wyciągnąć ręce przed siebie, więc rosła pomiędzy nimi jedynie milcząca bezsilność, nakryta otuchą rozpacz, która przewlekała przez gardło wszystkie niewypowiedziane lęki, wszystkie koszmary, budzące go nad ranem z pecyną płaczu grzęznącą płytko w uciśniętym gardle. Nie musiał go prosić – przyjaciel minął wąski korytarz dzielącej ich odległości i objął dłońmi jego twarz; wydawało mu się, że w miejscu, gdzie ciepłe opuszki zetknęły się ze skórą, tkanka znów pąsowiała rumieńcem napływającej do umysłu świadomości, ciało przestawało drętwieć w debrze lędźwi, gdzie podtrzymał go dłonią. Rozchylił usta, by opowiedzieć o wszystkim, co zobaczył, ale broda mu drżała, więc pokręcił tylko głową; nie, nie boli, chociaż bolało, nie potrafił wskazać, gdzie dokładnie – cienka strużka krwi spłynęła mu rynienką nosa i pozostawiła cierpki, metaliczny posmak na górnej wardze, a on pomyślał o rdzawej woni, która sączyła się znad ciała tamtej kobiety i poczuł, jak znów robi mu się słabo, jak kolana uginają się bezwolnie, jak Bertram chwyta go mocniej w talii. Pochylił głowę do przodu, ukrywając strach w debrze jego obojczyka i czując jak ciepła dłoń wyrywa gorączkowy puls spod lekko odgiętej szyi – musiał czuć pod palcami pośpieszny rytm jego serca, które nie znało już żadnego miejsca, gdzie mogłoby się ukryć.
– Była martwa – szept ledwie osiadł mu na wargach, znów poruszonych targnięciem łez, które napłynęły pod powieki, cieknąc wzdłuż spąsowiałych policzków i zatrzymując się nieśmiało w kącikach ust; uniósł powoli głowę, choć bura sceneria kamienicy pulsowała mu przed oczami, rysy Bertrama rozmazywały się lekko, a klasterowy ból naciskał na skronie dość mocno, by zmusić tchawicę do rozkurczenia się pod haustem głębszego oddechu. – W-widziałem ją… była m-martwa, ta kobieta z plakatów... nie pamiętam n-nawet jej imienia, nie pamiętam... – przesłonił dłonią usta, jakby próbował uwięzić szloch pod językiem, pierś zafalowała jednak gwałtownym targnięciem emocji, oczy przeszkliły się trwogą, oddech znów przesunął się po podniebieniu z cichym świstem, podduszając go nagłym uciskiem pod grdyką; nosił na sobie ciężkie powietrze z lasu, śmierć obcej kobiety i ciężar wieloletniego strachu, który przechylił szalę lewej komory serca. Nie czuł już własnych nóg, kiedy te rozprostowały się z bezwładną uległością, ciągnąc ciało w dół i osuwając plecy wzdłuż ściany, pomimo dłoni, która wciąż podtrzymywała go w talii – wiedział, że nie powinien siadać, że ktoś mógłby ich zobaczyć, że był bezpieczniejszy, opierając brodę o ramię Bertrama, ale uchylone drzwi, zza których wyglądało ciepło znajomego mieszkania, wydały mu się nagle oddalone o setki kilometrów, jakich nie był w stanie przebyć, nawet z jego pomocą. – Boję się, Bertram. B-boję się, że od tego nie uciekniemy.
Śmierć z bliska wyglądała inaczej niż w gazetach – była bardziej żywa, z echem zastygłego tętna wciąż broczącym na wierzch zaróżowionej skóry i oczami uwięzionymi w ostatnim, desperackim spojrzeniem ku niebu; zaciskał powieki, lecz nie potrafił widzieć pod nimi nic innego jak tylko siną od mrozu twarz, rozchylone usta i czerwień run wygrawerowanych ostrzem na miękkiej skórze – chłód sprawił, że krew zastygła w głębokich koleinach ran, a tkanka wokół błękitniała od szronu. Pamiętał niezliczone imiona i nazwiska zaginionych, tymczasem nie potrafił przypomnieć sobie, kim była kobieta, która zmarła na katafalku wilgotnego mchu i obawiał się, że poczucie winy nie pozwoli mu zapomnieć o śladach rozrysowanych posoką na nagim ciele, twarzy, która już nigdy nie ułoży się w wyraz czułego uśmiechu, wciąż widniejący pośród klastera zawisłych na kamienicach plakatów – jak mógł nie pamiętać? Jak mógł zostawić ją śmierci bezwładną i bezimienną? Oddychał ciężko, wspierając plecy mocno o chłodną ścianę – w panice wyobraźnia zbyt łatwo rozwarstwiała się pod skronią, twarz nieznajomej zmieniała rysy, układała się w portret Helene, jej łagodną, nakreśloną zmarszczkami fizjonomię i jasne oczy, w których wciąż lśnił wilgotny cień opiekuńczego wzruszenia; wiedział, że to nie była ona, nie potrafił jednak wyrugować tego obrazu spod świadomości i poczuł, jak serce nabrzmiewa mu boleśnie, nabierając haust krwi, która odpłynęła mu z twarzy. Zrobiło mu się słabo i z trudem trzymał się na nogach, uginając lekko kolana, jakby zamierzał osunąć się wzdłuż ściany, przykucnąć w brudnej sieni klatki schodowej i opleść ramiona wokół nóg tak jak robił to jako dziecko, tłumiąc płacz w pustym korytarzu, gdzie powoli cichł nawet odgłos kroków Rubena – jego afektacje zawsze kładły się ciężarem na mostku i ciągnęły go w dół, jak kotwica zarzucona głęboko w zgęstniały muł świadomości.
Bertram stanął w drzwiach, a on przez chwilę patrzył w ciemny brąz jego spojrzenia, próbując odnaleźć w nim ulgę, która podtrzymałaby go na mieliźnie przytomności, mimo to cały dygotał, próbując otrzeć dłońmi strach napływający do oczu płochliwą wilgocią – chciał tylko zatonąć głęboko w cieple jego ramion, ale nie potrafił zmusić się, by przestąpić naprzód, oderwać plecy od chłodnej ściany i wyciągnąć ręce przed siebie, więc rosła pomiędzy nimi jedynie milcząca bezsilność, nakryta otuchą rozpacz, która przewlekała przez gardło wszystkie niewypowiedziane lęki, wszystkie koszmary, budzące go nad ranem z pecyną płaczu grzęznącą płytko w uciśniętym gardle. Nie musiał go prosić – przyjaciel minął wąski korytarz dzielącej ich odległości i objął dłońmi jego twarz; wydawało mu się, że w miejscu, gdzie ciepłe opuszki zetknęły się ze skórą, tkanka znów pąsowiała rumieńcem napływającej do umysłu świadomości, ciało przestawało drętwieć w debrze lędźwi, gdzie podtrzymał go dłonią. Rozchylił usta, by opowiedzieć o wszystkim, co zobaczył, ale broda mu drżała, więc pokręcił tylko głową; nie, nie boli, chociaż bolało, nie potrafił wskazać, gdzie dokładnie – cienka strużka krwi spłynęła mu rynienką nosa i pozostawiła cierpki, metaliczny posmak na górnej wardze, a on pomyślał o rdzawej woni, która sączyła się znad ciała tamtej kobiety i poczuł, jak znów robi mu się słabo, jak kolana uginają się bezwolnie, jak Bertram chwyta go mocniej w talii. Pochylił głowę do przodu, ukrywając strach w debrze jego obojczyka i czując jak ciepła dłoń wyrywa gorączkowy puls spod lekko odgiętej szyi – musiał czuć pod palcami pośpieszny rytm jego serca, które nie znało już żadnego miejsca, gdzie mogłoby się ukryć.
– Była martwa – szept ledwie osiadł mu na wargach, znów poruszonych targnięciem łez, które napłynęły pod powieki, cieknąc wzdłuż spąsowiałych policzków i zatrzymując się nieśmiało w kącikach ust; uniósł powoli głowę, choć bura sceneria kamienicy pulsowała mu przed oczami, rysy Bertrama rozmazywały się lekko, a klasterowy ból naciskał na skronie dość mocno, by zmusić tchawicę do rozkurczenia się pod haustem głębszego oddechu. – W-widziałem ją… była m-martwa, ta kobieta z plakatów... nie pamiętam n-nawet jej imienia, nie pamiętam... – przesłonił dłonią usta, jakby próbował uwięzić szloch pod językiem, pierś zafalowała jednak gwałtownym targnięciem emocji, oczy przeszkliły się trwogą, oddech znów przesunął się po podniebieniu z cichym świstem, podduszając go nagłym uciskiem pod grdyką; nosił na sobie ciężkie powietrze z lasu, śmierć obcej kobiety i ciężar wieloletniego strachu, który przechylił szalę lewej komory serca. Nie czuł już własnych nóg, kiedy te rozprostowały się z bezwładną uległością, ciągnąc ciało w dół i osuwając plecy wzdłuż ściany, pomimo dłoni, która wciąż podtrzymywała go w talii – wiedział, że nie powinien siadać, że ktoś mógłby ich zobaczyć, że był bezpieczniejszy, opierając brodę o ramię Bertrama, ale uchylone drzwi, zza których wyglądało ciepło znajomego mieszkania, wydały mu się nagle oddalone o setki kilometrów, jakich nie był w stanie przebyć, nawet z jego pomocą. – Boję się, Bertram. B-boję się, że od tego nie uciekniemy.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sob 25 Lut - 0:46
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie mógł go przed tym uchronić: mógł wykradać mu otwartą gazetę z rąk tuż przed ostatnią stroną, mógł żegnać każdy jego koszmar zapewnieniem, że wszystko już dobrze i że jest bezpieczny, mógł udawać, że nie zauważa coraz grubszej warstwy plakatów rozrastającej się na słupach i ścianach jak ekspansywny mech zwracający się ku północy mijających je spojrzeń, ale wszystko to było uśmierzeniem doraźnym i niewystarczającym. Widział, jak obawa zakrada się w jego spojrzenie, jak papier gazetowy szeleści mu pod nerwowym kurczem palców, jak sięga ku niemu odruchem, wynurzając się febrycznego snu i przyciska opuszki do jego skóry, jakby chciał się upewnić, że ciało nie zapadnie się pod uciskiem jak cienka skorupka kolejnego koszmaru; widział, jak zawiesza spojrzenie na tych nieznajomych twarzach stających się z dnia na dzień częścią codzienności, regularnie rozpoznawanych w drodze do sklepu lub pracy do momentu, w którym przestawały być obce. Widział, że przystaje na chwilę dłużej, kiedy na słupie ogłoszeniowym na rogu ulicy pojawiała się jaskrawa biel świeżego plakatu, wyławiał z krajobrazu nową twarz, poświęcał jej czas, może zapamiętywał nazwisko – tyle razy chciał złapać go za dłoń i powiedzieć mu, żeby tego nie robił, jakby to mogło w jakiś sposób przytrzymać niebezpieczeństwo z dala od ich dwójki, ta pozorna niewiedza wygłuszająca krzyk nagłówków i trwożliwy kurcz własnego serca, naiwnie przykładana do rozciętej rany strachu jak prowizoryczny opatrunek, nie dość ciasny, by zatrzymać wysięk i przemakający zbyt szybko. Nie mówili o tym ze sobą; nie musieli mówić o tym ze sobą, wyciągać tego strachu na wierzch, wystarczyło, że patrzyli na siebie przed snem o chwilę dłużej, jakby chcieli zapamiętać swoje rysy w ten sposób: jeszcze ciepłe i obecne, jeszcze żywe. W najgorszym śnie budził się rano i ubierał się do pracy, głaskał rudy grzbiet kocura, zawiązując robocze buty, wychodził na zimną, opustoszałą ulicę, śnieg sypał leniwie na jego ramiona, kiedy prześlizgiwał spojrzeniem po ścianie, którą coraz gęściej pokrywały ogłoszenia i pisane kredą wyzwoleńcze napisy, ale tym razem była pusta, wszystkie plakaty były zdarte, pozostawiając po sobie jedynie strzępy i tylko jedna kartka wisiała jeszcze, czarny tusz na białej rozpaczy, kropka tuszu na bladej brodzie; upuszczał torbę z papierami w błoto, wypuszczał z palców cienką tkaninę swojego życia i kiedy biegł z powrotem do kamienicy, z nieba, zamiast śniegu, spadał popiół.
Budził się jednak zawsze do szmeru jego tętna; i teraz czuł je pod swoimi palcami, kiedy przykładał dłoń do jego szyi, czuł rozszalałą panikę wprawiającą zdrętwiałe mięśnie w dygot, jak gdyby podświadomość w odruchu bezwzględnym nakazywała mu uciekać, ale ciało miał zbyt bezwładne i zbyt słabe, by jej posłuchać. Lub może jej słuchał, może dlatego tutaj był: może uciekał przez całą drogę z powrotem i wreszcie mógł przestać. Konwulsja instynktu rozluźniała w końcu węzeł podtrzymujący przymuszoną siłą pion, a on ujmował jego osuwające się ciało pewniej, nerwowo zbierając luźny materiał płaszcza na jego talii w uścisk palców. Folke pokręcił jedynie głową, jakby nie miał siły mówić, kiedy na zbladłe usta spłynęła mu jasna krew, leniwie staczając się w płytki łuk górnej wargi, a on dopiero teraz poczuł zwietrzałą woń ostygłej krwi zaplątaną we włókno płaszcza i zapach jego skóry przeszły strachem. Cofnął dłoń, czując jak ciężar jego głowy subtelnie wspiera się na palcach, pozwalając, by pochylił czoło, schował przeszklone spojrzenie i bezsilne drżenie niemych ust w jego obecności; zdawało mu się, że słyszał poruszenie w mieszkaniu obok, ale nie potrafił się nim przejąć, nie chciał się nim przejmować, nie miał dłużej siły rozglądać się bez przerwy przez ramię i rozliczać się z każdego wymienianego gestu, obliczać ryzyko przy każdym odruchu czułości popełnionym poza progiem mieszkania. Pomyślał, że powinien zaprowadzić go do środka, ale ciężar jego rozedrgania wsparty mu o pierś przytrzymywał go w miejscu; nie chciał się spod niego wysuwać, podburzać go jeszcze własnym poruszeniem i pośpiechem, ponaglać go dalej; nie musiał już uciekać, choć jego tętno wciąż rwało naprzód, rozbijając się w popłochu o mostek jak przepłoszone zwierzę. Zsunął dłoń z jego szyi, ześlizgując ją na guziki jego płaszcza, rozpinając pierwszy, rozpinając drugi, chcąc rozpiąć trzeci, by wsunąć się pod materiał i dosięgnąć jego serce uspokajającym zaklęciem, ale słaby szept otarł mu się o skórę ciepłą mgiełką drżącego oddechu i znieruchomiał na zdradliwy ułamek chwili.
W pierwszej chwili pomyślał o Helene; pomyślał, że poszedł ją odwiedzić, ale nie czuł na nim znajomego zapachu jej mieszkania, odrobinę słodkawego w ten mdły, duszny sposób, w jaki mogłyby pachnieć perfumowane sztuczne kwiaty lub aromat dodawany do ciasta. Mógł umówić się z nią poza domem; mógł wpaść na nią w uliczce pod kamienicą, znajdowano teraz ludzi wszędzie, ostygłych pod ciężkim kożuchem nocnego śniegu, porzuconych na obrzeżu miasta. Nie zapytał, nie znalazł odwagi, zanim Folke uniósł powoli głowę, odsłaniając zapłakane policzki i spojrzenie jakby zatarte u brzegów, z trudem odnajdujące go przez warstwy zmęczonego roztrzęsienia. Kobieta z plakatów przynosiła ulgę, która starał się zdławić i przełknąć, zanim przyjaciel mógłby zauważyć ją w jego spojrzeniu; co pomyślałby o nim, gdyby wiedział?
– Zgłosiłeś? – nie cierpiał siebie za szorstką prostotę tego pytania; za głuchość własnego tonu wobec jego łez. Pomyślał, że ktoś powinien ją zabrać. Że powinien się tym zająć, jeśli nie zrobił tego Folke, zanim wpadnie na nią ktoś inny. Że powinien poczekać, upewnić się, że ją zabiorą, tyle mógł zrobić, tylko tyle. Nie czytał ich imion, jedynie pierwsze litery nazwisk, nie spoglądał na ich twarze, odwracał wzrok przed ich nadrukowanymi spojrzeniami. Nie zastanawiał się, kim byli w swoim życiu ani kto czekał na nich w domu, ani czy byli przynajmniej szczęśliwi, zanim dorwały ich ogary rzekomego przeznaczenia. Czy potrafiłby patrzeć na niego w ten sam sposób, gdyby wiedział? Jej śmierć oznaczała, że mógł odetchnąć; jej śmierć oznaczała, że mogli dzisiaj, tak jak wczoraj, położyć się wieczorem obok siebie, szczęśliwi. Że mógł obudzić się w nocy, czując jeszcze opadający popiół na rzęsach i czuwać do rana, odliczając równomierność jego oddechów.
Folke ją znał – nie pamiętał jej imienia, ale nie odwracał nigdy wzroku, a on zawsze wahał się zbyt długo przez złapaniem go za rękę, by odwrócić jego uwagę; i było już za późno. Spróbował utrzymać go na nogach, obejmując go asekuracyjnie mocniej, ale w końcu ugiął się razem z nim, pozwalając mu osunąć się na zadeptaną, wyszarzałą podłogę. Zastanawiał się, co powinien mu powiedzieć i nie znajdował żadnych właściwych słów, jedynie to nie nasza sprawa i tylko cieszę się, że wróciłeś, i odstręczała go okrutna surowość własnych odruchów. Folke znajdował je za niego, a on przez chwilę nie był pewien, do kogo właściwie należały; poczuł jak oddech ześlizguje mu się z ust krótszym urywkiem, prawie bolesnym, jakby wydarł je wprost z niego szarpnięciem drżącej myśli. Poczuł nagle ciężar własnego zmęczenia, pochylił na moment głowę, uciekając przed jego spojrzeniem i łapiąc znów oddech, skonfrontowany tak nagle z tym, czego nie umiał wypowiedzieć sam na głos. Poruszył się w końcu, by usiąść obok niego pod ścianą, otoczyć go niespiesznie ramieniem, czując na boku dygot jego ciała.
– Uciekliśmy już raz – zaczął i zawiesił niepewnie, nachylając lekko głowę ku jego skroni. Znalazł wolną ręką jego dłoń, układając ją sobie na rozprostowanym śródręczu; oczka nasuniętych na smukłe palce pierścionków łyskały łagodnie w bladym, rozproszonym świetle. – Nie wiesz, jak bardzo chciałbym zostawić cały ten obłęd i zabrać cię stąd, gdziekolwiek. Za każdym razem, kiedy wychodzę… dzisiaj, kiedy zamknąłeś za sobą drzwi; siedzę tylko i czekam aż do mnie wrócisz. Boję się jak jasna cholera – szepnął, czując jak struny ściągają mu się szorstkim chrzęszczeniem. – Chciałbyś? Uciec ze mną, choćby na chwilę. Choćby jutro, jeszcze raz – słowa znów miękły, ale nie mógł pozbyć się posmaku własnego strachu, przechylił więc głowę jeszcze, zatrzymując usta przy jego skroni, wyglądając za okno. Z jasnego nieba sypał leniwie śnieg. – Nie pozwolę, żeby coś się stało.
Budził się jednak zawsze do szmeru jego tętna; i teraz czuł je pod swoimi palcami, kiedy przykładał dłoń do jego szyi, czuł rozszalałą panikę wprawiającą zdrętwiałe mięśnie w dygot, jak gdyby podświadomość w odruchu bezwzględnym nakazywała mu uciekać, ale ciało miał zbyt bezwładne i zbyt słabe, by jej posłuchać. Lub może jej słuchał, może dlatego tutaj był: może uciekał przez całą drogę z powrotem i wreszcie mógł przestać. Konwulsja instynktu rozluźniała w końcu węzeł podtrzymujący przymuszoną siłą pion, a on ujmował jego osuwające się ciało pewniej, nerwowo zbierając luźny materiał płaszcza na jego talii w uścisk palców. Folke pokręcił jedynie głową, jakby nie miał siły mówić, kiedy na zbladłe usta spłynęła mu jasna krew, leniwie staczając się w płytki łuk górnej wargi, a on dopiero teraz poczuł zwietrzałą woń ostygłej krwi zaplątaną we włókno płaszcza i zapach jego skóry przeszły strachem. Cofnął dłoń, czując jak ciężar jego głowy subtelnie wspiera się na palcach, pozwalając, by pochylił czoło, schował przeszklone spojrzenie i bezsilne drżenie niemych ust w jego obecności; zdawało mu się, że słyszał poruszenie w mieszkaniu obok, ale nie potrafił się nim przejąć, nie chciał się nim przejmować, nie miał dłużej siły rozglądać się bez przerwy przez ramię i rozliczać się z każdego wymienianego gestu, obliczać ryzyko przy każdym odruchu czułości popełnionym poza progiem mieszkania. Pomyślał, że powinien zaprowadzić go do środka, ale ciężar jego rozedrgania wsparty mu o pierś przytrzymywał go w miejscu; nie chciał się spod niego wysuwać, podburzać go jeszcze własnym poruszeniem i pośpiechem, ponaglać go dalej; nie musiał już uciekać, choć jego tętno wciąż rwało naprzód, rozbijając się w popłochu o mostek jak przepłoszone zwierzę. Zsunął dłoń z jego szyi, ześlizgując ją na guziki jego płaszcza, rozpinając pierwszy, rozpinając drugi, chcąc rozpiąć trzeci, by wsunąć się pod materiał i dosięgnąć jego serce uspokajającym zaklęciem, ale słaby szept otarł mu się o skórę ciepłą mgiełką drżącego oddechu i znieruchomiał na zdradliwy ułamek chwili.
W pierwszej chwili pomyślał o Helene; pomyślał, że poszedł ją odwiedzić, ale nie czuł na nim znajomego zapachu jej mieszkania, odrobinę słodkawego w ten mdły, duszny sposób, w jaki mogłyby pachnieć perfumowane sztuczne kwiaty lub aromat dodawany do ciasta. Mógł umówić się z nią poza domem; mógł wpaść na nią w uliczce pod kamienicą, znajdowano teraz ludzi wszędzie, ostygłych pod ciężkim kożuchem nocnego śniegu, porzuconych na obrzeżu miasta. Nie zapytał, nie znalazł odwagi, zanim Folke uniósł powoli głowę, odsłaniając zapłakane policzki i spojrzenie jakby zatarte u brzegów, z trudem odnajdujące go przez warstwy zmęczonego roztrzęsienia. Kobieta z plakatów przynosiła ulgę, która starał się zdławić i przełknąć, zanim przyjaciel mógłby zauważyć ją w jego spojrzeniu; co pomyślałby o nim, gdyby wiedział?
– Zgłosiłeś? – nie cierpiał siebie za szorstką prostotę tego pytania; za głuchość własnego tonu wobec jego łez. Pomyślał, że ktoś powinien ją zabrać. Że powinien się tym zająć, jeśli nie zrobił tego Folke, zanim wpadnie na nią ktoś inny. Że powinien poczekać, upewnić się, że ją zabiorą, tyle mógł zrobić, tylko tyle. Nie czytał ich imion, jedynie pierwsze litery nazwisk, nie spoglądał na ich twarze, odwracał wzrok przed ich nadrukowanymi spojrzeniami. Nie zastanawiał się, kim byli w swoim życiu ani kto czekał na nich w domu, ani czy byli przynajmniej szczęśliwi, zanim dorwały ich ogary rzekomego przeznaczenia. Czy potrafiłby patrzeć na niego w ten sam sposób, gdyby wiedział? Jej śmierć oznaczała, że mógł odetchnąć; jej śmierć oznaczała, że mogli dzisiaj, tak jak wczoraj, położyć się wieczorem obok siebie, szczęśliwi. Że mógł obudzić się w nocy, czując jeszcze opadający popiół na rzęsach i czuwać do rana, odliczając równomierność jego oddechów.
Folke ją znał – nie pamiętał jej imienia, ale nie odwracał nigdy wzroku, a on zawsze wahał się zbyt długo przez złapaniem go za rękę, by odwrócić jego uwagę; i było już za późno. Spróbował utrzymać go na nogach, obejmując go asekuracyjnie mocniej, ale w końcu ugiął się razem z nim, pozwalając mu osunąć się na zadeptaną, wyszarzałą podłogę. Zastanawiał się, co powinien mu powiedzieć i nie znajdował żadnych właściwych słów, jedynie to nie nasza sprawa i tylko cieszę się, że wróciłeś, i odstręczała go okrutna surowość własnych odruchów. Folke znajdował je za niego, a on przez chwilę nie był pewien, do kogo właściwie należały; poczuł jak oddech ześlizguje mu się z ust krótszym urywkiem, prawie bolesnym, jakby wydarł je wprost z niego szarpnięciem drżącej myśli. Poczuł nagle ciężar własnego zmęczenia, pochylił na moment głowę, uciekając przed jego spojrzeniem i łapiąc znów oddech, skonfrontowany tak nagle z tym, czego nie umiał wypowiedzieć sam na głos. Poruszył się w końcu, by usiąść obok niego pod ścianą, otoczyć go niespiesznie ramieniem, czując na boku dygot jego ciała.
– Uciekliśmy już raz – zaczął i zawiesił niepewnie, nachylając lekko głowę ku jego skroni. Znalazł wolną ręką jego dłoń, układając ją sobie na rozprostowanym śródręczu; oczka nasuniętych na smukłe palce pierścionków łyskały łagodnie w bladym, rozproszonym świetle. – Nie wiesz, jak bardzo chciałbym zostawić cały ten obłęd i zabrać cię stąd, gdziekolwiek. Za każdym razem, kiedy wychodzę… dzisiaj, kiedy zamknąłeś za sobą drzwi; siedzę tylko i czekam aż do mnie wrócisz. Boję się jak jasna cholera – szepnął, czując jak struny ściągają mu się szorstkim chrzęszczeniem. – Chciałbyś? Uciec ze mną, choćby na chwilę. Choćby jutro, jeszcze raz – słowa znów miękły, ale nie mógł pozbyć się posmaku własnego strachu, przechylił więc głowę jeszcze, zatrzymując usta przy jego skroni, wyglądając za okno. Z jasnego nieba sypał leniwie śnieg. – Nie pozwolę, żeby coś się stało.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Wto 7 Mar - 1:13
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Za każdym razem, kiedy pozostawał w mieszkaniu sam, potrafił spędzić kilka godzin, przyglądając się światu przez kuchenne okno – siedział na niewygodnym krześle, podciągając nogi pod brodę, dopóki jedna z nich nie zaczynała uwierać przenikliwym sztywnieniem, a potem jeszcze przez chwilę, zanim ból nie stawał się zbyt dolegliwy, by przebywać w tej samej pozycji; rzeczywistość, która istniała poza jego ciałem, wydawała się funkcjonować zgodnie ze schematem, pozbawionym miejsca na płochliwą niepewność – drzewa wyczuwały, kiedy pokryć się zielenią młodych liści, sikory znały na pamięć melodie, od których zimowe powietrze stawało się łagodne i rześkie, szczygły wiedziały, dokąd mają lecieć, gdy temperatura spadała poniżej zera – a on zastanawiał się, dlaczego tak ciężko było mu żyć, bo zawsze czuł się, jakby nie potrafił nawet właściwie oddychać, bo zapominał rozchylić ust, gdy nabierał powietrze, nie mówił o rzeczach, które podchodziły mu mdłościami na podniebienie i stygł w miejscu, zamiast uciekać. W wieku dziewiętnastu lat wyprowadził się z domu, do którego trafił, obawiając się własnego cienia i który opuścił, wstydząc się, że go posiadał, w przeddzień słyszał jednak, jak ogorzały emocjami głos Helene niósł się echem przez zaciemniony korytarz – jako jedyna wiedziała wtedy o koszmarach, z jakich budził się spocony i rozgorączkowany ze strachu, jako jedyna dotykała dłońmi miejsca, gdzie wzdłuż pleców rozlewała się spoina zaczerwienionej płomieniem blizny, jako jedyna siedziała z nim w gabinecie, kiedy medyk popatrzył się wymownie i oznajmił, że za kilka lat prawdopodobnie nie będzie mógł chodzić o własnych siłach; wiele razy słyszał, jak płakała w ramionach męża – dlaczego nie może być jak inne dzieci? dlaczego nie jest z nami szczęśliwy? – i tego dnia jej szloch również dudnił cicho o drzwi sypialni, w sposób, w jaki nocny deszcz zwykł dudnić o pokrywę okien. Co, jeśli coś mu się stanie?, powtarzała, a on ponownie czuł się winny, choć lata po wyprowadzce był pewien, że swoją nieobecnością przyniósł jej ulgę.
Dzisiaj życie znów wydawało mu się zbyt trudne – przez całą drogę do domu trzymał ciało w napięciu, jakby obawiał się, że to wypadnie mu z rąk i rozsypie się dwie przecznice dalej, pogubi fragmenty wśród fug zabłoconego chodnika, rozpadnie się, zanim zdąży spojrzeć Bertramowi w oczy; teraz, kiedy nie miał już potrzeby uciekać, czuł, jak ściegi, którymi przeszył desperacko swoje istnienie, pruły się i rozluźniały – oparł zmęczoną głowę o ramię przyjaciela, nie zdołał jednak sięgnąć dłońmi na jego plecy, bo tracił czucie w palcach, aż w końcu całe ciało sprawiało wrażenie tak odrętwiałego, że bezwiednie osunął się wzdłuż ściany, przysiadając na zimnej, betonowej podłodze. Kołnierz płaszcza rozchylił mu się pod grdyką, gdy kolejne guziki wysunęły się z materiałowych oczek, a palce Bertrama zastygły ostrożnie pod jego obojczykiem, sięgając miejsca, gdzie głęboko pod skórą biło przepłoszone serce – rozchylił usta, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku, więc wargi ułożyły się tylko kształtem milczącego przeczenia, jakby chciał prosić go, by nie wypowiadał zaklęcia, nie owijał sobie jego tętna wokół własnego nadgarstka. Kobieta nie żyła, a on nie chciał być spokojny, bo na jej miejscu mógł znajdować się ktokolwiek – za każdym razem, kiedy zamykał oczy, widział pod powiekami twarz Helene i czuł, jak mdlący dreszcz strachu przesuwa się coraz wyżej w górę mostka. Patrzył na swoje dłonie, splecione na udach i obdrapujące nerwowo skórki wokół paznokci, na wydźwięk pytania wzdrygnął się jednak lekko, sięgając zaniepokojonym wzrokiem na twarz przyjaciela, z łzami cieknącymi bezgłośnie po policzkach i zatrzymującymi się wstydliwie w drżących kącikach ust.
– T-tak... ale... – głos uwiązł mu w gardle, bo to, co chciał mu przekazać, nie mieściło się w żadnych słowach i opadało ciężarem w dół posiniaczonego serca, tonąc jak wszystko, czego nie potrafił wyrazić na głos, zbierając się mułem na samym dnie sumienia. Oboje wciąż żyli, żadne z nich nie leżało pod warstwą świeżego śniegu, ich ciepłe dłonie splatały się ze sobą, płytki oddech zastygał na krawędzi warg, tętno pulsowało rytmicznie na błękitnej mieliźnie nadgarstków – mimo to nie był w stanie pozbyć się uporczywego poczucia, że zawinił, bo nie potrafił przypomnieć sobie jej imienia, nie wiedział, kim była ani gdzie pracowała i bał się widzieć ją tylko jako kolejny wers na zaczernionym nekrologu gazet, jedną z wielu liczb, które przetrzymywały w sobie ciężar ludzkiego życia, plakat zaklejony papierem o bielszym odcieniu i świeższej dacie; nie chciał przełykać jej w dół gardła, ukrywać śmierci w miejscu, gdzie spoczywało jego milczenie. – Wiem, jak to brzmi... ludzie wciąż znikają, a ja nawet nie wiem, kim była. – otarł oczy brzegiem rękawa, po czym wciągnął powietrze, lecz to nie sięgnęło dość głęboko, by przynieść mu ulgę. – Ona nie była po prostu martwa, b-była... – uniósł dłonie do twarzy, uciskając palcami na powieki i ostrożnie pochylając głowę do przodu. – Ktoś jej coś zrobił… ktoś zrobił jej coś okropnego. Całe jej ciało było p-ponacinane runami i na początku myślałam, że... – zrobiło mu się słabo, więc starał się skupić wzrok w jednym miejscu, tymczasem dłoń Bertrama wsunęła się łagodnie na jego zesztywniały kark, zbierając dropiatość mrowiącego skórę przerażenia. – Nie mogłem wstać i przez chwilę naprawdę myślałem, że tam zostanę. – pozwolił, by przyjaciel sięgnął po jego dłoń, układając ją sobie na otwartym śródręczu; prawie nie czuł własnych rąk, lecz w miejscu, gdzie przesunął palcami po deseniu linii papilarnych, rozpromieniło się ostrożnie ciepło. Łzy wciąż ciekły mu po policzkach, pozostawiając zaczerwienione smugi na dolnej powiece i skapując powoli z łagodnego zakrzywienia brody – wypruł wszystkie fastrygi, które spajały jego ciało ze sobą i teraz dygotał pod ścianą, wpatrując się w uchylone drzwi do mieszkania, przekonany, że znajdowały się zbyt daleko, by kiedykolwiek wpuścić go w swoje objęcia.
– Nie wiedziałem... – zaczął, ale zamilkł, zanim pozostałość myśli zdążyłaby musnąć struny krtani kolejnym, nerwowym akordem; strach Bertrama wydał mu się nagle oczywisty – sposób, w jaki zawsze stawał w drzwiach, witając go spojrzeniem, które wyrażało nie tylko miłość, ale także ulgę, wieczory spędzane na balkonie z burym obłokiem papierosowego dymu, który na ciemnym tle nieba przypominał jedną z wiszących nad miastem chmur, listy, jakie czasem wymieniał z Selmą, zawsze pragmatyczne i skromne, przynoszące jednak za każdym razem dozę krzepiącego upewnienia. Bał się prosić go, by stąd wyjechali, a teraz poczuł, jak łzy znów zbierają mu się pod powiekami i ukrył twarz w dłoniach, tłumiąc targnięcie ulgi, która podeszła mu do gardła cichym szlochem – zacisnął palce nieco mocniej na jego dłoni, osuwając rozpalone czoło i rwąc oddech cichym westchnieniem, kiedy usta przyjaciela otarły się o jego skroń. – Co, jeśli to się nigdy nie skończy? – spytał cicho, wyczuwając w swoim głosie naiwną niepewność, cień wstydliwego niepokoju, który nasuwał się winietą wokół pola widzenia. – Twoje życie jest tutaj.
Dzisiaj życie znów wydawało mu się zbyt trudne – przez całą drogę do domu trzymał ciało w napięciu, jakby obawiał się, że to wypadnie mu z rąk i rozsypie się dwie przecznice dalej, pogubi fragmenty wśród fug zabłoconego chodnika, rozpadnie się, zanim zdąży spojrzeć Bertramowi w oczy; teraz, kiedy nie miał już potrzeby uciekać, czuł, jak ściegi, którymi przeszył desperacko swoje istnienie, pruły się i rozluźniały – oparł zmęczoną głowę o ramię przyjaciela, nie zdołał jednak sięgnąć dłońmi na jego plecy, bo tracił czucie w palcach, aż w końcu całe ciało sprawiało wrażenie tak odrętwiałego, że bezwiednie osunął się wzdłuż ściany, przysiadając na zimnej, betonowej podłodze. Kołnierz płaszcza rozchylił mu się pod grdyką, gdy kolejne guziki wysunęły się z materiałowych oczek, a palce Bertrama zastygły ostrożnie pod jego obojczykiem, sięgając miejsca, gdzie głęboko pod skórą biło przepłoszone serce – rozchylił usta, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku, więc wargi ułożyły się tylko kształtem milczącego przeczenia, jakby chciał prosić go, by nie wypowiadał zaklęcia, nie owijał sobie jego tętna wokół własnego nadgarstka. Kobieta nie żyła, a on nie chciał być spokojny, bo na jej miejscu mógł znajdować się ktokolwiek – za każdym razem, kiedy zamykał oczy, widział pod powiekami twarz Helene i czuł, jak mdlący dreszcz strachu przesuwa się coraz wyżej w górę mostka. Patrzył na swoje dłonie, splecione na udach i obdrapujące nerwowo skórki wokół paznokci, na wydźwięk pytania wzdrygnął się jednak lekko, sięgając zaniepokojonym wzrokiem na twarz przyjaciela, z łzami cieknącymi bezgłośnie po policzkach i zatrzymującymi się wstydliwie w drżących kącikach ust.
– T-tak... ale... – głos uwiązł mu w gardle, bo to, co chciał mu przekazać, nie mieściło się w żadnych słowach i opadało ciężarem w dół posiniaczonego serca, tonąc jak wszystko, czego nie potrafił wyrazić na głos, zbierając się mułem na samym dnie sumienia. Oboje wciąż żyli, żadne z nich nie leżało pod warstwą świeżego śniegu, ich ciepłe dłonie splatały się ze sobą, płytki oddech zastygał na krawędzi warg, tętno pulsowało rytmicznie na błękitnej mieliźnie nadgarstków – mimo to nie był w stanie pozbyć się uporczywego poczucia, że zawinił, bo nie potrafił przypomnieć sobie jej imienia, nie wiedział, kim była ani gdzie pracowała i bał się widzieć ją tylko jako kolejny wers na zaczernionym nekrologu gazet, jedną z wielu liczb, które przetrzymywały w sobie ciężar ludzkiego życia, plakat zaklejony papierem o bielszym odcieniu i świeższej dacie; nie chciał przełykać jej w dół gardła, ukrywać śmierci w miejscu, gdzie spoczywało jego milczenie. – Wiem, jak to brzmi... ludzie wciąż znikają, a ja nawet nie wiem, kim była. – otarł oczy brzegiem rękawa, po czym wciągnął powietrze, lecz to nie sięgnęło dość głęboko, by przynieść mu ulgę. – Ona nie była po prostu martwa, b-była... – uniósł dłonie do twarzy, uciskając palcami na powieki i ostrożnie pochylając głowę do przodu. – Ktoś jej coś zrobił… ktoś zrobił jej coś okropnego. Całe jej ciało było p-ponacinane runami i na początku myślałam, że... – zrobiło mu się słabo, więc starał się skupić wzrok w jednym miejscu, tymczasem dłoń Bertrama wsunęła się łagodnie na jego zesztywniały kark, zbierając dropiatość mrowiącego skórę przerażenia. – Nie mogłem wstać i przez chwilę naprawdę myślałem, że tam zostanę. – pozwolił, by przyjaciel sięgnął po jego dłoń, układając ją sobie na otwartym śródręczu; prawie nie czuł własnych rąk, lecz w miejscu, gdzie przesunął palcami po deseniu linii papilarnych, rozpromieniło się ostrożnie ciepło. Łzy wciąż ciekły mu po policzkach, pozostawiając zaczerwienione smugi na dolnej powiece i skapując powoli z łagodnego zakrzywienia brody – wypruł wszystkie fastrygi, które spajały jego ciało ze sobą i teraz dygotał pod ścianą, wpatrując się w uchylone drzwi do mieszkania, przekonany, że znajdowały się zbyt daleko, by kiedykolwiek wpuścić go w swoje objęcia.
– Nie wiedziałem... – zaczął, ale zamilkł, zanim pozostałość myśli zdążyłaby musnąć struny krtani kolejnym, nerwowym akordem; strach Bertrama wydał mu się nagle oczywisty – sposób, w jaki zawsze stawał w drzwiach, witając go spojrzeniem, które wyrażało nie tylko miłość, ale także ulgę, wieczory spędzane na balkonie z burym obłokiem papierosowego dymu, który na ciemnym tle nieba przypominał jedną z wiszących nad miastem chmur, listy, jakie czasem wymieniał z Selmą, zawsze pragmatyczne i skromne, przynoszące jednak za każdym razem dozę krzepiącego upewnienia. Bał się prosić go, by stąd wyjechali, a teraz poczuł, jak łzy znów zbierają mu się pod powiekami i ukrył twarz w dłoniach, tłumiąc targnięcie ulgi, która podeszła mu do gardła cichym szlochem – zacisnął palce nieco mocniej na jego dłoni, osuwając rozpalone czoło i rwąc oddech cichym westchnieniem, kiedy usta przyjaciela otarły się o jego skroń. – Co, jeśli to się nigdy nie skończy? – spytał cicho, wyczuwając w swoim głosie naiwną niepewność, cień wstydliwego niepokoju, który nasuwał się winietą wokół pola widzenia. – Twoje życie jest tutaj.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sro 15 Mar - 12:46
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Bał się, że któregoś dnia nie będzie potrafił wyszarpnąć świadomości z duszącej pętli powtarzających się koszmarów; będzie otwierał oczy, głaskał grzbiet rudego kocura, zamykał za sobą drzwi tysiące razy i tysiące razy przystawał na rogu ulicy, zatrzymując spojrzenie na ścianie, z której zdarto wszystkie afisze poza jednym; albo że koszmar nie skończy się wraz z popiołem sypiącym z nieba na krzywiznę ramion, nie skończy się przy którymś uderzeniu podeszwy o drewniany stopień albo przy szarpnięciu za klamkę – nie skończy się, kiedy będzie wołać go jak otumaniony, rozbijając zdarty głos o ściany głuchego mieszkania i szukać jego ciepła w pustym łóżku, nie skończy się, kiedy ktoś – może zaniepokojona sąsiadka, może wezwana przez nią straż, może Helene chcąca przejrzeć pozostawione po Folke rzeczy albo Selma chcąca błagać go, żeby się odezwał, jak błagała go lata temu po śmierci ojca, trzymając go kurczowo za rękę – wedrze się przez uchylone drzwi, żeby go uspokoić: robimy wszystko, co w naszej mocy, to nie twoja wina albo proszę popić wodą i się położyć, nie skończy się, kiedy obudzi się z cierpkim posmakiem leku w gardle w mieszkaniu wywróconym na lewą stronę, jakby rozpaczliwie próbował znaleźć wyjaśnienie na dnie którejś szuflady, między kartkami którejś z pozostawionych przez niego książek, w poszewce lub pod materacem albo w szkle butelek wsuniętych za łóżko; mały, zawieruszony kawałek papieru oderwany od marginesu lektury z prostą wiadomością: wyszedłem na spacer. wrócę, zanim się obudzisz. jeśli nie, śpij jeszcze; jest wcześnie. Bał się, że mógłby się już nigdy nie obudzić.
Wykradał się nocą spod pościeli wraz ze swoim strachem – nie chciał budzić go pogłosem drżenia prześlizgującego się niezdarnie wzdłuż nienastrojonych strun żeber w głąb wypełnionych niepokojem trzewi – chwytał paczkę papierosów pozostawioną na parapecie i wychodził na zimne powietrze, pozwalając, by wgryzło się mu w skórę i otrzeźwiło zmysły, zatrzymywał dym w ustach na długo, jakby próbował podtopić w nim rozkołatane serce, poddusić je do uspokojenia. Wypalał strach, jeden za drugim, chwilami z oddechem zatrzymującym się płytko pod gardłem, którego nie mógł przełknąć i nie mógł przepuścić przez usta; pamiętał, jak w dzieciństwie chował się za łóżkiem, próbując odkrztusić go z siebie tak, by nikt go nie usłyszał, a potem zdawał sobie sprawę, że mdli go od szybkich oddechów, pot spływa mu po karku, a wskazówki zegara przesunęły się naprzód o kwadrans w zaledwie mrugnięciu. Bał się, że nie mógł go przed tym uchronić – że okłamywał go, że jest przy nim bezpieczny i w końcu zda sobie z tego sprawę; próbował nawigować przez zapadającą się codzienność, przełykającą kolejnych ludzi w powstające wyrwy niewiadomych, jakby wiedział, co robi i przede wszystkim jakby wiedział, że to ich nie dosięgnie, ale nie miał pojęcia – bał się, że go zawiedzie i że to rozczarowanie będzie nieodwracalne.
Śmierć zastygająca odbiciem w lustrze źrenic Folke zdawała się być ciężkim przypomnieniem, że w rzeczywistości nie panował nad niczym, choć próbował przekonywać się, że jest inaczej: w pracy brakowało ludzi, a pojedynczym wolontariuszom, którzy przychodzili jeszcze pomagać, nie potrafił zaufać, więc nadwyrężał własne szczęście, a potem zamykał się w biurze z dygoczącymi od zmęczenia dłońmi i rozchybotanymi myślami, dopóki napięcie nie ostygło mu na karku, a na dnie osierdzia nie osiadła ciężka świadomość, że w istocie nie udowodnił niczego poza tym, że chwilami ledwo sobie z tym wszystkim radził; tymczasem musiał wyjść, powiedzieć młodym praktykantom, co należy zrobić, zanim ich pasja przekwitnie pod brudem niewdzięcznej pracy i zostanie ich jeszcze mniej lub zanim spróbują zrobić coś głupiego – byli młodzi i pełni zapału, więc pilnował ich tak, jak w przeszłości nie przypilnowano jego; miał szczęście, że skończył jedynie z przechylonym pokracznie kręgosłupem. Odpoczywał po powrocie – w zapachu jego skóry pod ustami, ciepłym łuku lędźwi pod swetrem, cichości przemawiającego doń głosu.
Przypominał sobie berchty wypuszczone z klatek – myśl wyrazistą jak rozgryziony pieprz na języku, że może powinni to wszystko zostawić, znaleźć życie gdzieś pośród śniących, zapomnieć brzmienie wszystkich zaklęć. Przewodzący im mężczyzna mówił, że magia się zmienia, że staje się zawodna, że wypiera ją coś silniejszego; przeszedł go dreszcz na myśl, że runy na skórze zmarłej mogły być czymś, co wybroczyło ze środka, z tego nieokrytego ogniska, w którym żyła w nich magia jak drugie serce. Folke opierał się o jego bok, przygarnięty bliżej czułym objęciem, a on obawiał się przez chwilę, że to tkwiło też pod ich skórą, jeszcze nierozbudzone, choć było to absurdalne. Pomyślał, że gdyby wiedział, że to możliwe, w końcu wziąłby nóż i spróbował wyciąć to z tkanki, tę małą, zdradliwą narośl, która przeobrażała naturę magicznych zdolności.
– Ktoś na pewno o niej pamięta. Możemy dowiedzieć się, jak miała na imię i zanieść jej kwiaty, jeśli chcesz, pójdę z tobą. Ale wolałbym... – powiedział cicho, odwodząc jego dłoń od zasłoniętej twarzy; wciąż jeszcze czuł, jak wszystko ściska się w nim bezsilnie, kiedy widział go w podobnym stanie, ale rozdrażnienie pojawiało się rzadziej, sfrustrowaną nerwowość wygłuszała cierpliwa świadomość, że wolał trzymać go roztrzęsionego, dopóki w gorączce nie wyrzuci z siebie wszystkiego niż żeby zakrztusił się tym, zamknięty za drzwiami łazienki. – To nie są nasi zmarli, Folke – szepnął, kotwicząc myśl na ciężarze jego dłoni na swojej, na palcach niespiesznie wsuwających się pomiędzy siebie, nie zamykając uścisku. – Powinienem być tam z tobą – głos otarł mu się o wieko krtani, przygłuszony cierpkim żalem; nie mógł być z nim zawsze ani wszędzie, ale nie mógł też pozbyć się obawy, że powinien, bo nikt nie panował nad tym, co się działo. – Tamtej nocy, kiedy wypuszczono w zoo berchty, jeden z pracowników powiedział, że magię taką, jaką znamy, wypiera coś gorszego i pozbawionego reguł. Że zachowuje się inaczej. Nie mogę o tym zapomnieć. Że jest jak zwierzę. Valravny są siostrzane krukom, w którymś etapie historii miały jednego przodka, zanim nie doszło do mutacji. Zastanawiam się, czy już wtedy... – (czy już wtedy musiały karmić tę mutację krwią?); umilkł, zdając sobie sprawę, że nie było w tym nic uspokajającego: w myśli, że byli valravnami siostrzanymi śniącym i że magia czyniła potworną różnicę; natura lubiła przecież operować w schematach. Jego objęcie zamknęło się na nim wyraźniej, oplatając go na wysokości drżącego serca; dłoń, którą trzymał go za ramię, uniósł, by wsunąć palce w jego włosy, przechylając jego skroń pod muśnięcie krótkiego, przepraszającego pocałunku. – Przepraszam, bredzę od rzeczy – otarł szeptem rozgrzaną skórę, unosząc brodę, by wesprzeć ją o miękkie złoto włosów, przyciągając go bliżej, wyglądając za okno, na jasny prostokąt szarego nieba. Słyszał szmer kroków za drzwiami jednego z mieszkań, ale nie chciał wypuszczać go z rąk; teraz, kiedy strach, wywołany po imieniu na głos, płożył się po chłodnych ścianach i szarej, zakurzonej podłodze, nie potrafił wypuścić jego dłoni, splatającej ich palce w ciepłym uścisku.
– Wiem – odparł miękko, pozwalając, by pytanie przebrzmiało bez odpowiedzi, której w pierwszej chwili nie mógł dla niego znaleźć; tylko to jedno wydawało mu się jasne: jego życie było tutaj, przyciskało się do jego ciała, sięgało drżeniem strun serca, wierzyło mu, kiedy mówił, że jest przy nim bezpieczne. – Może nigdy nie wrócimy. Może moglibyśmy zapomnieć.
Wykradał się nocą spod pościeli wraz ze swoim strachem – nie chciał budzić go pogłosem drżenia prześlizgującego się niezdarnie wzdłuż nienastrojonych strun żeber w głąb wypełnionych niepokojem trzewi – chwytał paczkę papierosów pozostawioną na parapecie i wychodził na zimne powietrze, pozwalając, by wgryzło się mu w skórę i otrzeźwiło zmysły, zatrzymywał dym w ustach na długo, jakby próbował podtopić w nim rozkołatane serce, poddusić je do uspokojenia. Wypalał strach, jeden za drugim, chwilami z oddechem zatrzymującym się płytko pod gardłem, którego nie mógł przełknąć i nie mógł przepuścić przez usta; pamiętał, jak w dzieciństwie chował się za łóżkiem, próbując odkrztusić go z siebie tak, by nikt go nie usłyszał, a potem zdawał sobie sprawę, że mdli go od szybkich oddechów, pot spływa mu po karku, a wskazówki zegara przesunęły się naprzód o kwadrans w zaledwie mrugnięciu. Bał się, że nie mógł go przed tym uchronić – że okłamywał go, że jest przy nim bezpieczny i w końcu zda sobie z tego sprawę; próbował nawigować przez zapadającą się codzienność, przełykającą kolejnych ludzi w powstające wyrwy niewiadomych, jakby wiedział, co robi i przede wszystkim jakby wiedział, że to ich nie dosięgnie, ale nie miał pojęcia – bał się, że go zawiedzie i że to rozczarowanie będzie nieodwracalne.
Śmierć zastygająca odbiciem w lustrze źrenic Folke zdawała się być ciężkim przypomnieniem, że w rzeczywistości nie panował nad niczym, choć próbował przekonywać się, że jest inaczej: w pracy brakowało ludzi, a pojedynczym wolontariuszom, którzy przychodzili jeszcze pomagać, nie potrafił zaufać, więc nadwyrężał własne szczęście, a potem zamykał się w biurze z dygoczącymi od zmęczenia dłońmi i rozchybotanymi myślami, dopóki napięcie nie ostygło mu na karku, a na dnie osierdzia nie osiadła ciężka świadomość, że w istocie nie udowodnił niczego poza tym, że chwilami ledwo sobie z tym wszystkim radził; tymczasem musiał wyjść, powiedzieć młodym praktykantom, co należy zrobić, zanim ich pasja przekwitnie pod brudem niewdzięcznej pracy i zostanie ich jeszcze mniej lub zanim spróbują zrobić coś głupiego – byli młodzi i pełni zapału, więc pilnował ich tak, jak w przeszłości nie przypilnowano jego; miał szczęście, że skończył jedynie z przechylonym pokracznie kręgosłupem. Odpoczywał po powrocie – w zapachu jego skóry pod ustami, ciepłym łuku lędźwi pod swetrem, cichości przemawiającego doń głosu.
Przypominał sobie berchty wypuszczone z klatek – myśl wyrazistą jak rozgryziony pieprz na języku, że może powinni to wszystko zostawić, znaleźć życie gdzieś pośród śniących, zapomnieć brzmienie wszystkich zaklęć. Przewodzący im mężczyzna mówił, że magia się zmienia, że staje się zawodna, że wypiera ją coś silniejszego; przeszedł go dreszcz na myśl, że runy na skórze zmarłej mogły być czymś, co wybroczyło ze środka, z tego nieokrytego ogniska, w którym żyła w nich magia jak drugie serce. Folke opierał się o jego bok, przygarnięty bliżej czułym objęciem, a on obawiał się przez chwilę, że to tkwiło też pod ich skórą, jeszcze nierozbudzone, choć było to absurdalne. Pomyślał, że gdyby wiedział, że to możliwe, w końcu wziąłby nóż i spróbował wyciąć to z tkanki, tę małą, zdradliwą narośl, która przeobrażała naturę magicznych zdolności.
– Ktoś na pewno o niej pamięta. Możemy dowiedzieć się, jak miała na imię i zanieść jej kwiaty, jeśli chcesz, pójdę z tobą. Ale wolałbym... – powiedział cicho, odwodząc jego dłoń od zasłoniętej twarzy; wciąż jeszcze czuł, jak wszystko ściska się w nim bezsilnie, kiedy widział go w podobnym stanie, ale rozdrażnienie pojawiało się rzadziej, sfrustrowaną nerwowość wygłuszała cierpliwa świadomość, że wolał trzymać go roztrzęsionego, dopóki w gorączce nie wyrzuci z siebie wszystkiego niż żeby zakrztusił się tym, zamknięty za drzwiami łazienki. – To nie są nasi zmarli, Folke – szepnął, kotwicząc myśl na ciężarze jego dłoni na swojej, na palcach niespiesznie wsuwających się pomiędzy siebie, nie zamykając uścisku. – Powinienem być tam z tobą – głos otarł mu się o wieko krtani, przygłuszony cierpkim żalem; nie mógł być z nim zawsze ani wszędzie, ale nie mógł też pozbyć się obawy, że powinien, bo nikt nie panował nad tym, co się działo. – Tamtej nocy, kiedy wypuszczono w zoo berchty, jeden z pracowników powiedział, że magię taką, jaką znamy, wypiera coś gorszego i pozbawionego reguł. Że zachowuje się inaczej. Nie mogę o tym zapomnieć. Że jest jak zwierzę. Valravny są siostrzane krukom, w którymś etapie historii miały jednego przodka, zanim nie doszło do mutacji. Zastanawiam się, czy już wtedy... – (czy już wtedy musiały karmić tę mutację krwią?); umilkł, zdając sobie sprawę, że nie było w tym nic uspokajającego: w myśli, że byli valravnami siostrzanymi śniącym i że magia czyniła potworną różnicę; natura lubiła przecież operować w schematach. Jego objęcie zamknęło się na nim wyraźniej, oplatając go na wysokości drżącego serca; dłoń, którą trzymał go za ramię, uniósł, by wsunąć palce w jego włosy, przechylając jego skroń pod muśnięcie krótkiego, przepraszającego pocałunku. – Przepraszam, bredzę od rzeczy – otarł szeptem rozgrzaną skórę, unosząc brodę, by wesprzeć ją o miękkie złoto włosów, przyciągając go bliżej, wyglądając za okno, na jasny prostokąt szarego nieba. Słyszał szmer kroków za drzwiami jednego z mieszkań, ale nie chciał wypuszczać go z rąk; teraz, kiedy strach, wywołany po imieniu na głos, płożył się po chłodnych ścianach i szarej, zakurzonej podłodze, nie potrafił wypuścić jego dłoni, splatającej ich palce w ciepłym uścisku.
– Wiem – odparł miękko, pozwalając, by pytanie przebrzmiało bez odpowiedzi, której w pierwszej chwili nie mógł dla niego znaleźć; tylko to jedno wydawało mu się jasne: jego życie było tutaj, przyciskało się do jego ciała, sięgało drżeniem strun serca, wierzyło mu, kiedy mówił, że jest przy nim bezpieczne. – Może nigdy nie wrócimy. Może moglibyśmy zapomnieć.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pon 27 Mar - 23:18
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Jagnięta rodziły się czasem zbyt słabe, by przetrwać chłodny, wietrzny klimat Føroyaru – chwiały się na szczupłych, patykowatych nogach, za mało jadły i przemarzały pod cienką okrywą wełny, dopóki ich ciała nie stawały się sztywne i pozbawione tętna; pamiętał, że nigdy nie potrafił w pełni pogodzić się z okrucieństwem otaczającej go przyrody – krajobraz wyspy napinał się surowym paroksyzmem, morze grzmiało głośniej, a woda rozbijała się echem o bazaltowe skały, wypełniając powietrze drzazgami zimnej bryzy. Zwierzę, które trzymał w ramionach, trzęsło się mimo waru rozpalonego kominka, a Hensar kręcił głową na boki, rozczarowany jego dziecinną naiwnością – jagnię zmarło jeszcze tej samej nocy, owinięte w ciepły koc, mający zastąpić mu zbutwiałą wełnę, a on przytulał je do piersi, jakby sądził, że rytmiczne tętno wydostanie się spod jego osierdzia i wyścieła klatkę zapadniętych żeber; nie wszystkie stworzenia rodzą się po to, żeby żyć, powiedziała wtedy matka, współczująco kładąc mu dłoń na karku, lecz nie mogąc zmusić się, by objąć go ciepłym ramieniem – wielokrotnie powtarzał jej słowa w myślach, zastanawiając się, czy miała na myśli także jego, czy był jagnięciem, które narodziło się przedwcześnie, niezdolne utrzymać się na własnych nogach, zbyt anemiczne, by przeżyć kolejną zimę. Obawa zwykła powracać do niego za każdym razem, kiedy zamykał oczy – przestrzeń pod powiekami była gęsta i ciemna jak smoła, połykała jego świadomość, a on nigdy nie był pewien, czy znów ją uwolni, bo jego koszmary stawały się bardziej realistyczne niż rzeczywistość; budził się ze łzami zebranymi lękliwie w kącikach oczu i gorączką napływającą pod mieliznę skroni, bo zanim Bertram kładł mu dłoń na piersi, obiecując, że są już bezpieczni, wyobrażał sobie, że jego prawdziwe życie wciąż toczyło się w gorejącym pożarem domostwie, natomiast ciepłe łóżko, gdzie chował twarz w materiale cudzej koszuli, było jedynie snem, odległym marzeniem febrycznego umysłu. Widział, że on także się bał – wypalał swój strach na balkonie, aż dym wypełniał atramentowe płótno nocy, przesiąkał przez jego ubrania, przez skórę, przez włosy, pozostawiał cierpki posmak na ustach, które całował mimo to, bo wydawało mu się, że przełykając nikotynę w dół gardła, mógł podzielić niepokój między ich oboje.
– Nie – przyznał mu rację, choć jego głos był cichy i przytłumiony. – Ale to nadal zmarli. – widział ją martwą; czy to w jakiś sposób nie zobowiązywało go do odpowiedzialności? Nie zaplatało ściegu w miejscu, gdzie ich istnienia – jedno wciąż ledwo co żywe, drugie ledwo co martwe – skrzyżowały się ze sobą, pozostawiając spąsowiały odcisk na wyobraźni? Zakrył dłońmi twarz, czując jak łzy wilgotnieją mu na śródręczach – płatki śniegu, które zatrzymały się wśród wiechci swetra, roztopiły się, przemakając przez okrycie zimnym dreszczem, a jemu wciąż wydawało się, że widział kształty run, zapisane głębokimi skaleczeniami na ciele nieznajomej, ciemną purpurę, którą nabiegła uszkodzona skóra i krew zaschniętą rdzawym osadem wokół liter nordyckiego alfabetu; przerażało go okrucieństwo, na jakie trzeba było się zdobyć, by wyrządzić komuś podobną krzywdę, determinacja zaciśnięta palcami na rękojeści noża, ciężar zaklęć, które pleniły pod skórą zarośla czarnych żył, gęste i rosochate. Nigdy w pełni nie pogodził się ze śmiercią – kiedy w czwartej klasie grupa chłopców znęcała się nad drobnym kocięciem, dopóki rude ciało nie legło bezwładnie na poboczu drogi, nie potrafił spojrzeć w oczy światu, który na to przyzwolił; pochował zwierzę w miejscu, gdzie gleba była miękka i rozgrzana od kwietniowego słońca, a potem przez chwilę siedział w miejscu, patrząc jak cień pobliskiego drzewa przesuwał się po trawie, nakrywając pojedynczą łodyżkę niezapominajek, którą położył na grzbiecie niewysokiego kopca świeżej ziemi. – Nie możesz być ze mną zawsze – odparł cicho, prawie przepraszająco, po czym pokręcił głową na boki, ocierając rękawem policzki, na których łzy zaschły pąsową wybroczyną strachu. – Wystarczy, że jesteś ze mną teraz – pochylił głowę, wspierając skroń o jego ramię i nieśmiało wplatając zmarznięte palce w ciepło jego rozchylonej dłoni; wciąż drżał pod cienką okrywą swetra, lęk powoli ustępował jednak miejsca zmęczeniu i drętwiejącej parezie wyprostowanego kolana.
– Być może – zaczął ostrożnie, starając się wypchnąć ze świadomości ból, który sięgał jednostajnym rwaniem w górę lewego uda. – Istnieją dziedziny magii, które nigdy nie zostały stworzone po to, żeby dotykały ich ludzkie dłonie. – poczuł jego palce, wsuwające się czule pomiędzy wiechcie mokrych od śniegu włosów, ramiona oplatające się mocniej wokół roztrzęsionego serca, więc odchylił lekko głowę, pozwalając, by pulsujący ból zakradł się pod czaszkę, wyściełając podchodzące gorączką skronie; miał nadzieję, że młoda stażystka, którą spotkał w lesie, miała do kogo wrócić – ciepłych ramion, które oplatały się mocno na zdrętwiałych łopatkach, ust muskających rozpłomienione czoło słów, które potrafiły zapewnić, że była już bezpieczna. Bertram przytulił się do niego ciaśniej, a on znów poczuł, że strach staje mu w gardle lepką pecyną i podsuwa się niebezpiecznie w górę podniebienia – było mu słabo i nie mógł podnieść się spod zimnej ściany, tymczasem drzwi do jego mieszkania wciąż stały otworem, odległe i nieosiągalne; wydawało mu się, że czuł wszystkie swoje kości, przemarzające spod napiętej skóry, serce osiadłe kotwicą na dnie osierdzia i nagłe, przytłaczające poczucie bezsilności – każdego dnia ginęli kolejni ludzie, a kobieta, na którą natrafił w lesie, była tylko jedną z wielu.
– Nie potrafię – zaczął, kręcąc głową na boki. – Nie potrafię o tym zapomnieć, jestem zmęczony... tym wszystkim, tym strachem. – głos znów zadrżał mu płaczliwą intonacją, bezradnością, która podeszła wilgocią na taflę spojrzenia. – Cz-czasem mam już tego dosyć, n-nie mogę… nie chcę bać się całe życie. – pociągnął cicho nosem, zawstydzony własnym płaczem, tkliwym roztargnieniem, które podchodziło mu do gardła i przewiązywało dławiący ucisk pod grdyką. Zza drzwi do jednego z mieszkań dobiegł cichy szmer, a on drgnął nerwowo, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że ktoś mógł ich zobaczyć, że bliskość, która stała się dla niego tak czuła i bezpieczna, nie znosiła cudzego wzroku, bała się źrenic łypiących spomiędzy szpary w drzwiach i wymienianych pomiędzy sobą szeptów – był zmęczony i z tego powodu także chciało mu się płakać, więc podciągnął prawą nogę wyżej, obejmując ją ramionami i ukrywając twarz w koszuli Bertrama. – Ktoś nas zobaczy – szepnął, lecz nie usłyszał już własnego głosu.
– Nie – przyznał mu rację, choć jego głos był cichy i przytłumiony. – Ale to nadal zmarli. – widział ją martwą; czy to w jakiś sposób nie zobowiązywało go do odpowiedzialności? Nie zaplatało ściegu w miejscu, gdzie ich istnienia – jedno wciąż ledwo co żywe, drugie ledwo co martwe – skrzyżowały się ze sobą, pozostawiając spąsowiały odcisk na wyobraźni? Zakrył dłońmi twarz, czując jak łzy wilgotnieją mu na śródręczach – płatki śniegu, które zatrzymały się wśród wiechci swetra, roztopiły się, przemakając przez okrycie zimnym dreszczem, a jemu wciąż wydawało się, że widział kształty run, zapisane głębokimi skaleczeniami na ciele nieznajomej, ciemną purpurę, którą nabiegła uszkodzona skóra i krew zaschniętą rdzawym osadem wokół liter nordyckiego alfabetu; przerażało go okrucieństwo, na jakie trzeba było się zdobyć, by wyrządzić komuś podobną krzywdę, determinacja zaciśnięta palcami na rękojeści noża, ciężar zaklęć, które pleniły pod skórą zarośla czarnych żył, gęste i rosochate. Nigdy w pełni nie pogodził się ze śmiercią – kiedy w czwartej klasie grupa chłopców znęcała się nad drobnym kocięciem, dopóki rude ciało nie legło bezwładnie na poboczu drogi, nie potrafił spojrzeć w oczy światu, który na to przyzwolił; pochował zwierzę w miejscu, gdzie gleba była miękka i rozgrzana od kwietniowego słońca, a potem przez chwilę siedział w miejscu, patrząc jak cień pobliskiego drzewa przesuwał się po trawie, nakrywając pojedynczą łodyżkę niezapominajek, którą położył na grzbiecie niewysokiego kopca świeżej ziemi. – Nie możesz być ze mną zawsze – odparł cicho, prawie przepraszająco, po czym pokręcił głową na boki, ocierając rękawem policzki, na których łzy zaschły pąsową wybroczyną strachu. – Wystarczy, że jesteś ze mną teraz – pochylił głowę, wspierając skroń o jego ramię i nieśmiało wplatając zmarznięte palce w ciepło jego rozchylonej dłoni; wciąż drżał pod cienką okrywą swetra, lęk powoli ustępował jednak miejsca zmęczeniu i drętwiejącej parezie wyprostowanego kolana.
– Być może – zaczął ostrożnie, starając się wypchnąć ze świadomości ból, który sięgał jednostajnym rwaniem w górę lewego uda. – Istnieją dziedziny magii, które nigdy nie zostały stworzone po to, żeby dotykały ich ludzkie dłonie. – poczuł jego palce, wsuwające się czule pomiędzy wiechcie mokrych od śniegu włosów, ramiona oplatające się mocniej wokół roztrzęsionego serca, więc odchylił lekko głowę, pozwalając, by pulsujący ból zakradł się pod czaszkę, wyściełając podchodzące gorączką skronie; miał nadzieję, że młoda stażystka, którą spotkał w lesie, miała do kogo wrócić – ciepłych ramion, które oplatały się mocno na zdrętwiałych łopatkach, ust muskających rozpłomienione czoło słów, które potrafiły zapewnić, że była już bezpieczna. Bertram przytulił się do niego ciaśniej, a on znów poczuł, że strach staje mu w gardle lepką pecyną i podsuwa się niebezpiecznie w górę podniebienia – było mu słabo i nie mógł podnieść się spod zimnej ściany, tymczasem drzwi do jego mieszkania wciąż stały otworem, odległe i nieosiągalne; wydawało mu się, że czuł wszystkie swoje kości, przemarzające spod napiętej skóry, serce osiadłe kotwicą na dnie osierdzia i nagłe, przytłaczające poczucie bezsilności – każdego dnia ginęli kolejni ludzie, a kobieta, na którą natrafił w lesie, była tylko jedną z wielu.
– Nie potrafię – zaczął, kręcąc głową na boki. – Nie potrafię o tym zapomnieć, jestem zmęczony... tym wszystkim, tym strachem. – głos znów zadrżał mu płaczliwą intonacją, bezradnością, która podeszła wilgocią na taflę spojrzenia. – Cz-czasem mam już tego dosyć, n-nie mogę… nie chcę bać się całe życie. – pociągnął cicho nosem, zawstydzony własnym płaczem, tkliwym roztargnieniem, które podchodziło mu do gardła i przewiązywało dławiący ucisk pod grdyką. Zza drzwi do jednego z mieszkań dobiegł cichy szmer, a on drgnął nerwowo, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że ktoś mógł ich zobaczyć, że bliskość, która stała się dla niego tak czuła i bezpieczna, nie znosiła cudzego wzroku, bała się źrenic łypiących spomiędzy szpary w drzwiach i wymienianych pomiędzy sobą szeptów – był zmęczony i z tego powodu także chciało mu się płakać, więc podciągnął prawą nogę wyżej, obejmując ją ramionami i ukrywając twarz w koszuli Bertrama. – Ktoś nas zobaczy – szepnął, lecz nie usłyszał już własnego głosu.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pią 14 Kwi - 17:10
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Ale to nadal zmarli. To nadal zmarli – miał rację – to nadal zerwane przedwcześnie życia, niespełnione marzenia, matczyny lament nad czarnym drewnem, miłość pozostawiona bez zakończenia, stosy zdjęć układanych uśmiechami do blatu przez kolejne miesiące, ciężki zapach więdnących kwiatów, o których nikt nie pamiętał, wspomnienia nagle jednostronnie porzucone, dziesiątki pytań dogorywających w poszczerbionych sercach. To nadal ludzie, którzy niedawno byli; których życie głuchło nagle i traciło głos, pozbawione zmysłów przytwierdzających go do świata; którym należało się właściwie pożegnanie, słowo szczerego współczucia i modlitwa, choć właściwie sam chyba w to wszystko nie wierzył, przypuszczał, że po śmierci byłoby mu obojętne, czy ktoś o tym będzie pamiętał i czy oddadzą jego mięso rozszalałym, świętym krukom. Należało im się coś więcej niż zimna obojętność tego wiarołomnego, egoistycznego stwierdzenia: to nie nasi zmarli. Ale nadal zmarli, miał rację, chociaż obawiał się go w tym stracić – między porzuconymi nazwiskami, źrenicami drukowanymi pustym tuszem, szelestem fałdujących się od wilgoci kartek, nadrywanych wiatrem z murów. Mieli przecież jeszcze tyle życia przed sobą (chciał w to wierzyć, zamiast modlitw i pogrzebów), gdzieś po drugiej stronie koszmaru, nawet teraz, w samym jego sercu, kiedy przed snem przypominali sobie, że wciąż jeszcze byli żywi, pomimo wszystko, kolejny dzień. Miał rację, ale nie chciał mu jej przyznawać, bo obawiał się, że Folke mógłby o tym zapomnieć. Gdyby tylko wzniósł za nim spojrzenie ku tym nieobecnym, gdyby na chwilę tylko odwrócił się od jego bladej twarzy poznaczonej rumieńcem i sinymi cieniami, od wątłego ażuru jego sylwetki, ciepłego uścisku dłoni, za którą trzymał go coraz częściej, czasem ukradkiem między ludźmi, czasem w mieszkaniu, w którym nie groziło im rozdzielenie, jakby przeczuwał się, że inaczej cały ten strach rozetrze jego kości między zębami i go przełknie. W tych dniach, bardziej niż wcześniej, dostrzegał jego zmęczenie i niepokojącą lekkość, zapadłości między żebrami, ostrość obojczyków, na których skrwawiał przypadkową czułość. Powinien przy nim być, wtedy, zawsze, trzymać go przy ziemi, przy sobie, w cieple żywych jeszcze spojrzeń (pod kloszem swojego strachu przekutego w troskę). Przerażała go myśl, jak łatwo byłoby go stracić; jak kruchy i przezroczysty się wydawał – czasem, kiedy zapadał się w tym wrażeniu, musiał zagryzać w sobie ochotę, by złapać go mocniej, przycisnąć mocniej, poczuć trwałość jego ciała pod palcami i na ustach, przekonać się o niej jeszcze raz, przekonać się, że wciąż tutaj był, krew wciąż burzyła mu się w tętnicach, skóra nabiegała czerwienią pod dłonią, barwiła się fioletem tylko nietrwale. Folke pytał go, dlaczego mu się tak przygląda, a on nie umiał poprosić go nawet o pocałunek. Nadal, po takim czasie, nawet wobec całej grozy pożerającej jutro, nie potrafił go prosić o teraz, o tutaj, o niego, milcząc o tym z korną układnością, jakby bał się, że poprosi o zbyt dużo. Mówił, zamiast tego, prostą prawdę, cieszę się, że jesteś; wyglądasz dobrze; powiedz mi to jeszcze raz, kocham cię.
– Zaniesiemy jej kwiaty – ustępował spokojniej, przełykając skurcz odruchowego lęku, że to, wbrew jego słowom, mogło nie być wystarczające: to, że był z nim teraz. Może sam, inercyjnie i półświadomie, zapadał się w tę grozę, przed którą chciał go ochronić, choć zamiast bać się śmierci, bał się przede wszystkim jego strachu, bo pozostawał poza jego zdolnością kontroli. Tymczasem miał go w końcu przy sobie, obecnego i bezpiecznego, mimo wszystko. Folke spotkał śmierć i wrócił do niego, pomimo zmęczenia i lęku, i kruchości ażurowych żeber, wrócił do niego i nic innego nie powinno mieć znaczenia, tylko uspokojenie wyrównujące powoli oddech i pośpiech tętna, ostrożny szept, ulga znaleziona przed progiem mieszkania, jasny prostokąt nieba wstawiony w ramę okna przecinający półmrok smugą miękkiego światła. Przesunął dłonią po jego boku, jakby chciał go uspokoić, wyciszyć po swoich słowach, przeprosić, jeszcze raz – nie chciał wzmagać w nim obawy przed magią. Pamiętał, jak trudno było mu zdobyć się na proste inkantacje w akademii, jak spędzali godziny poza szkołą, przekonując go do nich cierpliwie, jak potrafiła, czasem, wywołać w nim zachwyt i radość, zaskoczoną odniesionym sukcesem. Jak zaleczał mu skaleczenia na zdartej brodzie, a Folke w zamian zasklepiał krwawiące rozcięcie na łuku jego brwi, pamiętał barwy wysypujące się im z palców między źdźbła traw i dźwięczny śmiech.
Być może nigdy nie zależało to od nich, odpowiadał mu w myśli, zdradliwość jej natury utknięta w wybranych ciałach, podległa ludzkiej chciwości. Być może ta szczodra mutacja była błędem natury o katastroficznych skutkach, być może ta utajona, złowroga właściwość magii tkwiła im pod skórą. Rozluźnił uścisk splecionych palców, wysuwając je spomiędzy palców Folke niespiesznie i odwracając jego rękę wnętrzem do góry.
– Czasami się jej boję – wyznał, choć głos miał zupełnie spokojny; rozłożył swoją dłoń obok jego, większą, toporniejszą, z szorstkimi zgrubiałościami skóry pod mocnymi palcami. – Zastanawiam się, gdzie jest. Znamy każdą kość ludzkiego ciała, rozumiemy funkcję każdego gruczołu, mamy całe atlasy stworzeń rozłożonych do najmniejszych paliczków i ścięgien. I nie wiemy o niej nic, może jeszcze mniej niż nam się wydawało – sięgnął opuszką wskazującego palca opuszki jego najmniejszego, przecierając ją lekko, później sięgając serdecznego. Folke miał wątły nadgarstek, wąskie, gładkie śródręcze, jego długie palce, przyuczone do miękkiej gry na fortepianie i ciepłej, nieśmiałej czułości, zdawały się równoważyć tę wątłość, zamykać je klamrą subtelnego zdecydowania związanej w kościstej wyrazistości. – Tutaj, tak myślę. I u mnie – mruknął cicho, ze spokojnym rozmysłem, przesuwając rękę, by opuszki palców Folke otarły się o jego śródręcze – szerokie i mocne, środkujące nieforemną siłę – lekkim łaskotaniem. – tutaj. Albo gdzieś głębiej, może w szpiku. Albo wszędzie, gdzie mógłbym cię dotknąć. Nie boję się jej przy tobie, więc może to wcale nie ona, tylko to, co ludzie mogą z nią zrobić. Tego, że nie obchodzi ich, czy coś zostało dla nich stworzone i jak daleko zamierzają ją łamać – mówił cierpliwie, splatając znów ich palce, jakby mówił w istocie o czym odległym jak abstrakcja, idea wyciągnięta z podręcznika, nieszkodliwa; i myślał o magicznych stworzeniach, które wyłapywało się dla ingrediencji, trzebiąc szczupłe populacje, i myślał, ponuro, o rękach, które dotykały Folke wcześniej.
Serce przyjaciela przeskoczyło znów takt, podburzone nieostrożnością słów, szarpnęło się głucho pod mostkiem w płyciznę rozedrganych uderzeń, a on uścisnął łagodnie jego dłoń, czując znów echo przeprosin w krtani, wstrzymanych bezsilnym brzmieniem jego głosu. Posmak symetrycznej bezsilności zadrapał go w gardło, jasność nieba za oknem nagle raziła wrażliwe źrenice. Nie mógł go przed tym uchronić i nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Nie wiedział, jak powiedzieć mu, że nie musi się bać, by brzmieć wiarygodnie; nie wiedział, jak zapewnić go, że nic złego im się nie przydarzy. Chwilami doprowadzało go to do szału – ta bezsilność, którą smakował teraz w jego słowach, tak podobną, sięgającą głęboko pod kość mostka, by przycisnąć bolesną brunatność krwiaka w miejscu, w które uwierało go przeczucie, że go rozczaruje, tą uporczywą, ciężką bezsilnością, że wydarzy się coś złego i to będzie jego wina. Częściej bywał zmęczony, w cichej, zagryzionej determinacji.
– Jeszcze jeden dzień – znajdował dla niego jedynie tę cichą prośbą, powtarzaną jeszcze raz, jakby prosił go o głębszy oddech, odliczenie czasu w tył, cień ufności. – Tylko jeden dzień. Wyjedziemy, jak tylko uspokoi się trochę w ośrodku. Nie musimy wracać, jeśli nie będziesz chciał, zostanę z tobą. Znajdziemy sposób. Jeszcze tyle... chciałbym się tobą cieszyć, jeszcze trochę. Potrzebuję, żebyś dał mi jeszcze trochę – szeptem muskał jego skroń, jego policzek, kiedy pochylił głowę, zapominając, że nie powinni, nie tutaj, że nie wolno im było być tak blisko i mówić sobie takich rzeczy na głos; Folke drgnął, wsuwając się głębiej w jego objęcie, chowając poznaczone płaczem lico w jego koszuli. Słyszał szmer trzeciego oddechu za drzwiami, cichy jęk odsuwanej z wizjera nakrywki, ostre napomnienie sumienia – spojrzał prosto w szklane oczko na drzwiach, w przerwę wstrzymanego oddechu.
– Musieliby w końcu zauważyć. Miałem zostać tylko na chwilę – w głosie przebrzmiał mu lżejszy ton nierozkwitłego uśmiechu. Opuścił na niego spojrzenie, zaraz dostrzegając w otwartych drzwiach rude futro kocura. – Jeszcze nikomu nie powiedzieli. Może powinniśmy postarać się bardziej.
– Zaniesiemy jej kwiaty – ustępował spokojniej, przełykając skurcz odruchowego lęku, że to, wbrew jego słowom, mogło nie być wystarczające: to, że był z nim teraz. Może sam, inercyjnie i półświadomie, zapadał się w tę grozę, przed którą chciał go ochronić, choć zamiast bać się śmierci, bał się przede wszystkim jego strachu, bo pozostawał poza jego zdolnością kontroli. Tymczasem miał go w końcu przy sobie, obecnego i bezpiecznego, mimo wszystko. Folke spotkał śmierć i wrócił do niego, pomimo zmęczenia i lęku, i kruchości ażurowych żeber, wrócił do niego i nic innego nie powinno mieć znaczenia, tylko uspokojenie wyrównujące powoli oddech i pośpiech tętna, ostrożny szept, ulga znaleziona przed progiem mieszkania, jasny prostokąt nieba wstawiony w ramę okna przecinający półmrok smugą miękkiego światła. Przesunął dłonią po jego boku, jakby chciał go uspokoić, wyciszyć po swoich słowach, przeprosić, jeszcze raz – nie chciał wzmagać w nim obawy przed magią. Pamiętał, jak trudno było mu zdobyć się na proste inkantacje w akademii, jak spędzali godziny poza szkołą, przekonując go do nich cierpliwie, jak potrafiła, czasem, wywołać w nim zachwyt i radość, zaskoczoną odniesionym sukcesem. Jak zaleczał mu skaleczenia na zdartej brodzie, a Folke w zamian zasklepiał krwawiące rozcięcie na łuku jego brwi, pamiętał barwy wysypujące się im z palców między źdźbła traw i dźwięczny śmiech.
Być może nigdy nie zależało to od nich, odpowiadał mu w myśli, zdradliwość jej natury utknięta w wybranych ciałach, podległa ludzkiej chciwości. Być może ta szczodra mutacja była błędem natury o katastroficznych skutkach, być może ta utajona, złowroga właściwość magii tkwiła im pod skórą. Rozluźnił uścisk splecionych palców, wysuwając je spomiędzy palców Folke niespiesznie i odwracając jego rękę wnętrzem do góry.
– Czasami się jej boję – wyznał, choć głos miał zupełnie spokojny; rozłożył swoją dłoń obok jego, większą, toporniejszą, z szorstkimi zgrubiałościami skóry pod mocnymi palcami. – Zastanawiam się, gdzie jest. Znamy każdą kość ludzkiego ciała, rozumiemy funkcję każdego gruczołu, mamy całe atlasy stworzeń rozłożonych do najmniejszych paliczków i ścięgien. I nie wiemy o niej nic, może jeszcze mniej niż nam się wydawało – sięgnął opuszką wskazującego palca opuszki jego najmniejszego, przecierając ją lekko, później sięgając serdecznego. Folke miał wątły nadgarstek, wąskie, gładkie śródręcze, jego długie palce, przyuczone do miękkiej gry na fortepianie i ciepłej, nieśmiałej czułości, zdawały się równoważyć tę wątłość, zamykać je klamrą subtelnego zdecydowania związanej w kościstej wyrazistości. – Tutaj, tak myślę. I u mnie – mruknął cicho, ze spokojnym rozmysłem, przesuwając rękę, by opuszki palców Folke otarły się o jego śródręcze – szerokie i mocne, środkujące nieforemną siłę – lekkim łaskotaniem. – tutaj. Albo gdzieś głębiej, może w szpiku. Albo wszędzie, gdzie mógłbym cię dotknąć. Nie boję się jej przy tobie, więc może to wcale nie ona, tylko to, co ludzie mogą z nią zrobić. Tego, że nie obchodzi ich, czy coś zostało dla nich stworzone i jak daleko zamierzają ją łamać – mówił cierpliwie, splatając znów ich palce, jakby mówił w istocie o czym odległym jak abstrakcja, idea wyciągnięta z podręcznika, nieszkodliwa; i myślał o magicznych stworzeniach, które wyłapywało się dla ingrediencji, trzebiąc szczupłe populacje, i myślał, ponuro, o rękach, które dotykały Folke wcześniej.
Serce przyjaciela przeskoczyło znów takt, podburzone nieostrożnością słów, szarpnęło się głucho pod mostkiem w płyciznę rozedrganych uderzeń, a on uścisnął łagodnie jego dłoń, czując znów echo przeprosin w krtani, wstrzymanych bezsilnym brzmieniem jego głosu. Posmak symetrycznej bezsilności zadrapał go w gardło, jasność nieba za oknem nagle raziła wrażliwe źrenice. Nie mógł go przed tym uchronić i nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Nie wiedział, jak powiedzieć mu, że nie musi się bać, by brzmieć wiarygodnie; nie wiedział, jak zapewnić go, że nic złego im się nie przydarzy. Chwilami doprowadzało go to do szału – ta bezsilność, którą smakował teraz w jego słowach, tak podobną, sięgającą głęboko pod kość mostka, by przycisnąć bolesną brunatność krwiaka w miejscu, w które uwierało go przeczucie, że go rozczaruje, tą uporczywą, ciężką bezsilnością, że wydarzy się coś złego i to będzie jego wina. Częściej bywał zmęczony, w cichej, zagryzionej determinacji.
– Jeszcze jeden dzień – znajdował dla niego jedynie tę cichą prośbą, powtarzaną jeszcze raz, jakby prosił go o głębszy oddech, odliczenie czasu w tył, cień ufności. – Tylko jeden dzień. Wyjedziemy, jak tylko uspokoi się trochę w ośrodku. Nie musimy wracać, jeśli nie będziesz chciał, zostanę z tobą. Znajdziemy sposób. Jeszcze tyle... chciałbym się tobą cieszyć, jeszcze trochę. Potrzebuję, żebyś dał mi jeszcze trochę – szeptem muskał jego skroń, jego policzek, kiedy pochylił głowę, zapominając, że nie powinni, nie tutaj, że nie wolno im było być tak blisko i mówić sobie takich rzeczy na głos; Folke drgnął, wsuwając się głębiej w jego objęcie, chowając poznaczone płaczem lico w jego koszuli. Słyszał szmer trzeciego oddechu za drzwiami, cichy jęk odsuwanej z wizjera nakrywki, ostre napomnienie sumienia – spojrzał prosto w szklane oczko na drzwiach, w przerwę wstrzymanego oddechu.
– Musieliby w końcu zauważyć. Miałem zostać tylko na chwilę – w głosie przebrzmiał mu lżejszy ton nierozkwitłego uśmiechu. Opuścił na niego spojrzenie, zaraz dostrzegając w otwartych drzwiach rude futro kocura. – Jeszcze nikomu nie powiedzieli. Może powinniśmy postarać się bardziej.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sro 26 Kwi - 0:23
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Czasem wydawało mu się, że nie miał niczego poza swoim strachem, przypominającym pnącze owinięte ciasno wokół świadomości, chwast zarastający pozostałe emocje gęstym sitowiem, niezdolny przepuścić światła pod cienką skórę, jakby próbował zdusić wszystko swoją obecnością – czuł, jak kolczyste łodygi oplatały się zwięźle wokół jego żeber, a bolesne napięcie wspinało się wzdłuż żuchwy, zacieśniając przełyk. Ciało za każdym razem drętwiało mu podłuż ażurowych kości – nie potrafił zareagować, gdy medycy sięgali zimnymi dłońmi pod skrwawiony materiał bandaża, nie potrafił odpowiedzieć, gdy podciągał kolana pod mostek, a Helene pytała go, co się stało, nie potrafił się poruszyć, gdy Ruben popychał go na podłogę, po czym nachylał się, żeby splunąć pecyną białej śliny, lepką w zetknięciu z jego policzkiem; tylko serce wciąż dudniło mu w piersi z nerwowym pośpiechem, próbując wydostać się z karceru żeber, kości nie rozchylały się jednak pod wpływem głębokiego wdechu, bo powietrze grzęzło płytko w tchawicy i powracało do ust z cichym świstem – osierdzie miał sine od gwałtownych uderzeń tętna, więc obejmował się ramionami wokół piersi i kołysał w rytm własnego pulsu. Nauczył się wstydzić tego strachu – naciągał rękawy na opuchnięte nadgarstki, nie patrzył ludziom w oczy, gdy źrenice szkliły mu się od łez i odkręcał wodę, by nie słyszeć własnego szlochu; ukrywał się przed światem, jakby próbował przejść przez niego niezauważony, lecz ktoś zawsze odwracał wzrok, chwytał go za ramię i kazał tłumaczyć się z własnego istnienia. W drugiej klasie jeden z chłopców napisał na tablicy Folke to pedał, a on pochylał się nad ławką, dopóki Ruben nie chwycił go za brodę, zmuszając, by uniósł wzrok, nawet wtedy nie zdołał jednak wyartykułować przeczenia, bo w gardle zbierał mu się jedynie płacz, taki, którego nie dało się przełknąć z powrotem w głąb ciała – tego samego wieczoru Helene wyjęła mu z ręki kuchenny nóż i po raz pierwszy spojrzała na niego tak, jakby ona również się bała, choć wtedy nie rozumiał jeszcze, dlaczego.
Lata później jego serce biło słabo i wolno ze zmęczenia – strach krzepł mu w żyłach i stawał pod grdyką, a on wciąż nie wiedział, jak sobie z nim radzić, więc za każdym razem, gdy koszmary wpełzały pod powieki, budził się z gorączką fermentującą przez rozpalone skronie i policzkami rumianymi od łez; przestał ocierać je dłońmi i odsuwać się pod ścianę, bo Bertram zawsze wyczuwał ciasne gruzły na jego sercu i obejmował go ramieniem wokół talii, dopóki mdłości nie przechodziły, a oddech docierał z powrotem w dół piersi. Ostatni raz, prosił go, kiedy strach wbijał mu paznokcie pod osierdzie tak mocno, że na zewnątrz pojawiały się ślady krwi, a przyjaciel uciszał jego tętno zaklęciem, którego spokój powoli przesączał się przez korytarze żył, choć nazajutrz zawsze pozostawiał po sobie ukłucie niepokoju, przypominające ćmiący ból po znieczuleniu. Chciał być dla niego odważniejszy, choć dłoń, którą splótł z ciepłem jego palców, drżała mu wyraźnie, a na karku zbierała się warstwa dropiatego strachu – poczuł się jak chłopiec, którym był w dniu, gdy spotkali się po raz pierwszy, dziecko uwięzione pomiędzy prętami własnego ciała, z roztrzęsionym głosem i kolanami podciągniętymi wysoko pod brodę; tym razem nie spoglądał jednak na Bertrama z obawą ani nie cofał dłoni przed jego troską – próbował odnaleźć ulgę w cudzej obecności, bo kiedy oglądał świat przez dwie pary oczu, to po chwili zaczynał oglądać go również przez dwie pary rąk, dwie pary uszu, dwa serca, dwa ciała.
– Czasem myślę… – zaczął, rozprostowując palce i ocierając łzy wilgotnym rękawem swetra. – Że magia wcale nie została stworzona dla nas. Musiała istnieć już wcześniej, jeszcze zanim ludzie nauczyli się nią posługiwać, musiała... – przełknął ślinę, która zlepiła mu się płytko w gardle, po czym musnął opuszki jego dłoni, podążając wzrokiem za topografią przecierających je linii. – Musiała mieć jakiś cel, zanim nadaliśmy jej swój własny. – przyglądał się cienkim, błękitnym żyłkom na odsłoniętym nadgarstku – w dzieciństwie był pewien, że spoczywała tam jego miłość, bo tętno zawsze pulsowało pod uciskiem palców, naderwane dudnieniem niespokojnego serca; magia musiała znajdować się tymczasem tam, gdzie nie sięgało ostrze noża, głęboko pod skórą, gdzie trzewia przeplatały się ze sobą ciasną gardą, węzłem, który rozwiązywała jedynie śmierć. – Byłoby łatwiej, gdybyśmy nigdy się o niej nie dowiedzieli. – głos zadrżał mu na języku, jakby nieuważnie potknął się o strunę krtani, wadząc stopą o gruzeł dziecięcej obawy, wspomnienie wpełzające bólem na zesztywniałe plecy; zacisnął palce z powrotem na dłoni przyjaciela, lecz serce zerwało się na mieliznę osierdzia, pospiesznie przeskakując takt i sprawiając, że ciężar tętna osiadł przy krawężnikach żył, narzucając na ciało zmęczenie, od którego miał ochotę płakać – oczy piekły go od łez, a ból, który zaognił się w lewym kolanie, rozprostował się wzdłuż nogi i sięgnął nagłym spazmem aż po wnękę lędźwi; czasem miał wrażenie, że ilekroć spoglądał w przyszłość, widział jedynie ocean, który sięgał taflą aż po odległy horyzont – przełykał hausty słonej wody i pozwalał, by fale ściągały go na otwartą toń, tymczasem wokoło wciąż nie było widać brzegu. Jedynie ciemny, zagęszczony strachem abisal.
– C-co, jeśli... co, jeśli nigdy się tego nie pozbędę? – odchylił głowę do tyłu, starając się wypełnić płuca głębokim oddechem, zdławić napięcie, które opinało się wzdłuż tchawicy i pozostawiało tępy ból w miejscu, gdzie żuchwa stykała się z brzegiem czaszki; co, jeśli strach rzeczywiście wrósł w jego wnętrzności jak kolczyste pnącze, którego nie sposób było się pozbyć, bez nadrywania fragmentów żywej tkanki? – Nie chcę cię zostawiać. – słowa zabrzmiały w jego ustach głucho i odlegle, jakby wypowiedział je ktoś inny, a on poczuł, jak drętwieją mu palce, rozluźnione wokół ciepłego śródręcza; uchylił usta, żeby mu o tym powiedzieć, ale Bertram sam nachylił się bliżej, muskając szeptem rozpaloną skroń. Nie powinien, lecz osunął się głębiej w jego ramiona, wspierając policzek o materiał wełnianego swetra – chciał uśmiechnąć się w odpowiedzi, lecz przez twarz przemknął mu jedynie skurcz niewypowiedzianej wdzięczności, cień, który podkasał kącik ust, gdy zwrócił głowę wyżej, by musnąć ustami ciepłą skórę na jego szyi; nie był pewien, do kogo należało drżenie, które się na niej zebrało. – Przepraszam – szepnął w końcu, ocierając plecy o chłodną ścianę, jakby nie miał siły podtrzymać ciała w pionie. – Źle się czuję, powinienem się położyć. – przymknął powieki, przez chwilę przyglądając się ciemności, jaka pod nimi zastała, tej samej, bezbrzeżnej przestrzeni, w której znajdował się całe życie. – Zostaniesz? Tylko na chwilę. – uniósł wzrok, rozciągając usta w niewyraźnym uśmiechu.
Lata później jego serce biło słabo i wolno ze zmęczenia – strach krzepł mu w żyłach i stawał pod grdyką, a on wciąż nie wiedział, jak sobie z nim radzić, więc za każdym razem, gdy koszmary wpełzały pod powieki, budził się z gorączką fermentującą przez rozpalone skronie i policzkami rumianymi od łez; przestał ocierać je dłońmi i odsuwać się pod ścianę, bo Bertram zawsze wyczuwał ciasne gruzły na jego sercu i obejmował go ramieniem wokół talii, dopóki mdłości nie przechodziły, a oddech docierał z powrotem w dół piersi. Ostatni raz, prosił go, kiedy strach wbijał mu paznokcie pod osierdzie tak mocno, że na zewnątrz pojawiały się ślady krwi, a przyjaciel uciszał jego tętno zaklęciem, którego spokój powoli przesączał się przez korytarze żył, choć nazajutrz zawsze pozostawiał po sobie ukłucie niepokoju, przypominające ćmiący ból po znieczuleniu. Chciał być dla niego odważniejszy, choć dłoń, którą splótł z ciepłem jego palców, drżała mu wyraźnie, a na karku zbierała się warstwa dropiatego strachu – poczuł się jak chłopiec, którym był w dniu, gdy spotkali się po raz pierwszy, dziecko uwięzione pomiędzy prętami własnego ciała, z roztrzęsionym głosem i kolanami podciągniętymi wysoko pod brodę; tym razem nie spoglądał jednak na Bertrama z obawą ani nie cofał dłoni przed jego troską – próbował odnaleźć ulgę w cudzej obecności, bo kiedy oglądał świat przez dwie pary oczu, to po chwili zaczynał oglądać go również przez dwie pary rąk, dwie pary uszu, dwa serca, dwa ciała.
– Czasem myślę… – zaczął, rozprostowując palce i ocierając łzy wilgotnym rękawem swetra. – Że magia wcale nie została stworzona dla nas. Musiała istnieć już wcześniej, jeszcze zanim ludzie nauczyli się nią posługiwać, musiała... – przełknął ślinę, która zlepiła mu się płytko w gardle, po czym musnął opuszki jego dłoni, podążając wzrokiem za topografią przecierających je linii. – Musiała mieć jakiś cel, zanim nadaliśmy jej swój własny. – przyglądał się cienkim, błękitnym żyłkom na odsłoniętym nadgarstku – w dzieciństwie był pewien, że spoczywała tam jego miłość, bo tętno zawsze pulsowało pod uciskiem palców, naderwane dudnieniem niespokojnego serca; magia musiała znajdować się tymczasem tam, gdzie nie sięgało ostrze noża, głęboko pod skórą, gdzie trzewia przeplatały się ze sobą ciasną gardą, węzłem, który rozwiązywała jedynie śmierć. – Byłoby łatwiej, gdybyśmy nigdy się o niej nie dowiedzieli. – głos zadrżał mu na języku, jakby nieuważnie potknął się o strunę krtani, wadząc stopą o gruzeł dziecięcej obawy, wspomnienie wpełzające bólem na zesztywniałe plecy; zacisnął palce z powrotem na dłoni przyjaciela, lecz serce zerwało się na mieliznę osierdzia, pospiesznie przeskakując takt i sprawiając, że ciężar tętna osiadł przy krawężnikach żył, narzucając na ciało zmęczenie, od którego miał ochotę płakać – oczy piekły go od łez, a ból, który zaognił się w lewym kolanie, rozprostował się wzdłuż nogi i sięgnął nagłym spazmem aż po wnękę lędźwi; czasem miał wrażenie, że ilekroć spoglądał w przyszłość, widział jedynie ocean, który sięgał taflą aż po odległy horyzont – przełykał hausty słonej wody i pozwalał, by fale ściągały go na otwartą toń, tymczasem wokoło wciąż nie było widać brzegu. Jedynie ciemny, zagęszczony strachem abisal.
– C-co, jeśli... co, jeśli nigdy się tego nie pozbędę? – odchylił głowę do tyłu, starając się wypełnić płuca głębokim oddechem, zdławić napięcie, które opinało się wzdłuż tchawicy i pozostawiało tępy ból w miejscu, gdzie żuchwa stykała się z brzegiem czaszki; co, jeśli strach rzeczywiście wrósł w jego wnętrzności jak kolczyste pnącze, którego nie sposób było się pozbyć, bez nadrywania fragmentów żywej tkanki? – Nie chcę cię zostawiać. – słowa zabrzmiały w jego ustach głucho i odlegle, jakby wypowiedział je ktoś inny, a on poczuł, jak drętwieją mu palce, rozluźnione wokół ciepłego śródręcza; uchylił usta, żeby mu o tym powiedzieć, ale Bertram sam nachylił się bliżej, muskając szeptem rozpaloną skroń. Nie powinien, lecz osunął się głębiej w jego ramiona, wspierając policzek o materiał wełnianego swetra – chciał uśmiechnąć się w odpowiedzi, lecz przez twarz przemknął mu jedynie skurcz niewypowiedzianej wdzięczności, cień, który podkasał kącik ust, gdy zwrócił głowę wyżej, by musnąć ustami ciepłą skórę na jego szyi; nie był pewien, do kogo należało drżenie, które się na niej zebrało. – Przepraszam – szepnął w końcu, ocierając plecy o chłodną ścianę, jakby nie miał siły podtrzymać ciała w pionie. – Źle się czuję, powinienem się położyć. – przymknął powieki, przez chwilę przyglądając się ciemności, jaka pod nimi zastała, tej samej, bezbrzeżnej przestrzeni, w której znajdował się całe życie. – Zostaniesz? Tylko na chwilę. – uniósł wzrok, rozciągając usta w niewyraźnym uśmiechu.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pon 8 Maj - 21:28
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wciąż jeszcze krztusił się jego strachem – potrafił dławić własny, potrafił przewiązywać go ciasnym węzłem rzeczowej zadaniowości i przełykać go w dół gardła, pomimo bolesności narosłej pod uciśniętą grdyką; strach Folke był jednak inny, trudniejszy – przyklejał się do podniebienia, kiedy próbował skrajać go do strawnych racjonalności, zalepiał oddech, drażnił przełyk jak giętkie ości. Zagnieżdżał się w rzeczywistości wyraźny: w drżeniu jego ciała, w pośpiechu jego tętna, w miękkich słowach chowających przenikliwą surowość, jak czuły pocałunek zakrapiany otrzeźwiającym smakiem upuszczonej krwi; nie potrafił go przełknąć jak własny i zastanawiał się, w ciepłym spokoju przychodzącym później, czy musiał robić to sam przez cały ten czas – i czy ich szczęście dało się obliczyć w miesiącach, dniach, może godzinach; czy poczekałby na niego jeszcze tyle, gdyby nie pocałował go tamtej nocy? Jak dużo tego strachu mógłby jeszcze znieść? Nie pytał go, czy miał przez ten czas kogoś, komu mógł go powierzyć; wydawało mu się, że nie chciał znać odpowiedzi, bo za tym pytaniem podążyłyby kolejne, których nie zdołałby zagryźć; i może po prostu wiedział, rozpoznawał przecież odpowiedź w odruchach jego ciała, w przeprosinach powtarzanych do zdarcia głosu, w dystansie czasu, w którym dopuszczał go do siebie ostrożnie i płochliwie, po trochę. Ile dni rozdzielało ich od nieszczęścia, którego nie mogliby cofnąć?
Lubił rozmawiać z nim w ten sposób – nawet przez łzy i pomimo łez; trzymać go za rękę w ten sposób, czując pod palcem gładką, twardą wypukłość obrączki; wiedzieć, że nie był ze swoim strachem sam – już nie, choć nie zawsze umiał go uspokoić. Wyobrażał sobie, że drobny pył jego obecności zbiera się mu na opuszkach, kiedy przykładał do nich swoje, że ich ciała się rozpoznają, w instynktowny, wyłącznie somatyczny sposób, niezależny od myśli. Że rozpoznałby go w ten sposób z zamkniętymi oczami, ogłuszony, pozbawiony zmysłów, wszędzie. Jeśli magia istniała wcześniej, nieokiełznana jeszcze wolą, wyobrażał sobie, że musiała przepływać przez ludzi w ten sposób: w odruchach od woli niezależnych. Wyobrażał sobie, że zauważona stawała się płocha; że założenie jej wędzidła przymusu wymagało zdobycie jej zaufania, powoli, po trochę, póki nie zaczynała być wyczuwalna, właśnie tak, instynktownie, bez zmysłów, wszędzie.
– Myślisz, że to możliwe? – spytał cicho, obserwując senny przepływ refleksji, odwzajemniając ponowiony uścisk splecionych palców. – Nie czuć jej w ogóle. Podejrzewam, ze nawet śniący ją wyczuwają, chociaż nie umieją nadać jej kierunku. Trochę jak rośliny żyjące w strumieniu, oddychają przez nią, ulegają jej w jakiś sposób, ale to wszystko, jest dla nich przezroczysta, ale czują jej szarpanie. We wszystkich baśniach, w tych głupotach, którymi sobie ją tłumaczą, muszą też ją czuć – mówił, nie przecedzając słów przez bufor intencji, to było przyjemne; po prostu mówić tak, jak mówił do niego lata temu, prowadząc go przez las, nasłuchując odgłosu uderzających o siebie poroży. – Cierpnie im skóra, kiedy ich dotyka – może dla nich była po prostu strachem, oddechem zimna w ciepłą noc, godziną duchów, trzykrotnym pukaniem w niemalowane drewno. Kiedy odwiedził Europę, widział ludzi dotykających czoła, ramion i serca, kiedy wspominano zmarłych; próbując zrozumieć, czytał o lustrach zasłanianych czarnym całunem. Co, jeśli mieli rację? Jeśli w tym instynkcie, najbardziej nieświadomym, obawiali się słusznie? – Opowiadałbyś mi je. Te wszystkie bzdury o niej, opowiadałbyś mi je przed snem – uśmiechnął się lekko kącikami ust do tej myśli, opuszczając na moment powieki, osłaniając efemerydę tego wyobrażenia przed wpadającym przez szybę światłem. – To nie brzmi wcale tak źle. Mógłbym tak żyć.
Rzadko pozwalał sobie o tym myśleć; rzadko pozwalał sobie wyobrażać inne życie, spokojne i łatwiejsze. Długo nie pozwalał sobie wprawdzie myśleć o przyszłości albo nie wiedział, jak o niej myśleć, albo bał się o niej myśleć, bo co, jeśli okazałaby się inna? Wydawało mu się, że nie każdy zasługiwał na podobne marzenia i że były ryzykiem, którego nie chciał podejmować. To było łatwiejsze, łatwe tylko teraz, bez jutra, ten brak niewygodnych pytań (co gdyby potrafił stać prosto? co gdyby nie złościł się tak łatwo? co gdyby potrafiła go pokochać i co gdyby nie był synem swojego ojca, wychowankiem swojego dziadka, błędem swojej matki?) Teraz, przez moment, pozwalał sobie o tym pomyśleć, choć raz: co, gdyby nie poznali jej nigdy i co, gdyby każdej nocy opowiadał mu o niej, jak ktoś, kto nie powinien w nią wierzyć, ale ją czuje; ktoś, kto nie wie, jak niebezpieczna potrafiła być ani jak łatwopalna.
– Może z czasem będzie łatwiejsze – odpowiedział, przełykając – znów – swoją obawę i zdzierając gardło na ostrej ości jego. Nie wiedział, czy to było możliwe; niektórych rzeczy nie dało się wydrzeć z własnych tkanek, oboje wiedzieli o tym dobrze. Zamieszkiwały w pamięci albo w ciele, albo w obu tych miejscach, zawsze bolesne. – Znajdziemy sposób, żeby było łatwiejsze – szepnął, ścierając głos chrzęstem czułej determinacji; mógł przecież być przy nim zawsze, mógł uspokajać jego serce zaklęciem, mógł ścierać łzy z jego rzęs w nieprzespane noce, mógł go kochać, zawsze, nawet jeśli nic z tego nie stanie się łatwiejsze.
Przyjemne ciepło rozkwitło na skórze w miejscu, do którego przyłożył krótko usta; Folke stawał się subtelnie cięższy, osuwał się ku niemu bardziej, jego głos stawał się rozmyty, w ten znajomy, nieobecny sposób.
– Bałem się, że nie zapytasz – mruknął z cieniem uśmiechu, znajdując jego spojrzenie. – Na chwilę. Nie więcej niż parę dni, najwyżej – słowami próbował zatrzymać go przy sobie jeszcze trochę, ostrożnie ściągając z niego swoje ramię, by pomóc mu się podnieść z chłodnej podłogi. Jego sylwetka przechylała się na stronę kontuzjowanej nogi, martwiło go jego spojrzenie i papierowa bladość lica, uprzedzając go zaledwie cichym pomrukiem, pochylił się więc, by wziąć go na ręce. Za progiem mieszkania rudy kocur wszedł mu pod nogi, podnosząc zaniepokojony, nerwowy jazgot, wspinając się łapami na jego łydki, martwi się o ciebie. W końcu udało im się dotrzeć do sypialni, pozwolił mu stanąć na nogi i usiąść na brzegu materaca, przyklęknął przed nim, by rozwiązać mu sznurówki zabłoconych butów.
– Mógłbyś zostawiać mi wiadomość na kartce – odezwał się, nie podnosząc wzroku, obawiając się, że jego słowa zabrzmią ja przygana; bo znów myślał o tym, że powinien przy nim być. Złapał za cholewę, zzuwając skórzanego buta z jego stopy. – Dokąd idziesz. Nie musisz być dokładny. Nie musisz zapisywać, po co. Zostawiałbym ci też – postawił je obok, zebrane równo, nim nie podniósł spojrzenia, opierając ramiona po obu stronach jego nóg, czując pod żebrami kościstość jego kolan. – Moglibyśmy spróbować zaklęcia, hræðslan, pamiętasz? Kiedy poczujesz się lepiej – sięgnął palcami wspartej o biodro dłoni pod skraj naciągłego wilgocią swetra. – Pierścień nie zawsze pokazuje mi, że mnie potrzebujesz.
Lubił rozmawiać z nim w ten sposób – nawet przez łzy i pomimo łez; trzymać go za rękę w ten sposób, czując pod palcem gładką, twardą wypukłość obrączki; wiedzieć, że nie był ze swoim strachem sam – już nie, choć nie zawsze umiał go uspokoić. Wyobrażał sobie, że drobny pył jego obecności zbiera się mu na opuszkach, kiedy przykładał do nich swoje, że ich ciała się rozpoznają, w instynktowny, wyłącznie somatyczny sposób, niezależny od myśli. Że rozpoznałby go w ten sposób z zamkniętymi oczami, ogłuszony, pozbawiony zmysłów, wszędzie. Jeśli magia istniała wcześniej, nieokiełznana jeszcze wolą, wyobrażał sobie, że musiała przepływać przez ludzi w ten sposób: w odruchach od woli niezależnych. Wyobrażał sobie, że zauważona stawała się płocha; że założenie jej wędzidła przymusu wymagało zdobycie jej zaufania, powoli, po trochę, póki nie zaczynała być wyczuwalna, właśnie tak, instynktownie, bez zmysłów, wszędzie.
– Myślisz, że to możliwe? – spytał cicho, obserwując senny przepływ refleksji, odwzajemniając ponowiony uścisk splecionych palców. – Nie czuć jej w ogóle. Podejrzewam, ze nawet śniący ją wyczuwają, chociaż nie umieją nadać jej kierunku. Trochę jak rośliny żyjące w strumieniu, oddychają przez nią, ulegają jej w jakiś sposób, ale to wszystko, jest dla nich przezroczysta, ale czują jej szarpanie. We wszystkich baśniach, w tych głupotach, którymi sobie ją tłumaczą, muszą też ją czuć – mówił, nie przecedzając słów przez bufor intencji, to było przyjemne; po prostu mówić tak, jak mówił do niego lata temu, prowadząc go przez las, nasłuchując odgłosu uderzających o siebie poroży. – Cierpnie im skóra, kiedy ich dotyka – może dla nich była po prostu strachem, oddechem zimna w ciepłą noc, godziną duchów, trzykrotnym pukaniem w niemalowane drewno. Kiedy odwiedził Europę, widział ludzi dotykających czoła, ramion i serca, kiedy wspominano zmarłych; próbując zrozumieć, czytał o lustrach zasłanianych czarnym całunem. Co, jeśli mieli rację? Jeśli w tym instynkcie, najbardziej nieświadomym, obawiali się słusznie? – Opowiadałbyś mi je. Te wszystkie bzdury o niej, opowiadałbyś mi je przed snem – uśmiechnął się lekko kącikami ust do tej myśli, opuszczając na moment powieki, osłaniając efemerydę tego wyobrażenia przed wpadającym przez szybę światłem. – To nie brzmi wcale tak źle. Mógłbym tak żyć.
Rzadko pozwalał sobie o tym myśleć; rzadko pozwalał sobie wyobrażać inne życie, spokojne i łatwiejsze. Długo nie pozwalał sobie wprawdzie myśleć o przyszłości albo nie wiedział, jak o niej myśleć, albo bał się o niej myśleć, bo co, jeśli okazałaby się inna? Wydawało mu się, że nie każdy zasługiwał na podobne marzenia i że były ryzykiem, którego nie chciał podejmować. To było łatwiejsze, łatwe tylko teraz, bez jutra, ten brak niewygodnych pytań (co gdyby potrafił stać prosto? co gdyby nie złościł się tak łatwo? co gdyby potrafiła go pokochać i co gdyby nie był synem swojego ojca, wychowankiem swojego dziadka, błędem swojej matki?) Teraz, przez moment, pozwalał sobie o tym pomyśleć, choć raz: co, gdyby nie poznali jej nigdy i co, gdyby każdej nocy opowiadał mu o niej, jak ktoś, kto nie powinien w nią wierzyć, ale ją czuje; ktoś, kto nie wie, jak niebezpieczna potrafiła być ani jak łatwopalna.
– Może z czasem będzie łatwiejsze – odpowiedział, przełykając – znów – swoją obawę i zdzierając gardło na ostrej ości jego. Nie wiedział, czy to było możliwe; niektórych rzeczy nie dało się wydrzeć z własnych tkanek, oboje wiedzieli o tym dobrze. Zamieszkiwały w pamięci albo w ciele, albo w obu tych miejscach, zawsze bolesne. – Znajdziemy sposób, żeby było łatwiejsze – szepnął, ścierając głos chrzęstem czułej determinacji; mógł przecież być przy nim zawsze, mógł uspokajać jego serce zaklęciem, mógł ścierać łzy z jego rzęs w nieprzespane noce, mógł go kochać, zawsze, nawet jeśli nic z tego nie stanie się łatwiejsze.
Przyjemne ciepło rozkwitło na skórze w miejscu, do którego przyłożył krótko usta; Folke stawał się subtelnie cięższy, osuwał się ku niemu bardziej, jego głos stawał się rozmyty, w ten znajomy, nieobecny sposób.
– Bałem się, że nie zapytasz – mruknął z cieniem uśmiechu, znajdując jego spojrzenie. – Na chwilę. Nie więcej niż parę dni, najwyżej – słowami próbował zatrzymać go przy sobie jeszcze trochę, ostrożnie ściągając z niego swoje ramię, by pomóc mu się podnieść z chłodnej podłogi. Jego sylwetka przechylała się na stronę kontuzjowanej nogi, martwiło go jego spojrzenie i papierowa bladość lica, uprzedzając go zaledwie cichym pomrukiem, pochylił się więc, by wziąć go na ręce. Za progiem mieszkania rudy kocur wszedł mu pod nogi, podnosząc zaniepokojony, nerwowy jazgot, wspinając się łapami na jego łydki, martwi się o ciebie. W końcu udało im się dotrzeć do sypialni, pozwolił mu stanąć na nogi i usiąść na brzegu materaca, przyklęknął przed nim, by rozwiązać mu sznurówki zabłoconych butów.
– Mógłbyś zostawiać mi wiadomość na kartce – odezwał się, nie podnosząc wzroku, obawiając się, że jego słowa zabrzmią ja przygana; bo znów myślał o tym, że powinien przy nim być. Złapał za cholewę, zzuwając skórzanego buta z jego stopy. – Dokąd idziesz. Nie musisz być dokładny. Nie musisz zapisywać, po co. Zostawiałbym ci też – postawił je obok, zebrane równo, nim nie podniósł spojrzenia, opierając ramiona po obu stronach jego nóg, czując pod żebrami kościstość jego kolan. – Moglibyśmy spróbować zaklęcia, hræðslan, pamiętasz? Kiedy poczujesz się lepiej – sięgnął palcami wspartej o biodro dłoni pod skraj naciągłego wilgocią swetra. – Pierścień nie zawsze pokazuje mi, że mnie potrzebujesz.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
02.02.2001 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Wto 23 Maj - 23:36
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nie wiedział, jak oswoić swoje emocje do spolegliwej ufności – nie był przyzwyczajony, że ktoś wyciągał dłonie do jego serca i pomagał mu utrzymać je na wysokości mostka, bo palce, które dotąd rozchylały mu żebra, wrzynały się paznokciami pod osierdzie, rozrywając je jak skórkę niedojrzałego owocu, wciąż sztywną i zazielenioną, niegotową odejść od miąższu pod miękkim naciskiem opuszki; starał się ukrywać swój strach za drzwiami, naciągać na niego ciężkie okrycie kołdry i czekać, aż odpłynie spiralą w przepust umywalki, ciepły i zaczerwieniony krwią. Wygłuszał przed Helene odgłosy płaczu, aż łzy przywarły mu do gardła lepką pecyną, którą próbował przełknąć, odkąd skończył dwanaście lat, a potem w ten sam sposób odwracał wzrok od twarzy Malte, bo bardziej niż pierwotnego powodu jego gniewu bał się złości na widok przeszklonych oczu i warg drżących wraz z haustami przyduszanego szlochu – był ze swoim strachem sam, zupełnie jakby trzymał w piersi zwierzę, dorastające w klatce jego żeber i nigdy nie zostało wypuszczone na zewnątrz, więc znało jedynie ciemność, jedną z tych, z których zazwyczaj wyłaniają się potwory; wiele razy wpatrywał się nocą w okno i marzył o tym, by wypuścić strach na zewnątrz, lecz nie miał odwagi sięgnąć dłońmi dość głęboko, by rozpiąć skobel mostka, bo stworzenie karmiło się słowami, którymi mógłby go wyrazić. Pamiętał, że miał dwanaście lat i chciał spędzić całe swoje życie w milczeniu – rozsypywał nasiona na parapecie, po czym przyglądał się ptakom, które siadały przy oknie w sypialni i wyobrażał sobie, że jego ramiona pokrywały miękkie pióra, zdolne wznieść go w powietrze, gdyby tylko machał nimi dość mocno, więc wychodził na podwórko i udawał, że skrzydła niosły go wysoko pomiędzy chmury, a potem kładł się na trawie z rozłożonymi rękami, jakby szybował na wietrze; jego pierś przez chwilę stawała się lekka i pozbawiona strachu, lecz gdy tylko Helene wołała go na kolację, ciężar rzeczywistości znów przetaczał się przez żyły, przypominając, jak męczące było jego ciało, jak niezgrabne i wyczerpane.
Czasem, kiedy leżał w łóżku obok Bertrama, czuł się w ten sam sposób – jakby istniała tylko ta chwila, war cudzej skóry, rytm wspólnie bijących serc i świat, który odbijał się w jego źrenicach, cieplejszy niż ten istniejący za szybą; przyjaciel obejmował go ramieniem wokół talii, a on zasypiał szybciej, kiedy czuł, że ktoś podtrzymywał jego obecność, obejmował dłońmi serce i upewniał się, że tym razem nie posiniaczy się o pręty żeber. Strach – powoli, ukradkiem – wychodził spomiędzy jego kości i układał się obok, w pościeli, śpiąc pomiędzy nimi jak trzecie ciało, to, które należało do nich obu.
– Nawet jeśli ją wyczuwają… nie potrafią jej zobaczyć. Ludziom znacznie trudniej uwierzyć w coś, czego się nie widzą. – głos miał cichy i senny, wzniósł jednak kąciki ust do łagodnego uśmiechu – nie potrafił jej zapomnieć, więc mógł jedynie z nią żyć, w ten sam sposób, w jaki ludzkość od wieków żyła z niesprawiedliwością, która dotykała niewinnych i śmiercią nadciągającą zbyt wcześnie nad zdrętwiały kark. – Ja też. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej. – być może zdołaliby odnaleźć się wcześniej, być może wcześniej wiedziałby, że go kocha; że nie było w tym nic złego. Westchnął cicho, czując jak oddech osiada mu dropiatością na podniebieniu, a ciężar znów osuwa się głębiej, jakby strach zarzucił kotwicę na samo dno jego serca – chciał spędzić resztę życia u jego boku i coraz częściej bał się, że nie będzie w stanie; nigdy nie powiedział mu, że czasem po przebudzeniu leżał jeszcze z zamkniętymi oczami, niezdolny spojrzeć w oczy światu, że podciągał kolana pod grdykę w nadziei, że w końcu będzie zdolny skurczyć się do rozmiarów nieistnienia, że zeszłego wieczoru przyglądał się ostrzu kuchennego noża i przez chwilę zbyt długo nie potrafił odwrócić wzroku. Tym razem również skinął głową – nie dlatego, że kłamał, ale ponieważ pragnął mu wierzyć.
Pocałunek osiadł mu na wargach przyjemną słodyczą, choć rzeczywistość zaczynała stawać się ciężka i przyćmiona, głos musiał wspierać się o ściany jego tchawicy, by przedostać się na zewnątrz, a uśmiech rozpuszczał się na ustach rozczulonym odruchem – emocje osunęły się z powrotem w głąb ciała, a on nagle poczuł się zbyt zmęczony, by podnieść się z podłogi, choć ból w lewej nodze zelżał i pozostawił po sobie jedynie uciążliwe mrowienie; wciąż był jeszcze słaby, dłonie drżały mu lekko, gdy Bertram przesunął ramię na jego lędźwie, a sylwetka chwiała się wyraźnie, kiedy szli przez przedpokój w stronę sypialni – nie jadł od zeszłego wieczora, pod powiekami wciąż czuł jednak obecność blednącej nieboszczki i gardło zaciskało mu się tak mocno, że z trudem przełykał własną ślinę. Przysiadł na brzegu łóżka, opieszale wyciągając dłoń w stronę kocura, który wsunął mu miękki łeb pod rozchylone palce i wydał z siebie przeciągły pomruk zadowolenia; kręciło mu się w głowie i nie zdążył zaprzeczyć, nim Bertram klęknął przed nim na podłodze, rozwiązując sznurówki zabłoconych butów, więc w końcu odchylił się tylko ostrożnie, opierając potylicę o miękką zmarszczkę pościeli, a wówczas w kącikach oczu zebrały mu się pojedyncze krople łez, spływające po skroniach cienkimi stróżkami, kiedy przymknął powieki. W końcu buty zsunęły mu się ze stóp, więc podniósł głowę, spoglądając na twarz przyjaciela – chciał powiedzieć mu, że nie lubił, kiedy się o niego martwił i chciał powiedzieć, że zaklęcia wciąż z trudem podchodziły mu na język, tym gorzej, jeśli był zdenerwowany, ale zamiast tego rozchylił tylko usta niewyraźnym kształtem dziękuję i sięgnął do jego przedramion, powoli przesuwając palce aż do zgięcia łokci.
– Postaram się – westchnął cicho, gdy dłonie Bertrama wsunęły się pod krawędź jego swetra, a potem sięgnęły głębiej, na przemarznięte lędźwie; nie zauważył, kiedy nawilgły materiał legł zwieszony przez brzeg materaca, świat mętniał bowiem pod winietą ciążącego na piersi zmęczenia – tym razem jego oddech spowolnił jednak wyraźnie, bo kiedy znów wsparł głowę o materiał pościeli, Bertram leżał obok niego, obejmując go tak, jakby na całym świecie mieli tylko siebie.
Bertram i Folke z tematu
Czasem, kiedy leżał w łóżku obok Bertrama, czuł się w ten sam sposób – jakby istniała tylko ta chwila, war cudzej skóry, rytm wspólnie bijących serc i świat, który odbijał się w jego źrenicach, cieplejszy niż ten istniejący za szybą; przyjaciel obejmował go ramieniem wokół talii, a on zasypiał szybciej, kiedy czuł, że ktoś podtrzymywał jego obecność, obejmował dłońmi serce i upewniał się, że tym razem nie posiniaczy się o pręty żeber. Strach – powoli, ukradkiem – wychodził spomiędzy jego kości i układał się obok, w pościeli, śpiąc pomiędzy nimi jak trzecie ciało, to, które należało do nich obu.
– Nawet jeśli ją wyczuwają… nie potrafią jej zobaczyć. Ludziom znacznie trudniej uwierzyć w coś, czego się nie widzą. – głos miał cichy i senny, wzniósł jednak kąciki ust do łagodnego uśmiechu – nie potrafił jej zapomnieć, więc mógł jedynie z nią żyć, w ten sam sposób, w jaki ludzkość od wieków żyła z niesprawiedliwością, która dotykała niewinnych i śmiercią nadciągającą zbyt wcześnie nad zdrętwiały kark. – Ja też. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej. – być może zdołaliby odnaleźć się wcześniej, być może wcześniej wiedziałby, że go kocha; że nie było w tym nic złego. Westchnął cicho, czując jak oddech osiada mu dropiatością na podniebieniu, a ciężar znów osuwa się głębiej, jakby strach zarzucił kotwicę na samo dno jego serca – chciał spędzić resztę życia u jego boku i coraz częściej bał się, że nie będzie w stanie; nigdy nie powiedział mu, że czasem po przebudzeniu leżał jeszcze z zamkniętymi oczami, niezdolny spojrzeć w oczy światu, że podciągał kolana pod grdykę w nadziei, że w końcu będzie zdolny skurczyć się do rozmiarów nieistnienia, że zeszłego wieczoru przyglądał się ostrzu kuchennego noża i przez chwilę zbyt długo nie potrafił odwrócić wzroku. Tym razem również skinął głową – nie dlatego, że kłamał, ale ponieważ pragnął mu wierzyć.
Pocałunek osiadł mu na wargach przyjemną słodyczą, choć rzeczywistość zaczynała stawać się ciężka i przyćmiona, głos musiał wspierać się o ściany jego tchawicy, by przedostać się na zewnątrz, a uśmiech rozpuszczał się na ustach rozczulonym odruchem – emocje osunęły się z powrotem w głąb ciała, a on nagle poczuł się zbyt zmęczony, by podnieść się z podłogi, choć ból w lewej nodze zelżał i pozostawił po sobie jedynie uciążliwe mrowienie; wciąż był jeszcze słaby, dłonie drżały mu lekko, gdy Bertram przesunął ramię na jego lędźwie, a sylwetka chwiała się wyraźnie, kiedy szli przez przedpokój w stronę sypialni – nie jadł od zeszłego wieczora, pod powiekami wciąż czuł jednak obecność blednącej nieboszczki i gardło zaciskało mu się tak mocno, że z trudem przełykał własną ślinę. Przysiadł na brzegu łóżka, opieszale wyciągając dłoń w stronę kocura, który wsunął mu miękki łeb pod rozchylone palce i wydał z siebie przeciągły pomruk zadowolenia; kręciło mu się w głowie i nie zdążył zaprzeczyć, nim Bertram klęknął przed nim na podłodze, rozwiązując sznurówki zabłoconych butów, więc w końcu odchylił się tylko ostrożnie, opierając potylicę o miękką zmarszczkę pościeli, a wówczas w kącikach oczu zebrały mu się pojedyncze krople łez, spływające po skroniach cienkimi stróżkami, kiedy przymknął powieki. W końcu buty zsunęły mu się ze stóp, więc podniósł głowę, spoglądając na twarz przyjaciela – chciał powiedzieć mu, że nie lubił, kiedy się o niego martwił i chciał powiedzieć, że zaklęcia wciąż z trudem podchodziły mu na język, tym gorzej, jeśli był zdenerwowany, ale zamiast tego rozchylił tylko usta niewyraźnym kształtem dziękuję i sięgnął do jego przedramion, powoli przesuwając palce aż do zgięcia łokci.
– Postaram się – westchnął cicho, gdy dłonie Bertrama wsunęły się pod krawędź jego swetra, a potem sięgnęły głębiej, na przemarznięte lędźwie; nie zauważył, kiedy nawilgły materiał legł zwieszony przez brzeg materaca, świat mętniał bowiem pod winietą ciążącego na piersi zmęczenia – tym razem jego oddech spowolnił jednak wyraźnie, bo kiedy znów wsparł głowę o materiał pościeli, Bertram leżał obok niego, obejmując go tak, jakby na całym świecie mieli tylko siebie.
Bertram i Folke z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended