:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein
2 posters
Bertram Holstein
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sro 2 Lut - 1:02
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
11.12.2000
Niepokój, comiesięcznie przeżerający się przez świadomość niespokojnym oczekiwaniem na znajome trzeszczenie trzonów i płyt kości rozpychanych od wewnątrz przez drążące je czerwie nieuchronnej gehenny, łamane blaszka po blaszce wściekłymi żuwaczkami wygłodniałych dżdżownic gotowych na bolesne przepoczwarzenie, dzisiaj smakował inaczej: był duszący jak wypełniający płuca dym, drażniący wrażliwą tkankę wnętrzności ciasnym węzłem bolesnego skurczu, ogłuszający bardziej niż zwykle – jak gdyby był ledwie mięsem przetrąconym skutecznym obuchem, które nieszczęśliwie wybudziło się ze wstrząsu przedwcześnie, zanim ciało zdążyłoby wykrwawić resztki życia do podłożonych pod otwartą tętnicę rzeźnickich wiader. W ich otwartych czeluściach zbierała się jego jaźń, upuszczana z żył smolista kropla po smolistej kropli, odseparowana od coraz silniej odrętwiałego ciała, wrzuconego w rzeczywistość jak zmartwiałe naczynie niezdarnie wykonujące wydawane mu polecenia, coraz bardziej nerwowe, coraz bardziej niecierpliwie i podrażnione; jak głos dziadka nakazujący mu raz po raz, z coraz większą wzgardą, odczytywać na głos wybrany ustęp książki wyciągniętej spomiędzy pozycji jego osobistego, pieczołowicie wyselekcjonowanego zbioru. Potrafił przywołać w pamięć ciche trzeszczenie jej obitego skórą grzbietu, jej zaskakujący ciężar w swojej jeszcze dziecięcej dłoni, zapach pożółkłych stron, szorstkich w dotyku przez wysoką gramaturę starego papieru, upokarzający żar łez spływający po rozpalonych policzkach, kiedy dziadek naciskał wciąż i wciąż: jeszcze raz, od nowa, od nowa, od nowa, dopóki nie przeczytasz poprawnie; zlituj się, chłopcze, powinieneś już recytować te cholerne wersy z pamięci jak modlitwę, przestań płakać; jeszcze raz, do skutku, dopóki przestraszony wizją kolejnego zająknięcia nie potrafił już dłużej wydobyć z siebie głosu.
Cudowna cisza przenikała świat – przypominał sobie teraz, siedząc w odrętwiałym bezruchu na kanapie, z głową odchyloną na oparcie, gardłem odsłoniętym, jak gdyby oczekując fantomowego, nieistniejącego ostrza, trwając w pozornym, z trudem krzesanym z siebie spokoju, choć w ciemieniu łomotał mu coraz silniej strach przed tym, o co go parę dni temu poprosił i z czego nie miał odwagi się już wycofać. Jedynym, co przerażało go od tego wieczoru bardziej – od tego, że Folke miał go zobaczyć w tak niskim, uwłaczającym paroksyzmie jego przekleństwa i od tego, co mogło się wydarzyć – była tylko myśl, że miałby przetrwać ją sam, wciśnięty w cztery ściany mieszkania jak w klaustrofobiczną klatkę, zamykającą się coraz ciaśniej na przytomności, którą przez tyle lat kiełznał prostą repetycją powstrzymującą paniczną histerię, kiedy świat wyostrzał się nagle przez nikol wilczych zmysłów; czuł ją zawsze warującą u progu kolejnego oddechu, czekającą potknięcia, szczeliny, przez którą mogłaby się przecisnąć w serce przetłaczające krew rozrzedzoną światłem pełni. Czuł ją też teraz, skłębioną niespokojnie w piersi, kiedy Folke opierał skroń ufnie na jego ramieniu, złudnie lekką, choć Bertram wiedział, że obawa zbierała się w niej jak toksyczny ołów; jego strach mieszał się z jego własnym – kwaśna, gryząca niepewność. Gwiazdy zdawały się słać na ziemię zapewnienie wiecznego spokoju.
Wiedział, że jego dłoń obejmowała czule jego zdrętwiałe palce, choć prawie już tego nie czuł – nie czuł jego ciepła, gładkości jasnej skóry, tylko dotkliwie bezosobowy nacisk obcych palców na równie obce palce, ledwie rozpoznawane jako własne. Potrafił sobie jednak przypomnieć, wypełnić opustoszałe opuszki palców wywołaną reminiscencją, wtłoczyć w nie życie wspomnieniem, kołyszącym się niestatecznie na zmętniałym nurcie okadzonych myśli. W drugiej dłoni ciążył mu ściągnięty zawczasu z nadgarstka zegarek, którego wskazówki cicho odliczały czas, jaki jeszcze mieli na podjęcie decyzji o odwrocie z tego lekkomyślnego szaleństwa. Poruszył się, unosząc głowę powoli, z przesadną, flegmatyczną ostrożnością, by spojrzeć na jego tarczę; miał wrażenie, że poruszeniem wzruszył rozwścieczony rój zjadliwych os, które zalęgły mu się pod sklepeniem czaszki, bucząc ustawicznie i złowrogo. Potrzebował chwili, żeby skupić się wystarczająco, by odczytać godzinę; późno, później, jeszcze nie za późno. Jeszcze nie za późno.
– Folke… – zachrypiał, odwracając się ku niemu, wysuwając ostrożnie ramię spod jego głowy, skłaniając go do uniesienia jej, odnalezienia jego spojrzenia. Chciał mu o tym powiedzieć, póki jeszcze był czas, chciał powiedzieć mu, że jeszcze nie jest za późno i że może powinien spędzić ten wieczór w jego mieszkaniu w Ostatniej Walkirii; poradzę sobie, pragnął go zapewnić, ale postawiony nad brzegiem zielonej toni jego spojrzenia, czuł natychmiast, że był zbyt parszywie żałosny, by zdobyć się na tak miłosierne kłamstwo; zbyt przerażony, by pozwolić mu teraz wyjść, chociaż powinien. Jakiekolwiek słowa zamarły mu więc na ustach, przepłoszone, wymykające się ogłuszonej myśli; jego spojrzenie, zamroczone i pociemniałe przez rozszerzone tarcze źrenic, zamglone przeźroczem jakby roztargnionej nieobecności, zdawało się upojone.
Nie mógł mu powiedzieć, że jeszcze nie jest za późno, że jest przerażony, że nie czuje już prawie jego dłoni w swojej, że przytomność wymyka mu się z ciała, że dziadek kazał mu stać tam bite trzy godziny, z książką w dłoniach, czołem pochylonym nad jej wersami, czekając aż wykrztusi z siebie znowu głos, zanim Selma nie znalazła go w gabinecie, nie wyciągnęła mu ciężaru ze zdrętwiałych rąk, nie wyprowadziła go stamtąd przytomnie nieprzytomnego, nieprzytomnie przytomnego, że cudowna cisza przenikała świat, a w tle dudniły krzyki i że kiedy matka ściskała mu palce, szemrząc mu jakieś odległe pocieszenie, nie czuł ciepła jej palców, nie czuł ich miękkości. Nie mógł mu powiedzieć, że pragnął najsilniej poczuć go znowu sobą, swoim sobą, nie pustą powłoką odłażącą od jaźni lub na odwrót; że chciał utonąć w jeziorach jego oczu, ale nie potrafił się przebić przez ogłuszoną barierę swoich źrenic.
Nie mógł mu powiedzieć, więc nachylił się ku niemu z nagłym szarpnięciem tęsknoty, by objąć jego usta swoimi, spróbować odzyskać go przez rozpaczliwą, otumanioną czułość, rozchylić jego wargi, skosztować kwaśnej niepewności zgubionej w słodyczy pocałunku, odnaleźć jego, odnaleźć siebie przez niego, przez znajome łaskotanie przyjemności rozlewające się pod mostkiem, kiedy pochylał się nad nim głębiej, przesuwając dłonią po wąskiej talii. Jak ogłuszony, znalazł jego, znalazł siebie, na chwilę, nim niepokój nie ścisnął go za gardło, a on cofnął się, by opuścić ociężałe czoło na jego pierś, chowając twarz w ciepłej wełnie swetra.
– Jeszcze nie jest za późno – udało mu się z siebie wysilić, choć tonem tak błagalnym, jakby próbował powiedzieć coś przeciwnego.
Folke Baantjer
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Nie 6 Lut - 2:08
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Niebo było tego wieczoru bezgwiezdne – ciemne i płaskie, jakby ktoś przesunął po nim nożem do masła i wygładził nierówną powierzchnię, pozostawiając tylko otwarte oko księżyca, okrągły, srebrny siniak na atramentowej skórze firmamentu, wymierzony pojedynczym ciosem i rozlany wokoło jasną poświatą, która przedzierała się przez lepki, spowijający miasto mrok. Jego siostrzany kształt pulsował tępym bólem pod materiałem ubrania, bordowy krwiak nad lewym biodrem, któremu przyglądał się mętnym wzrokiem za zamkniętymi drzwiami łazienki, unosząc ostrożnie brzeg swetra, jakby obawiał się tego, co pod nim zobaczy, skóry nasączonej atramentem, który rozlewał się po niej jak po zbyt cienkim pergaminie, kartce, która pod stalówką pióra przesiąkała na wylot – pomyślał o drewnianej lasce, zamkniętej głęboko w ciemni szafy i wzdrygnął się widocznie, rozluźniając palce i pozwalając, by miękka bawełna opadła z powrotem, przysłaniając brzeg spodni. Powinien być bardziej uważny, szczególnie teraz, kiedy wąskie chodniki były śliskie od gołoledzi i nakryte świeżym śniegiem; zimą, kiedy temperatury schodziły nisko na sztyfcie zawieszonego nad parapetem termometru, stawy sztywniały boleśnie, a jego chód stawał się wolniejszy i bardziej paralityczny, z trudem maskowany próbami wyprostowania przechylonej na lewo sylwetki; upadek z aktorskiej sceny sprawiał, że nieuchronnie czuł się znowu, jakby powrócił pośród chłodne sienie akademii, wpadł na sztubacko podstawione nogi i uginał się pod kościstością cudzych łokci, wymierzanych złośliwie w miękką skórę pod żebrami – znów tracił równowagę pod groźbą wymierzanych mu obelg, słów, które wypierał z pamięci tak szybko, jak opuszczały nawias cudzych ust.
Drzwi łazienki skrzypnęły cicho, kiedy wyszedł z powrotem do salonu, spoglądając odruchowo w ciemny kwadrat okna, za którym jątrzyła się napuchnięta twarz księżyca, nakrapiana wybroczynami popielatych kraterów – zasłony zaskrzypiały cicho, kiedy pociągnął je ku sobie, odcinając pokój od srebrzystego blasku nocy i roztapiających się na szybie płatków gniewnie zacinającego śniegu. Dłonie drżały mu lekko, kiedy odwrócił się z powrotem w jego stronę, za łagodnym uśmiechem ukrywając obawę, która jątrzyła się nieprzyjemnym mrowieniem nisko za rękojeścią mostka, w debrze ściśniętego żołądka – stał przez chwilę w miejscu, skostniały grudniowym mrozem, który przedarł się przez szparę uchylonego okna, rozciągając się dropiatością cienkiego nakrycia wzdłuż zesztywniałego karku, zaraz przysiadł jednak z powrotem wśród miękkich poduszek kanapy, rozciągając usta w subtelności pośpiesznego uśmiechu, kiedy linia ich spojrzenia przecięła się na chwilę, jeszcze nim przyjemne ciepło bliskości rozlało się pojedynczym dreszczem wzdłuż ściągniętych barków. Oparł ostrożnie skroń o jego ramię, wyciągając dłonie spod przydługich rękawów swetra i oplatając je wokół jego zdrętwiałych palców – czy byłoby inaczej, gdyby odważył się chwycić za nie również wtedy, lata temu? Gdyby nie był tak dogłębnie upokorzony, tak infantylnie tchórzliwy, tak nieodzownie zagubiony we własnych lękach?
Poczuł bolesny spazm sumienia, szarpnięcie gwałtownego żalu do samego siebie, do tamtego dziecka, które wchodziło już w wiek nastoletni, lecz było wciąż sparaliżowane ciasnym kaftanem dziecięcej traumy. Niekiedy wydawało mu się, że jego umysł zastygał w żelaznych szponach nieświadomości, poddając ciało brutalności czynników zewnętrznych, lecz nie rejestrując w pełni tego, co się z nim działo, dopóki ból w końcu nie ustawał, obita zelówką podeszwa buta nie ginęła w miękkości podbrzusza po raz ostatni, zaciśnięta pięść nie rozkurczała się nareszcie, spływając krwią, której krople uderzały twardo o posadzkę, kapiąc w rytm, do którego mógł dostosować bicie własnego serca, śledząc je wzrokiem równie nieobecnym, jak nieobecne wydawało się połączenie ciała z umysłem, jakby jego mięśnie, skóra i kości należały do kogoś innego – przynajmniej przez ten krótki czas zanim nie odzyskiwał przytomności, a ból rezonujący ze wszystkich tych ciemnych konstelacji na jego skórze nie stawał się zbyt silny, by móc dłużej go ignorować. Przypomniał sobie tamto mroźne, listopadowe popołudnie, gdy opuchnięty i zakrwawiony wpadł w objęcie jego ramion, choć umysł miał zbyt mętny, by rozumieć, co do niego mówił, więc płakał, prosił, przepraszał, zamiast słuchać, odcinał się od rzeczywistości, dopóki ciało nie pozostawiało mu innego wyboru, jak tylko się z nią skonfrontować.
Ale tym razem to nie była jego tragedia – nawet jeśli wówczas przez jakiś czas czuł się, jakby była, więc przypominał sobie podłużne kreski ryte tępym ostrzem nożyczek na pniu starego dębu oraz to, jak jedna z nich w końcu utknęła w miejscu, a druga sięgała tak wysoko, że musiał stawać na palcach, żeby zaznaczyć ją wśród chropowatości kory, przypominał sobie ciche szemranie wody, kiedy siedzieli razem na chłodnej, kafelkowej podłodze łazienki jeszcze długo po tym, jak rwanie w nodze ustępowało, pozostawiając po sobie tylko pąsowe wybroczyny i odległe echo słabnących mdłości, przypominał sobie ciepły, wiosenny wiatr, który łopotał połami rozpiętej kurtki, kiedy zjeżdżali na rowerze w dół pochyłego pagórka, a pokrywająca go trawa falowała jak ogromne, zielone morze. Wszystkie te wspomnienia, które napełniały kielich jego wiary, ulegały jednak pod szorstkim cięciem przekleństwa, jakie wydobyło się z gardła przyjaciela, gdy pchnął go do tyłu, wystarczająco mocno, by uderzył plecami o twarde deski teatralnej sceny. To chore, na nowo paraliżowało go w miejscu, zniszczyłeś wszystko, zakuwało dłonie w kajdany, pod których metalicznym brzękiem wszystko, co dobre i piękne rozpływało się niczym barwne krople akwareli w szklance pełnej wody.
Drgnął lekko na dźwięk swojego imienia, unosząc ostrożnie głowę, kiedy Bertram wysunął powoli ramię, skłaniając źrenice do zogniskowania się w rzeczywistości, zieleń spojrzenia do krótkiego błysku, kiedy spojrzeli na siebie z uwagą – poczuł, jak zwierzę w jego piersi unosi swój ociężały, smętny łeb, wydając z siebie cichy skowyt, którego genezy nie potrafił określić, lecz który szarpnął komorą serca, odruchowo skurczoną na widok jego spojrzenia, zamroczonego i nieobecnego, jakby powoli osuwał się w mętność delirycznej nieświadomości, rozkurczając palce, dotąd uporczywie zaciśnięte na niestabilnej tratwie jaźni. Nawet pocałunek, wydarty niespodziewanie z jego warg, zdawał mu się w pierwszej chwili ulotny i iluzoryczny, zanim nie nachylił się bliżej, pozostawiając na jego ustach kojącą słodycz swych własnych – sięgnął dłonią do jego policzka, przesuwając ciepłym śródręczem po linii zarostu, po czym sięgając palcami na tył szyi, zesztywniały kark, który wydał mu się gorący pod ciepłem własnej skóry; Bertram nachylił się głębiej, wsuwając przedramię za jego wąską talię i chociaż bliskość jego czułości (czułość jego bliskości) rozciągnęła się po zdrętwiałym ciele łagodną pieszczotą komfortu, odczuł jednocześnie, wbrew własnym intencjom, że jego hipnotyczne otępienie wywoływało w nim wątłą obawę, która sprawiła, że odetchnął cicho, kiedy ostatecznie cofnął dłoń, wspierając rozpalone czoło o miękki materiał jego swetra, pierś falującą powoli pod miarowym rytmem spokojnych oddechów. Gardło ścisnęło się bolesnym żalem w obliczu błagalnej dźwięczności jego tonu, słów, które przedostały się stłumionym głosem przez melasę chwilowego milczenia.
– Nie zostawię cię z tym samego. – nie tym razem, przebrzmiewające w tle cichym żalem, którego nie potrafił wyrazić na głos. – Kocham cię i nie zostawię cię z tym samego. – powtórzył szeptem zapewnienia, które składał krótkim, czułym pocałunkiem na jego głowie, ramionami oplecionymi troskliwie wokół jego piersi, dłońmi zalegającymi ciepło na lekko naprężonych łopatkach.
Drzwi łazienki skrzypnęły cicho, kiedy wyszedł z powrotem do salonu, spoglądając odruchowo w ciemny kwadrat okna, za którym jątrzyła się napuchnięta twarz księżyca, nakrapiana wybroczynami popielatych kraterów – zasłony zaskrzypiały cicho, kiedy pociągnął je ku sobie, odcinając pokój od srebrzystego blasku nocy i roztapiających się na szybie płatków gniewnie zacinającego śniegu. Dłonie drżały mu lekko, kiedy odwrócił się z powrotem w jego stronę, za łagodnym uśmiechem ukrywając obawę, która jątrzyła się nieprzyjemnym mrowieniem nisko za rękojeścią mostka, w debrze ściśniętego żołądka – stał przez chwilę w miejscu, skostniały grudniowym mrozem, który przedarł się przez szparę uchylonego okna, rozciągając się dropiatością cienkiego nakrycia wzdłuż zesztywniałego karku, zaraz przysiadł jednak z powrotem wśród miękkich poduszek kanapy, rozciągając usta w subtelności pośpiesznego uśmiechu, kiedy linia ich spojrzenia przecięła się na chwilę, jeszcze nim przyjemne ciepło bliskości rozlało się pojedynczym dreszczem wzdłuż ściągniętych barków. Oparł ostrożnie skroń o jego ramię, wyciągając dłonie spod przydługich rękawów swetra i oplatając je wokół jego zdrętwiałych palców – czy byłoby inaczej, gdyby odważył się chwycić za nie również wtedy, lata temu? Gdyby nie był tak dogłębnie upokorzony, tak infantylnie tchórzliwy, tak nieodzownie zagubiony we własnych lękach?
Poczuł bolesny spazm sumienia, szarpnięcie gwałtownego żalu do samego siebie, do tamtego dziecka, które wchodziło już w wiek nastoletni, lecz było wciąż sparaliżowane ciasnym kaftanem dziecięcej traumy. Niekiedy wydawało mu się, że jego umysł zastygał w żelaznych szponach nieświadomości, poddając ciało brutalności czynników zewnętrznych, lecz nie rejestrując w pełni tego, co się z nim działo, dopóki ból w końcu nie ustawał, obita zelówką podeszwa buta nie ginęła w miękkości podbrzusza po raz ostatni, zaciśnięta pięść nie rozkurczała się nareszcie, spływając krwią, której krople uderzały twardo o posadzkę, kapiąc w rytm, do którego mógł dostosować bicie własnego serca, śledząc je wzrokiem równie nieobecnym, jak nieobecne wydawało się połączenie ciała z umysłem, jakby jego mięśnie, skóra i kości należały do kogoś innego – przynajmniej przez ten krótki czas zanim nie odzyskiwał przytomności, a ból rezonujący ze wszystkich tych ciemnych konstelacji na jego skórze nie stawał się zbyt silny, by móc dłużej go ignorować. Przypomniał sobie tamto mroźne, listopadowe popołudnie, gdy opuchnięty i zakrwawiony wpadł w objęcie jego ramion, choć umysł miał zbyt mętny, by rozumieć, co do niego mówił, więc płakał, prosił, przepraszał, zamiast słuchać, odcinał się od rzeczywistości, dopóki ciało nie pozostawiało mu innego wyboru, jak tylko się z nią skonfrontować.
Ale tym razem to nie była jego tragedia – nawet jeśli wówczas przez jakiś czas czuł się, jakby była, więc przypominał sobie podłużne kreski ryte tępym ostrzem nożyczek na pniu starego dębu oraz to, jak jedna z nich w końcu utknęła w miejscu, a druga sięgała tak wysoko, że musiał stawać na palcach, żeby zaznaczyć ją wśród chropowatości kory, przypominał sobie ciche szemranie wody, kiedy siedzieli razem na chłodnej, kafelkowej podłodze łazienki jeszcze długo po tym, jak rwanie w nodze ustępowało, pozostawiając po sobie tylko pąsowe wybroczyny i odległe echo słabnących mdłości, przypominał sobie ciepły, wiosenny wiatr, który łopotał połami rozpiętej kurtki, kiedy zjeżdżali na rowerze w dół pochyłego pagórka, a pokrywająca go trawa falowała jak ogromne, zielone morze. Wszystkie te wspomnienia, które napełniały kielich jego wiary, ulegały jednak pod szorstkim cięciem przekleństwa, jakie wydobyło się z gardła przyjaciela, gdy pchnął go do tyłu, wystarczająco mocno, by uderzył plecami o twarde deski teatralnej sceny. To chore, na nowo paraliżowało go w miejscu, zniszczyłeś wszystko, zakuwało dłonie w kajdany, pod których metalicznym brzękiem wszystko, co dobre i piękne rozpływało się niczym barwne krople akwareli w szklance pełnej wody.
Drgnął lekko na dźwięk swojego imienia, unosząc ostrożnie głowę, kiedy Bertram wysunął powoli ramię, skłaniając źrenice do zogniskowania się w rzeczywistości, zieleń spojrzenia do krótkiego błysku, kiedy spojrzeli na siebie z uwagą – poczuł, jak zwierzę w jego piersi unosi swój ociężały, smętny łeb, wydając z siebie cichy skowyt, którego genezy nie potrafił określić, lecz który szarpnął komorą serca, odruchowo skurczoną na widok jego spojrzenia, zamroczonego i nieobecnego, jakby powoli osuwał się w mętność delirycznej nieświadomości, rozkurczając palce, dotąd uporczywie zaciśnięte na niestabilnej tratwie jaźni. Nawet pocałunek, wydarty niespodziewanie z jego warg, zdawał mu się w pierwszej chwili ulotny i iluzoryczny, zanim nie nachylił się bliżej, pozostawiając na jego ustach kojącą słodycz swych własnych – sięgnął dłonią do jego policzka, przesuwając ciepłym śródręczem po linii zarostu, po czym sięgając palcami na tył szyi, zesztywniały kark, który wydał mu się gorący pod ciepłem własnej skóry; Bertram nachylił się głębiej, wsuwając przedramię za jego wąską talię i chociaż bliskość jego czułości (czułość jego bliskości) rozciągnęła się po zdrętwiałym ciele łagodną pieszczotą komfortu, odczuł jednocześnie, wbrew własnym intencjom, że jego hipnotyczne otępienie wywoływało w nim wątłą obawę, która sprawiła, że odetchnął cicho, kiedy ostatecznie cofnął dłoń, wspierając rozpalone czoło o miękki materiał jego swetra, pierś falującą powoli pod miarowym rytmem spokojnych oddechów. Gardło ścisnęło się bolesnym żalem w obliczu błagalnej dźwięczności jego tonu, słów, które przedostały się stłumionym głosem przez melasę chwilowego milczenia.
– Nie zostawię cię z tym samego. – nie tym razem, przebrzmiewające w tle cichym żalem, którego nie potrafił wyrazić na głos. – Kocham cię i nie zostawię cię z tym samego. – powtórzył szeptem zapewnienia, które składał krótkim, czułym pocałunkiem na jego głowie, ramionami oplecionymi troskliwie wokół jego piersi, dłońmi zalegającymi ciepło na lekko naprężonych łopatkach.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Wto 8 Lut - 20:33
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Równomierne tony znajomego tętna rozlewały się po ociężałej przytomności łagodnym paliatywem pokrzepienia – dosięgały go przez ciepłe warstwy bawełny i zgęstniałe przeźrocze mglistego otępienia jak szmer cichej sugestii, za którą pragnął spolegliwie podążyć; zawierzyć uspokajającym wersetom rytmicznej canzony serca, jakiej nauczył się nasłuchiwać przed snem, początkowo w troskliwej czujności obawiającej się przeoczenia fałszywej nuty preludium histerii wetkniętego między miarowość oddechu przez koszmarne fantasmagorie, później przez bezwiedne przyzwyczajenie, bezwładny odruch własnego serca zwalniającego posłusznie kroku, zrównującego się z nim, jakby był prymarnym metrum obecnej rzeczywistości, wciąż zdającej się tak inną, nieprawdopodobną i kruchą w objęciu jego zmysłów. Nasłuchiwał, tymi szczęśliwymi wieczorami, kiedy kładli się obok siebie i Folke wsuwał się w jego wyczekujące ramiona, póki jego senna perswazja rezonująca w nocnej ciszy, tuż obok i pod opoką własnego oddechu, nie wysuwała mu gruntu jawy spod cokołu myśli, pozwalając – wreszcie – zanurzyć się w śnie, który choć niezmiennie pozostawał płytki i pierzchliwy, uśmierzał w końcu chroniczne napięcie, dotąd wydające mu się uczuciem niezbywalnym z naprężonej kanwy jaźni, podobnie jak niezbywalna była chromość trwale kontuzjowanego ciała. Mógłby zamknąć oczy, zawierzyć jego sercu; udawać, że za powieką nocy nie czaiło się nic ponad zdrętwiałym zmęczeniem, że mógłby usnąć teraz z głową złożoną mu na piersi, ciepłem przedsennego pocałunku na wargach jak tyle poprzednich, że mógłby zgubić się we mgle ciążącego w skroniach oszołomienia, ufając jego zapewnieniom, dłoniom sunącym uspokajająco po linii łopatek, czułości, pod której dotykiem przez chwilę zdawało mu się możliwym, że mógłby osunąć się w spokojność jego serca i rano obudzić się do jego niezmiennego echa; nauczył się kochać poranki – nauczył się zasypiać, tęskniąc przedwcześnie za pierwszymi minutami kolejnego dnia.
Krótka chwila iluzorycznej ulgi dogasała jednak, pozostawiając po sobie wyłącznie dojmujący strach – przed zamknięciem oczu, przed osunięciem się poza granice przytomności, choć wiedział, że nie mogło się to wydarzyć; przełykając cierpkość wywaru w ostatnich dniach, myślał nieustannie o tym, by wlać w siebie więcej, na wszelki wypadek; myślał, że znośniejsze zdawało się ryzyko zatrucia niż ryzyko, że któraś dawka mogła okazać się – znowu – felerna; z absurdalnym lękiem upewniał się, że fiolki stoją dokładnie tak, jak stały poprzednio, zatrzaskiwał szafkę, przekręcał kluczyk w zamku, przystawał, może powinien zażyć więcej, może doszło do pomyłki, może źle odmierzono ingrediencje, może nie zadziała, może może może, trzask fiolki na drewnianej podłodze, paroksym triumfalnego, nienawistnego, być może po raz pierwszy prawdziwie szczerego, uśmiechu na twarzy, dla której rozpromienienia dotąd zrobiłby wszystko. Strach przed nocą i strach, boleśnie tężejący w piersi, przetrącający rytm pulsu próbującego podążyć za drugim, przed porankiem następnego dnia. Przed przepastną zielenią ukochanego spojrzenia po raz pierwszy widzącego go tym, czym był dotąd usilnie tylko przed samym sobą – znającego go, po raz pierwszy, w sposób przerażająco intymny; strach przed tym, co mógłby w tym spojrzeniu odnaleźć: nie siebie – lub okrutnie, przejrzyście, dokładnie siebie, błagającego o miłość, na którą nie zasługiwał, żebrzącego o litość wobec sprawiedliwego wyroku zlęknionego obrzydzenia.
Kocham cię, za które zrobiłby wszystko. Kocham cię i nie zostawię cię samego przedzierające się przez coraz cięższy gleczer odrętwienia – sięgające ku niemu nie z rozchwianej jawy, ale jak gdyby rozpłomieniając się w jego wnętrzu, pomimo niego, pomimo zamykającej się na percepcji klaustrofobicznej klatki wmuszonej w żyły znieczulonej apatyczności. Potrzebował chwili, drżącego w płucach, głębszego oddechu, kocham cię, znajome metrum wytyczające feeryczną kompozycję gorzko-słodkiej rzeczywistości, gruzłowata struktura swetra w zwijanych palcach, kiedy słodko-gorzka konfesja rwała serce w dotkliwie wyziębłym ciele; wątła iskra przepalająca się przez uległy lód. Podniósł wreszcie rozpalone czoło i mętny wzrok, zamiast odnaleźć jednak jego spojrzenie, nachylił się jeszcze raz, szemrząc odwzajemnione wyznanie przed krótką pieczęcią powściągliwej czułości, pod której zamknięciem chował tę rwącą iskrę, nieprawdopodobną, rozsupłującą ciasny węzeł wysilonego opanowania, którym przepasywał swój strach.
– Możesz wyjść – powiedział, odsuwając się od niego; odłożył zegarek na blat, spoglądając na jego tarczę, czując jak febryczne ciepło rozlewa mu się na karku, zroszone filmem zimnego potu; jak wszystko jeży się w nim, napręża, jak pogłos bólu drąży mu zakrzywioną linię kręgosłupa i pochylony bark, jak czerwie klątwy rozbudzają się w kościach, wiją się i kłębią w szpiku. – Jeśli nie będziesz mógł... – znieść tego wszystkiego miał zamiar powiedzieć, zamiast tego poczuł jednak metaliczny smak patrzeć na mnie; ufać mi. – Zrozumiem, jeśli wyjdziesz, teraz czy w którymkolwiek momencie – mówił cicho, głosem jakby wygłuszonym i spranym, nieprzyjemnie bezosobowym, zamykając skronie między kciukiem a palcem wskazującym, ściskając je i pocierając nerwowo. Tykanie leżącego na stole zegarka zdawało się wzmagać z każdą nieprzebłaganą sekundą, niepokój narastał mu pod dołkiem obojczyka pulsującą naroślą mdłości. Podniósł się, starając się nie zważać na rozkołysany obraz i drętwą sztywność ciała; łapiąc się za opadający bark przeciwną ręką, ściskając ramię i kwitnące pod dłonią zabliźnione ugryzienie, przeszedł w cień korytarza, przystając przy wieszaku, na chwilę schowany przed jego wzrokiem.
Zanurzył dłoń w kieszeni swojego płaszcza; szarpnięty oddech wyrwał mu się z gardła, wsparł się ramieniem o chłód ściany, przymykając oczy, przykładając do niej skroń, w której rozkwitała szkarłatna wybroczyna migawkowego, tępego bólu. Sekundy wzbierały, wzbierały, wzbierały, coraz wścieklej kąsając świadomość, ciche tykanie pozostawione na stoliku w salonie, do którego nie chciał wracać. Mógłby wyjść. Mógłby jeszcze wyjść. Prostokąt drzwi majaczył mu przed oczami, błysk klamki, którą wystarczyłoby nacisnąć, by zejść mu z oczu, łudząc się, że zdążyłby się przed nim jeszcze ukryć, że dałby radę zwlec się po schodach, zatargać omdlałe ciało gdziekolwiek, gdzie nie musiałby go oglądać. Za gardło chwytała go rozpaczliwa bezsilność; musiał odchrząknąć cicho, zamrugać, zmusić się, by odsunąć ciało od oparcia chłodnej ściany, zaufać wypchanemu ołowiem ciału, że nie załamie się pod swoją nagłą słabością.
Wyciągnął rękę z kieszeni płaszcza, czując jak wyciągnięty z niej ciężar ciągnie go ku ziemi, kiedy wracał w rażącą jasność salonu, próbując zogniskować rozkojarzoną uwagę na Folke, choć wyraźnie unikał jego spojrzenia, kiedy podchodził do kanapy i z zauważalną flegmatyczną ostrożnością siadał na jej skraju, jak gdyby był w stanie przesłonić tym osobliwą nerwowość ruchów.
– Nic się nie stanie – powiedział, próbując przekonać jego i siebie, kładąc na stoliku schowany w skórzanej pochwie srebrny nóż o podłużnej klindze, wyraźnie przetartej rękojeści; zawahał się, jakby chciał go wysunąć, ostatecznie jednak cofnął dłoń, podnosząc na niego spojrzenie. – Nic się nie stanie, Folke – powtórzył mocniej, mając nadzieję, że obawa, która kazała mu na podobną ostrożność, nie zbierała mu się we mgle zacierającej jego rysy. Kiedy zapewnienie zapadło się w ciszę, opuścił spojrzenie nieomal z ulgą, by zsunąć z serdecznego palca lewej ręki bliźniaczy pierścień.
– Przechowaj go dla mnie – poprosił, podając mu go w zwitku dłoni, bojąc się, że upuściłby go, gdyby spróbował wsunąć mu go na palec. Drgnął nerwowo, zauważalnie, czując jak przetacza się przez niego nieprzyjemna zapowiedź bolesnej maligny; było mu gorąco i było mu zimno, rzeczywistość kołysała się na brzegach percepcji, przyprawiając go o chwiejność otumanionych myśli, na stole tykały sekundy i w skroniach tykał ból, puls śledzący puls. – Może powinieneś wyjść, może... Będzie lepiej, jeśli wyjdziesz. Możesz wrócić później, jeśli będziesz chciał, ale nie chcę- nie m-mu-mu... – mówił coraz bardziej nerwowo, zanim niespokojne zająknięcie nie szarpnęło obolałymi strunami, sprawiając, że zamarł zesztywniały; jego twarz stężała, spojrzenie błysnęło chwilową surową ostrością. Kiedy odezwał się znowu, głos miał zmęczony i zesztywniały: – Wyjdź, teraz.
Krótka chwila iluzorycznej ulgi dogasała jednak, pozostawiając po sobie wyłącznie dojmujący strach – przed zamknięciem oczu, przed osunięciem się poza granice przytomności, choć wiedział, że nie mogło się to wydarzyć; przełykając cierpkość wywaru w ostatnich dniach, myślał nieustannie o tym, by wlać w siebie więcej, na wszelki wypadek; myślał, że znośniejsze zdawało się ryzyko zatrucia niż ryzyko, że któraś dawka mogła okazać się – znowu – felerna; z absurdalnym lękiem upewniał się, że fiolki stoją dokładnie tak, jak stały poprzednio, zatrzaskiwał szafkę, przekręcał kluczyk w zamku, przystawał, może powinien zażyć więcej, może doszło do pomyłki, może źle odmierzono ingrediencje, może nie zadziała, może może może, trzask fiolki na drewnianej podłodze, paroksym triumfalnego, nienawistnego, być może po raz pierwszy prawdziwie szczerego, uśmiechu na twarzy, dla której rozpromienienia dotąd zrobiłby wszystko. Strach przed nocą i strach, boleśnie tężejący w piersi, przetrącający rytm pulsu próbującego podążyć za drugim, przed porankiem następnego dnia. Przed przepastną zielenią ukochanego spojrzenia po raz pierwszy widzącego go tym, czym był dotąd usilnie tylko przed samym sobą – znającego go, po raz pierwszy, w sposób przerażająco intymny; strach przed tym, co mógłby w tym spojrzeniu odnaleźć: nie siebie – lub okrutnie, przejrzyście, dokładnie siebie, błagającego o miłość, na którą nie zasługiwał, żebrzącego o litość wobec sprawiedliwego wyroku zlęknionego obrzydzenia.
Kocham cię, za które zrobiłby wszystko. Kocham cię i nie zostawię cię samego przedzierające się przez coraz cięższy gleczer odrętwienia – sięgające ku niemu nie z rozchwianej jawy, ale jak gdyby rozpłomieniając się w jego wnętrzu, pomimo niego, pomimo zamykającej się na percepcji klaustrofobicznej klatki wmuszonej w żyły znieczulonej apatyczności. Potrzebował chwili, drżącego w płucach, głębszego oddechu, kocham cię, znajome metrum wytyczające feeryczną kompozycję gorzko-słodkiej rzeczywistości, gruzłowata struktura swetra w zwijanych palcach, kiedy słodko-gorzka konfesja rwała serce w dotkliwie wyziębłym ciele; wątła iskra przepalająca się przez uległy lód. Podniósł wreszcie rozpalone czoło i mętny wzrok, zamiast odnaleźć jednak jego spojrzenie, nachylił się jeszcze raz, szemrząc odwzajemnione wyznanie przed krótką pieczęcią powściągliwej czułości, pod której zamknięciem chował tę rwącą iskrę, nieprawdopodobną, rozsupłującą ciasny węzeł wysilonego opanowania, którym przepasywał swój strach.
– Możesz wyjść – powiedział, odsuwając się od niego; odłożył zegarek na blat, spoglądając na jego tarczę, czując jak febryczne ciepło rozlewa mu się na karku, zroszone filmem zimnego potu; jak wszystko jeży się w nim, napręża, jak pogłos bólu drąży mu zakrzywioną linię kręgosłupa i pochylony bark, jak czerwie klątwy rozbudzają się w kościach, wiją się i kłębią w szpiku. – Jeśli nie będziesz mógł... – znieść tego wszystkiego miał zamiar powiedzieć, zamiast tego poczuł jednak metaliczny smak patrzeć na mnie; ufać mi. – Zrozumiem, jeśli wyjdziesz, teraz czy w którymkolwiek momencie – mówił cicho, głosem jakby wygłuszonym i spranym, nieprzyjemnie bezosobowym, zamykając skronie między kciukiem a palcem wskazującym, ściskając je i pocierając nerwowo. Tykanie leżącego na stole zegarka zdawało się wzmagać z każdą nieprzebłaganą sekundą, niepokój narastał mu pod dołkiem obojczyka pulsującą naroślą mdłości. Podniósł się, starając się nie zważać na rozkołysany obraz i drętwą sztywność ciała; łapiąc się za opadający bark przeciwną ręką, ściskając ramię i kwitnące pod dłonią zabliźnione ugryzienie, przeszedł w cień korytarza, przystając przy wieszaku, na chwilę schowany przed jego wzrokiem.
Zanurzył dłoń w kieszeni swojego płaszcza; szarpnięty oddech wyrwał mu się z gardła, wsparł się ramieniem o chłód ściany, przymykając oczy, przykładając do niej skroń, w której rozkwitała szkarłatna wybroczyna migawkowego, tępego bólu. Sekundy wzbierały, wzbierały, wzbierały, coraz wścieklej kąsając świadomość, ciche tykanie pozostawione na stoliku w salonie, do którego nie chciał wracać. Mógłby wyjść. Mógłby jeszcze wyjść. Prostokąt drzwi majaczył mu przed oczami, błysk klamki, którą wystarczyłoby nacisnąć, by zejść mu z oczu, łudząc się, że zdążyłby się przed nim jeszcze ukryć, że dałby radę zwlec się po schodach, zatargać omdlałe ciało gdziekolwiek, gdzie nie musiałby go oglądać. Za gardło chwytała go rozpaczliwa bezsilność; musiał odchrząknąć cicho, zamrugać, zmusić się, by odsunąć ciało od oparcia chłodnej ściany, zaufać wypchanemu ołowiem ciału, że nie załamie się pod swoją nagłą słabością.
Wyciągnął rękę z kieszeni płaszcza, czując jak wyciągnięty z niej ciężar ciągnie go ku ziemi, kiedy wracał w rażącą jasność salonu, próbując zogniskować rozkojarzoną uwagę na Folke, choć wyraźnie unikał jego spojrzenia, kiedy podchodził do kanapy i z zauważalną flegmatyczną ostrożnością siadał na jej skraju, jak gdyby był w stanie przesłonić tym osobliwą nerwowość ruchów.
– Nic się nie stanie – powiedział, próbując przekonać jego i siebie, kładąc na stoliku schowany w skórzanej pochwie srebrny nóż o podłużnej klindze, wyraźnie przetartej rękojeści; zawahał się, jakby chciał go wysunąć, ostatecznie jednak cofnął dłoń, podnosząc na niego spojrzenie. – Nic się nie stanie, Folke – powtórzył mocniej, mając nadzieję, że obawa, która kazała mu na podobną ostrożność, nie zbierała mu się we mgle zacierającej jego rysy. Kiedy zapewnienie zapadło się w ciszę, opuścił spojrzenie nieomal z ulgą, by zsunąć z serdecznego palca lewej ręki bliźniaczy pierścień.
– Przechowaj go dla mnie – poprosił, podając mu go w zwitku dłoni, bojąc się, że upuściłby go, gdyby spróbował wsunąć mu go na palec. Drgnął nerwowo, zauważalnie, czując jak przetacza się przez niego nieprzyjemna zapowiedź bolesnej maligny; było mu gorąco i było mu zimno, rzeczywistość kołysała się na brzegach percepcji, przyprawiając go o chwiejność otumanionych myśli, na stole tykały sekundy i w skroniach tykał ból, puls śledzący puls. – Może powinieneś wyjść, może... Będzie lepiej, jeśli wyjdziesz. Możesz wrócić później, jeśli będziesz chciał, ale nie chcę- nie m-mu-mu... – mówił coraz bardziej nerwowo, zanim niespokojne zająknięcie nie szarpnęło obolałymi strunami, sprawiając, że zamarł zesztywniały; jego twarz stężała, spojrzenie błysnęło chwilową surową ostrością. Kiedy odezwał się znowu, głos miał zmęczony i zesztywniały: – Wyjdź, teraz.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pią 18 Lut - 2:09
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Pamiętał bolesny ucisk w piersi, kiedy po raz pierwszy zatrzymał wzrok na ciemnych, pogrubionych literach druku, mimowiednie zaciskając zaczerwienione od chłodu palce na pożółkłym, pergaminowym papierze gazety, której rozchylone strony namakały śniegiem, przesączone wilgocią i uwiędłe w jego dłoniach – złowrogi przymiotnik odcinał się na tle spójnego tekstu, fermentu wiadomości, która przebrzmiała nie tylko przez usta dziennikarzy, lecz podsyciła również zawekowaną dotąd nienawiść, spływającą rynsztokiem nienawistnych haseł, zrzucających wylinkę rozeźlonej urazy, okrutnej i prymitywnej, afiszy, od których odwracał tchórzliwie wzrok, chociaż wiedział, że nie powinien; agresywny było epitetem określającym dzikie zwierzę, nie człowieka dotkniętego nabrzmiałą w żyłach klątwą, piętnem księżycowego światła, wrzynającego się głęboko pod powierzchnię skóry, wykrzywiającego kości i burzącego zmysły. Słyszałem, że w Odala prawie przetrącił komuś kark, powtarzano na planie konspiracyjnym szeptem, posyłając mu porozumiewawcze spojrzenia, przed którymi uchylał się z pośpieszną nerwowością, instynktownie przypominając sobie fiolet siniaków wykwitający na skórze niczym wiosenne kwiaty, zaciśnięte pięści i karminową krew, którą ścierał mu z brody, przypadkowo brocząc mankiet własnej koszuli; nie przyjaźniliście się w akademii?, pytano w końcu, a on kręcił przecząco głową, uśmiechając się przepraszająco – musieliście mnie z kimś pomylić, nie znaliśmy się prawie wcale. Kłamstwo przypominało drzazgę wbitą płytko pod wrażliwy mięsień serca, fałsz skraplał się na sumieniu dropiatością pamięci, do której nie chciał wówczas wracać, nie tylko dlatego, że oczywiste powiązanie mogło wydobyć spod pleśni przeszłości nieprzyjemną cierpkość perfidnych, dziecięcych plotek, lecz również ponieważ, podczas gdy wszystko inne nadgniło i ścierpło, echo tamtego ulotnego, sztubackiego pocałunku wciąż miało słodki, nostalgiczny posmak, do którego nie chciał się przyznawać, bo byłoby to wyznanie kłopotliwe i upokarzające, a on zawsze pilnie podporządkowywał się masce, w której pragnął, by go postrzegano – był jedynie serią kompromisów podjętych dla innych ludzi.
Nigdy nie zamierzał wypominać mu tamtego kwietniowego popołudnia, szkolnego spotkania, które po wytwornym pałacu ich dziecięcych marzeń pozostawiło tęchnącą popiołem rozwalinę, zgliszcza przyjaźni wyrytej tępym ostrzem nożyczek w korze wiekowego drzewa – nie obwiniał go za to, ile razy płakał, stojąc przed lustrem, ukrywając szloch pod strumieniem zimnej, prysznicowej wody, kurcząc się na skraju łóżka i wspierając ramieniem o framugę drzwi, bo nie chciał wychodzić na zewnątrz, gdzie na szkolnym korytarzu dławiono go szyderstwem obelg, przed którymi nie potrafił się bronić przede wszystkim dlatego, że były prawdziwe. Przez długi czas był przekonany, że zasługiwał na rankor bogów, którzy nie honorowali przebaczenia, mimo to kolana sztywniały mu od klękania, język przywykł do słów modlitwy, wydobywających się z głębi umysłu w protekcyjnym odruchu słabnącej nadziei, którą mało kto potrafił w nim jeszcze pokładać – popełniał błędy, których żałował, przychodził do pracy ledwo zdolny utrzymać rónowagę, wychodził z domu pijany i pijany do niego wracał, ze wzrokiem przymglonym paliatywną narkozą umysłu, który pamiętał zbyt wiele i zbyt dokładnie, potrafił z precyzją odtworzyć gorzki wydźwięk cudzych słów, konstelacje niechcianego dotyku i ból inkrustowany w ciało, rano silniejszy, niż poprzedniego wieczoru. Spośród mętnych starorzeczy tamtych długich, uciążliwych miesięcy wyławiał jednak gniew Helene, która znalazła go wpół przytomnego i drżącego od torsji na kafelkach łazienkowej podłogi – pamiętał grymas jej twarzy, kiedy siłą posadziła go na drewnianym stołku, oczyszczając brudne, śmierdzące alkoholem ubrania i obrzęk czerwieni na spuchniętej twarzy; nikt nie będzie po tobie płakał, wiesz o tym?, podjęła z goryczą, ale nie wiedział, nie usłyszał, osuwając się ku nieprzytomności nad porcelanową misą umywalki. Nazajutrz obiecał sobie, że będzie ostrożniejszy, rozsądniejszy, bardziej przemyślny, szczególnie teraz, kiedy Norny po latach wplotły w jego życie złotą nić ciepła i nadziei, cudzą obecność, która niekiedy wydawała mu się wciąż tak odrealniona, że był przekonany, że śnił – kolejny z tych koszmarów, które łudziły beztroską, by pożreć wszelką szczęśliwość żywcem, na jego oczach; sądził, że powinien przestać zupełnie – byłoby bowiem potwornie niewdzięczne nie czuć się teraz lepiej.
Tymczasem kiedy Bertram odłożył zegarek na blat, uciekając wzrokiem przed zielenią jego spojrzenia, poczuł się całkiem bezradny, z dłońmi wciąż jeszcze zalegającymi na jego drżącym ciele, ustami ułożonymi w kształt czułego wyznania, skórą pulsującą przyjemnym ciepłem w miejscach, gdzie dotknął go miękkością swych ust – głęboko w trzewiach odezwało się ciche ujadanie znajomego żalu, ból w debrze żołądka, otwarta rana, którą mógł zasklepić tylko alkohol, cierpkość trunku, dawniej przynoszącego wyciszenie i odbierającego poczucie czasu, a teraz zasnuwającego jedynie spojrzenie warstwą przerzedzonej mgły, pozwalającej nie czuć tak intensywnie. Ręce mu drżały, nie odwracał wzroku.
– Chcę zostać z tobą. – odrzekł w końcu łagodnym, zniżonym głosem, którego brzmienie ledwie poruszyło napiętymi strunami krtani – Pozwól mi zostać. – przesunął dłonie wzdłuż jego zesztywniałych barków, pozwalając, by wysunął się z jego objęcia, paralitycznym krokiem przechodząc przez szerokość salonu, by przystanąć w cieniu korytarza, przy wieszaku. Drgnął odruchowo, gdy przez głęboką ciszę, przerywaną jedynie miarowością tykających wskazówek zegara, przedarło się westchnienie szarpanego oddechu – odruchowo podniósł się z kanapy, próbując przełknąć gulę pecyny, która uformowała się w ściśniętym gardle, w końcu Bertram odwrócił się jednak w jego stronę, blady i udręczony, trzymając w dłoni przedmiot, który sprawił, że wzdłuż zakrzywionej rynny karku zsunął się zimny dreszcz lękliwej zgrozy. Przez chwilę stał w miejscu, obserwując go, jak przysiada z powrotem na brzegu sofy, kładzie skórzaną pochwę noża na powierzchni niskiego stołu, tak, że z miękkiej rękawiczki materiału wystawał fragment przetartej rękojeści, na widok której poczuł, jak jego żołądek kurczy się w konwulsji sprzeciwu, mdłości podchodzą wieżą przełyku aż pod samego gardło – wolałby nie widzieć ciemnego uchwytu, wolałby wmawiać sobie, że futerał był pusty, że gdyby wziął go do ręki, okazałby się lekki i wiotki jak gadzie egzuwium.
– D-dlaczego to wyjąłeś? – z trudem utrzymał głos, by ten nie złamał się jak wyschnięta gałąź, mimo strachu, w jego tonie przebrzmiała oskarżycielska powaga, rozpacz, która zalśniła w zieleni tęczówek, pełnych smutku i niedowierzania. – Nie potrzebuję tego. – zawyrokował w końcu, z całą pewnością siebie, na jaką było go w danej chwili stać. – Słyszysz? Nie potrzebuję tego. – na chwilę przez jego ton przebiła się iskra nienaturalnej gwałtowności, została jednak zduszona, jeszcze zanim zdołała zetknąć się z łatwopalnym zarzewiem jaźni, pośpiesznie wygładzonej troską i żalem – odetchnął ciężko, po czym usiadł z powrotem na brzegu kanapy, sięgając palcami ku jego dłoniom, unosząc zwilgotniałe spojrzenie na jego twarz, popielatą, prawie pozbawioną wyrazu, ze spojrzeniem nadal nieustępliwie pierzchającym spod jego troski i zaniepokojenia. – Nic się nie stanie. – powtórzył łagodnie, dociskając jego śródręcze, lecz zaraz odchylając się lekko, by ująć okrąg bliźniaczego pierścionka, spoczywającego teraz bolesnym ciężarem na jego świadomości, uparcie przypominającej, że nie było to pożegnanie – w każdym razie nie permanentne. Spokój, jaki wkradł się w ich interakcję, był jednak paliatywny i ulotny, prędko rozkruszony drżeniem trawionego maligną ciała, mięśni kurczących się boleśnie pod okrywą ubrań, tętentem, który pulsował w skroniach i szarpał zdrożonym mięśniem serca, wciąż uparcie przetaczającym krew do chłodnych, zdrętwiałych kończyn. Słowa znów poruszyły się nerwowo w głębi krtani, naciągnięte zająknieniem niewyraźnej artykulacji, ściągnięte zaraz w surowej powadze, która błysnęła nagłą surowością, tak trzeźwą i wyrazistą, że mimo woli poczuł, jak gdzieś w jego wnętrzu na nowo rozwija się zahibernowane zwierzę przestrachu – ale nie bał się przecież, nie jego.
– Nie, przestań… proszę cię, Bertram, przestań, nie zostawię cię tak. – jego głos zabrzmiał żałośnie i płaczliwie, kiedy nachylił się do przodu, oplatając jego palce ciepłem własnych dłoni, ukrywając ich drżenie. – Będę zaraz obok, wszystko będzie dobrze. – powtórzył znowu, pewniej i ufniej, sięgając w końcu do leżącego na stole zegara i dociskając wystający na wierzchu guzik, który uległ posłusznie, sprawiając, że tykanie ustało, a po pokoju rozlało się echo rzeczywistej ciszy, spokojnej niczym zalane oliwą morze. – Przepraszam, nie myśl o tym odliczaniu, wiem, że to boli... spróbuj oddychać głębiej. – przyległ bliżej do jego ciała, jednocześnie ukradkiem odsuwając ręką nóż daleko na przeciwną stronę stołu i delikatnie odgarniając mu dłonią włosy ze skropionego potem czoła. – Może powinieneś się położyć, może będzie łatwiej… – zaczął, odsuwając się ostrożnie i z trudem przełykając ślinę, bo usta miał suche, a podniebienie drażniło szorstkim drapaniem w tylnej części gardła. Powinien się napić, powinien być trzeźwy, powinien być tutaj – dla niego.
Nigdy nie zamierzał wypominać mu tamtego kwietniowego popołudnia, szkolnego spotkania, które po wytwornym pałacu ich dziecięcych marzeń pozostawiło tęchnącą popiołem rozwalinę, zgliszcza przyjaźni wyrytej tępym ostrzem nożyczek w korze wiekowego drzewa – nie obwiniał go za to, ile razy płakał, stojąc przed lustrem, ukrywając szloch pod strumieniem zimnej, prysznicowej wody, kurcząc się na skraju łóżka i wspierając ramieniem o framugę drzwi, bo nie chciał wychodzić na zewnątrz, gdzie na szkolnym korytarzu dławiono go szyderstwem obelg, przed którymi nie potrafił się bronić przede wszystkim dlatego, że były prawdziwe. Przez długi czas był przekonany, że zasługiwał na rankor bogów, którzy nie honorowali przebaczenia, mimo to kolana sztywniały mu od klękania, język przywykł do słów modlitwy, wydobywających się z głębi umysłu w protekcyjnym odruchu słabnącej nadziei, którą mało kto potrafił w nim jeszcze pokładać – popełniał błędy, których żałował, przychodził do pracy ledwo zdolny utrzymać rónowagę, wychodził z domu pijany i pijany do niego wracał, ze wzrokiem przymglonym paliatywną narkozą umysłu, który pamiętał zbyt wiele i zbyt dokładnie, potrafił z precyzją odtworzyć gorzki wydźwięk cudzych słów, konstelacje niechcianego dotyku i ból inkrustowany w ciało, rano silniejszy, niż poprzedniego wieczoru. Spośród mętnych starorzeczy tamtych długich, uciążliwych miesięcy wyławiał jednak gniew Helene, która znalazła go wpół przytomnego i drżącego od torsji na kafelkach łazienkowej podłogi – pamiętał grymas jej twarzy, kiedy siłą posadziła go na drewnianym stołku, oczyszczając brudne, śmierdzące alkoholem ubrania i obrzęk czerwieni na spuchniętej twarzy; nikt nie będzie po tobie płakał, wiesz o tym?, podjęła z goryczą, ale nie wiedział, nie usłyszał, osuwając się ku nieprzytomności nad porcelanową misą umywalki. Nazajutrz obiecał sobie, że będzie ostrożniejszy, rozsądniejszy, bardziej przemyślny, szczególnie teraz, kiedy Norny po latach wplotły w jego życie złotą nić ciepła i nadziei, cudzą obecność, która niekiedy wydawała mu się wciąż tak odrealniona, że był przekonany, że śnił – kolejny z tych koszmarów, które łudziły beztroską, by pożreć wszelką szczęśliwość żywcem, na jego oczach; sądził, że powinien przestać zupełnie – byłoby bowiem potwornie niewdzięczne nie czuć się teraz lepiej.
Tymczasem kiedy Bertram odłożył zegarek na blat, uciekając wzrokiem przed zielenią jego spojrzenia, poczuł się całkiem bezradny, z dłońmi wciąż jeszcze zalegającymi na jego drżącym ciele, ustami ułożonymi w kształt czułego wyznania, skórą pulsującą przyjemnym ciepłem w miejscach, gdzie dotknął go miękkością swych ust – głęboko w trzewiach odezwało się ciche ujadanie znajomego żalu, ból w debrze żołądka, otwarta rana, którą mógł zasklepić tylko alkohol, cierpkość trunku, dawniej przynoszącego wyciszenie i odbierającego poczucie czasu, a teraz zasnuwającego jedynie spojrzenie warstwą przerzedzonej mgły, pozwalającej nie czuć tak intensywnie. Ręce mu drżały, nie odwracał wzroku.
– Chcę zostać z tobą. – odrzekł w końcu łagodnym, zniżonym głosem, którego brzmienie ledwie poruszyło napiętymi strunami krtani – Pozwól mi zostać. – przesunął dłonie wzdłuż jego zesztywniałych barków, pozwalając, by wysunął się z jego objęcia, paralitycznym krokiem przechodząc przez szerokość salonu, by przystanąć w cieniu korytarza, przy wieszaku. Drgnął odruchowo, gdy przez głęboką ciszę, przerywaną jedynie miarowością tykających wskazówek zegara, przedarło się westchnienie szarpanego oddechu – odruchowo podniósł się z kanapy, próbując przełknąć gulę pecyny, która uformowała się w ściśniętym gardle, w końcu Bertram odwrócił się jednak w jego stronę, blady i udręczony, trzymając w dłoni przedmiot, który sprawił, że wzdłuż zakrzywionej rynny karku zsunął się zimny dreszcz lękliwej zgrozy. Przez chwilę stał w miejscu, obserwując go, jak przysiada z powrotem na brzegu sofy, kładzie skórzaną pochwę noża na powierzchni niskiego stołu, tak, że z miękkiej rękawiczki materiału wystawał fragment przetartej rękojeści, na widok której poczuł, jak jego żołądek kurczy się w konwulsji sprzeciwu, mdłości podchodzą wieżą przełyku aż pod samego gardło – wolałby nie widzieć ciemnego uchwytu, wolałby wmawiać sobie, że futerał był pusty, że gdyby wziął go do ręki, okazałby się lekki i wiotki jak gadzie egzuwium.
– D-dlaczego to wyjąłeś? – z trudem utrzymał głos, by ten nie złamał się jak wyschnięta gałąź, mimo strachu, w jego tonie przebrzmiała oskarżycielska powaga, rozpacz, która zalśniła w zieleni tęczówek, pełnych smutku i niedowierzania. – Nie potrzebuję tego. – zawyrokował w końcu, z całą pewnością siebie, na jaką było go w danej chwili stać. – Słyszysz? Nie potrzebuję tego. – na chwilę przez jego ton przebiła się iskra nienaturalnej gwałtowności, została jednak zduszona, jeszcze zanim zdołała zetknąć się z łatwopalnym zarzewiem jaźni, pośpiesznie wygładzonej troską i żalem – odetchnął ciężko, po czym usiadł z powrotem na brzegu kanapy, sięgając palcami ku jego dłoniom, unosząc zwilgotniałe spojrzenie na jego twarz, popielatą, prawie pozbawioną wyrazu, ze spojrzeniem nadal nieustępliwie pierzchającym spod jego troski i zaniepokojenia. – Nic się nie stanie. – powtórzył łagodnie, dociskając jego śródręcze, lecz zaraz odchylając się lekko, by ująć okrąg bliźniaczego pierścionka, spoczywającego teraz bolesnym ciężarem na jego świadomości, uparcie przypominającej, że nie było to pożegnanie – w każdym razie nie permanentne. Spokój, jaki wkradł się w ich interakcję, był jednak paliatywny i ulotny, prędko rozkruszony drżeniem trawionego maligną ciała, mięśni kurczących się boleśnie pod okrywą ubrań, tętentem, który pulsował w skroniach i szarpał zdrożonym mięśniem serca, wciąż uparcie przetaczającym krew do chłodnych, zdrętwiałych kończyn. Słowa znów poruszyły się nerwowo w głębi krtani, naciągnięte zająknieniem niewyraźnej artykulacji, ściągnięte zaraz w surowej powadze, która błysnęła nagłą surowością, tak trzeźwą i wyrazistą, że mimo woli poczuł, jak gdzieś w jego wnętrzu na nowo rozwija się zahibernowane zwierzę przestrachu – ale nie bał się przecież, nie jego.
– Nie, przestań… proszę cię, Bertram, przestań, nie zostawię cię tak. – jego głos zabrzmiał żałośnie i płaczliwie, kiedy nachylił się do przodu, oplatając jego palce ciepłem własnych dłoni, ukrywając ich drżenie. – Będę zaraz obok, wszystko będzie dobrze. – powtórzył znowu, pewniej i ufniej, sięgając w końcu do leżącego na stole zegara i dociskając wystający na wierzchu guzik, który uległ posłusznie, sprawiając, że tykanie ustało, a po pokoju rozlało się echo rzeczywistej ciszy, spokojnej niczym zalane oliwą morze. – Przepraszam, nie myśl o tym odliczaniu, wiem, że to boli... spróbuj oddychać głębiej. – przyległ bliżej do jego ciała, jednocześnie ukradkiem odsuwając ręką nóż daleko na przeciwną stronę stołu i delikatnie odgarniając mu dłonią włosy ze skropionego potem czoła. – Może powinieneś się położyć, może będzie łatwiej… – zaczął, odsuwając się ostrożnie i z trudem przełykając ślinę, bo usta miał suche, a podniebienie drażniło szorstkim drapaniem w tylnej części gardła. Powinien się napić, powinien być trzeźwy, powinien być tutaj – dla niego.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 24 Lut - 18:20
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Dla twojego bezpieczeństwa kamieniało mu w ściśniętym gardle brzmieniem, którego nie potrafił już z siebie wydusić – czuł, że gdyby spróbował, ton podniósłby mu się nieprzyjemnie w paniczną złość, gniew owijający się mimowiednym, toksycznym oprzędem wokół właściwego stworzenia jego uczuć: tego strachu, którego żmijowate zwoje zdawały się pęcznieć w jego ciele, przesuwać się pod skórą, przecierając zjeżonymi tarczkami łusek membranę skóry, która w końcu musiała ustąpić, rozedrzeć się jak pergamin ściągnięty z owczego grzbietu, odkrywając istotę zagrzebaną głębiej, wżartą w zgęstniałą konsystencję krwi niczym pasożyt, jakiego nie mógł już nigdy w żaden sposób się pozbyć. Choć wielokrotnie rozważał swoje możliwości – możliwość rozgałęziającą się wielorodnością sposobów jej dopełnienia – przez te pierwsze miesiące, pierwsze pełne księżyce, które zaszczuwały go na samą krawędź świadomości, przed bezdenną przepaść zupełnej obcości we własnym ciele, pozostawiały go zdezorientowanego we własnej głowie, przekonanego, że kiedy spojrzy w lustro, odnajdzie szkarłatne rubiny wciśnięte między czarne futro, dwie studnie wezbrane krwią, pod której powierzchnią zużywał swój ostatni oddech na histeryczne szarpanie się z przeznaczoną mu tragedią. Noc po nocy budziły go duszności zaciskające się na gardle zatrzaśniętymi szczękami przekonania, że nie należał już do siebie; nie mógł znieść bodźców odbieranych czujnością obcych nerwów ukorzenionych u jego rdzenia, nerwów zatopionych w jego ciele odnóżami parazyta wgryzionego w podstawę jaźni, karmiącego się tym samym tętnem, tym samym powietrzem – pościel ocierająca się o nagą skórę zamieniała się w rozpalaną żagiew przesuwaną po plecach, jej szelest mieszający się ze szmerem własnego oddechu doprowadzał go do szału, zapachy, których nie powinien czuć, drażniły go i dezorientowały, świat oglądany spojrzeniem, za którym wyczuwał fantomowe drżenie drugich powiek, wtrącał go w niezrozumiałą, rozpaczliwą wściekłość, obezwładniającą i niemożliwą do przemożenia, dopóki nie rozwierano mu siłą szczęk, wsuwając na język okrągłą gorycz przymusowego uspokojenia, pod którego wpływem rozcieńczona rzeczywistość wreszcie mu obojętniała – obojętniało mu wszystko: dłonie przytrzymujące mu żuchwę pomimo jego rąk zaciskających się wokół nadgarstków i dłonie, które trzymały później jego zdrętwiałe palce z drżącą troską, której nie chciał; ukruszony ząb uwierający nieruchomy język, zbladła twarz zmartwionej Selmy obok i ból pulsujący w ciele świeżym jeszcze echem minionej przemiany. Pierwsze słowa, jakie udało mu się z siebie wykrztusić po tygodniach milczenia wybrzmiewały w pokoju sucho i sztywno, wprawiając matkę w bolesne osłupienie – nie dotykaj mnie. Skamieniałe w startym ciszą gardle dla twojego bezpieczeństwa.
Tymczasem powtarzane jeszcze raz, mocniej nic się nie stanie, jak gdyby mógł użyć tych słów jak zaklęcia pętającego rzeczywistość, sidłającego ryzyko wymuszoną pewnością, której w każdej chwili miał coraz mniej; podniesiony głos Folke dźwięczał, rozbijając się ostrymi krawędziami potłuczonych głosek o miękkie wnętrze skroni, napuchnięte, zakrywające się krwistymi siniakami bólu pod otarciami uniesionych tonów. Mrużył oczy, jak gdyby swoim głośniejszym sprzeciwem raził nie słuch, ale jego źrenice – słowa kształtujące się w przestrzeni jaskrawą wibracją rażącą jak wymierzone w spojrzenie ostre światło. Chciał go złapać za rękę i gestem poprosić, żeby usiadł, żeby się uspokoił i usiadł obok, żeby wziął w swoje ręce jego skronie i przytrzymał je w całości, kiedy zaczną otwierać się rysami pęknięć; ale nie ufał sobie, nie ufał swoim rękom, nie ufał, że w gniewnym impulsie nie zaciśnie palców zbyt mocno, tymczasem przed oczami wykwitały plamy, sine przebarwienia na alabastrowych nadgarstkach rozlane na płótnie skóry jego nieostrożnością – nie wybaczył sobie tego dotąd i nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby podobną krzywdę wyrządził jemu, choćby przypadkiem.
– Nie będzie ci potrzebny – jeszcze raz, z dojmującą ulgą, kiedy głos Folke odzyskał swoje gładkie brzmienie; nieoczekiwana słodycz pośród cierpkiej goryczy krztuszącej zachwianą przytomność, krótka i przelotna. Nic się nie stanie powtarzane między nimi ze złudną ufnością, ze srebrnym nożem na blacie stołu wżynającym się bezgłośnym zaprzeczeniem w tkankę zapewnień. Coś poruszyło się w jego trzewiach niespokojnie, kiedy wzrok prześlizgiwał się po przetartej rękojeści; tej samej, którą ściskał w swojej ręce tak wiele razy, przykładając lśniącą płaszczyznę ostrza do wnętrza dłoni, do odsłoniętego przedramienia, wspierał ostre zwieńczenie o zgrubiałą bliznę na barku, tchórzliwie, dopóki ból nie zwracał mu tak niechcianej trzeźwości.
Płaczliwość jego głosu szarpała za przecierające się struny nerwów; zbyt wyraziste dźwięki, zbyt ostre, zbyt wzburzone – kąsały wbijając się w przerwy między kolejnymi sekundami uderzającymi rytmicznym gradem w sklepienie truchlejących myśli. Coś zimnego przesuwało mu się w dół rozpalonego karku, stróżka chłodnego potu jak rozsuwający się powoli szew. Pochylił głowę ku dłoniom oplatającym się wokół jego rąk, chociaż w głębi siebie czuł dudnienie powracających błagań, nie dotykaj mnie. Wszystko będzie dobrze. Kurczowy ból zaciskał się w przeponie, spłycając oddech do krótszych, łapczywych łyków. Ile sekund jeszcze? Ile minut upłynęło? Stracił rachubę, nie był pewien, nie wiedział, tykanie zegarka zbierało się w potylicy napierającym na przytomność pulsowaniem, to już zaraz, to zaraz, ile jeszcze? Zginając się, wsparł czoło o wyniesienie nasady jego kciuka, dławiąc w sobie bolesny jęk. Powinien go od siebie odepchnąć, powinien się odsunąć, Folke powinien wyjść, ale bał się momentu, w którym jego dłonie zsuną się z niego, bał się być sam, musiał być sam. Wciśnięty guzik zegarka zatrzasnął się głośno, więżąc sekundy w trwałym znieruchomieniu, a on wstrzymał na chwilę oddech jak gdyby z nim sprzężony, zaciskając szczęki, skurczony w sobie, czas nie stanął, osamotniony puls grzmiał ogłuszająco.
– Nie... – sapnął, kiedy Folke przysunął się bliżej, choć chwytając się jego głosu spróbował złapać głębszy oddech, spróbował opanować rwane spazmy płuc, było mu niedobrze, był owczą skórą zeszytą krzywo na wilczym grzbiecie napierającym coraz silniej na jego słabą powłokę. Spróbował zogniskować rozmyte spojrzenie na twarzy przyjaciela, kiedy odgarniał mu z czoła włosy, odnaleźć bezpieczną toń jego oczu, dać się jej przechwycić, uspokoić; widział jego łzy przez swój duszony płacz, zrozpaczoną troskę, przed którą pragnął uciec, której pragnął się oddać. – O-odsuń się – wykrztusił szorstkim głosem, łamiącym się u końca, kiedy chłodna dłoń zsunęła się z jego skroni. – Nie dotykaj mnie. Nie powinienem tutaj być– nie powinienem był...
Przed oczami zatańczyły mu czarne mroczki, szarpnięcie bólu rozlało się po przytomności oślepiającą bielą zagarniającą wszelką myśl pod duszącą falę zagubienia. Nie powinienem, nie dotykaj, nie powtarzał jeszcze w niemal bezgłośnym skamleniu podświadomości, podnosząc z kanapy zesztywniałą niezborność ciała, pochyloną i ociężałą, wspierając się na chwilę jeszcze dłonią o jej miękkość, chwytając w osuwającą się świadomość prostokąt drzwi prowadzących do sypialni, za którymi pragnął się schować instynktem przeczuwającego konwulsje zwierzęcia, ukryć się przed jego spojrzeniem, ale nie zdołał do nich dojść – zatoczył się na ścianę tuż obok, biała powierzchnia pod skronią i palcami, krwisty kwiat bólu otwierający się na płótnie jaźni, zanim kolejne szarpnięcie rozdzierającej jego ciało febry nie ocuciło go z czołem przyciśniętym do podłogi, skurczonego w spazmie bólu, palcami wpijającymi się w skórę głowy, łapiącego powietrze szybkimi haustami, zagryzając zęby na jęku nabrzmiewającym mu w krtani.
Utonął – w bólu, w bezdennej przepaści na krawędzi siebie, we wrzącej smole rozdymającej tętnice do granic, w krwi zalewającej tęczówki jego oczu, w pęknięciach otwierających się w fakturze ciała wydzieranego mu kawałek po kawałku, ścięgno po ścięgnie, chrząstka po chrząstce, miażdżona kość po gruchotanej kości, ogłuszające trzeszczenie posad kręgosłupa wyłamującego się boleśnie, jeżącego kolczyste wyrostki pod napiętą powłoką skóry; żebra trzaskały w zagłębieniach kręgów, rozwierając białe palce, wbijając drzazgi w rozdzierane mięśnie, robiąc miejsce rozpychającym się w nim instynktom. Oddychaj głęboko, próbował, ale oddech zatrzymywał mu się w gardle, dusił się jak kiedyś, dusił się jak noc po nocy, dusił się, więc sięgnął trzęsącą się ręką do kołnierza, szarpiąc, szarpiąc, szarpiąc dopóki lśniące oczka guzików nie rozsypały się obok, szarpiąc jeszcze, przyciskając czoło do podłogi, dłonie do głowy pękającej na poły razem ze światem, razem ze zmysłami, razem z przytomnością, w gehennie przemiany, kiedy było ich dwóch w jednym ciele rozrywanym na strzępy. Starał się nie krzyczeć, ale łamiące się błagania wydzierały się mu z napiętego gardła, bezkształtne nie dotykaj mnie przechodzące w charczenie, w basowe chrzęszczenie strun dostrajających się do zwierzęcego warkotu, ubranie pękało na nim, pod nim pękała skóra, sierść jeżyła się gęsto, biały miał kości pełen ostrych odłamków wgryzał się szrapnelem w tkanki, głębiej, głębiej, głębiej, pod paniczny szept struchlałego serca, póki wreszcie nie znieruchomiał – w mgle wycieńczenia biło centrum wszystkiego, metrum rzeczywistości, przestraszone jak on.
Tymczasem powtarzane jeszcze raz, mocniej nic się nie stanie, jak gdyby mógł użyć tych słów jak zaklęcia pętającego rzeczywistość, sidłającego ryzyko wymuszoną pewnością, której w każdej chwili miał coraz mniej; podniesiony głos Folke dźwięczał, rozbijając się ostrymi krawędziami potłuczonych głosek o miękkie wnętrze skroni, napuchnięte, zakrywające się krwistymi siniakami bólu pod otarciami uniesionych tonów. Mrużył oczy, jak gdyby swoim głośniejszym sprzeciwem raził nie słuch, ale jego źrenice – słowa kształtujące się w przestrzeni jaskrawą wibracją rażącą jak wymierzone w spojrzenie ostre światło. Chciał go złapać za rękę i gestem poprosić, żeby usiadł, żeby się uspokoił i usiadł obok, żeby wziął w swoje ręce jego skronie i przytrzymał je w całości, kiedy zaczną otwierać się rysami pęknięć; ale nie ufał sobie, nie ufał swoim rękom, nie ufał, że w gniewnym impulsie nie zaciśnie palców zbyt mocno, tymczasem przed oczami wykwitały plamy, sine przebarwienia na alabastrowych nadgarstkach rozlane na płótnie skóry jego nieostrożnością – nie wybaczył sobie tego dotąd i nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby podobną krzywdę wyrządził jemu, choćby przypadkiem.
– Nie będzie ci potrzebny – jeszcze raz, z dojmującą ulgą, kiedy głos Folke odzyskał swoje gładkie brzmienie; nieoczekiwana słodycz pośród cierpkiej goryczy krztuszącej zachwianą przytomność, krótka i przelotna. Nic się nie stanie powtarzane między nimi ze złudną ufnością, ze srebrnym nożem na blacie stołu wżynającym się bezgłośnym zaprzeczeniem w tkankę zapewnień. Coś poruszyło się w jego trzewiach niespokojnie, kiedy wzrok prześlizgiwał się po przetartej rękojeści; tej samej, którą ściskał w swojej ręce tak wiele razy, przykładając lśniącą płaszczyznę ostrza do wnętrza dłoni, do odsłoniętego przedramienia, wspierał ostre zwieńczenie o zgrubiałą bliznę na barku, tchórzliwie, dopóki ból nie zwracał mu tak niechcianej trzeźwości.
Płaczliwość jego głosu szarpała za przecierające się struny nerwów; zbyt wyraziste dźwięki, zbyt ostre, zbyt wzburzone – kąsały wbijając się w przerwy między kolejnymi sekundami uderzającymi rytmicznym gradem w sklepienie truchlejących myśli. Coś zimnego przesuwało mu się w dół rozpalonego karku, stróżka chłodnego potu jak rozsuwający się powoli szew. Pochylił głowę ku dłoniom oplatającym się wokół jego rąk, chociaż w głębi siebie czuł dudnienie powracających błagań, nie dotykaj mnie. Wszystko będzie dobrze. Kurczowy ból zaciskał się w przeponie, spłycając oddech do krótszych, łapczywych łyków. Ile sekund jeszcze? Ile minut upłynęło? Stracił rachubę, nie był pewien, nie wiedział, tykanie zegarka zbierało się w potylicy napierającym na przytomność pulsowaniem, to już zaraz, to zaraz, ile jeszcze? Zginając się, wsparł czoło o wyniesienie nasady jego kciuka, dławiąc w sobie bolesny jęk. Powinien go od siebie odepchnąć, powinien się odsunąć, Folke powinien wyjść, ale bał się momentu, w którym jego dłonie zsuną się z niego, bał się być sam, musiał być sam. Wciśnięty guzik zegarka zatrzasnął się głośno, więżąc sekundy w trwałym znieruchomieniu, a on wstrzymał na chwilę oddech jak gdyby z nim sprzężony, zaciskając szczęki, skurczony w sobie, czas nie stanął, osamotniony puls grzmiał ogłuszająco.
– Nie... – sapnął, kiedy Folke przysunął się bliżej, choć chwytając się jego głosu spróbował złapać głębszy oddech, spróbował opanować rwane spazmy płuc, było mu niedobrze, był owczą skórą zeszytą krzywo na wilczym grzbiecie napierającym coraz silniej na jego słabą powłokę. Spróbował zogniskować rozmyte spojrzenie na twarzy przyjaciela, kiedy odgarniał mu z czoła włosy, odnaleźć bezpieczną toń jego oczu, dać się jej przechwycić, uspokoić; widział jego łzy przez swój duszony płacz, zrozpaczoną troskę, przed którą pragnął uciec, której pragnął się oddać. – O-odsuń się – wykrztusił szorstkim głosem, łamiącym się u końca, kiedy chłodna dłoń zsunęła się z jego skroni. – Nie dotykaj mnie. Nie powinienem tutaj być– nie powinienem był...
Przed oczami zatańczyły mu czarne mroczki, szarpnięcie bólu rozlało się po przytomności oślepiającą bielą zagarniającą wszelką myśl pod duszącą falę zagubienia. Nie powinienem, nie dotykaj, nie powtarzał jeszcze w niemal bezgłośnym skamleniu podświadomości, podnosząc z kanapy zesztywniałą niezborność ciała, pochyloną i ociężałą, wspierając się na chwilę jeszcze dłonią o jej miękkość, chwytając w osuwającą się świadomość prostokąt drzwi prowadzących do sypialni, za którymi pragnął się schować instynktem przeczuwającego konwulsje zwierzęcia, ukryć się przed jego spojrzeniem, ale nie zdołał do nich dojść – zatoczył się na ścianę tuż obok, biała powierzchnia pod skronią i palcami, krwisty kwiat bólu otwierający się na płótnie jaźni, zanim kolejne szarpnięcie rozdzierającej jego ciało febry nie ocuciło go z czołem przyciśniętym do podłogi, skurczonego w spazmie bólu, palcami wpijającymi się w skórę głowy, łapiącego powietrze szybkimi haustami, zagryzając zęby na jęku nabrzmiewającym mu w krtani.
Utonął – w bólu, w bezdennej przepaści na krawędzi siebie, we wrzącej smole rozdymającej tętnice do granic, w krwi zalewającej tęczówki jego oczu, w pęknięciach otwierających się w fakturze ciała wydzieranego mu kawałek po kawałku, ścięgno po ścięgnie, chrząstka po chrząstce, miażdżona kość po gruchotanej kości, ogłuszające trzeszczenie posad kręgosłupa wyłamującego się boleśnie, jeżącego kolczyste wyrostki pod napiętą powłoką skóry; żebra trzaskały w zagłębieniach kręgów, rozwierając białe palce, wbijając drzazgi w rozdzierane mięśnie, robiąc miejsce rozpychającym się w nim instynktom. Oddychaj głęboko, próbował, ale oddech zatrzymywał mu się w gardle, dusił się jak kiedyś, dusił się jak noc po nocy, dusił się, więc sięgnął trzęsącą się ręką do kołnierza, szarpiąc, szarpiąc, szarpiąc dopóki lśniące oczka guzików nie rozsypały się obok, szarpiąc jeszcze, przyciskając czoło do podłogi, dłonie do głowy pękającej na poły razem ze światem, razem ze zmysłami, razem z przytomnością, w gehennie przemiany, kiedy było ich dwóch w jednym ciele rozrywanym na strzępy. Starał się nie krzyczeć, ale łamiące się błagania wydzierały się mu z napiętego gardła, bezkształtne nie dotykaj mnie przechodzące w charczenie, w basowe chrzęszczenie strun dostrajających się do zwierzęcego warkotu, ubranie pękało na nim, pod nim pękała skóra, sierść jeżyła się gęsto, biały miał kości pełen ostrych odłamków wgryzał się szrapnelem w tkanki, głębiej, głębiej, głębiej, pod paniczny szept struchlałego serca, póki wreszcie nie znieruchomiał – w mgle wycieńczenia biło centrum wszystkiego, metrum rzeczywistości, przestraszone jak on.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sro 2 Mar - 16:41
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nie dotykaj mnie grzęzło mu w gardle wiele razy, konsekwentnie wstrzymywane za membraną rzeczywistości, rozlewające się w głębi ściśniętej piersi jak modlitwa, do której bał się złożyć dłonie. Wstrzymywała go kategoryczność tych słów, ich ostrych, twardych krawędzi, które poraniłyby mu podniebienie, gdyby wypowiedział je na głos; próbował oblec je czymś gładkim, co brzmiało milej dla ucha i nie więziło oddechu w instrumencie krtani, spomiędzy strun którego wydrzeć potrafił jedynie pojedyncze, nierytmiczne szarpnięcia, fałszywy akord, załamujący płynne brzmienie muzyki. Jego przeczenia zawsze były konstrukcją niestabilną jak piaskowy zamek, rozpływający się pod pierwszą, podmywającą go falą, ulegający pod naciskiem dłoni, pełnym pretensji nie bądź taki, którego nie potrafił od siebie odepchnąć, bo zdenerwowane ujadało i gryzło, a obłaskawione było przynajmniej możliwe do ignorowania. Potrafił wyobrazić sobie, że znajdował się gdzieś indziej, rozedrzeć płótno własnej świadomości, przez chwilę być jedynie ciałem, kawałkiem materiału z ludzkiej skóry, na którym rozpościerała się kwiecista łąka siniaków, w końcu również uwiędłych i okwitłych, obolałych jedynie pod dotykiem wspomnień – tchórzliwie usuwał się myślami na peryferia trzeźwości, odwracał wzrok, nie zaciskał dłoni w pięść, niekiedy błagał, prosił, przepraszał, chociaż zazwyczaj po prostu milczał, dopóki znów nie zostawał sam, a wówczas odwracał się twarzą do ściany i zamykał oczy z pragnieniem, by przespać pięćdziesiąt lat, po czym już nigdy się nie obudzić; przeszłość wplotła się w nacięcia jego kręgosłupa, a on wciąż słyszał, jak skrzypiała, za każdym razem, gdy odginał kark. Być może dlatego, pod chrzęstem jego prośby, odsunął się odruchowo, cofając dłoń, która zsunęła się po skroplonej potem skroni, osuwając się powolną bezwładnością na poduszkę kanapy – nie chciał go słuchać, nie był pewien, czy powinien, z indolencją głuchego żalu zdał sobie jednak sprawę, że nie potrafił znów przekroczyć granicy, która rozdzieliła ich stanowczością słów o powierzchni cierpkiej i szorstkiej jak ścierny papier, pozostawiający skórę piekącą i zaczerwienioną. Pragnął mu pomóc lub przynajmniej uspokoić gniew zwierzęcia, które zębami próbowało przegryźć pręty więżącej go klatki, ale nie był w stanie, bał się włożyć dłoń pomiędzy wnyki szczęk, czuł, że mógłby tylko go zdenerwować, bo gniew ten rezonował płytko pod powierzchnią rzeczywistości – gdyby przyłożyć do niej palce, na wrażliwych opuszkach można by wyczuć szmer charakterystycznego pulsowania, wibracji przypominających te, które rozchodziły się wzdłuż ramienia, gdy jako dziecko dotykał metalowej powierzchni szyny, wyczuwając pęd zbliżającego się pociągu.
– Tu jesteś bezpieczny. – odparł w rozpaczliwej opozycji, ale te słowa zaginęły gdzieś w nabrzmiałej atmosferze mieszkania, wypowiedziane ostrożnością szeptu, jakby sam obawiał się, że jego własny głos mógłby przebrzmieć tonem zbyt głośnym, podłamanym obcą, niewygodną nutą, strachem bądź żalem, lecz przede wszystkim wiarą, że była to prawda, bo świat, który istniał poza nimi wydał mu się nagle przerażający i niebezpieczny, pełen drobnych pułapek, forteli i zasadzek, naostrzony bagnetami nienawiści i ślepego gniewu, pełnym srebrnych pęt i ostrzy, które mogłyby mu go odebrać. Chciał trzymać go blisko przy sobie, naiwnie i egoistycznie, z dala od innych ludzi, z dala od Gleipniru, którego wysoka, szpiczasta wieża wznosiła się pośród szczytów gór Bardal, jak grot włóczni zdolny rozpłatać niebo, rozpruć błękit jego podbrzusza, poderżnąć miękkie, srebrne gardło księżyca, lśniącej kuli, która na tle atramentowego firmamentu przypominała ogromną twarz okrutnego boga – nigdy nie zdołałby jednak utrzymać go na smyczy, nigdy nie odważyłby się próbować, mimo to pod mostkiem rozlało się uciążliwe ciepło nagłego skurczu, jakby uśpione dotąd stworzenie w jego piersi otworzyło swój pysk, zaciskając ostre zęby na mięśniach rozsądku i opanowania, nadgryzając przy tym ponurą świadomość ich nieadekwatności. Pomyślał, że nie miał pojęcia, jak mu pomóc i wrażenie to opadło jarzmem brutalnej bezsilności na jego ramiona, pozostawiając ciało w niemocy chwilowego bezruchu, paraliżującym żalu, który rozkuł się dopiero, gdy Bertram podniósł się gwałtownie z kanapy, chwytając się dłońmi framugi uchylonych drzwi, które uległy jednak pod ciężarem nacisku, kołysząc się z cichym skrzypieniem i zataczając jego ciało, rażone bólem przemiany, na biel przeciwległej ściany – poderwał się w ślad za nim, nie kryjąc już strachu, który sprawił, że jego twarz nabrała bladego, papierowego odcienia, oczy błysnęły zwilgotniałą zielenią paniki, wargi rozchyliły się orężem sprzeciwu, niemym zaczekaj, które nie zdołało jednak zatrzymać go w miejscu, bo z trudem opuściło naprężone struny krtani. Drżące dłonie sięgnęły w końcu solidarnym gestem ku fakturze podłogi, do której przyjaciel przylgnął rozpalonym gorączką czołem, rozrywanym spazmami prymitywnej dzikości, która napinała materiał ubrań, rozpruwając ciasne fastrygi szwów i jeżyła się sierścią na karku, żarłoczna i niecierpliwa. Czekała cały miesiąc; pragnęła wydostać się na wolność.
Bliski płaczu wpatrywał się w biel kłów wyzierających spomiędzy uchylonych ust, już niezdolnych do krzyku, wydobywających z głębi krtani jedynie zwierzęcy warkot, gardłowy skowyt, który sprawił, że zrobiło mu się jednocześnie zimno i duszno; oddychanie niespodziewanie wydawało się męczące, a on odniósł wrażenie, że gdyby nie skupił się na nim wystarczająco mocno, płuca po prostu zapadłyby się jak sflaczały balon, a tlen nigdy nie przedostał się wieżą tchawicy, dławiąc go jednocześnie swą obecnością i jej brakiem – a jednak oddychał, musiał oddychać. Bezwiednie odsunął się do tyłu, podpierając dłonie za plecami, czując jak spocona skóra lepi się do drewnianych paneli, pozostawiając na nich odcisk mokrych śladów – nie bał się go, nie w tym sensie, nie w pragnieniu zaciśnięcia palców na rękojeści sztyletu, który leżał zapomniany na powierzchni stołu, bezpieczny w materiałowej pochwie, nie w chęci ucieczki, do jakiej i tak nie byłby zdolny, ale w panice na widok jego cierpienia, odgłosu pękającej na karku skóry, chrzęstu kości, które wykrzywiały się pod model sobaczego szkieletu, oczu, które matowiały, ze znajomego, ciepłego brązu przeobrażając się w jątrzącą się krwistość czerwieni, dwa nieoszlifowane rubiny, inkrustowane w fizjonomię wilczej kufy. Jakkolwiek zwierzę szarpiące się w konwulsjach na jego oczach, dyszące i udręczone, próbujące wyrwać się z potrzasku ludzkiego ciała, przypominało drapieżnika o pysku zmarszczonym gniewem, w rozszerzonych zwierciadłach jego źrenic wciąż odbijał się człowiek, znajoma twarz nakreślona cieniem gęstego zarostu, lekko opadający bark i tęczówki, które w świetle dnia nabierały cieplejszej, miodowej barwy, znaczonej ledwie smugami pociemniałej umbry – człowiek, który chował jego drżące palce w bezpieczną, troskliwą kieszeń swoich dłoni, śmiejący się głucho na widok drobnych cekinów błędnych ogników, które zawirowały w powietrzu ponad ich głowami, dokarmiający marznące na wietrze łabędzie, odciskający ciepło swoich warg na jego skórze, głęboko w debrze obojczyka, wzdłuż rękojeści obolałego mostka, obejmujący go w talii i przyciągającym blisko do siebie, wspierający bezsilne wzburzenie swej złości na kościstym zaokrągleniu jego ramienia. Broda mu drżała, w końcu westchnął jednak ciężko, czekając, aż rwany, ciężki oddech zsynchronizuje się z jego własnym – Helene mawiała, że w życiu spotyka się tylko jedną osobę, której rytm bicia serca mógłby dostroić się z naszym własnym. Bergdis mawiała, że kiedy zainfekowany wścieklizną pies sąsiada rzucił się na kierdel owiec, żadna z nich nie uciekała – na Wyspach Owczych nie znano drapieżników. Wszystkie rany zadawano sobie samodzielnie.
– Tu jesteś bezpieczny. – odparł w rozpaczliwej opozycji, ale te słowa zaginęły gdzieś w nabrzmiałej atmosferze mieszkania, wypowiedziane ostrożnością szeptu, jakby sam obawiał się, że jego własny głos mógłby przebrzmieć tonem zbyt głośnym, podłamanym obcą, niewygodną nutą, strachem bądź żalem, lecz przede wszystkim wiarą, że była to prawda, bo świat, który istniał poza nimi wydał mu się nagle przerażający i niebezpieczny, pełen drobnych pułapek, forteli i zasadzek, naostrzony bagnetami nienawiści i ślepego gniewu, pełnym srebrnych pęt i ostrzy, które mogłyby mu go odebrać. Chciał trzymać go blisko przy sobie, naiwnie i egoistycznie, z dala od innych ludzi, z dala od Gleipniru, którego wysoka, szpiczasta wieża wznosiła się pośród szczytów gór Bardal, jak grot włóczni zdolny rozpłatać niebo, rozpruć błękit jego podbrzusza, poderżnąć miękkie, srebrne gardło księżyca, lśniącej kuli, która na tle atramentowego firmamentu przypominała ogromną twarz okrutnego boga – nigdy nie zdołałby jednak utrzymać go na smyczy, nigdy nie odważyłby się próbować, mimo to pod mostkiem rozlało się uciążliwe ciepło nagłego skurczu, jakby uśpione dotąd stworzenie w jego piersi otworzyło swój pysk, zaciskając ostre zęby na mięśniach rozsądku i opanowania, nadgryzając przy tym ponurą świadomość ich nieadekwatności. Pomyślał, że nie miał pojęcia, jak mu pomóc i wrażenie to opadło jarzmem brutalnej bezsilności na jego ramiona, pozostawiając ciało w niemocy chwilowego bezruchu, paraliżującym żalu, który rozkuł się dopiero, gdy Bertram podniósł się gwałtownie z kanapy, chwytając się dłońmi framugi uchylonych drzwi, które uległy jednak pod ciężarem nacisku, kołysząc się z cichym skrzypieniem i zataczając jego ciało, rażone bólem przemiany, na biel przeciwległej ściany – poderwał się w ślad za nim, nie kryjąc już strachu, który sprawił, że jego twarz nabrała bladego, papierowego odcienia, oczy błysnęły zwilgotniałą zielenią paniki, wargi rozchyliły się orężem sprzeciwu, niemym zaczekaj, które nie zdołało jednak zatrzymać go w miejscu, bo z trudem opuściło naprężone struny krtani. Drżące dłonie sięgnęły w końcu solidarnym gestem ku fakturze podłogi, do której przyjaciel przylgnął rozpalonym gorączką czołem, rozrywanym spazmami prymitywnej dzikości, która napinała materiał ubrań, rozpruwając ciasne fastrygi szwów i jeżyła się sierścią na karku, żarłoczna i niecierpliwa. Czekała cały miesiąc; pragnęła wydostać się na wolność.
Bliski płaczu wpatrywał się w biel kłów wyzierających spomiędzy uchylonych ust, już niezdolnych do krzyku, wydobywających z głębi krtani jedynie zwierzęcy warkot, gardłowy skowyt, który sprawił, że zrobiło mu się jednocześnie zimno i duszno; oddychanie niespodziewanie wydawało się męczące, a on odniósł wrażenie, że gdyby nie skupił się na nim wystarczająco mocno, płuca po prostu zapadłyby się jak sflaczały balon, a tlen nigdy nie przedostał się wieżą tchawicy, dławiąc go jednocześnie swą obecnością i jej brakiem – a jednak oddychał, musiał oddychać. Bezwiednie odsunął się do tyłu, podpierając dłonie za plecami, czując jak spocona skóra lepi się do drewnianych paneli, pozostawiając na nich odcisk mokrych śladów – nie bał się go, nie w tym sensie, nie w pragnieniu zaciśnięcia palców na rękojeści sztyletu, który leżał zapomniany na powierzchni stołu, bezpieczny w materiałowej pochwie, nie w chęci ucieczki, do jakiej i tak nie byłby zdolny, ale w panice na widok jego cierpienia, odgłosu pękającej na karku skóry, chrzęstu kości, które wykrzywiały się pod model sobaczego szkieletu, oczu, które matowiały, ze znajomego, ciepłego brązu przeobrażając się w jątrzącą się krwistość czerwieni, dwa nieoszlifowane rubiny, inkrustowane w fizjonomię wilczej kufy. Jakkolwiek zwierzę szarpiące się w konwulsjach na jego oczach, dyszące i udręczone, próbujące wyrwać się z potrzasku ludzkiego ciała, przypominało drapieżnika o pysku zmarszczonym gniewem, w rozszerzonych zwierciadłach jego źrenic wciąż odbijał się człowiek, znajoma twarz nakreślona cieniem gęstego zarostu, lekko opadający bark i tęczówki, które w świetle dnia nabierały cieplejszej, miodowej barwy, znaczonej ledwie smugami pociemniałej umbry – człowiek, który chował jego drżące palce w bezpieczną, troskliwą kieszeń swoich dłoni, śmiejący się głucho na widok drobnych cekinów błędnych ogników, które zawirowały w powietrzu ponad ich głowami, dokarmiający marznące na wietrze łabędzie, odciskający ciepło swoich warg na jego skórze, głęboko w debrze obojczyka, wzdłuż rękojeści obolałego mostka, obejmujący go w talii i przyciągającym blisko do siebie, wspierający bezsilne wzburzenie swej złości na kościstym zaokrągleniu jego ramienia. Broda mu drżała, w końcu westchnął jednak ciężko, czekając, aż rwany, ciężki oddech zsynchronizuje się z jego własnym – Helene mawiała, że w życiu spotyka się tylko jedną osobę, której rytm bicia serca mógłby dostroić się z naszym własnym. Bergdis mawiała, że kiedy zainfekowany wścieklizną pies sąsiada rzucił się na kierdel owiec, żadna z nich nie uciekała – na Wyspach Owczych nie znano drapieżników. Wszystkie rany zadawano sobie samodzielnie.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pon 7 Mar - 23:23
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Był tutaj bezpieczny – bezpieczniejszy niż byłby wśród wyludnionych ostępów odległej Szwecji, gdzie comiesięczna ścieżka sumiennej ekspiacji rysowała się zauważalną dla myśliwego oka szramą przez wolny od ludzkiej ingerencji, onieśmielająco dziki matecznik; wydeptywana pokutnym rozgoryczeniem blizna punktualnej, zorganizowanej regularności przeciągnięta przez jej trzewia bezlitosną determinacją, prowadzącą zawsze z powrotem w rozdętą jamę zapomnianego grobowca, w której zagrzebywał desperacko fragment siebie, rozkrwawione sumienie, któremu nie dawał nigdy szansy zabliźnienia. Nie zasługiwał na ulgę; potrafił zapomnieć na niepełną długość miesiąca, wrócić na ten czas do swojego życia, do człowieczej codzienności – której niekiedy nienawidził tak silnie i za którą potrafił równie silnie tęsknić, kiedy przemęczona apatia wypuszczała go w końcu z duszącego uścisku – potrafił zapomnieć, ale zawsze wracał. Zawsze, kiedy kalendarz odkrywał przed nim zalaną ostrzegawczą czerwienią datę, wracał do rozjątrzonej rany poczucia winy ze ślepą wiernością psa niezdolnego uwierzyć, że został porzucony; choć wiedział, że kości Lave, oczyszczone kruczymi dziobami z resztek rozprutego kłami ciała, spoczywały w milczącej komorze serca Helligsted wraz z kośćmi innych zmarłych, oddalone od ich ostatniego wspólnego szlaku tysiącami martwych dni, zawsze wracał – zawsze dotąd, prócz jednej nieświadomej pełni i paru następnych, spędzonych pod przymusowym nadzorem Gleipniru, częścią siebie mając nadzieję, że obserwujący go łowca wykorzysta okazję i nie pozwoli mu obudzić się rano z rozkrwawionym sumieniem, nie pozwoli mu obudzić się po raz kolejny wcale. Częścią siebie mając wrażenie, że nie obudzi się sam naturalnie, bez jego pomocy, zatrzaśnięty w przeklętej fizjonomii przez złamanie ekspiacyjnego rygoru – bo powinien być tam, powinien przepoczwarzyć się w zatęchłej gwarze mogiły nękany budzącymi się duchami wyrzutów drapiącymi w kamienny próg wejścia zniecierpliwionym wilczym pazurem, powinien zanurzyć się w puszczy znającej tajemnice jego zbrodni – bezradnego, paraliżującego przestrachu – powinien poszukiwać śladów swojego ojca, krzyku przechowywanego w koronach tamtejszych drzew, wytrząsanego z nich oddechem nocnego nieba i powinien na ten krzyk, tym razem, odpowiedzieć. Lub wrócić do grobowca z rozdrapaną raną na gardle sumienia, jeszcze raz sam, jeszcze raz z podłym przewinieniem dalszego życia, kiedy kości ojca bieliły się wbite w gardło Helligsted, coraz wyraźniej odarte z tożsamości przez dzioby zapomnienia.
Nieprzytomność, którą poprzedniej pełni próbował wymusić na sobie desperackim ogłuszeniem skroni o kamień, przerażała go tym razem do granicy wściekłej histerii; ciemna próżnia nieobecności otwierająca się przed nim migawkami omdlenia wydzierała mu gardłowy charkot z głębi gardła, rozdzierające ciszę odgłosy zwierzęcego przestrachu, gniewu, rozpaczliwej desperacji, żeby utrzymać się przy drążonej obezwładniającym bólem przytomności – był gotowy znieść wszystko, był gotowy znieść gehennę wyłamywania każdej kości szkieletu, przetrącania każdego stopnia kręgosłupa, bolesny pożar każdej rozsadzonej krwią wyrwy w zamkniętym obiegu oddechu serca, mógłby błagać o strzaskanie w pył czaszki rozchodzącej się w szwach ze złowrogim trzeszczeniem, błagać o rozpłatanie miękkich tkanek jego ciała rozdzierających się w słabiznach, o wetknięcie mu w ściśnięte trzewia srebrnej brzytwy, o ściśnięcie odsłoniętych płuc, nie pozwalając mu na złapanie tchu, kiedy ból wywracał mu spojrzenie w głąb, odsłaniając ślepe białka rozorane szkarłatem rozkwitłych kwiatów rozlanych naczynek; zniósłby wszystko, byle nie osuwać się w grząskość nieprzytomności, z której mógłby już nie wrócić – co, gdyby nie wrócił? Wywrócona na lewą stronę świadomość, zdezorientowana i wytrzewiona, rozpoczynała się po każdym omdleniu metalicznym posmakiem na języku – smakiem krwi spływającej w gardło z rozzutych kłami dziąseł – i przerażoną myślą, że noc zdążyła minąć, bez niego, i że krztusił się paskudnym żelazistym ciepłem nieswojego bólu.
Z determinacją, jaka pozwalała mu odnajdywać własne zwietrzałe ślady w norrlandzkiej puszczy, odszukiwał tym razem szlak drugiego tętna grzmiący w zamkniętej przestrzeni mieszkania obok jego własnego – i ze ściśniętym gardłem uświadamiał sobie, że noc wciąż trwała u swego początku, że sekundy, które wcześniej zsypały się w jego skronie, odliczały się teraz ponownie w płytkich szarpnięciach tchu gubiącego się w obcym ciele. Słyszał zwykłe życie nieświadomych ludzi szurające po podłogach kamienicy; słyszał rozmowy zgłuszane barierą ścian, spokojne głosy mówiące o prostych, prozaicznych rzeczach, zamknięte w błogiej niewiedzy o parszywym przekleństwie budzącym się tego samego wieczoru zaledwie parę drzwi dalej. Odgłosy późnej kolacji i puszczoną cicho muzykę w czyjejś sypialni, krótki kobiecy śmiech urywający się miękko, niskie wibracje kociego pomruku. Ciężkie westchnienie wydające się w klatce pokoju tak zaskakująco bliskie, że drgnął niespokojnie, wyczuwając na policzku jego fantomowe ciepło; wstrzymał oddech w uniesionych ścianach wilczej piersi, wciąż jeszcze ogłuszony mgłą odpuszczającego opieszale bólu i zdezorientowany, przejęty wyrazistą bliskością drugiego serca, jego niespokojnych tonów rezonujących jakby pod jednym mostkiem, tuż obok wtórującego im własnego pulsu – miał osobliwe, dojmujące wrażenie, że to zaskoczenie nie należało do niego; że mieszkające w nim zwierzę, oswobodzone z łańcuchów ustępujących pod srebrnym obuchem pełni, szarpnęło się w nim i zamarło tak samo, zdumione i wystraszone cudzą obecnością.
Głucha cisza, nawarstwiająca się w tej krótkiej chwili wyczekującego bezruchu, opadła przytłaczającym ciężarem na odrętwiałą przytomność; kiedy wypuścił wreszcie oddech, z ostrożną powolnością, jak gdyby bał się wzruszyć nim strukturę przesiąkniętego strachem powietrza, jego serce – nagle zdające się obcą, niezależną od niego, zdradliwą istotą – zaszamotało się niespokojnie, kurcząc płytko zmęczone mięśnie przedsionków. Chciał się poruszyć, podnieść, spojrzeć ku niemu i zapewnić go, że są bezpieczni oboje, ale obezwładniała go myśl o tym, co mógłby znaleźć w źrenicach zmuszonych oglądać jego uwłaczającą, parszywą bezsilność, odrażające oblicze zamieszkałego w nim przekleństwa. Pod powiekami majaczyła mu przerażona bladość uwielbionej fizjonomii, grymas obrzydzenia zastygły w krzywiźnie ukochanych ust, strach wzruszający spokojne tafle oczu, strach, który już nieszczęśliwie znał, strach stokrotnie gorszy niż ten, który trwał odciśnięty w tkance pamięci siną wybroczyną poczucia winy i żalu. Strach gorszy od dyszącej w kark groźby srebrnego powrozu zaciskającego się na gardle w puszczy, która zachowałaby jego zwierzęcy krzyk w swoich koronach, kolejny inkrustowany klejnot popełnionej w jej trzewiach zbrodni. W ciemieniu odzywało się odległe, tępe pulsowanie inercyjnego, odruchowego gniewu, wymierzanego sobie w bezgłośnej rozpaczy – jak mógł wyobrażać sobie, że to nic nie zmieni? Jak mógł zamknąć go ze sobą pod nieprzebłaganym wzrokiem pełni, kazać mu patrzeć na siebie, kazać mu patrzeć na to wszystko, najpodlejszą obmierzłość wylewającą się ze skażonych żył, jak mógł zostawić Lave samego, jak mógł pozwolić mu zginąć, jak mógł go porzucić, wtedy i dzisiaj znowu, jak mógłby spojrzeć mu w oczy?
Drgnął niespokojnie, przejęty dreszczem popłochu, którego zenit rozbijał się z wzbierającą desperacją o sklepienie mostka – jak skroń uderzająca w kamień w próbie ukojenia rzeczywistości choć na krótką chwilę ulgi – wymykając się miarowej sugestii znajomego serca. Ciemna sierść zafalowała na odrętwiałym jeszcze ciele, strosząc się na karku, kiedy podnosił ociężały łeb, błyskając krótko rubinem oczu, zaraz zaciskając jednak powieki pod nagłym uderzeniem spadającego nań wstydu i przestrachu, kładąc po sobie uszy, przyciskając je ciasno do szyi. W gardle wzbierała mu bolesna nabrzmiałość zatkniętej weń prośby, ale nie wiedział nawet, o co chciał go właściwie prosić. Nie dotykaj mnie. Nie patrz na mnie. Wyjdź. Wyjdź, nie wracaj więcej. Wyjdź i nie pozwól nigdy, bym do ciebie wrócił. Drżał; wyczuwał niemrawo naprężenie ciała, wciąż jeszcze tak bardzo odległego, tak nieznośnie, przerażająco obcego, napiętego w przestraszonym oczekiwaniu wobec skłębionego wzburzenia własnych uczuć. Nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj mnie samego, nie zostawiaj mnie z ciszą, nie zostawiaj mnie, nie teraz, nie nigdy.
Gdyby pozbawił go swojego tętna, co by pozostało? Co, prócz milczenia zawiązującego się na gardle? Co, prócz duszności, noc za nocą? Cudowna cisza przenikała świat, cudowna, klaustrofobiczna cisza zaduszająca wszystko prócz podsyconej nią wściekłości, prócz krzyku zgubionego w Norrlandii. Drewno trzeszczało cicho pod naciskiem wpijających się w jego słoje pazurów. Targnął nim nagły instynktowny skurcz, kiedy wyczuł poruszenie Folke – serce zbliżające się do serca – i uniósł się impulsywnie na przednich łapach, pozostawiając w podłodze rozczapierzony szlak jasnych szram, cofając pysk. Płytki oddech rozdymał płatki czarnych nozdrzy, omdlewał myśli; pod zaciśniętymi powiekami przestraszone źrenice partnera zapadały się w nienawiści ściągniętej z rysów setek innych twarzy.
Nieprzytomność, którą poprzedniej pełni próbował wymusić na sobie desperackim ogłuszeniem skroni o kamień, przerażała go tym razem do granicy wściekłej histerii; ciemna próżnia nieobecności otwierająca się przed nim migawkami omdlenia wydzierała mu gardłowy charkot z głębi gardła, rozdzierające ciszę odgłosy zwierzęcego przestrachu, gniewu, rozpaczliwej desperacji, żeby utrzymać się przy drążonej obezwładniającym bólem przytomności – był gotowy znieść wszystko, był gotowy znieść gehennę wyłamywania każdej kości szkieletu, przetrącania każdego stopnia kręgosłupa, bolesny pożar każdej rozsadzonej krwią wyrwy w zamkniętym obiegu oddechu serca, mógłby błagać o strzaskanie w pył czaszki rozchodzącej się w szwach ze złowrogim trzeszczeniem, błagać o rozpłatanie miękkich tkanek jego ciała rozdzierających się w słabiznach, o wetknięcie mu w ściśnięte trzewia srebrnej brzytwy, o ściśnięcie odsłoniętych płuc, nie pozwalając mu na złapanie tchu, kiedy ból wywracał mu spojrzenie w głąb, odsłaniając ślepe białka rozorane szkarłatem rozkwitłych kwiatów rozlanych naczynek; zniósłby wszystko, byle nie osuwać się w grząskość nieprzytomności, z której mógłby już nie wrócić – co, gdyby nie wrócił? Wywrócona na lewą stronę świadomość, zdezorientowana i wytrzewiona, rozpoczynała się po każdym omdleniu metalicznym posmakiem na języku – smakiem krwi spływającej w gardło z rozzutych kłami dziąseł – i przerażoną myślą, że noc zdążyła minąć, bez niego, i że krztusił się paskudnym żelazistym ciepłem nieswojego bólu.
Z determinacją, jaka pozwalała mu odnajdywać własne zwietrzałe ślady w norrlandzkiej puszczy, odszukiwał tym razem szlak drugiego tętna grzmiący w zamkniętej przestrzeni mieszkania obok jego własnego – i ze ściśniętym gardłem uświadamiał sobie, że noc wciąż trwała u swego początku, że sekundy, które wcześniej zsypały się w jego skronie, odliczały się teraz ponownie w płytkich szarpnięciach tchu gubiącego się w obcym ciele. Słyszał zwykłe życie nieświadomych ludzi szurające po podłogach kamienicy; słyszał rozmowy zgłuszane barierą ścian, spokojne głosy mówiące o prostych, prozaicznych rzeczach, zamknięte w błogiej niewiedzy o parszywym przekleństwie budzącym się tego samego wieczoru zaledwie parę drzwi dalej. Odgłosy późnej kolacji i puszczoną cicho muzykę w czyjejś sypialni, krótki kobiecy śmiech urywający się miękko, niskie wibracje kociego pomruku. Ciężkie westchnienie wydające się w klatce pokoju tak zaskakująco bliskie, że drgnął niespokojnie, wyczuwając na policzku jego fantomowe ciepło; wstrzymał oddech w uniesionych ścianach wilczej piersi, wciąż jeszcze ogłuszony mgłą odpuszczającego opieszale bólu i zdezorientowany, przejęty wyrazistą bliskością drugiego serca, jego niespokojnych tonów rezonujących jakby pod jednym mostkiem, tuż obok wtórującego im własnego pulsu – miał osobliwe, dojmujące wrażenie, że to zaskoczenie nie należało do niego; że mieszkające w nim zwierzę, oswobodzone z łańcuchów ustępujących pod srebrnym obuchem pełni, szarpnęło się w nim i zamarło tak samo, zdumione i wystraszone cudzą obecnością.
Głucha cisza, nawarstwiająca się w tej krótkiej chwili wyczekującego bezruchu, opadła przytłaczającym ciężarem na odrętwiałą przytomność; kiedy wypuścił wreszcie oddech, z ostrożną powolnością, jak gdyby bał się wzruszyć nim strukturę przesiąkniętego strachem powietrza, jego serce – nagle zdające się obcą, niezależną od niego, zdradliwą istotą – zaszamotało się niespokojnie, kurcząc płytko zmęczone mięśnie przedsionków. Chciał się poruszyć, podnieść, spojrzeć ku niemu i zapewnić go, że są bezpieczni oboje, ale obezwładniała go myśl o tym, co mógłby znaleźć w źrenicach zmuszonych oglądać jego uwłaczającą, parszywą bezsilność, odrażające oblicze zamieszkałego w nim przekleństwa. Pod powiekami majaczyła mu przerażona bladość uwielbionej fizjonomii, grymas obrzydzenia zastygły w krzywiźnie ukochanych ust, strach wzruszający spokojne tafle oczu, strach, który już nieszczęśliwie znał, strach stokrotnie gorszy niż ten, który trwał odciśnięty w tkance pamięci siną wybroczyną poczucia winy i żalu. Strach gorszy od dyszącej w kark groźby srebrnego powrozu zaciskającego się na gardle w puszczy, która zachowałaby jego zwierzęcy krzyk w swoich koronach, kolejny inkrustowany klejnot popełnionej w jej trzewiach zbrodni. W ciemieniu odzywało się odległe, tępe pulsowanie inercyjnego, odruchowego gniewu, wymierzanego sobie w bezgłośnej rozpaczy – jak mógł wyobrażać sobie, że to nic nie zmieni? Jak mógł zamknąć go ze sobą pod nieprzebłaganym wzrokiem pełni, kazać mu patrzeć na siebie, kazać mu patrzeć na to wszystko, najpodlejszą obmierzłość wylewającą się ze skażonych żył, jak mógł zostawić Lave samego, jak mógł pozwolić mu zginąć, jak mógł go porzucić, wtedy i dzisiaj znowu, jak mógłby spojrzeć mu w oczy?
Drgnął niespokojnie, przejęty dreszczem popłochu, którego zenit rozbijał się z wzbierającą desperacją o sklepienie mostka – jak skroń uderzająca w kamień w próbie ukojenia rzeczywistości choć na krótką chwilę ulgi – wymykając się miarowej sugestii znajomego serca. Ciemna sierść zafalowała na odrętwiałym jeszcze ciele, strosząc się na karku, kiedy podnosił ociężały łeb, błyskając krótko rubinem oczu, zaraz zaciskając jednak powieki pod nagłym uderzeniem spadającego nań wstydu i przestrachu, kładąc po sobie uszy, przyciskając je ciasno do szyi. W gardle wzbierała mu bolesna nabrzmiałość zatkniętej weń prośby, ale nie wiedział nawet, o co chciał go właściwie prosić. Nie dotykaj mnie. Nie patrz na mnie. Wyjdź. Wyjdź, nie wracaj więcej. Wyjdź i nie pozwól nigdy, bym do ciebie wrócił. Drżał; wyczuwał niemrawo naprężenie ciała, wciąż jeszcze tak bardzo odległego, tak nieznośnie, przerażająco obcego, napiętego w przestraszonym oczekiwaniu wobec skłębionego wzburzenia własnych uczuć. Nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj mnie samego, nie zostawiaj mnie z ciszą, nie zostawiaj mnie, nie teraz, nie nigdy.
Gdyby pozbawił go swojego tętna, co by pozostało? Co, prócz milczenia zawiązującego się na gardle? Co, prócz duszności, noc za nocą? Cudowna cisza przenikała świat, cudowna, klaustrofobiczna cisza zaduszająca wszystko prócz podsyconej nią wściekłości, prócz krzyku zgubionego w Norrlandii. Drewno trzeszczało cicho pod naciskiem wpijających się w jego słoje pazurów. Targnął nim nagły instynktowny skurcz, kiedy wyczuł poruszenie Folke – serce zbliżające się do serca – i uniósł się impulsywnie na przednich łapach, pozostawiając w podłodze rozczapierzony szlak jasnych szram, cofając pysk. Płytki oddech rozdymał płatki czarnych nozdrzy, omdlewał myśli; pod zaciśniętymi powiekami przestraszone źrenice partnera zapadały się w nienawiści ściągniętej z rysów setek innych twarzy.
Folke Baantjer
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Sob 19 Mar - 3:03
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Zbyt często wydawało mu się, że nie przynależał do tego świata – lub przynależał, lecz w innej formie, nie w tym ciele, które było ciasne i niewygodne, uwierało go przykurczem zesztywniałych tkanek i odbarwiało się fioletem pod dotykiem cudzych dłoni; mógłby istnieć jako drobny szpak, który przysiadał wczesnym rankiem na skraju parapetu, lśniąc w blasku złocistej jutrzenki, jako płatek śniegu lawirujący spiralą na wietrze, by zatrzymać się na spąsowiałych rumieńcach czyjejś twarzy, rozpuścić się pod ich warem i spłynąć po policzku pojedynczą, nieśmiałą łzą, jako pierwsze, wiosenne promienie słońca, przedzierające się ulotnym tchnieniem ciepła przez popielate, marcowe niebo. Sądził, że byłby mu wówczas bliższy, potrafiłby podchodzić do życia śmielej, oswobodzony z wnyków strachu, które zdawały się zaciskać na jego sercu tym mocniej, im więcej czasu mijało – nauczył się nie szarpać, nie pogłębiać rany, pozwolić, by krew zakrzepła, a ból stępił się swą chroniczną obecnością, utkwiony w jego ciele jak zaklęty amulet, z przyzwyczajenia noszony na szczęście. Świat tymczasem stroszył się i szczerzył kły, wyginał swój łukowaty grzbiet, dobywając z głębi gardła pojedynczy tembr ponurego warczenia, od którego jego kark znów skraplał się woskiem potu, gardło znów zlepiało się cieśniną wąskiego prześwitu, z trudem przepuszczającą świst nabieranego powietrza; nie chciał się przed nim korzyć, a jednak lęk zawsze okazywał się silniejszy niż jego pragnienia, chwytając go neuropatią nagłej, paraliżującej inercji, która pozwalała jedynie stać i patrzeć, jak wszystko wokół rozpadało się i czezło. Bałeś się mnie, pamiętasz? powróciło echem zrozpaczonego poczucia winy, gdy przeszklonym wzrokiem przyglądał się, jak zwierzęce już ciało drżało pod ostatnią, bolesną konwulsją przemiany, a ostre, srebrzyste pazury przesunęły się po gładkiej powierzchni linoleum z cichym zgrzytem, pozostawiając na nim rysy cienkich, wykrzywionych śladów. Bałeś się mnie.
Bał się – bał się jego palców zaciśniętych na kołnierzu swej koszuli, gdy pierwszy raz pozwolił sobie na rozprężenie tego gniewu, który dotąd czuwał tylko przyczajony pod nagannym, szorstkim tonem głosu, bał się wyrazu jego twarzy, gdy zgromił go ciężkim spojrzeniem, pełnym urazy i awersji do wszystkiego, czym był, przede wszystkim bał się jednak utraty tego, co scalało ich dotąd w amalgamat obopólnego porozumienia, przyjacielskiej wyrozumiałości, której nigdy później nie otrzymał od nikogo, bo pierwsza odmowa wetknęła mu w gardło ość raniącą przełyk za każdym razem, gdy odzywał się zbyt głośno; czasami wydawało mu się, że gdyby nikt nie stawiał mu pytań, nie dobyłby głosu już nigdy. Powiedz o tym, skandował dziecięcy dyszkant sumienia, podżegany spojrzeniem Bertrama, zaklętą w nich prośbą, inkantacją łagodnie wmasowywaną kciukiem w grzbiet jego drżącej dłoni. Czuł, że powinien mu wyjaśnić, wytłumaczyć się z tego, czego sam w sobie nie rozumiał, czuł, że zwierzę, które zrodziło się w jego wnętrzu, rosło zbyt wielkie, by zmieścić się w kostnej klatce żeber, więc uciskało łapami na trzewia, przygryzało nerwy, uderzało ogonem o komory jego serca, byle wydostać się na zewnątrz, ale mimo to milczał, kręcił głową (nie mogę, cicho i z żalem, nie mogę, które brzmiało jak przeprosiny), masochistycznie nie chciał pozwolić mu uciec – co zrobiłby z pustką, jaka by pozostała?
Teraz, z dala od tamtych dziecięcych wspomnień, usuniętych w cień nieadekwatności, ufał mu na przekór własnym instynktom – umysłem widział w nim wciąż tego samego człowieka, łagodniejszego i piękniejszego niż ten, za jakiego Bertram sam się uważał, ciało, które pamiętało więcej i dosadniej, wciąż drżało jednak lekko pod materiałem ubrań, spocone dłonie lepiły się do podłogi, źrenice pozostawały rozszerzone, niczym dwa okrągłe talary, błyszczące zwilgotniałą taflą łez, wstrzymywanych za obramowaniem powiek. Poruszył się ostrożnie, przełykając ślinę przez zaschnięte gardło, przyglądając się, jak warg unosi się na przednich łapach, a jego ciemne futro faluje na piersi, poruszane płytkim oddechem, wciąż jeszcze zdradzającym oznaki zmęczenia, widmo bólu, który rozpruwał skórę i naginał kości, wyłamując kręgosłup w animalistyczny łuk, wyżynał się z miękkiej tkanki podniebienia dodatkowymi zębami, kłami zakrzywionymi w zaostrzone lunule, zdolne płatać spięte włókna mięśni – jego wzrok wciąż pozostawał przy tym wyraźnie niepewny, jak gdyby był świadomy, że obserwował coś, czego nie powinien widzieć bądź też raczej coś, co nie chciało nigdy zostać zauważone.
– Bertram. – jego głos zabrzmiał głucho i słabo, przedzierając się na zewnątrz echem dźwięku, który utknął głęboko w poruszonej krtani, ściśniętej impulsem przytłumionych, choć wciąż żywych jeszcze emocji. Nagle dystans, jaki między sobą stworzyli, wydawał mu się nie do zniesienia, nie odważył się jednak przysunąć bliżej, wyciągnąć dłoni na tyle daleko, by musnąć opuszkami ciemne, wilcze futro, zawinąć ramiona wokół obolałego karku w głupiej, małodusznej wierze, że potrafiłby ściągnąć z niego jarzmo niewygody, które obcierało łopatki grubą, nieswoją skórą – uniósł powoli dłoń, lecz zatrzymał ją w połowie drogi, zdjęty wątpliwością, jakby dotyk ten miał okazać się w jakiś sposób bolesny, ogromne, zwierzęce ciało wrażliwsze niż te pazury ocierające się o deski podłogi, kły łyskające zza lekko uchylonego pyska, napięte mięśnie, ukryte pod gęstym, stroszonym futrem. – Spójrz na mnie. – wyłowił nareszcie z piersi łagodny dźwięk prośby, trącającej nutą rozpaczliwej niepewności, chęci, by upewnić się, że wciąż byli tu razem, że nic się nie zmieniło. Cisza, jaka zastygła w ciężkiej, dusznej atmosferze pomieszczenia, wydała mu się tymczasem bardziej klarowna, niż kiedykolwiek wcześniej, a wówczas, wbrew sobie, odnalazł w niej pojedynczy akord spokoju – im dłużej patrzył, tym bardziej spokój ten zaczynał się jednak zniekształcać, marszczyć i przepoczwarzać, powoli zarastając ciemną, próchniejącą korą, łuszczącą się płatami panicznego smutku, strupami dziecięcych przewinień i bezradnej indolencji. Wina ugięła membranę jego sumienia świadomością tego, z czym go zostawił, obliczem wszystkich nocy, przez które przechodził w samotności, niedyspozycją ponurej, bolesnej rekonwalescencji, gdy leżał odcięty od świata, a on nie był w stanie podejść pod jego próg domu i chwycić palcami za ociężałą obręcz antaby – był tchórzem; nie potrafił zmusić się, by po raz kolejny postawić się na linii jego gniewu.
– Powinienem był przyjść. – odparł w końcu, z trudem przedzierając się przez zgęstniałą pecynę narastającego w przełyku milczenia, zatrzymując wzrok na srebrzącym się snopie księżycowego światła, wpadającego tygrysimi paskami przez połamane żaluzje kuchennego okna. Odetchnął cicho, upewniając się, że jego głos zabrzmi spokojnie, jednocześnie z uporem wciskając własne dłonie w materiał spodni, powstrzymując się przed uniesieniem ich do twarzy, zakryciem oczu, dociśnięciem lepkiego śródręcza do pulsującej skroni, jakby w ten sposób próbował ją wgnieść i uciszyć – nie chciał teraz płakać, bo płacz wzbudzał litość, a on konsekwentnie na nią nie zasługiwał. – Powinienem był przyjść, przepraszam... przepraszam. Nie chciałem nigdy zostawiać cię z tym samego, nawet jeśli… – jakaś struna w jego krtani zadrżała, a on poczuł się, jakby tymi słowami wgniatał się w ziemię; przez chwilę przyglądał się jeszcze pojaśniałym plamom w progu pokoju, wąskim smugom światła, które mogłyby wyjąć go z tej rzeczywistości, gdyby skupił się na nich wystarczająco – ale tym razem nie mógł już dłużej uciekać. – Byłeś przy mnie tyle razy, kiedy coś się działo, a ja nie mogłem nawet… – westchnął cicho, kręcąc powoli głową, po czym przenosząc wzrok na jego twarz – wilczą kufę, ciemną sierść okrywającą rozjątrzoną czerwień spojrzenia; nerwowo przesunął opuszkami po złotej obręczy pierścionka, ostrożnie obracając go wokół palca. – Zamierzałem cię odwiedzić, próbowałem… kilka razy, ale zawsze w końcu przekonywałem się, że nie chcesz mnie widzieć, nie wtedy i nie nigdy. Bałem się i tak było łatwiej… lepiej. Dla nas obu. – dostrzegł egoizm w tym, co mówił, drzazgę dyskomfortu w świadomości, że było mu łatwiej, gdy nie mógł uzyskać odpowiedzi. – Ale powinienem był przyjść.
Bał się – bał się jego palców zaciśniętych na kołnierzu swej koszuli, gdy pierwszy raz pozwolił sobie na rozprężenie tego gniewu, który dotąd czuwał tylko przyczajony pod nagannym, szorstkim tonem głosu, bał się wyrazu jego twarzy, gdy zgromił go ciężkim spojrzeniem, pełnym urazy i awersji do wszystkiego, czym był, przede wszystkim bał się jednak utraty tego, co scalało ich dotąd w amalgamat obopólnego porozumienia, przyjacielskiej wyrozumiałości, której nigdy później nie otrzymał od nikogo, bo pierwsza odmowa wetknęła mu w gardło ość raniącą przełyk za każdym razem, gdy odzywał się zbyt głośno; czasami wydawało mu się, że gdyby nikt nie stawiał mu pytań, nie dobyłby głosu już nigdy. Powiedz o tym, skandował dziecięcy dyszkant sumienia, podżegany spojrzeniem Bertrama, zaklętą w nich prośbą, inkantacją łagodnie wmasowywaną kciukiem w grzbiet jego drżącej dłoni. Czuł, że powinien mu wyjaśnić, wytłumaczyć się z tego, czego sam w sobie nie rozumiał, czuł, że zwierzę, które zrodziło się w jego wnętrzu, rosło zbyt wielkie, by zmieścić się w kostnej klatce żeber, więc uciskało łapami na trzewia, przygryzało nerwy, uderzało ogonem o komory jego serca, byle wydostać się na zewnątrz, ale mimo to milczał, kręcił głową (nie mogę, cicho i z żalem, nie mogę, które brzmiało jak przeprosiny), masochistycznie nie chciał pozwolić mu uciec – co zrobiłby z pustką, jaka by pozostała?
Teraz, z dala od tamtych dziecięcych wspomnień, usuniętych w cień nieadekwatności, ufał mu na przekór własnym instynktom – umysłem widział w nim wciąż tego samego człowieka, łagodniejszego i piękniejszego niż ten, za jakiego Bertram sam się uważał, ciało, które pamiętało więcej i dosadniej, wciąż drżało jednak lekko pod materiałem ubrań, spocone dłonie lepiły się do podłogi, źrenice pozostawały rozszerzone, niczym dwa okrągłe talary, błyszczące zwilgotniałą taflą łez, wstrzymywanych za obramowaniem powiek. Poruszył się ostrożnie, przełykając ślinę przez zaschnięte gardło, przyglądając się, jak warg unosi się na przednich łapach, a jego ciemne futro faluje na piersi, poruszane płytkim oddechem, wciąż jeszcze zdradzającym oznaki zmęczenia, widmo bólu, który rozpruwał skórę i naginał kości, wyłamując kręgosłup w animalistyczny łuk, wyżynał się z miękkiej tkanki podniebienia dodatkowymi zębami, kłami zakrzywionymi w zaostrzone lunule, zdolne płatać spięte włókna mięśni – jego wzrok wciąż pozostawał przy tym wyraźnie niepewny, jak gdyby był świadomy, że obserwował coś, czego nie powinien widzieć bądź też raczej coś, co nie chciało nigdy zostać zauważone.
– Bertram. – jego głos zabrzmiał głucho i słabo, przedzierając się na zewnątrz echem dźwięku, który utknął głęboko w poruszonej krtani, ściśniętej impulsem przytłumionych, choć wciąż żywych jeszcze emocji. Nagle dystans, jaki między sobą stworzyli, wydawał mu się nie do zniesienia, nie odważył się jednak przysunąć bliżej, wyciągnąć dłoni na tyle daleko, by musnąć opuszkami ciemne, wilcze futro, zawinąć ramiona wokół obolałego karku w głupiej, małodusznej wierze, że potrafiłby ściągnąć z niego jarzmo niewygody, które obcierało łopatki grubą, nieswoją skórą – uniósł powoli dłoń, lecz zatrzymał ją w połowie drogi, zdjęty wątpliwością, jakby dotyk ten miał okazać się w jakiś sposób bolesny, ogromne, zwierzęce ciało wrażliwsze niż te pazury ocierające się o deski podłogi, kły łyskające zza lekko uchylonego pyska, napięte mięśnie, ukryte pod gęstym, stroszonym futrem. – Spójrz na mnie. – wyłowił nareszcie z piersi łagodny dźwięk prośby, trącającej nutą rozpaczliwej niepewności, chęci, by upewnić się, że wciąż byli tu razem, że nic się nie zmieniło. Cisza, jaka zastygła w ciężkiej, dusznej atmosferze pomieszczenia, wydała mu się tymczasem bardziej klarowna, niż kiedykolwiek wcześniej, a wówczas, wbrew sobie, odnalazł w niej pojedynczy akord spokoju – im dłużej patrzył, tym bardziej spokój ten zaczynał się jednak zniekształcać, marszczyć i przepoczwarzać, powoli zarastając ciemną, próchniejącą korą, łuszczącą się płatami panicznego smutku, strupami dziecięcych przewinień i bezradnej indolencji. Wina ugięła membranę jego sumienia świadomością tego, z czym go zostawił, obliczem wszystkich nocy, przez które przechodził w samotności, niedyspozycją ponurej, bolesnej rekonwalescencji, gdy leżał odcięty od świata, a on nie był w stanie podejść pod jego próg domu i chwycić palcami za ociężałą obręcz antaby – był tchórzem; nie potrafił zmusić się, by po raz kolejny postawić się na linii jego gniewu.
– Powinienem był przyjść. – odparł w końcu, z trudem przedzierając się przez zgęstniałą pecynę narastającego w przełyku milczenia, zatrzymując wzrok na srebrzącym się snopie księżycowego światła, wpadającego tygrysimi paskami przez połamane żaluzje kuchennego okna. Odetchnął cicho, upewniając się, że jego głos zabrzmi spokojnie, jednocześnie z uporem wciskając własne dłonie w materiał spodni, powstrzymując się przed uniesieniem ich do twarzy, zakryciem oczu, dociśnięciem lepkiego śródręcza do pulsującej skroni, jakby w ten sposób próbował ją wgnieść i uciszyć – nie chciał teraz płakać, bo płacz wzbudzał litość, a on konsekwentnie na nią nie zasługiwał. – Powinienem był przyjść, przepraszam... przepraszam. Nie chciałem nigdy zostawiać cię z tym samego, nawet jeśli… – jakaś struna w jego krtani zadrżała, a on poczuł się, jakby tymi słowami wgniatał się w ziemię; przez chwilę przyglądał się jeszcze pojaśniałym plamom w progu pokoju, wąskim smugom światła, które mogłyby wyjąć go z tej rzeczywistości, gdyby skupił się na nich wystarczająco – ale tym razem nie mógł już dłużej uciekać. – Byłeś przy mnie tyle razy, kiedy coś się działo, a ja nie mogłem nawet… – westchnął cicho, kręcąc powoli głową, po czym przenosząc wzrok na jego twarz – wilczą kufę, ciemną sierść okrywającą rozjątrzoną czerwień spojrzenia; nerwowo przesunął opuszkami po złotej obręczy pierścionka, ostrożnie obracając go wokół palca. – Zamierzałem cię odwiedzić, próbowałem… kilka razy, ale zawsze w końcu przekonywałem się, że nie chcesz mnie widzieć, nie wtedy i nie nigdy. Bałem się i tak było łatwiej… lepiej. Dla nas obu. – dostrzegł egoizm w tym, co mówił, drzazgę dyskomfortu w świadomości, że było mu łatwiej, gdy nie mógł uzyskać odpowiedzi. – Ale powinienem był przyjść.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Wto 29 Mar - 21:07
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Ciężki zapach strachu szarpał płytkim oddechem, dusząc go w ściskającej się synonimicznym lękiem krtani, osiadał na języku kwaśnym, nieprzyjemnym posmakiem wzmacniającym metaliczność zalegającą w nierównościach wilczego podniebienia, plamionego złym znakiem czarnej wybroczyny – nieszczęśliwym omenem złego, zdradliwego charakteru. Nie pamiętał, kto mu o tym mówił. Być może dziadek droczący się ze swoimi psami za domem, podkasujący ich ciemne wargi, odsłaniając złowrogą biel łagodnie zakrzywionych kłów, ciemne zabarwienie dziąseł, silną ręką przymuszający smoliste pyski do rozwarcia szczęk i odsłonięcia pstrej entablatury kuf z triumfalnym, zadowolonym uśmiechem, kiedy skamlały, próbując wyrwać się naciskowi palców. Być może starszy, emerytowany już weterynarz – pracujący w ośrodku w czasie, kiedy Bertram, niedoświadczony jeszcze w bezpośrednim kontakcie ze zwierzętami znanymi zaledwie ze stron podręczników, poznawał dopiero niełatwą naturę storsjöodjuretów – zapraszający go gestem do podejścia bliżej, ku potężnemu cielsku stworzenia pogrążonego w anestetycznym spokoju, wyjaśniający mu sposób rozpoznawania wieku osobnika po stopniu wytarcia zębów złowrogo wychylających się spod błon ogromnego pyska, łudząco podobnego do pysków wyżłów dziadka. Jego szczęki – w przeciwieństwie do uległych żuchw trzymanych w psiarni pupilów – były w stanie przetrącić kręgosłup dorosłego człowieka jak suchą, spróchniałą gałązkę, tymczasem mężczyzna wsadzał między nie swoje dłonie, odsuwając różowy spłacheć języka, przesuwając palcami po rzędzie zębów zaciekłych żółtawą patyną, po białych koralach siekaczy, po ostrej krawędzi tylnego łuku kła, do którego przyciągnął jego dłoń. Na tego trzeba uważać, widzisz? Podniebienie czarne jakby nałykał się smoły. Będzie sprawiał problemy; można po tym poznać trudny charakter – mówił głosem łudząco podobnym do surowego głosu starego Forsberga; on i dziesiątki ludzi później, kiedy palce nienawiści siłą odsłoniły podniebienie jego tożsamości przed wzrokiem ciekawych. Agresja rozlewała się ciemnym pigmentem na zwykłej, sinawej różowości błon – czarny atrament, którego smak wyczuwał na języku każdej pełni – a odsunięte na peryferia spojrzenia paskudne, żywe jeszcze rany, pozostawione po wyciętych płetwach, były zasklepione brzydko i krzywo, jak gdyby zszyte niewprawną, amatorską ręką, naciągającą skórę żyłkową nicią w niedbałym pośpiechu, nieistotne.
Drgnął, kiedy osłabły głos Folke otarł się o świadomość pieszczotą niemal namacalnie sięgającą zjeżonego futra drżącym oddechem, nie odważył się jednak poruszyć, rozprężyć napiętych do obolałości mięśni, jak gdyby jedynie ten wysiłek pozwalał mu przytrzymywać się jaźni – jak gdyby grunt przytomności miał wysunąć mu się z rozpaczliwego uścisku zmysłów, gdyby pozwolił sobie na ulgę, która czekała na niego w dźwięczeniu jego szeptu, w ustach, które wypowiadały jego imię – wbrew paraliżującej obawie – z niezmienioną czułością, w zielonym spojrzeniu, które wykrzywiało się pod jego powiekami w bolesny paroksyzm nienawiści, zachodząc bezwzględnym cieniem obrzydzenia. Wciąż, mimo zachęcającej łagodności własnego imienia zawisłego w przestrzeni zaklęciem przeinaczającym dotychczasową ciszę w jej mniej duszący synonim, wyrozumialszy i zalegający w kurczonych płucach lżej, nie potrafił zmusić się do rozchylenia kurtyny lęku zaciśniętej na źrenicy desperacką, ogłuszającą czernią, pozwalającą w tym zawołaniu dostrzegać wątłą nadzieję, że był, w istocie, nadal sobą – nie tym, co rwało mu się w piersi, próbując rozepchać odciągane mdlącym oddechem żebra. Chciał mu zaufać, uwierzyć w wybrzmiałą obietnicę, że potrafił odnaleźć go w tym kosmatym, przerażającym ciele, w którym sam czuł się doszczętnie zgubiony, zapadły głęboko pod grubą, niewygodną skórą zwierzęcia, przełknięty w gorące trzewia obcego stworzenia, gdzie trawiły go, powoli, przestraszona myśl za myślą, żrące soki żołądka wrogiej rzeczywistości. Zdawało mu się, że jest zbyt oddalony od własnego ciała, by móc nad nim zapanować, jednocześnie dotkliwie odczuwając tchnienie każdego bodźca, drżenie zmęczonych napięciem mięśni; tonął, pod warstwami sierści, błon, tkanek, wrzącej krwi, rozpalonej limfy, pod strachem zaciskającym się na nim jak druga, zbyt ciasna skóra, opinająca się silnie wokół gardła.
Spójrz na mnie. Oddech zatknął mu się nieruchomą bolesnością w rozdętej chrząstce tchawicy, tężejąc w nagły, lepki przestrach – przez ułamek chwili, w odruchu, był gotów to uczynić, bez namysłu ulec łagodnej, niepewnej prośbie, odsłonić przed nim krwiste włókno tęczówki, czarne tunele źrenic, na których dnie spoczywała jego przerażona przytomność i własne uwłaczające zwyciężenie; winę rozlewającą się po krzywiźnie oka szkarłatną barwą prawdy, której nie potrafiłby przed nim w żaden sposób ukryć. Miał wrażenie, że Folke musiałby dojrzeć wtedy wszystko: nieszczęśliwe piętno czarnego podniebienia, krzyk Lave powtarzany co miesiąc przez szumiące wysoko drzewa, tchórzliwość zalęgniętą w jego sercu. Ciemne plamy rozlane po kobiecych nadgarstkach i wszystkie sposoby, na jakie pozwalał sobie uwłaczać, byle je przy sobie zatrzymać, bo nie chciał być sam. Jak bardzo go potrzebował, wtedy i dzisiaj.
Mówił sobie, że nie miał mu tego za złe – mówił sobie, że nie miał prawa oczekiwać od niego niczego, i mówił sobie, że nie myślał o nim wcale, choć sama ta myśl była rudymentarnym, paradoksalnym kłamstwem. Mówił sobie, że zasługiwał dokładnie na to: uporczywie milczące drzwi, klamkę ustępującą z podrywającym puls szczękiem tylko pod niechcianymi dłońmi, nawracające rozczarowanie, bo nie potrafił oswoić w sobie świadomości, że kroki za progiem domu, nasłuchiwane przez uchylone okno, nigdy nie należały do niego. Mówił sobie, że nigdy nie był na niego za to zły, za to okrutne milczenie, bezwzględną nieobecność, obojętność rozkrawającą na nowo wyrosłą między nimi przepaść; być może nie wiedział, przesuwało mu się czasem w apatycznym nurcie myśli, nie mniej bolesne.
Nie był zły, tymczasem nie mógł powstrzymać awalanszy rozedrganych uczuć sprowokowanej słowami, które wpadły między nich wysilonym z gardła głosem, przecinając milczenie jak pręgi srebrnego światła cięły przestrzeń, prześlizgując się do pokoju przez szczeliny między żaluzjami. Nie był zły, ale wszystkie nieprzespane noce nękające go dusznościami i szarpiące poczuciem winy, wszystkie upływające godziny zatopione w nieruchomej ciszy zalegającej w krtani, przerażeniu i gniewie, wszystkie dni kończone łatwiejszym, ale nie mniej bolesnym, może o niczym nie wie przetoczyły się przezeń dreszczem nagłej, bezsilnej wściekłości, echem rozjątrzonego żalu, który czerwił w nim przez te przeraźliwie ciche, samotne miesiące. Powinieneś był przyjść – tłukło mu się w skroniach, podążając tropem jego głosu ku wspomnieniom przeszłej udręki, kiedy był jedyną osobą, której obecności prawdziwie pragnął; z którą mógłby dzielić milczenie zaciskające się na gardle, która mogłaby – jak sądził – go w niej odnaleźć. Ciemne wargi zadrżały, unosząc się odruchem, kiedy potrząsał lekko zmierzwionym łbem, jak gdyby chciał strząsnąć z siebie drżące brzmienie jego przeprosin. Rozchylił wreszcie powieki, dostrzegając jasne szramy rozpłatanego drewna u swoich łap, wciąż drgających w napięciu, od zakrzywionych szponów, po barki, w których odnajdywał znajome pulsowanie bólu; powinieneś był przyjść rezonujące wciąż pod świeżymi szwami czaszki, podjudzające serce do rozpaczliwej, gorzkiej złości. Ile razy? Ile razy Folke przystawał pod progiem jego domu, niezdolny go przekroczyć, w strachu przed nim? Nie miał prawa być na niego zły; ile razy sam stawał pod drzwiami sali teatralnej, nie potrafiąc przymusić się, żeby nacisnąć trzymaną klamkę, krztusząc się przeprosinami, które był mu winny?
Bałem się, za które nie miał prawa się na niego złościć, ale nie potrafił oderwać szczęk przytomności od dźwięku tych słów, czując jak wzbierające tętno podchodzi mu mdłością do gardła. Pamiętał, zadręczająco klarownie, ten strach, rozlewający się szklistym lśnieniem po zielonym spojrzeniu, kiedy odepchnął go od siebie w akademii. Później, kiedy zaciskał pijane palce na jego kołnierzu w korytarzu jego domu, wyrzucając mu to głośno; bałeś się mnie, pamiętasz? Nagle, znów, nie potrafił wyobrazić sobie, że Folke teraz mógłby patrzeć na niego inaczej – nie potrafił podnieść spojrzenia, utkwionego w ranach drewna, w gruncie, który zdawał się nagle wysuwać mu się spod przytomności, tonącej coraz bardziej, coraz głębiej, pod grzmieniem tętna, grzmieniem wyznania, grzmieniem przestraszonej świadomości, jak bardzo go wtedy potrzebował i jak bardzo potrzebował go teraz, jak bardzo nie chciał, nigdy więcej, słyszeć tych słów. Bałem się ciebie.
Poruszył się wreszcie, zmuszając drżące ciało do dźwignięcia się, wbrew ciężarowi naciskającemu nieustępliwie na jego kark, ciążącemu u szyi goryczą, której nie mógł z siebie wypluć. Zawahał się, zauważalnie, stanąwszy przed nim, rozdymając nozdrza płytkim, gorącym oddechem, łyskając zaledwie urywkiem szklistego, przepłoszonego spojrzenia utopionego w krwi, poczuciu winy i strachu, nim nie zacisnął znów powiek, nachylając się ku niemu; krtań, odmawiająca artykulacji pulsujących na języku słów, zadrżała żałośliwym, zwierzęcym pomrukiem, kiedy oparł nachyloną głowę o jego pierś, wysoko pod obojczykiem, wyczuwając jego puls przedzierający się przez wełnę i ciało, przez rozpaczliwe rozedrganie niepozwalające mu złapać głębszego oddechu, przez nieskończoną kawalkadę ogłuszających uczuć, wspomnień i myśli. Powinieneś był przyjść, chciał mu powiedzieć, składając ciężar rozsadzanej od wewnątrz głowy na jego sercu, przypierając bolesną gorączkę świadomości do pogłosu jego pulsu, do rachitycznego ciała, w którego bliskości pragnął zapaść się i schować przed samym sobą, przed własnym niesprawiedliwym gniewem, własną winą i własnym przerażeniem. Potrzebowałem cię. Potrzebuję.
Drgnął, kiedy osłabły głos Folke otarł się o świadomość pieszczotą niemal namacalnie sięgającą zjeżonego futra drżącym oddechem, nie odważył się jednak poruszyć, rozprężyć napiętych do obolałości mięśni, jak gdyby jedynie ten wysiłek pozwalał mu przytrzymywać się jaźni – jak gdyby grunt przytomności miał wysunąć mu się z rozpaczliwego uścisku zmysłów, gdyby pozwolił sobie na ulgę, która czekała na niego w dźwięczeniu jego szeptu, w ustach, które wypowiadały jego imię – wbrew paraliżującej obawie – z niezmienioną czułością, w zielonym spojrzeniu, które wykrzywiało się pod jego powiekami w bolesny paroksyzm nienawiści, zachodząc bezwzględnym cieniem obrzydzenia. Wciąż, mimo zachęcającej łagodności własnego imienia zawisłego w przestrzeni zaklęciem przeinaczającym dotychczasową ciszę w jej mniej duszący synonim, wyrozumialszy i zalegający w kurczonych płucach lżej, nie potrafił zmusić się do rozchylenia kurtyny lęku zaciśniętej na źrenicy desperacką, ogłuszającą czernią, pozwalającą w tym zawołaniu dostrzegać wątłą nadzieję, że był, w istocie, nadal sobą – nie tym, co rwało mu się w piersi, próbując rozepchać odciągane mdlącym oddechem żebra. Chciał mu zaufać, uwierzyć w wybrzmiałą obietnicę, że potrafił odnaleźć go w tym kosmatym, przerażającym ciele, w którym sam czuł się doszczętnie zgubiony, zapadły głęboko pod grubą, niewygodną skórą zwierzęcia, przełknięty w gorące trzewia obcego stworzenia, gdzie trawiły go, powoli, przestraszona myśl za myślą, żrące soki żołądka wrogiej rzeczywistości. Zdawało mu się, że jest zbyt oddalony od własnego ciała, by móc nad nim zapanować, jednocześnie dotkliwie odczuwając tchnienie każdego bodźca, drżenie zmęczonych napięciem mięśni; tonął, pod warstwami sierści, błon, tkanek, wrzącej krwi, rozpalonej limfy, pod strachem zaciskającym się na nim jak druga, zbyt ciasna skóra, opinająca się silnie wokół gardła.
Spójrz na mnie. Oddech zatknął mu się nieruchomą bolesnością w rozdętej chrząstce tchawicy, tężejąc w nagły, lepki przestrach – przez ułamek chwili, w odruchu, był gotów to uczynić, bez namysłu ulec łagodnej, niepewnej prośbie, odsłonić przed nim krwiste włókno tęczówki, czarne tunele źrenic, na których dnie spoczywała jego przerażona przytomność i własne uwłaczające zwyciężenie; winę rozlewającą się po krzywiźnie oka szkarłatną barwą prawdy, której nie potrafiłby przed nim w żaden sposób ukryć. Miał wrażenie, że Folke musiałby dojrzeć wtedy wszystko: nieszczęśliwe piętno czarnego podniebienia, krzyk Lave powtarzany co miesiąc przez szumiące wysoko drzewa, tchórzliwość zalęgniętą w jego sercu. Ciemne plamy rozlane po kobiecych nadgarstkach i wszystkie sposoby, na jakie pozwalał sobie uwłaczać, byle je przy sobie zatrzymać, bo nie chciał być sam. Jak bardzo go potrzebował, wtedy i dzisiaj.
Mówił sobie, że nie miał mu tego za złe – mówił sobie, że nie miał prawa oczekiwać od niego niczego, i mówił sobie, że nie myślał o nim wcale, choć sama ta myśl była rudymentarnym, paradoksalnym kłamstwem. Mówił sobie, że zasługiwał dokładnie na to: uporczywie milczące drzwi, klamkę ustępującą z podrywającym puls szczękiem tylko pod niechcianymi dłońmi, nawracające rozczarowanie, bo nie potrafił oswoić w sobie świadomości, że kroki za progiem domu, nasłuchiwane przez uchylone okno, nigdy nie należały do niego. Mówił sobie, że nigdy nie był na niego za to zły, za to okrutne milczenie, bezwzględną nieobecność, obojętność rozkrawającą na nowo wyrosłą między nimi przepaść; być może nie wiedział, przesuwało mu się czasem w apatycznym nurcie myśli, nie mniej bolesne.
Nie był zły, tymczasem nie mógł powstrzymać awalanszy rozedrganych uczuć sprowokowanej słowami, które wpadły między nich wysilonym z gardła głosem, przecinając milczenie jak pręgi srebrnego światła cięły przestrzeń, prześlizgując się do pokoju przez szczeliny między żaluzjami. Nie był zły, ale wszystkie nieprzespane noce nękające go dusznościami i szarpiące poczuciem winy, wszystkie upływające godziny zatopione w nieruchomej ciszy zalegającej w krtani, przerażeniu i gniewie, wszystkie dni kończone łatwiejszym, ale nie mniej bolesnym, może o niczym nie wie przetoczyły się przezeń dreszczem nagłej, bezsilnej wściekłości, echem rozjątrzonego żalu, który czerwił w nim przez te przeraźliwie ciche, samotne miesiące. Powinieneś był przyjść – tłukło mu się w skroniach, podążając tropem jego głosu ku wspomnieniom przeszłej udręki, kiedy był jedyną osobą, której obecności prawdziwie pragnął; z którą mógłby dzielić milczenie zaciskające się na gardle, która mogłaby – jak sądził – go w niej odnaleźć. Ciemne wargi zadrżały, unosząc się odruchem, kiedy potrząsał lekko zmierzwionym łbem, jak gdyby chciał strząsnąć z siebie drżące brzmienie jego przeprosin. Rozchylił wreszcie powieki, dostrzegając jasne szramy rozpłatanego drewna u swoich łap, wciąż drgających w napięciu, od zakrzywionych szponów, po barki, w których odnajdywał znajome pulsowanie bólu; powinieneś był przyjść rezonujące wciąż pod świeżymi szwami czaszki, podjudzające serce do rozpaczliwej, gorzkiej złości. Ile razy? Ile razy Folke przystawał pod progiem jego domu, niezdolny go przekroczyć, w strachu przed nim? Nie miał prawa być na niego zły; ile razy sam stawał pod drzwiami sali teatralnej, nie potrafiąc przymusić się, żeby nacisnąć trzymaną klamkę, krztusząc się przeprosinami, które był mu winny?
Bałem się, za które nie miał prawa się na niego złościć, ale nie potrafił oderwać szczęk przytomności od dźwięku tych słów, czując jak wzbierające tętno podchodzi mu mdłością do gardła. Pamiętał, zadręczająco klarownie, ten strach, rozlewający się szklistym lśnieniem po zielonym spojrzeniu, kiedy odepchnął go od siebie w akademii. Później, kiedy zaciskał pijane palce na jego kołnierzu w korytarzu jego domu, wyrzucając mu to głośno; bałeś się mnie, pamiętasz? Nagle, znów, nie potrafił wyobrazić sobie, że Folke teraz mógłby patrzeć na niego inaczej – nie potrafił podnieść spojrzenia, utkwionego w ranach drewna, w gruncie, który zdawał się nagle wysuwać mu się spod przytomności, tonącej coraz bardziej, coraz głębiej, pod grzmieniem tętna, grzmieniem wyznania, grzmieniem przestraszonej świadomości, jak bardzo go wtedy potrzebował i jak bardzo potrzebował go teraz, jak bardzo nie chciał, nigdy więcej, słyszeć tych słów. Bałem się ciebie.
Poruszył się wreszcie, zmuszając drżące ciało do dźwignięcia się, wbrew ciężarowi naciskającemu nieustępliwie na jego kark, ciążącemu u szyi goryczą, której nie mógł z siebie wypluć. Zawahał się, zauważalnie, stanąwszy przed nim, rozdymając nozdrza płytkim, gorącym oddechem, łyskając zaledwie urywkiem szklistego, przepłoszonego spojrzenia utopionego w krwi, poczuciu winy i strachu, nim nie zacisnął znów powiek, nachylając się ku niemu; krtań, odmawiająca artykulacji pulsujących na języku słów, zadrżała żałośliwym, zwierzęcym pomrukiem, kiedy oparł nachyloną głowę o jego pierś, wysoko pod obojczykiem, wyczuwając jego puls przedzierający się przez wełnę i ciało, przez rozpaczliwe rozedrganie niepozwalające mu złapać głębszego oddechu, przez nieskończoną kawalkadę ogłuszających uczuć, wspomnień i myśli. Powinieneś był przyjść, chciał mu powiedzieć, składając ciężar rozsadzanej od wewnątrz głowy na jego sercu, przypierając bolesną gorączkę świadomości do pogłosu jego pulsu, do rachitycznego ciała, w którego bliskości pragnął zapaść się i schować przed samym sobą, przed własnym niesprawiedliwym gniewem, własną winą i własnym przerażeniem. Potrzebowałem cię. Potrzebuję.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Czw 7 Kwi - 1:49
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Własne cierpienie przepasało go w kibici jak gruba, jutowa lina, na której wnętrze dłoni zdzierało się pąsową smugą pulsującego bólu, uprząż zawinięta pieszczotą czułego objęcia wokół wąskiej talii, zaciskająca się tym mocniej, im rozpaczliwiej próbował za nią szarpać, wciskając palce pomiędzy rosochate włókna własnej przeszłości, dopóki pod płytkami paznokci nie rozlewały karminowe plamy krwi, a sumienie nie broczyło się dolegliwym poczuciem winy – był najwyraźniej zbyt słaby, by stać się kimś więcej, jak tylko płochliwym stworzeniem z żelazną szczęką wnyków zaciśniętą na zdrętwiałej kończynie, do której nie odważyłby się przyłożyć ostrza własnych zębów. Być może pragnął wolności zbyt płytko, małodusznie, bez przekonania; nie chciał klękać przed własną żałością, lecz kolana uginały się pod nim zbyt łatwo, uderzając ze stukotem kości o twarde kafelki podłogi, a wówczas rzeczywistość znów trzęsła się w swoich fasadach, kauteryzująca cierpkość alkoholu zatrzymywała się na języku jak sakrament, dopóki rzeczywistości nie nakrywała wilgotna mętność paliatywnego otępienia, dopóki świat nie przechylał się jak burta statku, dopóki srebrzący się smutek nie zatykał odpływu, migocząc mu przed oczami drobnymi cekinami zatrzymanych na rzęsach łez. Pamiętał, jak bardzo pragnął go zobaczyć i pamiętał, że nie potrafił ruszyć się z miejsca, chociaż myśli rozbijały się wzburzonymi falami powinności o skalisty brzeg zdrętwiałej jaźni, pamiętał śliskość mokrej podłogi przyciśniętej do rozgrzanego gorączką policzka, gdy przez dygocące ciało przelewał się ichor trunku, który nigdy nie spełnił swojego zadania, pamiętał, że czyjaś dłoń szarpnęła go za kołnierz i kazała pochylić się nad wanną, a potem jeszcze raz, dla pewności, dopóki żołądek nie przykurczył się bolesną pustką trzeźwości, pamiętał szklankę chłodnej wody, której skroplone na powierzchni łzy spływały mu po palcach, pamiętał, że przełykał jej przyjemną rześkość i wydychał rozczarowanie, zmuszony szukać powrotu do ciała, które go nienawidziło, którego nigdy nie zdołał pokochać. Nie był człowiekiem, którym zawsze pragnął się stać; rzadko był kimkolwiek w ogóle.
Miał dziewiętnaście lat, chociaż zazwyczaj uważano go za młodszego. Miał dziewiętnaście lat i dusił się światem, który go otaczał – miał dość bycia pustym, zlęknionym i słabym, pragnął zatopić się w czułym objęciu cudzych ramion bez wzdrygania się przed gorącem dotyku, kochać bez błagania o resztki ze stołu – jak wiele krwi mógłby przelać, zanim psy zwęszyłyby jej zapach? Miał dziewiętnaście lat i bał się powtarzać błędu, który utwierdził go w słuszności nerwowego przestrachu, ilekroć powracał wspomnieniami do przyjemności dłoni zaciskającej się troskliwie na jego rozdygotanych palcach, łagodnego falowania piersi, która unosiła się pod cienkim materiałem koszulki, osobliwego ciepła rozchodzącego się płytko za mostkiem, gdy zatapiał wzrok głęboko w palisandrze jego tęczówek, lśniących cętkami cynamonu w bladym świetle dnia – nie rozumiał tego uczucia, które kładło się dropiatością rozkoszy na jego karku, by chwilę później wbić się cienkim ostrzem pomiędzy żebra i obrócić powoli rękojeść, dopóki nie pojął jak bardzo było daremne, jak bezsilne i nieosiągalne. Przekonał się, że Bertram nie chciał go więcej widzieć, że gdyby uciekł wzrokiem w ten sam sposób, w jaki robił to na korytarzach akademii, nie zniósłby dłużej impasu w wąskiej cieśninie pomiędzy jego emocjami – przestrzeni, która chybotała się na niewrażliwej strunie obojętności; czasami myślał, że wolałby znów doświadczyć jego gniewu, szyderstwa lżących słów, które rozpisywano długim, monotonnym scenariuszem na popielatych stronach zapłakanego pamiętnika młodości – nie mógłby nigdy go znienawidzić, gdyby potrafił jednak o nim zapomnieć, być może czułby się lepiej z własną słabością.
Poczuł cichy szmer powietrza, gdy wilcze nozdrza poruszyły się wyraźnie, odruchowo wzburzone brzmieniem jego słów, kolejnymi zgłoskami wyciąganymi uporem zwierzenia z głębi gardła; wydawało mu się, że ciemna sierść zjeżyła się na chwilę, zafalowała pod tchem głębszego oddechu, poruszeniem krtani, która nie potrafiła mu odpowiedzieć, przywiązana do monotonnego pomruku zwierzęcych emocji, tkliwych, sobaczo wyostrzonych zmysłów.
– Przepraszam. – słowo, które wciąż powtarzał jak zaklęcie, zawsze, jak mu się zdawało, niewystarczająco – gdyby chciał zbawić własne sumienie, musiałby powtarzać je całe życie, trzymać je na języku z uciążliwym przywiązaniem, wygrawerować na epitafium zmurszałego nagrobka, wbitego w ziemię nad pochowanym ciałem. – Zrozumiem, jeśli nigdy mi tego nie wybaczysz, nie powinieneś. – pochylił lekko głowę, przyglądając się swoim dłoniom, drżącym lekko, choć z uporem zaciskał je na wymiętym materiale spodni, posłusznie wchłaniającym dygot nerwowego serca, skruszałą niepewność zwierzęcia, które poruszyło się w jego piersi, kładąc po sobie uszy i zawijając ogon wokół podkulonych łap, opuszków chowających pazury, których srebrne szramy lśniły kostnych ścianach żeber. – Nie jestem… nie jestem już tamtym przerażonym dzieckiem. – przez tembr jego głosu przebrzmiało echo niespokojnej wątpliwości, przemieszana z nadzieją wiara, której amalgamat był w jego gardle czymś obcym, czego język nie potrafił w pełni zdefiniować. – Nigdy więcej nie zostawię cię samego. – uniósł wzrok, oczekując, aż wilcze ciało powoli dźwignie się z podłogi, wciąż zesztywniałe i paralityczne, jakby echo przebytego bólu ograniczało szprychą jego mobilność – bez strachu przyglądał się lekko rozchylonej kufie i owłosionej piersi, która poruszyła się pod ciężarem ostrożnie nabranego oddechu, płatkom czarnego nosa rozdymającym się wyraźnie, gdy ciepło wydychanego powietrza zatrzymało się ciasnocie dzielącej ich przestrzeni, nareszcie rubinowemu połyskowi tęczówek, oczom wzniesionym na jego twarz ledwie przez chwilę, okrągłym, ciemnym źrenicom, w których nie było śladu po grozie straszliwych deskrypcji, nakładających na wargów piętno bestialskiej agresji. Nie przypominał potwora, którego mu wmawiano – jego czerwone oczy lśniły jedynie przestrachem.
Nie poruszył się, gdy ciężki, wilczy łeb wsparł się o jego ciało, a płaskość miękkiego czoła przywarła do łagodnie falującej piersi – czuł się przy nim nienaturalnie mały, mimo to, gdy wyciągnął ostrożnie rękę, przesuwając dłonią po miękkich wiechciach grubego, rozwichrzonego futra, wydawało mu się, że trzymał przy sobie kruche, zranione zwierzę, którego w żaden sposób nie potrafił uleczyć. Zdrętwiałe palce zatapiały się w jego ciemnobrązowej sierści, gdy pochylił się do przodu, przytulając go do siebie, tak blisko, jak mógł, ostrożnie sięgając dłońmi na zesztywniały kark – zamierzał powiedzieć mu coś więcej, nagle wszystkie słowa rozbijały się jednak o próg świadomości nieadekwatnością swej wątłej, nieprzekonującej treści, podtapiały sumienie płycizną kolejnych zapewnień, zwierzeń i obietnic, niezdolne wykroczyć poza troskliwość objęcia, w którym pragnąłby ukryć go przed światem, schować w bezpiecznej gawrze paliatywnego komfortu, czułego jak ciepły kompres, nakrywający rozpalone maligną czoło. Egoistycznie marzył, by mieć go blisko przy sobie, z dala od nastroszonych mar czuwających w mieście niebezpieczeństw, z dala od niepewności i zawstydzenia własnymi odruchami, z dala od cudzych spojrzeń, które ograniczyły intymność ich bliskości do czterech ścian niewielkiego mieszkania – podświadomie bał się, że któregoś dnia wybudzi się z koszmaru, a jego po prostu tu nie będzie; nie w jego pokoju, nie w jego życiu.
Poruszył się ostrożnie, unosząc brodę ponad łukowatym sklepieniem jego głowy, przez chwilę bezwiednie przyglądając się srebrnym, tygrysim paskom księżycowego światła, padającego w wąskim przesmyku przejścia pomiędzy salonem, a kuchnią, z głębi której dobył się cichy szmer poruszenia, znajomy odgłos łap na twardej powierzchni parapetu, zeskakujących zza uchylonego okna na skrzypiące deski linoleum. Z mechaniczną łagodnością przesunął palce po miękkiej szyi warga, opuszczając jedną dłoń na drewnianą podłogę, gdy zatrzymany w progu kocur wpierw nastroszył się ostrzegawczo, unosząc ku górze gruby, pręgowany ogon, po czym wydał z siebie przeciągły syk, który brzmiał bardziej jak oburzenie, niż strach, chociaż jasne, błękitne oczy przywarły sztywno do zwierzęcej postaci Bertrama, taksując go spod lekko ściągniętej zmarszczki puszystego czoła – gdyby nie drganie pojedynczych, białych wibrysów Tartuffe przypominałby groteskowy posąg, zatrzymany w zdumieniu pomiędzy pokojami. Mimo napięcia, które rozciągnęło się pojedynczą, cienką nicią przez szerokość pomieszczenia, on sam poczuł jednak, jak coś w jego wnętrzu rozkurcza się i rozprostowuje – uśmiechnął się blado, z nieśmiałym rozbawieniem, niepewny czy powinien, chociaż widok odruchowo przyprawił go o ucisk zawekowanej głęboko ulgi, jakby nagle, zupełnie bez przyczyny, na kruchą ulotność zatrzymanych między wskazówkami sekund, pojedynczy akord serca, wdech i wydech ściśniętych emocjami płuc wszystko powróciło do normalności.
Miał dziewiętnaście lat, chociaż zazwyczaj uważano go za młodszego. Miał dziewiętnaście lat i dusił się światem, który go otaczał – miał dość bycia pustym, zlęknionym i słabym, pragnął zatopić się w czułym objęciu cudzych ramion bez wzdrygania się przed gorącem dotyku, kochać bez błagania o resztki ze stołu – jak wiele krwi mógłby przelać, zanim psy zwęszyłyby jej zapach? Miał dziewiętnaście lat i bał się powtarzać błędu, który utwierdził go w słuszności nerwowego przestrachu, ilekroć powracał wspomnieniami do przyjemności dłoni zaciskającej się troskliwie na jego rozdygotanych palcach, łagodnego falowania piersi, która unosiła się pod cienkim materiałem koszulki, osobliwego ciepła rozchodzącego się płytko za mostkiem, gdy zatapiał wzrok głęboko w palisandrze jego tęczówek, lśniących cętkami cynamonu w bladym świetle dnia – nie rozumiał tego uczucia, które kładło się dropiatością rozkoszy na jego karku, by chwilę później wbić się cienkim ostrzem pomiędzy żebra i obrócić powoli rękojeść, dopóki nie pojął jak bardzo było daremne, jak bezsilne i nieosiągalne. Przekonał się, że Bertram nie chciał go więcej widzieć, że gdyby uciekł wzrokiem w ten sam sposób, w jaki robił to na korytarzach akademii, nie zniósłby dłużej impasu w wąskiej cieśninie pomiędzy jego emocjami – przestrzeni, która chybotała się na niewrażliwej strunie obojętności; czasami myślał, że wolałby znów doświadczyć jego gniewu, szyderstwa lżących słów, które rozpisywano długim, monotonnym scenariuszem na popielatych stronach zapłakanego pamiętnika młodości – nie mógłby nigdy go znienawidzić, gdyby potrafił jednak o nim zapomnieć, być może czułby się lepiej z własną słabością.
Poczuł cichy szmer powietrza, gdy wilcze nozdrza poruszyły się wyraźnie, odruchowo wzburzone brzmieniem jego słów, kolejnymi zgłoskami wyciąganymi uporem zwierzenia z głębi gardła; wydawało mu się, że ciemna sierść zjeżyła się na chwilę, zafalowała pod tchem głębszego oddechu, poruszeniem krtani, która nie potrafiła mu odpowiedzieć, przywiązana do monotonnego pomruku zwierzęcych emocji, tkliwych, sobaczo wyostrzonych zmysłów.
– Przepraszam. – słowo, które wciąż powtarzał jak zaklęcie, zawsze, jak mu się zdawało, niewystarczająco – gdyby chciał zbawić własne sumienie, musiałby powtarzać je całe życie, trzymać je na języku z uciążliwym przywiązaniem, wygrawerować na epitafium zmurszałego nagrobka, wbitego w ziemię nad pochowanym ciałem. – Zrozumiem, jeśli nigdy mi tego nie wybaczysz, nie powinieneś. – pochylił lekko głowę, przyglądając się swoim dłoniom, drżącym lekko, choć z uporem zaciskał je na wymiętym materiale spodni, posłusznie wchłaniającym dygot nerwowego serca, skruszałą niepewność zwierzęcia, które poruszyło się w jego piersi, kładąc po sobie uszy i zawijając ogon wokół podkulonych łap, opuszków chowających pazury, których srebrne szramy lśniły kostnych ścianach żeber. – Nie jestem… nie jestem już tamtym przerażonym dzieckiem. – przez tembr jego głosu przebrzmiało echo niespokojnej wątpliwości, przemieszana z nadzieją wiara, której amalgamat był w jego gardle czymś obcym, czego język nie potrafił w pełni zdefiniować. – Nigdy więcej nie zostawię cię samego. – uniósł wzrok, oczekując, aż wilcze ciało powoli dźwignie się z podłogi, wciąż zesztywniałe i paralityczne, jakby echo przebytego bólu ograniczało szprychą jego mobilność – bez strachu przyglądał się lekko rozchylonej kufie i owłosionej piersi, która poruszyła się pod ciężarem ostrożnie nabranego oddechu, płatkom czarnego nosa rozdymającym się wyraźnie, gdy ciepło wydychanego powietrza zatrzymało się ciasnocie dzielącej ich przestrzeni, nareszcie rubinowemu połyskowi tęczówek, oczom wzniesionym na jego twarz ledwie przez chwilę, okrągłym, ciemnym źrenicom, w których nie było śladu po grozie straszliwych deskrypcji, nakładających na wargów piętno bestialskiej agresji. Nie przypominał potwora, którego mu wmawiano – jego czerwone oczy lśniły jedynie przestrachem.
Nie poruszył się, gdy ciężki, wilczy łeb wsparł się o jego ciało, a płaskość miękkiego czoła przywarła do łagodnie falującej piersi – czuł się przy nim nienaturalnie mały, mimo to, gdy wyciągnął ostrożnie rękę, przesuwając dłonią po miękkich wiechciach grubego, rozwichrzonego futra, wydawało mu się, że trzymał przy sobie kruche, zranione zwierzę, którego w żaden sposób nie potrafił uleczyć. Zdrętwiałe palce zatapiały się w jego ciemnobrązowej sierści, gdy pochylił się do przodu, przytulając go do siebie, tak blisko, jak mógł, ostrożnie sięgając dłońmi na zesztywniały kark – zamierzał powiedzieć mu coś więcej, nagle wszystkie słowa rozbijały się jednak o próg świadomości nieadekwatnością swej wątłej, nieprzekonującej treści, podtapiały sumienie płycizną kolejnych zapewnień, zwierzeń i obietnic, niezdolne wykroczyć poza troskliwość objęcia, w którym pragnąłby ukryć go przed światem, schować w bezpiecznej gawrze paliatywnego komfortu, czułego jak ciepły kompres, nakrywający rozpalone maligną czoło. Egoistycznie marzył, by mieć go blisko przy sobie, z dala od nastroszonych mar czuwających w mieście niebezpieczeństw, z dala od niepewności i zawstydzenia własnymi odruchami, z dala od cudzych spojrzeń, które ograniczyły intymność ich bliskości do czterech ścian niewielkiego mieszkania – podświadomie bał się, że któregoś dnia wybudzi się z koszmaru, a jego po prostu tu nie będzie; nie w jego pokoju, nie w jego życiu.
Poruszył się ostrożnie, unosząc brodę ponad łukowatym sklepieniem jego głowy, przez chwilę bezwiednie przyglądając się srebrnym, tygrysim paskom księżycowego światła, padającego w wąskim przesmyku przejścia pomiędzy salonem, a kuchnią, z głębi której dobył się cichy szmer poruszenia, znajomy odgłos łap na twardej powierzchni parapetu, zeskakujących zza uchylonego okna na skrzypiące deski linoleum. Z mechaniczną łagodnością przesunął palce po miękkiej szyi warga, opuszczając jedną dłoń na drewnianą podłogę, gdy zatrzymany w progu kocur wpierw nastroszył się ostrzegawczo, unosząc ku górze gruby, pręgowany ogon, po czym wydał z siebie przeciągły syk, który brzmiał bardziej jak oburzenie, niż strach, chociaż jasne, błękitne oczy przywarły sztywno do zwierzęcej postaci Bertrama, taksując go spod lekko ściągniętej zmarszczki puszystego czoła – gdyby nie drganie pojedynczych, białych wibrysów Tartuffe przypominałby groteskowy posąg, zatrzymany w zdumieniu pomiędzy pokojami. Mimo napięcia, które rozciągnęło się pojedynczą, cienką nicią przez szerokość pomieszczenia, on sam poczuł jednak, jak coś w jego wnętrzu rozkurcza się i rozprostowuje – uśmiechnął się blado, z nieśmiałym rozbawieniem, niepewny czy powinien, chociaż widok odruchowo przyprawił go o ucisk zawekowanej głęboko ulgi, jakby nagle, zupełnie bez przyczyny, na kruchą ulotność zatrzymanych między wskazówkami sekund, pojedynczy akord serca, wdech i wydech ściśniętych emocjami płuc wszystko powróciło do normalności.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
11.12.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein Pią 15 Kwi - 12:22
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Szkaradne widmo obcości sztywniało pod cienką membraną własnej świadomości, zbierając się bolesnym napięciem w ściśniętym worku osierdzia; nie mógł znieść dotkliwego wrażenia, jak gdyby był zaledwie skorupą, nawarstwioną osłoną dla drugiej istoty zamieszkałej w napęczniałych podziemiach jaźni, owijającej kosmate zwoje swojej obecności wokół korzeni wszystkiego, czym był; nie mógł znieść poczucia, że tkwiła w nim ta wydrążona sobaczymi pazurami przestrzeń, pusta zapadlina pozostawiona przez wydarty stępiałymi zębami spłacheć życia, pogłębiająca się z każdą pełnią, zapadająca coraz dalej, pociągając na wyjałowione dno przytomność odrywaną od ciała jak futro zdzierane z ciepłych jeszcze tkanek zapędzonego we wnyki zwierzęcia, zaślepiając nieprzeniknioną zdrętwiałością siniejącą wrażliwość zmysłów. Mimo upływu lat nie potrafił wciąż postrzegać fantomowego zwierzęcia uwięzionego za wnykami żeber jako integralną część siebie, jakby naiwnie wierząc, że myśląc o tym z wystarczającą konsekwencją i przekonaniem, mógł oddalić od siebie jego potworność, jego uwłaczającą plugawość, wściekłość i gwałtowność, przede wszystkim jego ekspansywny strach zatruwający żyły ustawicznym niepokojem na granicy popłochu, nie zauważając, że każdą, coraz silniej utrwalaną, myślą – ja i to parszywe zwierzę – nieświadomie rozpłatuje siebie kategorycznym cięciem na dwie nierówne, niejednorodne części, których nie potrafił poskładać z powrotem w całość; że oddalając się od niego, oddala się od siebie, zgubnie, nieuchronnie.
Nie mógł przecież być tym, o czym mówili ludzie – miał okrutne dłonie znające ciepło cudzej krzywdy, śródręcza, w których załamaniach zbierała się brunatność zakrzepłego bólu, kłykcie bielejące ostrzegawczo pod szorstką skórą, zgrubiałą od przedawnionych zabliźnień, sumienie obciążone pamięcią popełnionych z premedytacją błędów, miał ręce zbyt szybko zaciskające się w pięści, kiedy bodziec napięcia naciskał na krzywiznę barków, upokarzająco dokładną znajomość subtelnych różnic w odczuwaniu napierającego na ciało rozgoryczenia w zależności od sposobu i miejsca, do którego je przykładał, cudzą dłonią lub własną – z bezmyślną, obojętną cierpliwością obserwując rozbłyskujące pająki bólu, niesatysfakcjonującą krótkotrwałość ich intensywnych żyć i niemrawe wspomnienie rozlane na skórze późniejszym przebarwieniem; był tym wszystkim, bywał okrutny i bywał szkaradny, wypaczony afektacjami przepoczwarzającymi się zbyt łatwo w gniew, nigdy nie próbował się tego wypierać – ale nie był, nie chciał być, potwornością, którą próbowali w niego wmuszać. Człowiek dotknięty przekleństwem wargów ustępował, zbyt często, bezmyślnemu zwierzęciu, zawszonemu psiemu ścierwu, plugawemu zagrożeniu, które należało wyplenić z tkanki społeczeństwa, odrażającemu wynaturzeniu, powinieneś ze sobą skończyć. Kto spuścił cię z łańcucha? sprawić ci srebrną pętelkę? – ostre ukąszenie na skórze, srebrny sygnet na dłoni przykładanej do ramienia; ktoś ściągał z własnej szyi łańcuszek z bożą podobizną, ktoś odciągał mu przedramiona do tyłu, wbijając but w tył niepewnych przez nietrzeźwość kolan, ktoś łapał go za szczękę, próbując siłą otworzyć mu usta – Gleipnir powinien dawno was wszystkich wytłuc, no dalej, głupi psie, pokaż zęby, dobrze cię nakarmimy; twoja sucza matka zapomniała zapytać o rodowód przed zadarciem spódnicy czy to dla niej bez różnicy? Niektórych krzywd nie potrafił, mimo wszystko, żałować; wspomnienie niektórych sprawiało mu wciąż tylko ponurą satysfakcję.
Rozgoryczona wściekłość ustępowała powoli, niechętnie wypuszczając go z wnyków afektywnego ogłuszenia; dociskał uporczywie sklepienie ociężałego łba do jego piersi, do szemrzącego spokojnie oddechu i wyczuwanego pod buczącym rojem myśli tętna, czując w krtani ciężar słów, których nie mógł wypowiedzieć – sfrustrowane milczenie nabrzmiewało mu boleśnie w zwierzęcym gardle, zaciskał na nim kurczowo zniekształcone drapieżnie zęby; szamotało mu się pod podniebieniem, zgęstniałe i lepkie, spływające po języku metalicznym posmakiem, siarczyste zwierzę bezsilnego gniewu i sączące się z jego skaleczeń rozżalenie, zalepiające zduszoną cieśninę przełyku, jeszcze obmierźle gorące: nie przyszedłeś i miałeś rację; czekałem na ciebie; nie miałem prawa niczego od ciebie oczekiwać; jak mogłeś mnie z tym zostawić? nie masz za co przepraszać; wybaczam ci; to nie twoja wina; wiesz, jak bardzo cię potrzebowałem? zostawiłeś mnie; zostawiłem cię pierwszy; nigdy więcej. W przeciwieństwie do niego był znowu – lub wciąż – tamtym przerażonym dzieciakiem i był nagle, w odruchu podświadomości, wdzięczny za uporczywe milczenie zdrętwiałych wilczych strun, bo zdawało mu się, że po najbardziej naglącym, rozgoryczonym nie przyszedłeś nie zdołałby wydusić z siebie nic więcej, że zawisłoby to między nimi nieprzebrzmiewającym uporczywie wyrzutem, którego nie miał prawa mu stawiać, ale którego nie potrafiłby w sobie powstrzymać. Był wdzięczny za obcość zesztywniałych łap, za niezborną zdrętwiałość zdeformowanego ciała niedopuszczającą do głosu odruchów, których musiałby się później wstydzić – palców zaciśniętych rozpaczliwie na fałdach swetra, dłoni chwytających się kurczowo namacalnej pewności jego obecności, desperacko, jak gdyby Folke miał zaraz się rozpłynąć, zostawić go znów samego, jak gdyby miał otworzyć oczy i obudzić się znów w pustym pokoju, z gorzkawą pozostałością syntetycznego uspokojenia w ustach, ostrą krawędzią ułamanego zęba uwierającą w język, rozmywającą obraz coraz wyraźniejszą pewnością, że nie przyjdzie, nie dzisiaj, nie nigdy i miał w tym rację, nie powinien. Nie powinien tego chcieć, nie powinien tęsknić za wspomnieniem przyśnionego objęcia, dłonią wsuwającą się na zjeżony kark, nie za tym, co się nie wydarzyło, bo była to tęsknota zdradliwa i grząska, podstępnie wmawiająca mu rzeczy, które nie mogły być nigdy prawdziwe.
W dalszym, spokojniejszym wreszcie oddechu uświadamiał sobie powoli ciężar obejmujących go ramion i bezwiedną zesztywniałość ciała nieprzyzwyczajonego do cudzego dotyku, pochwyconego w odruchowy stupor zaskoczonej przytomności – śledząc ciepło palców przeczesujących ciemnobrązową sierść, nerwowe mrowienie skóry jak gdyby instynktownym dreszczem próbowała strącić z siebie nieznajomy dotyk, obserwując zdezorientowane ciało, zastygłe w zaskoczeniu pod pocieszającą asekuracją dłoni obchodzących się z nim z niezrozumiałą, obcą łagodnością, poczuł, po raz pierwszy tak przejrzyście i jednoznacznie, nagłą litość – wobec tego parszywego zwierzęcia (albo siebie), truchlejącego pod nieoswojoną łagodnością czyichś rąk; nie miał nigdy dla tej skóry nic poza nienawiścią, cudzą i własną, poza bolesnym żalem, który dostrzegał w spojrzeniu Selmy, kiedy nachylała się nad nim rankiem po jednej z pierwszych pełni, odsuwając mu zwilgotniałe kosmyki z czoła, patrząc na niego z jakimś bezgłośnym poczuciem straty, jakby w jakiś sposób nie był dłużej jej synem, jakby opłakiwała go, chociaż przecież był nadal sobą, mimo wszystko, był sobą, nie tą obrzydliwą potwornością, która w nim zamieszkała, dlaczego patrzyła na niego w ten sposób? Odwracał głowę, odsuwając niechętnie gorączkę czoła spod jej palców; nie potrzebował jej miłosiernej, łaskawej miłości, obarczonej bezgłośnym pomimo tego, czym teraz jesteś. Po raz pierwszy go nie nienawidził – jakby nie potrafił nienawidzić istoty, którą Folke przygarniał do siebie z podobną czułością, skóry, która przyjmowała jego bliskość z tak dotkliwą wdzięcznością, rozkurczając w końcu ulegle bolesny spazm przestrachu, lgnąc podświadomie do obłaskawiającej zmysły obecności, dopóki niespodziewany szmer miękkich kocich kroków nie odwrócił jego uwagi – rozszerzone zauważalnym uspokojeniem źrenice odnalazły drobną sylwetkę zatrzymaną w progu, zjeżoną we wzburzonym zdumieniu. Przeciągły syk sprawił, że wezbrał w nim niemrawy odruch rozbawienia; wypuścił powietrze przez nos w lekkim parsknięciu, próbując sobie wyobrazić bulwersującą scenę, jaką Tartuffe zastawał w swoim salonie; talary obserwujących go oczu były pełne siarczystego wyrzutu, zapamiętałej zawiści, jak gdyby chciał mu powiedzieć, że wiedział od początku – było w tym coś pocieszającego, w tym przebłysku rozpoznania, tak znajomej, niezmiennej reakcji na jego nagłe wtargnięcie w ich wspólne – Tartuffe i jego Folke – życie.
Kiedy odwrócił się znów ku Folke, przez krótką chwilę ponownie niepewny, kiedy podnosił na niego rubinowe spojrzenie, zaskoczył go cień uśmiechu zastygły na jego ustach, tak niepasujący do wszystkiego, co sobie dotychczas o tej nocy wyobrażał; pocałowałby go, gdyby tylko mógł, zamiast tego musiał pocieszyć się przyjemnym, ciepłym zapachem skóry pod chłodnym nosem, wsunięciem karku pod jego dłoń, prosząc ostrożnie o paliatyw jego bliskości – nie wiedział, jak długo trwał wsunięty w jego objęcia, przekonany, że gdyby tylko spróbował się odsunąć, wszystko rzuciłoby się ku niemu z przeraźliwym, wściekłym jazgotem: wzdrygał się, kiedy coś uderzało głucho za ścianą, kiedy trzaskały drzwi czyjejś sypialni, kiedy cichy trzask magii przeskakiwał w trzewiach kamienicy, coś szurało po podłodze, coś szemrało wysoko pod dachem, śnieg bębnił o szyby, donośne tykanie wiszącego na ścianie zegara przytłaczało go, dopóki nie zanurzył głowy pod ramię Folke, zagłuszając nim klaustrofobiczność bodźców przypominających mu nieprzejednanie, że nie był tam, gdzie być powinien – zbyt blisko spokojnych żyć nieprzeklętych, nienawidzących go ludzi, zbyt daleko własnej ekspiacji i czekającego na jej końcu rozgrzeszenia, ciszy zamiast krzyku ojca dźwięczącego w zawodzeniu wiatru za zamkniętym oknem. Dokładnie tam, gdzie być powinien, kiedy czuwał w spokojnym półśnie, wsunięty w ramiona Folke na prążkowanej księżycem kanapie, z głową złożoną mu na piersi, jego dłońmi przesuwającymi miękko po obolałym karku, dopóki w końcu nie zatrzymał ich sen, z Tartuffe nieufnie skłębionym przy ramieniu Folke, ignorującym go z urażoną ostentacją.
Kiedy otworzył znów oczy, Folke wciąż przy nim był – pogrążony w spokojnym śnie, blady w sinej śreżodze poranka, z ramionami obejmującymi go w nieświadomym, niemrawym uścisku; spróbował unieść się możliwie ostrożnie, zsuwając z nagich pleców jego ręce, ale zawahał się, kiedy przenikliwy ból zaognił się płytko pod skórą na karku, u podstawy czaszki, roznosząc się zimnym dreszczem po ramionach. Odetchnął dyskretnie, kiedy Folke poruszył się pod nim, rozbudzony.
– Śpij – mruknął łagodnie, zesztywniałym jeszcze głosem, z czołem wspartym lekko o jego pierś, zamkniętymi oczami, lekkim, bolesnym grymasem łagodniejącym powoli na zmęczonej twarzy. Uniósł się wreszcie powoli, by przysiąść na krawędzi kanapy, zgarniając spłacheć leżącego obok koca na kolana półświadomym ruchem; wsparł ramiona o uda, nachylając pałąk drążonego sztywnością kręgosłupa. – Ubiorę się tylko i zaraz przyjdę. Chcesz herbaty? – spytał, jak gdyby nie zauważał sam napiętej struny w swoim głosie, echa bladego zmęczenia, osobliwej, odległej bezbarwności, jaką usztywniał ton, próbując przebić się przez zdrętwiałość myśli. – Potrzebuję tylko... – zawiesił na krótką chwilę, jakby nie spostrzegał przez rozwlekłość sekund zapomnianego strzępu zdania; wsparł czoło na dłoni, zsuwając ją w końcu na rozcieńczoną roztargnieniem wizję. – Paru minut – dokończył, zastygając na ledwie chwilę, nim nie odwrócił się z powrotem ku niemu, przechylając nad nim koślawą oś ciała, wsuwając ramiona pod przyjemny ciężar wąskich pleców. Schował twarz w ciepłą krzywiznę jego szyi, przesuwając ustami po miękkiej skórze, z bladym, odruchowym cieniem uśmiechu, wkradającym się wyczuwalnym przejaśnieniem w ochrypłość półszeptu: – Potrzebuję – ciebie – jeszcze tylko paru minut, jeśli nie masz nic przeciwko.
zt Bolki
Nie mógł przecież być tym, o czym mówili ludzie – miał okrutne dłonie znające ciepło cudzej krzywdy, śródręcza, w których załamaniach zbierała się brunatność zakrzepłego bólu, kłykcie bielejące ostrzegawczo pod szorstką skórą, zgrubiałą od przedawnionych zabliźnień, sumienie obciążone pamięcią popełnionych z premedytacją błędów, miał ręce zbyt szybko zaciskające się w pięści, kiedy bodziec napięcia naciskał na krzywiznę barków, upokarzająco dokładną znajomość subtelnych różnic w odczuwaniu napierającego na ciało rozgoryczenia w zależności od sposobu i miejsca, do którego je przykładał, cudzą dłonią lub własną – z bezmyślną, obojętną cierpliwością obserwując rozbłyskujące pająki bólu, niesatysfakcjonującą krótkotrwałość ich intensywnych żyć i niemrawe wspomnienie rozlane na skórze późniejszym przebarwieniem; był tym wszystkim, bywał okrutny i bywał szkaradny, wypaczony afektacjami przepoczwarzającymi się zbyt łatwo w gniew, nigdy nie próbował się tego wypierać – ale nie był, nie chciał być, potwornością, którą próbowali w niego wmuszać. Człowiek dotknięty przekleństwem wargów ustępował, zbyt często, bezmyślnemu zwierzęciu, zawszonemu psiemu ścierwu, plugawemu zagrożeniu, które należało wyplenić z tkanki społeczeństwa, odrażającemu wynaturzeniu, powinieneś ze sobą skończyć. Kto spuścił cię z łańcucha? sprawić ci srebrną pętelkę? – ostre ukąszenie na skórze, srebrny sygnet na dłoni przykładanej do ramienia; ktoś ściągał z własnej szyi łańcuszek z bożą podobizną, ktoś odciągał mu przedramiona do tyłu, wbijając but w tył niepewnych przez nietrzeźwość kolan, ktoś łapał go za szczękę, próbując siłą otworzyć mu usta – Gleipnir powinien dawno was wszystkich wytłuc, no dalej, głupi psie, pokaż zęby, dobrze cię nakarmimy; twoja sucza matka zapomniała zapytać o rodowód przed zadarciem spódnicy czy to dla niej bez różnicy? Niektórych krzywd nie potrafił, mimo wszystko, żałować; wspomnienie niektórych sprawiało mu wciąż tylko ponurą satysfakcję.
Rozgoryczona wściekłość ustępowała powoli, niechętnie wypuszczając go z wnyków afektywnego ogłuszenia; dociskał uporczywie sklepienie ociężałego łba do jego piersi, do szemrzącego spokojnie oddechu i wyczuwanego pod buczącym rojem myśli tętna, czując w krtani ciężar słów, których nie mógł wypowiedzieć – sfrustrowane milczenie nabrzmiewało mu boleśnie w zwierzęcym gardle, zaciskał na nim kurczowo zniekształcone drapieżnie zęby; szamotało mu się pod podniebieniem, zgęstniałe i lepkie, spływające po języku metalicznym posmakiem, siarczyste zwierzę bezsilnego gniewu i sączące się z jego skaleczeń rozżalenie, zalepiające zduszoną cieśninę przełyku, jeszcze obmierźle gorące: nie przyszedłeś i miałeś rację; czekałem na ciebie; nie miałem prawa niczego od ciebie oczekiwać; jak mogłeś mnie z tym zostawić? nie masz za co przepraszać; wybaczam ci; to nie twoja wina; wiesz, jak bardzo cię potrzebowałem? zostawiłeś mnie; zostawiłem cię pierwszy; nigdy więcej. W przeciwieństwie do niego był znowu – lub wciąż – tamtym przerażonym dzieciakiem i był nagle, w odruchu podświadomości, wdzięczny za uporczywe milczenie zdrętwiałych wilczych strun, bo zdawało mu się, że po najbardziej naglącym, rozgoryczonym nie przyszedłeś nie zdołałby wydusić z siebie nic więcej, że zawisłoby to między nimi nieprzebrzmiewającym uporczywie wyrzutem, którego nie miał prawa mu stawiać, ale którego nie potrafiłby w sobie powstrzymać. Był wdzięczny za obcość zesztywniałych łap, za niezborną zdrętwiałość zdeformowanego ciała niedopuszczającą do głosu odruchów, których musiałby się później wstydzić – palców zaciśniętych rozpaczliwie na fałdach swetra, dłoni chwytających się kurczowo namacalnej pewności jego obecności, desperacko, jak gdyby Folke miał zaraz się rozpłynąć, zostawić go znów samego, jak gdyby miał otworzyć oczy i obudzić się znów w pustym pokoju, z gorzkawą pozostałością syntetycznego uspokojenia w ustach, ostrą krawędzią ułamanego zęba uwierającą w język, rozmywającą obraz coraz wyraźniejszą pewnością, że nie przyjdzie, nie dzisiaj, nie nigdy i miał w tym rację, nie powinien. Nie powinien tego chcieć, nie powinien tęsknić za wspomnieniem przyśnionego objęcia, dłonią wsuwającą się na zjeżony kark, nie za tym, co się nie wydarzyło, bo była to tęsknota zdradliwa i grząska, podstępnie wmawiająca mu rzeczy, które nie mogły być nigdy prawdziwe.
W dalszym, spokojniejszym wreszcie oddechu uświadamiał sobie powoli ciężar obejmujących go ramion i bezwiedną zesztywniałość ciała nieprzyzwyczajonego do cudzego dotyku, pochwyconego w odruchowy stupor zaskoczonej przytomności – śledząc ciepło palców przeczesujących ciemnobrązową sierść, nerwowe mrowienie skóry jak gdyby instynktownym dreszczem próbowała strącić z siebie nieznajomy dotyk, obserwując zdezorientowane ciało, zastygłe w zaskoczeniu pod pocieszającą asekuracją dłoni obchodzących się z nim z niezrozumiałą, obcą łagodnością, poczuł, po raz pierwszy tak przejrzyście i jednoznacznie, nagłą litość – wobec tego parszywego zwierzęcia (albo siebie), truchlejącego pod nieoswojoną łagodnością czyichś rąk; nie miał nigdy dla tej skóry nic poza nienawiścią, cudzą i własną, poza bolesnym żalem, który dostrzegał w spojrzeniu Selmy, kiedy nachylała się nad nim rankiem po jednej z pierwszych pełni, odsuwając mu zwilgotniałe kosmyki z czoła, patrząc na niego z jakimś bezgłośnym poczuciem straty, jakby w jakiś sposób nie był dłużej jej synem, jakby opłakiwała go, chociaż przecież był nadal sobą, mimo wszystko, był sobą, nie tą obrzydliwą potwornością, która w nim zamieszkała, dlaczego patrzyła na niego w ten sposób? Odwracał głowę, odsuwając niechętnie gorączkę czoła spod jej palców; nie potrzebował jej miłosiernej, łaskawej miłości, obarczonej bezgłośnym pomimo tego, czym teraz jesteś. Po raz pierwszy go nie nienawidził – jakby nie potrafił nienawidzić istoty, którą Folke przygarniał do siebie z podobną czułością, skóry, która przyjmowała jego bliskość z tak dotkliwą wdzięcznością, rozkurczając w końcu ulegle bolesny spazm przestrachu, lgnąc podświadomie do obłaskawiającej zmysły obecności, dopóki niespodziewany szmer miękkich kocich kroków nie odwrócił jego uwagi – rozszerzone zauważalnym uspokojeniem źrenice odnalazły drobną sylwetkę zatrzymaną w progu, zjeżoną we wzburzonym zdumieniu. Przeciągły syk sprawił, że wezbrał w nim niemrawy odruch rozbawienia; wypuścił powietrze przez nos w lekkim parsknięciu, próbując sobie wyobrazić bulwersującą scenę, jaką Tartuffe zastawał w swoim salonie; talary obserwujących go oczu były pełne siarczystego wyrzutu, zapamiętałej zawiści, jak gdyby chciał mu powiedzieć, że wiedział od początku – było w tym coś pocieszającego, w tym przebłysku rozpoznania, tak znajomej, niezmiennej reakcji na jego nagłe wtargnięcie w ich wspólne – Tartuffe i jego Folke – życie.
Kiedy odwrócił się znów ku Folke, przez krótką chwilę ponownie niepewny, kiedy podnosił na niego rubinowe spojrzenie, zaskoczył go cień uśmiechu zastygły na jego ustach, tak niepasujący do wszystkiego, co sobie dotychczas o tej nocy wyobrażał; pocałowałby go, gdyby tylko mógł, zamiast tego musiał pocieszyć się przyjemnym, ciepłym zapachem skóry pod chłodnym nosem, wsunięciem karku pod jego dłoń, prosząc ostrożnie o paliatyw jego bliskości – nie wiedział, jak długo trwał wsunięty w jego objęcia, przekonany, że gdyby tylko spróbował się odsunąć, wszystko rzuciłoby się ku niemu z przeraźliwym, wściekłym jazgotem: wzdrygał się, kiedy coś uderzało głucho za ścianą, kiedy trzaskały drzwi czyjejś sypialni, kiedy cichy trzask magii przeskakiwał w trzewiach kamienicy, coś szurało po podłodze, coś szemrało wysoko pod dachem, śnieg bębnił o szyby, donośne tykanie wiszącego na ścianie zegara przytłaczało go, dopóki nie zanurzył głowy pod ramię Folke, zagłuszając nim klaustrofobiczność bodźców przypominających mu nieprzejednanie, że nie był tam, gdzie być powinien – zbyt blisko spokojnych żyć nieprzeklętych, nienawidzących go ludzi, zbyt daleko własnej ekspiacji i czekającego na jej końcu rozgrzeszenia, ciszy zamiast krzyku ojca dźwięczącego w zawodzeniu wiatru za zamkniętym oknem. Dokładnie tam, gdzie być powinien, kiedy czuwał w spokojnym półśnie, wsunięty w ramiona Folke na prążkowanej księżycem kanapie, z głową złożoną mu na piersi, jego dłońmi przesuwającymi miękko po obolałym karku, dopóki w końcu nie zatrzymał ich sen, z Tartuffe nieufnie skłębionym przy ramieniu Folke, ignorującym go z urażoną ostentacją.
Kiedy otworzył znów oczy, Folke wciąż przy nim był – pogrążony w spokojnym śnie, blady w sinej śreżodze poranka, z ramionami obejmującymi go w nieświadomym, niemrawym uścisku; spróbował unieść się możliwie ostrożnie, zsuwając z nagich pleców jego ręce, ale zawahał się, kiedy przenikliwy ból zaognił się płytko pod skórą na karku, u podstawy czaszki, roznosząc się zimnym dreszczem po ramionach. Odetchnął dyskretnie, kiedy Folke poruszył się pod nim, rozbudzony.
– Śpij – mruknął łagodnie, zesztywniałym jeszcze głosem, z czołem wspartym lekko o jego pierś, zamkniętymi oczami, lekkim, bolesnym grymasem łagodniejącym powoli na zmęczonej twarzy. Uniósł się wreszcie powoli, by przysiąść na krawędzi kanapy, zgarniając spłacheć leżącego obok koca na kolana półświadomym ruchem; wsparł ramiona o uda, nachylając pałąk drążonego sztywnością kręgosłupa. – Ubiorę się tylko i zaraz przyjdę. Chcesz herbaty? – spytał, jak gdyby nie zauważał sam napiętej struny w swoim głosie, echa bladego zmęczenia, osobliwej, odległej bezbarwności, jaką usztywniał ton, próbując przebić się przez zdrętwiałość myśli. – Potrzebuję tylko... – zawiesił na krótką chwilę, jakby nie spostrzegał przez rozwlekłość sekund zapomnianego strzępu zdania; wsparł czoło na dłoni, zsuwając ją w końcu na rozcieńczoną roztargnieniem wizję. – Paru minut – dokończył, zastygając na ledwie chwilę, nim nie odwrócił się z powrotem ku niemu, przechylając nad nim koślawą oś ciała, wsuwając ramiona pod przyjemny ciężar wąskich pleców. Schował twarz w ciepłą krzywiznę jego szyi, przesuwając ustami po miękkiej skórze, z bladym, odruchowym cieniem uśmiechu, wkradającym się wyczuwalnym przejaśnieniem w ochrypłość półszeptu: – Potrzebuję – ciebie – jeszcze tylko paru minut, jeśli nie masz nic przeciwko.
zt Bolki
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat