Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein

    2 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    11 X 2000 cd.

    Nie posiadał żadnego poczucia mijającego czasu ani uważności na ilość stawianych ze sponiewieraną koordynacją kroków, podążających wiernym, choć wahliwym w kierunku i pewności, szlakiem za instrukcją obarczonego ciężarem jego ciała i odpowiedzialności cicerone, przez którego kark przerzucił familiarnie ramię, niezrażony wcześniejszym incydentem ufając w solidną stabilność tak zawłaszczonego sobie oparcia. Noc, niemrawo rozpraszana złotawą łuną rozniecaną przez wyrastające w równomiernym szpalerze wzdłuż chodnika latarnie, wybrzuszała się i zapadała w sobie, łypała drgającym rojem świateł rozrzuconych na ciemnym suknie rozlanych kształtów, w bryłach niskich sylwetek budynków, w których obok pojedynczych prostokątów rozpalonego szkła ziały, znacznie częstsze, czarne dziuple okien wydrążone w bielonych ścianach; mroczyła osnuty pryzmatem nietrzeźwości wzrok miriadą refleksów kołyszących się spokojnie na wodzie, której zapach podszyty był zwietrzałym, gryzącym wyziewem portu – Bertram zatrzymywał się dwukrotnie, zsuwając objęcie z towarzysza i zginając się wpół chwiejnie, jednak fala nudności cofała się zaraz, pozostawiając go bladego i udręczonego, skulonego pod płachtą brudnego płaszcza.
    Noc przepływała obok, razem z nią nieokreślona objętość czasu, rozwlekła i zamknięta w ledwie mrugnięciu oka, znędzniała materia chwili obecnej pomieszana w naczyniu świadomości ze spróchniałym miękiszem postrzępionej przeszłości w wyniku dezorientacji myśli pod wpływem wtargnięcia Baantjera w marną strukturę teraźniejszości. Szli pasem chodnika, a może wieczorną pustką akademickiego korytarza, depcząc kępy pożółkłej trawy zakrywającej błonia za strzelistymi oknami, Folke milczącą obecnością uśmierzał pulsujący w poobijanych kostkach ból, przykładał zmoczony zimną wodą szpargał zgniecionej chusteczki do rozbitej wargi, na jego ręku lśniły nitki wilgoci spływające pod krawędź rękawa szkolnego mundurka; szedł obok, przytrzymując go i ponownie się oddalał, wyprzedzał go o dystans ułamka kroku, z którego Bertram mógł dyskretnie obserwować pogłębione bólem kuśtykanie chromej nogi, trzymając dłonie głęboko w kieszeniach spodni, trzymał je w pogotowiu, sięgał odruchem do chudego ramienia skurczonego nagłym spazmem, teraz on przytrzymywał jego, prowadził w bezpieczną niszę łazienki, siadał obok na brudnych kafelkach, czekając w stroskanej ciszy aż atak ustąpi, pozwalając zduszonym jęknięciom kaleczyć świadomość poczuciem bezsilności, a czas rozwlekał się i zamykał w mrugnięciu oka, po którym znów mieli prawie trzydzieści lat i tylko wspomnienia, powleczone nieznośną goryczą, sączącą się z pęknięcia pogwałconej afektem przyjaźni.
    Drzwi wejściowe kamienicy rozwarły się przed nimi, wysuwając pod ociężałe nogi skręcony jęzor stromych schodów, przed którym Holstein przystanął onieśmielony wyzwaniem rzucanym jego koordynacji, wreszcie przekonany zachętą znajomego głosu i asekuracyjną obecnością obejmującego go ramienia dał się poprowadzić dalej, podnosząc z niezdarną, powolną ostrożnością nogi ku wysokim stopniom. Wypukliny kolejnych lat życia wyrastały przed nim jakby bez końca, zawijając się w przytłaczającą spiralę klatki schodowej; z trudem przedzierał się przez wertepy studiów, przez lata świadomie zadawanego sobie wyobcowania, strony podręczników, z których opornie wydzierał wiedzę, wolał znacznie bardziej godziny spędzone w centrum rehabilitacji na faktycznej pracy, wolał fizyczne wyczerpanie i nocne wezwania do interwencji przy potrzebujących pomocy zwierzętach; potem pierwszy przypadek odebranego kłusownikom storsjöodjureta, masyw wężowego cielska jeszcze niedojrzałego w pełni osobnika, grzbiet zalany krwią z ran po wyciętych płetwach – tylko jedna jeszcze sterczała, naderwana u nasady, a zwierzę, otumanione zaklęciem, smagało wieczór skamleniem łudząco podobnym do psiego. Na dalszym stopniu Folke Baantjer na kolorowym, przykuwającym uwagę, afiszu, znajomy i obcy Folke Baantjer żyjący w odrębnym świecie, choć horyzonty zazębiały się wśród przepychu salonów, którego Holstein unikał; zalany ostrym światłem uwagi publicznej, uśmiechnięty, podbijający serca oszalałych na jego punkcie kobiet i mężczyzn. Udało mu się wreszcie, wyszedł z sali teatralnej akademii – z ich sali – i zwyciężył, a teraz przypominał o sobie w artykułach czytanych rano przy śniadaniu, w plakatach rozwieszanych w mieście, w pogawędkach prowadzonych obok i przy nim; Bertram go zna, znali się w akademii, może załatwi nam wreszcie autografy – wypominali ciągle, do znudzenia, ci sami ludzie, odkąd nieopatrznie rzucił coś w rozmowie. Folke przez jakiś czas zdawał się być wszędzie, a potem zaczął dogasać i znikać, jątrzył się w przebłyskach kontrowersji, aż wreszcie któregoś dnia gazeta, przejrzana od deski do deski dwukrotnie, nie mówiła o nim wcale, dziwnie pusta bez znamienia znajomego nazwiska, więc kupował je z przyzwyczajenia dalej, ale czytał coraz rzadziej, niechętnie, w końcu w ogóle.
    Opierał się o ścianę, obserwując jak Folke wyciąga z kieszeni klucze i wsuwa z jazgotem metalu w zamek drzwi, uświadamiając sobie z opóźnieniem, że schody mieli już za sobą, że stał zmęczony tą przeprawą, a w kolanie kłuł go ból, może od upadku w kałużę, może od uderzenia w krawędź stopnia gdzieś po drodze na trzecie piętro. Drzwi skrzypnęły, Folke wyciągnął do niego rękę, drobną, białą dłoń Felicii o zaróżowionych od mrozu palcach, z ciemną plamką pieprzyka na gładkim szczycie kostki wskazującego palca, którą kiedyś pod wpływem chwili pocałował, a potem zmieszany przepraszał, kiedy dziewczyna pośpiesznie, jakby oparzona jego czułością, cofnęła rękę. Z jakiegoś powodu nie dostrzegał wtedy wszystkich tych subtelnych potknięć, w których obnażała się ze swoją obłudnością, zrzucała odgrywaną doskonale fasadę uszczęśliwianej jego względami kobiety; dotkliwa pamięć tych uchybień nawiedziła go dopiero później, kiedy po całym procesie wrócił wreszcie do domu i trzęsącymi się rękami szorował na klęczkach smugi wsiąkniętego w panele eliksiru, próbując rozpaczliwie wywabić je ze zwartej struktury drewna – bez skutku.
    Nigdy jej nie uderzyłem – wykrztusił z siebie słabo, kiedy drzwi mieszkania zamknęły się za nimi, a on zatrzymał się parę kroków w półmroku mieszkania, wtargnąwszy we wnętrze teraźniejszości Folke, tak jak on wtargnął w jego, jeszcze głębiej, między warstwy prywatności, w osobistą przestrzeń własnej osobności. – Nie mógłbym, nie mógłbym jej skrzywdzić, nie mógłbym... – powtarzał coraz bardziej rozpaczliwie, odszukując w mętnej rzeczywistości zieleń oczu, szukając zrozumienia jak kiedyś, szukając zaufania, które złamali obydwoje, chociażby stłuczonego jej okruchu, którym mógłby uspokoić rosnące w nim zwątpienie. – Nigdy nie byłem na nią zły, nie byłem, chociaż powinienem, może powinienem był, może... – mamrocząc, kurczył się jakby w sobie, garbił się i coraz bardziej desperacko tłoczył w krtani sylaby, które zniekształcało echo jąkania; zachwiał się przy tym delikatnie i podniesioną ręką odszukał ospale ścianę. – Krzyczała na mnie, kiedy piliśmy, uderzyła mnie, a potem się śmiała, ciągle się śmiała, ale nawet wtedy... nigdy się na nią nie gniewałem, nie umiałem się gniewać i jak dureń, jak pieprzony dureń... – potok słów urwał się nagle, zaduszony nagłym bolesnym skurczem ściskającym gardło; zaskakująco szybkim krokiem zbliżył się do Folke, by chwycić połę jego płaszcza, z nagłą gwałtownością ruchów, błyskiem desperacji w szklistych źrenicach, kiedy w krótkiej ciszy przyglądał mu się w gorączkowym roztargnieniu. Mieli prawie trzydzieści lat, a może znowu siedemnaście, byli w małym mieszkaniu na trzecim piętrze, na deskach sceny w sali teatralnej, był nietrzeźwy i pijany od tchórzliwej wściekłości, a Folke patrzył na niego, tamtymi oczyma, tamtą obawą, tamtym lękiem.
    Ty mi nie wierzysz – stwierdził, poprawiając uścisk na czarnej klapie. – Myślisz, że to prawda, że ją biłem, byłem agresywny, że ciebie też bym skrzywdził, bałeś się mnie, pamiętasz? – druga dłoń zacisnęła się pod kołnierzem, jak kiedyś, w nieopanowanym kurczu przytrzymując go z niespodziewaną pewnością. Przez poryw złości przezierało, coraz wyraźniej, znędzniałe zmęczenie, osłabiające uścisk palców, zasnuwające brąz oczu przejrzystą taflą rozżalenia. – Bałeś się mnie – zarzucił mu znowu, domagając się jakiejkolwiek odpowiedzi.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nigdy nie pozwolił, by barwne myśli wyobrażeń przeniknęły do jego świadomości, nigdy nie rozpamiętywał, jak wyglądałoby jego życie gdyby wówczas, w ciemnej, szkolnej sali teatralnej powiedział, że pragnie wydostać się z ciasnego karceru miasta, usiąść wśród krajobrazów skandynawskiej tundry, oprzeć się plecami o chropowatą fakturę drzewa i wesprzeć dłonią o barczyste ramię przyjaciela – czy gdyby nie naruszył jego prywatności, wszystko potoczyłoby się inaczej? Wspomnienie szkolnej konfrontacji pojawiło się w jego umyśle odruchowo, uwydatnione na kliszach czasu z bolesnym dyskomfortem, frustrującym, obmierzłym poczuciem upokorzenia – dźgało go pod żebrami, przypominając, że był już dzisiaj zbyt ciasno otoczony niedoskonałościami, upośledzeniami i wadami, by kiedykolwiek móc sięgnąć ku normalności, że wahanie, które odczuwał dwanaście lat temu zostało utracone bezpowrotnie, pchając go ku znienawidzonym kajdanom tak długo wypieranej z serca definicji. Idąc przed siebie, spoglądał na Bertrama, którego kroki – chwiejne i paralityczne – powoli popychały ciało ku właściwej przecznicy, dopóki oboje nie przystanęli u progu stromych schodów, ziejących chłodem starej kamienicy. Miał ochotę natychmiast rzucić się na łóżko w desperackiej potrzebie snu, który odciąłby go od konkluzji tchniętego nostalgią umysłu, tak długo zmylonego wrażeniem, że mógłby jeszcze wyrwać się ze szponów własnych pragnień, nie przewidując nigdy, że nie wystarczy chcieć się zmienić, nie wystarczy nieustannie się okłamywać, by kłamstwo nareszcie stało się prawdą.
    Prawda była tymczasem w jego oczach żałosna, smutna i odpychająca, o zaczerwienionych oczach i szkaradnej twarzy, którą należało ukrywać pod płachtą sztucznego opanowania, fikcyjnej beztroski, z jaką zawsze zbywał wymierzone ku sobie ostrza osobistych pytań. Niefortunność przypadkowego spotkania uderzyła go jednak zbyt mocno, trzymając ciało w emocjonalnym paraliżu, sprawiającym, iż odnosił wrażenie, że czegokolwiek teraz nie postanowi, wszystko obróci się w końcu przeciwko niemu, chociaż wzrok utkwiony miał zatem w zgarbionych plecach Bertrama, wspinającego się z wysiłkiem w górę stromej drabiny schodów, myśli, wbrew jego woli, lawirowały wokół najbardziej znienawidzonych wspomnień, sprawiających, że drut w jego plecach skręcał się w bolesny supeł, jak gdyby, w próbie ucieczki przed reminiscencją szkolnej konfrontacji, zapragnęły sięgnąć ku peryferiom pobocznych wydarzeń, na co dzień wypieranych z faktury świadomości. Pokonując kolejne stopnie, uświadamiał sobie niespodziewanie, jak wiele rzeczy zdołał zamieść ku ciemnej piwnicy zapomnienia, jak wiele uznał za kierat swej codzienności, rozsądną karę za popełnione błędy – pamiętał przecież ból rozbitego czoła, gdy zaciśnięta pięść choroby pochwyciła go w połowie drogi do mieszkania, pamiętał, że przez chwilę leżał z zupełnym bezruchu, pozwalając by chłód kamiennych stopni wdarł się przyjemnym poczuciem ulgi w fakturę zdruzgotanego ciała, pamiętał, że sam podniósł się z powrotem do pozycji stojącej, choć kiedy upadał, był przekonany, że nigdy już nie stanie na nogi. Nareszcie, trafiając srebrnym kluczykiem w ciemny otwór drzwi wejściowych, pamiętał dzień, w którym przekraczał próg po raz pierwszy, a następnie setki kolejnych dni, naznaczonych pijaną samotnością lub plugawym towarzystwem, dni zakończonych zazwyczaj fioletowymi plamami siniaków po czyjejś zaciśniętej pięści, falą mdłości i narastającym wstrętem do samego siebie.
    Drzwi ustąpiły z cichym skrzypnięciem, Folke wygiął natomiast kąciki warg w grymasie przepraszającego uśmiechu i odwrócił się z powrotem ku Bertramowi, który stał sennie oparty o chłodną, białą ścianę klatki schodowej. Wyciągnął ku niemu dłoń, subtelnym gestem zachęty zapraszając go do mieszkania, którego pogrążona w ciszy statyczność zdawała się być nagle osobliwie przytłaczająca – wnętrze, które miało być ostoją jego bezpieczeństwa wydało mu się teraz dziwnie obce, brudne od wszystkich tych wspomnień, od palców sunących po gładkiej fakturze ściany, od wgnieceń w miękkich poduszkach kanapy, od fragmentów słów, dozgonnie wchłoniętych w powierzchnię białego tynku, śladów samotności, rozpaczy i przemocy, po stokroć wycieranych z drewnianych desek podłogi, które lśniły teraz blado, lecz pośród okrągłych sęków przetrzymywały wciąż echo rozegranych na nich wydarzeń, na zawsze zjednoczonych z przestrzenną strukturą mieszkania.
    Bertram, nie musisz mi się tłumaczyć... – rzekł odruchowo w obliczu niespodziewanie skierowanych ku niemu słów, odwracając się tak, by spojrzeć bezpośrednio na przyćmione zmęczeniem lico przyjaciela, z każdą chwilą coraz bardziej rozpaczliwe, coraz bardziej desperackie. Czuł, jak po karku zsuwa mu się wątły dreszcz zaniepokojenia, oznaka wahania, którą wymierzał zarówno w Bertrama, jak również w siebie samego – za sprawą afektowanego impulsu zdał sobie sprawę, że nigdy całkiem nie uwierzył w jego zeznania, że chociaż współczuł nieszczęściu, jakie go spotkało, nie był w stanie z przekonaniem zapewnić, że Holstein nie targnął się na przemoc wobec Felicii. Karcił się w głowie za te myśli, jednocześnie próbował jednak tłumaczyć ich istnienie – czy tak bezzasadne było sądzić, że mógł ją uderzyć, skoro widmo jego gwałtowności leżało uparcie wpisane w podświadomość jego wspomnień? Jednocześnie – wypominał sobie z determinacją – jakże mógł porównywać Felicię do siebie, jak mógł doszukiwać się jakichkolwiek podobieństw pomiędzy nimi, insynuować we własnych myślach, że zasłużył kiedykolwiek choćby na namiastkę zbliżonej uczuciowości? W swoim prywatnym procesie sądowym racjonalizował wszystkie zachowania Holsteina, każdy jego gest, każde słowo, każdy zarzut, jaki ten wysuwał ku niemu lepką plwociną śliny, rzuconą pod nogi ze wstrętem i odrazą, nie brał mu za złe rezultatów, które przyszły w ślad za ich konfliktem, nie wypominał bezsennych nocy, szkolnych awantur i łez wylanych w poduszkę – starał się zapomnieć, w złudnej, infantylnej nadziei, że ten element przeszłości już nigdy do niego nie powróci.
    Widząc narastającą frustrację w zachowaniu przyjaciela, odruchowo cofnął się o krok do tyłu, jego ucieczka była jednak zbyt powolna, wyjałowiona z ostrożności, której kurtynę nierozważnie pozwolił sobie rozsunąć – zaczerwienione od chłodu palce Bertrama chwyciły za poły jego płaszcza w gorączkowym roztargnieniu, Folke poczuł natomiast, jak jarzmo przeszłości napiera na jego kark ze zdwojoną siłą, paraliżując ciało nagłym zaskoczeniem, przestrachem, który odbił się bladym błyskiem w przejrzystym szkle jego zielonkawych oczu. Druga dłoń mężczyzny zacisnęła się na jego kołnierzu, siłą uścisku, w pijanym porywie złości, przyciągając go bliżej do siebie, tak blisko, że mrużąc oczy poczuł, jak stęchły zapach przesiąkniętego alkoholem oddechu osiada drobinkami śliny na jego twarzy.
    N-nie, to nie tak... Ja ci wierzę, Bertram, zawsze wierzyłem, nie pamiętasz? Nie pamiętasz, że spotkaliśmy się wtedy, jeszcze w trakcie procesu? – wydobył z siebie ściszonym głosem, unosząc wzrok bezpośrednio na wykrzywioną gniewem lineaturę twarzy mężczyzny, wbrew własnym, napastującym umysł wspomnieniom, doszukując się wśród nich oznaki politowania, łaski, żalu, w tchórzliwym wyrazie strachu próbując odnaleźć sposób, by złagodzić niespodziewanie wymierzone ku niemu, groźne widmo ofensywy. – Przecież wiem, że nigdy nie zrobiłbyś czegoś takiego. – dodał w końcu, przymuszając ton głosu do pozornego opanowania, słowa wciąż drżały mu jednak na języku, a postawiony zarzut kołatał się na granicy świadomości, słuszny i niemożliwy do odrzucenia. – Popełniłem błąd. Nigdy nie powinienem był cię w to wciągać, nie wiem jak mogłem pomyśleć... jak mogłem pomyśleć, że jesteś taki, jak ja, miałeś pełną słuszność... zareagować w ten sposób. – przełknął ślinę, akceptując ciężką kotarę poniżenia, którą sam na siebie zarzucił. – Ale znam cię przecież wystarczająco długo, wiem, że nie jesteś agresywny, że nie byłbyś w stanie jej skrzywdzić. – słowa te wybrzmiały absurdalnie, podczas gdy palce Holsteina, pobielałe od gwałtowności uścisku, wciąż trwały ciasno zaciśnięte na jego kołnierzu, mimo to twarz Folke pozostawała zastygła szczerością powagi, z jaką wypowiadał kolejne zapewnienia. – Proszę, Bertram... – nareszcie odchylił nieznacznie głowę, w nadziei, że mężczyzna rozluźni palce, pozwalając mu wyswobodzić się z uchwytu, odsunąć o krok do tyłu, nabrać powietrza. Proszę, proszę, proszę, jak głuche echo wspomnień odbiło się od skancerowanych ścian umysłu.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Spomiędzy rozwarstwiających się płaszczyzn rzeczywistości, przez rozrastające się szczeliny nostalgicznych refleksów, dosięgały go coraz silniej przebłyski felernego wieczoru, uciskając zewsząd spokorniałą, poddańczą nieokiełznanej emocjonalności percepcję –  wpadająca przez okna spłowiała iluminacja ulicznego oświetlenia drgała na ścianach, rysując na nich miękkie sylwetki nieruchomych cieni, zastałych i milczących w sennej bezwładności dzisiejszej nocy, drżących tymczasem na kręgach źrenic jak kształty rekwizytów wykrojone w czerni wieczoru na białej gładzi sali, kiedy obserwowali płochliwy płomień marteboljuseta uwolnionego z oków dłoni dla ich wspólnej, juwenilnej przyjemności; wspomnienie, które odsuwał od siebie tak kategorycznie do momentu, aż pozornie zamarło w zupełnym odrętwieniu pamięci i powlekło się iluzją zupełnej uczuciowej jałowości, stawało mu przed oczami nagle tragicznie żywe, jakby zainicjowana pod wpływem impulsu czułość, stanowiąca centrum fatalnej w skutkach kolizji odmiennych empirii, wydarzyła się nie ponad dekadę temu, ale zaledwie wczoraj, jakby nigdy nie oswoił agresywnej bestii rankoru zamieszkującego w kliszy zdarzenia, nie przyzwyczaił się do jej uśpionej obecności, zwiniętej pod cienką powłoką świadomości, trzymanej ściśle na łańcuchu wyparcia poza zasięgiem swojej przytomności. Skłębiony korpus odkrytej w sobie tamtego wieczoru inklinacji poruszył się teraz w ściśniętej spłyconym oddechem piersi, ośmielony wylewającą się w rozkołysane światło jaźni substancją retrospekcji, przesączającej się wciąż w przestrzeń teraźniejszą, karmazynem świeżej krwi odkrytej pod zakrzepłym strupem, zdartym niefortunną przypadkowością spotkania, zerwanym z naiwnym przeświadczeniem, że kryje się pod nim już tylko blade zgrubienie blizny zaleczonej rany. Skaza wytłoczona na tkance wspólnej przeszłości była tymczasem nadal żywa i drażliwa, tknięta nagłą konfrontacją rozpłomieniała się dawną gorączką, osłabioną wprawdzie uśmierzającym remedium minionego w rozłące czasu; pulsowała, jak otwarte pęknięcie skaleczenia na dłoni, teraz zaciśniętej pod kołnierzem, teraz tak jak wtedy czy wtedy tak jak teraz, przenikające się wtedy i teraz, osobne sobie i jednoczesne, jak osobni i jednocześni byli sobie siedemnastoletni Folke i ten, który stał przed nim, złapany w potrzask skoncentrowanego na nim gniewu, choć wcale na to nie zasługiwał – wtedy tak jak teraz czy teraz tak jak wtedy, przeplatające się w pomylonym ściegu nietrzeźwości.
    Myśli motały mu się między oferującymi oparcie słowami, za którymi próbował podążać ze ślepą ufnością jak dawniej, z kulawą nadzieją, że istotnie znajdzie na końcu ich brzmienia ulgę, ale ku własnej frustracji nie działo się nic podobnego, wytyczane mu szlaki wpadały, nieuchronnie, z powrotem w spienioną kipiel rozgoryczonej złości, karmionej pretensją i żalem, trzymaną wciąż niesprawiedliwą, okrutną urazą. Ostrożnie artykułowane zapewnienia ubierały się w delikatną anatomię płochliwej zwierzyny, stąpającej z instynktowną przezornością po gruncie otwartej konfrontacji, pozorną spokojnością głosek próbującą przekonać siebie i jego, że zgęstniały klincz, w jakim utknęli, nie rozgrywał się wcale, że mogli się z tego jeszcze wycofać, jakby nic się nie wydarzyło; ostentacyjne kłamstwo, w jakie mógłby może uwierzyć, gdyby nie ostry pobłysk zalęgniętego w jamach źrenic lęku, od którego nie potrafił się, po raz kolejny, zwyczajnie odwrócić. Przejrzyste odbicie napastliwego strachu w zieleni tęczówek osaczało go zewsząd, w dorzeczności jawy i w kuluarach pamięci, w sali teatralnej i w półmroku mieszkania, tymczasem pięść zaciskała się nadal pod kołnierzem, pięść o zaczerwienionych kostkach po sztubackiej bójce i pięść brudząca biel koszuli smołą krwi, zastygłą w rozlanych strużkach na obłości nasady kciuka i cienkiej skórze odsłoniętego nadgarstka; zaciśnięta kurczowo dłoń, odrętwiała w furiackiej malignie, nagle tak obca i zupełnie od niego odrębna, niepotrafiąca rozewrzeć konwulsyjnego uścisku, nawet kiedy próbował ją do tego przekonać słabym odruchem rozsądku, nawet kiedy ociężałe zmęczenie opadło na niego gwałtownie, naciskając na kark, szarpiąc oddech, gniotąc dojmującą świadomością własnej żałosnej tragiczności. Brzydził się nagle tej pięści, brzydził się zbielałych wypukłości kostek i brzydził się tej krwi, od której widoku go mdliło. Rozpaczliwa prośba wybrzmiała gdzieś w tym wszystkim, choć nie wiedział już nawet czy teraz, czy wtedy, bez różnicy, nie było różnicy, żadnej różnicy, bo było to jedno i to samo, ten sam destrukcyjny gniew, ta sama porywczość i kosmaty łeb predylekcji wynurzający się spod powierzchni wyparcia – rozmazała się przed nim znajoma twarz, z nią strach zatopiony w kręgach zieleni i, zaskoczony łzami, na które nie mógł się przecież zdobyć nawet przed samym sobą, zwiesił głowę ze zduszonym, wydobywającym się z głębi piersi, jękiem. Stał tak chwilę, nie mogąc jeszcze zmusić się do wypuszczenia zmiętego materiału z palców, rozluźnionych na sekundę tylko, by zacisnąć je znowu tym silniej, w nagłym przestrachu, że jeśli tylko da mu ku temu sposobność, Folke odwróci się i, nie oglądając się za siebie, zniknie w rozwartym rozdarciu wysokich, ozdobnych drzwi teatralnej auli, zniknie na kolejną nieznośną rozwlekłość lat, zapadnie się w swoim własnym świecie odrębnym od jego, a ich horyzonty będą się zazębiały, ale to wszystko. A przecież tak, jak nie mógł sam poradzić sobie ze wstaniem z brudnej podłogi speluny, tak nie mógł sam poradzić sobie ze sobą ani z dzisiejszym wieczorem.
    Rozwinął w końcu pięść, puszczając go z jakąś niemrawą niepewnością, puścił kołnierz i rozluźnił uścisk na krawędzi płaszcza, zdecydowany przełknąć te żałosne łzy i wieczór, położyć się pod ciężarem swojej tragiczności i poczekać aż incydent porywczego gniewu odrętwieje w pamięci. Był absolutnie zdecydowany, a jednak, kiedy wyczuł, jak przepaść dystansu pogłębia się między nimi, pijackim impulsem zapomniał o tym postanowieniu – dłoń, trzymana wcześniej na pole okrycia, wsunęła się bezwiedną reakcją pod jej gruby materiał niezręcznym zrządzeniem przypadku, kiedy zbliżył się do Folke znowu, obejmując go z niespokojnym pośpiechem, palcami wczepiając się w materiał koszuli na połaci pleców, do boku jego szyi przytulając najpierw pulsującą skroń, potem rozpalony policzek, wreszcie przyciskając zbolały grymas ust do ciepłego wgłębienia za kołnierzem, z desperacją zamiast czułości, z roztrzęsioną prostą potrzebą namacalnej bliskości. Kolejne płaczliwe westchnienie stłumił o miękką fakturę skóry, czując jak drżą mu ramiona, jak drżą mu palce zaciskane na koszuli, podczas gdy obawiał się objąć go pewniej, jakby miało to naruszyć wątłą granicę, za którą kończyła się potrzeba, a zaczynało uczucie.
    Jestem pijany – wymamrotał w którymś momencie, jakby chcąc się wytłumaczyć, choć sam nie wiedział już co próbował usprawiedliwić i przed kim.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Życie zdawało się zwolnić gwałtownie i boleśnie, niby wierzchowiec w ostatniej chwili szarpnięty za cugle, rżący pod silnym uderzeniem wędzidła – elementy mieszkania, tak trzeźwo zapisane w jego pamięci, rozmazały się w kątach roztrzęsionego spojrzenia, przeszłość zlała się z teraźniejszością w nabrzmiałą pianą falę, która uderzyła w tył głowy gniewnie i zupełnie niespodziewanie, wytrącając go z równowagi. Przez krótką, acz rozciągającą się w czasie chwilę, nie był pewien, czy stoi we własnym mieszkaniu, dorosły, sięgający rogatek trzeciej dekady, czy może wciąż tkwi w ciasnej, szkolnej sali teatralnej, bo dłonie, które trzymały go teraz mocno, za mocno, nie były w istocie żadną gwarancją. Nienawidził w sobie tej bierności, całkowitej inercji w obliczu zagrożenia, bezwładnego przyzwolenia na wszystko, co kierowano ku niemu ostrym puginałem wrogości, wreszcie również tego poddania – fizycznego, ale przede wszystkim mentalnego, bo nigdy nie miał w sobie wystarczająco siły, by się bronić, a liczne warstwy płochliwej ostrożności, za pomocą których zakrywał swą nadwątloną wrażliwość, opadały z niego jedna po drugiej, odklejały się po kolei, ukazując coraz to bardziej żałosne oblicze, lustro przystawione do twarzy chłopca, jakim był prawie dwadzieścia lat temu, dziecka dogłębnie wstrząśniętego tragedią własnej przeszłości, zalanego łzami i dukającego nieskładne zdania w języku farerskim.
    Cały postęp, jaki dokonał się przez ostatnie kilkanaście lat, wydał mu się nagle czczy i nieistotny – jakże mógł sądzić, że się zmienił, że udało mu się wpasować w otaczającą go rzeczywistość, że nie wyróżniał się niczym spośród pozostałych? Podobnie jak kameleon, usilnie próbujący wtopić się w zielone tło liścia, tak również on, choć pozornie zjednoczony z barwami płótna świata, do którego tak desperacko pragnął przynależeć, zawsze odróżniał się jasnością odcienia, pozostawał odrębny pośród roślinności otaczającego go krajobrazu. Czy, tak katastrofalnie utwierdzony w poniesionej porażce, miał w ogóle prawo marzyć o szansie na zmianę? Fantazjować o życiu, jakie chciałby wieść, gdyby pozbył się wszystkich pętających go łańcuchów, kajdan i jarzma, które wciąż, jak galernik, nosił na swym karku? Błędy, które popełnił, przenikały intensywnością czerwieni biały obrus jego umysłu – niezależnie od tego, jak często by go nie czyścił, z jakim uporem nie szorował skalanego miejsca, ślad miał pozostać już na zawsze, odznaczając się blado-różową plamą, do samego końca przypominającą o skazach przeszłości, o frasunkach, mankamentach i upokorzeniach. Przez długie lata wzbraniał się przed nadzieją na poprawę, a jednak, gdzieś w głębi duszy musiał sądzić, że dane było mu ją osiągnąć, że tak niewiele dzieliło go od upragnionego szczęścia – wejście po schodach, bolesny uścisk wokół nadgarstka, nudne przedstawienie na deskach lokalnego teatru, kolejny dzień, kolejna noc, tydzień, miesiąc, rok. Niedługo poczujesz się lepiej, powtarzane z troską przez matkę, która smukłą, żylastą dłonią gładziła jego miękkie włosy, szybko się przyzwyczaisz, wypowiadane przez brata, który uśmiechał się szeroko i szczerze, jak gdyby faktycznie w to wierzył – Folke kiwał im posłusznie głową, czy to zbyt nieśmiały, by zaprzeczyć, czy może rzeczywiście ufający, że często powtarzane kłamstwo kiedyś nareszcie stanie się prawdą.
    Stał, pochwycony w potrzask labiryntu własnego umysłu i pobielałej na knykciach pięści Bertrama, która zdawała się zacisnąć tym mocniej na kołnierzu jego koszuli, brudząc materiał ciemno-czerwoną smugą krwi, wysączoną hojnie ze świeżo otwartej rany. Nawet teraz, zwrócony twarzą ku niewypowiedzianej obietnicy cudzej złości, nie żałował jednak swojej relacji z Holsteinem – nie żałował żadnego z wieczorów, które lata temu spędzili ramię w ramię, oparci o chropowatą korę drzewa, o chłodne kafelki ściany, o twardy parkiet teatralnej sceny, nie żałował dnia, w którym mężczyzna znalazł go sparaliżowanego bólem w szkolnej łazience, zwiniętego jak kot na mrozie, z żołądkiem skurczonym w zapowiedzi narastających mdłości, nie żałował, bo w perspektywie czasu chciał przecież wszystkich tych chwil, mimowolnie szukał pretekstu, by wślizgnąć się do jego życia, przysiąść obok, pozwolić sobie choćby na moment opuścić gardę, którą trzymał dotąd uparcie w tchórzliwym wyrazie strachu. Kiedy Bertram rozluźnił zatem pięść, pozwalając mu wyswobodzić się ze swego uchwytu, lecz również z emocji, które objęły go ciasnym gorsetem niepokoju, Folke odetchnął cicho, wciąż stojąc jednak w tym samym miejscu, jak gdyby widmo lęku, niegdyś pojawiającego się jedynie na pożywce szczerego zdumienia, teraz będącego jednak mechaniczną odpowiedzią organizmu na wszystko, co przypominało próbę podjęcia ofensywy – gwałtowny ruch ręki, podniesiony głos, dotyk wymuszony raptownie i bez zapowiedzi – na stałe wgryzło się w fakturę jego kośćca. Jak zbity pies kulił ogon przed wszystkim, co przywoływało do umysłu bolesne reminiscencje przeszłości.
    Mięśnie spięły się odruchowo, gdy dłonie przyjaciela zagłębiły się pod poły płaszcza, a chłód palców przeniknął przez cienki materiał koszuli – zadrżał, sparaliżowany tym dotykiem, przestraszony myślą, że dłonie Bertrama, tak niespodziewanie oplecione wokół jego piersi, mogły wyczuć wypukłą nierówność blizn zdobiących jego plecy napiętą, szkaradną arabeską pobielałej czerwieni. Na wycofanie się było już jednak za późno, ciepło rozpalonego policzka, który przyległ niebawem do wgłębienia jego obojczyka, wprawiło go natomiast w nagłe poczucie spokoju, będące w istocie przedzierającym się przez gwałtowne afektacje zmęczeniem, obręczą nostalgicznego poczucia straty, które objęło go w ojcowskie ramiona bliskości. Czuł drżenie przyjaciela, słyszał echo płaczliwego westchnienia, z jakim Holestein zanurzył twarz w fakturę jego ciała, szukając pokrzepienia w ów rachitycznym szkielecie, bladej skórze naznaczonej zbladłą konstelacją przeszłości.
    Wiem. – odrzekł na początku z chłodnym spokojem, zaraz i jego przygniótł jednak ciężar niespodziewanej czułości – nieprawdziwej, o tym musiał sobie przypominać, lecz rozmiękczającej zesztywniałą cierpieniem i samotnością skórę, wykrochmaloną ze złudnego choćby poczucia komfortu, zesztywniałą nawet pod ciepłym materiałem koca, którym nakrywał się w łóżku aż po samą szyję. – Wiem. – powtórzył pewniej, pozwalając by kąciki warg drgnęły nerwowo, w smutnym, łagodnym uśmiechu, nareszcie, wbrew wszelkiej rozwadze, odwzajemniając zaoferowaną mu ulgę bliskości, nachylając się nieznacznie do przodu, by objąć zgarbione plecy Bertrama, przesunąć palcami po napiętym materiale jego okrycia, oprzeć głowę o miękki gorąc szyi, zatapiając się w tym uścisku pomimo metalicznego zapachu krwi, dżdżystej woni błotnistej wody, wsiąkającej brązowym kolorytem w beżowe frędzle dywanu, oparów alkoholu, którego miazmaty zdawały się przesiąknąć przyjaciela na wylot. Oddał się temu iluzorycznemu przejawowi pojednania, odsuwając w umyśle wszelkie wytłumaczenia – jestem pijany, więc robię to wbrew odruchom rozsądku, jestem pijany, więc zmęczone ciało mimowolnie osunęło się w twoje objęcia, jestem pijany, więc wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Skąpą resztką przyćmionej trzeźwości oczekiwał znajomego poczucia dojmującego wstydu, kategorycznie nieodłącznego, jak zdążył się nauczyć, sytuacjom, w których ulegał własnej wrażliwej emocjonalności tak otwarcie wobec obecności drugiego człowieka, wstydu, do którego przyuczono go jeszcze za dzieciństwa, kiedy wszelkie objawy nadmiernej uczuciowości – fatalnym przypadkiem właściwej od zawsze jego usposobieniu – karano z wyrachowaną konsekwencją pełną drwiny rugą i nieprzychylnością spojrzeń dorosłych krewnych, naganą ścigającą go kłapiącymi zębami ostrej dezaprobaty, ilekroć jego osobiste dziecięce doznania przerastały go i wtrącały w reakcje zbyt gwałtowne w oczach rodziny. W domu, w którym się wychowywał, nie było nigdy nie miejsca na afektywne ekscesy, na tupanie nogą z naburmuszoną miną, ilekroć czegoś mu odmawiano, na wybuchanie śmiechem przy stole z głupiego, tylko jego pacholęcej myśli znanego powodu, na proszenie o cukierka z potulnym uśmiechem w czasie innym niż dokładnie oznaczona pora po obiedzie; nie było miejsca na chwytanie się czyichś rękawów, gdy nie zwracano nań uwagi, a kiedy jej prostym odruchem chłopięcego serca potrzebował, na szukanie pocieszających uścisków, szczególnie wtedy, gdy nie posiadał żadnego ku temu ważkiego powodu poza zwykłą, dziecięcą tęsknotą do opiekuńczej czułości, nie było zwłaszcza miejsca na płacz, nawet jeśli w gruncie rzeczy spokojny, pozbawiony spazmów szlochu i drżenia, bo wiedział przecież, jak bardzo to wszystkich zadrażnia – płakał więc zawsze bezgłośnie, dusząc w sobie rwany oddech, schowany w łazience lub w kącie pokoju, przełykając z łzami niewypowiedziane prośby o krótkie chociaż, przelotne objęcie, w którym mógłby wytracić rozpęd roztrzęsienia. I tylko z rzadka, kiedy nie mógł się zbyt dugo uspokoić, matka sprzeniewierzała się forsowanym jednogłośnie przez familię zasadom i przychodziła do niego z ostrożnym okruchem troski, której chwytał się kurczowo, z rozedrganą desperacją, dopóki nie uspokoiło go otumaniające wyczerpanie i nie zasypiał, gryząc się świadomością, że kłapiące zęby przygany będą teraz ścigać ją, gryźć tę czułą rękę, którą odsuwała mu zwilgotniałe włosy z czoła, za to, że jest dla jego słabości zbyt pobłażliwa, że tylko umacnia w nim tę okropną chwiejność nastrojów i niepotrzebnie nagradza popadanie w paskudne nerwicowe stany. Przychodził więc, znowu, z wyrachowaną konsekwencją, znajomy wstyd, wrastający weń coraz głębiej, jak obmierzła narośl pęczniejąca na tkance ekspresji, uciskająca coraz silniej na jej naturalnie obszerną oś, wgryzając się w nią ostatecznie trwałym wypaczeniem.
    Czując więc jak Folke odwzajemnia uścisk, jak jego dłonie suną pocieszająco po obolałym pałąku pleców, jak opiera chłód zbladłego policzka o jego rozpaloną szyję, Bertram pozwolił sobie na paliatywny strzęp ulgi, w pierwszej chwili zupełnie otumaniający – chwycił się go z rozedrganą, kurczową desperacją, jakby nigdy nie wyrósł z tej żałosnej łapczywości dziecka, któremu nieustannie stanowczo jej odmawiano; niespokojnym odruchem zagłębił się w pewniejszy, bliższy uścisk, tłumiąc wciąż drżący oddech o ciepłą fakturę skóry tak, jak tłumił własne rozchwianie o nieoczekiwanie wzajemną bliskość, ale pamiętał w tym wszystkim, że wisi nad nim ociężały obłok poruty, że naturalną koleją rzeczy spadnie na niego wstyd, kąsający wściekle sumienie. Wyczekiwał go z niespokojnym napięciem, tymczasem, zamiast niego, na jego świadomości osiadało niepozorne wiem, uśmierzając pobudzoną nerwowość echem dawnego komfortu, jakim inkrustowali swoją przyjaźń, podźwiękiem niewymuszonego zrozumienia, czyniącego wstyd czymś odległym i niestrasznym – nie musiał chować przy nim skaleczeń i siniaków, wymawiać ich kolejnym upadkiem, udawać niewzruszonego, kiedy przytłaczały go własne doznania; mógł, bez zmieszania i obawy przed drwiną, złapać się jego rękawa, kiedy tego potrzebował, nawet gdy nie posiadał ku temu ważkiego powodu poza zwykłą ochotą na jego bliskość, mógł oprzeć się o niego ramieniem, nie odwracać zaszklonego wzroku, odsłonić własną wrażliwość bez dojmującego uczucia kompromitacji. Nieszczęśliwie nie potrafił nigdy odtworzyć tej swobodnej ufności, nigdy później, z nikim innym, choć próbował, z desperacją próbował ją zastąpić.
    Mieli prawie trzydzieści lat i stali w półmroku niewielkiego mieszkania, w sennej bezwładności zniekształconej nietrzeźwością nocy, gdzieś w jej ciemnej substancji tkwiła wyszczerzona szczelina ozdobnych drzwi, w jaką miał wejść, nie odwracając się za siebie, i jaka nieuchronnie musiała się za nim zamknąć, a tyle rzeczy chciał mu przedtem powiedzieć, tyle rzeczy wreszcie powiedzieć, wszystkie te, które kłębiły mu się pod sklepieniem podniebienia, kiedy stał pod tymi samymi drzwiami ponad dekadę temu, nie mając odwagi złapać za klamkę, zmierzyć się z Folke, z jego strachem i złamanym zaufaniem lub zmierzyć się, tym gorzej, z jego nieobecnością, z pustą sceną i odrapanymi krzesłami, na których martwych oczach obrócili marzenia w jałową połać perzyny. Brakowało mi cię, żałuję, że nie miałem nigdy odwagi porozmawiać, bywałem na twoich spektaklach, chociaż nie umiem powiedzieć nawet, o czym były, chciałbym cofnąć słowa, które wtedy powiedziałem, czytałem o tobie w gazetach, czy wszystko u ciebie w porządku, nie musisz się mnie bać, nienawidzę, kiedy się mnie boisz – wszystko stawało mu w gardle, zbierało się w obrzmiały kłąb, z którego nie potrafił wyplątać poszczególnych myśli, by móc je wyartykułować; gdzieś w tym kłębie przecież nie mógłbym cię skrzywdzić nawinięte na ostre wrzeciono dotkliwej obawy, że nie było to prawdą, że nie mógł nic mu obiecać, że Folke i tak nie potrafiłby mu uwierzyć.
    Przepraszam – wykrztusił z siebie wreszcie, tłocząc ociężałe od żalu głoski w zagłębieniu obojczyka; łzy znowu w nim wezbrały, przycisnął więc ponownie usta do ciepła skóry, dusząc w sobie płacz, a razem z nim wszelkie prośby, jakich zuchwałe pędy przebijały się z podświadomości w żyzny grunt pragnień. – Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć, nie chciałem znowu... nie mógłbym, nie musisz mi wierzyć, jestem pijany, jestem po prostu pijany. Zostanę tylko dzisiaj i nic więcej, jutro sobie pójdę, nie będę chciał nic więcej, zostanę tylko na noc... – Wypuścił wreszcie materiał z uścisku palców, raptownie i nerwowo cofając się z objęcia, by zagłębić niespokojnie rękę w kieszeni płaszcza, w której zadzwonił jazgotliwe metal; zachwiawszy się nieznacznie, wyłowił niezdarnie klucze, wybebeszając kieszeń na zewnątrz, z ponurym cieniem uśmiechu. – Chociaż mam te przeklęte klucze, a chciałem je zgubić, żeby nie wracać, przynajmniej dzisiaj – wymamrotawszy nerwowo, wepchnął klucze i kieszeń z powrotem w płaszcz, po czym sięgnął do czarnych pół, by niezdarnie zsunąć z siebie okrycie, spróbować zawiesić je na wieszaku, ale kiedy cofnął ręce, materiał opadł bezwładnie na podłogę. Oparł się ramieniem o ścianę, stojąc nad tym żałosnym, czarnym kłębem, próbując niezdarnie zsunąć buty ze stóp, jednocześnie wolną dłonią sięgając do guzików koszuli, z którymi nie mógł sobie poradzić przez drżącą nieporadność palców, więc poddał się wreszcie, poirytowany, przechylając się naprzód, garbiąc znów ze zgnębieniem krzywość pleców.
    Zostanę tylko do rana, prześpię się i pójdę, nie będę chciał nic więcej. Przepraszam.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Chwytał go bolesny skurcz wyrzutów, ilekroć zdawał sobie sprawę, jak wiele lat stracił na rzecz pozornego poczucia komfortu, jak wiele długich godzin upłynęło na rozpamiętywaniu wspomnień, których pamiętać nie chciał, na płacz stłumiony miękką fakturą poduszki, na wątpliwości, obawy, trudności i potknięcia, na ukrywanie bólu, który zdołał wgryźć się w każdy element jego ciała, zwiotczyć mięśnie i skruszyć kości, wyszarpnąć z niego ostatnie spłachcie nadziei, że życie kiedyś nareszcie ulegnie zmianie. Bał się przyznać, że wraz z upływem lat bardzo niewiele zmieniło się na lepsze – ataki bywały dłuższe i bardziej dokuczliwe, chroma kończyna tym częściej ustępowała pod ciężarem ciała, a Folke przyłapywał się ze wstydem, że idąc wzdłuż ulicy, mimowolnie patrzy pod nogi, jak gdyby obawiał się, że gdy tylko odwróci wzrok, zapomni, jak to robić i legnie płasko na powierzchnię chodnika. Ze zgrozą spoglądał na drewnianą laskę o zakrzywionej rączce, którą ukrył głęboko w kącie szafy, na przekór zgodnej opinii konsylium zapierając się, jak dziecko, przed podobnym upodleniem – w głębi ściśniętej piersi marzył tylko, aby zatrzymać przeraźliwą klepsydrę czasu, pochwycić ten piasek, który nieustannie przesypywał mu się przez palce, ściąć wszystkie złe wspomnienia, jak spróchniałe gałęzie z wiekowego drzewa, zeskrobać gorzki posmak rozczarowania, jak martwą tkankę.
    Wśród szerokich sieni akademii pozwalał sobie na słabość, ulegając w jego obecności mankamentom własnego ciała, pogodzony ze świadomością, że Bertram wiedział o tym, co z tak maniakalną desperacją próbował wówczas ukryć, zmuszał się, aby odpychać ku piwnicy umysłu świadomość zmian w jego zachowaniu, wpierw subtelnych, prawie niezauważalnych, później dopiero eskalujących nagłą kaskadą wyzwisk, które miały podzielić ich już na zawsze – ale nie podzieliły. Przeszło ponad dekadę temu to on wspierał się na ramieniu przyjaciela, zmęczony, opierając głowę o jego bark, dzisiaj kompas wyszytych w czasie przyzwyczajeń przeorientował jednak swoje róże wiatrów, dzisiaj do Bertram, całkiem bezwiednie, opadał w jego ramiona, w nietrzeźwości wierząc, że to szkaradne, skancerowane ciało kiedykolwiek byłoby w stanie go podtrzymać – fizycznie, ale przede wszystkim emocjonalnie, nawet teraz wymuszona bliskość wbiła się wszak w fakturę jego umysłu niespodziewaną drzazgą dyskomfortu. Wiedział, że to głupie, bo w głębi serca pragnął przecież tej poufałości, mimo to, gdy szorstkie dłonie mężczyzny przesunęły się po jego plecach, wzdłuż kręgosłupa spłynął dreszcz narastającej obawy, lęku wykręcającego trzewia, każdy zginający się w gwałtownym, obronnym odruchu mięsień, którego z trudem powstrzymywał od impulsywnego działania. Jąkająca się historia tragicznych powtórzeń wybrzmiała w ich przypadku z tym większą groteskowością – trwali tak przez dłuższy moment, zjednoczeni w chwilowym wyrazie troskliwej sympatii, pojednaniu, które wątłością cienkiego plastra zakrywało dawne rany, a kiedy Bertram wycofał się z niespodziewaną raptownością, Folke drgnął tylko, unosząc ostrożnie głowę. Patrzył i chociaż z całej siły pragnął nakazać sobie wewnętrzny spokój, nie wierzył, że uda mu się w zupełności ukryć cały ten strach, który rozbłysnął wątłą arabeską wśród przyćmionej zieleni oczu.
    W głębi duszy naiwnie chciał mu ufać, wsunąć palce w bezpieczną okrywę jego dłoni, upoić się delirycznym stanem jego świadomości i pochwycić się na nowo młodzieńczej nadziei bliskości, marzenia, które zdawało się spłonąć w pożarze ich nieszczęśliwej konfrontacji, zaraz odsuwał jednak te myśli od siebie z gwałtownością przyziemnego rozsądku, z szacunku do Bertrama i nienawiści do samego siebie. Prawie nie słuchał jego wypowiedzi, w duchu wmawiając sobie bezmyślność i emocjonalną donkiszoterię – przez te wszystkie lata nie tęsknił przecież do Holsteina, tylko do własnej młodości, wówczas zupełnie niedocenianej, do możliwości, których nie wykorzystał, do ciepła rodzicielskiej troskliwości, do entuzjazmu na widok rozciągających się połaci norweskiej tajgi. Kiedy patrzył mu w oczy, czy nie to właśnie widział? Wszystkie te momenty, które złożyły się na ich spotkanie, ale nie ich samych, bo byli przecież czymś groteskowym, absurdalnym i nieprawdopodobnym? Czy jednak, wbrew wszystkim próbom wyjaśnień, ktokolwiek poza człowiekiem zakochanym mógłby w myślach obarczać przyjaciela tak wielką wyrozumiałością, tak rozgorzałym ciepłem, tak wybaczającym uczuciem? Tego samego przyjaciela, który mu lżył, którego palce zaciskały się boleśnie na jego przedramieniu, który nawet teraz, w jego własnym domu, gotów był targnąć się na jego bezbronność?
    Nie szkodzi. – odetchnął nareszcie, chociaż szkodziło – jak wszystko, czego nie mógł ani wytrzymać, ani zmienić. Cofnął się o krok, rażony piorunem nagłego znużenia, obserwując, jak ciężka od deszczu kurtka ląduje na podłodze, jak buty chyboczą się przez chwilę, zsunięte ze stóp, po czym lądują na wznak pod ścianą, jak gdyby przyjęły na siebie samopoczucie swego właściciela. – Połóż się, Bertram, jesteś zmęczony... i pijany. – westchnął ciężko, powtarzając jego słowa, czując, jak błoto ze spodni skapuje pojedynczymi kroplami na dywan, jak wygięty materiał kołnierza uwiera go w szyję. – Porozmawiamy o tym jutro. Albo wcale. Nie musimy wcale o tym rozmawiać. – patrzył na niego przez chwilę w całkowitej ciszy, po czym uśmiechnął się słabo, pokrzepiająco, tak, jak brat niegdyś uśmiechał się do niego, siadając na skraju łóżka z dygocącym na ustach rozbawieniem, troskliwym, choć opanowanym przejęciem wobec jego problemów – wówczas wstydził się przed nim tej utraty kontroli, słów, które, niby splątany kłębek, wydostawały się z jego gardła pijanym szwargotem, rodzinnej wazy, którą zbił przypadkowo i rozciętego czoła, gdzie cienka, wyblakła już prawie blizna trwała do dzisiaj, pamiątka po dawnej bezmyślności, teraz chwytał się jednak na przeświadczeniu, że za nim tęsknił, że zza kuchennego okna wyglądał na odległy bezkres zatoki, sparaliżowany strachem i nadzieją, że któregoś dnia oznaka jego powrotu pojawi się, jak statek, na linii widnokręgu.
    Zaparzę ci herbatę. – oznajmił w końcu, ruszony nagłym drgnięciem mięśni, po czym, gdy Holstein legł nareszcie pośród miękkich poduszek kanapy, zniknął za rogiem kuchennej ściany. Cisza, która ponownie spięła wnętrze mieszkania przytłaczającą atmosferą letargu, zdawała się wyrzynać głęboko w strukturę jego umysłu, dopiero po chwili zajęta szumem gotowej wody – Folke oparł się o chłodną powierzchnię blatu, przysłaniając twarz dłońmi, odliczając w głowie te kilka nieznośnie długich sekund, które z opieszałą bezradnością przedzierały mu się przez palce. Przepraszam, przepraszam, kołatało mu w głowie z drażniącą pulsacją, pozwalającą wierzyć, że niedługo wszystko powróci do normalności, choć normalność nigdy nie miała przecież w zwyczaju zagnieżdżać się w jego życiu na stałe – zawsze znajdowało się coś, co burzyło ustawiczny spokój codzienności, co kumulowało się, nachodząc na siebie i rozbrzmiewając tak donośnie, że zagłuszało wszystkie odgłosy z zewnątrz. Coś, co wbrew wszelkim nadziejom, po raz kolejny wytrącało go z równowagi.
    Bertram. – słowo mimowolnie wypłynęło spomiędzy jego warg, kiedy ponownie przystanął w salonie, stawiając kubek na drewnianej fakturze stołu, pozwalając, by pobielała para uniosła się łagodnym, szyprowym zapachem ponad okrągłym rondem naczynia. – Możesz zostać tak długo, jak chcesz.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Stagnacyjnie złapany w nieustępliwy potrzask wiecznego poczucia winy podskórnie przeczuwał, że żaden z nich nie wierzył w uspokajające zapewnienie; był przekonany, że pomimo spowijającej salon ciemności oboje doskonale widzieli obmierzły liszaj fałszu kwitnący na wyciąganej ku niemu dłoni pojednawczego pokrzepienia i oboje rozumieli, bez wątpienia, że w istocie wszystko to szkodziło, to oddane im wyrokiem Norn spotkanie, ta opiekuńcza interwencja Baantjera i chętna posłuszność, z jaką się jej poddał. Zdawało mu się to zupełnie pewne, że musieli wiedzieć o tym oboje i że oboje decydują się świadomie udawać, że wcale tak nie jest, Bertram na rzecz tego jednego przynajmniej wieczoru, którego nie mógł spędzić znów sam i Folke, którego intencje były mu nieznane, ale w których doszukiwał się przede wszystkim mimowiednej niezdolności odmowy, podżeganej zwykłą litością, jakiej wprawdzie nienawidził tak samo silnie, jak jej potrzebował. Szkodziło, że się spotkali i szkodziło, że zamiast cofnąć się zgodnie przed tą przepaścią ich znajomości, stawali na samym jej skraju, naprzeciw siebie, rozdzieleni pęknięciem poróżnienia – ta spodlona, odrażająca skóra naciągnięta na wypaczone, wydrążone przez słabość kości, oblekająca wynędzniały strzęp ludzki, jakim się czuł, i stojący naprzeciw niej Folke, zmieniony i zarazem ten sam, z jego troskliwym uśmiechem i smutnym, łagodnym spojrzeniem zielonych oczu, pod którego znajomym ciężarem miał ochotę ułożyć kornie głowę na szańcu kolan, jak parszywy kundel szukający miłosierdzia w dotyku tej samej dłoni, która smagała mu wcześniej grzbiet, gryząc zmysły udręką i jazgotem podzwaniającej sprzączki. Bo nie potrafił zaufać żadnej innej z równym oddaniem, bo nie było to nigdy to samo, bo żadna inna ręka nie znała położenia tkliwych miejsc, z jakimi należało obchodzić się ostrożniej, bo wspomnienie czułej pieszczoty przepełniało go tęsknym złaknieniem, jakiego wymierzane razy nie miały władzy odpędzić, ale po jaką obawiał się błagać śmielszą prośbą, kiedy pręgi kary wciąż jątrzyły się na nadstawionym karku. Mógł więc tylko posłusznie podążać za nim, śledzić ukradkiem znajome gesty i spokojne słowa, wyglądając wśród nich upragnionego zaproszenia lub ostrzegawczego tonu odrzucenia, wmawiając sobie, że słabość ta minie wraz z nastaniem świtu, który rozrzedzi gęstą mgłę pijackiego upojenia.
    Nie musimy – powtórzył za nim bezwiednie, bez przekonania, z rezygnacją wyzierającą spomiędzy mamrotanych zgłosek, przez zamroczenie perspektywy dostrzegając jego uśmiech, którego nie potrafił odwzajemnić, choć chciał, dla niezdarnego umocnienia pozoru, że wszystko to było w porządku. Oderwał ramię od ściany, by chybotliwie odwrócić się wreszcie i odnaleźć drogę do kanapy, posłuszny instrukcji okazywanej mu troski; siadając, poczuł jak mokry materiał spodni napina mu się na kolanach, przyklejony do zmarzniętej skóry brudną wilgocią błota. Nachylił się naprzód, opierając na nich łokcie, w szorstkie ciepło dłoni chowając twarz i zastygając tak z ciężkim westchnieniem przetaczającym się przez pierś, słuchając bezwiednie specyficznego, nierównego rytmu kroków Folke, szczękania stawianego na kuchence czajnika, syku płomienia pod osmalonym metalem i szmeru zagrzewającej się wody; obserwował mimowolnie pod powiekami niebieski ogień, światło odbijające się od krzywizny metalu, bańki powietrza uciekające od rozgrzanego dna ku wzruszonej tafli, między tym wszystkim oddech niegdyś przyjaciela, powolny wdech i ściśnięty wydech, trzymane pod kontrolą świadomej myśli, szukającej w tej przeklętej jego obecnością nocy cząstki stabilizacji.
    Błotnista lepkość spodni wydawała mu się coraz bardziej obrzydliwa, przesączająca się paskudnym szlamem w naprężony na łokciach materiał koszuli, w pory jego sparszywiałej skóry, w głąb miękiszu ciała, pod kraty żeber i w robaczywy szpik mostka, przez ściany żył w gęstą substancję tłoczonej do serca krwi. Powinien wstać teraz i wyjść, przeciąć ten wieczór ze stanowczą kategorycznością, z jaką zrobił to kiedyś, odsunąć się od tej rozpadliny szczerzącej swoje pęknięcie tuż pod ich stopami, powinien wejść w te drzwi czekające aż przekroczy ich próg zgodnie z tym, jak powinno się stać, prędzej czy później, najlepiej teraz, najlepiej, zanim dał się tutaj przyprowadzić, najlepiej wtedy, w barze, jak tylko usłyszał znajomy głos przywierający do dźwięku jego imienia w ten sam, niezmieniony upływem czasu sposób, choć brzmiał zarazem inaczej, był doroślejszy, obciążony wydarzeniami życia, które, zwieszając się z sylab jak ciężarki u nadgarstków, ściągały je ku przyziemnej, surowej dojrzałości, a coraz dalej od obłoków młodzieńczej, niewinnej radości z przyczyn najprostszych. Powinien wyjść, ale nie potrafił zmusić się, by wstać, ciążyło mu coraz bardziej ciało i ciążyły mu powieki, ciążyła mu myśl, że była to przecież tylko jedna noc i nic więcej, że, jeśli będzie powtarzać to sobie wystarczająco usilnie, nie będzie w niej nic szkodliwego i że ta nieszkodliwa jedna noc nie wsączy się szlamem w życie mężczyzny, bo Folke nie dbał o niego w ten sposób, w żaden znaczniejszy sposób, wziął go do siebie ze zwyczajnej litości i nie będą musieli o tym wcale rozmawiać, bo było mu to obojętne, a to znaczyło tyle, że istotnie nic nie szkodzi, nic z tego wszystkiego nie szkodzi.
    Odwiódł niechętnie dłonie od twarzy, kiedy Folke wywołał znowu jego imię, wysuwając się z kuchni z ostrożnie niesionym kubkiem gorącej herbaty, zrobionej nie dla niego, ale dla tej chwili wytchnienia, wymówki dającej mu cenne minuty dystansu i ulgi. Odnalazł go zmęczonym, zaćmionym nietrzeźwą sennością spojrzeniem, zanurzającego się znowu we wspólną przestrzeń, rozmowę, której być może wcale nie chciał prowadzić, a którą wypadało odbywać, tak jak wypadało kłaniać się ludziom na dystyngowanych przyjęciach, wiedząc, że to wzgardliwie zignorują, jak należało pić na nich z umiarem, mając świadomość, że nikt nie odmówi ci kolejnego, zgubnego kieliszka, jak należało uśmiechać się do niechętnych spojrzeń, by nie narażać się własnym familiantom kompromitacją.
    Patrząc na kłąb pary wzdymający się nad postawionym przed nim kubkiem, próbował przekonać siebie usilnie, że musi wyjść, jak najszybciej, kategorycznie, kiedy tylko przyjdzie świt. Nie podnosząc spojrzenia, sięgnął do ręki, wciąż ciepłej od dotyku rozgrzanej ceramiki, chwytając ją ostrożnie w nadgarstku, jakby mogła oparzyć mu palce; ująwszy go łagodnie, przesunął kciukiem, brudnym od błota i rdzawym na szorstkiej opuszce od zaschniętej krwi, po gładkiej skórze jego wnętrza, zanim zdołałby powściągnąć ten gest rozsądkiem.
    Nie mogę – stwierdził, obracając delikatnie jego dłoń wnętrzem ku sobie; podtrzymując ją na oparciu palców, rozprostował własną, przyglądając się im z sennym przygnębieniem, jego smukłym, swobodnie podwiniętym palcom i zniszczonej, stwardniałej skórze u nasady własnych. – Nie przynoszę ludziom szczęścia. Miałbyś mnie zresztą dość, już masz dość, ale litujesz się nade mną. To też nie szkodzi, nie zostanę dłużej, jutro pójdę, rano, jak tylko się pozbieram – mówił z powolną uważnością, jakby znów był dzieckiem pilnującym jąkliwości swoich słów; wyduszał z siebie niski szept, spuchnięty od trudu, jaki musiał sobie zadać, by przepuścić go przez niechętną szczerości krtań. – Narobiłem ci tu syfu, przepraszam.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Wydarzenia z życia oplatały jego pamięć, jak cierniste łodygi, których kolce przy każdym, nieostrożnym ruchu nakłuwały wrażliwą fakturę umysłu, przypominając uparcie o wszystkim tym, o czym Folke rozpaczliwie pragnął zapomnieć – przerażające macki pożaru, odciskające swe inicjały na jego plecach, istniały w jego głowie, równie gorące i nieprzejednane, co dwie dekady temu, smak dziecięcego strachu pobudzał na języku wciąż te same receptory, dudniąc w skroni znajomym hałasem emocjonalnej kakofonii. Przeszłość nie pozwalała mu o sobie zapomnieć, powracała wciąż tym samym kołataniem serca, tym samym bólem, szarpiącym, jak drapieżnik, za zszargane wiązki nerwów, tym samym cieniem, który malował się na dnie zielonkawego spojrzenia – lata przekonania, że to, co zamiótł głęboko do piwnicy własnych myśli, nie wychynie już nigdy na światło dzienne, prysnęło w przeciągu jednego wieczoru, niefortunnego spotkania, które pozostawiało go pochwyconego, po raz kolejny, w przeraźliwym impasie własnych uczuć. Lubił myśleć, że potrafił pogodzić się ze stratą, że miał do niej wprawę tak naturalną, że niekiedy wywoływał ją już samym tym, że jej oczekiwał – przez jego życie przewinął się przecież cały wachlarz ludzi, opierających głowę w tym samym miejscu, w którym opierał ją Bertram, mówiących tym samym tonem, zaciskających palce na jego nadgarstku w sposób, który spod płachty teraźniejszości wydzierał te najdalsze, najbardziej skrępowane reminiscencje, wypełniające w jego umyśle puste klisze utraconych doświadczeń. Mimo to podświadomie musiał chyba na niego czekać, lecz było to oczekiwanie sparaliżowane podłą nadzieją, że już nigdy nie wróci, że pozwoli, by jego skóra ostygła tak, jak zdążyły ostygnąć wspomnienia.
    Widok przyjaciela opartego o miękkie poduszki kanapy wzbudzał w nim zatem uczucia bardzo ambiwalentne, przeplatające się warkoczem troski i tęsknoty, lecz również obawy, niepewności, rozdrażnienia względem spotkania, które tak boleśnie przypominało o tym poprzednim, odbitym dzisiaj na negatywie rażącego podobieństwa, zapisanego w zmiętym kołnierzu koszuli, materiale splamionym smugą zaschłej posoki. Przez długą chwilę stał naprzeciwko mężczyzny, czując, jak kubek pali go w dłonie, a sponad okrągłego ronda unoszą się ciepłe, ziołowe opary herbaty – patrzył na niego i czuł, jak emocje, które usilnie pragnął dyskredytować, wzburzają się boleśnie o skalisty brzeg pamięci, wypełniają ciało pustką, lecz nie jedną z rodzaju tych, które odczuwał lata temu, kierując drżący wzrok na podsunięty mu przez Lindę artykuł, czarno-białe zdjęcie dawnego domu, po którym nie pozostały nawet zgliszcza, a tylko spalona ziemia, popiół i uczucie straty, lecz pustką iście melancholijną i nieuzasadnioną, bo wyrwaną, jak chwast, z grząskiego kontekstu ziemi – jakże mogło brakować mu czegoś, co nigdy nie było prawdziwe? Jedyne co mu pozostało to jałowa tęsknota za wyobrażeniem o kimś, kto stał się jego największą przepaścią, gorzkim przełknięciem śliny, duszną bezsennością, która wciąż, po latach, chwytała go jeszcze niekiedy w karcer infantylnej niepewności. W akademii wyobrażał sobie, że to uczucie kiedyś minie, że pozostanie po nim słuszny dystans, starannie pielęgnowana uraza i chociaż, istotnie, bardzo długo wydawało mu się, że dzieciństwo przysypał słuszną warstwą chrustu, ono wciąż tliło się wątłym, tańczącym na pogorzelisku płomykiem, iskrą na zarzewiu rumowiska i szarej perzyny.
    Kubek wylądował na drewnianej fakturze blatu z cichym stukotem. Folke stał przez chwilę, wodząc wzrokiem za dłońmi Bertrama, palcami owijającymi się czule wokół porcelanowej krągłości naczynia – teraz dopiero, kiedy egzaltowana płachta emocji opadła na ziemię, wzbijając w górę tumany zaległego na ich relacji kurzu, tym silniej wyeksponowana została świadomość, jak zmęczeni byli naprawdę, w brudnych, ociekających błotem ubraniach, ze spojrzeniem wciąż przesiąkniętym alkoholowym upojeniem, koszulą zmiętą, odstającą niechlujnie w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu zaciskała się cudza pięść. Znużenie to odgniatało się w lineaturze twarzy, nagle widocznie zapadłej, muśniętej pędzlem blado-sinych półksiężyców, podkreślających wypłowiały błysk w barwnym odmęcie tęczówek, znużenie, które zdołało zaszczuć maskę opanowanego spokoju, jaką dotąd tak uparcie przysłaniał swe prawdziwe lico – na słowa Holsteina drgnął więc nieznacznie, wpuszczając w ramę portretu własnej fizjonomii krótkotrwałe, dotkliwe ukłucie żalu, nieporadnie, z oddaniem przysłoniętego grymasem nadwyrężonego uśmiechu.
    W porządku. – mechaniczne skinienie głowy zwieńczyło dowód na akceptację niewypowiedzianego na głos pojednania – wszystko, co się dzisiaj wydarzyło, było pozbawione głębszego znaczenia, odkażone z wartości, która została obdarta z ich znajomości jak skóra ze zjeżonego, wilczego grzbietu, wielkie połacie błyszczącego w słońcu futra, odsłaniającego ponurą prozaiczność tego, co kryło się pod jego kamuflażem: rozjątrzone czerwienią mięśnie, włókniste ścięgna i blada kruchość kości. Najsilniej chciał wprawdzie zobaczyć w jego oczach szczerą przyjaźń, o miłości pokornie milczał, chociaż tchnęła go zatem absurdalność podobnego pragnienia, rozchylił tylko wargi w cichym, mimowolnym westchnieniu, po czym legł ostrożnie, tuż obok Bertrama, na miękkiej wypukłości kanapy, która przyjęła go pokornie w swe ojcowskie objęcia. Po krótkiej chwili ciszy odchylił również głowę do tyłu, prawie osuwając ją na ciepłe ramię mężczyzny – prawie, bo dzisiaj nie szukał w nim przecież oparcia, wbrew wszystkiemu, co rzeczywistość wciąż próbowała niekiedy insynuować, nie był już tamtym przerażonym, siedemnastoletnim chłopcem, który wobec życia kiwał tylko pokornie głową, pozwalając, by drut w jego plecach skręcał się w supeł, ilekroć przymuszano go do jakiejkolwiek próby zaznaczenia swojego istnienia.
    Nie pomagam ci dlatego, że jest mi cię żal. – odrzekł nareszcie, wykrzywiając usta w słabym, ledwie widocznym cieniu pokrzepiającego uśmiechu. – Pomagam ci, bo mi na tobie zależy, bo nie mógłbym wrócić do domu i zastanawiać się, czy ty też do niego dotarłeś. Pomagam ci, bo chcę żebyś był szczęśliwy, bo wiem, że możesz być jeszcze szczęśliwy... z kobietą, która będzie kochała cię z oddaniem, na jakie zasługujesz. – ciepło zetkniętych ramion roznosiło się przyjemną bliskością po przemarzniętych chłodem kościach, okrywało ciało, dotąd szarpane jeszcze mimowolnym dygotaniem, sennym kocem upragnionego opanowania.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Pozwolił, by mgła pary rozdymająca się burzliwie ponad wzruszoną taflą herbaty spowiła mu spojrzenie, by zakołysała się w zmęczonym zamroczeniu źrenic, na powierzchni jego chwiejnej percepcji, by wniknęła przez rozrzucone na tęczówce cętki przejaśnień między splątane wiązki myśli; wpuszczona między nie przez wąskie światło skupionej uwagi, zraszała je ciepłą ulgą uspokojonego znużenia, obciążając zwichrzone uniesieniem skłębienia z nieuchwytną dyskrecją, podobną do tej, z jaką zapadała się nad ceramicznym rondem w ciemną przestrzeń atmosfery. Coraz silniej obejmowało go ospałe odrętwienie, ścierpnięcie tkliwej tkanki zbyt długo naprężanych nerwów, znajome oszołomienie jaźni po porywie oszalałego gniewu, skulonej później w człowieku niczym zwierzę pochwycone w pułapkę, które po spazmach rozpaczliwego amoku godzi się wreszcie z jej szczelną ciasnotą i uśmierza strach znękanym otępieniem, kornym oczekiwaniem, błędnym wodzeniem śniętego spojrzenia wzdłuż osaczających go krat. Bertram, z taką samą letargiczną błędnością, obserwował siebie, z instynktowną nieufnością spoglądał na trzymane w piersi naręcze zmierzwionych uczuć, nie tylko odpornych na zamroczenia równie błahe, którym poddawała się myśl, ale wytrąconych mu z kurczowego chwytu trzeźwości w ich konsekwencji, rozsypanych przed nim jak rzucone na stół obcym żądaniem barwne sekrety kart, obnażające blef odgrywany z usilną konsekwencją, kurczową nadzieją, że sam uwierzy we własne kłamstwa i przedzierzgnie je w realną prawdę. Uczucia te tymczasem, zamiast posłusznie mu ulegać, przybierać kształt formy, jaką próbował je okiełznać i przemienić, wybrzuszały się pod jego spojrzeniem szyderczo wraz z obłokiem pary, cisnęły się pod powieki i w płuca, grzęzły w opuszczonym spojrzeniu i w oddechu, gęstniały, drażniąc ciepłym zapachem ziół – Bertram, wiedziony bezwiedną reakcją, nakrył dłonią kubek ospałym ruchem, zamykając pod nią kwitnące kłęby swoich odsłoniętych słabości, ze zmęczoną rezygnacją, prostoduszną naiwnością, że gestem tym wstrzyma własne afektacje, osłoni je przed spojrzeniem Folke i, może przede wszystkim, przed sobą samym. Para osiadała mu jednak na skórze, rozpychała się w bruzdach odciśniętych na niej załamań, w obłym łuku linii życia okalającej nasadę kciuka, wgryzała się w łagodną wnękę wnętrza dłoni i kąsała ją tłoczącym się w niej żarem, coraz bardziej dotkliwie, póki – pokonany – nie cofnął jej wreszcie, z ukłuciem irracjonalnej obawy, że efemeryczna mgiełka stężała pod przykryciem w wyraźne treści, że zastygła w nastroszone ciernie obnażonych prawd, których nie mógłby potraktować, jak zawsze, wyuczoną obojętnością czy wyparciem, oswoić znieczulającym przyzwyczajeniem, bo byłyby nagle poza nim, namacalne i tragicznie wyeksponowane, nieskrępowane dłużej napięciem szarpanych cugli, żujące z zawiścią poły złamanego wędzidła, szczujące go zgrzytem ostrzonych zębów i zielonym przebłyskiem nadziei w ściśniętej groźbą źrenicy.
    Stłoczona w naczyniu para rozdęła się nad kubkiem, w pierwszej chwili ostrzegawczo opuchnięta, spęczniała od zgromadzonej wilgoci, by w końcu, wbrew jego niespokojnym oczekiwaniom, unieść się leniwie ponad ceramiczną krawędź i zapaść się, znowu, z nieuchwytną dyskrecją w cień atmosfery, rozkołysana, nie wiedział sam, własną lekkością czy chwiejnością, którą nadawał jej zachłyśniętą alkoholem percepcją. Udręczony zostawił herbatę nietkniętą, odchylając się na oparcie kanapy ze zmęczeniem, czując jednocześnie jak poduszki uginają się obok niego pod ciężarem Folke, na którego obawiał się jednak teraz spojrzeć, zwrócić na niego wzrok, w którym ugrzęzły mgliste zjawy uczuć i przebłysk egoistycznej nadziei, jaką usilnie powściągał – bo nie szkodzi, bo nie ma znaczenia, nie zostanę dłużej, wziął mnie do siebie z litości i nie będę chciał nic więcej. Wydawał się sobie z tym zresztą śmieszny, z całym tym naręczem rozsypanych w piersi wiechci, wnoszonych w ten wieczór ze wspomnień odległych o całą dekadę, umyślnie niedoglądanych przez cały ten czas, pozostawionych za sobą, jak wierzył, czytając kolejne artykuły i przystając przed plakatami, kategorycznie wyrwanych z siebie, kiedy uporczywie poszukiwał w towarzystwie innych ludzi komfortu swoistego dla ich przyjaźni i stanowczo zapomnianych, gdy próbował uparcie zaspokoić wydrążoną w nim afektem uciążliwą potrzebę, przepełniającą go nieokreśloną tęsknotą. Nie rozumiał, przez długi czas, że jej obiektem nie była czyjaś obecność, przyjaźń czy zaufanie, ale że był nim wyłącznie Folke – jego obecność, jego przyjaźń i jego zaufanie – że była to potrzeba indywidualna dla niego i poświęcona tylko jemu i że mógł popadać w kolejne afekty, przywiązywać się do innych ludzi, wykrajać w sobie potrzeby osobliwe tylko dla nich, ale nie mógł nimi zapełnić tej dokuczliwej zapaści, jaka po nim została.
    Musiał więc za nim tęsknić, tęsknotą fatalnie przegraną i poznaczoną żalem, poczuciem winy zbierającym się goryczą na podniebieniu ilekroć o nim pomyślał; chciał wierzyć, że rozumiał to i że oswoił tę tęsknotę na tyle, że nie doskwierała mu już na co dzień w żaden sposób, ale wciąż, w dyskrecji podświadomej myśli, przymierzał kształt kolejnych relacji do tej pustej wyrwy, niezmiennie rozczarowany, żałośnie świadomy, że było to niesprawiedliwe – dla Folke i dla ludzi, którzy nim nie byli. Słysząc teraz jego słowa, tak bezlitośnie szargające wszelkie jego podjęte postanowienia, czuł więc paraliżującą ulgę, niespodziewaną przyjemność, jaka uśmierzała w nim tę utrwaloną tęsknotę, ale obok tego wyrastał w nim żarliwy bunt, niepokój wyrastający z niezdolności wybaczenia sobie własnego tchórzostwa, z przeświadczenia, że nie zasługuje na jego troskę.
    Myślisz, że ktoś mógłby mnie jeszcze zechcieć? Spójrz na mnie – mruknął, próbując niezręcznym szyderstwem zawoalować poruszenie; umilkł z przygnębiającą posępnością na chwilę, w końcu ośmielając się osunąć po oparciu, skłonić swobodnie głowę, by oprzeć policzek o jego skroń.
    Zawsze byłeś dla mnie za dobry – stwierdził cicho, zamykając oczy; blond włosy łaskotały mu twarz i rozpraszało go to trochę, drażniło, ale zamiast się odsunąć, poprawił się tylko nieznacznie, by narazić się im bardziej. – Rozumiałeś wszystko, nawet kiedy nie potrafiłem o tym mówić. Chyba dlatego było mi z tobą tak dobrze, łatwo, w jakiś sposób. Mam wrażenie, że nigdy nie wiedziałem, co z tym zrobić, bo wcześniej tego nie miałem, przed tobą; później też nie, chociaż próbowałem. Wydaje mi się, że nawet za dzieciaka przeczuwałem, że wcale na to nie zasługuję, bo przynosiłem ci tylko moje kłopoty i nie miałem do zaoferowania nic w zamian, nic wystarczającego, bo nie byłem tak dobry jak ty. Ostatecznie nie potrafiłem nawet zostać, chociaż nie zrobiłeś nic złego. Wystarczyło po prostu zostać, powinienem był zostać albo przynajmniej wrócić i przeprosić, ale tchórzyłem za każdym razem, jak stawałem pod tymi przeklętymi drzwiami, nie mogłem dać ci w zamian nawet tyle. Boję się, że mówisz prawdę, bo powinieneś mnie nienawidzić, byłoby łatwiej, gdybyś mnie nienawidził, Folke. To potrafiłbym zrozumieć. Mógłbym po prostu odejść – mówił coraz powolniej, coraz bardziej sennie, ze swobodnością wkradającą się między kolejne słowa, pomimo początkowej oporności. Zapadał się w swoim zmęczeniu i zapadał się w tej bliskości, z naturalnością uśmierzającą pierwszą niezręczność i protesty sumienia; pozostawał wciąż ostrożny w swoich wyznaniach, obserwował je z nieufnością, z jaką wcześniej obserwował siebie, wyczekiwał wstydu i ucisku krtani, ale być może był na to zbyt wyczerpany, zbyt zdrętwiały, by blefować i zakrywać kłęby uczuć.
    Milczał przez chwilę, czując jak okrywa go nieprzemożona senność; opierał się jej jeszcze, z trudem, chwytając się świadomością łaskotania na policzku, ciepłoty ciała ułożonego przy nim, nagłej lekkości oddechu, jakiej nie czuł od dawna.
    Ty jesteś szczęśliwy? – niemrawe pytanie, zachrypnięte od cichej niepewności, osunęło się z jego myśli niemal bezwiednie. – Z kimś, na kogo zasługujesz; kto zasługuje na ciebie. Nigdy o tym nie mówiłeś, chociaż pamiętam, że bez przerwy cię pytali, czytałem twoje wywiady. Mi też nie musisz mówić – tylko czy jesteś szczęśliwy, tyle wystarczy.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Herbata stygła powoli, a jej białe obłoki falowały ponad okrągłym rondem porcelany, wypełniając pomieszczenie przyjemnym, łagodnym zapachem ziół, uparcie przedzierającym się przez stęchłą, dżdżystą woń ubrań, które schły powoli i niechętnie, mokrym materiałem przyklejając się do wychłodzonej, napiętej faktury skóry. Czasami pragnął, by jego myśli parowały w ten sam sposób – unosiły się ku górze, przezroczyste i nieuchwytne, wsiąkające w spulchnioną gąbkę rzeczywistości, remedium czasu, które powinno było pochłonąć wszystkie przeszłe tragedie, błędy, troski i upokorzenia, umożliwić zamknięcie dawnych światów na klucz, aby nie mogły już nigdy przedrzeć się do teraźniejszości. Wspomnienia, które nosił w sobie, które kiełkowały, niby chwasty na świeżym poletku jego pamięci, zdawały się jednak nie zanikać wcale, nie słabnąć, nie przerzedzać – na złość jego skromnym pragnieniom szczęśliwości, z upływem lat stawały się jedynie bardziej wyraziste, pęczniały, napierając uporczywie na ściany czaszki, zalegając, jak kamień, na dnie nadwątlonej komory serca. Niejednokrotnie wypominał sam sobie tę podłość własnego umysłu, sprawiającą, że nawet litość, troska i niepokój ze strony bliskich z czasem przeobrażały się w zniecierpliwienie i irytację, uporczywie powtarzane gdybyś tylko – chciał, próbował, starał się zapomnieć.
    O niczym innym oczywiście nie marzył – więc kiwał głową, obiecywał, przytakiwał, że się zmieni, przestanie pozwalać reminiscencjom przeszłego bólu na targanie go za rękaw sumienia, utrzyma własne myśli na krótkiej smyczy, szarpnie, kiedy znów zaczną ujadać, szczekać i wyciągać łby sponad jarzma jego kontroli. Wierzył i przez jakiś czas naprawdę sądził, że bogowie dali mu drugą szansę, pozwalając odsunąć na peryferia świadomości to życie, które znał dotychczas – życie dziecka zmęczonego ciągłością fizycznych i werbalnych nadużyć, których doznawał wszędzie, gdzie tylko odwrócił głowę, każdego dnia, dogłębnie utwierdzonego, że posiada jakąś fundamentalną wadę, od której nie było żadnego wyjścia, żadnej ucieczki. To, co uważał jednak za utopijne wrota, wiodące do upragnionej krainy szczęśliwości, za każdym razem okazywało się być ledwie pustynną fatamorganą, iluzją, w którą w swej bezmyślnej naiwności odważył się uwierzyć – opiekuńcza troskliwość brata, który cały wieczór przesiedział z nim w zagłębieniu wyżłobionego drzewa, gdzie wygięta kora zdawała się obejmować ich jak ramiona bezosobowego boga, dni spędzone z Bertramem, ciepłe, tęchnące latem wieczory w niewielkiej sali teatralnej, leśne ścieżki, których bujne runo uginało się po raz pierwszy pod naciskiem ludzkich stóp, kariera spopielała w ogniu jego próżnych marzeń. Nawet teraz, kiedy odchylał głowę do tyłu, pozwalając by szyja osunęła się na miękką poduszkę kanapy, by mężczyzna oparł szorstkość porośniętej zarostem twarzy o jego skroń, nie wiedział zatem, czego oczekiwać, na które myśli powinien sobie pozwalać, a które odganiać natychmiast, jak natrętne muchy, owady szemrzące uciążliwie ponad jego głową.
    Musiał pamiętać, że Holstein był daleki od rozsądnej trzeźwości – przypominał mu o tym ostry, mdły zapach alkoholu, który osiadał cienką parą na jego twarzy za każdym razem, gdy Bertram się odzywał, przypominał chłód napiętego na kolanach materiału, splamionego zbrązowiałą kałużą błota, przypominało wszystko, co przywiodło ich dzisiaj ku sytuacji, w jakiej obecnie się znaleźli. Ruszony ciepłem nagłej bliskości, Folke odwrócił powoli głowę, unosząc leniwie podbródek tak, by zieleń spojrzenia osiadła, jak patyna, bezpośrednio na licu przyjaciela. W chwilach takich jak te przeszłość, przyszłość i teraźniejszość miały przeraźliwą skłonność do przeplatania się ze sobą jak dziewczęcy warkocz – dwanaście lat temu przed pocałunkiem powstrzymywała go młodzieńcza nerwowość i pewien wzgląd na obyczaje, dzisiaj już tylko zmęczenie, uległość, niechęć wobec rozsupłania iluzorycznego obrazu szczerego zbliżenia. Przemoc zdążyła stać się w jego życiu elementem zupełnie prozaicznym, była tym, co wiedział o miłości, mimo to, pozwalał sobie osunąć się w przyjemną wizję komfortu, z całego serca wierząc w to, co zalegało mu na sercu od zawsze, nawet jeśli impulsywne, mechaniczne odruchy ciała stawały temu na przekór – że Bertram był kimś więcej, jak tylko człowiekiem szarpanym przez gwałtowność swych emocji, kimś więcej, jak wszystkie te rozeźlone bestie, które zwykły kotłować się w jego wnętrzu. To ta dobra część Bertrama, pomyślał, opierając głowę o jego barczyste ramię – nie ta, która zaciskała pobielałe z wściekłości palce na jego kołnierzu, nie ta, która potrafiła patrzeć na niego z obrzydzeniem, nie ta, wobec której czuł lęk. Ta część, ten przejaw wrażliwości, sprawiał, że klękał na brudnym poboczu, by ująć w dłonie przetrącone zwierzę, że potrafił siedzieć obok niego w szkolnej łazience w tym głębokim, milczącym wsparciu, za które go kochał.
    Na słowa mężczyzny poruszył się ostrożnie, ulegając prośbie jak na przesłuchaniu, po raz kolejny zawieszając wzrok na jego twarzy, spojrzeniu, które zdawało się wywiercać mu dziurę w duszy, którego zerwać jednak nie potrafił. Kawalkada zlepionych woskiem ogłady głosek opadała na niego jak kamienie, z cichym, uginającym ciało stukotem, dziwną osobliwością, której pragnął i obawiał się jednocześnie – tak długo oprawiał swoje przeżycia w milczenie, że po latach trudno było mu się z nich rozpakować, jak gdyby krtań, z czystej przezorności, ściskała się wobec wzbierającego w sercu sztormu emocjonalnych afektacji.
    Chyba nigdy nie byłem w stanie uwierzyć, że jesteś tym człowiekiem, za którego cię uważano. Bo nie byłeś, nie jesteś – w każdym razie w moich oczach na pewno nie. Wszystkie te twoje pijaństwa, te brutalności... to nie ty przecież, nie ten Bertram, którego znałem. Obwiniasz się o zdruzgotanie naszej relacji, w tym samym stopniu jestem jednak temu winny również i ja, bo pozwoliłem, byś zajął moje myśli tak skutecznie, podczas gdy cały ten czas byłem przecież tylko jednym z przypadkowych zdarzeń twojego życia. – mówił powoli i chociaż jego wypowiedź sunęła szczerym, swobodnym nurtem, w chwilowych pauzach i doborze słów prześwitywała ustawiczna ostrożność, kark zdrętwiały wspomnieniem ostatniej przemocy. – To było tak dawno temu, że teraz wydaje mi się trochę głupie – ta moja pochopna bezmyślność, przekonanie, że przecież nie możesz nie odwzajemnić moich uczuć, bo jak mógłbyś, skoro byliśmy ze sobą tak blisko? – oplecioną drutem sennego spokoju fizjonomię przeciął krótki grymas krzywego, pobłażliwego uśmiechu, quasi-ironii względem własnych poczynań. – Co do wielu rzeczy się wtedy myliłem. Byłem przekonany, że serce bije ci tak samo, że nasze... moje uczucia są wspólne, ale chyba myślałem o tobie więcej, niż wolno myśleć jednemu człowiekowi o drugim. – odparł, ufając, że jeżeli nareszcie wypowie te słowa na głos, wystawi je na słońce rzeczywistości, wysuszą się i pomarszczą jak miękkie rodzynki, wyciągnięte z plonów jego wspomnień. – Ale do tego, czy jesteś dobrym człowiekiem, nie myliłem się nigdy. Nie potrafiłbym cię znienawidzić, Bertram.
    Pozorne ciepło pojednania – jak gruby koc – okryło ich miękką bawełną tego wyznania, szczerości, która mimo oniryzmu wydarzeń, pozostała zaklęta w mimowolnym, ukrywanym za plecami drżeniu dłoni, ciała tak nieznośnie podatnego na emocje. Dopiero kolejna wypowiedź Holsteina szarpnęła nim gwałtowniej, przysłaniając twarz arabeską niesprecyzowanych uczuć, bladością mdłości, które uderzyły w niego jak spieniona, morska fala – strachu, żalu, niezręczności, wreszcie tego ulokowanego głęboko w sercu przeświadczenia, że życie już nigdy nie zmieni się na lepsze.
    Jestem teraz. – to nie była odpowiedź, a jej pozorny optymizm wykwitł ostatecznie na jego twarzy smutnym, zmieszanym uśmiechem, tak charakterystycznym, dziecięcym jeszcze wyrazem zakłopotania, które zawsze, na próżno, starał się ukrywać.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nie odważył się nigdy wyobrażać sobie, że kiedykolwiek jeszcze będzie mógł złożyć spojrzenie na szklistej zieleni jego oczu tak, jak czynił to kiedyś – z tym samym prostodusznym optymizmem, bałwochwalczym przywiązaniem poznaczonym młodzieńczą naiwnością, z ufnością nieskażoną cieniem wątpliwości w trwałą solidność cokołu źrenic, z którego niezmiennie wyzierała ku niemu konsolacyjna wzajemność i niewzruszone niczym zrozumienie, do jakich przywykł tak silnie, że przez długi czas później, po ich utracie, czuł się w jakiś fantomowy sposób zdekompletowany. Łapał się – bez przerwy, często, coraz rzadziej – na tym, że wiedziony przyzwyczajeniem sięga wejrzeniem ponad połacią szkolnych błoni, ponad tłocznością obcych głów i ramion w korytarzach, ponad swoim ramieniem w puste miejsce obok siebie i odruchem nawykłej do jego obecności podświadomości oczekuje, że zastanie go tam, gdzie zawsze, przy swoim boku, jakby nic się nie zmieniło. Kiedy to minęło, łapał się na machinalnych powrotach do zastygłej w pamięci uśmiechniętej fizjonomii, do wspomnienia coraz odleglejszego, coraz bardziej zwietrzałego i niewyraźnego, oczekując już tylko bolesnych szarpnięć palącego żalu – dopóki tego również nie wydarł z niego czas i własne wyuczone zobojętnienie.
    Nie odważył się nigdy wyobrażać sobie, że będą znowu siedzieli obok siebie, że będą mieli dla siebie słowa wykraczające poza niezręczną uprzejmość, w której dogorywałyby stopniowo blade próby wymuszanej serdeczności i nie wyobrażał sobie, że Folke mógłby na niego patrzeć bez oddźwięku nienawiści odbitego w skraju zielonego spojrzenia, sumiennie tuszowanego z grzeczności, ale wbrew temu wyraźnego dla nich obojga. Poszukiwał go teraz, ze ściskającą się w piersi niespokojnością, w kącikach jego oczu, w błyszczącej zieleni tęczówek, w wykroju poruszających się ust i między słowami ostrożnej szczerości – poszukiwał tej nienawiści z narastającą desperacją, czując jak wszystko, co wiedział, wszystko, co sobie wmawiał, wszystko, do czego się przekonywał, wymyka mu się nagle z kurczu postanowienia, łamiącego się pod paliatywnym nurtem zwierzenia. Bliskość, jakiej nagle stał się dojmująco świadomy, nieprzebłagany weredyzm wyznania i zmęczenie, w którym nie miał już siły bronić się przed własnymi afektami, pozostawiały go beznadziejnie bezbronnego, zmuszały go do konfrontacji z coraz śmielszą nadzieją i zwyczajną ochotą, by poddać się jej zupełnie i bezmyślnie, bez oglądu na cokolwiek innego poza tym, czego w tej chwili pragnął. Ostatecznie nie mógł być wprawdzie nawet pewien, że wszystko to dzieje się naprawdę, tak dalekie było od czegokolwiek, co dopuszczał do swojej myśli jako prawdopodobne czy nawet możliwe; ostatecznie mógł wkrótce otworzyć oczy i dojść do wniosku, że wszystko to było delirycznym snem, choć wiedział jednocześnie, że nie jest – na szczęście, niestety – aż tak pijany i że nawet gdyby był, wciąż nie miałby odwagi wyobrażać sobie, że Folke mógłby patrzeć na niego tak, jak patrzył teraz. Nie tak, jak patrzył kiedyś – tej bezkrytycznej ufności nie mogli już odzyskać – ale tak, jakby istotnie nie miał nic przeciwko jego obecności, jakby nie miało mu przeszkadzać, gdyby został i tak, jakby wszystko to nie musiało skończyć się nieuchronnym nieszczęściem. Było to więcej niż ośmielał się sobie wyobrażać – i było to jednocześnie, jak z inercyjnym popłochem odkrywał w rozedrganej materii nieskrępowanych trzeźwością uczuć, niewystarczająco.
    Folke... – zaczął, z cichą opozycją wychylającą się spomiędzy czułej ciepłości tonu; kiedy jednak chciał powiedzieć więcej, natknął się na uciążliwą ciszę wplątaną między struny głosowe, frustrującą płochość słów pierzchających przed nim, zanim zdołałby nadać im brzmienie, tym gorszą tylko w pijanym zamroczeniu. Nie była to znajoma mu niezdolność werbalizacji własnych myśli, ale zwykła głęboko zakorzeniona oporność mówienia o tym, co dotąd oblekał w usilne przemilczenie, forsowane kiedyś na sobie dojmującym strachem i wstydem, później przede wszystkim przekonaniem, że tak było łatwiej i bezpieczniej, że jeśli mógł o tym milczeć i żyć w tym milczeniu z niewzruszonym powodzeniem, nie należało wywoływać prawdy w nieprzychylną jej rzeczywistość, przyznawać się do kolejnej skazy, jak dał sobie wmówić wzgardliwym tonem publicznych opinii – więc milczał, tak długo aż prawda ścierpła mu w gardle w uporczywą ciszę.
    Odpowiedź na pytanie o jego szczęście wpadła między nich niezręczna i niezgrabna, okraszona zakłopotanym uśmiechem, zza którego wychylało się zdradliwe przygnębienie; ta odpowiedź czy ten uśmiech, wszystko naraz, składające się na osobliwość tego fatalnego wieczoru, wzburzyło w nim te rozsypane wiechcie uczuć, podrywając je impulsem do silniejszego przypływu, którym przelały się wreszcie przez krawędź opanowania, wpadając w zeszklone tafle rozszerzonych źrenic rozbłyskiem nagłej czułości, równie smutnej, co zmieszany grymas, którym Folke tuszował rozczarowującą prawdę, przede wszystkim jednak rozpaczliwie stęsknionej. Poddając się temu, zanim zdążyłby wydrapać z siebie resztki rozsądku, nachylił się ku niemu z ostrożnością zdradzającą targającą nim niepewność, wyrosłą nie z wątpliwości, ale z faktu, że stawiał siebie przed czymś nowym, w nagłej konfrontacji z własną predylekcją, którą tolerował i przez zaciśnięte zęby uznawał, ale której nigdy nie oswoił doświadczeniem.
    Chciał go pocałować, zakryć pocałunkiem ten tragicznie nieszczęśliwy, niespokojny uśmiech; zamiast jednak sięgnąć jego ust, sięgał w zelektryzowaną, napiętą bliskość, boleśnie naprężoną tuż przed popełnieniem tak egoistycznego kaprysu, w bliskość jednocześnie otrzeźwiającą dotkliwością i oszałamiającą – w bliskość, w której, jak sobie wyobrażał, musieli tkwić jakiś czas przed incydentem w sali teatralnej, a przed którą tchórzliwie się zamykał, pozostawiając w niej Folke samego, ze strachu i głupiego wstydu. Kiedy się wstrzymał, w kruchym szachu niespełnionego zbliżenia, oddech drżał mu, spłycony obawą, że naruszy nim delikatną strukturę niebezpiecznie wąskiego dystansu; zawinął palce uniesionej sennie dłoni na jego karku, kciukiem przesuwając po jego policzku, jakby mógł tym odwrócić uwagę, swoją czy jego, że brakowało tak niewiele, że wystarczyło poruszyć się zaledwie nieznacznie, by wydostać się z tego dławiącego impasu – lub odsunąć się i udawać, że nic się nie stało.
    Ośmielił się podnieść wzrok tylko na chwilę, zamglony i roziskrzony zarazem, bezradny i upojony, tuż przed tym jak przesunął usta ku jego policzkowi, muskając go ulgą nieostrożnego oddechu, zanim nie przycisnął ust do miękkiej skóry szyi tuż pod żuchwą, całując przelotnie rytmiczny łomot pulsu, którego gorączkowe bicie grzmiało mu we własnych skroniach.
    Nie wiedziałem, co z tym zrobić – odezwał się ochryple, odsunąwszy się nieznacznie, przygasłe spojrzenie kotwicząc na czerwonej smudze rozlanej na wygniecionym kołnierzu, nie potrafiąc zmierzyć go, tym bardziej, z zielenią tragicznie trzeźwego wzroku. Cofając dłoń z jego szyi, złapał materiał w palce i przetarł go między nimi, jakby łudząc się, że da radę zetrzeć plamę; na próżno. – Chyba się po prostu bałem, nie umiałem się przyznać, nawet przed samym sobą. Bałem się, że to wszystko zmienia, chociaż to  głupie, bo kochałbym cię przecież cały czas tak samo – umilkł, tknięty własną nagle wylewną szczerością; puścił kołnierz, na którym wciąż tkwiła ta paskudna czerwień i spojrzał wreszcie na niego, siląc się na blady cień uśmiechu. – Nie zrobiłeś nic złego, Folke, niczemu nie jesteś winny. Nawet gdybyś się mylił, zachowałem się po prostu jak skurwysyn. Może wyszło to zresztą na dobre – mówił to wszystko wciąż trochę niespokojnie, pijane głoski uwydatniały się przez podźwięk nerwowości, rozwleczone i koślawe. – Będziesz szczęśliwy z kimś, kto na ciebie zasługuje.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Niekiedy, z rzadka, śniło mu się, że wciąż jest dzieckiem – dzieckiem, które bało się odezwać, gdy morskie fale po raz pierwszy przywiodły go ku bezpiecznym ramionom portu, dzieckiem, które chowało się pod stołem, szukając bezpieczeństwa w ulotnym półcieniu zarzuconego na blat obrusa, dzieckiem, które cofnęło się za rąb barwnej spódnicy, gdy matka pchnęła wrota kampusu, a przed oczami stanęły mu wzniosłe, wysokie budynki akademii oraz rozległe błonia, mieniące się soczystą zielenią w intensywnym świetle dnia. W onirycznych fantazjach umysłu, który nadwyrężał wyrazistość wspomnień jedynie we śnie, kiedy pochwycona w ciasny gorset świadomość pozwalała im wychynąć bliżej ku tafli represjonowanej pamięci, tak uparcie skoncentrowanej na spychaniu bolesnych reminiscencji ku ciemnej piwnicy niebytu, błądził zazwyczaj wśród szerokich sieni, wdrapywał się na wysokie drzewo, potężny dąb wrosły swymi korzeniami w sam szczyt niewielkiego wzgórza, oczami rozświetlonymi luminescencją błędnych ogników przyglądał się własnym niepowodzeniom, zidiociałej, naiwnej bezmyślności, z jaką pozwolił sobie wierzyć, że Bertram kiedykolwiek mógłby odwzajemnić jego uczucia. Niekiedy budził się z nich, czując jak igła żalu wdziera się ostrzem w fakturę jego umysłu, a chłodna rzeczywistość rozcieńcza intensywność wspomnień, które, niby cukier rozpuszczony w kubku ciepłej wody, znikały, gasnąc i blaknąc w swej wątłej ulotności, innym razem świadomość ich nocnej obecności wdzierała się jednak zbyt silnie w chłonną powierzchnię pamięci, odtwarzając wszystko to, co nawet w najszczerszych zwierzeniach zawsze okrywał milczeniem – przez wstyd, strach, litość, bezdenną, gorejącą w sercu świadomość istnienia w sobie przepaści i bagien, które na zawsze pochwycą go w karcer koszmarnej przeszłości.
    Obawiał się, że mężczyzna wyczuł jego nerwowość, nawet pijany sięgnął kotwicą dedukcji tam, gdzie Folke nie chciał go wpuszczać, gdzie barykadował się nawet przed samym sobą, zabijając drzwi pamięci deskami lęku, zagubienia, niechęci wobec samego siebie oraz krętej historii swego życiorysu, z której wyciągał jedynie własną, sromotną winę, naręcze grzechu, dla którego nie było żadnego zadośćuczynienia. Odwrócił wzrok, zatrzymując spojrzenie na małym okręgu ustawionego na kredensie lustra, gdzie odbijał się sam czubek głowy Bertrama i zawieszony ponad kanapą obraz, wyciągnięty spod pędzla krajobraz, przysłonięty cienką warstwą kurzu. Dźwięk jego imienia rozbrzmiał w nagłej, niespodziewanie okrywającej ich melasie ciszy, milczącego pojednania, jednoczącego w sposób, w jaki zwykło robić to w sztubackich czasach akademii, gdy przysiadali obok siebie, ramię w ramię, jak gdyby spazmy tego bólu, który ostrymi zębami dolegliwości szarpał go po dziś dzień, wcale ich nie dotyczyły, a istniały gdzieś oderwane od rzeczywistości, nieistotne, pozbawione władzy, którą zwykł dawać im jako dziecko – wraz z tym imieniem, wypowiedzianym z cichą, ostrożną łagodnością spłynęła na niego również niespodziewana bliskość, ciepło cudzych warg przylegające do jego szyi, do ciała, które, jak sądził, niezdolne było przyjąć już żadnych przejawów fizycznej zażyłości, której tak mu brakowało, od której odgradzał się jednak uparcie, wbrew własnym pragnieniom wpisując się na powrót w nieszczęsne schematy młodości, w żal, wstyd i upokorzenie, które zdawały się przylgnąć do niego ciasno, niby druga skóra, wyrzynająca się w tę pierwszą – słabą i zranioną.
    Miał wrażenie, że drżał, choć w rzeczywistości wzdłuż zakrzywionej linii wystających kręgów zsunął się ledwie pojedynczy dreszcz zaskoczenia, szoku zmieszanego z przyjemnością, którego wybuchowa konfitura spłynęła zaraz na świadomość z ponurym poczuciem gorzkiej porażki – Holestein nie myślał jasno, wszystkie jego działania, słowa i gesty spowodowane były krążącym w krwioobiegu alkoholem, substancją, której nie powinien ufać, a w którą mimo to uwierzył, pozwalając sobie sięgnąć głębiej ku znaczeniom dzisiejszego wieczoru. Wbrew wszelkim postanowieniom, które z determinacją przed sobą stawiał, gdy pochwycił przyjaciela za ramię, pomagając mu podnieść się z brudnej, lepkiej podłogi baru, przyzwolił na komfort myślenia, że odzyskał coś, z czego utratą dawno się pogodził, rozdrapywał stare rany, niezdolny do asertywnego sprzeciwu, niechętny wobec psucia obrazu jałowej fatamorgany, roztaczającej przed jego oczami tak piękne iluzje nieosiągalnej przyszłości – w głębi serca musiał jednak wiedzieć, że pocałunek Bertrama mógł nie oznaczać niczego ponad chwilą utratę kontroli, że to, co czuł do niego Holstein, choć złudnie podobne do miłości, nie mogło być miłością faktyczną, a jedynie realistycznym mirażem, przerażającym, kaleczącym kłamstwem, na które dzisiaj świadomie pozwolił, zbyt samotny i zmęczony, by wiarygodnie się go wypierać.
    Wzdrygnął się odruchowo, gdy mężczyzna wyciągnął dłoń ku brudnej, pogniecionej fakturze jego kołnierza, zaraz westchnął jednak cicho, zrezygnowany, onieśmielony własnym strachem, którego iskry podszywały każde jego działanie. Przełknął ślinę, zawieszając zielonkawą kotwicę spojrzenia na twarzy przyjaciela, wśród jego znajomych rysów spodziewając się znaleźć upragniony przejaw miłości, którego fizjonomia z każdym kolejnym słowem wprawiała go jednak w tym silniejsze poczucie niemocy, nieomal fizyczną fastrygą bólu wyrzynające się w jego skórę. Wylewna szczerość obietnicy, wypowiedź zagarniająca to jedno słowo, którego starał się dzisiaj unikać, które w ustach Bertrama wybrzmiało natomiast jak niesłuszny wyrok, kłamstwo wypowiadane za sprawą alkoholowego upojenia – kłamstwo nieznośne, podłe, bolesne – uderzyła go smutnym żalem, wciąż jeszcze niezupełnie świadomym, a jednak tlącym się gdzieś za szmaragdową tarczą przeszklonych wrażliwością tęczówek. Najsilniej pragnął odwzajemnić ten pocałunek, nachylić się blisko, objąć ustami wargi, od których wcześniej go odepchnięto – pomimo rozwichrzonych włosów, alkoholowego oddechu i ubrań od błota, Bertram wydał mu się nagle nadzwyczajnie piękny, jaśniejący swoją troskliwością, nienachalnymi, bezpiecznymi słowami, w których znaczeniu mógłby się schronić, w których prawdziwość z całego serca pragnął uwierzyć. Podobne wrażenie trwało jednak ledwie krótką chwilę, ułamek czasu odliczanego w cichym tykaniu wskazówek zegara, kilka ulotnych, fantazmatycznych sekund, podczas których Folke mógłby uwierzyć, że to, co właśnie miało miejsce, było czymś dobrym. Nie było.
    Przepraszam cię, Bertram. – odparł nerwowo, po czym gwałtownie podniósł się z kanapy, czując, jak serce trzepocze w klatce ściśniętej piersi, a fala mdłości podchodzi do gardła przejmującą udręką, jak gdyby jego własne ciało buntowało się przed akcjami, jakie na nim wymuszał. – Ja nie... nie mogę w ten sposób, przepraszam. – strona spokojnego tonu zadrgała niespokojnie, wymuszając krótką ciszę wahania. – Jestem zmęczony. Ty na pewno też. – raptem opanował niesubordynację własnego głosu, starając się zachować uprzejmą powagę, nie dać po sobie poznać, że piętno przyłożonych do szyi ust wciąż pulsowało przyjemnym ciepłem bliskości, romantycznego pojednania, któremu pragnął folgować, przed którym hamował się jednak z rozsądku, robiąc krok do tyłu, zanim przekroczy granicę, której Holstein jutro nie będzie pamiętał, a której on nie zdoła odrzucić ku katakumbom ponurych, jałowych wspomnień przeszłości. – Tak będzie lepiej. – wymamrotał, chociaż sam nie słyszał już własnego głosu, wymuszając na usta słaby grymas uśmiechu i poruszając powoli głową, jak gdyby próbował sam, na siłę, potwierdzić te przekonania.
    Dobranoc. – światło w salonie zgasło nareszcie, gdy stojąc w progu sięgnął dłonią ku wtyczce, znikając zaraz w mroku sypialni, nagle dziwnie chłodnej, smutnej i pustej. Z dala od cudzego spojrzenia mógł nareszcie osunąć się na podłogę, oprzeć rozgrzane czoło do miękkiej pościeli łóżka, pozwolić, by z oczu wypłynęły pojedyncze, a potem już ciurkiem cieknące po policzkach łzy, płacz skutecznie tłumiony dłonią ciasno zakrywającą usta. W myślach przekonywał się, że postąpił słusznie, sam nie wierzył chyba jednak w determinację własnego umysłu, antagonizującego serce w równie podłym, infantylnym dowodzie tchórzliwości.

    Folke i Bertram z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Salon – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.