Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    02.04.2001 – Kuchnia – F. Baantjer & B. Holstein

    2 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    02.04.2001

    Ostatnie parę dni były ciszą, spojrzeniami unikającymi dłuższego spotkania i uciekającymi przed tym, co kryło się pod ich powierzchnią, chłodem kładącym się pomiędzy ich ciałami w łóżku jak nieproszony gość; były nadgodzinami spędzonymi w biurze ośrodka pod nieprzekonującym pretekstem biurokratycznej roboty, chociaż dokumentów nie było wcale więcej niż wczoraj, były odwlekanym powrotem do mieszkania i nieustannym przemarszem myśli przez trzeszczącą płytę świadomości – łomotały pod ciemieniem jak ciężki, nieskończony korowód, od którego pragnienie schło mu drażliwie w gardle i bolesne napięcie zawiązywało się w ciasny supeł nad atlasem, kiedy odchylał ze zmęczeniem głowę. Przyłapywał się na pomysłach, żeby wyjechać. Rano, kiedy zamykał za sobą ostrożnie drzwi sypialni, jakby nie chciał go obudzić, chociaż wiedział, że nie spał. W pracy, kiedy zdawał sobie sprawę, że mówiono coś do niego od przeszło paru minut, a on nie zrozumiał ani słowa i nie miał ochoty słuchać tego jeszcze raz, i kiedy podnosił głos w rozdrażnieniu na młodego wolontariusza, który nieustannie próbował oswajać starą lisicę z przetrąconą łapą, i kiedy nawet w dolinie między szczytami Bardal nie czuł się ani spokojny, ani wystarczająco oddalony od zgiełku. Wieczorem, kiedy przystawał przed drzwiami kamienicy i wypalał papierosa, podnosząc spojrzenie na uchylony balkon, zastanawiając się, czy widział go zza lekkiej zasłonki i czy też nie był pewien, czy wejdzie na górę, czy zostawi niedopałek zgnieciony na ustępie elewacji, wygasły i żałosny, ostatni strzęp jego odwagi, po którym nie zostało już nic więcej. Mówił sobie: miał pracę poza ośrodkiem, miał pracę rozrzuconą po skandynawskiej mapie, to normalne, że musiał wyjeżdżać. Wypuszczone storsjöodjurety wymagały regularnych obserwacji w swoich siedliskach, a początek wiosny oznaczał, że należało mieć na oku nieufne samice i samców zapuszczających się na ich terytorium; czasami niedoświadczonym osobnikom nie udawało się uciec przed reprymendą większych zębów, czasami młodym matkom nie udawało się przegonić niechcianego gościa; krew smoków była gęsta i długo unosiła się w wodzie czerwonymi kłębami, pieniła się różowo na brzegach, między trzciną. Mówił sobie: może tak byłoby lepiej, na chwilę, chociaż wiedział, że to nieprawda.
    Poprzedniej nocy słyszał, jak Folke cicho przełykał szarpnięty oddech i łzy, słyszał, kiedy wstał i zamknął za sobą drzwi łazienki, i jak głośno szumiała woda, uderzając głucho w misę umywalki. W linii przygaszonego światła wyciekającego ze szczeliny przy podłodze nie było żadnego poruszenia; wydawała się ostra jak rozcięcie na źrenicy i nieruchoma, ciasna jak ściągnięte w milczeniu usta, za którymi krtań dławił duszony płacz. Nienawidził się za to, że słuchał tego szumu w chłodnym bezruchu, podczas gdy zegarek na komodzie odmierzał jego tchórzliwość w jednostce minut. Nienawidził się za to, że o tym myślał – że mógłby go zostawić, choćby na chwilę, zostawiając za sobą tę ciszę i chłód, granatową siność tamtego wieczoru, kiedy Folke powiedział mu, że chce już wracać, a on odpowiedział mu w porządku, zamiast przepraszam. Potem, kiedy wrócili, zawahał się przed drzwiami jego mieszkania, spoglądając na niego pytająco, i później, cały czas, wydawało mu się, że jeszcze tam stał, niezdecydowany, czekając na coś – na delikatne potrząśnięcie głową albo dłoń pomagającą mu z guzikami płaszcza. Folke nigdy tego jednak nie robił. Nie odmawiał; i nie pociągał go za sobą przez próg. Kiedy się dotykali, dotykali się, bo chciał mieć go blisko, a Folke nie odmawiał. W ostatnich dniach nie dotykali się wcale, a on zastanawiał się cierpko, czy w ogóle zauważył, czy może nie miało to znaczenia. Prosił go, żeby nie przestawał tak, jak prosił go, żeby został na noc, kiedy przychodził tutaj na początku – skoro już tu jesteś, wydawało mu się teraz przebrzmiewać przez to wszystko, chociaż wiedział, że to nieprawda; ale łatwiej było wtedy myśleć, że mógłby wyjechać.
    Popołudnie było jeszcze jasne – wyszedł dzisiaj szybciej, zniecierpliwiony. Przystanął pod kamienicą z papierosem i zostawił jego zgniecione resztki na ustępie muru kamienicy; biała zasłonka w drzwiach balkonowych wzdęła się lekko, kiedy wszedł do mieszkania – były uchylone. Rudy kocur wygrzewał się na podłodze w łacie słońca, nie poruszył się, by go przegonić albo przywitać. W salonie szeptały miękko klawisze pianina; umilkły na chwilę, kiedy zamknął ostrożnie drzwi, a on zdał sobie sprawę, że Folke przyjmował ucznia – na wieszaku wisiała chłopięca wiosenna kurtka, na podłodze leżał szkolny plecak. Musiał oddać mu nuty, bo melodia stała się kanciasta i niezdarna, chwiejna na przyuczanych dopiero do niej palcach, zupełnie niesforna, choć staranna. Brzmiała jak nieporadna recytacja niezapamiętanego jeszcze fragmentu wiersza; pod dłońmi Folke melodia zawsze wydawała się naturalna, jakby nigdy nie czytał jej z nut, jakby grał ją z siebie, miękko i tak, jakby nie chciał, by ktokolwiek ją słyszał. Przystanął przy drzwiach, znajdując go nachylonego nad poskręcaną, złotą czupryną chłopca skupionego na grze, uśmiechającego się łagodnie, chociaż oczy miał zmęczone i zaczerwienione. Kiedy przykładał palce do klawiszy obok dłoni chłopca, miał wrażenie, że nadgarstki  miał tak samo kruche, jedynie smuklejsze przez wiek i bardziej kościste. Poczuł na sobie jego spojrzenie, a potem uświadomił sobie, że też się uśmiecha – przez trzy dni nie patrzyli w ten sposób na siebie ani razu i żałował, że nie może do niego podejść. Zamknął się w sypialni, zanim melodia dotarła do końca rozłożonej na podstawce kartki.
    Później, kiedy chłopiec wyszedł i zostali sami, miał wrażenie, że cisza trzeszczy w ścianach domu, przemyka w nich jak myszy, przegryza szkielet kamienicy. Stał w przejściu na balkon, spoglądając na błękitne oko jeziora i wyspę tkwiącą w niej jak jasna źrenica.
    Zastanawiałem się… – odezwał się w końcu, nie patrząc nadal na niego; obawiał się, że nie zdołałby dokończyć wtedy tego, co zamierzał mu powiedzieć. – Myślisz, że się pospieszyliśmy? Że to wszystko stało się za szybko. Może – zawahał się przez moment, wzrok ugrzązł mu gdzieś bliżej, a potem spojrzał na niego przez ramię, spokojnie, z wcześniejszym ciepłem, łagodnie przygnębionym. – Może powinniśmy dać sobie więcej czasu.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Za oknem rozlewało się słońce – nieśmiała, wiosenna śreżoga, wraz z którą na drzewach pojawiały się pierwsze liście, jak zielone futro drzew, wrażliwe i nierównomierne na długiej, zimowej łysinie gałęzi – wnętrze mieszkania wciąż było jednak chłodne, z ciemną winietą zakurzoną w kątach pokoi. Bertram uchylał okna, lecz on drżał nawet w objęciach wełnianego koca – budził się z gorączką, która rumieniła się niezdrowo na jego twarzy, a potem długo leżał nieruchomy, ze szklanymi oczami, które były koloru wody, wypukłe i wilgotne; przyglądał się wschodzącym za oknem porankom, choć w rzeczywistości wcale ich nie dostrzegał, jakby wszystko nikło w wodnistym półmroku sypialni, przełknięte w dół gardła rwanym, płaczliwym oddechem – kiedy wrócili do domu późnym, atramentowym wieczorem, zamknął się w łazience i podciągnął nogi pod brodę; znów był dzieckiem, które sądziło, że mogło ukryć się przed światem we własnym ciele, choć to dawno stało się zbyt drobne i kruche, aby pomieścić w sobie całego człowieka. Nie mógł przestać myśleć o tym, jak Malte go dotykał i zastanawiał się, czy kiedy Bertram obejmował dłońmi jego wąskie biodra, wyobrażał sobie to samo, czy odnajdował czułe miejsca, gdzie cudze palce pozostawiły po sobie bolesny, pąsowy odcisk, czy nie chciał dotykać go tam, gdzie pozwolił dotykać się komuś innemu, czy wzdrygał się przed skórą, która nosiła na sobie pamięć jak różową bliznę? Zacisnął ostrożnie dłonie na materiale i uniósł go wyżej, odsłaniając purpurowego sińca w miejscu, gdzie uderzył o metalową poręcz ławki i przyglądając się, jak skóra wokół niego naciekła pąsowymi śladami wybroczyn – płakał, dopóki nie zrobiło mu się niedobrze, a wtedy pochylił się nad swoim ciężkim, pogłębionym oddechem i zwymiotował, podczas gdy prysznicowa woda spływała mu po plecach wąską rynienką kręgosłupa; chciał prosić Bertrama, żeby o tym porozmawiali, ale kiedy wyszedł z łazienki, nie potrafił zmusić się do wypowiedzenia żadnego słowa, więc usiadł tylko na brzegu łóżka i oplótł dłonie wokół kubka z parzoną miętą, zdając sobie sprawę, że przyjaciel musiał rozgrzać ją cichym zaklęciem, aby nie straciła smaku pod jego nieobecność – spał tej nocy ze swetrem naciągniętym przez głowę i zaciskał palce na materiale zbyt długich rękawów.
    Bertram znikał z samego rana, choć miejsce, w którym leżał, stygło powoli, a on przesuwał się na jego stronę łóżka, chłonąc ulotne ciepło tego wspomnienia, podczas gdy brzeg materaca, na którym spał przez całą noc, stawał się całkiem zimny – każdego dnia był pewien, że przyjaciel już do niego nie wróci; prawie nie rozmawiali, spali w jednej sypialni, ale odwróceni do siebie plecami, Bertram go nie dotykał, a on ani razu go o to nie prosił, bojąc się wzdrygnięcia, które wyściełało przestrzeń pomiędzy jego łopatkami, drżenia zaszytego tak płytko pod skórą, że stawało się wyczuwalne dłońmi – chciał położyć się przy nim, ukryć twarz w ciepłej debrze jego mostka, aż nauczyłby się na pamięć łagodnej melodii tętna, aby móc wygrywać je później na fortepianie, lecz nie potrafił zmusić ciała do ruchu, nie czuć każdej kończyny, jakby była oddzielnym bytem, fantomowym bólem po czymś, co już do niego nie należało. Zasypiał z rzęsami mokrymi od łez, bojąc się, że mógłby go stracić, bo czasem minuty na zegarze trwały długie godziny, a innym razem godziny przeskakiwały na drugą stronę tarczy, jak odbicie w szklanym zwierciadle – gubił się i nie wiedział, kogo prosić o pomoc, jak wyprzeć spod skroni myśli, których nie chciał przechowywać w pamięci, w którą stronę odwrócić wzrok, kiedy oczy znowu zachodziły mu łzami; zeszłego wieczoru spojrzał na swoje dłonie, gdzie wzdłuż nadgarstków pięły się chabrowe łodygi żył, a potem zbyt długo trzymał palce zaciśnięte na rękojeści kuchennego noża, zanim zanurzył ostrze w grzbiecie chrupiącego chleba – ukrojona kromka wciąż leżała na talerzu, nietknięta.
    Było wczesne popołudnie, kiedy z półsnu wybudził go cichy stukot do drzwi – zapomniał o chłopcu, który co tydzień przychodził uczyć się gry na fortepianie, więc podniósł się nerwowo, przemywając wodą zaczerwienione spojówki i uchylił drzwi, prawie się uśmiechając. Przepraszam, wyszeptał, ale Joel wzniósł tylko kąciki ust – jego oczy były błękitne i lśniące; miał czternaście lat i zbyt wąskie dłonie, by nie być oszczędnym z akordami, ale grał precyzyjnie, zawsze tak, jakby przygotowywał się do dużego występu – lubił słuchać nieśmiałości, z jaką jego palce poruszały się po klawiszach, krótkich chwil wahania, zanim przechodził do kolejnego dźwięku, jakby musiał widzieć pod powiekami pięciolinię, aby za nią podążać; chciał grać melodię wielkich kompozytorów – nigdy to, co płynęło prosto z jego serca. W połowie utworu Klausa Reitena, w którym pomagał mu, trzymając prawą dłoń zawieszoną pomiędzy czwartą a piątą oktawą, poczuł na plecach dwa punkty ciepła, jakby ktoś przyłożył mu do karku rozgrzane palce i kiedy odwrócił się przez ramię, odwzajemnił jego spojrzenie łagodnym uśmiechem, pierwszym, odkąd wrócili do domu z nadmorskiej promenady; był pewien, że Bertram był na niego zły, lecz teraz obawa ta wydała mu się błaha i odległa – utwór zakończył się radosną puentą, a on pozwolił sobie ufać, że tym razem będą patrzeć na siebie inaczej.
    Kiedy wszedł do kuchni, przyjaciel stał odwrócony tyłem, wsparty plecami o framugę rozchylonych, balkonowych drzwi, a Tartuffe owinął się wokół jego łydki, wyginając miękki grzbiet, jakby próbował podrapać się o materiał spodni; starał się jeszcze trzymać na wargach uśmiech, choć już coraz słabiej, znacznie mniej pewnie, bo wraz ze słowami Bertrama, wszystko, co uniosło się w nim na powierzchnię, opadło ciężko z powrotem na dno – poczuł się, jakby nogi miały ugiąć się pod ciężarem jego ciała, głos zatrzymać się w dole krtani, pod uciśniętą nerwami grdyką, a kiedy w końcu się odezwał, oczy miał przeszklone i niewyraźne, pozbawione zielonej barwy.
    Nie, ja... – odwrócił wzrok, przecierając twarz brzegiem rękawa. – Nie umiem ci tego wytłumaczyć, nie chcę, żebyś odchodził… n-nie chcę zostawać sam. – głos zarwał mu się wyraźnie, popadając w płaczliwy ton, a on czuł się, jakby przez czoło znów paliła go gorączka – nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był zmęczony, prawie nie zauważył, jak oczy wysyciły mu się łzami. – Czy to trudne? – spytał w końcu, ciszej, wpatrując się w podłogę. – Kochać mnie?



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    02.04.2001 – Kuchnia – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 02.04.2001 – Kuchnia – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nie mógł wypłukać z ust poczucia winy; przez ostatnie dni smakowało nią wszystko, smakowały nią sny i każdy oddech, zsuwała się przez przełyk w dół tchawicy, zalegała w żołądku i w każdym zakamarku dnia – przed ich spotkaniem w październiku był do niej przyzwyczajony tak dobrze, że wydawała się po prostu smakiem życia, topił ją wieczorami w mocnym alkoholu i przez chwilę przestawał istnieć, na chwilę od niej uciekał, uciekając od siebie; wracała nad ranem razem z mdłościami podchodzącymi do gardła, ale ust ściekała mu jedynie kwaśna żółć, tymczasem wina pozostawała wszyta w jego ciało jak gnijący pod żołądkiem organ albo zesztywniała, bolesna chrząstka w sercu. Nigdy jej z siebie nie wypluł, ale przez jakiś czas wydawało się, że wreszcie zmiękła, nie rozbijając dłużej tętna jak wetknięta w nurt skarpa, puls przelewający się przez postronki żył stało się spokojniejszy i uładzony, i kiedy Folke przykładał usta do jego mostka, wierzył jego pocałunkom, wierzył, że jest zdrowy i że nie wyczuwa w jego ciele tej wstrętnej zmiany, napuchniętej w boku pod żebrami, pod blizną szarpiącą bark, na jego wargach. Wróciła znowu, jak wracała nad ranem, i smakowało nią wszystko, smakował nią wieczór na promenadzie, naciekłe brudną plamą jego egoistycznej okrutności i smakowała nią miłość, na której pozostawiał ciemne odciski swoich palców. Zaczął zauważać wreszcie więcej, obsesyjnie, zaczął myśleć o tym, jak szybko Folke odsuwał się od jego ust, kiedy całował go między odwracanymi stronami książki i z lędźwiami przyłożonymi do krawędzi kuchennego blatu, o tym, że kochali się inaczej – o tym, że kochał go źle, bo wciąż o nim myślał i zastanawiał się, z poczuciem winy, czy to było za dużo; czy przypomina mu za bardzo tamtego człowieka, chociaż zapewniał, że nie; czy mógł go kochać, tą czułą, bezpieczną miłością, ale nie mógł go pragnąć; czy był winny, bo obawiał się, że nie będzie kochał go w ten sposób nigdy, bo posiadał ciało zbyt podobne i pragnął zbyt podobnie; bo obawiał się, że nie mógł kochać go tak, jak Folke chciał być kochany, bez tego wszystkiego, tak czysto, bez tych brudnych potrzeb.
    Tartuffe ocierał się o jego nogawkę, jakby wyczuwał w nim nagromadzony niepokój i próbował go uspokoić; nie robił tego dotąd prawie nigdy – może próbował przemówić mu do rozsądku, może powinien go posłuchać, przez moment chciał przykucnąć, by pogładzić jego wygięty rudy grzbiet, zapytać go, co powinien zrobić, sprawdzić, dlaczego Folke tak lubił z nim rozmawiać; usłyszał jednak za sobą szmer kroku przyjaciela i nie mógł się poruszyć, zdrętwiały obawą. Przez ostatnie dni zastanawiał się, w jaki sposób powinien z nim o tym porozmawiać – nawet w potrzebie tej rozmowy czuł się winny; jak mógł powiedzieć mu, że bał się, że nigdy nie będzie mógł go dotknąć? Jak mógł mu powiedzieć, że nie czuł się, jakby go chciał? Wszystko zdawało się brzmieć jak pretensje i oczekiwania stawiane mu, kiedy nie był na nie gotowy, nawet kiedy nie myślał o tym ze złością ani rozczarowaniem – jedynie z poczuciem, że może wszystko wydarzyło się za wcześnie, zanim jeszcze zrozumieli, jak miała wyglądać ich miłość i czy potrafią kochać się tak, jak powinni. Powinien go przeprosić, zamierzał go przeprosić od razu, zacząć tę rozmowę właściwie, ale do samego końca nie potrafił ułożyć sobie przebiegu tej rozmowy, bo nie wiedział, jak mógł powiedzieć o tym i czuć się wstrętny przez to, jak brzmiał. Wydawało mu się, że nie było żadnego dobrego sposobu, by o tym porozmawiać – w każdym scenariuszu czuł się, jakby miał go skrzywdzić i stracić, w każdym scenariuszu czuł się podle i wstrętnie.
    Nie chcesz zostawać sam – powtórzył za nim cicho, jakby potrzebował poczuć ciężar tych słów we własnej krtani. Były mdłe, były gorzkie i beztreściwe; pozostawiały na podniebieniu nieprzyjemne wrażenie niedosytu. Odwracając się ku niemu, przez krótki moment chciał go zapytać, czy był dla niego kolejnym kocurem zabranym z ulicy, do którego mógłby mówić, którego mógłby głaskać i zabierać ze sobą do łóżka, kiedy brakowało mu czegoś ciepłego. Nie chcesz zostawać sam, to wszystko? Czuł na ramieniu ciepło wiosennego słońca, mieli spędzić tę wiosnę razem, mieli być szczęśliwi, mieli w końcu zrobić to dobrze, a on czuł się pokonany, chociaż nawet nie zaczęli właściwie rozmawiać. Zielone jeziora jego spojrzenia wezbrały łzami, a on poczuł, jak gorycz winy ściska go za gardło; przełknął te wszystkie podłe słowa przez drażliwą bolesność. Pomyślał, że powinien skończyć z tym wszystkim; powinien przytulić go i zostawić ten strach i tę winę, żeby gniła dalej w jego ciele, żeby przeżarła go od środka, może nigdy by nie zauważył, nawet gdyby sięgnęło fermentem jego oczu i zaciekło brzydkim nalotem zepsucia na źrenicach. Wydawało się to lepsze niż patrzeć, jak spuszcza przeszklone spojrzenie i zapada się w sobie.
    Drgnął, mając wrażenie, że jego pytanie gęstnieje w powietrzu, wiążąc tlen w ciężkie atomy zlepiające pęcherzyki płuc. Odsunął bark od ramy balkonowych drzwi, uważając, by nie przydeptać kociego ciała wijącego się mu między nogami i obszedł stojący między nimi stół, by stanąć przed nim, przez chwilę się wahając, jakby nie był pewien, co było jeszcze w porządku w tej sytuacji, co byłoby przekroczeniem granicy. W końcu sięgnął do jego ręki, obejmując palcami jego nadgarstek i zsuwając je ostrożnie niżej; oparł się biodrami o stojący za nim blat, jego barki nachyliły się w pokracznym przygnębieniu, odsłaniając nierówność postury. Spoglądał na jego dłoń i swoją, przesuwając opuszką łagodnie po jego kłykciach, nie zauważając przez moment tej ciszy; kiedy w końcu go dotknął, nie mógł w sobie dłużej znaleźć ogniska tego rozgoryczenia, jakby wygasło w nim, pozostawiając mu między żebrami ciepły popiół gniewu.
    Nie – szepnął, palce drugiej dłoni wsuwając pod krawędź jego rękawa; miał ochotę unieść błękitne linie żył do swoich ust, miał ochotę przepraszać. Jak długo mogliby o tym nie mówić? – Nigdy nie było. Nie jest. Po prostu wydaje mi się… wydaje mi się, że nie poznaliśmy tej miłości do końca. Może kochamy się trochę inaczej. Nie wiem. Nie zamierzam cię zostawiać, nie zrobię tego – jego głos zabrzmiał w końcu wyraźniej, podniósł spojrzenie na jego pochyloną twarz. – Chciałbym po prostu, żebyś był pewien, że jej chcesz. Taką, jaka jest. Mogę tutaj zostać, spać w salonie. Albo wynajmę coś blisko. Nie zamierzam cię zostawiać.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Odkąd wrócili znad promenady, prawie nie potrafił patrzeć mu w oczy – obawiał się tego, jak wyglądała miłość odbita w jego źrenicach, kruche i dygocące serce, spłoszone pomiędzy żebra jak zając poruszony odgłosem wystrzału; kochał go całym sobą, lecz było go coraz mniej – miał szczupłe nadgarstki, spod których prześwitywały chabrowe łodygi żył, a ilekroć się pochylał, żebra wychodziły mu wzdłuż boków konturem tak wyraźnym, że wyglądał, jakby ktoś zarysował je tuszem na cienkiej skórze, nie mógł przełknąć jedzenia, zalepiającego się w ustach w grząską pecynę i spędzał coraz więcej czasu w łóżku, bo robiło mu się słabo nawet wtedy, kiedy wspierał się dłońmi o parapet. Zamykał oczy i czuł się, jakby jego ciało zapadało się pomiędzy kości – pragnął objąć Bertrama wokół piersi, ale nie miał siły odwrócić się na prawy bok i nawet jego ramiona ledwie poruszały się, kiedy płakał; bał się, że był niewystarczający, bo przyjaciel wyciągał dłonie nad źródło ciepła, a jego tętno ledwie pełgało na drasce żył, zbyt drżące, aby utrzymać się w debrze piersi – starał się, lecz kiedy przyglądał się sobie w lustrze, cudza miłość wydawała mu się obca i niewiarygodna; siniak w miejscu, gdzie pod skórą zalęgł się ból po uderzeniu, przybrał brzydką, zżółkłą barwę, a on przyglądał się, jak przy każdym wdechu jego żołądek zapada się głębiej pod szczeble żeber – przez krótki czas wierzył, że pogodził się ze swoją przeszłością tak, jak brzozy godzą się z nadejściem jesieni, wiedząc, że ich liście nieuchronnie staną się rdzawe i kruche, że ludzie będą przyglądali się ich nagim, odsłoniętym gałęziom, a wszystko, co dotąd próbowały ukryć w bujnych koronach, objawi się na powierzchnię, lecz odkąd z nieznajomej twarzy spojrzały na niego czujne oczy Malte, wspomnienia nabrzmiały pod czaszką jak bolesna narośl, guz, który uciskał na myśli i sprawiał, że te coraz częściej osuwały się po potylicy. Bertram pytał go o coś przed wyjściem, a on prawie nie słyszał jego głosu i musiał prosić, żeby powtórzył, choć wtedy powietrze stawało się jeszcze bardziej gęste, słowa grzęzły w nim jak w wełnie, często udawał, że spał, bo nie czuł prawie swoich rąk, a kiedy otwierał oczy, wszystko przypominało pulsującą tkankę, jakby ściany, podłoga i meble miały własną perystaltykę, aż w końcu, kiedy kocur zbił jedną z filiżanek, huk rozniósł się echem po jego głowie – szybko się denerwował, mówił, dawałem mu powody do złości, mówił, był porywczy, mówił, ale to nigdy nie było to, co chciał powiedzieć, bo w rzeczywistości gniew Malte przypominał wichurę, która pojawiała się gwałtownie i niespodziewanie, zrywając gontowe dachy budynków; pamiętał, jak uwięził puls w jego nadgarstkach, uciskając je tak mocno, że na skórze zakwitły pąsowe plamy, pamiętał, jak jego głos stawał się niski i warczący zawsze przed tym, jak zaczynał krzyczeć, a kiedy krzyczał, potrzebował czegoś miękkiego, na czym mógłby zacisnąć palce – rękawa swetra, kociego grzbietu, odsłoniętej szyi, pamiętał, jak któregoś wieczoru chwycił go za kołnierz swetra i siłą pchnął przez balkon tak, że metalowy reling wgniótł mu się w lędźwie, a górna część ciała zawisła w powietrzu, nad gołą ziemią. Nigdy tego nie przyznał, ale bał się, że Malte w końcu go zabije.
    Tymczasem kołtuny jego pamięci zbierały się w zakątkach mieszkania jak kurz, sny gromadziły się pod łóżkiem i za drzwiami do sypialni, wspomnienia zwisały cienką pajęczyną z ramion żyrandola, oblepiały umywalkę i gromadziły w ciemnych fugach pomiędzy kafelkami – Bertram spędzał całe dni poza domem, a on bał się tego, co działo się z nim pod jego nieobecność, bo każde poruszenie wywoływało skurcz pod żebrami, szmer wiatru przypominał dźwięk ludzkiego głosu, a na granicy spojówek wciąż utrzymywały się cienie, które znikały, gdy tylko odwracał głowę; przepadał na godziny, których nie potrafił sobie przypomnieć i nie wiedział, jak mu o tym powiedzieć – że jego umysł nachodził ropą, że nie był zdrowy, że oszalał. Czy kochałby go nawet wtedy?
    Nie, nie – zaczął, ale głos rozłamał mu się jak sucha gałąź, więc tylko pochylił głowę, próbując zebrać w sobie siłę, aby mu wytłumaczyć, aby wciąż nie zaprzeczać, aby spojrzeć mu w oczy i powiedzieć to, co myślał, nie oblekając swojego głosu zrozpaczoną nerwowością; ton Bertrama wybrzmiał jednak gorzko i sucho, a on poczuł, jak wszystko w jego wnętrzu kurczy się i zapada, jakby ciało znów próbowało stać się jak najmniejsze, zająć najciaśniejszy kąt rzeczywistości. – Przepraszam, nie to miałem na myśli, nie dlatego... – stał nieruchomo, przekonany, że jeżeli się poruszy, przewróci się na podłogę, osunie się wzdłuż ściany i nie będzie potrafił podźwignąć się z powrotem. – Nie dam sobie rady. Powinieneś zawieźć mnie do szpitala… tam... tam będą wiedzieli, gdzie mnie zamknąć. – źrenice podeszły mu łzami, a oddech zaległ płytko w dole gardła, unosząc gwałtownie pierś, po czym osuwając ją z drżeniem z powrotem na żebra. Wiedział, że tak nie zachowują się ludzie zdrowi – nie reagują dygotem na wyciągniętą dłoń, nie wzbiera w nich płacz, kiedy drzwi zatrzasną się winą przeciągu, nie widzą w kątach spojrzenia rzeczy, które nie istnieją; czuł się, jakby ktoś nanizał na jego kręgosłup zbyt duży ciężar i nawet kiedy leżał, każdy drewniany koralik przeszłości wgniatał mu się w plecy, aż po zdrętwiały kościec. Drgnął, kiedy przyjaciel musnął go swoim dotykiem – miał szerokie, ciepłe dłonie, podczas gdy jego ręce, zwieszone bezwładnie wzdłuż ciała, stały się zimne i zgrabiałe; zacisnął łagodnie palce na jego śródręczu, czując, jak war cudzego ciała wspina się dreszczem po jego ramieniu – miał ochotę nachylić się i objąć go wokół piersi, ale nie mógł się poruszyć, wstrzymany parezą jego słów, ciężarem spojrzenia, który wezbrał na policzkach pąsowym rumieńcem.
    Zawsze chciałem – odetchnął cicho, jakby wciąż próbował ukryć łzy i nerwowy szelest oddechu. – Nadal chcę, ale jestem zmęczony, nie odsuwam się d-dlateg... dlatego, że nie chcę, ale nie mam siły dać ci tego, czego potrzebujesz. To nie t-twoja wina, chciałbym żebyś zrozumiał… gdybym potrafił przestać o tym myśleć… nienawidzę, że to się dzieje, nienawidzę być chory, zrobiłbym wszystko, żeby nie czuć się w ten sposób. – szloch targnął go za mostek, poruszając ramionami, jakby ciało nie spodziewało się własnych łez – nieświadomie zacisnął palce mocniej na jego dłoni, wspierając się drugą ręką o krawędź blatu. – Żałuję, że nie odnalazłem cię wcześniej – odparł w końcu, przecierając rękawem oczy, choć twarz wciąż miał czerwoną i napuchniętą, wzrok wypełniony szklaną krakelurą emocji. – Zanim wydarzyło się to wszystko... nie musiałbyś się wtedy zastanawiać. – czasem rozważał, czy jego skóra przechowywała odciski cudzych palców, czy gdyby Bertram dotknął go jako pierwszy, ciało nie byłoby tak sztywne i przestraszone, nie odbarwiałoby się sińcami przyjmującymi kształt cudzych linii papilarnych; co jeśli czuł go za każdym razem, kiedy się dotykali? – Nie zostawaj tylko dlatego, że jest ci mnie żal.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    02.04.2001 – Kuchnia – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 02.04.2001 – Kuchnia – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Miał dość swojego okrucieństwa – wypowiadał szorstkie słowa, nie ważąc ich wcześniej na języku, a potem nie mógł znieść tego, kiedy odbijały się w cudzych źrenicach spłoszonym niepokojem, jakby dosięgały je szrapnelem; krzywdził w ten sposób ludzi, którzy próbowali się do niego zbliżyć, odkąd pamiętał, jakby nie umiał poradzić sobie z taką bliskością – z tym, jak odsłaniała wszystkie te tkliwe słabizny noszone pod zgrubiałą, niewygodną skórą. Zbliżano do nich ręce, a on reagował impulsywnie jak nieułożone zwierzę, stawał się szorstki i niespokojny, odsuwał się, mówił rzeczy, których nie chciał wypowiadać. Krzywdził w ten sposób swoją wielu ludzi, krzywdził swoją matkę – winił ją niesprawiedliwie za rzeczy, za które nie miał prawa jej winić, zapominając o tym, że przed tym, jak została jego matką, była kobietą posiadającą marzenia i miękkie wyobrażenia swojej przyszłości, była młodą kobietą porzuconą przez człowieka, który obiecywał jej tę bezpieczną przyszłość, zapomniał, że kiedy nosiła go pod sercem, nosiła w sobie też ciężar straty, zagubienia i nieodwracalnego splamienia; że nie miała dokąd uciec, w rodzinnym domu traktowano ją z wyższością i urazą, a jedyna osoba, do której mogła się zwrócić, zostawiła ją samą z całą odpowiedzialnością za wspólne decyzje. Dopiero z wiekiem nabrał więcej wyrozumiałości: uświadamiał sobie, jak musiała być wtedy przestraszona, jak bardzo musiała bać się tego nowego życia i cienia swojego ojca, prędkiego do złości i zdolnego odebrać jej wszystko, i zastanawiał się czasem, czy uciekłaby przed tym, gdyby tylko nie trzymał jej swoim ciężarem jak młyński kamień zatopiony pod jej żołądkiem, przywiązując ją do tego domu, w którym patrzono na nią, jak na popełniony błąd. Dopiero z wiekiem nauczył się jej wszystko wybaczać – co robiła, czego nie robiła i na co przyzwalała – a mimo to wciąż ją krzywdził, kiedy próbowała podejść bliżej i nadrobić wszystkie te winy; nie potrafił przyjmować jej nowej troski i zawsze, kiedy starała się przełamać wiszący między nimi dystans, zwracał się do niej po imieniu, szorstko i stanowczo, wiedząc, że nic nie bolało jej bardziej. Krzywdził w ten sam sposób jeszcze wiele razy, przez całe życie – nie potrafił przyjąć cudzej troski, choć pragnął jej zawsze, jak zdziczały kundel nieufający czułym dłoniom, chociaż w gardle grzązł mu instynkt lgnięcia do nich z psią wdzięcznością. Miał dość swojego okrucieństwa i wciąż nie potrafił go przełknąć, zatrzymać za zębami, nauczyć się przyjmować tę bliskość ze spokojem – nie byli przecież sobie wrodzy, Folke nie próbował go krzywdzić, nie był niczemu winny; chciał mu powiedzieć, że poradzą sobie z tym razem, tymczasem miał wrażenie, że znowu się odsuwa i zostawia go ze wszystkim samego, i zostawia siebie ze wszystkim samego.  
    Nie rozumiał, dlaczego był dla niego tak okrutny – dlaczego stał naprzeciw niego i nie potrafił przełknąć tej goryczy, wykrztusić z siebie przeprosin i spróbować łagodniej, lepiej. Szczęka stężała mu krótkim skurczem napięcia, kiedy wspomniał o szpitalu; kruchość jego postaci wydała mu się nagle wyraźna i bolesna. Wiedział przecież, jak bardzo nienawidził zapachu szpitalnych sal i pytań lekarzy, musiał więc wiedzieć, jak bardzo musiał być zdesperowany, żeby o to prosić. Zastanawiał się, jak dużo udawało mu się przed nim ukryć – nawet, kiedy mieszkali razem, kiedy patrzył mu w oczy tak ufnie i mówił mu, że go kocha, że chce spędzić z nim życie, żyć razem, szczerze. Z szufladą komody zamykaną na klucz i przekręconym zamkiem w łazienkowych drzwiach.
    Nie – odparł ściągniętym głosem; patrzył na niego czujnie, jakby próbował znaleźć w nim wszystkie te rzeczy, których nie widział dotąd – ale widział przecież wszystko. Alkohol dolewany do herbaty, nietknięte jedzenie, postrzępioną dziurkę wybitą w pasku tępą sprzączką niezdarnie, pozaciągane, cienie pod oczami i to, jak szybko się męczył; być może potrzebował lepszej pomocy, ale myśl o tym, że miałby być przy nim ktoś inny, złościła go i buntowała. – Nic o tobie nie wiedzą. Nie potrafiliby... – się tobą zająć, nie tak jak ja, nie tak jak powinni; przełknął zaborczość tych słów, napięty. Denerwowała go myśl o dłoniach łapiących za sweter, palcach badających jego brzuch, o sterylnym pokoju i oknach, których nie mógłby otworzyć na oścież, żeby wysypać na parapet ziarno. – Chociaż mam czasem wrażenie, że też znam cię mniej niż mi się wydaje. I może tak jest, minęło dużo czasu.
    Nie umiał go prosić o to, czego potrzebował – własne potrzeby stawały mu w gardle poczuciem wstrętu do siebie; jak wtedy, kiedy byli jeszcze młodymi szczeniakami i obelżywe żarty chłopaków osiadały mu mdłością na dnie żołądka; jak wtedy, kiedy mężczyźni, zamknięci w swoim męskim towarzystwie, mówili o kobietach ze swobodą; jak wtedy, kiedy wychodził z cudzego mieszkania w środku nocy, zamykając za sobą cicho drzwi. Nie wiedział, dlaczego czuł się z tym tak wstrętnie: czy to przez ojca, do którego nie chciał być podobny, czy to przez wszystkie te upadlające słowa, jakich używano wobec ludzi, jakby byli jedynie i przede wszystkim przedmiotami tych pragnień – czy dlatego, że uśmiech Rubena wypowiadającego imię Folke za bezokiennym murem szkoły, odcisnął się w nim jakimś paskudnym, mdłym piętnem, obawą, że byli jedną gliną, że to wszystko to jeden, obrzydliwy instynkt i jeden brud płynący w żyłach. Fizyczność wydawała mu się często skażona i okrutna; a jego miłość, tragicznie, potrzebowała dotyku. To nie była wina Folke, że nie mógł go przyjąć, to nie była wina żadnego z nich, że byli sobie w tym strachu tak antagonistyczni. A jednak nieważne, jak przewracał tę rozmowę w swoich myślach, czuł się winny.
    Folke uścisnął jego dłoń mocno, a on nie cofnął swoich palców, mając wrażenie, że w tym czułym, zdesperowanym węźle bliskości kotwiczą się niespokojne myśli, dogasa złość i mięknie podrażniona okrutność. Kochał go tak bardzo; kochał go bardziej niż tę nową, łapczywą bliskość, ale nie wiedział, jak te uczucie rozwarstwić. Nie potrafił podnieść oczu do jego spojrzenia; rysy jego twarzy zmiękły, naznaczone dziwnie spokojnym przygnębieniem.
    Bałem się, że tak to odbierzesz – odparł, nie podnosząc głosu, podobnie do niego. Potrzebował chwili, niezmąconej, trudnej chwili, żeby w końcu odważyć się na niego spojrzeć; na jego zaczerwienione oczy, policzki noszące znamiona męczących go emocji. – Jakbym próbował to na tobie wymusić. Jakbym kazał ci wybierać, postarać się bardziej, dać mi to, czego chcę. Boję się tego cały czas. Że pomyślisz, że jestem napastliwy, kiedy próbuję się zbliżyć, bo nie wiem... nie wiem, kiedy mogę, nie wiem, kiedy nie powinienem, nie wiem, jak mam cię pytać, nie czując się, jakbym był dla ciebie jak zaśliniony, domagający się ciebie pies, jakbym... – odwrócił znów wzrok, jakby zawstydzony, niepewny nawet tego, czy wolno mu było o tym mówić głośno. – Czasami czuję się, że nie dotknąłbyś mnie nigdy, gdybym nie dotknął cię pierwszy. Ale boję się, że to jednostronne, nie chcę się tak czuć, nie chcę czuć się winny, że o tobie myślę, nie chcę, żebyś ty czuł się, jakbyś był mi coś winien, właśnie dlatego... czy nie byłoby lepiej, przez jakiś czas, powiedzieć sobie jasno, że jeszcze nie, spróbować inaczej, bez tego między nami? – miał wrażenie, że własne słowa są mu obce; że wypowiada je ktoś inny, przez jego usta, ktoś odważniejszy, czulszy, spokojniejszy. Nie chciał tego wcale i nie widział innego wyjścia, kiedy oboje znajdowali w tym jedynie poczucie winy, niepewność i obawę.
    Drgnął, kiedy Folke targnął płacz; kiedy przez jego głos przebrzmiał słony, wilgotny żal. Sięgnął do niego odruchowo, nie myśląc o tym, przygarniając jego skroń do swojej piersi, obejmując go tak, jak obejmował go zawsze. Niewiele przecież miało to zmienić – kochali się w ten sposób przez długi czas wcześniej.
    To nigdy nie był żal. Nawet wtedy, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Marzył o tym, aby zdjąć z ramion własną przeszłość w ten sam sposób, w jaki po powrocie do domu zdejmuje się zimowy płaszcz – wyobrażał sobie, że mógłby odwiesić ją na drewniany hak w przedpokoju, aby tam obeschła z deszczu i rozprostowała się w ramionach, mógłby zaszyć fastrygą dziurę w wiskozowej podszewce i opróżnić ciężkie kieszenie, lecz z przeszłości, którą na sobie nosił, nie można było się wydostać, wspomnienia lgnęły do jego ciała jak zapach, a on nie potrafił pozbyć się wrażenia, że można go było wyczuć na odsłoniętej skórze, że był on gorszy od innych. Rozmawiał z ludźmi, których przeszłość pachniała miętą i rozmarynem, podczas gdy jego, wystrzępiona i dziurawa, tkwiła pomiędzy żebrami jak wysłużony koc, o którym nikt poza nim już nie myślał ani go nie potrzebował, ukradkiem obserwował dorosłych, po których nie było widać, aby mieli jakąkolwiek przeszłość, choć nigdy nie miał odwagi zapytać, w jaki sposób zdołali ją przetrwać tak, by na twarzach nie pozostały po niej głębokie blizny i oparzenia. Czasem, kiedy nie mógł zasnąć, zastanawiał się, kim by się stał, gdyby życie potoczyło się inaczej – czy jego przeszłość nie byłaby ciężkim, zimowym futrem, ale cienką koszulą o podwiniętych rękawach, czy pachniałaby morzem i kwiatami gruszy, czy nie uwierałaby go w kołnierzu za każdym razem, kiedy naciągał ją na ramiona przygodnym podobieństwem; wyobrażał sobie, że mógłby oprzeć stopy o miękki piach i wbiec w chłodne objęcie jeziora, nie myśląc o tym, że woda smakowała mułem i wodorostami, a dno odarło mu skórę z ugiętych kolan, mógłby zasypiać w cieple cudzych ramion i budzić się dopiero, kiedy słońce ułożyło się ciepłem na jego nagich udach, mógłby wyjechać z miasta i patrzeć na niebo, które nigdy nie widziało jeszcze ludzkiej twarzy, otoczone winietą rozłożystych drzew – starał się być szczęśliwy w nieśmiałym życiu, które wiódł pod nieobecność własnych marzeń, w dźwiękach fortepianu, śpiewie ptaków i miękkiej wypukłości kociego grzbietu, lecz wielokrotnie czuł się, jakby mógł udusić się we własnym ciele, strach przewiązywał mu się w gardle ciasnym supłem, a on kładł się na lewym boku, próbując objąć ramionami serce i płakał, dopóki gardło nie bolało go od łez; czuł się winny wzdrygnięcia, które żyło pomiędzy jego łopatkami, płochliwe jak bezpański kocur, oparzelizny naciągającej skórę wzdłuż rozpiętych żeber i wstydu zakorzenionego zbyt głęboko w podłożu tkanek, aby je wykarczować – bał się tego, co Bertram czuł pod palcami, kiedy go dotykał.
    Nie rozumiesz. – głos zadrżał mu na ustach, sprawiając, że oddech miał płytki i nierówny, jakby wcale nie chciał wypowiadać słów, które w mdłościach podchodziły mu na podniebienie. – Boję się. – pochylił się do przodu, czując pomiędzy żebrami własne tętno, posiniaczone od twardych kości. – Boję się tego, co się ze mną dzieje, czuję się, jakby mnie tu nie było. Cz-czasem nie mogę się poruszyć, nie słyszę, co mówisz i nie potrafię ci odpowiedzieć, budzę się w trakcie... w trakcie robienia czegoś, czego nie pamiętam, z-zdarza mi się, że nie mogę przypomnieć sobie całych dni, co jeśli... jeśli zrobię coś… j-jeśli znowu coś się wydarzy? K-kiedy... kiedy cię nie ma, ciągle mam wrażenie, że jest tu ktoś inny i mnie obserwuje, czasem wydaje mi się, że patrzą na mnie nawet sęki w drewnie, okrągłe jak źrenice. – oczy miał przeszklone, a kiedy pokręcił głową, łzy, które zebrały się pod powiekami, pociekły mu po policzkach, sięgając drżącej brody – przetarł dłonią twarz, czując w nadbrzuszu gwałtowny skurcz żołądka, ten sam, który pojawiał się za każdym razem, kiedy myślał o tym, jak powiedzieć Bertramowi, że jednak nie, jeszcze nie, że nie da rady, choć zazwyczaj nie musiał mówić wcale, bo on sam zauważał i wycofywał dłoń z miękkiego brzucha, obejmując go wokół piersi; nie wiedział, jak wytłumaczyć, że nagle nie potrafił być z nim tak blisko, choć wciąż go kochał, kochał go bardziej, niż sądził, że potrafił. – Myślisz, że oszalałem – dodał w końcu szeptem, nagle zdając sobie sprawę, o co go prosił, bojąc się, że Bertram rzeczywiście mógłby wezwać medyków, aby zamknęli go w pokoju o sterylnych ścianach, przypięli ramiona do kozetki i ucisnęli palcami miejsca, w których jego umysł był miękki i przejrzały jak owoc, a myśli promieniowały bólem w debrach oczodołów – bał się szpitalnych sal; nigdy nie powiedział mu, że w dniu, kiedy widział Malte po raz ostatni, Helene znalazła go ze złamanymi żebrami i mostkiem zapadniętym głęboko w nieruchomą pierś, że przez opuchliznę wokół oczu prawie nie widział jej twarzy, choć słyszał, jak płakała, a kiedy przewieźli go do szpitala, przez tydzień nie mógł utrzymać przytomności – ktoś podtrzymywał mu głowę, kiedy wymiotował i zasuwał żaluzje, gdy od światła bolała go głowa, choć był dopiero marzec, a słońce nieśmiałe i blade.
    Bertam... – jego głos zelżał, stał się miękki i ciepły, choć wciąż tkwiła w nim wilgoć powstrzymywanego płaczu. – Nie wiem, co powiedzieć, żebyś uwierzył, że to nieprawda. Zawsze chciałem być przy tobie, zawsze. – uścisnął go za rękę, lecz był zmęczony, a uścisk słaby – prawie nie czuł swoich palców, kiedy osuwały się bezwładnie wzdłuż jego śródręcza. – Nie chcę się z tego wycofywać, ale jeśli to dla ciebie za dużo... być ze mną w ten sam sposób... – przetarł rękawem oczy, ramiona mu drżały i czuł się, jakby miał osunąć się na podłogę. – Nie będę zły, jeśli potrzebujesz... z kimś innym... – potykał się o słowa, chciał mu zaprzeczyć, ale nie wiedział, jak to zrobić, nie będąc w stanie odsłonić przed nim swojego ciała – czuł, że skóra nakryła mu się dropiatością pod grubym materiałem swetra, było mu zimno, choć kwiecień był pogodny i ciepły, zakradał się na parapet złocistymi smugami słońca. – Przepraszam, naprawdę nie chciałem. Nigdy nie pomyślałem, że jesteś napastliwy. – pomyślał, że wszystko co mówili, brzmiało jak pożegnanie i jeszcze zanim zacisnął powieki, wyobraził sobie, że Bertram odwraca się do niego plecami, lecz zamiast tego przyjaciel wyciągnął do niego ręce, przesuwając dłońmi wzdłuż ramion, które wzdrygnęły się gwałtownym spazmem szlochu i przygarniając do siebie gorączkę w jego skroniach; płakał w czułym objęciu ramion, z twarzą wspartą o łagodną płyciznę mostka i dłońmi zwieszonymi na wysokości żeber, najpierw kurczowo, następnie coraz słabiej, bo nie miał dłużej siły utrzymać się na nogach, kolana uginały się lekko, a szloch sprawiał, że czuł się zmęczony i ociężały, jakby całe życie spoczęło mu na ramionach.
    Co innego? – spytał w końcu, choć głos miał niewyraźny, a słowa brzmiały, jakby wciąż trzymał je głęboko na dnie roztrzęsionej krtani. – Jeśli nie żal. – nie mógł myśleć teraz o niczym innym, wierzyć, że ktoś mógłby kochać go z innego powodu niż z litości. – Wszyscy się ze mnie śmiali, nawet wtedy. – pochylił głowę, osuwając się głębiej w jego ramiona. Żałował, że nie poznali się wcześniej – kiedy miał osiem lat i jedynym, co dotknęło jego ciała bez pozwolenia, był ocean.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    02.04.2001 – Kuchnia – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5 nobody told me it ended 02.04.2001 – Kuchnia – F. Baantjer & B. Holstein WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Nie rozumiał; nie rozumiał, chociaż latami uczył się, w jaki sposób obchodzić się ze spłoszonymi sercami, uczył się, jak łapać zjeżone karki, by nie sprawiać bólu, jak zachowywać się, by nie eskalować strachu pęczniejącego w źrenicach i odsłaniającego jasne księżyce białek; uczył się, jak go rozpoznawać i uczył się jak go uśmierzać, w którym momencie serce kołaczące w falującej płytko piersi wpadało w paniczność, z której należało wyciągnąć je zaklęciem, zanim ściśnie się skurczem w nieruchomy kamień, uczył się, w jaki sposób dotykać skóry nieprzyzwyczajonej do ciepłego dotyku ostrożnych dłoni, i uczył się, jak rozpoznawać pod opuszkami ostrzegawczy dreszcz; znał się ze strachem bardzo dobrze, znał się z nim intymnie, przez ciepło krwi zbierającej się na palcach, przez rozchylone powieki ran i przez gardła rozdymające się skamleniem pod ręką przytrzymującą głowę, znał strach od jego najdotkliwszej strony – musiał trzymać go siłą, musiał stawać się jego przyczyną i znosić jego lament próbujący wybłagać u niego litość, na którą nie mógł sobie pozwolić; i nie mógł wytłumaczyć im nigdy, że robił to dla ich dobra – kiedy wypuszczał zwierzęta na wolność, z zamkniętymi, zbladłymi bliznami na drżących ciałach i błyszczącymi żywo oczami, uciekały przed nim w popłochu, pamiętając jedynie szorstkość palców na szyi i głos przełamany gniewnym przekleństwem. Nie rozumiał, bo zdawało mu się, że o strachu wiedział wszystko, że po wszystkich latach pielęgnowania go w płochliwych sercach (strach był zdrowy, tego go uczono, zwierzę, które nie okazuje strachu, nie będzie nigdy bezpieczne) nie potrafił przyuczyć dłoni do tego, jak odkształcał się w jego sercu i jak należało go uciszać. Nigdy nie uczył się, jak go oswajać. Nigdy nie uczył się, jak wygląda wtedy, kiedy nie pochodzi z jego rąk – jak rozumieć, że kiedy blada skóra wzdryga się pod jego dotykiem, wzdryga się wspomnieniem innego dotyku, wzdryga się przeszłością, której nie można było po prostu zsunąć z ramion i schować na dnie szafy. To tylko ja, szeptał, przysuwając się do niego w półśnie, to tylko ja dławiło go w gardle, kiedy sprawdzał palcami jego ciało tak jak sprawdzać mógłby wodę – z cierpliwą nieśmiałością, zanurzając opuszki niespiesznie w ciepłej miękkości brzucha; przeszłość nie zdążyła ostygnąć na nim jeszcze, kąsała mu palce, odciskała się na spojrzeniu Folke sińcem żalu i znajomym błyskiem przeprosin.
    Nie rozumiał, bo strach, z którym uczył się obchodzić, nie posiadał wyjaśnienia. Nie nauczył się, w jaki sposób o nim rozmawiać, nie nauczył się, jak poznawać go inaczej niż przez tę troskę, szorstką, konieczną i konkretną – wyrażaną bez słów, przez dłoń odgarniającą włosy z mokrej skroni, przez wodę wyciskaną z gąbki na pochyloną kruchość ramion, przez ciepłą herbatę pozostawioną mu na szafce, nawet kiedy nie umieli na siebie spojrzeć, przez pocałunek przyłożony do brzucha, kiedy pomagał mu zsunąć ubranie z ciała gorączkującego przed atakiem choroby, zamiast słów, zamiast jestem tu i kocham cię, nie pomimo, ale przez to, przez wszystko.
    Nie rozumiał, bo zdawało mu się, że znał już każdy ton jego tętna, a jednak wciąż znajdował jego szklane sekrety i wciąż gubił się w jego słowach, wciąż wydawało mu się, że Folke żył z nim i jednocześnie prowadził jeszcze jedno życie, odrębne i przestraszone, życie schowane w ciszy, w jego nieobecności, życie schowane w tych momentach, w których zdawał się być gdzieś indziej, chociaż trzymał go za rękę; książka wsparta na jego kolanie pozostawała otwarta na stronie z zakładką od ponad kwadransa.
    Nie rozumiał. Nie rozumiał, jak mógł nie zauważyć – jak mógł nie wiedzieć, skoro wiedział o nim prawie wszystko, skoro znał dokładnie anatomię jego strachu; wiedział, jak układał się między łopatkami, na ramieniu i pod pępkiem; w każdym z tych miejsc zasadniczo inaczej, w każdym z tych miejsc był trochę inny: mówił przepraszam, że musisz to widzieć, mówił przepraszam, że jestem i mówił przepraszam, że nie mogę. Nie zastanawiał się, co mówił ten, który układał się w jego milczeniu; nie zauważył. Jak mógł nie zauważyć, że nie było go całymi dniami?
    Nie mówiłeś – usłyszał swój głos, cichszy i wahliwy, pozbawiony pretensji; brzmiał bardziej jak pytanie, jak zgubione w zatroskaniu dlaczego, jak gdybym wiedział. Wiedział, że się to zdarzało – wiedział, że czasami należało pozwolić mu cicho dojść do siebie; że czasami należało zamknąć jego chłodną rękę w swoich dłoniach i rozgrzać ją oddechem, nie mówić do niego głośno, zanieść go do łóżka i okryć kocem, wiedział tylko tyle, za mało. Drgnął, kiedy Folke pochylił się naprzód, łzy pociekły mu po policzkach, a on nie odważył się przysunąć do niego bliżej. Drzwi balkonowe wciąż było otwarte, powietrze zdawało mu się jednak mętne i zgęstniałe, zapach wiosny butwiał na zmysłach w mdłość. – Od dawna? – zapytał jakby machinalnie, znieruchomiały, obserwując lśnienie łzy spływającej po skórze na krawędź drżącej, pochylonej brody. Wiedział jak smakowały jego łzy, całował płacz w kącikach jego warg, dlaczego nie wiedział o tym? – Nie – odpowiedział mu natychmiast, nakrywając jego szept kompresem ciepłego tonu. – Myślę, że próbujesz schować w sobie zbyt wiele rzeczy, jakbyś miał serce bez dna. I że nie powinieneś być z tym sam – mówiąc cicho, przetarł opuszką po wierzchu jego dłoni, splecionej jeszcze mocno z jego ręką; spuścił wzrok, przesuwając nim po skarpach jego bladych kostek, na chwilę, na krótki łyk winy wlewającej się w płuca razem z powietrzem, bo powinien przy nim być. Powinien przy nim być i powinien zauważyć. – Czy jest coś… co mogę zrobić, kiedy to się dzieje? Albo coś, co to prowokuje, czego nie robić?
    Jak na ciebie patrzą? Te oczy ukryte w drewnie, twój strach; nie zapytał, ale podniósł znów herbaciane spojrzenie na jego twarz i nie rozumiał, jak mógł nie dostrzec go w jego źrenicach, przecież znał go tak dobrze, uczył się go tak długo.
    Myślisz o tym? Że mogłoby się wydarzyć? – ścisnęło go w gardle, nie chciał o tym myśleć, nie chciał pamiętać wszystkich tych snów, z których budził się niepewny, czy znajdzie go obok; w którym powtarzał jego imię tak długo, że krtań zdzierała mu się do krwi napływającej do ust. Nie chciał myśleć, czy zastanawiał się nad tym, kiedy był obok niego, kiedy splatał jego palce ze swoimi i uśmiechał się do niego słabo, jakby chciał przekonać go – może siebie – że wszystko jest w porządku.
    Miał wrażenie, że jego zdecydowanie pęka i kruszy się w miejscach, w którym ocierała się o nie miękka barwa jego głosu; nie mógł jednak zdrapać z niego tego poczucia winy, chowającego się pod tym wszystkim, palącego do żywości. Napięty grymas pociągnął kąciki warg, bo nie chciał jego zapewnień – nie chciał sprawiać wrażenia, że oczekuje od niego tego wszystkiego, czuł tymczasem, jak bardzo zmęczony był w splocie ich dłoni i w tych słowach.
    Przestań – szepnął w prośbie, próbując go zatrzymać; dalsze słowa zamarły mu na ustach, kiedy Folke otarł nerwowo policzki, sugerując mu coś, o czym nigdy nie myślał – miał wrażenie, że w piersi tężeje mu kamień, zimny i nieznośnie ciężki. Przez chwilę spoglądał na niego z zaskoczeniem odbitym w tęczówce złotawym refleksem wpuszczonego w źrenicę światła, później jego spojrzenie pociemniało jednak, niezdecydowane między sprzeciwem, rozdrażnieniem a przygnębieniem. Próbował sobie wyobrazić, przez moment, że mógłby go posłuchać (może byłoby mu łatwiej, wiedząc, że nie musi), że mógłby wyjść wieczorem, dotykać kogoś innego, przynosić mu później do łóżka zapach czyjegoś ciała i smak ich ust na swoich ustach, i czuł jednak jedynie wzbierający wstręt.
    Naprawdę? Nie byłbyś zły? – powtórzył za nim bez przekonania, zmęczony. Nie chciał jego zapewnień, jego przeprosin i nie chciał nikogo innego; bolało go, że Folke pomyślał, że może to wystarczy, dać mu po prostu inny kawałek mięsa, żeby się nim zapchał. Odetchnął głębiej, próbując wyczuć wiosnę między zbutwiałością. Przyciągnął go do siebie chwilę później, obejmując go mocniej, kiedy poczuł, jak jego ciało osuwa się mu w ramionach, jakby nagle straciło podporę własnej siły, konwulsja szlochu przetoczyła się przez niego jak lawina osuwająca się z głuchym łoskotem o obolałe żebra. – Nie chcę nikogo innego, Folke. Nie proszę cię o żadne zapewnienia i nie chcę nikogo innego. Nie potrzebuję…  nie potrzebuję tego, nie umiałbym... nie chcę, chcę tylko czasu, tylko, żebyś mi powiedział, kiedy – nie potrafił być zły, czując wątły ciężar jego zmęczonych kości w swoich dłoniach, drżenie serca pod jego mostkiem, jakby trzymał za nim płochliwego słowika. Uśmiechnął się łagodnie do jego pytania, przez zmęczone, poruszone przygnębienie zbierające się szklistością na krzywiznach wizji, przypominając sobie te absurdalnie dalekie czasy, kiedy byli ledwie chłopcami, chowającymi się w jednej łazience. – Ja też cię wtedy potrzebowałem.

    Bertram i Folke z tematu


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat




    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.