:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen
2 posters
Bezimienny
17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:12
17.11.2000
Samotna, zaklęta w marazmie chłodnego, listopadowego dnia; samotna, choć otoczona kolejnym luksusem, na jaki nalegał ostatni z bogatych klientów. Wręczył jej pieniądze, które powinna była oddać sutenerowi - ale tego nie zrobiła. Szeptał, by spełniła marzenie, by kupiła to, czego faktycznie było brak w wyobrażeniu o pięknym życiu, dając możliwość kolejnym gorzkim myślom zatrucia przyzwyczajonego do codzienności umysłu. Nie odkupiłaby jednak dzieciństwa, nie przywróciłaby życia matce, nie zemściła na ojczymie, którego dłonie do dziś pozostawiały na skórze fantomowe ukłucia ostrza otwierającego zabliźnione, nieistniejące rany - wystarczył więc sklep oferujący ładniejsze ubrania. Weszła do niego cicha niczym zjawa i zwinna niczym kotka przeciągająca się po przydługiej drzemce, z niewielkimi warkoczykami splecionymi ze sobą na tyle głowy; senna i rozkochana w zimowej aurze oplatającej Midgard odwiecznym chłodem. Tu jej dobrze, teraz, choć wieczorem rozpocząć miał się kolejny spektakl horroru namalowanego na płótnie, w jaki później i ją uwikłają zdolni, galeryjni artyści. Kto tym razem zaoferuje najwyższą cenę? Nieistotne, będzie kochać każdego z tych mężczyzn równie płomiennie.
Miła, dość niskiego wzrostu ekspedientka skryła w torbie nową kreację, dziękując za runiczne talary, których Saga ofiarowała za dużo. Równie dobrze mogłaby zostawić tu je wszystkie, byle zatrzeć tajemnicę, w której była - znów - samotna. Okradała w ten sposób swojego pracodawcę? Nie, traktowała to jedynie jako należną jej premię, przecież i tak zarabiał na niej krocie.
Albo i więcej.
Blade słońce tańczyło z miodowym kosmykiem kiedy przechadzała się ulicą dzielnicy Ymira Starszego, wolna pośród mijanych przechodniów, a jednocześnie spętana niewidzialnym łańcuchem, który raz po raz pociągnięciem nakazywał powrócić do gniazda; ptaków - czy żmij? Czasem spoglądała w swoje odbicie w witrynach, patrzyła na smukłą postać o nienagannej prezencji, wypielęgnowaną tysiącem najdroższych kosmetyków, po to, by zachwycać, by mamić, by pętać, by uzależniać - i nie poznawała siebie w zimowych rumieńcach. Kapryśne Norny śmiały się do rozpuku; kiedy tak zbłądziłaś, ty, która powinnaś była urodzić się niksą?
Zagubienie w gęstwinie przesmyków i kamiennych korytarzy ścian wyglądających tak samo; dźwięczenie monet w sakiewce w końcu przyciągnęło uwagę. Od toksyny dłuższej już chwili czuła na sobie spojrzenie, wzrok obrzydzający samą intensywnością, a choć próbowała od niego czmychnąć, wydostać się z ciemnicy duszącego ją zaułka - on uparcie wyjawiał się zza następnego zakrętu. Przyspieszał kroku, gdy ona ze strachem robiła to samo, jedynie w słowach pragnąca rozlewu własnej krwi, nigdy w czynach: podążał za nią brudny brodacz o piwnych oczach, wyraźnie starszy, pochylony jak łowca szykujący się do rozszarpania zwierzyny, z rękoma utkwionymi w kieszeniach. Znalazła się tu przypadkiem, skręciła za wcześnie, niemądrą decyzją wikłając się w izolację, sam na sam z nieznajomym fatum. Stukot obcasów i posuwiste ślady ciężkich stóp na zmrożonej posadzce tutejszej izolacji. Speszona sarna i wilk, któremu zbyt długo doskwierał głód. Co za smutna historia.
Einar Halvorsen
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:12
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Chłodne, podszyte zimą powietrze wtargnęło szturmem do żywych arterii miasta, zniecierpliwione i gniewne, szarpiąc za poły płaszczów i tnąc cienkimi, naostrzonymi szablami wnikającego chłodu. Chmury, jak siwa piana, spowiły beztroski błękit na odwróconym naczyniu umartwionego nieba, pod którym pięły się rzędy zaniedbanych kamienic, otartych przez wysunięte, nierówne pazury czasu. Skóra starego tynku, nosiła rozsiane sznyty, łuszczyła się, ogarnięta liszajcem upływów lat; spojrzenia okien, kanciaste i zarośnięte brudem, wbijały się ślepym bielmem otępiałej uwagi. Miasto, z dala od bijącego z intensywnością serca, komór największych skwerów oraz przedsionków głównych, wystawnych ulic błyszczących zachętą szyldów i witrynami sklepów, przypominało wyschniętą, niedożywioną tkankę. Nękane przez kanonadę kroków cząsteczki mozaik bruku, nie narzekały jednak na ciszę osamotnienia, na milczenie, wyciśnięte jak szpik ze szkieletu wiekowej architektury. Midgard żył, oddychając miechami tysięcy galdryjskich płuc, rozlanych po odrębności dzielnic.
Drzwi do antykwariatu zamknęły się za plecami, emitując ściszony, głuchy dźwięk pożegnania. Para stojących przy krawężniku kobiet spłynęła po nim spojrzeniem, tylko, aby wkrótce nachylić się w poufałej dyskusji, słowach, skraplających się w mżawce niedługiej wymiany szeptów. Wyminął je, otulony od dawna gładką obojętnością; nawykły do ciekawskiego wzroku, do lepkiej, przytwierdzonej uwagi, tworzącej przemarsz po złudnej fasadzie ciała. Dzień snuł się, jak podchmielony włóczęga, powolnym i chwiejnym krokiem zataczał się po zamysłach trzech prządek, popadły w zgubę kontroli nad dzikim stworzeniem losu, niekiedy, w pełni pokornie łaszącym się tuż u stóp, by innym razem obnażać w agresji ostre, nierówne wierchy zębów i wyszarpywać duszę.
Stukot obcasów rozpruł nagle znoszoną, monotonną tkaninę dźwięków wydartych z krtani alejki. Wzrok odruchowo oderwał się - szukał źródła pospiesznych, kobiecych kroków - dostrzegł, wreszcie, właściwą niknącą za horyzontem jednego z zakrętów postać. Za nią, w zawężanym dystansie, podążał, jak myśliwy, mężczyzna.
Wargi ścisnęły się w wąski kształt niepokoju. Nie jego sprawa, pierwsza, przejrzysta myśl wyłoniła się z okrytego mgłą niepewności pejzażu spontanicznych rozważań. Nie miał heroicznych skłonności, co więcej, całość mogła być ledwie kapryśnym tworem własnego przewrażliwienia. Wypuścił, z cichym świstem powietrze grzęznące u podstaw płuc. Nie jego sprawa. Cierń intuicji wbił się, z druzgocącą precyzją i przeszył zeschnięty kokon martwego przyzwyczajenia. Nie-(?)-znajoma, uchwycona przez moment w obiektywie spojrzenia kobieta, wypełniła go niezachwianym przeczuciem już widzianej. Ręka, utkwiona w kieszeni płaszcza zwinęła się raptem w pięść. Przeklinał siebie, nurkując wewnątrz zaułka.
- Jesteś pewien - słowa zakołysały się, przepełnione pewnością - że warto? - faszerowane własnym, przeklętym czarem, płynące swobodnie głoski. Wcielał się, bez trudności w ofiarowane role, konieczne do odegrania na scenie własnego życia. Nuta charyzmy, nie mogła działać z podobną, druzgocącą precyzją na wszystkich, spotkanych mężczyzn - szczęśliwie, potencjalny agresor zatrzymał się i odwrócił, kierując strumień uwagi prosto na jego postać, odarty z dawnej, wywieszonej jak sztandar bezkarności.
- Nie masz tu czego szukać - wzrok, kierujący się w konfrontacji, wzmocniony poświatą aury, skrzyżował się niczym miecz.
Nieznajomy, po kilku strzępkach momentów drgnął i wycofał się, wyrzucając za bramę ust kilka niecałkowicie zdolnych do zrozumienia zdań, najpewniej podtrzymujących rzekomą czystość intencji.
Saga -
- zamarło w krtani, gdy zadraśnięty zielenią błękit męskich tęczówek zatrzymał się na jej twarzy. Chciał znów posmakować imienia, niczym owocu oddalonego od tantalowych rąk, jednak niewdzięczne gardło ugrzęzło w potrzasku przenikającej na wskroś bezsilności, emocji, które jak wielki guz uciskały szyję. Przystąpił, w zamian za to, kilka kroków do przodu, głodny, z rozpaczą głodny pierwszych iskier reakcji.
Nie oczekiwał wdzięczności.
Oczekiwał spotkania; często, naiwnie patrząc w skłębioną gęstwinę tłumu, prowadząc poszukiwania zwieńczone dobitnym kleksem zobojętniałej klęski.
Drzwi do antykwariatu zamknęły się za plecami, emitując ściszony, głuchy dźwięk pożegnania. Para stojących przy krawężniku kobiet spłynęła po nim spojrzeniem, tylko, aby wkrótce nachylić się w poufałej dyskusji, słowach, skraplających się w mżawce niedługiej wymiany szeptów. Wyminął je, otulony od dawna gładką obojętnością; nawykły do ciekawskiego wzroku, do lepkiej, przytwierdzonej uwagi, tworzącej przemarsz po złudnej fasadzie ciała. Dzień snuł się, jak podchmielony włóczęga, powolnym i chwiejnym krokiem zataczał się po zamysłach trzech prządek, popadły w zgubę kontroli nad dzikim stworzeniem losu, niekiedy, w pełni pokornie łaszącym się tuż u stóp, by innym razem obnażać w agresji ostre, nierówne wierchy zębów i wyszarpywać duszę.
Stukot obcasów rozpruł nagle znoszoną, monotonną tkaninę dźwięków wydartych z krtani alejki. Wzrok odruchowo oderwał się - szukał źródła pospiesznych, kobiecych kroków - dostrzegł, wreszcie, właściwą niknącą za horyzontem jednego z zakrętów postać. Za nią, w zawężanym dystansie, podążał, jak myśliwy, mężczyzna.
Wargi ścisnęły się w wąski kształt niepokoju. Nie jego sprawa, pierwsza, przejrzysta myśl wyłoniła się z okrytego mgłą niepewności pejzażu spontanicznych rozważań. Nie miał heroicznych skłonności, co więcej, całość mogła być ledwie kapryśnym tworem własnego przewrażliwienia. Wypuścił, z cichym świstem powietrze grzęznące u podstaw płuc. Nie jego sprawa. Cierń intuicji wbił się, z druzgocącą precyzją i przeszył zeschnięty kokon martwego przyzwyczajenia. Nie-(?)-znajoma, uchwycona przez moment w obiektywie spojrzenia kobieta, wypełniła go niezachwianym przeczuciem już widzianej. Ręka, utkwiona w kieszeni płaszcza zwinęła się raptem w pięść. Przeklinał siebie, nurkując wewnątrz zaułka.
- Jesteś pewien - słowa zakołysały się, przepełnione pewnością - że warto? - faszerowane własnym, przeklętym czarem, płynące swobodnie głoski. Wcielał się, bez trudności w ofiarowane role, konieczne do odegrania na scenie własnego życia. Nuta charyzmy, nie mogła działać z podobną, druzgocącą precyzją na wszystkich, spotkanych mężczyzn - szczęśliwie, potencjalny agresor zatrzymał się i odwrócił, kierując strumień uwagi prosto na jego postać, odarty z dawnej, wywieszonej jak sztandar bezkarności.
- Nie masz tu czego szukać - wzrok, kierujący się w konfrontacji, wzmocniony poświatą aury, skrzyżował się niczym miecz.
Nieznajomy, po kilku strzępkach momentów drgnął i wycofał się, wyrzucając za bramę ust kilka niecałkowicie zdolnych do zrozumienia zdań, najpewniej podtrzymujących rzekomą czystość intencji.
Saga -
- zamarło w krtani, gdy zadraśnięty zielenią błękit męskich tęczówek zatrzymał się na jej twarzy. Chciał znów posmakować imienia, niczym owocu oddalonego od tantalowych rąk, jednak niewdzięczne gardło ugrzęzło w potrzasku przenikającej na wskroś bezsilności, emocji, które jak wielki guz uciskały szyję. Przystąpił, w zamian za to, kilka kroków do przodu, głodny, z rozpaczą głodny pierwszych iskier reakcji.
Nie oczekiwał wdzięczności.
Oczekiwał spotkania; często, naiwnie patrząc w skłębioną gęstwinę tłumu, prowadząc poszukiwania zwieńczone dobitnym kleksem zobojętniałej klęski.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:13
Zatrzymał ją głos. Miękki, fantazyjny, wydobyty z odmętów dawno zapomnianych snów, które w narkotycznej upartości powracały czasem na powierzchnię, mącąc ją i kropląc coraz to potężniejszymi kręgami rozchodzącymi się w kierunkach zbyt odległych brzegów. Głos, który niegdyś kołysał ją do najpiękniejszej z przyjemności, pieścił zmysły aksamitną barwą, zapewniał, że tak właśnie smakowała Walhala, a ona wierzyła, tańcząca w rytmie jego melodii na cienkiej, przypominającej krawędź noża granicy między jawą a pragnieniem rozpłynięcia się w sprawnych dłoniach. Pociągał jej struny z niebywałą precyzją, być może wtedy i rozkochał. Pozwolił wierzyć, że będą ze sobą już do zmierzchu nadciągającego Ragnaroku, a wtedy spojrzą na koniec świata trzymając się za ręce i spalając w pożodze boskiej ingerencji.
Ale wszystko to było kłamstwem. Gdy zdała sobie sprawę z uroku, jakim epatował w codziennej złośliwości, gdy zdała sobie sprawę z tego, że magią usiłował zatrzymać ją przy sobie, obłudny, ułudny i zgubny, idylla młodzieńczego zauroczenia prysła niczym mydlana bańka porwana przez agresywny wiatr; nie było dla nich przyszłości, pozostała jedynie przeszłość i cierpka wówczas teraźniejszość, z której uciekła z rozdartą na pół duszą.
Oszukana, znowu. Wykorzystana, znowu. Naiwna, znowu.
Ulegający słodkiemu czarowi łowca oddalił się w zdławionym akompaniamencie własnych usprawiedliwień, niknąc za pociemniałym zakrętem, zza którego wyłonił się chwilę wcześniej w gonitwie za zlęknioną zwierzyną; ona natomiast przylgnęła do jednej z błogo zimnych ścian, nie bacząc na oblepiający kostkę brud łaszący się do materiału purpurowego płaszcza; kolana przysłonięte tkaniną ciemnych rajstop drżały w świadomości strachu infekującego myśli, najpierw, a później i wzbierającej złości na widok oczu zwróconych w jej stronę, gdy wreszcie pozostali sami. Niefortunnie, okrutnie sami.
Einar. Minęło wystarczająco dużo czasu, by imię to stało się dla niej zakazaną magią; gorzkim wspomnieniem własnej dziecięcej głupoty i skrajnie nieodpowiedzialnego romantyzmu skazanego na fatalny epilog oraz szeptane trucizną epitafium; coś w jego oczach błysnęło, coś narodziło się tam na podobę zapomnianych emocji, a myśli natychmiast przecięła podejrzliwość. Uwikłani w nieustającą grę uwierzmi-niewierzę-niewierzmi-uwierzę nie potrzebowali słów, by przelać na siebie wszystko. Każdą wątpliwość, każdą uncję tęsknoty i niewypowiedzianych półprawd.
Zbliżył się, a każdy krok prowadził ku przepaści; zdumiała ją prędkość uniesionej ku górze dłoni, gdy w niewdzięcznym powitaniu spróbowała wymierzyć mu policzek, rozdrażniona zbyt płytkim oddechem nagle niezaspokojonych płuc. Zdradziło ją jednak spojrzenie. Niezdolne podtrzymać dumnej intencji opadło na chwilę na ziemię, odnalazło jego buty, dopiero po chwili powracając do przeklętych oczu, jakby uzmysłowiwszy sobie o zasadach newralgicznej rozgrywki.
- To kolejna z twoich sztuczek? - spytała cicho, zbyt cicho, by w pełni roztoczyć wokół siebie aurę wściekłej niby-niksy, z całych sił, mimo to, skupiona, by odegnać to, czym emanował on sam. Nie chciała więcej zatapiać się w świecie Einara Halvorsena i jego kłamstw, bo tych miał w sobie całe spektrum, niezdolny do szczerości emocji, niezdolny do tego, by traktować ją jak człowieka, nie jak kolejny cel ruletki mającej przynieść chwilowe zadowolenie.
Żadnego dziękuję. Żadnego uratowałeś mnie. Jedynie paznokcie domagające się zadrapania miękkiej skóry policzka i ukarania wszelkim bólem, na jaki niewątpliwie zasłużył.
- Nawet się nie waż - spomiędzy pokrytych czerwienią warg wydobyło się zduszone syknięcie; wiedział, o co musiało jej chodzić. Wiedział, czego tak w nim nienawidziła. Wiedział, czym wodził ją na pokuszenie i czym skrzywdził, odbierając prawo do własnych uczuć.
Ale wszystko to było kłamstwem. Gdy zdała sobie sprawę z uroku, jakim epatował w codziennej złośliwości, gdy zdała sobie sprawę z tego, że magią usiłował zatrzymać ją przy sobie, obłudny, ułudny i zgubny, idylla młodzieńczego zauroczenia prysła niczym mydlana bańka porwana przez agresywny wiatr; nie było dla nich przyszłości, pozostała jedynie przeszłość i cierpka wówczas teraźniejszość, z której uciekła z rozdartą na pół duszą.
Oszukana, znowu. Wykorzystana, znowu. Naiwna, znowu.
Ulegający słodkiemu czarowi łowca oddalił się w zdławionym akompaniamencie własnych usprawiedliwień, niknąc za pociemniałym zakrętem, zza którego wyłonił się chwilę wcześniej w gonitwie za zlęknioną zwierzyną; ona natomiast przylgnęła do jednej z błogo zimnych ścian, nie bacząc na oblepiający kostkę brud łaszący się do materiału purpurowego płaszcza; kolana przysłonięte tkaniną ciemnych rajstop drżały w świadomości strachu infekującego myśli, najpierw, a później i wzbierającej złości na widok oczu zwróconych w jej stronę, gdy wreszcie pozostali sami. Niefortunnie, okrutnie sami.
Einar. Minęło wystarczająco dużo czasu, by imię to stało się dla niej zakazaną magią; gorzkim wspomnieniem własnej dziecięcej głupoty i skrajnie nieodpowiedzialnego romantyzmu skazanego na fatalny epilog oraz szeptane trucizną epitafium; coś w jego oczach błysnęło, coś narodziło się tam na podobę zapomnianych emocji, a myśli natychmiast przecięła podejrzliwość. Uwikłani w nieustającą grę uwierzmi-niewierzę-niewierzmi-uwierzę nie potrzebowali słów, by przelać na siebie wszystko. Każdą wątpliwość, każdą uncję tęsknoty i niewypowiedzianych półprawd.
Zbliżył się, a każdy krok prowadził ku przepaści; zdumiała ją prędkość uniesionej ku górze dłoni, gdy w niewdzięcznym powitaniu spróbowała wymierzyć mu policzek, rozdrażniona zbyt płytkim oddechem nagle niezaspokojonych płuc. Zdradziło ją jednak spojrzenie. Niezdolne podtrzymać dumnej intencji opadło na chwilę na ziemię, odnalazło jego buty, dopiero po chwili powracając do przeklętych oczu, jakby uzmysłowiwszy sobie o zasadach newralgicznej rozgrywki.
- To kolejna z twoich sztuczek? - spytała cicho, zbyt cicho, by w pełni roztoczyć wokół siebie aurę wściekłej niby-niksy, z całych sił, mimo to, skupiona, by odegnać to, czym emanował on sam. Nie chciała więcej zatapiać się w świecie Einara Halvorsena i jego kłamstw, bo tych miał w sobie całe spektrum, niezdolny do szczerości emocji, niezdolny do tego, by traktować ją jak człowieka, nie jak kolejny cel ruletki mającej przynieść chwilowe zadowolenie.
Żadnego dziękuję. Żadnego uratowałeś mnie. Jedynie paznokcie domagające się zadrapania miękkiej skóry policzka i ukarania wszelkim bólem, na jaki niewątpliwie zasłużył.
- Nawet się nie waż - spomiędzy pokrytych czerwienią warg wydobyło się zduszone syknięcie; wiedział, o co musiało jej chodzić. Wiedział, czego tak w nim nienawidziła. Wiedział, czym wodził ją na pokuszenie i czym skrzywdził, odbierając prawo do własnych uczuć.
Einar Halvorsen
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:13
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Spektakle cieni zamarłe w obcęgach chłodu, takty stawianych kroków zagrane równo na werblach mozaik bruku, gasnące widmo sylwetki wmieszanej w potrawkę tłumu - szczęśliwie niespełniony napastnik oddalił się od scenerii, przeżuty w pierwszym, łapczywym kęsie przeszłości. Szerokie pręgi skaleczeń - wspomnienia, rozdzierane jak strupy - zduszone jak niedopałek przez grymas okoliczności; przypadek - kwaśny i kpiący gest szyderczego losu. Cisza, skażona szumem rozległej rzeki ulicy, pęczniała nieznośnie w gardle, szarpała płachtą żołądka; słowa i jej obecność, przede wszystkim obecność, wbijały się ostrym klinem; dawniej, w myślach, tkał wizje dotyczące spotkania, rozważał, przebierał w stosach jarzących się koniunktywów, słów, wytknięć i łopoczących uprzedzeń. Serce, pod tarczą żeber tłukło się w powtarzalnych, niemal furiackich zrywach, wpadało w cwał przeniesiony pod pergaminy skroni. Dostrzegł zaczątek ruchu, zamiar, zgładzony prędko niepewnością spojrzenia. Nie drgnął, znosząc cierpliwie świst wytoczonych słów.
Znał doskonale szkic lęku, jątrzący dźwięk dysonansu w rozchwianym ferworze myśli, znał smak obawy, jej szorstką, przenikliwą fakturę. Kontrola. Lęk przed szaleństwem - lęk przed utratą kontroli - lęk przed trucizną czaru, sączącą się w linie żył.
Nie; nie używał sztuczek.
Uwolnił, spuścił ze smyczy drzemiącą w nim, słodką zdolność - słodką hipnozę czaru otrzymanego po swoich nieludzkich przodkach. Pamiętał, doskonale, wyraźnie pierwsze jaskrawe chwile, gdy nie panował nad mocą, rumiane twarzyczki dziewcząt i otępienie chłopców, pamiętał dotyk ich wzroku, pamiętał siłę uwagi i niedorzeczność rzucanych na oślep stwierdzeń. Zrobię dla ciebie wszystko. Krzątali się, zabiegając o choćby szczyptę sympatii, podatni na dźwięk sugestii niczym plastyczna masa, zawierzająca się w pełni dłoniom jego zamiarów. Z początku bawił się świetnie, skąpany w promieniach dumy, z czasem, jednak, okrzepło w nim zrozumienie, że całość jest ledwie kłamstwem. Dar, użyteczny przy rozwijaniu kariery i zaczerpnięciu zysków, stał się bezkształtny - bezwartościowy - w pozostałych relacjach.
Nosił w sobie, od zawsze, pewną dozę beztroski, spisaną nie tylko w samych, utrzymujących rześką młodzieńczość rysach. Występował, naprzeciwko z chłopięcą, zgubną pewnością, chłopięcym brakiem przejęcia, chłopięcym, ujawniającym się deficytem odpowiedzialności. Woal spokoju okrywał całą postawę, splatając się z arogancją - wytyczony tor wzroku, zatrzymywał się z upartością na płótnie kobiecej twarzy. Zmrużył nieznacznie oczy; nie spieszył się z odpowiedzią.
- Czego mam nie próbować? - arogancja jak szrama ukryta pod kłamstwem maski - niewinności, niewiedzy, dotyczącej samego, wytoczonego naprzeciw ostrzeżenia. Stłumione, ciche westchnienie zwiastowało zatarty impuls prychnięcia; grał dalej, próbując mącić, grał dalej, próbując zachwiać uniesioną konstrukcją przeświadczeń.
- Rozmowy? - ostrze pytania przemknęło dzielący dystans. Drwił, jednocześnie nie drwiąc, prawiąc o przejrzystości intencji, które, w jej osobistym odczuciu, stawały się zawężone do grząskich i brudnych matactw. Odczuwał właśnie pokraczną i wykrzywioną radość, radość z nawiązanego między nimi spotkania, radość że znów ją widział, tracąc, wcześniej, niemal całkiem nadzieję na identyczne zetknięcie.
Chwila, w której trwał zanurzony, była ulotnym skarbem, który wypadał z rąk.
Znał doskonale szkic lęku, jątrzący dźwięk dysonansu w rozchwianym ferworze myśli, znał smak obawy, jej szorstką, przenikliwą fakturę. Kontrola. Lęk przed szaleństwem - lęk przed utratą kontroli - lęk przed trucizną czaru, sączącą się w linie żył.
Nie; nie używał sztuczek.
Uwolnił, spuścił ze smyczy drzemiącą w nim, słodką zdolność - słodką hipnozę czaru otrzymanego po swoich nieludzkich przodkach. Pamiętał, doskonale, wyraźnie pierwsze jaskrawe chwile, gdy nie panował nad mocą, rumiane twarzyczki dziewcząt i otępienie chłopców, pamiętał dotyk ich wzroku, pamiętał siłę uwagi i niedorzeczność rzucanych na oślep stwierdzeń. Zrobię dla ciebie wszystko. Krzątali się, zabiegając o choćby szczyptę sympatii, podatni na dźwięk sugestii niczym plastyczna masa, zawierzająca się w pełni dłoniom jego zamiarów. Z początku bawił się świetnie, skąpany w promieniach dumy, z czasem, jednak, okrzepło w nim zrozumienie, że całość jest ledwie kłamstwem. Dar, użyteczny przy rozwijaniu kariery i zaczerpnięciu zysków, stał się bezkształtny - bezwartościowy - w pozostałych relacjach.
Nosił w sobie, od zawsze, pewną dozę beztroski, spisaną nie tylko w samych, utrzymujących rześką młodzieńczość rysach. Występował, naprzeciwko z chłopięcą, zgubną pewnością, chłopięcym brakiem przejęcia, chłopięcym, ujawniającym się deficytem odpowiedzialności. Woal spokoju okrywał całą postawę, splatając się z arogancją - wytyczony tor wzroku, zatrzymywał się z upartością na płótnie kobiecej twarzy. Zmrużył nieznacznie oczy; nie spieszył się z odpowiedzią.
- Czego mam nie próbować? - arogancja jak szrama ukryta pod kłamstwem maski - niewinności, niewiedzy, dotyczącej samego, wytoczonego naprzeciw ostrzeżenia. Stłumione, ciche westchnienie zwiastowało zatarty impuls prychnięcia; grał dalej, próbując mącić, grał dalej, próbując zachwiać uniesioną konstrukcją przeświadczeń.
- Rozmowy? - ostrze pytania przemknęło dzielący dystans. Drwił, jednocześnie nie drwiąc, prawiąc o przejrzystości intencji, które, w jej osobistym odczuciu, stawały się zawężone do grząskich i brudnych matactw. Odczuwał właśnie pokraczną i wykrzywioną radość, radość z nawiązanego między nimi spotkania, radość że znów ją widział, tracąc, wcześniej, niemal całkiem nadzieję na identyczne zetknięcie.
Chwila, w której trwał zanurzony, była ulotnym skarbem, który wypadał z rąk.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:13
Przeciągająca strunę opieszałość odpowiedzi od środka zalewała złością; niekontrolowaną, pozbawioną początku i końca, absurdalnie słodką w swojej toksynie. Przez jej lepką warstwę w tym samym czasie nieśmiało przeciągała się wstęga tęsknoty, wiążąc od środka barwną kokardę wokół pokrytego lodem serca, którego za nic w świecie nie chciała więcej mu oddawać. Nie zasłużył. Stracił ją piramidą własnych kłamstw pieczołowicie układanych kamień po kamieniu, aż wspólnie budowana konstrukcja sięgnęła nieba, a upadek z samego szczytu bolał przez długie miesiące. Tak będzie lepiej, tłumaczyła sobie, zostawiając go bez słowa. Tak będzie lepiej, powtarzała sobie, wyglądając żałośnie przez okno w nadziei, że dostrzeże go w tłumie spieszących się donikąd przechodniów. Ale nigdzie go nie było.
Wtłaczany w ciało chłód zaniedbanej ściany odpuścił, gdy odsunęła się nieznacznie od ceglanego oparcia, w znajomej manierze sięgnąwszy do niego chudą dłonią skrytą pod cienkim materiałem koronkowej rękawiczki, pięknej, lecz z pewnością niezimowej. I dotknęła go. Powoli. Paliła niedokładnie dostępnym wspomnieniem skóry sunącej niegdyś wzdłuż jego własnego ciała we wręcz poddańczej gloryfikacji. Wędrowała tym gestem równie niespiesznie, palcem wskazującym wodziła w dół nosa, przez zbyt spokojne usta, potem kierując się w stronę policzka, na który nacisnęła paznokciem bez zwyczajowej łagodności; pieszczotę miał ostudzić chwilowy ból, choć do tego ktoś pokroju Einara musiał być przyzwyczajony. Nie wątpiła w to, że nie próżnował od czasu ich ostatniego spotkania. Że nie odnalazł przyjemności w każdym, nawet najbardziej obskurnym zakątku Midgardu witającym miałką erotyką.
- Nie mamy o czym rozmawiać - zarzuciła mu sykliwie, ona, mała żmija, której niedocenioną pomocą i samą swoją obecnością nastąpił na rozedrgany ogon. Opowiedz mi o wszystkim, prosiła kiedyś ze słodkim uśmiechem, zaplątana w materiale jego pościeli, z kaskadą miodowych włosów rozsypanych po poduszce w formie kunsztownie malowanego nimbu. Dziś nie istniał już ani ślad po niewinności tamtego pragnienia, a oczy wpatrujące się w niego z uwielbieniem stały się obce, odpowiadając mu spojrzeniem hardym, stanowczym - wbrew dygoczącemu w piersi sercu, na przekór ignorując tkaną przez nie melodię.
Słona od łez rozpacz przeminęła - i pozostała po niej niezasklepiona, otwarta rana tętniąca ropą, zbrukana infekcją, spozierająca na Halvorsena z głębiny czarnych jak noc źrenic; wydawały się większe niż zwykle, zdradzały ją w ciszy, na piedestał wynoszące to, co skrupulatnie planowała ukryć. Pamiętasz jeszcze, Einarze? Jak byłam gotowa zatopić się w ogniu armagedonu u twojego boku, ledwie dorosła, tak bardzo naiwna?
Jej surowość była kłamstwem. Jej dłoń - płomieniem, do którego lgnął dawno temu, teraz na powrót odsuniętym daleko od męskiej twarzy i boleśnie znajomych rysów, jakie pod opuszkami wznieciły zbyt wiele zgubnych wspomnień. Ręka cofnęła się, przylgnęła do boku, usta rozwarły na moment - jakby planowała dodać coś jeszcze, tęskniłam, dobrze cię widzieć, cieszę się, że wciąż żyjesz, nienawidzę cię, lecz słowa umarły na języku, a każde z nich smakowało zbyt kwaśno. To nie był czas na wyznania. Ich możliwe następstwo szczelnie owijał trujący bluszcz, nie dopuszczając ani jednego promienia słońca do zgnilizny czającej się na dnie.
- My już umarliśmy, Einarze - przypomniała gorzko; umarliśmy w epilogu tej smutnej tragikomedii niedopowiedzianych tajemnic i nieprzespanych nocy, gdy malowałeś na moich plecach najwspanialsze obrazy, a ja trwałam w bezruchu tak długo, dopóki nie zdrętwiał ostatni mięsień. Pamiętała włosie pędzla wirującego w takt jego wyobraźni, pamiętała tembr głosu obiecującego, że zaraz skończy się jednonocne arcydzieło, pamiętała wzrok prześlizgujący się po ciele w docenieniu lotności własnej sztuki; dość. Z niewymuszonym wdziękiem obróciła się na pięcie, by ruszyć jedyną możliwą drogą prowadzącą jak najdalej od niego, a w szczycie wręcz dziecięcej dojrzałości nastąpiła niby to przypadkiem na jeden z polerowanych butów własnym obcasem. Miej coś po mnie, choćby ten krótkotrwały, ulotny ból.
Wtłaczany w ciało chłód zaniedbanej ściany odpuścił, gdy odsunęła się nieznacznie od ceglanego oparcia, w znajomej manierze sięgnąwszy do niego chudą dłonią skrytą pod cienkim materiałem koronkowej rękawiczki, pięknej, lecz z pewnością niezimowej. I dotknęła go. Powoli. Paliła niedokładnie dostępnym wspomnieniem skóry sunącej niegdyś wzdłuż jego własnego ciała we wręcz poddańczej gloryfikacji. Wędrowała tym gestem równie niespiesznie, palcem wskazującym wodziła w dół nosa, przez zbyt spokojne usta, potem kierując się w stronę policzka, na który nacisnęła paznokciem bez zwyczajowej łagodności; pieszczotę miał ostudzić chwilowy ból, choć do tego ktoś pokroju Einara musiał być przyzwyczajony. Nie wątpiła w to, że nie próżnował od czasu ich ostatniego spotkania. Że nie odnalazł przyjemności w każdym, nawet najbardziej obskurnym zakątku Midgardu witającym miałką erotyką.
- Nie mamy o czym rozmawiać - zarzuciła mu sykliwie, ona, mała żmija, której niedocenioną pomocą i samą swoją obecnością nastąpił na rozedrgany ogon. Opowiedz mi o wszystkim, prosiła kiedyś ze słodkim uśmiechem, zaplątana w materiale jego pościeli, z kaskadą miodowych włosów rozsypanych po poduszce w formie kunsztownie malowanego nimbu. Dziś nie istniał już ani ślad po niewinności tamtego pragnienia, a oczy wpatrujące się w niego z uwielbieniem stały się obce, odpowiadając mu spojrzeniem hardym, stanowczym - wbrew dygoczącemu w piersi sercu, na przekór ignorując tkaną przez nie melodię.
Słona od łez rozpacz przeminęła - i pozostała po niej niezasklepiona, otwarta rana tętniąca ropą, zbrukana infekcją, spozierająca na Halvorsena z głębiny czarnych jak noc źrenic; wydawały się większe niż zwykle, zdradzały ją w ciszy, na piedestał wynoszące to, co skrupulatnie planowała ukryć. Pamiętasz jeszcze, Einarze? Jak byłam gotowa zatopić się w ogniu armagedonu u twojego boku, ledwie dorosła, tak bardzo naiwna?
Jej surowość była kłamstwem. Jej dłoń - płomieniem, do którego lgnął dawno temu, teraz na powrót odsuniętym daleko od męskiej twarzy i boleśnie znajomych rysów, jakie pod opuszkami wznieciły zbyt wiele zgubnych wspomnień. Ręka cofnęła się, przylgnęła do boku, usta rozwarły na moment - jakby planowała dodać coś jeszcze, tęskniłam, dobrze cię widzieć, cieszę się, że wciąż żyjesz, nienawidzę cię, lecz słowa umarły na języku, a każde z nich smakowało zbyt kwaśno. To nie był czas na wyznania. Ich możliwe następstwo szczelnie owijał trujący bluszcz, nie dopuszczając ani jednego promienia słońca do zgnilizny czającej się na dnie.
- My już umarliśmy, Einarze - przypomniała gorzko; umarliśmy w epilogu tej smutnej tragikomedii niedopowiedzianych tajemnic i nieprzespanych nocy, gdy malowałeś na moich plecach najwspanialsze obrazy, a ja trwałam w bezruchu tak długo, dopóki nie zdrętwiał ostatni mięsień. Pamiętała włosie pędzla wirującego w takt jego wyobraźni, pamiętała tembr głosu obiecującego, że zaraz skończy się jednonocne arcydzieło, pamiętała wzrok prześlizgujący się po ciele w docenieniu lotności własnej sztuki; dość. Z niewymuszonym wdziękiem obróciła się na pięcie, by ruszyć jedyną możliwą drogą prowadzącą jak najdalej od niego, a w szczycie wręcz dziecięcej dojrzałości nastąpiła niby to przypadkiem na jeden z polerowanych butów własnym obcasem. Miej coś po mnie, choćby ten krótkotrwały, ulotny ból.
Einar Halvorsen
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:13
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Zmaza przeszłości, żałobny pochód wydarzeń; sceny, wpisane w ciąg scenariusza życia, tworzyły szereg tragedii, skrzeplin zdeptanych serc, rosy łez łyskających na skrajach twarzy - gra, wieczna gra, tylko gra i zabawa? wędrówka, z kąta w kąt nawiązanych relacji, pospieszne, łapczywe więzi, palące się, spalające, burzliwe, nieuchwytne jak żywioł. Zdarzało się, że rozważał, czy wszystko w istocie stało się winą piętna, demonicznego stygmatu pochłoniętego przez serpentyny rozgałęzionych żył, rozważał, czy wszystko byłoby znacznie inne, lepsze gdyby tylko był galdrem pozbawionym pułapki krążącej nad skórą aury. Czy byłby dobrym człowiekiem? czy znalazłby w życiu przystań, czy mógłby zachować siebie bez nałożonej klątwy? Niewiedza, jak ziarna piasku zgrzytała między zębami. Pod samotnością - ciężkim, dusznym całunem - odczuwał grzechy istnienia, brud zatrzymany głęboko, przy samych połaciach szpiku, w jamie zniszczonej duszy. Czar, wzniosłe piękno, harmonia utkanych rysów, tworzyły skorupę kłamstwa, pod którą tkwiło obleśne, spętane prawdą oblicze - twarz, którą widział, patrząc się z zamyśleniem na taflę zwierciadła lustra.
Proch utracenia, popioły zniszczonych uczuć, mogiła dawnych uniesień stopionych w gruz niepewności. Chwile, spędzone wspólnie tłoczyły się, wrzały w głowie, pod nieboskłonem czaszki. Dystans, naniesiony przez czas, faszerował go odrętwieniem, prosta przyjemność muśnięć nie zapewniała jak dawniej kojącej ulgi. Poddawał się jej działaniom; senne muśnięcia na wychłodzonej skórze, poddawał się, ożywiony gnieżdżącym się półksiężycem paznokcia, wpijanym w gładką membranę. Jej zdania upadały jak krople, jak syk trucizny palącej aż do zwęglenia, łamały, łamały w środku, raziły wprost zniechęceniem. To koniec; jak mógł się łudzić, przełykać strawę nadziei w każdym dniu pozbawionym kontaktu? Stwierdzenie, dryfujące pomiędzy ich sylwetkami natarło na ścianę buntu, przekonania, że żyli w wielkim roztaczanym absurdzie. Pamiętał, doskonale pamiętał ich ostatnie spotkanie razem z klęską odejścia; pamiętał wcześniejsze chwile, drzwi oświetlonej kurtyną słońca pracowni, rozmowy niesione w niciach subtelnych szeptów, przejęcie tańczące w oczach oraz wzajemną, rosnącą wciąż fascynację - zwieńczoną jak ikarowy, dawniej zuchwały lot. Czuł - nie czuł; bolało i nie bolało; patyna stoickiego spokoju nadała kształt świadomości.
Skrzywił się, odruchowo pod szturmem nagłego bólu. Przesunął się, odrobinę, wbijając na nowo wzrok. Co chciała mu udowodnić? Nie miała zupełnie racji; błagalny ton, przeprosiny tworzyły breję nonsensu i nie chciał ich wypowiadać. Miał, wbrew pozorom, dumę; tę samą, która tłamsiła w nim natarczywą, skłonną do otępienia cząstkę, miał dumę, nawet gdy wydawała się niewłaściwa. Nie chciał, by odchodziła, podobnie jak nie próbował uwięzić jej w złotej klatce; nie mógł jej mieć, nie w pełni - jej nieuchwytność tworzyła smak ich relacji.
- To już twoja decyzja - głos, zimny jak stal, amputował emocje. Stygnący układ mimiki nie zdradzał najmniejszych uczuć, rozlanych w strukturze wnętrza. Pragnął ją chwycić za smukły przegub nadgarstka, zatrzymać - pozostał jednak w bezruchu, patrząc, jak usiłuje odejść, jak odwraca się, jak bezbarwnie chciałaby iść przed siebie. Odejść, zapomnieć - czy postąpiła słusznie? - wiedział, że był zatruty, wiedział, że oczywiście tak; nie spętał jej jednak aurą, wszystko wynikło z ich obopólnych pragnień. Chciała go poznać i chciała na końcu odejść.
- Każda z nich należała do ciebie - dodał, starannie, nie dopuszczając drżenia czy uniesienia tonu płynącym w bierności gniewem. Nie rozumiała - nie wiedział też, czy zrozumie.
Mógł tylko - aż - jeszcze czekać.
W osowiałym półmroku.
Czekać - w gnającym czasie.
Na siebie. Na nią
i na nich?
Proch utracenia, popioły zniszczonych uczuć, mogiła dawnych uniesień stopionych w gruz niepewności. Chwile, spędzone wspólnie tłoczyły się, wrzały w głowie, pod nieboskłonem czaszki. Dystans, naniesiony przez czas, faszerował go odrętwieniem, prosta przyjemność muśnięć nie zapewniała jak dawniej kojącej ulgi. Poddawał się jej działaniom; senne muśnięcia na wychłodzonej skórze, poddawał się, ożywiony gnieżdżącym się półksiężycem paznokcia, wpijanym w gładką membranę. Jej zdania upadały jak krople, jak syk trucizny palącej aż do zwęglenia, łamały, łamały w środku, raziły wprost zniechęceniem. To koniec; jak mógł się łudzić, przełykać strawę nadziei w każdym dniu pozbawionym kontaktu? Stwierdzenie, dryfujące pomiędzy ich sylwetkami natarło na ścianę buntu, przekonania, że żyli w wielkim roztaczanym absurdzie. Pamiętał, doskonale pamiętał ich ostatnie spotkanie razem z klęską odejścia; pamiętał wcześniejsze chwile, drzwi oświetlonej kurtyną słońca pracowni, rozmowy niesione w niciach subtelnych szeptów, przejęcie tańczące w oczach oraz wzajemną, rosnącą wciąż fascynację - zwieńczoną jak ikarowy, dawniej zuchwały lot. Czuł - nie czuł; bolało i nie bolało; patyna stoickiego spokoju nadała kształt świadomości.
Skrzywił się, odruchowo pod szturmem nagłego bólu. Przesunął się, odrobinę, wbijając na nowo wzrok. Co chciała mu udowodnić? Nie miała zupełnie racji; błagalny ton, przeprosiny tworzyły breję nonsensu i nie chciał ich wypowiadać. Miał, wbrew pozorom, dumę; tę samą, która tłamsiła w nim natarczywą, skłonną do otępienia cząstkę, miał dumę, nawet gdy wydawała się niewłaściwa. Nie chciał, by odchodziła, podobnie jak nie próbował uwięzić jej w złotej klatce; nie mógł jej mieć, nie w pełni - jej nieuchwytność tworzyła smak ich relacji.
- To już twoja decyzja - głos, zimny jak stal, amputował emocje. Stygnący układ mimiki nie zdradzał najmniejszych uczuć, rozlanych w strukturze wnętrza. Pragnął ją chwycić za smukły przegub nadgarstka, zatrzymać - pozostał jednak w bezruchu, patrząc, jak usiłuje odejść, jak odwraca się, jak bezbarwnie chciałaby iść przed siebie. Odejść, zapomnieć - czy postąpiła słusznie? - wiedział, że był zatruty, wiedział, że oczywiście tak; nie spętał jej jednak aurą, wszystko wynikło z ich obopólnych pragnień. Chciała go poznać i chciała na końcu odejść.
- Każda z nich należała do ciebie - dodał, starannie, nie dopuszczając drżenia czy uniesienia tonu płynącym w bierności gniewem. Nie rozumiała - nie wiedział też, czy zrozumie.
Mógł tylko - aż - jeszcze czekać.
W osowiałym półmroku.
Czekać - w gnającym czasie.
Na siebie. Na nią
i na nich?
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:13
Tańczyła kiedyś w jego farbach. Tworzył ją z nicości wprawnym pociągnięciem pędzla nasączonego tintą wyselekcjonowaną specjalnie dla niej, podkreślając piękno, jakie w niej odnalazł; narodziła się dzięki niemu i dzięki niemu zmarła na nowo, ćma spalona w płomieniu niedbale rozpalonej pochodni, która mogła jedynie nęcić słodkim blaskiem, nie oferując jednakże ni cienia ciepła. Pozostawił ją skostniałą. Zredukowaną do miałkości własnych doznań zahamowanych przez kiełkujące w podbrzuszu poczucie zdrady, a może i nie tylko zdrady? Dziś, ledwie rozbudzona z letargu, niczego nie była już pewna.
- Moja decyzja? - powtórzyła goryczą zalewającą zwykle tak czuły, aksamitny głos, gniewna jak kotka, której nieuważna stopa nastąpiła na ogon; przypiłowane pazury błysnęły w objęciach leniwie objawiającego się na niebie księżyca, jedynego świadka ich mozolnej konfrontacji zbrukanej tysiącem niewypowiedzianych słów i tysiącem przeklętych nicością tęsknot. - To nigdy nie była moja decyzja, odebrałeś mi ją, dobrze to wiesz. Kochałam cię - wbrew sobie, z twojego wyboru - wyłuszczyła, czując, jak płuca wypełnia płynna lawa gwałtownie przyjętego oddechu, a dłoń zadrżała w powracającym pragnieniu wymierzenia mu policzka: jednak nie zrobiła tego, zamrożona w połowie kroku, niezdolna odejść bez ostatniego słowa.
Kochała go, czy wiedział? Widział to w jej pełnych uwielbienia oczach gdy wywyższała go ponad innych, modląc się do Odyna, by pozwolono im wieczność spędzić u wzajemnego boku, w nierozerwalnym splocie dusz? Z lirycznej trzpiotki zrozumieniem obrócił ją w przepełniony obojętnością posąg, aż w końcu ktoś rozbudził ją na nowo, ale nie on, już nie on. Dlaczego zatem nie potrafiła go zostawić za sobą? Och, ależ wiedziała. Nawet teraz roztaczał wokół siebie nęcący ją czar, płomień nawołujący głupiutką ćmę do ponownego spalenia się w jego objęciach, do liźnięcia dawnej sympatii w nadziei, że znów odzyska swoją dziecięcą naiwność - ale było to niemożliwe. Zamknięta na wieki w buteleczce część niej opadła na dno bezkresnego oceanu trzymanego w ryzach przez Jormunganda.
Kiedy wyrzekłeś swoje życzenie, czy cię wbrew sobie wtedy pokochałam?
- Jesteś szczęśliwy? - spytała nagle, a za słowami w pewnej opieszałości podążyła głowa, podążyło spojrzenie rzucone przez ramię i odnajdujące w nim znajome rysy mężczyzny, który oszukał ją własną naturą, okłamał, skrzywdził mocniej niż ktokolwiek… Nie, tego nie mogła mu zarzucić. Tym nie mogła go obarczyć. Proces korodującej w niej zgnilizny rozpoczął się wiele lat przed jego nadejściem, wezbrał jedynie, gdy dotyk pięknych rąk okazał się fałszem zarzuconej na nią magicznej sieci - nieistotne, czy obiecywał, że było inaczej. Splamił ich. Zniszczył. Obrócił w zgliszcza tak cudowną historię obdarzoną szansą na szczęśliwe zakończenie, uwiódł w kłamstwie, a kiedy obudziła się z jego okowów, nawet nie był w stanie zatrzymać jej przy sobie miernym ochłapem szczerości. - Czasem wciąż nawiedzasz mnie w snach, nie życzę sobie tego - zaakcentowała obleczony w słowa absurd, śmiertelnie jednak szczera, poważna, elegancka w promieniującym od niej chłodzie maskującym rozedrgane, rozdygotane wnętrze. Gdyby nie dominująca samokontrola, zadrżałyby jej kolana - nie dlatego, że ledwie uchronił ją od drapieżnika mknącego ciemnym korytarzem zatęchłych, wilgotnych ścian, pierwotnie uwiedzionego czarem niewinnego wyuzdania nieustannie przyklejonym do smukłej sylwetki i młodej, ćmiej twarzy, a dlatego, że śmiał rozbudzać w niej dawno pogrzebane wspomnienia. Po co, dlaczego? Przyjemność sprawiało mu pastwienie się nad nią, teraz, gdy zdołała jakkolwiek poukładać swoje życie, zaszufladkować przeżycia i z wytęsknieniem spoglądać w oczy przyszłości? Przyszłości, w jakiej nie istniał. Przez ślepy traf miłość nas związała, Einarze.
- Moja decyzja? - powtórzyła goryczą zalewającą zwykle tak czuły, aksamitny głos, gniewna jak kotka, której nieuważna stopa nastąpiła na ogon; przypiłowane pazury błysnęły w objęciach leniwie objawiającego się na niebie księżyca, jedynego świadka ich mozolnej konfrontacji zbrukanej tysiącem niewypowiedzianych słów i tysiącem przeklętych nicością tęsknot. - To nigdy nie była moja decyzja, odebrałeś mi ją, dobrze to wiesz. Kochałam cię - wbrew sobie, z twojego wyboru - wyłuszczyła, czując, jak płuca wypełnia płynna lawa gwałtownie przyjętego oddechu, a dłoń zadrżała w powracającym pragnieniu wymierzenia mu policzka: jednak nie zrobiła tego, zamrożona w połowie kroku, niezdolna odejść bez ostatniego słowa.
Kochała go, czy wiedział? Widział to w jej pełnych uwielbienia oczach gdy wywyższała go ponad innych, modląc się do Odyna, by pozwolono im wieczność spędzić u wzajemnego boku, w nierozerwalnym splocie dusz? Z lirycznej trzpiotki zrozumieniem obrócił ją w przepełniony obojętnością posąg, aż w końcu ktoś rozbudził ją na nowo, ale nie on, już nie on. Dlaczego zatem nie potrafiła go zostawić za sobą? Och, ależ wiedziała. Nawet teraz roztaczał wokół siebie nęcący ją czar, płomień nawołujący głupiutką ćmę do ponownego spalenia się w jego objęciach, do liźnięcia dawnej sympatii w nadziei, że znów odzyska swoją dziecięcą naiwność - ale było to niemożliwe. Zamknięta na wieki w buteleczce część niej opadła na dno bezkresnego oceanu trzymanego w ryzach przez Jormunganda.
Kiedy wyrzekłeś swoje życzenie, czy cię wbrew sobie wtedy pokochałam?
- Jesteś szczęśliwy? - spytała nagle, a za słowami w pewnej opieszałości podążyła głowa, podążyło spojrzenie rzucone przez ramię i odnajdujące w nim znajome rysy mężczyzny, który oszukał ją własną naturą, okłamał, skrzywdził mocniej niż ktokolwiek… Nie, tego nie mogła mu zarzucić. Tym nie mogła go obarczyć. Proces korodującej w niej zgnilizny rozpoczął się wiele lat przed jego nadejściem, wezbrał jedynie, gdy dotyk pięknych rąk okazał się fałszem zarzuconej na nią magicznej sieci - nieistotne, czy obiecywał, że było inaczej. Splamił ich. Zniszczył. Obrócił w zgliszcza tak cudowną historię obdarzoną szansą na szczęśliwe zakończenie, uwiódł w kłamstwie, a kiedy obudziła się z jego okowów, nawet nie był w stanie zatrzymać jej przy sobie miernym ochłapem szczerości. - Czasem wciąż nawiedzasz mnie w snach, nie życzę sobie tego - zaakcentowała obleczony w słowa absurd, śmiertelnie jednak szczera, poważna, elegancka w promieniującym od niej chłodzie maskującym rozedrgane, rozdygotane wnętrze. Gdyby nie dominująca samokontrola, zadrżałyby jej kolana - nie dlatego, że ledwie uchronił ją od drapieżnika mknącego ciemnym korytarzem zatęchłych, wilgotnych ścian, pierwotnie uwiedzionego czarem niewinnego wyuzdania nieustannie przyklejonym do smukłej sylwetki i młodej, ćmiej twarzy, a dlatego, że śmiał rozbudzać w niej dawno pogrzebane wspomnienia. Po co, dlaczego? Przyjemność sprawiało mu pastwienie się nad nią, teraz, gdy zdołała jakkolwiek poukładać swoje życie, zaszufladkować przeżycia i z wytęsknieniem spoglądać w oczy przyszłości? Przyszłości, w jakiej nie istniał. Przez ślepy traf miłość nas związała, Einarze.
Einar Halvorsen
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:14
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Koniec, umieszczony w dziesiątkach swych inkarnacji.
Surowe, żylaste mięso gryzionej z uporem prawdy, niestrawny kęs otrzeźwienia łamiący nutę idylli - strumień słów niczym słodka, lejąca się strużka miodu, zamieniał się w twardą breję. Skorupa uczuć - miłości i pożądania, ruchliwych, splątanych cieni i gorejących zmysłów, pękała, towarząc gałęzie szpetnych zagłębień rys. Pierwsze, w rozpętanym chaosie, było niepewne, grząskie niedowierzanie, ciemna toń przygnębienia i żółć rozpętanej złości. Zdarzało się, że przeglądał spisane ich dłońmi listy - osób, które porzucił - chłonąc kreślone w krzewach słów gęste rozczarowanie, studiując treść ukrywaną pod kostnym skarbcem ich czaszki. Nie mógł nigdy jej poczuć - mógł spróbować rozumieć. Był chory - schorowany od środka, chory na strzęp sumienia porośniętego pleśnią, porzuconego, na dnie dystroficznej duszy jak stara, zużyta szmata.
Rozstanie jest koniecznością.
Rozstanie musi być proste.
A rozstań tych będzie wiele.
Krążył, pomiędzy tłumem jak nierozważny pielgrzym, spętany, paradoksalnie, przez własny kult niestałości. Relacje, stworzone szybko i rozwiązane przed upłynięciem złotawych nici poranka, nie odciskały na nim znamienia piętna. Gładka, szczelna powłoka jawnej obojętności nie obarczała troską i nie smagała wstydem - żył, niespokojnie, wplątany w cierniste zdrady, karmiący najczęściej pierwszy, głęboki głód samotności. Niektórzy, w pełni naiwnie ufali, że będą mogli z nim uciec, że tylko w jego ramionach dostąpią znów ukojenia.
Jej odejście - odmienne, drastycznie inne - wniknęło do świadomości szponami i pazurami nagłego zrywu podziału. Wydarło, z zapalczywym zamachem płat wewnętrznego świata.
Nie był wtedy gotowy.
Porzucony, samotnie, w smole ciszy mieszkania, nie doznał poczucia smutku, nie uniósł się pędem gniewu i nie uronił łez prosto z tafli przeszklonego spojrzenia. Czuł tylko jedno - niekompletność.
To nie powinno mieć miejsca.
- Skoro tak myślisz - krople słów przesączane nieśpiesznie przez sztywniejące gardło - dlaczego pozwoliłem ci odejść? - podbarwiony zielenią błękit kręgów tęczówek zatrzymał się z ciekawością. Pytanie, proste, wyrzekło się niepotrzebnych, ukrytych przed nią emocji. Mogła, przecież trwać nadal, w dawnym, doznanym transie, śpiączce jej własnej woli, poddana rozkazom aury. Wystarczył - tylko - utrzymywany kontakt, wzrok i melodia głosu, aby podtrzymać urok, pociągać, znowu, za sznurki. Widziała, że miał tę władzę, dar i przekleństwo nadane przy narodzinach, widziała, jak potencjalny agresor oddalił się z potulnością, zmieniając natychmiast zamysł.
- Byłem - dłuższa, niemiłosierna chwila, tortura siły milczenia, przerwana przez wyjaśnienie. Szczęście, na krótką chwilę mieszkało w uściskach rąk. Był. Nie mógł mówić, że jest. Nierozsądne żądanie podniosło kąciki ust w krótkim, lecz dostrzegalnym drżeniu. Tor osiadłego wzroku zatrzymał się na jej wargach - nie mówił nic, rozważając o szorstkich, obecnych słowach i miękkich, owiniętych woalem przeszłości gestach w zapiskach wspomnień.
- I nie musiałem śnić - trwał w przekonaniu, że wszystko było prawdziwe - nie chciał, nigdy, uciekać do zapisanych wewnątrz oniryczności marzeń. Nie chciał tkać gobelinu sennych treści tęsknoty czy szkaradności koszmarów.
Nie potrzebował - mając wszystko w zasięgu swej wyciągniętej dłoni.
Surowe, żylaste mięso gryzionej z uporem prawdy, niestrawny kęs otrzeźwienia łamiący nutę idylli - strumień słów niczym słodka, lejąca się strużka miodu, zamieniał się w twardą breję. Skorupa uczuć - miłości i pożądania, ruchliwych, splątanych cieni i gorejących zmysłów, pękała, towarząc gałęzie szpetnych zagłębień rys. Pierwsze, w rozpętanym chaosie, było niepewne, grząskie niedowierzanie, ciemna toń przygnębienia i żółć rozpętanej złości. Zdarzało się, że przeglądał spisane ich dłońmi listy - osób, które porzucił - chłonąc kreślone w krzewach słów gęste rozczarowanie, studiując treść ukrywaną pod kostnym skarbcem ich czaszki. Nie mógł nigdy jej poczuć - mógł spróbować rozumieć. Był chory - schorowany od środka, chory na strzęp sumienia porośniętego pleśnią, porzuconego, na dnie dystroficznej duszy jak stara, zużyta szmata.
Rozstanie jest koniecznością.
Rozstanie musi być proste.
A rozstań tych będzie wiele.
Krążył, pomiędzy tłumem jak nierozważny pielgrzym, spętany, paradoksalnie, przez własny kult niestałości. Relacje, stworzone szybko i rozwiązane przed upłynięciem złotawych nici poranka, nie odciskały na nim znamienia piętna. Gładka, szczelna powłoka jawnej obojętności nie obarczała troską i nie smagała wstydem - żył, niespokojnie, wplątany w cierniste zdrady, karmiący najczęściej pierwszy, głęboki głód samotności. Niektórzy, w pełni naiwnie ufali, że będą mogli z nim uciec, że tylko w jego ramionach dostąpią znów ukojenia.
Jej odejście - odmienne, drastycznie inne - wniknęło do świadomości szponami i pazurami nagłego zrywu podziału. Wydarło, z zapalczywym zamachem płat wewnętrznego świata.
Nie był wtedy gotowy.
Porzucony, samotnie, w smole ciszy mieszkania, nie doznał poczucia smutku, nie uniósł się pędem gniewu i nie uronił łez prosto z tafli przeszklonego spojrzenia. Czuł tylko jedno - niekompletność.
To nie powinno mieć miejsca.
- Skoro tak myślisz - krople słów przesączane nieśpiesznie przez sztywniejące gardło - dlaczego pozwoliłem ci odejść? - podbarwiony zielenią błękit kręgów tęczówek zatrzymał się z ciekawością. Pytanie, proste, wyrzekło się niepotrzebnych, ukrytych przed nią emocji. Mogła, przecież trwać nadal, w dawnym, doznanym transie, śpiączce jej własnej woli, poddana rozkazom aury. Wystarczył - tylko - utrzymywany kontakt, wzrok i melodia głosu, aby podtrzymać urok, pociągać, znowu, za sznurki. Widziała, że miał tę władzę, dar i przekleństwo nadane przy narodzinach, widziała, jak potencjalny agresor oddalił się z potulnością, zmieniając natychmiast zamysł.
- Byłem - dłuższa, niemiłosierna chwila, tortura siły milczenia, przerwana przez wyjaśnienie. Szczęście, na krótką chwilę mieszkało w uściskach rąk. Był. Nie mógł mówić, że jest. Nierozsądne żądanie podniosło kąciki ust w krótkim, lecz dostrzegalnym drżeniu. Tor osiadłego wzroku zatrzymał się na jej wargach - nie mówił nic, rozważając o szorstkich, obecnych słowach i miękkich, owiniętych woalem przeszłości gestach w zapiskach wspomnień.
- I nie musiałem śnić - trwał w przekonaniu, że wszystko było prawdziwe - nie chciał, nigdy, uciekać do zapisanych wewnątrz oniryczności marzeń. Nie chciał tkać gobelinu sennych treści tęsknoty czy szkaradności koszmarów.
Nie potrzebował - mając wszystko w zasięgu swej wyciągniętej dłoni.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:14
Ktoś tak piękny, obdarzony schedą genetycznego czaru po matce, która zniknęła w niebycie, nie mógł być przyzwyczajony do rozstań wiedzionych nieswoją intencją. Co innego mogło zakorzenić ją w jego pamięci na tyle dobitnie, na tyle żarliwie, by teraz stał w smutnym zaułku niczym sparaliżowany, smagany huraganem powracających wspomnień? Podczas gdy ona czuła złość, jedynie złość, z dumą patrząca na własne wnętrze, które wzbraniało się przed ukorzeniem przed przeszłością. A może po prostu pragnęła myśleć właśnie tak - z własnego wyroku odbierająca sobie wzrok, tuż przed innymi zmysłami wiodącymi do zguby?
Nigdy nie miało im się udać. Nigdy nie było pisane im szczęście.
I choć złamane serce pluło krwią jak płuca opętane okrutną chorobą, to minęło; symptomy nieszczęścia wreszcie zanikły wbrew postawionej uprzednio diagnozie, że to będzie w niej już zawsze, że on będzie w niej już zawsze; ale czy ostatnie miesiące nie były najlepszym dowodem na to, że wcale tak nie było?
Uciekła z jego niewoli. Zapłaciła za to cenę, wysoką cenę, jednak potem odżyła, budząca się jak spopielone pisklę mitycznego feniksa strzepujące ze skrzydeł ostatki szarego pyłu poprzedniej egzystencji, a w tej zaklęte były ich wspólne chwile. Spłonęły. Powierzyła je w ofierze Freji, z gorącymi łzami pod zaciśniętą powieką błagając o to, by jej serce jeszcze kiedyś zabiło z podobną mocą. I zrobiło to; wybudziło się z letargu przeciągającej się katatonii, a teraz powracał do jej świata Einar Halvorsen, żeby to wszystko zniszczyć.
- Ze znudzenia - chłodny zarzut opływający szczerym przekonaniem; sfałszowana obojętność plamiąca refleksy tego samego głosu wyznającego mu niegdyś najsłodsze zwierzenia; reakcja obronna, szacunek do teraźniejszości, lwia protekcja przed wpływem fal niosących ze sobą pianę dawnych dni; a jednak współistniejąca gdzieś na dnie świadomości gorycz wyczuwalna w nutach głosu. - Zrozumiałeś, że dostałeś ode mnie już wszystko, co mogłeś dostać, więc nie byłam ci potrzebna - dlatego wrota klatki uchyliły się jakby samoistnie, wypuszczając ją na przeklęte światło dzienne.
Oddała mu wszystko. Całe swoje istnienie. Niezdolna do kolejnych poświęceń,
opustoszała, jak wydmuszka posiadająca ledwie skorupę, fizyczność,
mogącą zaspokoić na chwilę. To mogła mu dać każda inna; po co była mu Saga?
Nie miało to zresztą już żadnego znaczenia. Obydwoje ruszyli przed siebie, nową świeżość odkrywając w tym, co jeszcze nieznane, bolesną, agonalną i wyniszczającą, ale z bólu zawsze musiało narodzić się coś o wiele piękniejszego. Czy jego dni wypełniała podobna turbulentność nieprzewidzianych nowalii? Czy gdy przebudziło się wreszcie jej skamieniałe serce, on także poczuł wszechogarniające go od środka katharsis?
Milczenie zaległo między nimi w parnej toksynie wypełniającej płuca; żadne ze słów nie niosło w sobie odpowiedniego brzmienia, żadne pożegnanie nie wydawało się już adekwatne, dlatego kiedyś odeszła bez niego, obojgu im oszczędziwszy żalu - jednocześnie tylko więcej go dokładając. Byłem. Nie musiałem śnić. Budzące się w takt jego melodii poczucie winy, krótkotrwałe, ulotne; okłamał ją, ale w swojej hipokryzji nie mógł przecież odpowiedzialności za bezowocny finał przypisywać jej, nie mógł tego zrobić nawet on.
Ociężale powzięty oddech i dźwięk obcasa sunącego po kamieniu, tylko po to, by mogła znów mocniej obrócić się w jego stronę, z nieodgadnionym spojrzeniem zatartym w szaro-błękitnej tęczówce, obrócona twarzą do niego, nie spoglądająca jedynie przez ramię.
- Ostatni obraz - głos cichszy niż przewidywała; dłonie drżące nieznacznie, skryte za plecami, przylegające do materiału purpurowego płaszcza; myśli plączące się w głowie jak bluszcz wspinający się po ścianach leciwego, zmurszałego budynku. - Będzie naszym pożegnaniem - ukłonem w stronę przeszłości, złożoną w jej hołdzie ofiarą. - Dzisiaj.
Tyle mogę dla ciebie zrobić. Tyle szczęścia mogę ci zwrócić.
Tyle mogę zrobić dla siebie. Tyle nieszczęścia przeżyć jeszcze raz.
Nigdy nie miało im się udać. Nigdy nie było pisane im szczęście.
I choć złamane serce pluło krwią jak płuca opętane okrutną chorobą, to minęło; symptomy nieszczęścia wreszcie zanikły wbrew postawionej uprzednio diagnozie, że to będzie w niej już zawsze, że on będzie w niej już zawsze; ale czy ostatnie miesiące nie były najlepszym dowodem na to, że wcale tak nie było?
Uciekła z jego niewoli. Zapłaciła za to cenę, wysoką cenę, jednak potem odżyła, budząca się jak spopielone pisklę mitycznego feniksa strzepujące ze skrzydeł ostatki szarego pyłu poprzedniej egzystencji, a w tej zaklęte były ich wspólne chwile. Spłonęły. Powierzyła je w ofierze Freji, z gorącymi łzami pod zaciśniętą powieką błagając o to, by jej serce jeszcze kiedyś zabiło z podobną mocą. I zrobiło to; wybudziło się z letargu przeciągającej się katatonii, a teraz powracał do jej świata Einar Halvorsen, żeby to wszystko zniszczyć.
- Ze znudzenia - chłodny zarzut opływający szczerym przekonaniem; sfałszowana obojętność plamiąca refleksy tego samego głosu wyznającego mu niegdyś najsłodsze zwierzenia; reakcja obronna, szacunek do teraźniejszości, lwia protekcja przed wpływem fal niosących ze sobą pianę dawnych dni; a jednak współistniejąca gdzieś na dnie świadomości gorycz wyczuwalna w nutach głosu. - Zrozumiałeś, że dostałeś ode mnie już wszystko, co mogłeś dostać, więc nie byłam ci potrzebna - dlatego wrota klatki uchyliły się jakby samoistnie, wypuszczając ją na przeklęte światło dzienne.
Oddała mu wszystko. Całe swoje istnienie. Niezdolna do kolejnych poświęceń,
opustoszała, jak wydmuszka posiadająca ledwie skorupę, fizyczność,
mogącą zaspokoić na chwilę. To mogła mu dać każda inna; po co była mu Saga?
Nie miało to zresztą już żadnego znaczenia. Obydwoje ruszyli przed siebie, nową świeżość odkrywając w tym, co jeszcze nieznane, bolesną, agonalną i wyniszczającą, ale z bólu zawsze musiało narodzić się coś o wiele piękniejszego. Czy jego dni wypełniała podobna turbulentność nieprzewidzianych nowalii? Czy gdy przebudziło się wreszcie jej skamieniałe serce, on także poczuł wszechogarniające go od środka katharsis?
Milczenie zaległo między nimi w parnej toksynie wypełniającej płuca; żadne ze słów nie niosło w sobie odpowiedniego brzmienia, żadne pożegnanie nie wydawało się już adekwatne, dlatego kiedyś odeszła bez niego, obojgu im oszczędziwszy żalu - jednocześnie tylko więcej go dokładając. Byłem. Nie musiałem śnić. Budzące się w takt jego melodii poczucie winy, krótkotrwałe, ulotne; okłamał ją, ale w swojej hipokryzji nie mógł przecież odpowiedzialności za bezowocny finał przypisywać jej, nie mógł tego zrobić nawet on.
Ociężale powzięty oddech i dźwięk obcasa sunącego po kamieniu, tylko po to, by mogła znów mocniej obrócić się w jego stronę, z nieodgadnionym spojrzeniem zatartym w szaro-błękitnej tęczówce, obrócona twarzą do niego, nie spoglądająca jedynie przez ramię.
- Ostatni obraz - głos cichszy niż przewidywała; dłonie drżące nieznacznie, skryte za plecami, przylegające do materiału purpurowego płaszcza; myśli plączące się w głowie jak bluszcz wspinający się po ścianach leciwego, zmurszałego budynku. - Będzie naszym pożegnaniem - ukłonem w stronę przeszłości, złożoną w jej hołdzie ofiarą. - Dzisiaj.
Tyle mogę dla ciebie zrobić. Tyle szczęścia mogę ci zwrócić.
Tyle mogę zrobić dla siebie. Tyle nieszczęścia przeżyć jeszcze raz.
Einar Halvorsen
Re: 17.11.2000 – Ślepy zaułek – E. Halvorsen & Bezimienny: S. Moen Czw 23 Lis - 13:14
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Koniec zostanie końcem.
Przeszłość będzie przeszłością.
Popioły wspomnień nie stworzą na nowo chwil; pejzaży spotkań i wyszeptanych w ciemności z ciężkim przejęciem słów, nie spalą się grzywą ognia i nie zatańczą w widmowych, rozmytych cieniach odciskanych ulotnie na licach azylu ścian. Nie chwycą za bryłę serca, pędzącą wściekle za skrzywionymi kratami unoszących się żeber, nie sprawią że ramy świata zawężą się, zakleszczone na przeciwległej twarzy - przeciwległej osobie, tylko jej, nikim więcej, oddając jej prym uwagi i każdą cząsteczkę zmysłów. Ruina nie mogła powstać, jątrzona pleśnią uprzedzeń i kaleczona cierniami pnączy splecionych zdań, spalona w skwarze dystansu, zdezelowana, martwa - zupełnie? Doszczętnie? Bez żadnej szansy na zgodę? bez wizji na odwrócenie paskudnych, szpetnych blizn zmian?
- Nie czuję się przekonany - kwaśny uśmiech i kwaśne, wyciśnięte z owocu krtani, nadesłane stwierdzenie - ale, skoro tak sądzisz… - skoro czujesz, że to adekwatna odpowiedź; głos przepadł w połowie zdania; dalsza część prowadzonej w podobnych tonach dyskusji nie miała choć krztyny sensu. Był pewny, że nie uwierzy w choćby obszerne i gęste wytłumaczenia, zaklęte w niemal błagalnym i rozpaczliwym tonie. Nie sadził, zresztą by uważała pod skórą, głęboko w samej, rozległej przestrzeni duszy, że zdoła wszystko wyjaśnić w skrajnościach czerni i bieli, w prostym oszustwie aury w którym szukała zaciekle ostoi wytłumaczenia.
Ciężar milczenia osiadł na nieruchomych krawędziach warg; wszystko, co obwieściła tłukło się nieprzyjemnym, wręcz chorowitym echem pod nieboskłonem czaszki. Nie prosiła - i nie pytała - nie wyciągała przed nim gładkiej sugestii. Wiedziała, jednak, że kroczył od zawsze własną, wymyślną ścieżką niczym kapryśny kocur, nie zawierzając się wpływom i cudzym szkicom zamierzeń. Pragnął jej obecności - nie pragnął jej, mimo tego w podobnie banalnej formie, bez pasji, bez magnetyzmu splatającego sylwetki, bez wizji twórcy i dzieła, bez artysty i muzy.
- Ukończyłem twój portret - konstelacja oblicza okrzepła wśród łagodności; pogodny, przyjemny wyraz, pogodne widmo wydarzeń. Cieszył się, wewnątrz, z każdej spędzonej chwili, każdej iskry momentu i pociągnięcia pędzla podobnie jak pociągnięcia dłoni w badawczej ścieżce dotyku na pergaminie ciała. W myślach obserwował wnikliwie sam etap w którym odeszła, pamiętał jak później ruszył w kierunku membrany płótna, by zwieńczyć pracę nad napoczętym obrazem, portretem i przedstawieniem jak rzeczywiście ją widział, przenosząc wszystko w sekwencjach bezbłędnych pociągnięć pędzla. Wykończył ostatnie dzieło i nie czuł żadnej potrzeby do utworzenia kolejnych, do przedstawienia jej w inny niż przejawiony sposób. To wszystko. Aktualnie - to wszystko. Myliła się, nagle myśląc, że karmił się suchym fałszem jednostronnej relacji - odartej z odwzajemnienia.
- Uważaj na siebie - ciepłe, zbyt zatroskane słowa, zbyt zatroskany, efemeryczny gest, odgarnięcia jednego, zabłąkanego kosmyka jasnych, kobiecych włosów. Napomnienie, jedyne, nawiązujące do istotnego preludium ich konfrontacji, powodu przypadkowego, zarządzonego spotkania, do napastnika który ugiął kark pod wpływami silnego, pełnego charyzmy czaru. Kroki, równe, niespieszne powiodły go w stronę samych, ruchliwych arterii miasta.
Nie obejrzał się;
nie zatrzymał.
(Zapamiętał ją - od początku, aż do samego kresu).
Einar i Bezimienny z tematu
Przeszłość będzie przeszłością.
Popioły wspomnień nie stworzą na nowo chwil; pejzaży spotkań i wyszeptanych w ciemności z ciężkim przejęciem słów, nie spalą się grzywą ognia i nie zatańczą w widmowych, rozmytych cieniach odciskanych ulotnie na licach azylu ścian. Nie chwycą za bryłę serca, pędzącą wściekle za skrzywionymi kratami unoszących się żeber, nie sprawią że ramy świata zawężą się, zakleszczone na przeciwległej twarzy - przeciwległej osobie, tylko jej, nikim więcej, oddając jej prym uwagi i każdą cząsteczkę zmysłów. Ruina nie mogła powstać, jątrzona pleśnią uprzedzeń i kaleczona cierniami pnączy splecionych zdań, spalona w skwarze dystansu, zdezelowana, martwa - zupełnie? Doszczętnie? Bez żadnej szansy na zgodę? bez wizji na odwrócenie paskudnych, szpetnych blizn zmian?
- Nie czuję się przekonany - kwaśny uśmiech i kwaśne, wyciśnięte z owocu krtani, nadesłane stwierdzenie - ale, skoro tak sądzisz… - skoro czujesz, że to adekwatna odpowiedź; głos przepadł w połowie zdania; dalsza część prowadzonej w podobnych tonach dyskusji nie miała choć krztyny sensu. Był pewny, że nie uwierzy w choćby obszerne i gęste wytłumaczenia, zaklęte w niemal błagalnym i rozpaczliwym tonie. Nie sadził, zresztą by uważała pod skórą, głęboko w samej, rozległej przestrzeni duszy, że zdoła wszystko wyjaśnić w skrajnościach czerni i bieli, w prostym oszustwie aury w którym szukała zaciekle ostoi wytłumaczenia.
Ciężar milczenia osiadł na nieruchomych krawędziach warg; wszystko, co obwieściła tłukło się nieprzyjemnym, wręcz chorowitym echem pod nieboskłonem czaszki. Nie prosiła - i nie pytała - nie wyciągała przed nim gładkiej sugestii. Wiedziała, jednak, że kroczył od zawsze własną, wymyślną ścieżką niczym kapryśny kocur, nie zawierzając się wpływom i cudzym szkicom zamierzeń. Pragnął jej obecności - nie pragnął jej, mimo tego w podobnie banalnej formie, bez pasji, bez magnetyzmu splatającego sylwetki, bez wizji twórcy i dzieła, bez artysty i muzy.
- Ukończyłem twój portret - konstelacja oblicza okrzepła wśród łagodności; pogodny, przyjemny wyraz, pogodne widmo wydarzeń. Cieszył się, wewnątrz, z każdej spędzonej chwili, każdej iskry momentu i pociągnięcia pędzla podobnie jak pociągnięcia dłoni w badawczej ścieżce dotyku na pergaminie ciała. W myślach obserwował wnikliwie sam etap w którym odeszła, pamiętał jak później ruszył w kierunku membrany płótna, by zwieńczyć pracę nad napoczętym obrazem, portretem i przedstawieniem jak rzeczywiście ją widział, przenosząc wszystko w sekwencjach bezbłędnych pociągnięć pędzla. Wykończył ostatnie dzieło i nie czuł żadnej potrzeby do utworzenia kolejnych, do przedstawienia jej w inny niż przejawiony sposób. To wszystko. Aktualnie - to wszystko. Myliła się, nagle myśląc, że karmił się suchym fałszem jednostronnej relacji - odartej z odwzajemnienia.
- Uważaj na siebie - ciepłe, zbyt zatroskane słowa, zbyt zatroskany, efemeryczny gest, odgarnięcia jednego, zabłąkanego kosmyka jasnych, kobiecych włosów. Napomnienie, jedyne, nawiązujące do istotnego preludium ich konfrontacji, powodu przypadkowego, zarządzonego spotkania, do napastnika który ugiął kark pod wpływami silnego, pełnego charyzmy czaru. Kroki, równe, niespieszne powiodły go w stronę samych, ruchliwych arterii miasta.
Nie obejrzał się;
nie zatrzymał.
(Zapamiętał ją - od początku, aż do samego kresu).
Einar i Bezimienny z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?