Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    11.10.2000 – Piwnica Fenrira – B. Holstein & F. Baantjer

    2 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    11.10.2000

    W szemranej renomy zapyziałym przybytku bywał podobno rzadko – rzekomo okazjonalnie tylko odwiedzał osłonięty od świata ciężkimi kotarami, bez względu na porę dnia czy nocy, lokal, w którym gęsty półmrok przyjemnie otępiał rzeczywistość i pozwalał na czas pobytu zapomnieć o nieprzebłaganym pośpiechu czasu, o utrapieniach życia pulsującego na zewnątrz, goniącego fatalną inercją instynktu za różnie definiowanym szczęściem, osaczonym tymczasem zewsząd głównie przeciwnościami i tragiczną marnością. Hasło znał, oczywiście, tylko dzięki zupełnie przypadkowo nawiązanej znajomości z właścicielem i ponoć nie kalał nim języka zbyt często; znał zresztą miejsca, które serwowały trunki droższe i bardziej wyszukane, gdzie elegancka atmosfera wyższej klasy nakazywała zwyczajne pijaństwo postrzegać w sposób wyrozumiały i łaskawy wobec reputacji korzystających. Czasami jednak nie potrafił już wymusić na sobie subordynacji wobec niepisanych zasad obowiązujących w melinach udających porządność, pod której iluzoryczną powłoczką kryła się nieraz pewnie gorsza zgnilizna niż w obskurnej mordowni pod patronatem Fenrira; czasami nie umiał się wznieść już na te wyżyny pychy, pośród których należało skrzętnie udawać, że nie jest z nim wcale tak źle, że absolutnie nie upija się bezmyślnie dla wygłuszenia wewnętrznej udręki, a jedynie rozsmakowuje się, z klasą dżentelmena, w aromatycznym bukiecie doborowego trunku. W takich przypadkach, kiedy nie miał już siły oszukiwać nikogo, szczególnie samego siebie, spośród licznych możliwości oferowanych przez Midgard, wybierał właśnie lokalną, zatęchłą piwnicę, gdzie poczuć się mógł zupełnie na swoim miejscu, wraz ze swoją miałkością, śmiesznością i beznadziejnością – i choć bywał w niej podobno rzadko, barman sięgał po właściwy trunek, zanim jeszcze Bertram zdążył o niego poprosić, wypytywał go o samopoczucie członków rodziny, wymieniając każdego z imienia i precyzyjnie zapamiętanej koligacji, oprócz tego wiedział doskonale, kiedy należało Holsteinowi odmówić kolejnego drinka, aby uprzedzić ewentualne problemy, do których, jak nieraz już udowodnił, był absurdalnie szybki zwłaszcza pod wpływem.
    Co najgorsze, barman znał Bertrama już na tyle dobrze, że nie miał najmniejszych oporów, by z koleżeńską familiarnością faktycznie mu tego kolejnego kieliszka odmówić, a w razie narastającej żarliwości żądań wylać mu na bezładnie roztarganą czuprynę kubła ostrych wyzwisk i pogróżek. Holstein, potraktowany w podobny właśnie sposób, siedział już dobre pół godziny na barowym krześle, wsparty wygodnie o blat przedramionami, na których oparł rozgorączkowane czoło; nie spał wprawdzie, choć chybotał się na granicy jaźni tak rozkosznie otępiale, że sam nie był pewien, czy szemrzący w uszach rumor dochodził z trzewi Fenrira czy raczej z jego własnych, przelewających się w naczyniu ociężałej głowy, wypełnionego po brzegi nieskładnością wymykających się spod palców uwagi, pijanych myśli. Wśród ich oślizgłych skłębień natknął się w pewnym momencie na nadstawione przez sumienie ostrze imienia Felicii i drgnął nerwowo cięty nim  dotkliwie, kuląc się żałośnie w sobie jak zaszczute zwierzę, kurcząc spięte ramiona i zaciskając powieki. Płakałby pewnie, gdyby tylko mógł się na to zdobyć, tymczasem nigdzie nie czuł się wystarczająco bezpiecznie; miał wrażenie, że jakikolwiek pełny komfort nie był dla niego dostępny tak długo, jak pozostawał sobą, nie miał dla siebie wprawdzie niczego więcej prócz wrogości i żalu, nie pozwalającego na uspokojenie.
    Podniósł wreszcie głowę, by szklistym spojrzeniem odnaleźć znajomą twarz barmana i poprosić go, z desperacką, bełkotliwą stanowczością o napełnienie pustej szklanki, którą trzymał wciąż w kurczowym uścisku niezgrabnych palców. Mankiety białej koszuli, odwinięte niezdarnie do łokci, zżółkły od wszystkiego, co zgarnęły z lepiącej się lady w międzyczasie; nie musiał się tu tym jednak przejmować.
    Nie, odpuść sobie i zabieraj stąd zapijaczoną dupę, inaczej ci w tym pomogę. Ile można się tak poniewierać, do kurwy nędzy, Bertie – ich powierzchowna znajomość pozwalała już mu na podobną troskę, z pewnością jednak nie powstrzymałaby go przed zrealizowaniem swojej groźby, o czym Holstein doskonale wiedział. Zrezygnowany uniósł rękę, w sposób jakby ledwo miał siłę to uczynić; skinął niemrawo palcami, zapraszając go tym gestem do podejścia bliżej, skinął nimi zaraz powtórnie, aby ten nachylił się ku niemu. Wtedy zwinął pozostałe palce, pozostawiając jedynie wskazujący wycelowany ostrzegawczo w sufit, którego chwiejna lufa opadła powoli, wymierzając w wykrzywione w zniecierpliwieniu lico mężczyzny.
    Ber... Bertram jestem – poprawił go z pogrzebową wręcz powagą, skupiając spojrzenie na bruździe między jego brwiami, powstałej wskutek zadrażnienia – nie Bertie i się odpierdol.
    Zdawał się zupełnie  nie zauważać wszelkich sygnałów, że jego spokojny pobyt tutaj dobiegał rychłego, gwałtownego końca.
    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nie zauważył nawet, w którym momencie przestał odczuwać gorycz związaną z jałowością swoich poczynań, z faktem, że jakkolwiek uparcie by sobie nie przysięgał, że zmieni się na lepsze, obietnice te nigdy nie miały szansy sięgnąć rzeczywistości, nic nie mogło zatem realnie ulec zmianie, a jego marzenia, tak piękne i wybujałe za dnia, lecz jednocześnie tak wadliwe i zdefektowane pod naporem nocy, stanowiły domki z kart układane w odmęcie huraganu. W otwartą taflę zawieszonego w łazience lustra spoglądał ze skruchą i wstrętem, który podchodził mu do gardła twardą gulą pecyny – kiedy jego spojrzenie nabrało tak znużonego wyrazu i jak mógł pozwolić, by zszarzałą skórę pod oczami przyozdobiły blade cętki wybroczyn? Nie potrafił na siebie patrzeć; szedł wzdłuż ulicy z pochyloną głową i dłońmi ukrytymi w kieszeniach płaszcza i czuł, że ludzie odwracali wzrok, gdy przechodzili obok niego – czy widzieli na jego licu wszystkie te ślady porażki, których tak bardzo się wstydził? Czy nawet pod osłoną ciemności wieczoru dostrzegali mankamenty jego sparciałej fizjonomii? Jakkolwiek by się nie zapierał, gdy przekroczył próg szemranego, zapyziałego baru, ulokowanego zaledwie kilka przecznic od jego mieszkania, wszystkie dawne szczęścia, ułudy i nadzieje przekształciły się w tryb przypuszczający niedokonany, nieznany nawet biegłym w swej dziedzinie lingwistom, niezdolnym dorównać okrucieństwom jego umysłu, tak uparcie wbijającego klin dezaprobaty i niechęci we własne, poskręcane zwoje, myśli i dokonania, nieustannie odmieniane w głowie przez przypadki, minięcia i chybienia.
    Z godną pożałowania łatwością oddawał się w ostatnich dniach wartkiemu nurtowi uzależnienia, pozwalając by alkohol szemrał przyjemnie w jego głowie, grubą zaporą oddzielając wilki niezredagowanych uczuć i stłumionych w więzieniu sumienia wspomnień od jego skancerowanej, wrażliwej świadomości, tak podatnej na krzywdę i uszkodzenia. Do środka wszedł ostrożnie, po cichu, jak gdyby obawiał się, że ktoś go zobaczy, choć nikt w gruncie rzeczy nie zwracał na niego szczególnej uwagi – czy to ze względu na przeżarty pijaństwem umysł czy też ponurą niechęć wobec zagarnięcia wzrokiem większej części obleśnego, brudnego baru, niż było to absolutnie konieczne. Folke ledwie zdołał jednak zasiąść przy jednym z ukrytych w półcieniu, lepkich stolików, gdy przez pajęczynę jego umysłu przebił się znajomy głos, niby klinem wbity w leniwe, opieszałe płaty pamięci. Poczuł jak iskra dreszczy zsuwa się po jego ramionach i wzdrygnął się odruchowo, zawieszając wzrok na mężczyźnie, który stał przy barze, odwrócony do niego plecami – być może już wtedy wiedział, wpatrzony w barczysty zarys jego ramion? Może wiedział, ale nie bał się konfrontacji z własnym odkryciem? Rzeczywistość zmuszała go ostatnio do polemiki ze zbyt wieloma demonami przeszłości, które wracały uparcie, choć on przecież nigdy ich do siebie nie zapraszał, odganiając kijem kłapiące paszcze przerażenia, żalu i poczucia winy. Potrzebował ostatecznego dowodu, oznaki na prawdziwość swych domysłów, która mogłaby poderwać go do góry, zmuszając mięśnie do niechcianej pracy i wówczas własnie, gdy tkwił rozdarty pomiędzy przeciwnymi cząstkami własnego umysłu, mężczyzna odezwał się po raz kolejny, wymierzając ku barmanowi oskarżycielski miecz swej pijanej frustracji.
    Świat uparł się zatem, by poruszyć w nim to głupie wspomnienie, zmącić wody pamięci w czczej nadziei na wyłowienie z nich czegoś wartościowego. Wiedział, że od czasu konfrontacji w pustej, szkolnej sali teatralnej minęło mnóstwo czasu, że głupio i naiwnie byłoby z jego strony rozpamiętywać to wydarzenie, wyrywać je rękami z solidnego gruntu przeszłości, mimo to nie potrafił powstrzymać myśli przed tym nieporządanym odchyleniem. Wiedział również, że cokolwiek żywił wówczas do Bertrama, winno było dawno pozostać rozdarte na kawałki, że jeżeli przez tyle lat sobie tego nie uświadomił, przypadkowe spotkanie przed rozprawą powinno było być dla niego ostatecznym, niezbitym dowodem na własną ułomność i niepowodzenie – na przekór temu wszystkiemu, nie potrafił jednak bezczynnie oczekiwać w miejscu.
    Bertram… – nie zauważył nawet, kiedy podniósł się z miejsca, pokonując krótki dystans, jaki dzielił go od drewnianej lady, nim położył jednak dłoń na ramieniu mężczyzny, zawahał się, po czym cofnął ją do tyłu, ostrożnie, powoli, tak, jak człowiek mógłby cofać się przed wilkiem. Rezygnując z fizycznej bliskości krótkiego choćby dotyku, stanął w końcu przy ladzie po jego prawej stronie, przenosząc wzrok na twarz barmana, wyraźnie rozgniewanego, wykrzywiającego usta w paroksyzmie napełnionego frustracją zniecierpliwienia. Po raz kolejny wchodził, jak zwykł robić – co zadziwiające – zupełnie nieświadomie, w samo oko cyklonu, naiwnie niezdolny przewidzieć zagrożenia, jakie, niby zaostrzony miecz Damoklatesa, zawisło ostrzeżeniem potencjalności ponad jego głową. – Chodź, powinieneś wyjść na świeże powietrze. – dodał w końcu, starając się zdusić podchodzące mu do gardła, żołądkowe treści niepokoju, odzywając się w złudnej nadziei na złagodzenie napięcia, które zdawało się zastygnąć wokół ochlapanej alkoholem lady, cierpliwie, z przekonaniem oczekujące na piorun elektrycznego wyładowania.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Piwnica Fenrira – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Piwnica Fenrira – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Gdzieś w zatęchłej przestrzeni pomiędzy wulgarnymi, mało wyszukanymi odgłosami typowymi dla scenerii parszywej speluny, między rynsztokowe plugawości rozmów prowadzonych przez ludzi pijanych od taniego trunku, uzależniającego smaku szalbierstwa lub – jak Bertram – ekspiacyjnej osobistej gehenny, w lapidarnych  lukach spokoju pomiędzy jednym wybuchem ordynarnego śmiechu a kolejnym, między szczękiem zderzających się ze sobą szklanek, chrobotem dna butelki przesuwanej po drewnie stolika, sykiem powietrza przeciskającego się przez filtr wypalanego papierosa – gdzieś między całą tą wrzawą dźwięków, rzucających się w jego świadomość bezceremonialnie i z bezwzględną wyrazistością, sączyła się całkiem przyjemna, miękka melodia, zaskakująco szykowna, nieprzystająca zupełnie do ogólnej atmosfery lokalu. Bertram, porywczością własnych nietrzeźwych reakcji znalazłszy się u progu nieuchronnej konfrontacji, stał się jej nagle uciążliwie świadomy; siedział wciąż z palcem ostrzegawczo wysuniętym, z ramionami napiętymi, jakby w gotowości na przekroczenie wreszcie granicy cierpliwości barmana, trzymając w naprężonej do ofensywy brawurze żagiew słów zdolnych ostatecznie wzniecić pożar kompromitującej burdy i byłby to zrobił, gdyby tylko potrafił oswobodzić się od drżącej dyskrecji niezauważanej dotąd w ogólnej wrzawie muzyki. Z roztargnieniem próbował zrzucić z siebie subtelną mgłę, jaka nagle opadła na jego i tak już nieskładne myśli, starał się skoncentrować na tyle, by odwrócić własną zakleszczoną uwagę od gładkości dźwięku, wyławianego mimowolnie czułością słuchu spośród wrzasku otoczenia.
    W końcu pomógł mu w tym sam barman, krzywiąc się z pobłażliwym, krytycznym niedowierzaniem, widząc jak szklane spojrzenie Bertrama ucieka gdzieś w nieokreśloną przestrzeń, a brwi ściągają się w jakimś wyraźnym wysiłku czynionym najpewniej, by spiąć zna powrót przerwany wątek myśli; uderzył otwartą dłonią w blat, przykuwając jego rozchwianą, niepewną uwagę na sobie.
    Jesteś przede wszystkim skończonym kretynem, Bertram – stwierdził, mając zapewne w planach powiedzieć nawet więcej, wyjaśnić mu raz a dobrze, dlaczego wyglądał zwyczajnie śmiesznie, siedząc w zapyziałej dziurze, urodzony w czepku Forsberg wśród plugawej klienteli, narzekając na swoje nieszczęśliwe życie wiedzione pod kryształowymi żyrandolami luksusu. Bertram miał z kolei w zdecydowanych planach nie pozwolić powiedzieć mu więcej, wyprostował się nawet na swoim miejscu, naprężając nierówną linię ramion pod presją narastającego napięcia.
    Nim doszło jednak do finalnego wyładowania, w którego wyniku niechybnie zostałby wyprowadzony stąd nie pierwszy raz, ale z pewnością ostatni, brzytwa głosu, w dziwaczny sposób znajomego i obcego jednocześnie, zatopiła się w substancji zgęstniałej atmosfery, sprawiając, że awanturnicza prowokacja słów ugrzęzła Holsteinowi za zaciśniętymi zębami. Powiódł pociemniałym spojrzeniem w kierunku intruza, zderzając go z wściekłą groźbą zastygłą w podkrążonych, przekrwionych oczach, która z opieszałą powolnością ustąpiła stopniowo – ponownie – nerwowemu roztargnieniu. Folke stał obok niego z dojmującą wyrazistością wychwyconej melodii, zdefiniowany niewątpliwą prawdziwością swojej obecności, podczas gdy otumaniona świadomość Bertrama w pierwszej chwili wzbraniała się przed tym faktem, łagodząc zarys sylwetki, bliskiej jego pamięci i jednocześnie odległej o całą obszerność czasu, o jaką się od siebie oddalili. Przypadkowe spotkanie, jakie spadło na nich pobieżnym, nieuważnym ciężarem ponad dwa lata temu, skonfrontowało ich już, jak niestety pamiętał, z niezręcznością, w jaką przedzierzgnęła się dawna przyjaźń.
    Zamrugał, jakby otrząsając się nagle, kiedy Folke przemówił znowu; jego słowa pozostały jednak dla roztargnionej, pijanej percepcji szpargałami pierzchających dźwięków, jakich w ogłuszeniu nie miał zdolności pochwycić. Barman tymczasem, mając pewnie nadzieję, że miał go istotnie już z głowy, odsunął się od nich, wracając do obsługiwania klientów i pucowania szkła.
    Baantjer – jego nazwisko zsuwało się z języka jakoś nieporęcznie, jakby zupełnie od niego odwykł, jakby musiał przemóc w sobie lata tchórzliwego unikania wypowiadania go czy nawet nadawania mu brzmienia w kuluarach wspomnień. Odwrócił się w jego stronę odruchowo, wytrącony jednak z równowagi zarówno jego obecnością, jak i pospolitym pijaństwem, zsunął się niezdarnie z krzesła, zaczepiając nogą o jego nóżkę, w impecie potknięcia zrzucając z blatu suchy już od drażniąco długiego czasu kryształ – szkło roztrzaskało się na podłodze, sypiąc gradem odłamków wokół ich stóp, posypując migoczącym pyłem czubki eleganckich butów obydwojga mężczyzn.
    Szlag – uciekło spomiędzy jego ust, kiedy wsparty koślawo o ladę spoglądał na poczyniony bałagan, z manierą dziecka, które stłukło właśnie ulubiony wazon matki. – Pozbieram... – oznajmił zaraz bełkotliwie, puszczając się bezmyślnie baru, z jakiegoś niezrozumiałego powodu zupełnie pewny, że uda mu się ustać z elegancją na nogach, co więcej, pochylić się nawet z gracją godną tancerki, w końcu jednak przykucnąć, kiedy kolana ugięły mu się pod wpływem wywołanego gwałtownym ruchem zwirowania. Wyciągnął już przy tym rękę po największy odłamek, nieszczęśliwie przechylając się przy tym naprzód, ostatecznie więc ciężarem niezgrabnego ciała przycisnął wnętrze dłoni do zasypanej rozbitym szkłem posadzki, kalecząc płytko szorstkość skóry i wbijając zaostrzoną krawędź dorodniejszego ułamka w mięsistą nasadę kciuka.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Żal zdawał się przylgnąć do jego życia jak wyjątkowo żarłoczna, opasła pijawka, żerująca na jego złych decyzjach, na poczuciu obowiązku, na naiwności, z jaką pozwalał, by czynniki zewnętrzne w tak wielkim stopniu wpływały na jego tożsamość – był, jak zwykł sądzić, nieco żartobliwie, choć był to raczej żart cierpki, suchy, nieprzyjemnie przylegający do podniebienia podczas wypowiadania go na głos, że może padł niegdyś ofiarą przeraźliwej klątwy, bo teraz przynosi pecha z większą skutecznością niż najgorszy z omenów, jakie można otrzymać od przypadkowości nikczemnych zrządzeń losu. Zdawałoby się, że jeszcze zanim się urodził, przypisane było mu długie, meandryczne pasmo porażek – niektóre z nich, takie jak nieuchronność kalectwa, jakim naznaczyło go dzieciństwo lub brak wyższego wykształcenia nauczył się przełykać, ignorować, zakrywać kirem trumiennego zapomnienia, inne kołatały się jednak wciąż gdzieś na granicy jego świadomości, zmuszając go, by nieustannie odganiał je na kraniec własnej pamięci z równie regularną zapamiętałością, z jaką można by odganiać muchy, zawieszone drobną chmarą nad tacą kuchennych owoców – śmierć rodziców, obmierzły, pijacki bełkot marynarzy, który pochylali się nad nim z prześmiewczą ciekawością, ocierając swe śmierdzące, kosmate brody o jego twarz, rówieśnicy, którym bez szczególnego oporu pozwalał pluć sobie w twarz bądź powalać się na podłogę, by potem z dojmującym poczuciem smutku zdać sobie sprawę, że jeszcze zanim zniknął im z pola widzenia, oni pogrążali się już w rozmowie o czymś zupełnie innym, że nigdy nie odgrywał w ich życiu tak dużej roli, jaką oni odegrali w jego.
    Żal dopadł go również dzisiaj, kiedy stał oparty o brudną, lepką od trunków fakturę lady i patrzył, jak Bertram odwraca się w jego stronę, po czym zsuwa niezdarnie z krzesła, zrzucając przypadkiem z blatu lśniącą resztką połyskujących na dnie plam alkoholu szklankę, która z hukiem rozbiła się o podłogę. Żal, że opuścił bezpieczne ściany mieszkania, że wszedł do wnętrza starego, obskurnego baru, że musiał widzieć to, co bolało go tym mocniej ze względu na fakt, że gdzieś w głębi serca, wśród pogniecionych zakamarków topografii własnej, naznaczonej piętnem nieszczęścia psychiki, liczył, że Holstein miał się lepiej – lepiej, niż kiedy widział go po raz ostatni, dwa lata temu bądź lepiej, niż on sam, choć był to próg niski i łatwy do przeskoczenia. Obserwował jak mężczyzna rejestruje z opóźnieniem odgłos strzaskanego naczynia, jak jego wzrok podąża ku podłodze powoli i opieszale, jak gdyby faktycznie obawiał się spojrzeć na szkody, które wyrządził, po czym odetchnął cicho, odprowadzając spojrzeniem barmana, który wprawdzie wyjrzał jeszcze w ich stronę z gniewnym wyrzutem, który jednocześnie zdawał się być jednak niechętny do pomocy czy nawet wyartykułowania na głos tego, co, sądząc po jego gestach i hojnej mimice twarzy, było oczywiste – powinni jak najszybciej wynieść się na zewnątrz. Folke, rozkojarzony własnym zmęczeniem, szokiem, jaki wynikał z niespodziewanego spotkania lub też refleksją, która naszła go nagle jak nachalny, uporczywy wicher, pojawiający się znikąd i zrywający swymi gwałtownymi porywami masywne konary drzew, zauważył nieporadną ekwilibrystykę Bertrama dopiero po chwili i nim zdołał uchylić usta bądź złapać go za rękę, mężczyzna runął na ziemie, przywierając dłonią do ostrej faktury roztrzaskanego szkła.
    Na Odyna… – wyrwało mu się z przejęciem, choć nieco bezwiednie. Nie pozwalał sobie, nawet teraz, na jakikolwiek przejaw dezaprobaty, która byłaby w jego przypadku upokarzającym wymiarem hipokryzji, utrzymywał zatem fizjonomię w wyrazie wyczerpania lub zaniepokojenia, będącego w istocie głębokim, duchowym wręcz poczuciem smutku – smutku sięgającego głębiej niż litość, samotność czy lęk, smutku, który dopadał go ilekroć myślał o życiu, jego krętych, zawiłych ścieżkach, jego pułapkach, tragediach, przypadkach i nieszczęśliwych zrządzeniach losu. – Wstawaj, pomogę ci. – widząc stróżkę krwii, która spłynęła wzdłuż nasady kciuka Bertrama, skapując powoli po wypukłości nadgarstka, Folke schylił się w ślad za nim, chwytając mężczyznę za ramię w żałosnej, nieco pokracznej próbie podniesienia go z powrotem do pozycji stojącej. W porównaniu z Holsteinem niewątpliwie brakowało mu krzepy, ale też i pewności siebie, która Bertramowi przynosiła w szkole zwycięstwo w sztubackich bójkach, a która w wydaniu Folke zdawała się być zawsze udawana i karykaturalnie przerysowana, jak u dziecka, które z uporem próbuje zgrywać przed kolegami kogoś, kim nie jest.
    Pozwolił, by przyjaciel (czy miał prawo go tak jeszcze nazywać?) chwycił się jego ramienia, zaciskając jednocześnie zęby w usilnie skrywanym dyskomforcie, który paraliżował go zawsze, ilekroć ktoś dotykał go dłużej, niż wymagały tego reguły dobrego wychowania, jak gdyby w głębi serca bał się tego dotyku lub przynajmniej wstydził się, że przez materiał odzieży ktoś zdoła wyczuć brzydkie, pokraczne arabeski jego blizn, zdobiących plecy i ramiona rozłożystym, wypukłym kwiatem śliskiej, czerwonej skóry. Ciemnymi, bezgwiezdnymi nocami śniło mu się niekiedy, że wychodzi z tego ciała, porzuca je za sobą, jak wąż swą wylinę, że istnieje w świecie niezależny od wszystkich tych blizn, obić, uszkodzeń, mankamentów i skaleczeń, które przypominały mu tylko, jaki był wybrakowany – były to oczywiście marzenia czcze, przesycone wybujałą, dziecięcą naiwnością, na którą pozwalał sobie tylko w snach, wyzwolony z poczucia przerażającej bezsilności, które targało nim za dnia.
    Na dworze powietrze było chłodne i dżdżyste, spękane od wilgotności, która unosiła się jeszcze przy ziemi po minionym deszczu. Folke uniósł nieznacznie głowę, pozwalając by przyjemne zimno wieczoru uderzyło dłonią wiatru w jego zaczerwienione wypiekami policzki, by wdarło się pod poły rozpiętego płaszcza, wstrząsając ciało dreszczem przenikliwego chłodu. Czuł, jak ciężki, ciepły oddech Bertrama zatrzymuje się na jego szyi, jak do zmysłów dociera mdły zapach alkoholu, czuł również, jak mężczyzna, choć podźwignięty z powrotem do pozycji stojącej, opierał znaczny ciężar swojego ciała na jego barku, napierając boleśnie na wypukłość obojczyka. Serce, zamiast zwolnić z planem oszczędzania tej energii, która jeszcze mu pozostała, biło szybko i nierówno, wprowadzone w rytm jakiejś nieznanej, wartkiej melodii, przypominającej tętent końskich kopyt. Dostrzegłszy niewysoki murek, wybudowany wzdłuż budynku, wewnątrz którego znajdowała się Piwnica Fenrira, nieopatrznie, zrobił krok w jego stronę, a błąd ten, dokonany w bezmyślnej desperacji, dał o sobie znać jeszcze zanim dotarł myślami do upragnionego rezultatu swoich poczynań – kaleka noga ugięła się ciężarem jego ciała, o które dodatkowo opierał się Holstein i Folke, dopełniając, jak sobie prędko uświadomił, bogaty wachlarz swoich porażek, poleciał do przodu, lądując kolanami w niedużej, błotnistej kałuży utworzonej w płaskim zagłebieniu chodnika.
    Poczuł, jak brudna, deszczowa woda przesiąka przez materiał jego ubrania, gdy odwrócił się jednak w stronę Bertrama, z głębi jego gardła, nagle i zupełnie niespodziewanie, wydobył się śmiech, który, tak długo mu obcy, wydawał się być dźwiękiem nieomal groteskowym, dzikim i zardzewiałym, jak gdyby struny głosowe zapomniały już, jak go artykułować. Śmiech, który bardziej niż szczerą reakcję emocjonalnego rozbawienia przypominał tik nerwowy, nad którym nie panowało ciało. Śmiech, który sprawił, że chciało mu się płakać i w jednej chwili pożałował, że nie zdążył się upić, póki oboje znajdowali się jeszcze w środku.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Piwnica Fenrira – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Piwnica Fenrira – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Ukłucie bólu było krótkie i rozmyte, jak rozmywało się przed nim wnętrze piwnicy przy niemrawych ruchach głowy, jak rozmywała się fizjonomia – przyjaciela, znajomego, kiedyś znanego – mężczyzny patrzącego na tę obcą, niezborną, ciążącą mu powłokę ciała jego ulubionym odcieniem zieleni i tak, jak rozmywała się smuga jasnej czerwieni na uniesionej powoli dłoni, odwróconej wnętrzem do góry, niewątpliwie należącej do niego, czuł w końcu tępe pulsowanie w obłej wypukłości nasady kciuka, a jednak w jakiś sposób zupełnie mu w tym momencie odrębnej i obojętnej. Okruchy szkła łyskały na szorstkiej skórze wyodrębnionej nagłą dezorientacją ręki, zgrubiałej przy nasadach zdrętwiałych palców, drżących zaledwie, kiedy dotykał roztargnioną świadomością ich niewątpliwej integralności z resztą siebie; rozpędem tej myśli musiał pojąć, że ten głuchy ból przetaczający się echem do koniuszków paliczków i krew spływająca leniwie po nadgarstku też musiały należeć do niego. Zdawało mu się dotąd naiwnie, że nie był nigdy wrażliwy na jej widok, tymczasem okruch wspomnienia wydartego z odległego dzieciństwa zarzucał temu przeświadczeniu fałsz; pamiętał przecież, jak przez swoją przyrodzoną niezdarność rozbił sobie kolano o krawędź kamiennego schodka w progu rodzinnego domu, jak próbował odnaleźć w krtani wymykające mu się kształty słów wołających o pomoc i pocieszenie, a zamiast których do gardła podeszły mu obrzydliwe mdłości, tak silne i nieprzyjemne, że nie potrafił nawet przecisnąć przez nie płaczu. Musiał przyzwyczaić się do tego później, może w sekwencji podobnych wypadków, zanim poszedł do szkoły, może kiedy do upadku popychały go już obce ręce rówieśników – musiał do niej nawyknąć, a jednak teraz, patrząc jak sączy się z płytkiego rozcięcia, tak nieważkiego w porównaniu do przebytych już wcześniej urazów, poczuł, że zaczyna go mdlić od jej widoku, jak wtedy, kiedy miał cztery lata i przewrócił się w progu, biegnąc do mamy ze zmiętym kwiatkiem w małej rączce, zerwanym z rabatki, w której sama go zasadziła. Jak pamiętał, była na niego zła, kiedy znalazła zgnieciony pąk na zwiędniętej łodyżce obok jego buta, uwalanego w ziemi, zzieleniałego na białym kiedyś czubku od wilgotnej trawy – a może była zła, że znalazła go bladego, ze skrwawionym kolanem i zupełnie milczącego, kiedy powinien ją przecież zawołać, powinien chociaż spróbować wołać, wreszcie wykrztusić z siebie przynajmniej najprostsze słowo, kształt celowej sylaby, cokolwiek poza tą przeklętą ciszą, z jaką nie chciała się pogodzić, jej syn nie był przecież niemową, był przede wszystkim uparty, z pewnością zupełnie zdrowy i silny, po prostu nieśmiały, uparty i nieśmiały, jak zawsze tłumaczyła.
    Poradzę sobie – zaoponował, w pierwszej chwili odpychając wyciąganą w jego stronę rękę, której dał się ostatecznie zaraz potem złapać i podźwignąć już bez żadnego więcej protestu, jak gdyby w tej krótkiej sekundzie pogodził się z tym, że jednak, przeciwnie do tego, co mówił, nie poradzi sobie sam, z grawitacją, z własnym ciałem, z dzisiejszym wieczorem. Ustawiony z powrotem do chybotliwego pionu, opierając się plecami o wpijającą się w ciało krawędź lady, bokiem o stabilny filar postaci Folke, którego przytrzymywał się jednym ramieniem, otrzepał powolną manierą rękę z okruszków szkła o swoje spodnie. Potem należało już tylko odbić się od baru, zrzucić ciężar swojej krępej równowagi bezpardonowo na Baantjera, gdzieś w tym wszystkim złapać kłąb płaszcza, którego jeden rękaw sunął potem za nimi po ziemi, walając się w kurzu i błocie pokrywających skancerowaną podłogę. Nie stawiał żadnego oporu, dając się prowadzić z potulnością nieszkodliwego, kalekiego kundla, niemającego wprawdzie lepszej alternatywy jak ta korna ogłada, za którą może chociaż z litości dostałby ochłap bliżej nieokreślonej ulgi. W środku było mu zresztą gorąco, coraz bardziej gorąco, gorąco od skaleczenia na dłoni i gorąco od ciała, do którego przylegał bokiem, okutego w przeciwieństwie do niego wciąż w płaszcz i warstwy jesiennego odzienia, jakby on nie czuł tego wcale, żaru rozlewającego się w trzewiach, pod żebrami, spływającego po skroniach.
    Uderzenie zimnego, rześkiego powietrza oszołomiło go w pierwszej chwili, ocuciło tylko trochę, na tyle tylko, by zdał sobie sprawę nagle, jak bardzo ciążą mu jego własne kończyny, wlekące się tak za jego wolą, jak i za Folke z jakąś żenującą ospałością i niezdarnością; podążał jednak dalej, nieświadomie obarczając przyjaciela bardziej, przechylając głowę niemrawo ku niemu, nim jednak zdobył się na jakiekolwiek słowa, nagły zawrót wszystkiego – myśli, rzeczywistości, niezbornej masy ciała – wytrącił go z rytmu powłóczystych kroków i pociągnął w dół, w ślad za Baantjerem. Sapnął, uderzając kolanem w twardy chodnik, zaraz zginając również drugie, zsuwając jednocześnie ramię z wygodnej opoki cudzej utraconej równowagi; pochylił się naprzód, garbiąc szeroką połać pleców i zanurzył skaleczoną dłoń w chłodnym błocie kałuży dla oparcia.
    Nudności rwały mu podchodzący do gardła żołądek, a śmiech, tak raptowny, dźwięczący zaraz obok niego w drżącej piersi rachitycznej sylwetki, rwał mu najpierw pijaną świadomość, potem – rwał jego własną krtań, w słabej, tragicznej wtórności, podobnie wyzutej z poprawnej wesołości. Śmiał się krótko, bez przekonania, niezdarnie unosząc kadłub ciała znad brei kałuży, by przechylić się w bok i oprzeć się znów o bok Folke, zarośnięty policzek przycisnąć do wypukłości wątłego ramienia, rozmazaną ławicę nocnych świateł zakrywając zasłoną opadniętych powiek.
    Trzeba było uciec – wymamrotał zaskakująco wyraźnie, kiedy spazm nerwowego śmiechu zamarł w nim, dogasając równie gwałtownie jak się zaczął. – Mogliśmy uciec – powtórzył, klęcząc w płyciźnie kałuży, czując ziarna piasku drażniące rozwartą szczelinę rany i obrzydliwe mdłości, czując się przede wszystkim odrętwiały i odrębny od siebie, jak wcześniej odrębna i odrętwiała była jego dłoń. – Nie chcę wracać. Zgubiłem klucze – szemrał ledwo, głowa osuwała mu się z ramienia, opadała naprzód, sunąc skronią po materiale płaszcza na jego  wywiniętą klapę. – Zgubiłem je w kieszeni... są w kieszeni, ale chciałem zgubić, zapomniałem, że chciałem je zgubić. Może zgubiłem.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Przez długi, rozciągnięty okres dzieciństwa o niczym nie marzył tak silnie, jak o tym, aby nareszcie stać się dorosłym – wyzwolić się z karceru wspomnień, które, jak sądził, znikną wraz z nieuchronną metamorfozą ciała, odpłyną w niepamięć tak, jak lata temu odpłynął dom, zniszczony gorejącym jęzorem pożaru i jak odpłynęła wyspa, niby nieistotny, zielonkawy punkt na linii widnokręgu, wkrótce przykryty wzburzoną pianą fal. Z zatrważającą determinacją pragnął udźwignąć ciężar nowego życia na własnych barkach, zerwać z siebie piętno rodzinnej skazy charakteru, przysięgając sobie w duchu, że nigdy nie będzie taki jak rodzice, że nie pozwoli by marazm rzeczywistości pochwycił go w żelazne szpony apatycznej inercji, samotności odczuwanej nawet wówczas, gdy przylegało się ciepłem ramienia do ciała drugiego człowieka. Z niecierpliwością wyczekiwał dnia, w którym osiągnie pełnię niezależności, kiedy sens jego życia, jakkolwiek żałosny, przestanie spoczywać w cudzych dłoniach, ujęty jak ranne zwierzę, z litością i przestrachem, gdy nareszcie otrzymał jednak wymarzoną wolność, rychło zdał sobie sprawę, że utrzymanie jej było obowiązkiem znacznie bardziej przerażającym, niż kiedykolwiek mógłby sobie wyobrazić – dorosłość, która rozsunęła się przed nim pozornie gładkim pasem startowym, okazała się być ledwie przedłużeniem dzieciństwa, osiemnastu lat obijania się od brzegu do brzegu w zakrytej mułem kałuży, zamykającej się w swym własnym, małym uniwersum, w którym spędzić miał kolejne lata, dekady, całe życie – poszukując na oślep drogi wyjścia, której nie było, bo nigdy nie istniała w dostępnych mu krajobrazach.
    Dzisiaj nie tylko był dorosły, lecz czuł się również stary, jak gdyby kostucha, niby katedralny gargulec, zasiadła mu na karku, dysząc ciężko, swym stęchłym, śmierdzącym oddechem przypominając o wszystkich tych zmarnowanych latach młodości, o setkach okazji, wydarzeń i słów, które powinny były go uszczęśliwić, które ginęły jednak w bezbrzeżnej intensywności wciąż rozpamiętywanych wspomnień. Miewał oczywiście – na przestrzeni trzech dekad egzystencji, przez które przeczołgał się z największym trudem – swoje słoneczne godziny i ubogie kwiatki szczęśliwości, rozsiane wśród piasku i kamieni, cierpienie, jakie przylgnęło do jego codzienności, narzuciło jednak poddańczemu umysłowi ustrój totalitarny, wymazując z pamięci wszystko to, co się w nim nie mieściło. Tak, jak niegdyś spoglądał zatem w przyszłość z nadzieją na poprawę, tak teraz niechętnie odwracał wzrok ku wizji dni, tygodni i miesięcy (o latach bał się myśleć), które piętrzyły się przed nim, niby stos wciąż rosnących obowiązków, jakie należało wykonać, by nareszcie osiągnąć spokój – to nieszczęsne uczucie, którym niegdyś tak pogardzał, obserwując codziennie lakoniczną opieszałość rodziców, uczucie, którego w dzieciństwie poprzysiągł się wyrzec, a które teraz majaczyło mu w snach, niby największe i najpiękniejsze ze wszystkich ziemskich pragnień. Gdzieś pod powierzchnią brzydkiej, zużytej skóry wiedział oczywiście, że nic nie zdoła już wyzwolić go z karceru własnego umysłu – nie buty przywracające chwilową sprawność w chromej nodze, nie alkohol jedynie doraźnie wyciszający roziskrzone fajerwerki myśli, nie maści i eliksiry, którymi tylekroć próbował ściągnąć z siebie wszystkie fizyczne niedoskonałości, nie medykamenty przepisane na wciąż kumulujące się piętna wstydu, którymi go naznaczono, od których nie mógł się uwolnić, bo zawsze znajdował się ktoś, kto chciał odcisnąć na jego skórze swoje inicjały.
    Niemoc, która opadła na niego teraz, zdawała się wyrzynać głęboko w miękką fakturę mięśni, rozchodzić się po kościach, paraliżując ciało bolesnym pragnieniem odpoczynku. Westchnął ciężko, czując jak przez nogawki przesiąka chłodna, błotnista woda z kałuży, jak jego policzki, pomimo chłodu wieczoru, płoną żywym ogniem i niespodziewanie zapragnął osunąć się zupełnie, lec twarzą w dół i pozwolić by śmierdząca, zimna deszczówka zakryła go z każdej strony – zamiast tego uniósł jednak wzrok na zakryte wiechciami zarostu, udręczone lico Bertrama, lassem rozwagi próbując opanować własne myśli, zdobyć się na resztki opanowania, które jeszcze w nim pozostały. Na słowa mężczyzny uśmiechnął się ostrożnie, nostalgicznie, całkiem szczerze, choć ze smutkiem, który gwałtownością fali nakrył niespodziewanie jego duszę – przez długie lata panował nad płaczem, tymczasem teraz nieustannie zdawało mu się, że ciągle jest bliski płaczu lub siłą się przed nim powstrzymuje, tak jakby cały postęp, który dokonał się przez dwie dekady, został wymazany, jak gdyby był z powrotem tym samym chłopcem, który lata temu przybił do portu na pokładzie rybackiego statku, płaczliwym, bezbronnym i łatwym do zranienia. Przez chwilę patrzył bezpośrednio w połyskujące słabo, brązowe oczy przyjaciela, zaraz podniósł się jednak bez słowa, mimowolnie pociągając nosem, powstrzymując mechaniczną reakcję organizmu, który ścisnął krtań lodowatą pięścią goryczy. Jego spojrzenie, nareszcie oderwane od twarzy Holsteina, wciąż klęczącego u jego nóg w błotnistej płyciźnie kałuży, bezwolnie powędrowało ku niebu, zatrzymując się na jego atramentowym płótnie, naznaczonym cętkami gwiazd, drobnych, jasnych punkcików błyszczących blado wśród przejmującej ciemności nocy. Dopiero gdy natrafił wzrokiem na srebrną tarczę księżyca, prawie okrągłą, z wyłączeniem drobnego uszczerbku po prawej stronie, rzucającą na miasto cienką jak woalka poświatę skąpego światła, ruszony widokiem, drgnął nieznacznie, ukradkiem spoglądając na przyjaciela, z troską bądź obawą, nie potrafił stwierdzić – czyżby nieuchronna bliskość pełni doprowadziła Bertrama do takiego stanu?
    Świszczące szemranie płaszcza i potok nerwowo wypowiadanych słów natychmiast zwrócił jego uwagę z powrotem ku rzeczywistości – Folke pociągnął nosem raz jeszcze, tym razem z zimna, po czym przykucnął ostrożnie, czując jak chłód mokrego materiału nogawek wnika z powrotem w miękką fakturę jego skóry.
    Nie szkodzi, nie musisz teraz wracać. – odparł spokojnie, po raz kolejny wyciągając ku niemu dłoń, po raz kolejny pomagając mu podnieść się z powrotem na nogi, ruszyć powolnym, chwiejnym krokiem w stronę głównego portu. – Twoje mieszkanie jest zresztą za daleko, będzie bezpieczniej, jeśli prześpisz się u mnie. To tylko dwie przecznice stąd. – wyjaśnił, chociaż poczuł, jak w głębi piersi rozpala się w nim wątła iskierka niepewności, jak gdyby obawiał się, że nadwyręża tą ofertą jasno wyznaczone granice ich relacji, perfidnie korzysta z jego nietrzeźwości, by wytłumaczyć sobie tę bliskość, która złączyła ich teraz, w katastrofalnych okolicznościach nieprzewidzianych wydarzeń. Bertram zdawał się jednak nie oponować – czy to z faktycznego ukontentowania jego propozycją, czy też raczej na skutek wątpliwego stanu świadomości, który skutecznie umożliwiał mu prowadzenie jakiejkolwiek dysputy.

    Folke i Bertram z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    11.10.2000 – Piwnica Fenrira – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 11.10.2000 – Piwnica Fenrira – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.