:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer
4 posters
Prorok
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Sro 23 Mar - 14:35
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
19.12.2000
Konfidencjonalna ciemność nocy polarnej podpełzająca pod Midgard, im bliżej znajdowano się granic miasta, przenikała zachłannie do arterii podmiejskich ulic i uliczek, przykrywając je woalem atmosfery świątecznej tajemnicy – mimo obfitości ozdób świadczących o zbliżającym się wielkimi krokami Jul, Forsteder z rzadka poprzetykane domami mieszkalnymi, miast tego obfitujące w przestrzenie kameralne i bardziej lub mniej rekreacyjne, jawiło się jako miejsce doskonałe na wyciszenie i zapomnienie o świątecznym zgiełku. Zdawać się mogło, że nawet na Snødekte, gdzie brukowana wstęga wąskiej uliczki wiła się jak kamienny wąż między zaskakująco gęsto stawianymi domami, im bardziej odczuwalne było bliskie sąsiedztwo centrum Midgardu, rozpraszające głębokie cienie, w których skąpane były liche trawniki i równo przycięte, obecnie skryte pod białą pierzyną śnieżnego puchu żywopłoty, świąteczna gorączka nie zdołała zapanować na dobre – nie na wszystkich latarniach można było dostrzec jemioły, zaś te, które już wisiały, wyglądały niezwykle mizernie; domki w większości przypadków przystrojone zostały zaledwie jodłowymi gałązkami, gdzie spomiędzy długich igiełek wyglądały stonowane ozdoby. Szaleństwo migotliwych światełek i intensywnych kolorów ozdób rozpoczynało się i kończyło na pierwszym półkilometrowym odcinku będącym ścisłym spoiwem między centrum, a przedmieściami stolicy galdrów. Im dalej od głównych arterii, ulica pustoszała, ustępując miejsca naturze. Domy przedzielane były najpierw dużo obszerniejszymi trawnikami, potem niewielkimi szpalerami drzew, by u wylotowi przejść w park wychodzący na drogę prowadzącą ku górom Bardal.
- Ej, ty, kuternoga! Tak, do ciebie mówię, pomiocie Fenrira! – Donośny okrzyk poniósł się głuchym, rezonującym nieprzyjemnie w kościach echem po wyludnionej, zacienionej uliczce, dosięgając uszu spacerowiczów. Jeszcze przez moment nie było widać jego źródła; przestrzeń wokoło wydawała się być pusta, a kameralność obrzeży Midgardu jednak wcale nie niepokojona przez jakichkolwiek awanturników. A mimo to już po chwili w jeden z okręgów, jakie uliczne latarnie rzucały na skrzący się spokojnie śnieg, tworząc ciepłą, pomarańczową poświatę, wkradły się cienie dwójki wysokich mężczyzn. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wyglądają dość postawnie, lecz im światło obficiej padało na ich sylwetki, tym łatwej było zorientować się, że mogli zaimponować wyłącznie wzrostem. – Zabieraj się stąd! I to już!
- Albo jutro odwiedzą cię gleipnirowcy! – zawtórował mu drugi młokos, z hardością w spojrzeniu kierując się w stronę Folke.
Bertram Holstein
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Sro 30 Mar - 21:21
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zgęstniały cień chłodnego wieczoru plamił się regularnymi znamionami złotawego światła latarni, kładącego się na płytach chodnika niczym wzór jasnego pigmentu na łuskach przeciągającego się pod ich stopami Jormunganda, ściskającego Midgard w silnych zwojach ogromnego ciała, jakby cierpliwie wyciskając z niego, powoli ku końcu, przejrzały sok darowanego ludziom czasu – marnowanego zbyt często, zbyt łatwo, zbyt głupio; ale nigdy więcej, jak myślał, obserwując nierówny ruch sylwetki wyprzedzającej go o parę niespiesznych kroków, w których dostrzegał, z ukłuciem bezsilnego zatroskania i bezwiednej czułości, ukrywaną nieporadnie sztywność chromej nogi. Świeży puch śniegu skrzypiał przyjemnie pod podeszwami butów, skrząc się w plamach oświetlenia; komfortowe milczenie zalegało w rześkim powietrzu, dojmująco inne od ciszy, jaka do niedawna trawiła każdą z nocy – teraz nie potrafił sobie wyobrazić, jakim sposobem znosił ją tak długo, jak wmówił sobie, że jest nieszkodliwa i konieczna, jak udało mu się nie ogłuchnąć w niej zupełnie – zapaść w afektywnej apatii toczącej go coraz silniejszymi napadami na dobre, nieodwracalnie. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mógłby teraz do niej wrócić; że zdołałby pod jej duszącym ciężarem zasnąć, bez złotych włosów łaskoczących w szyję, bez bolesnego napięcia wyczuwanego pod ciepłą nogawką, niechętnie ustępującego pod jego dłonią, bez – przynajmniej – gładkiego chłodu złotej obrączki, szafirowego oczka przesuniętego w dół, uwierającego w przyłożoną do niego opuszkę kciuka niecierpliwą świadomością, że zobaczą się niedługo. Jak gdyby cofnął się w czasie, znów zakochany po raz pierwszy – choć nie był nagle pewien, czy był istotnie kiedykolwiek wcześniej.
Z bezwiednym, dyskretnym rozbawieniem, wymierzanym samemu sobie z cieniem zakłopotanego zmieszania, podniósł spojrzenie w prześwit między łunami kolejnych latarni, wlewając w studnie źrenic roziskrzoną ciemność nieba, zmętniały granat poprzetykany srebrzystym brokatem przytrzymujących go szwów – ledwie na krótką chwilę spuszczając spojrzenie z przyjaciela, pozwalając mu, nieostrożnie, wyprzedzić się jeszcze bardziej; o krok za daleko. Ostry klin czyjegoś głosu przedarł się przez milczenie, zrywając krótkotrwały, kruchy ścieg ulotnego spokoju, przymuszając go do zwrócenia wzroku w cień rozlewający się przed nimi, pociemniały i wychłodniały, jak gdyby noc, spijana z bezchmurnego nieba, stężała nagle w naczyniu jego trzeźwości, ścięła się pod rozpaloną żagwią odruchowego gniewu. Pomyślał, w pierwszej chwili, że krzyczą do niego – że znaleźli go nawet tutaj, w opustoszałej dzielnicy obrzeży, w błogiej niepamięci o podobnych problemach. Dopiero później dźwięczący jeszcze w myślach kuternoga schwycił go za sakwę krtani, wmuszając w nią obmierzły skrzep cierpkich przekleństw; chrzęszczenie śniegu pod przyspieszonym krokiem drażniło go nagle, nieprzyjemne i jazgotliwe, kąsające słuch sięgający oddechów intruzów wysuwających się w łunę światła przed Folke. Głosy, podnoszące się znowu, niezrozumiale wrogie, oskarżające go o coś, czym nie był, świszczały cedzoną przez zęby nienawiścią.
Palce otarły się o materiał płaszcza, ściskając krótko jego przedramię, schwycone odruchem, kiedy wymijał go, wysuwając się naprzód; chciał na niego spojrzeć, uspokoić go – i siebie – choćby krótką wymianą wzajemnej uwagi, ale jeden z mężczyzn, śmielszy z dwójki wyzwoleńczych, zdążył wysunąć się ku nim na drażniącą granicę rozsądnego dystansu.
– Podać może adres, żebyście przekazali kolegom? – odwarknął ostro, cofając opieszale rękę, i nieprzezornie postąpił krok naprzód, nadwyrężając jeszcze bardziej, prowokacyjnie, skrócony rozsądek. Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby złapać pierwszego z nich; słyszał tymczasem za sobą naglące dudnienie, przypominające uporczywie, żeby zachować choćby szczęt spokoju, choć złość paliła go we wrażliwie podniebienie nerwów, zakleszczona uwagą na wysokich sylwetkach. Brakowało mu, nagle, szorstkiej tekstury wełny pod palcami, bezpiecznego kontaktu, ramienia przy ramieniu. – Werbują sobie teraz chłopców na posyłki?
Z bezwiednym, dyskretnym rozbawieniem, wymierzanym samemu sobie z cieniem zakłopotanego zmieszania, podniósł spojrzenie w prześwit między łunami kolejnych latarni, wlewając w studnie źrenic roziskrzoną ciemność nieba, zmętniały granat poprzetykany srebrzystym brokatem przytrzymujących go szwów – ledwie na krótką chwilę spuszczając spojrzenie z przyjaciela, pozwalając mu, nieostrożnie, wyprzedzić się jeszcze bardziej; o krok za daleko. Ostry klin czyjegoś głosu przedarł się przez milczenie, zrywając krótkotrwały, kruchy ścieg ulotnego spokoju, przymuszając go do zwrócenia wzroku w cień rozlewający się przed nimi, pociemniały i wychłodniały, jak gdyby noc, spijana z bezchmurnego nieba, stężała nagle w naczyniu jego trzeźwości, ścięła się pod rozpaloną żagwią odruchowego gniewu. Pomyślał, w pierwszej chwili, że krzyczą do niego – że znaleźli go nawet tutaj, w opustoszałej dzielnicy obrzeży, w błogiej niepamięci o podobnych problemach. Dopiero później dźwięczący jeszcze w myślach kuternoga schwycił go za sakwę krtani, wmuszając w nią obmierzły skrzep cierpkich przekleństw; chrzęszczenie śniegu pod przyspieszonym krokiem drażniło go nagle, nieprzyjemne i jazgotliwe, kąsające słuch sięgający oddechów intruzów wysuwających się w łunę światła przed Folke. Głosy, podnoszące się znowu, niezrozumiale wrogie, oskarżające go o coś, czym nie był, świszczały cedzoną przez zęby nienawiścią.
Palce otarły się o materiał płaszcza, ściskając krótko jego przedramię, schwycone odruchem, kiedy wymijał go, wysuwając się naprzód; chciał na niego spojrzeć, uspokoić go – i siebie – choćby krótką wymianą wzajemnej uwagi, ale jeden z mężczyzn, śmielszy z dwójki wyzwoleńczych, zdążył wysunąć się ku nim na drażniącą granicę rozsądnego dystansu.
– Podać może adres, żebyście przekazali kolegom? – odwarknął ostro, cofając opieszale rękę, i nieprzezornie postąpił krok naprzód, nadwyrężając jeszcze bardziej, prowokacyjnie, skrócony rozsądek. Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby złapać pierwszego z nich; słyszał tymczasem za sobą naglące dudnienie, przypominające uporczywie, żeby zachować choćby szczęt spokoju, choć złość paliła go we wrażliwie podniebienie nerwów, zakleszczona uwagą na wysokich sylwetkach. Brakowało mu, nagle, szorstkiej tekstury wełny pod palcami, bezpiecznego kontaktu, ramienia przy ramieniu. – Werbują sobie teraz chłopców na posyłki?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 3 Kwi - 0:02
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Znów padał śnieg – drobne, srebrzące się płatki przedzierały się przez gęstą oćmę wieczoru, spiralami osuwały się na ziemię, cicho i onirycznie, jakby w innym wypadku miały obudzić zaszyte w zaroślach stworzenia, których drobne, włochate piersi unosiły się sennie, owinięte ciepłym szalem puszystego ogona. Tylko leżący na chodniku obrus bieli skrzypiał cicho pod nogami, znaczącymi opustoszały korowód ulicy niewyraźnym śladem – podeszwą odciśniętą na miękkim, wilgotnym płótnie, nierówno w rytmie z drugą, wyraźnie zatartą, przeciągniętą, odbitą zbyt mocno bądź zbyt lekko; broczył ziemię jak ranne zwierzę, choć tym razem nie pozostawiał po sobie krwi, utykał bardziej dolegliwie niż zazwyczaj i wyraźnie się tego wstydził, chociaż nie protestował, uspokojony milczeniem, pogodzony z echem kroków Bertrama, towarzyszących mu jak cień, zawsze pod ukosem, o kilka centymetrów za linią pleców, z przezorną asekuracją. Litość była taka sama, niezależnie od tego, w którym miejscu przebijała skórę – jego wydawała mu się jednak istotnie znośniejsza.
Zawsze sądził, że noce były piękniejsze od dni, cień przyjemniejszy od słońca, milczenie spokojniejsze od dźwięku – szczególnie teraz, oplecione rześkim, chłodnym powietrzem, roztarte na powierzchni przetrąconej przeszłością świadomości, przetkane cekinami gwiazd, błyszczącymi w atramentowym rozlewisku nieba. Mrok podszyty fastrygą bielejącego śniegu, którego szewiot zsuwał się po spadzistych dachach ciasno ulokowanych budynków i tłoczył się kierdelem przy linii krawężnika, miejscowo przetarty fragmentem odsłoniętej gołoledzi, błyszczącej jak szkielet wyglądający spod bladej skóry, wydawał mu się łagodniejszy, nawet gdy pod próg świadomości z trudem podsuwała się złudność tych wrażeń, niewypowiedziana groza, która kładła się na zesztywniałym karku wspomnieniem długich kolumn nekrologów na ostatnich stronach gazet, wszystkich wieczorów, gdy szmer cudzej obecności zsuwał się chłodnym dreszczem lęku po lekko zgarbionych plecach, otwartej paszczy nocy, z głębi której, zza uchylonego okna, dobiegał odległy, głuchy pogłos krzyku – do dziś nie był pewien, czy usłyszał go naprawdę; nie miał odwagi sprawdzać. Spokój, jaki zaszył się dzisiaj w jego sercu, wydawał się zatem fatamorganą odległego pragnienia, uczuciem, które nie potrafiło znaleźć sobie miejsca, samotnym, ciężkim i zamyślonym, otulonym komfortem przyzwolenia na ciszę, lecz zwiastującym jednocześnie widmo skradającego się po szyi niepokoju – jak psie zęby szczypiące nitki wylizanych szwów, filiżanka herbaty postawiona na samej krawędzi blatu.
Drgnął wyraźnie, gdy szrapnel cudzego wyzwiska przedarł się przez zesztywniałe mrozem powietrze, rozbijając się o brzeg jego świadomości echem dziecięcych wspomnień, przeobrażając ośnieżoną, brukowaną ulicę w sień szkolnego korytarza, pusty krużganek, perlący się drwiną cudzego śmiechu, gdy obcierał wnętrza dłoni o betonową podłogę, dociskając kolana do kamiennych płytek i tchórzliwie zamykając oczy, jakby zaciśnięte powieki miały uchronić go przed bólem, ostudzić kaustyczność lżących słów, wyrytych w pamięci jak na metalowej płycie sztychu. Poczuł charakterystyczny ucisk w piersi, gdy serce nerwowo przeskoczyło akord, rozlewając się za mostkiem zdrętwieniem paniki, która zacisnęła się silnym klasterem inercji, ledwie pozwalającej cofnąć się o krok, gdy obcy mężczyźni podeszli bliżej, wyłaniając się z kałuży cienia; okruchy brawury, jakie mógłby w sobie nosić, zanikały na wietrze kolejnych gróźb, wtórowanych hardym błyskiem spojrzenia, zwiastunem gniewnie zaciśniętych pięści – nie rozumiał tak naprawdę sensu tego, co do niego mówili, nie rozumiał bezpodstawności nienawistnych zarzutów ani jakie tak naprawdę niosły za sobą konsekwencje, jak krzywdzące były dla nich obu. Rozumiał natomiast, że powinien się wycofać, usłuchać własnego strachu i posłusznie odwrócić się w przeciwną stronę, nawet jeśli z doświadczenia wiedział, że skrucha rzadko kończyła się dobrze, a obietnice składane pod rygorem przemocy nie miały żadnej wagi – rozumiał, że dotąd usilnie się oszukiwał, wmawiał sobie, że mógł jeszcze znaleźć zapomnienie, że mógł uciec od przeszłości.
Nie zauważył, kiedy Bertram go wyminął, lecz jego głos – gardłowy i nieprzyjemny – wyrwał go z oków paraliżującego zaskoczenia, w obliczu którego sam ledwie zdołał ułożyć usta w długą, grzeczną samogłoskę; poczuł krótki uścisk jego palców na przedramieniu, lecz bliskość ta pozostawiła jedynie echo chłodu w miejscu, gdzie materiał kurtki ugiął się lekko pod czułym kształtem znajomej dłoni. Mdłości przestrachu podeszły mu do gardła, zatrzymały się w debrze skurczonego żołądka, błysnęły w zmętniałej zieleni tęczówek, zanim nie zmusił się, by oderwać stopy od zmarzniętego chodnika i stanąć o krok za nim, ukradkiem sięgając palcami ku zgiętej kościstości łokcia.
– Bertram. – przez jego ściszony głos przedarła się błagalna desperacja, niepewność, z jaką próbował jeszcze pochwycić trzeźwość jego spojrzenia. – Zostaw ich, nic się nie stało... chodźmy stąd. – dodał nieco głośniej, łudząc się jeszcze, całkiem naiwnie, że ciężka atmosfera sytuacji mogłaby opaść i stopnieć, wypełniając płuca głębokim, uspokojonym oddechem ulgi.
Zawsze sądził, że noce były piękniejsze od dni, cień przyjemniejszy od słońca, milczenie spokojniejsze od dźwięku – szczególnie teraz, oplecione rześkim, chłodnym powietrzem, roztarte na powierzchni przetrąconej przeszłością świadomości, przetkane cekinami gwiazd, błyszczącymi w atramentowym rozlewisku nieba. Mrok podszyty fastrygą bielejącego śniegu, którego szewiot zsuwał się po spadzistych dachach ciasno ulokowanych budynków i tłoczył się kierdelem przy linii krawężnika, miejscowo przetarty fragmentem odsłoniętej gołoledzi, błyszczącej jak szkielet wyglądający spod bladej skóry, wydawał mu się łagodniejszy, nawet gdy pod próg świadomości z trudem podsuwała się złudność tych wrażeń, niewypowiedziana groza, która kładła się na zesztywniałym karku wspomnieniem długich kolumn nekrologów na ostatnich stronach gazet, wszystkich wieczorów, gdy szmer cudzej obecności zsuwał się chłodnym dreszczem lęku po lekko zgarbionych plecach, otwartej paszczy nocy, z głębi której, zza uchylonego okna, dobiegał odległy, głuchy pogłos krzyku – do dziś nie był pewien, czy usłyszał go naprawdę; nie miał odwagi sprawdzać. Spokój, jaki zaszył się dzisiaj w jego sercu, wydawał się zatem fatamorganą odległego pragnienia, uczuciem, które nie potrafiło znaleźć sobie miejsca, samotnym, ciężkim i zamyślonym, otulonym komfortem przyzwolenia na ciszę, lecz zwiastującym jednocześnie widmo skradającego się po szyi niepokoju – jak psie zęby szczypiące nitki wylizanych szwów, filiżanka herbaty postawiona na samej krawędzi blatu.
Drgnął wyraźnie, gdy szrapnel cudzego wyzwiska przedarł się przez zesztywniałe mrozem powietrze, rozbijając się o brzeg jego świadomości echem dziecięcych wspomnień, przeobrażając ośnieżoną, brukowaną ulicę w sień szkolnego korytarza, pusty krużganek, perlący się drwiną cudzego śmiechu, gdy obcierał wnętrza dłoni o betonową podłogę, dociskając kolana do kamiennych płytek i tchórzliwie zamykając oczy, jakby zaciśnięte powieki miały uchronić go przed bólem, ostudzić kaustyczność lżących słów, wyrytych w pamięci jak na metalowej płycie sztychu. Poczuł charakterystyczny ucisk w piersi, gdy serce nerwowo przeskoczyło akord, rozlewając się za mostkiem zdrętwieniem paniki, która zacisnęła się silnym klasterem inercji, ledwie pozwalającej cofnąć się o krok, gdy obcy mężczyźni podeszli bliżej, wyłaniając się z kałuży cienia; okruchy brawury, jakie mógłby w sobie nosić, zanikały na wietrze kolejnych gróźb, wtórowanych hardym błyskiem spojrzenia, zwiastunem gniewnie zaciśniętych pięści – nie rozumiał tak naprawdę sensu tego, co do niego mówili, nie rozumiał bezpodstawności nienawistnych zarzutów ani jakie tak naprawdę niosły za sobą konsekwencje, jak krzywdzące były dla nich obu. Rozumiał natomiast, że powinien się wycofać, usłuchać własnego strachu i posłusznie odwrócić się w przeciwną stronę, nawet jeśli z doświadczenia wiedział, że skrucha rzadko kończyła się dobrze, a obietnice składane pod rygorem przemocy nie miały żadnej wagi – rozumiał, że dotąd usilnie się oszukiwał, wmawiał sobie, że mógł jeszcze znaleźć zapomnienie, że mógł uciec od przeszłości.
Nie zauważył, kiedy Bertram go wyminął, lecz jego głos – gardłowy i nieprzyjemny – wyrwał go z oków paraliżującego zaskoczenia, w obliczu którego sam ledwie zdołał ułożyć usta w długą, grzeczną samogłoskę; poczuł krótki uścisk jego palców na przedramieniu, lecz bliskość ta pozostawiła jedynie echo chłodu w miejscu, gdzie materiał kurtki ugiął się lekko pod czułym kształtem znajomej dłoni. Mdłości przestrachu podeszły mu do gardła, zatrzymały się w debrze skurczonego żołądka, błysnęły w zmętniałej zieleni tęczówek, zanim nie zmusił się, by oderwać stopy od zmarzniętego chodnika i stanąć o krok za nim, ukradkiem sięgając palcami ku zgiętej kościstości łokcia.
– Bertram. – przez jego ściszony głos przedarła się błagalna desperacja, niepewność, z jaką próbował jeszcze pochwycić trzeźwość jego spojrzenia. – Zostaw ich, nic się nie stało... chodźmy stąd. – dodał nieco głośniej, łudząc się jeszcze, całkiem naiwnie, że ciężka atmosfera sytuacji mogłaby opaść i stopnieć, wypełniając płuca głębokim, uspokojonym oddechem ulgi.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Prorok
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 10 Kwi - 19:56
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
To mógłby być jeden z wielu zwyczajnych, przedświątecznych wieczorów — niewiele wskazywało bowiem na to, że miałby czymkolwiek odbiegać od szeregu już minionych dni: równie chłodnych, równie zaśnieżonych, równie wypełnionych niekończącą się krzątaniną, planowaniem i narzekaniem; w całym, trwającym już od końca listopada zagonieniu niemal w równym stopniu pozbawionych świątecznej atmosfery, jak większość letnich wieczorów, kiedy to każdy stara się wyłącznie korzystać z rzadka zachodzącego za horyzont słońca, teraz natomiast — z prędko nadchodzącego zmroku. To mógłby być jeden z tych wielu przyjemnych zmierzchów, podczas których nieważne było to, co miał przynieść poranek; podczas których liczyła się jedynie możliwość ukrycia w nadciągającej ciemności doczesnych zmartwień.
Wszystko jednak skrupulatnie, z niebywałą precyzją trafił szlag, jakby Norny z premedytacją zdecydowały się kolejny raz zburzyć chwilowy spokój, który nie zdążył jeszcze rozgościć się w życiu części midgardzkiego społeczeństwa.
Nieprzyjemny, gardłowy rechot rozniósł się po okolicy w odpowiedzi na rzucone zaczepnie pytanie Bertrama. Mężczyźni zdawali się w ogóle nie wychwycić ironii, jaką było podszyte, uznając je za doskonały żart.
— Na pewno będzie szybciej — rzucił ze śmiechem młokos o pociągłej twarzy dość obficie pobrużdżonej bliznami po młodzieńczym trądziku, zaraz jednak od swojego towarzysza, który sprowokował całą sytuację, otrzymał solidnego kuksańca między żebra.
— Zamknij mordę, debilu — warknął do niego, jednak nie na tyle dyskretnie, by uwaga ta nie dotarła do uszu Bertrama i Folke. Odwrócił pełen gniewu wzrok w stronę Holsteina, gdy następne pytanie zanurzyło się we wszechobecnej ciszy przerywanej teraz tylko ciężkimi oddechami najwidoczniej skorych do szarpaniny młodzianów. — Na posyłki to jesteś ty, skoro bronisz dupę temu pchlarzowi. Nóżka boli, to już trzeba mieć swojego goryla do ochrony? Szkoda, że ci jej całkiem nie ujebało. Byłoby o jedno dziwadło mniej. — Nie przebierał w słowach. Nie starał się nawet hamować, jakby zupełnie pozbawiony był świadomości, że ranny warg to wciąż warg — pod każdym względem silniejszy od przeciętnego człowieka. – Nic się nie stało? Nic. Się. Nie. Stało? — Każde słowo cedził wolno, wkładając w nie jak najwięcej jadu i niemal spluwając; z każdym zbliżał się coraz bardziej do Folke, nie przejmując się wcale, że za plecami miał obecnie Bertrama — na oku miał go bowiem jego towarzysz. — Otóż, kurwa, stało się. Nigdzie nie idziesz, dopóki nie zapłacisz za to, co zrobiłeś, bestio. Żeby w biały dzień dzieci atakować i robić z nich kaleki? Nie wywiniesz się, gnoju! — zagrzmiał, rzucając się z pięściami na Baantjera.
Mężczyzna atakujący Folke posiada bonus do sprawności +25.
trafienie wykonane poprawnie (2); 14 + 25 = 39
Wszystko jednak skrupulatnie, z niebywałą precyzją trafił szlag, jakby Norny z premedytacją zdecydowały się kolejny raz zburzyć chwilowy spokój, który nie zdążył jeszcze rozgościć się w życiu części midgardzkiego społeczeństwa.
Nieprzyjemny, gardłowy rechot rozniósł się po okolicy w odpowiedzi na rzucone zaczepnie pytanie Bertrama. Mężczyźni zdawali się w ogóle nie wychwycić ironii, jaką było podszyte, uznając je za doskonały żart.
— Na pewno będzie szybciej — rzucił ze śmiechem młokos o pociągłej twarzy dość obficie pobrużdżonej bliznami po młodzieńczym trądziku, zaraz jednak od swojego towarzysza, który sprowokował całą sytuację, otrzymał solidnego kuksańca między żebra.
— Zamknij mordę, debilu — warknął do niego, jednak nie na tyle dyskretnie, by uwaga ta nie dotarła do uszu Bertrama i Folke. Odwrócił pełen gniewu wzrok w stronę Holsteina, gdy następne pytanie zanurzyło się we wszechobecnej ciszy przerywanej teraz tylko ciężkimi oddechami najwidoczniej skorych do szarpaniny młodzianów. — Na posyłki to jesteś ty, skoro bronisz dupę temu pchlarzowi. Nóżka boli, to już trzeba mieć swojego goryla do ochrony? Szkoda, że ci jej całkiem nie ujebało. Byłoby o jedno dziwadło mniej. — Nie przebierał w słowach. Nie starał się nawet hamować, jakby zupełnie pozbawiony był świadomości, że ranny warg to wciąż warg — pod każdym względem silniejszy od przeciętnego człowieka. – Nic się nie stało? Nic. Się. Nie. Stało? — Każde słowo cedził wolno, wkładając w nie jak najwięcej jadu i niemal spluwając; z każdym zbliżał się coraz bardziej do Folke, nie przejmując się wcale, że za plecami miał obecnie Bertrama — na oku miał go bowiem jego towarzysz. — Otóż, kurwa, stało się. Nigdzie nie idziesz, dopóki nie zapłacisz za to, co zrobiłeś, bestio. Żeby w biały dzień dzieci atakować i robić z nich kaleki? Nie wywiniesz się, gnoju! — zagrzmiał, rzucając się z pięściami na Baantjera.
INFORMACJE
Mężczyzna atakujący Folke posiada bonus do sprawności +25.
trafienie wykonane poprawnie (2); 14 + 25 = 39
Folke Baantjer
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 10 Kwi - 20:46
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Dobrze znał ten rodzaj strachu – charakterystyczne, dławiące uczucie, zbierające się w wąskiej cieśninie krtani, oplatające żołądek bolesnym skurczem przeczucia, które rozsuwało się po karku dropiatością zdrętwiałego odruchu, sprawiającego, że mięśnie sztywniały wokół kości, przywiązując go do ziemi korzeniami panicznej inercji; jak drzewo, które nie mogło uciec przed pożarem, nieruchome nawet gdy płomienie wspominały się łapczywie po chropowatej nierówności kory. Kiedy zatrzymywał dłoń na ręce Bertrama, ledwie muskając palcami materiał kurtki, której pomarszczona nierówność przesunęła się lekko pod jego dotykiem, sądził jeszcze, że mogliby się wycofać, posłusznie schylić głowę i opuścić brukowaną gardziel ulicy, która teraz, zaciemniona nadchodzącym zmrokiem, choć ponacinana przecznicami trawiastych wstęg, wydawała się ciasna i duszna, jakby z każdym kolejnym, płytkim oddechem budynki przysuwały się do siebie, a przestrzeń, pożerająca zieleń parku, zawężała się do pojedynczych kwadratów poszarzałych kamieni, wyglądających nierównym wzorem spod okrywy śniegu, niczym kurz zbierającego się białymi kołtunami przy krawężnikach – spokojne, przedświąteczne piękno otaczającej ich scenerii nastroszyło się i wyblakło, jakby w obliczu niebezpieczeństwa nawet pobliskie latarnie zaczęły świecić słabiej, odwracając wzrok od tego, co miało się wydarzyć.
Drgnął wyraźnie na słowa jednego z mężczyzn, cofając się przed kolejnym oszczerstwem, które zatliło się jasną iskrą sprzeciwu głęboko za rękojeścią mostka – dziwadło kłujące jak użądlenie, znajome jak stara blizna, na nowo rozdrapywana w jątrzącą się ranę, drażniące pod cienką membraną świadomości, bo kiedy powracał myślami do nocy, która połamała każdą kość szkieletu i nałożyła na twarz Bertrama maskę zwierzęcego pyska, pamiętał jedynie jego strach; błysk niepewnego spojrzenia, rubinowy ogienek prośby inkrustowany w zmierzwioną płachtę wilczego futra. Poczuł nagły skurcz niesprawiedliwej obawy, któremu nie potrafił jednak pofolgować, więc cofnął się o krok przed gniewnymi słowami nieznajomego, jakby każde z nich, cedzone wolno przez zaciśnięte zęby, wbijało się w jego skórę echem dawnego bólu, lżenia zaostrzonego drwiącym szponem pogardy, której nigdy nie był w stanie od siebie odeprzeć – przyzwalał na wszystko, co go spotykało, z pokorą ofiarnego jagnięcia podkładając głowę na kamień, jakby sądził, że uległość doda mu otuchy; tym razem zbliżający się mężczyzna zdawał się wpychać go coraz głębiej w ciemny zaułek własnej bezsilności, pośpiesznych, rozpaczliwych kroków, mimo których odległość, jaka go od niego dzieliła, nie zwiększała się, a zacieśniała wokół szyi sznurem narastającej w piersi paniki.
– N-nie… ja nie… m-musieliście mnie z kimś pomylić… – zaczął w końcu, żałośnie i błagalnie, odruchowo zakrywając twarz przedramieniem, gdy mężczyzna rzucił się w jego stronę, zderzając obuch zaciśniętej pięści z tkliwą powierzchnią nadbrzusza – na moment stracił oddech, zginając się w pół, gdy ból rozlał się po ciele wraz z gwałtowną falą wspomnień, wzburzającą się o stromy brzeg wyszczerbionej świadomości: przeskakujące, wyblakłe klisze cudzego gniewu, stare siniaki kwitnące teraz ponownie na powierzchni skóry, tworząc przerażającą, purpurową łąkę, dłonie podduszające go za kołnierz, by zaraz szarpnąć kostną klatką żeber, zatrzymać cios na rękojeści mostka, wydobyć z niego zdławione westchnienie kaszlnięcia, wypadającego z ust pod wpływem uderzenia, chwilę przed tym, jak bez cienia oporu pozwalał stanowczym szarpnięciem rzucić się na ziemię. Tym razem wciąż stał na nogach, chociaż potknął się o krawężnik, mało nie tracąc równowagi pod grzmotem groźby, która zmaterializowała się przed nim zaciśniętą pięścią – rzucił krótkie, rozpaczliwe spojrzenie w kierunku Bertrama, po czym powoli zsunął dłoń z miejsca, które pulsowało tępym bólem niewysoko nad trzustką, unosząc obie ręce do góry, zasłaniając się nimi, jakby rzeczywiście sądził, że własne, kruche i bezużyteczne ciało mogłoby obronić go przed kolejnym ciosem; nie mogło.
obrona: 7 + 5 = żenada
Drgnął wyraźnie na słowa jednego z mężczyzn, cofając się przed kolejnym oszczerstwem, które zatliło się jasną iskrą sprzeciwu głęboko za rękojeścią mostka – dziwadło kłujące jak użądlenie, znajome jak stara blizna, na nowo rozdrapywana w jątrzącą się ranę, drażniące pod cienką membraną świadomości, bo kiedy powracał myślami do nocy, która połamała każdą kość szkieletu i nałożyła na twarz Bertrama maskę zwierzęcego pyska, pamiętał jedynie jego strach; błysk niepewnego spojrzenia, rubinowy ogienek prośby inkrustowany w zmierzwioną płachtę wilczego futra. Poczuł nagły skurcz niesprawiedliwej obawy, któremu nie potrafił jednak pofolgować, więc cofnął się o krok przed gniewnymi słowami nieznajomego, jakby każde z nich, cedzone wolno przez zaciśnięte zęby, wbijało się w jego skórę echem dawnego bólu, lżenia zaostrzonego drwiącym szponem pogardy, której nigdy nie był w stanie od siebie odeprzeć – przyzwalał na wszystko, co go spotykało, z pokorą ofiarnego jagnięcia podkładając głowę na kamień, jakby sądził, że uległość doda mu otuchy; tym razem zbliżający się mężczyzna zdawał się wpychać go coraz głębiej w ciemny zaułek własnej bezsilności, pośpiesznych, rozpaczliwych kroków, mimo których odległość, jaka go od niego dzieliła, nie zwiększała się, a zacieśniała wokół szyi sznurem narastającej w piersi paniki.
– N-nie… ja nie… m-musieliście mnie z kimś pomylić… – zaczął w końcu, żałośnie i błagalnie, odruchowo zakrywając twarz przedramieniem, gdy mężczyzna rzucił się w jego stronę, zderzając obuch zaciśniętej pięści z tkliwą powierzchnią nadbrzusza – na moment stracił oddech, zginając się w pół, gdy ból rozlał się po ciele wraz z gwałtowną falą wspomnień, wzburzającą się o stromy brzeg wyszczerbionej świadomości: przeskakujące, wyblakłe klisze cudzego gniewu, stare siniaki kwitnące teraz ponownie na powierzchni skóry, tworząc przerażającą, purpurową łąkę, dłonie podduszające go za kołnierz, by zaraz szarpnąć kostną klatką żeber, zatrzymać cios na rękojeści mostka, wydobyć z niego zdławione westchnienie kaszlnięcia, wypadającego z ust pod wpływem uderzenia, chwilę przed tym, jak bez cienia oporu pozwalał stanowczym szarpnięciem rzucić się na ziemię. Tym razem wciąż stał na nogach, chociaż potknął się o krawężnik, mało nie tracąc równowagi pod grzmotem groźby, która zmaterializowała się przed nim zaciśniętą pięścią – rzucił krótkie, rozpaczliwe spojrzenie w kierunku Bertrama, po czym powoli zsunął dłoń z miejsca, które pulsowało tępym bólem niewysoko nad trzustką, unosząc obie ręce do góry, zasłaniając się nimi, jakby rzeczywiście sądził, że własne, kruche i bezużyteczne ciało mogłoby obronić go przed kolejnym ciosem; nie mogło.
obrona: 7 + 5 = żenada
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Mistrz Gry
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 10 Kwi - 20:46
The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości
'k100' : 7
'k100' : 7
Bertram Holstein
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 10 Kwi - 21:00
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Asekuracja znajomego uścisku palców sięgała jego łokcia jak kotwica przerzucona przez burtę przytomności, powstrzymując go przynajmniej przed ryzykowniejszą prowokacją – nie potrafiłby się już cofnąć, pomimo zdesperowanej prośby przebrzmiewającej w ściszonym głosie przyjaciela; chociaż chciał ku niemu spojrzeć, choć pragnął umieć, dla niego, rozewrzeć szczęki własnego gniewu, posłuchać uładzającej, błagalnej melodii głosu, udawać, że istotnie nic się nie wydarzyło, że wieczór mógł powrócić jeszcze do swojego spokojnego pływu, zakryć ich znów paliatywem ciszy, połknąć na powrót wysokie sylwetki prowodyrów w trzewia głębokiego cienia, pozostawiając ich znów samych; cofnąć się o parę kroków wstecz, pozwalając podjąć im inną decyzję. Gdyby tylko nie odwrócił od niego spojrzenia, uległszy nawinie pozornej łagodności nocy; wracajmy już wypowiedziane zaledwie parę kroków wcześniej – wystarczyłoby zaledwie tyle, tymczasem było już za późno. Folke próbował jeszcze inkantować rzeczywistość, obłaskawiać ją korną uległością, która trzeszczała między zaciskanymi zębami gorzkim rozdrażnieniem, tragicznie bezskuteczna, bo nawet gdyby wspaniałomyślnie pozwolili im zawrócić się i odejść, wiedział, że nie potrafiłby zmusić się, by to uczynić; nie potrafiłby przez ten sam zagorzały gniew, który nie pozwalał mu cofać się w akademii, który pchał go wprost ku nadstawionym ostrzegawczo pięściom, nakazywał poszukiwać bliźniaczo wrogiego spojrzenia, prowokować symetryczny gniew bez wyraźnej przyczyny, byleby móc znaleźć dla niego upust; który lata później, po trzasku rozbijanej fiolki i ogłuszającym zamieszaniu procesu, pamiętanego przez mgłę zdrętwiałości i bolesność duszącego żalu, nie pozwalał mu przechodzić obojętnie, gdy obce twarze rzucały mu wrogie spojrzenia, zawszony pies świszczał przekazywany sobie szeptem w jego obecności, dostrzegana wszędzie pogarda zaszczuwała go do gwałtownych wybuchów kończących się porankami zastającymi go przetrąconego w ostrym świetle łazienki, z kołtunem zniszczonych ubrań na podłodze obok, oddychającego płytko, by nie wzruszać bólu w obitych żebrach, gdy pochylał się nad umywalką, z dotkliwym poczuciem opustoszałości, kiedy przemywał twarz, obserwując blednącą różowość wody spływającej do odpływu.
Rozumiał, że nie powinien – dla niego – eskalować sytuacji pochopnością sztywniejącą w karku drażliwą gorączką, potrafił przełknąć jeszcze jazgot śmiechu, próbował chwycić się powściągającej myśli, że mieli w gruncie rzeczy wyraźnie do czynienia z młodymi, krnąbrnymi chłystkami; żałował, że dłoń Folke, zatrzymana wysoko w łokciu, nie mogła zsunąć się do zaciskanych bezwiednie palców, rozkurczyć złości mrowiącej w kłykciach, odciągnąć go z łagodnością, której nie śmiałby się sprzeciwiać, choćby miał później zakrztusić się przełykaną, nieuśmierzoną wściekłością. Cedzone ku nim słowa wibrowały uciążliwie na strunach nerwów, zaduszając szeptaną cichą prośbę ukochanego głosu, ramię tężało w słabym objęciu palców, a on coraz wyraźniej wyczuwał, że było już za późno – zaszczuty pogardliwymi drwinami pod nieustępliwą ścianę własnego gniewu, znał tylko jeden kierunek dalszych zdarzeń. Nie potrafił znieść, tym bardziej, niesprawiedliwej wrogości adresowanej Folke – dałby sobie wygarbować nią skórę jeszcze raz, przeciągnąć się po raz kolejny przez udrękę miesięcy, gdy rozpoznawano w nim tylko parszywego psa, zapędzić w uliczkę jak zwierzę, jeszcze raz, jeszcze raz, gdyby miało to odciągnąć od niego ten jeden tragiczny wieczór nieporozumienia.
– Zostaw go – zachrzęścił ostro, wyciągając rękę, żeby złapać za ramię mężczyznę, który wymijał go, zbliżając się do Folke, ale ostrzegawcze drgnięcie drugiego chłystka, obserwującego go uważnie, odwiodło jego uwagę, zmuszając do napiętego impasu; wpiął pociemniałe spojrzenie w wysokiego młokosa, choć mówiąc do tego, który nadwyrężał, stanowczo za mocno, jego powściągliwość. – Możemy umówić się na którąś pełnię, jeśli chcesz się pobawić z psem. Ze mną – próbował wejść mu w słowo, zatrzymać ciąg cedzonych głosek, wraz z nimi kolejne jego kroki, ale bez żadnego skutku; czuł, jak pętla konfrontacji zaciska się coraz ciaśniej, czoła okolicznych domów pochylają się, cień zamyka klaustrofobicznie wokół; zdążył odwrócić się jeszcze, tknięty intuicyjnym szarpnięciem popłochu, by dostrzec jak bark mężczyzny targnął się naprzód, przymuszając ciało Folke do bolesnego skurczu zginającego nagle niestateczny pion ciała, wymuszającego z jego krtani zduszone szczęknięcie urywającego się raptem oddechu, dźwięczącego ostro, jak komenda zwalniająca z przymusu cierpliwości, rozumiana instynktownie, zanim zdążyłby zmiarkować ją rozsądkiem.
Szarpnął się natychmiast, skracając narośnięty dystans, zanim drugi mężczyzna spróbowałby go zatrzymać; sięgnął ręką szyi odwróconego do niego tyłem chłystka, chwytając go za gardło, pociągając w tył ku sobie i postępując krok wstecz, by wysunąć mu grunt spod nóg, sprawić, by uwiesił się ciężarem na ręce wpijającej się palcami pod żuchwą, zanim nie przesunął jej wyżej, chwytając mocno za szczękę, drugą przyciskając do czoła, by unieruchomić mu głowę. Pochwycił szkliste lśnienie spojrzenie Folke, na krótki, nieznośny ułamek sekundy, krótkie, niewypowiedziane przepraszam; bał się, że jeśli każe mu odejść, nie uda mu się zatrzymać obu mężczyzn; bał się stracić go z oczu, ale bał się też, że nie będzie potrafił, znów, go osłonić.
– Będziesz karmić kolegę przez słomkę? – podniósł szorstki, warkliwy głos, strzęp sekundy później, próbując odwrócić się z przytrzymanym mężczyzną, naciskając ostrzegawczo na przytrzymywaną szczękę, dociskając jego ciemię do swojego barku, z palcami zawijającymi się na wiechciach włosów opadających na skroń.
atak: 46 + 21 (sprawność) + 3 (warg): 70
Rozumiał, że nie powinien – dla niego – eskalować sytuacji pochopnością sztywniejącą w karku drażliwą gorączką, potrafił przełknąć jeszcze jazgot śmiechu, próbował chwycić się powściągającej myśli, że mieli w gruncie rzeczy wyraźnie do czynienia z młodymi, krnąbrnymi chłystkami; żałował, że dłoń Folke, zatrzymana wysoko w łokciu, nie mogła zsunąć się do zaciskanych bezwiednie palców, rozkurczyć złości mrowiącej w kłykciach, odciągnąć go z łagodnością, której nie śmiałby się sprzeciwiać, choćby miał później zakrztusić się przełykaną, nieuśmierzoną wściekłością. Cedzone ku nim słowa wibrowały uciążliwie na strunach nerwów, zaduszając szeptaną cichą prośbę ukochanego głosu, ramię tężało w słabym objęciu palców, a on coraz wyraźniej wyczuwał, że było już za późno – zaszczuty pogardliwymi drwinami pod nieustępliwą ścianę własnego gniewu, znał tylko jeden kierunek dalszych zdarzeń. Nie potrafił znieść, tym bardziej, niesprawiedliwej wrogości adresowanej Folke – dałby sobie wygarbować nią skórę jeszcze raz, przeciągnąć się po raz kolejny przez udrękę miesięcy, gdy rozpoznawano w nim tylko parszywego psa, zapędzić w uliczkę jak zwierzę, jeszcze raz, jeszcze raz, gdyby miało to odciągnąć od niego ten jeden tragiczny wieczór nieporozumienia.
– Zostaw go – zachrzęścił ostro, wyciągając rękę, żeby złapać za ramię mężczyznę, który wymijał go, zbliżając się do Folke, ale ostrzegawcze drgnięcie drugiego chłystka, obserwującego go uważnie, odwiodło jego uwagę, zmuszając do napiętego impasu; wpiął pociemniałe spojrzenie w wysokiego młokosa, choć mówiąc do tego, który nadwyrężał, stanowczo za mocno, jego powściągliwość. – Możemy umówić się na którąś pełnię, jeśli chcesz się pobawić z psem. Ze mną – próbował wejść mu w słowo, zatrzymać ciąg cedzonych głosek, wraz z nimi kolejne jego kroki, ale bez żadnego skutku; czuł, jak pętla konfrontacji zaciska się coraz ciaśniej, czoła okolicznych domów pochylają się, cień zamyka klaustrofobicznie wokół; zdążył odwrócić się jeszcze, tknięty intuicyjnym szarpnięciem popłochu, by dostrzec jak bark mężczyzny targnął się naprzód, przymuszając ciało Folke do bolesnego skurczu zginającego nagle niestateczny pion ciała, wymuszającego z jego krtani zduszone szczęknięcie urywającego się raptem oddechu, dźwięczącego ostro, jak komenda zwalniająca z przymusu cierpliwości, rozumiana instynktownie, zanim zdążyłby zmiarkować ją rozsądkiem.
Szarpnął się natychmiast, skracając narośnięty dystans, zanim drugi mężczyzna spróbowałby go zatrzymać; sięgnął ręką szyi odwróconego do niego tyłem chłystka, chwytając go za gardło, pociągając w tył ku sobie i postępując krok wstecz, by wysunąć mu grunt spod nóg, sprawić, by uwiesił się ciężarem na ręce wpijającej się palcami pod żuchwą, zanim nie przesunął jej wyżej, chwytając mocno za szczękę, drugą przyciskając do czoła, by unieruchomić mu głowę. Pochwycił szkliste lśnienie spojrzenie Folke, na krótki, nieznośny ułamek sekundy, krótkie, niewypowiedziane przepraszam; bał się, że jeśli każe mu odejść, nie uda mu się zatrzymać obu mężczyzn; bał się stracić go z oczu, ale bał się też, że nie będzie potrafił, znów, go osłonić.
– Będziesz karmić kolegę przez słomkę? – podniósł szorstki, warkliwy głos, strzęp sekundy później, próbując odwrócić się z przytrzymanym mężczyzną, naciskając ostrzegawczo na przytrzymywaną szczękę, dociskając jego ciemię do swojego barku, z palcami zawijającymi się na wiechciach włosów opadających na skroń.
atak: 46 + 21 (sprawność) + 3 (warg): 70
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 10 Kwi - 21:00
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k6' : 2
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k6' : 2
Prorok
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Sob 23 Kwi - 21:59
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Okolica, w jakiej się znaleźli — w jakiej zostali umieszczeni za sprawą opiekuńczych dłoni Norn — była niewzruszona na rozgrywający się na bruku podmiejskiego teatru spektakl. Okna majaczących w znacznym oddaleniu domów ziały chłodną pustką ciemności i nieobecności; ciepłe światło latarni kładło się łagodnie na oprószonymi śniegiem chodnikami, po których w przeciągu ostatnich kilku minut najwyraźniej nikt nie przechodził, na świeżym puchu nie widać było bowiem czyichkolwiek śladów; nieprzyjemne sapanie młokosów było natomiast odgłosem jedynych ludzi, którzy mogli znajdował się w pobliżu — w zasięgu przyzwyczajonego już do wieczornych ciemności wzroku nie majaczyły sylwetki żadnych osób, które mogłyby stać się chociaż chwilowym wytrychem, pozwalającym dojrzeć choćby wątłą strużkę światła sączącej się spomiędzy zatrzaśniętych zbyt gwałtownie drzwi prowadzących do normalności. I zdawać się mogło, że tylko niebo, poszarpane sylwetkami drzew, latarni i kominów najbliższych domów, szczerzy szyderczo swoje zęby, gotowe w każdej chwili zamknąć całą czwórkę w rozdziawionej zachłannie paszczy, jakby niewystarczająco nasyciło się dotychczasowymi wydarzeniami.
Tuż przed pierwszym ciosem, Bertram mógł wyczuć, jak w mroźnym powietrzu wyraźnie rozchodzi się fetor ekscytacji, która ogarniała oprawców. Odgłos czterech galopujących w szalonym tempie serc dudnił mu w uszach, zagłuszając własną, szumiącą niebezpiecznie krew.
Młodzieńcy wyraźnie pewni byli tego, że od początku konfrontacji znajdują się na wygranej pozycji; że nic nie jest im straszne, a bogowie i prawo stoją tego wieczora wyłącznie po ich stronie. W kolejnej chwili sekwencja następujących po sobie zdarzeń prędko i jednoznacznie skorygowała sztubackie myślenie — i chociaż cios wymierzony przez bardziej wygadanego z dręczycieli niemal natychmiast pozbawił Folke na krótki moment tchu i zachwiał jego równowagą, w następnej już został pochwycony w solidne kleszcze uchwytu Bertrama.
— Coś ty powiedział? — rzucił drugi z mężczyzn nieco zdezorientowany tym, co właśnie się stało. Trudno było jednak stwierdzić, którą z wypowiedzi Holsteina chciałby usłyszeć ponownie, bo zdawało się, że do zrozumienia którejkolwiek nie przyłożył odpowiednio wiele wysiłku.
Ta drobna chwila rozproszenia wystarczyła, by unieruchomiony przez Bertrama opryszek chwycił przytrzymującą jego szczękę dłoń i wykręcił ją na tyle gwałtownie, by wyrwać się z potrzasku i natychmiast cofając o kilka kroków od zoologa. Dzięki temu dał swojemu towarzyszowi sposobność do wymierzenia mu dokładnego ciosu. Pięść obleczona w srebrny sygnet, z mocą napędzaną wzburzeniem, pomknęła w stronę twarzy Bertrama z zamiarem trafienia go w nasadę nosa.
— Raczej tobą nakarmię kwiatki. Będą miały żyźniejszą ziemię po zimie — warknął, spluwając pod nogi. — Mikkel, nie stój tak, kurwa, i bierz się za tego pchlarza. — Dryblas, który zaatakował Holsteina, nie miał zamiaru poprzestać na kilku kuksańcach i słownej batalii, zachęcając prowodyra do podjęcia kolejnej próby zneutralizowania zagrożenia, jakby w ogóle nie dopuszczając do siebie myśli, że przechodnie, których zaatakowali, bardziej skłonni byli do bezprzemocowego rozwiązania konfliktu.
1) rzut na obronę przed Bertramem: 94 + 25 = 119 — uniknięcie ataku
2) atak na Bertrama: trafienie wykonane poprawnie, krytyczny sukces (5): 51 + 5 (krytyczny sukces) + 20 (sprawność) - 3 (atut Bertrama Twardziel) = 73
drugi dryblas jest mniej sprawny, statystyka sprawności wynosi 20
Dodatkowo macie możliwość podjęcia dwóch dowolnych akcji.
Tuż przed pierwszym ciosem, Bertram mógł wyczuć, jak w mroźnym powietrzu wyraźnie rozchodzi się fetor ekscytacji, która ogarniała oprawców. Odgłos czterech galopujących w szalonym tempie serc dudnił mu w uszach, zagłuszając własną, szumiącą niebezpiecznie krew.
Młodzieńcy wyraźnie pewni byli tego, że od początku konfrontacji znajdują się na wygranej pozycji; że nic nie jest im straszne, a bogowie i prawo stoją tego wieczora wyłącznie po ich stronie. W kolejnej chwili sekwencja następujących po sobie zdarzeń prędko i jednoznacznie skorygowała sztubackie myślenie — i chociaż cios wymierzony przez bardziej wygadanego z dręczycieli niemal natychmiast pozbawił Folke na krótki moment tchu i zachwiał jego równowagą, w następnej już został pochwycony w solidne kleszcze uchwytu Bertrama.
— Coś ty powiedział? — rzucił drugi z mężczyzn nieco zdezorientowany tym, co właśnie się stało. Trudno było jednak stwierdzić, którą z wypowiedzi Holsteina chciałby usłyszeć ponownie, bo zdawało się, że do zrozumienia którejkolwiek nie przyłożył odpowiednio wiele wysiłku.
Ta drobna chwila rozproszenia wystarczyła, by unieruchomiony przez Bertrama opryszek chwycił przytrzymującą jego szczękę dłoń i wykręcił ją na tyle gwałtownie, by wyrwać się z potrzasku i natychmiast cofając o kilka kroków od zoologa. Dzięki temu dał swojemu towarzyszowi sposobność do wymierzenia mu dokładnego ciosu. Pięść obleczona w srebrny sygnet, z mocą napędzaną wzburzeniem, pomknęła w stronę twarzy Bertrama z zamiarem trafienia go w nasadę nosa.
— Raczej tobą nakarmię kwiatki. Będą miały żyźniejszą ziemię po zimie — warknął, spluwając pod nogi. — Mikkel, nie stój tak, kurwa, i bierz się za tego pchlarza. — Dryblas, który zaatakował Holsteina, nie miał zamiaru poprzestać na kilku kuksańcach i słownej batalii, zachęcając prowodyra do podjęcia kolejnej próby zneutralizowania zagrożenia, jakby w ogóle nie dopuszczając do siebie myśli, że przechodnie, których zaatakowali, bardziej skłonni byli do bezprzemocowego rozwiązania konfliktu.
INFORMACJE
1) rzut na obronę przed Bertramem: 94 + 25 = 119 — uniknięcie ataku
2) atak na Bertrama: trafienie wykonane poprawnie, krytyczny sukces (5): 51 + 5 (krytyczny sukces) + 20 (sprawność) - 3 (atut Bertrama Twardziel) = 73
drugi dryblas jest mniej sprawny, statystyka sprawności wynosi 20
Dodatkowo macie możliwość podjęcia dwóch dowolnych akcji.
Mistrz Gry
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Sob 23 Kwi - 21:59
The member 'Prorok' has done the following action : kości
#1 'k100' : 94
--------------------------------
#2 'k100' : 51
--------------------------------
#3 'k6' : 5
#1 'k100' : 94
--------------------------------
#2 'k100' : 51
--------------------------------
#3 'k6' : 5
Bertram Holstein
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Wto 26 Kwi - 22:12
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Przedwcześnie triumfalna ekscytacja serc brzmiała łudząco podobnie do przestrachu; przestrach grzmiał w ciszy bliźniaczy złości. Chwilę wcześniej potrafił jeszcze rozdzielić tony czterech serc, przydzielić je bezbłędnie każdemu z nich: dwa podjudzone bojowym entuzjazmem, jedno śmielsze od drugiego, wyprzedzające go o znaczący takt (znaczące, prowokujące parę kroków naprzód, znaczące jedno pochopne uderzenie przewagi, sięgające tkliwego nadbrzusza Folke); dalej jedno przestraszone, uciekające jak spłoszone zwierzę, goniące za nim drugie rozgniewane, kurczące się w jego własnej piersi bolesną wściekłością. W ułamku chwili, nagłym wystrzale fajerwerku instynktownej agresji, zmieszały się w jednorodną galopadę – wszystkie cztery szarpały mu się nagle pod mostkiem, szumiały głucho w skroniach, kiedy zaciskał palce na szczęce złapanego mężczyzny z rozmyślnym, desperackim zamiarem skupienia na sobie uwagi obojgu intruzów, na chwilę tylko spojrzeniem odnajdując źrenice przyjaciela, w przeprosinach, pospiesznym upewnieniu się, że wszystko z nim – przynajmniej na tyle, ile możliwe w tych okolicznościach – w porządku. Nie potrafił dłużej odseparować z pośpiesznego łomotu pulsów entuzjazmu, strachu czy gniewu, poszczególnych substratów powstałej scysji, których zapachy zgęstniały wyraziście w rześkim wieczorze; nie potrafił oddzielić zaskoczenia jednego mężczyzny od drugiego, odgraniczyć siebie od Folke, swojej złości od jego popłochu – może w istocie nie było między nimi zasadniczo żadnej różnicy, prócz instynktownych konsekwencji.
Drgnął pod rzuconym mu pytaniem, jak gdyby jego ostre, wzburzone brzmienie smagnęło jego kark fizycznym ukąszeniem; odpowiedź zatknęła mu się w krtani, zaduszona posmakiem przekleństwa, bo chwycony młodzieniec wpił palce w jego dłoń, odciągając ją z zaskakującą zręcznością – ból szarpnął go w wykręconym stawie, przez twarz przemknął skurcz grymasu, usta zacisnął mocno na siarczystej obelżywości cisnącej się odruchem na język, kiedy własny uchwyt ześliznął się z chłystka, pozwalając mu odskoczyć poza jego zasięg. Mimowolnie podążył za nim czujnym spojrzeniem, tknięty świadomością, że odsunął się znów ku Folke; gwałtowny ruch na peryferii oka ocucił go szczęśliwie wystarczająco skutecznie, by zdążył dostrzec złowrogie, ostrzegawcze błyśnięcie srebra na palcu uniesionej pięści zmierzającej ku jego twarzy. Nieprzyjemne gorąco rozlało mu się mgnieniem po barkach i w trzewiach; uchylił się instynktownym odruchem, unikając niepokojąco mocnego, zręcznego uderzenia. Bliższą ręką sięgnął natychmiast do barku napastnika, pociągniętego naprzód rozpędem zamachu, zacisnął palce na materiale płaszcza i szarpnął nim mocniej do przodu, podcinając mu jednocześnie nogi blokadą własnego buta – chcąc wykorzystać jego własny impet, dokładając siłę szarpnięcia, by posłać go twarzą na chodnik.
– Spróbuj się, kurwa, podnieść – warknął – gdyby mu się udało – podeszwą buta odnajdując na śniegu jego dłoń, na której lśnił srebrny sygnet. Nastąpił na jego nadgarstek mocno, unieruchamiając go na chwilę, dociskając go do ziemi bez szczególnej troski o subtelność, by móc pochylić się i sięgnąć do pierścienia, krzywiąc się, kiedy srebro rozpaliło się w kontakcie z jego palcami, zzuwane z przytrzymanej ręki.
– Folke – głos chrzęścił mu gniewem i stłumionym, bolesnym przekleństwem, kiedy prostował się, z okręgiem palącego piołunu na śródręczu, odnajdując jego uwagę; podrzucił sygnet w jego kierunku, natychmiast później zaciskając palce na czerwonych śladach rozjątrzonych na wnętrzu dłoni. Ból był jeszcze niewyraźny przez wzburzenie, pulsował niemrawo pod dudniącym huczeniem krwi w przedsionkach, pod gniewem ciężko stłoczonym pod mostkiem. Obserwował krótki łuk rysowany srebrnym lśnieniem w zimnym powietrzu, błyśnięcie na wyciągniętej dłoni Folke, nieszkodliwe. – Wygląda wam na pieprzonego psa? – warknął, poszukując pociemniałą źrenicą tępego spojrzenia drugiego mężczyzny. – Zostawcie go. To byłem ja, chodzi wam o mnie – skłamał szorstko, próbując, wszelkim sposobem, przekierować na siebie grot oskarżeń, polegając na jego lekkomyślności, niepotrzebującej wyraźnie pewnych dowodów.
obrona: 73 < 93 + 21 + 3 = 117, udana
atak: 78 + 21 + 3 = 102, udany
Drgnął pod rzuconym mu pytaniem, jak gdyby jego ostre, wzburzone brzmienie smagnęło jego kark fizycznym ukąszeniem; odpowiedź zatknęła mu się w krtani, zaduszona posmakiem przekleństwa, bo chwycony młodzieniec wpił palce w jego dłoń, odciągając ją z zaskakującą zręcznością – ból szarpnął go w wykręconym stawie, przez twarz przemknął skurcz grymasu, usta zacisnął mocno na siarczystej obelżywości cisnącej się odruchem na język, kiedy własny uchwyt ześliznął się z chłystka, pozwalając mu odskoczyć poza jego zasięg. Mimowolnie podążył za nim czujnym spojrzeniem, tknięty świadomością, że odsunął się znów ku Folke; gwałtowny ruch na peryferii oka ocucił go szczęśliwie wystarczająco skutecznie, by zdążył dostrzec złowrogie, ostrzegawcze błyśnięcie srebra na palcu uniesionej pięści zmierzającej ku jego twarzy. Nieprzyjemne gorąco rozlało mu się mgnieniem po barkach i w trzewiach; uchylił się instynktownym odruchem, unikając niepokojąco mocnego, zręcznego uderzenia. Bliższą ręką sięgnął natychmiast do barku napastnika, pociągniętego naprzód rozpędem zamachu, zacisnął palce na materiale płaszcza i szarpnął nim mocniej do przodu, podcinając mu jednocześnie nogi blokadą własnego buta – chcąc wykorzystać jego własny impet, dokładając siłę szarpnięcia, by posłać go twarzą na chodnik.
– Spróbuj się, kurwa, podnieść – warknął – gdyby mu się udało – podeszwą buta odnajdując na śniegu jego dłoń, na której lśnił srebrny sygnet. Nastąpił na jego nadgarstek mocno, unieruchamiając go na chwilę, dociskając go do ziemi bez szczególnej troski o subtelność, by móc pochylić się i sięgnąć do pierścienia, krzywiąc się, kiedy srebro rozpaliło się w kontakcie z jego palcami, zzuwane z przytrzymanej ręki.
– Folke – głos chrzęścił mu gniewem i stłumionym, bolesnym przekleństwem, kiedy prostował się, z okręgiem palącego piołunu na śródręczu, odnajdując jego uwagę; podrzucił sygnet w jego kierunku, natychmiast później zaciskając palce na czerwonych śladach rozjątrzonych na wnętrzu dłoni. Ból był jeszcze niewyraźny przez wzburzenie, pulsował niemrawo pod dudniącym huczeniem krwi w przedsionkach, pod gniewem ciężko stłoczonym pod mostkiem. Obserwował krótki łuk rysowany srebrnym lśnieniem w zimnym powietrzu, błyśnięcie na wyciągniętej dłoni Folke, nieszkodliwe. – Wygląda wam na pieprzonego psa? – warknął, poszukując pociemniałą źrenicą tępego spojrzenia drugiego mężczyzny. – Zostawcie go. To byłem ja, chodzi wam o mnie – skłamał szorstko, próbując, wszelkim sposobem, przekierować na siebie grot oskarżeń, polegając na jego lekkomyślności, niepotrzebującej wyraźnie pewnych dowodów.
obrona: 73 < 93 + 21 + 3 = 117, udana
atak: 78 + 21 + 3 = 102, udany
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Wto 26 Kwi - 22:12
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k100' : 78
--------------------------------
#3 'k6' : 2
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k100' : 78
--------------------------------
#3 'k6' : 2
Folke Baantjer
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Wto 26 Kwi - 22:23
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Czas spowolnił, rozmywając kolejne, wzbierające krzykiem odgłosy w plamy dźwięków, rozkradających się na boki jak smugi zalanej wodą akwareli, z każdą chwilą coraz bledszej, rozcierającej się na powierzchni zbyt cienkiego pergaminu – oczekiwał na znajomy, spodziewany ciężar ciosu, a kiedy ten nie nadszedł, cofnął się ostrożnie o krok do tyłu, dociskając plecy do zimnej, betonowej ściany jednego z budynków i opuszczając powoli uniesione ramiona, dopóki mięśnie nie rozkurczyły się zupełnie, bezwładnie zwieszając kończyny wzdłuż ciała. Przez krótką chwilę, która wydawała się zamykać w wąskiej gardzieli klepsydry kolejne, dręczące umysł godziny, przyglądał się własnym dłoniom, drżącym wyraźnie, gdy zaciskał je nerwowo na mokrym od śniegu materiale płaszcza, szorstkiej, czarnej wełnie rozchylonych połów, niechętnie gnących się pod jego palcami, dłoniom jak skrzypce pozbawione napiętej krtani metalowych strun, indolentnie niezdolnym posunąć się do działania – zagrożenie zaciskało się bowiem na skroniach bolesną obręczą, za pomocą której zwykł odcinać się od własnego strachu, od emocji, dobrych i złych, lecz zbyt ciężkich, by zmysły potrafiły je podtrzymać, nie dygocąc przy tym nerwowo, nie zakrzywiając się echem wspomnień na powierzchni przetartej świadomości.
Głuchy huk, z jakim ciało jednego z mężczyzn uderzyło o brukowany chodnik, wyrwał go z zamglonej komnaty własnych myśli, nagle rozpraszających się gwałtownie, jakby przeszytych szrapnelem – uniósł głowę, zatrzymując spłoszony błysk spojrzenia na leżącym wśród zbielałych kołtunów śniegu napastniku, stękającym cicho, gdy but Bertrama docisnął jego nadgarstek do ziemi, siłą rozkurczając palce, wciąż odruchowo przykurczone ofensywą. Szarpnięcie wyrwanego z gardła polecenia zwróciło tymczasem uwagę drugiego młodzieńca w jego stronę, rozszerzając w kątach jego ust cierpki grymas złowrogiego uśmiechu; przywarł plecami mocniej do płaskiej fasady budynku, próbując wyciągnąć z głębi gardła inkantację obronnego zaklęcia – nie potrafił nie czuć się winny za własną bezczynność, wątłe ciało, tak łatwo uginające się pod pierwszym ciosem, nie tylko niezdolne, ale nie podejmujące nawet próby odparcia zarzutów skondensowanych w obuch zaciśniętej pięści. Zawsze zachowywał się w ten sposób, zawsze pozostawiał wszystko w cudzych dłoniach, zmuszał Bertrama do reakcji, która chrzęściła cierpkością bolesnego żalu, jak drobne ziarna piachu, zagryzione pomiędzy zębami i przylepiające się do języka. Drżał mu oddech, ale słowa nie mogły drżeć, musiały spłynąć gładko po języku, miękkie i oswojone, choć cierpkie od magii, która poruszyła się nerwowo w głębi piersi, unosząc swój łeb ku zakrzywionemu wyrostkowi mostka.
– Logn. – ciężar zaklęcia szarpnął za krtań ruchem zaskakująco płynnym, na chwilę przed tym jak szczęk gniewnego głosu Holsteina nie zwrócił z powrotem jego spojrzenia, zielonkawej obręczy, rozjaśnionej refleksem zaskoczenia, które powoli przeobraziło się w strach, a następnie w bolesną zgrozę, gdy srebrny sygnet przeciął powietrze, lądując w jego dłoni, odruchowo zaciskającej się na okręgu wciąż ciepłej jeszcze biżuterii. Powiódł spojrzeniem ku zaognionym śladom na rozchylonym śródręczu przyjaciela, po czym sam powoli rozkurczył palce, wpatrując się w pierścień, połyskujący blado w mętnym, pożółkłym świetle latarni – coś w jego piersi zapadło się gwałtownie, rozpychając się pomiędzy żebrami kolejną falą strachu, gdy zuchwałe kłamstwo rozbrzmiało szorstkim, gardłowym głosem w cienistym przesmyku ulicy, ściągając zaostrzone groty spojrzeń w przeciwną stronę, lecz w żaden sposób nie przynosząc mu ulgi.
– Nie – zaprzeczył hardo, tonem głośniejszym i bardziej kategorycznym, niż się spodziewał, najpierw zaciskając rozpaczliwie palce na kanciastym sygnecie, po czym upuszczając go na ziemię, by potoczył się ze stukotem pomiędzy kamienne wypukłości chodnika. – Nie, to nie on – powtórzył, odrywając plecy od murowanej ściany i przestępując powoli przez kamienną wypukłość krawężnika, chociaż czuł, że jego słowa były daremne, puste w rozpaczliwości towarzyszącego im zaprzeczenia. – Przestań. – tym razem zwrócił się bezpośrednio w stronę Bertrama, a jego głos, chwilowo przywiedziony do twardej powagi, zmiękł z powrotem, grzęznąc w gardle pecyną dławiących łez.
Logn: 76 + 10 > 50
Głuchy huk, z jakim ciało jednego z mężczyzn uderzyło o brukowany chodnik, wyrwał go z zamglonej komnaty własnych myśli, nagle rozpraszających się gwałtownie, jakby przeszytych szrapnelem – uniósł głowę, zatrzymując spłoszony błysk spojrzenia na leżącym wśród zbielałych kołtunów śniegu napastniku, stękającym cicho, gdy but Bertrama docisnął jego nadgarstek do ziemi, siłą rozkurczając palce, wciąż odruchowo przykurczone ofensywą. Szarpnięcie wyrwanego z gardła polecenia zwróciło tymczasem uwagę drugiego młodzieńca w jego stronę, rozszerzając w kątach jego ust cierpki grymas złowrogiego uśmiechu; przywarł plecami mocniej do płaskiej fasady budynku, próbując wyciągnąć z głębi gardła inkantację obronnego zaklęcia – nie potrafił nie czuć się winny za własną bezczynność, wątłe ciało, tak łatwo uginające się pod pierwszym ciosem, nie tylko niezdolne, ale nie podejmujące nawet próby odparcia zarzutów skondensowanych w obuch zaciśniętej pięści. Zawsze zachowywał się w ten sposób, zawsze pozostawiał wszystko w cudzych dłoniach, zmuszał Bertrama do reakcji, która chrzęściła cierpkością bolesnego żalu, jak drobne ziarna piachu, zagryzione pomiędzy zębami i przylepiające się do języka. Drżał mu oddech, ale słowa nie mogły drżeć, musiały spłynąć gładko po języku, miękkie i oswojone, choć cierpkie od magii, która poruszyła się nerwowo w głębi piersi, unosząc swój łeb ku zakrzywionemu wyrostkowi mostka.
– Logn. – ciężar zaklęcia szarpnął za krtań ruchem zaskakująco płynnym, na chwilę przed tym jak szczęk gniewnego głosu Holsteina nie zwrócił z powrotem jego spojrzenia, zielonkawej obręczy, rozjaśnionej refleksem zaskoczenia, które powoli przeobraziło się w strach, a następnie w bolesną zgrozę, gdy srebrny sygnet przeciął powietrze, lądując w jego dłoni, odruchowo zaciskającej się na okręgu wciąż ciepłej jeszcze biżuterii. Powiódł spojrzeniem ku zaognionym śladom na rozchylonym śródręczu przyjaciela, po czym sam powoli rozkurczył palce, wpatrując się w pierścień, połyskujący blado w mętnym, pożółkłym świetle latarni – coś w jego piersi zapadło się gwałtownie, rozpychając się pomiędzy żebrami kolejną falą strachu, gdy zuchwałe kłamstwo rozbrzmiało szorstkim, gardłowym głosem w cienistym przesmyku ulicy, ściągając zaostrzone groty spojrzeń w przeciwną stronę, lecz w żaden sposób nie przynosząc mu ulgi.
– Nie – zaprzeczył hardo, tonem głośniejszym i bardziej kategorycznym, niż się spodziewał, najpierw zaciskając rozpaczliwie palce na kanciastym sygnecie, po czym upuszczając go na ziemię, by potoczył się ze stukotem pomiędzy kamienne wypukłości chodnika. – Nie, to nie on – powtórzył, odrywając plecy od murowanej ściany i przestępując powoli przez kamienną wypukłość krawężnika, chociaż czuł, że jego słowa były daremne, puste w rozpaczliwości towarzyszącego im zaprzeczenia. – Przestań. – tym razem zwrócił się bezpośrednio w stronę Bertrama, a jego głos, chwilowo przywiedziony do twardej powagi, zmiękł z powrotem, grzęznąc w gardle pecyną dławiących łez.
Logn: 76 + 10 > 50
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Mistrz Gry
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Wto 26 Kwi - 22:23
The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'k6' : 3
#1 'k100' : 76
--------------------------------
#2 'k6' : 3
Prorok
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Sro 1 Cze - 16:48
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Gdy ma się więcej mięśni niż mózgu, łatwo jest przecenić swoje możliwości, szczególnie jeśli jedyną siłą napędową czynionych działań było przekonanie o własnej nieomylności w ocenie sytuacji. Nic więc dziwnego, że mimo rzuconego przez Bertrama wyzwania — mającego jedynie ukrócić junackie zapędy agresorów, nie zaś je prowokować — znokautowany i przytrzymywany przez niego mężczyzna dość dosłownie wziął sobie jego słowa, postanawiając, mimo fatalnego położenia, stawić czoło tej próbie sił. Bezskutecznie. Usiłowanie choćby lekkiego uniesienia ciała, wyswobodzenia się z potrzasku, kończyło się rwącym bólem nie tylko w przyciskanej do ziemi ręce, której nadgarstek chrzęścił pod podeszwą buta, ale również w okolicach mostka — impet uderzenia o chodnik był na tyle duży, że na chwilę z płuc młodzika uleciało niemal całe powietrze. Starając się wykrztusić z siebie jakiekolwiek słowa — protestu, kolejnej obraźliwości, tłumaczenia — nie dał rady; splunął jedynie prosto w śnieg, znacząc go szkarłatem zbierającej się w ustach juchy.
Nieartykułowany dźwięk wybrzmiał w powietrzu, zduszony fałdą białego puchu, w którą opadła twarz młokosa. Podjęta przez niego jeszcze jedna próba uwolnienia się spod napierającego na jego ciało ciężaru Holsteina spełzła na niczym — krótkie, gniewne szarpnięcie i ponowny jęk. Młokos nie był w stanie nawet unieść głowy na tyle, by rzucić Bertramowi rozpalone wściekłością spojrzenie.
Z Mikkela, skutecznie potraktowanego przez Folke zaklęciem uspokajającym, wola walki też nieoczekiwanie wyparowała. Zatrzymał się wpół kroku, opierając dłonie na biodrach i, z kompletnie pozbawionym bystrości wyrazem twarzy, przyglądał się to Baantjerowi, to Holsteinowi.
— Tak, oczywiście! — zawołał, w głosie jednak zabrakło hardości, jaka jeszcze chwilę wcześniej przebijała się w wypowiedziach młokosów. — Spójrz tylko na… Co ty pierdolisz, człowieku? Co wy, kurwa, będziecie się licytować? — Niedowierzanie ciężko osiadło na świadomości Mikkela, który, chociaż pozbawiony iskry agresywności, nie mógł powstrzymać języka przed wtrącaniem dodających mu pewności przecinków.
— Jak się nie uciszycie, będziecie się licytować wspólnie przed oficerami, kto zaczął zakłócać spokój porządnym ludziom! — W ciemności, kilka metrów od felernego zgromadzenia, rozległ się kolejny męski głos. Zwróciwszy spojrzenia w stronę, skąd dobiegał, cała czwórka mogła dostrzec ubraną w gruby szlafrok postać około siedemdziesięcioletniego mężczyzny, który wyszedł z najbliższego domu i ze skrzyżowanymi na piersi rękoma najwyraźniej czekał na wyjaśnienia — lub na natychmiastową rejteradę awanturników.
Każde z Was wykonuje obowiązkowy rzut k100 na charyzmę.
Nieartykułowany dźwięk wybrzmiał w powietrzu, zduszony fałdą białego puchu, w którą opadła twarz młokosa. Podjęta przez niego jeszcze jedna próba uwolnienia się spod napierającego na jego ciało ciężaru Holsteina spełzła na niczym — krótkie, gniewne szarpnięcie i ponowny jęk. Młokos nie był w stanie nawet unieść głowy na tyle, by rzucić Bertramowi rozpalone wściekłością spojrzenie.
Z Mikkela, skutecznie potraktowanego przez Folke zaklęciem uspokajającym, wola walki też nieoczekiwanie wyparowała. Zatrzymał się wpół kroku, opierając dłonie na biodrach i, z kompletnie pozbawionym bystrości wyrazem twarzy, przyglądał się to Baantjerowi, to Holsteinowi.
— Tak, oczywiście! — zawołał, w głosie jednak zabrakło hardości, jaka jeszcze chwilę wcześniej przebijała się w wypowiedziach młokosów. — Spójrz tylko na… Co ty pierdolisz, człowieku? Co wy, kurwa, będziecie się licytować? — Niedowierzanie ciężko osiadło na świadomości Mikkela, który, chociaż pozbawiony iskry agresywności, nie mógł powstrzymać języka przed wtrącaniem dodających mu pewności przecinków.
— Jak się nie uciszycie, będziecie się licytować wspólnie przed oficerami, kto zaczął zakłócać spokój porządnym ludziom! — W ciemności, kilka metrów od felernego zgromadzenia, rozległ się kolejny męski głos. Zwróciwszy spojrzenia w stronę, skąd dobiegał, cała czwórka mogła dostrzec ubraną w gruby szlafrok postać około siedemdziesięcioletniego mężczyzny, który wyszedł z najbliższego domu i ze skrzyżowanymi na piersi rękoma najwyraźniej czekał na wyjaśnienia — lub na natychmiastową rejteradę awanturników.
INFORMACJE
Każde z Was wykonuje obowiązkowy rzut k100 na charyzmę.
Bertram Holstein
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Sob 4 Cze - 1:01
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Widok ciemniejącej na śniegu wybroczyny wyplutej przez chłopaka krwi szarpnął nieprzyjemnie za zerwane cugle rozpędzonego gniewu; brunatna plama przesiąkająca naruszony spokój zimowego wieczoru rozlewała się na tafli cichym oskarżeniem, plwociną poczucia winy spływającą w dół przełyku w krótkim zawahaniu, zanim docisnął dłoń mężczyzny mocniej, nie pozwalając mu się podnieść. Nie chciał go skrzywdzić; albo chciał go skrzywdzić, ale nie mógł na trzeźwo znieść chrobotu oddechu wyszarpniętego z piersi zbyt mocnym uderzeniem o bruk kością płaskiego mostka, nie mógł znieść winy wnikającej w białe podbicie wspólnego grudnia, więc odwrócił spojrzenie, pochylił się, wziął w dłoń truciznę syczącą w objęciu palców jak zamknięty w pięści wąż próbujący przegryźć się przez śródręcze na wolność i kiedy wołał Folke, ściągając na siebie ciężar jego przestraszonej uwagi, miał głupią nadzieję, że odwrócił wzrok tak samo. Złotawe światło latarni prześliznęło się gładko po obręczy sygnetu spoczywającego chwilę później w smuklejszej ręce, zastygłego z powrotem w nieszkodliwy, milczący zwój pierścienia, pozbawionego łusek i zębów, uśpionego kołyską delikatniejszej dłoni; zaciskając palce na poparzonym wnętrzu własnej, poczuł pod nimi gęstą, nieprzyjemną lepkość zbierającą się w rozpalonym ukąszeniu, ciepły, śliski wstyd złapany w cofaną nerwowo garść, upokarzające piętno przekleństwa, o którym udawało mu się w ostatnim czasie zapominać, udawać przynajmniej, że o nim nie pamięta, że nie ma o czym pamiętać, choć metaliczny błysk przypadkowych przedmiotów rozcinał niepamięć klingą zaostrzonej uważności, wbijał się pod skórę dyskomfortem, kiedy musiał po nie sięgnąć. Na rodzinnych spotkaniach wciąż wyciągali srebrną zastawę i nie wiedział, co było gorsze – siedzieć pośród stukotu widelców, popijając bezsilnie wstyd czystą wodą czy słyszeć dotkliwie różnicę w szczęku kolacyjnych rozmów po tym, jak Selma wymieniła wszystko na stalowe, lśniące repliki, jak gdyby chciała tak samo udawać, że nie zmieniło się nic, choć każdy wiedział, każdy rozpoznawał subtelną zmianę ciężaru, niesubtelną osobliwość, że z wdzięcznej grzeczności zmuszał się, żeby pozostać z nimi przy stole, zamiast wyjść na papierosa za dom i wrócić dopiero po posiłku z psią sierścią na nogawkach spodni, roztargnionym błyskiem w brązie oczu, kiedy z ponurym poczuciem humoru nachylał się nad matką, by spytać niedyskretnie, czy ominęła go cała uczta, kiedy bawił się z psami.
Drugi mężczyzna wydał się jeszcze młodszy niż wcześniej, kiedy szmer rzuconej przez Folke inkantacji wytrącił mu brawurową agresję z intencji, napięcie z ramion i spojrzenia; przypominał sobie marsz wyzwolonych, łoskot skandowanych haseł, huk rozerwanego zaklęciem pomniku, sine niebo zasnuwane czernią nieświadomości ponad nim – przypuszczał, że oboje też tam byli, przypuszczał, ze było tam wielu im podobnych młokosów szukających rozrywki, sloganów, pod którymi mogli ukryć frustrującą bezkierunkowość swoich żyć. Przypominał sobie nieprzytomną staruszkę, rozjuszony popłoch, bierność funkcjonariuszy, krew spływającą mu z pulsującego skaleczenia na kark i miał ochotę sprowokować go znowu, miał ochotę zapytać go, czy tam był, czy widział, co się tam wydarzyło, czy zatrzymał się, żeby ocucić człowieka pokrytego pyłem albo uspokoić zapłakane dziecko zgubione w zamieszaniu. Zapytać, czy pamięta jeszcze, co skandowali i czy może mu te hasła powtórzyć, teraz – tutaj; zsunął podeszwę buta z dłoni drugiego chłopaka, gotowy przyjąć konsekwencje swojego kłamstwa, gotowy podejść i złapać go za płaszcz, sprowokować, by podszedł sam, oddalając się tym samym od Folke.
Mocne zaprzeczenie uprzedziło stukot upadającego na chodnik sygnetu; zdeterminowany gniew ustępował bezdźwięcznej, roztargnionej prośbie, kiedy przenosił spojrzenie na partnera. Napięcie stężało mu w linii szczęki krótko, kiedy Baantjer podważał jego słowa, odrywając się od muru budynku wyrosłego za jego plecami, sprawiając, że Bertram drgnął niespokojnie, choć stojący między nimi mężczyzna wydawał się skutecznie unieszkodliwiony. Bezpośrednie, przyduszone znajomym tonem przestań ścięło się chłodnym dreszczem na zgrzanym konfrontacją karku. Wolałby jego gniew, wolałby usłyszeć w tym słowie zirytowaną pretensję i zrozumiałą złość – łatwiej byłoby przełknąć wtedy zgorzkniałą winę i wstyd, łatwiej byłoby znieść jego spojrzenie, własną niezdolność pokory i, tym bardziej, sprzeciwu. Jak wtedy, kiedy obiecał mu, że nie dotknie Rubena, wiedząc doskonale, że wygryzie z niego spokorniałe przeprosiny przy pierwszej okazji, choćby miał przy tym wypluć własny rozgryziony język; czy uwierzyłby mu, gdyby obiecał mu znowu? Czy uwierzyłby mu, że cierpki zapach agresji tych głupich gówniarzy nie wżął mu się w pamięć, że zignoruje go, kiedy następnym razem przejdą obok niego na ulicy, wejdą do tego samego baru, śmiejąc się tak samo głośno jak dzisiaj? Nie odwrócił się, kiedy Mikkel parsknął między nimi z niedowierzeniem; patrzył na Folke, na jego bladą twarz, prośbę zawieszoną w spojrzeniu i nie mógł nic obiecać.
Dopiero wtargnięcie nowego, szorstkiego głosu zmusiło go, żeby się odwrócić, ponieść ponure spojrzenie w kierunku starszawego mężczyzny, który wyszedł przed dom z grubym szlafroku, stając w prostokącie sączącego się z domu światła jak podstarzała karykatura Forsetiego domagająca się wyjaśnień.
– Nie ma potrzeby zawracać im głowy – usłyszał własny głos, szorstki i zmęczony. – Całe gówno zresztą zrobią, jak zwykle – dodał ciszej, spuszczając wzrok, wahając się chwilę, jakby rozważał pochylenie się i pociągnięcie leżącego chłystka do pionu za kołnierz, szybko porzucając jednak ten pomysł z grymasem rozdrażnienia. Wyminął Mikkela, drzazgę wetkniętą wciąż uporczywie w dystans między nim a Folke, bez podnoszenia na niego wzroku; bez podnoszenia wzroku na partnera, kiedy przystawał przed nim, chowając w kieszeni dłoń wciąż zaciśniętą na lepkim wstydzie. – Już skończyliśmy – oznajmił, podnosząc spojrzenie jeszcze raz ku starszawemu mężczyźnie. W wąskim cieniu między nimi odnalazł chłodne drżenie jego palców, nie ośmielając się spleść z nimi swoich; zatrzymując przeprosiny na krawędzi pozornego przypadku i w krótkim urywku ustępliwego spojrzenia. Bał się ciszy, jaka zastanie ich w mieszkaniu. Chciał w niej utonąć, z nim; zanurzyć się w niej bez wstrzymanego oddechu, pozwolić, by wypełniła mu usta i płuca, byleby móc złapać go za rękę.
charyzma: 5 (statystyka) + 58 (k6) = 63
Drugi mężczyzna wydał się jeszcze młodszy niż wcześniej, kiedy szmer rzuconej przez Folke inkantacji wytrącił mu brawurową agresję z intencji, napięcie z ramion i spojrzenia; przypominał sobie marsz wyzwolonych, łoskot skandowanych haseł, huk rozerwanego zaklęciem pomniku, sine niebo zasnuwane czernią nieświadomości ponad nim – przypuszczał, że oboje też tam byli, przypuszczał, ze było tam wielu im podobnych młokosów szukających rozrywki, sloganów, pod którymi mogli ukryć frustrującą bezkierunkowość swoich żyć. Przypominał sobie nieprzytomną staruszkę, rozjuszony popłoch, bierność funkcjonariuszy, krew spływającą mu z pulsującego skaleczenia na kark i miał ochotę sprowokować go znowu, miał ochotę zapytać go, czy tam był, czy widział, co się tam wydarzyło, czy zatrzymał się, żeby ocucić człowieka pokrytego pyłem albo uspokoić zapłakane dziecko zgubione w zamieszaniu. Zapytać, czy pamięta jeszcze, co skandowali i czy może mu te hasła powtórzyć, teraz – tutaj; zsunął podeszwę buta z dłoni drugiego chłopaka, gotowy przyjąć konsekwencje swojego kłamstwa, gotowy podejść i złapać go za płaszcz, sprowokować, by podszedł sam, oddalając się tym samym od Folke.
Mocne zaprzeczenie uprzedziło stukot upadającego na chodnik sygnetu; zdeterminowany gniew ustępował bezdźwięcznej, roztargnionej prośbie, kiedy przenosił spojrzenie na partnera. Napięcie stężało mu w linii szczęki krótko, kiedy Baantjer podważał jego słowa, odrywając się od muru budynku wyrosłego za jego plecami, sprawiając, że Bertram drgnął niespokojnie, choć stojący między nimi mężczyzna wydawał się skutecznie unieszkodliwiony. Bezpośrednie, przyduszone znajomym tonem przestań ścięło się chłodnym dreszczem na zgrzanym konfrontacją karku. Wolałby jego gniew, wolałby usłyszeć w tym słowie zirytowaną pretensję i zrozumiałą złość – łatwiej byłoby przełknąć wtedy zgorzkniałą winę i wstyd, łatwiej byłoby znieść jego spojrzenie, własną niezdolność pokory i, tym bardziej, sprzeciwu. Jak wtedy, kiedy obiecał mu, że nie dotknie Rubena, wiedząc doskonale, że wygryzie z niego spokorniałe przeprosiny przy pierwszej okazji, choćby miał przy tym wypluć własny rozgryziony język; czy uwierzyłby mu, gdyby obiecał mu znowu? Czy uwierzyłby mu, że cierpki zapach agresji tych głupich gówniarzy nie wżął mu się w pamięć, że zignoruje go, kiedy następnym razem przejdą obok niego na ulicy, wejdą do tego samego baru, śmiejąc się tak samo głośno jak dzisiaj? Nie odwrócił się, kiedy Mikkel parsknął między nimi z niedowierzeniem; patrzył na Folke, na jego bladą twarz, prośbę zawieszoną w spojrzeniu i nie mógł nic obiecać.
Dopiero wtargnięcie nowego, szorstkiego głosu zmusiło go, żeby się odwrócić, ponieść ponure spojrzenie w kierunku starszawego mężczyzny, który wyszedł przed dom z grubym szlafroku, stając w prostokącie sączącego się z domu światła jak podstarzała karykatura Forsetiego domagająca się wyjaśnień.
– Nie ma potrzeby zawracać im głowy – usłyszał własny głos, szorstki i zmęczony. – Całe gówno zresztą zrobią, jak zwykle – dodał ciszej, spuszczając wzrok, wahając się chwilę, jakby rozważał pochylenie się i pociągnięcie leżącego chłystka do pionu za kołnierz, szybko porzucając jednak ten pomysł z grymasem rozdrażnienia. Wyminął Mikkela, drzazgę wetkniętą wciąż uporczywie w dystans między nim a Folke, bez podnoszenia na niego wzroku; bez podnoszenia wzroku na partnera, kiedy przystawał przed nim, chowając w kieszeni dłoń wciąż zaciśniętą na lepkim wstydzie. – Już skończyliśmy – oznajmił, podnosząc spojrzenie jeszcze raz ku starszawemu mężczyźnie. W wąskim cieniu między nimi odnalazł chłodne drżenie jego palców, nie ośmielając się spleść z nimi swoich; zatrzymując przeprosiny na krawędzi pozornego przypadku i w krótkim urywku ustępliwego spojrzenia. Bał się ciszy, jaka zastanie ich w mieszkaniu. Chciał w niej utonąć, z nim; zanurzyć się w niej bez wstrzymanego oddechu, pozwolić, by wypełniła mu usta i płuca, byleby móc złapać go za rękę.
charyzma: 5 (statystyka) + 58 (k6) = 63
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Sob 4 Cze - 1:01
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
'k100' : 58
'k100' : 58
Folke Baantjer
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 3 Lip - 15:05
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Leżąc na łóżku swej dziecięcej sypialni, ze wzrokiem przemykającym przez labirynt cienkich pęknięć na otynkowanym bielą suficie, pozwalał niekiedy, by własna naiwność zataczała nad nim koła jak drapieżny ptak, wypatrujący z daleka miejsca, w którym jego zakrzywiony dziób mógłby rozerwać miękkie płótno odsłoniętego brzucha – wyobrażał sobie, że był wystarczająco odważny, by choć raz nie pochylić głowy z posłuszną usłużnością, by umieć zabrać dłoń, gdy czyjeś palce zaciskały się wokół jego nadgarstka, by sprzeciwem odepchnąć wszystkie lżące obelgi, którym pozwalał rozpełzać się po płótnie świadomości tak, jak krew rozpełza się po świeżym bandażu, przenikając przez niego czerwienią otwartej rany. Daremnie obiecywał sobie, że następnym razem będzie śmielszy, zareaguje inaczej, nie pozwoli, by świat przerzucał go jak kopaną na boisku piłkę, zbierającą ciosy podbitych twardą gumą podeszw, przysięgi te, składane sobie przed snem, dopóki żyłki sufitu zupełnie nie rozmazywały się pod taflą nabiegających do oczu łez, nigdy nie odnajdywały jednak pokrycia w rzeczywistości, bo własne ciało zdradzało go przy pierwszej wyżynie podniesionego głosu, pierwszym uderzeniu, zagłębiającym się w płytkie wnęki żeber, pierwszej groźbie czegoś gorszego, co paraliżowało kończyny strachem, jakiemu nie był w stanie się przeciwstawić – nieważne jak rozpaczliwie by nie udawał, zawsze pozostawał człowiekiem, który dobrze wiedział, do której strony noża przynależał.
Poczuł nerwowe spięcie poruszające się pośpiechem wzdłuż kręgosłupa, kiedy jeden z mężczyzn splunął na ziemię skrwawioną śliną, której karminowa barwa wsiąkła w jasny obrus śniegu, chłonący posokę jak lignina i skradający się mdłym strachem w górę jego przełyku, gdy z trudem oderwał wzrok od lepkiej plamy – umyślnie uciekł wzrokiem na bok, gdzie biel skrzyła się słabo w pożółkłym świetle latarni, nieprzetarta podeszwami butów, nieprzybrudzona krwią, świeża i miękka, nawracająca doraźnym spokojem, który nakrywał wcześniej ulicę kompresem namoczonego sennością ręcznika; teraz oniryczność ta wydawała się topnieć i parować, pozostawiając go z ciężarem własnego zmęczenia, naginającego skronie winietą smutku, do którego nie chciał się przyznawać, z cichym, skrytym ulgą westchnieniem przecierając oczy wierzchem dłoni i zbierając srebrny połysk wilgoci, która spłynęła do zaróżowionych kącików. Powietrze wypełniło płuca przyjemnym chłodem, gdy nareszcie odetchnął głębiej, przełykając zebraną w gardle pecynę kolejnych słów, spełzłych z powrotem na dno obolałego ciosem żołądka; wreszcie spojrzał ostrożnie na twarz Bertrama, jego surową, spochmurniałą fizjonomię, wciąż napiętą zgrozą mijającego już niebezpieczeństwa i pomyślał, że nie potrafił być na niego zły, nie potrafił wyrazić tego, co jątrzyło się w jego myślach na początku – że nie powinien, że bycie lekkomyślnym nie było jedynym sposobem, aby być odważnym, że lepiej byłoby się wycofać, zanim gniew napastników buchnie płomieniem rzeczywistej wściekłości jak ognisko zalane cierpkim haustem alkoholu. Nie potrafił, bo czuł przede wszystkim dojmującą świadomość, że gdyby był tu dzisiaj sam, nigdy by się nie obronił, leżałby na bruku zaplutym nie cudzą, ale własną krwią, przyzwoliłby na każdy cios, wiedziony tą samą słabością, która chwytała go w karcer posłusznej bezsilności, gdy był jeszcze dzieckiem – teraz dojrzewał w nim tymczasem głuchy żal poniesionej winy: nieświadomie zmuszał go do zaciskania dłoni w pięść i rozpalania śródręcza gorącem srebrnego sygnetu, będąc przy tym jednako wdzięcznym za jego obecność, za którą tyle razy płakał w cieniu własnego pokoju, na pustym, rozścielonym ciepłem łóżku, co odpowiedzialnym za sytuację, w jakiej się znaleźli. Nagle chromość własnej nogi wydała mu się upokarzająco wyraźna i chociaż wciąż stał nieruchomo w miejscu, docisnął buty mocniej do skrzypiącej tafli śniegu.
Drgnął dopiero, gdy donośny, szorstki głos wyrwał go z chwilowego zamyślenia, kierując wzrok wzdłuż ulicy, gdzie w złotawym świetle zagiętej latarni stanęła otulona szlafrokiem sylwetka starszego mężczyzny – nieznajomy wygiął usta w paroksyzm surowego rozeźlenia, które najpierw wywołało w nim szarpnięcie świeżej paniki, słabnącej stopniowo, gdy sens wypowiedzianych przez niego słów przedarł się przez zgęstniałą, zastygłą atmosferę wieczoru. Odetchnął cicho, naciągając struny krtani do pozornego spokoju, zamykającego w sobie dotychczasowe roztrzęsienie, wciąż prześwitujące w drżących dłoniach, boleśnie wstrzymanych przed zaciśnięciem się wokół palców Bertrama, zwieszonych bezwładną samotnością przy zesztywniałym ciele.
– Nie chcieliśmy sprawiać kłopotów, to… – przesunął zielenią spojrzenia po twarzy starszego mężczyzny, zaraz mimowolnie zbaczając ku dwójce młokosów, jakby z drżącą obawą, że zaklęcie, które obezwładniło gniewny afekt Mikkela, niebawem osłabnie i przypomni mu o ciosie, który zamierzał zadać. – To nic… nic, czym trzeba by zajmować straż.
charyzma: 20 (statystyka) + 26 (k6) = 46
Poczuł nerwowe spięcie poruszające się pośpiechem wzdłuż kręgosłupa, kiedy jeden z mężczyzn splunął na ziemię skrwawioną śliną, której karminowa barwa wsiąkła w jasny obrus śniegu, chłonący posokę jak lignina i skradający się mdłym strachem w górę jego przełyku, gdy z trudem oderwał wzrok od lepkiej plamy – umyślnie uciekł wzrokiem na bok, gdzie biel skrzyła się słabo w pożółkłym świetle latarni, nieprzetarta podeszwami butów, nieprzybrudzona krwią, świeża i miękka, nawracająca doraźnym spokojem, który nakrywał wcześniej ulicę kompresem namoczonego sennością ręcznika; teraz oniryczność ta wydawała się topnieć i parować, pozostawiając go z ciężarem własnego zmęczenia, naginającego skronie winietą smutku, do którego nie chciał się przyznawać, z cichym, skrytym ulgą westchnieniem przecierając oczy wierzchem dłoni i zbierając srebrny połysk wilgoci, która spłynęła do zaróżowionych kącików. Powietrze wypełniło płuca przyjemnym chłodem, gdy nareszcie odetchnął głębiej, przełykając zebraną w gardle pecynę kolejnych słów, spełzłych z powrotem na dno obolałego ciosem żołądka; wreszcie spojrzał ostrożnie na twarz Bertrama, jego surową, spochmurniałą fizjonomię, wciąż napiętą zgrozą mijającego już niebezpieczeństwa i pomyślał, że nie potrafił być na niego zły, nie potrafił wyrazić tego, co jątrzyło się w jego myślach na początku – że nie powinien, że bycie lekkomyślnym nie było jedynym sposobem, aby być odważnym, że lepiej byłoby się wycofać, zanim gniew napastników buchnie płomieniem rzeczywistej wściekłości jak ognisko zalane cierpkim haustem alkoholu. Nie potrafił, bo czuł przede wszystkim dojmującą świadomość, że gdyby był tu dzisiaj sam, nigdy by się nie obronił, leżałby na bruku zaplutym nie cudzą, ale własną krwią, przyzwoliłby na każdy cios, wiedziony tą samą słabością, która chwytała go w karcer posłusznej bezsilności, gdy był jeszcze dzieckiem – teraz dojrzewał w nim tymczasem głuchy żal poniesionej winy: nieświadomie zmuszał go do zaciskania dłoni w pięść i rozpalania śródręcza gorącem srebrnego sygnetu, będąc przy tym jednako wdzięcznym za jego obecność, za którą tyle razy płakał w cieniu własnego pokoju, na pustym, rozścielonym ciepłem łóżku, co odpowiedzialnym za sytuację, w jakiej się znaleźli. Nagle chromość własnej nogi wydała mu się upokarzająco wyraźna i chociaż wciąż stał nieruchomo w miejscu, docisnął buty mocniej do skrzypiącej tafli śniegu.
Drgnął dopiero, gdy donośny, szorstki głos wyrwał go z chwilowego zamyślenia, kierując wzrok wzdłuż ulicy, gdzie w złotawym świetle zagiętej latarni stanęła otulona szlafrokiem sylwetka starszego mężczyzny – nieznajomy wygiął usta w paroksyzm surowego rozeźlenia, które najpierw wywołało w nim szarpnięcie świeżej paniki, słabnącej stopniowo, gdy sens wypowiedzianych przez niego słów przedarł się przez zgęstniałą, zastygłą atmosferę wieczoru. Odetchnął cicho, naciągając struny krtani do pozornego spokoju, zamykającego w sobie dotychczasowe roztrzęsienie, wciąż prześwitujące w drżących dłoniach, boleśnie wstrzymanych przed zaciśnięciem się wokół palców Bertrama, zwieszonych bezwładną samotnością przy zesztywniałym ciele.
– Nie chcieliśmy sprawiać kłopotów, to… – przesunął zielenią spojrzenia po twarzy starszego mężczyzny, zaraz mimowolnie zbaczając ku dwójce młokosów, jakby z drżącą obawą, że zaklęcie, które obezwładniło gniewny afekt Mikkela, niebawem osłabnie i przypomni mu o ciosie, który zamierzał zadać. – To nic… nic, czym trzeba by zajmować straż.
charyzma: 20 (statystyka) + 26 (k6) = 46
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Mistrz Gry
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 3 Lip - 15:05
The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości
'k100' : 26
'k100' : 26
Prorok
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Nie 10 Lip - 17:57
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Ciężko było doszukać się wyszczekania, jeszcze tak niedawno obecnego w wypowiedziach i postawie Mikkela oraz jego towarzysza. Wydawało się, że wraz z podjęciem konfrontacji, do jakiej przymusiła młokosów ich wyraźnie szwankująca intuicja, zupełny brak instynktu samozachowawczego i, być może, podszepty nowych bóstw — tych, które dumnie nazywają się Wyzwolonymi, a które z wyzwoleniem niewiele mają wspólnego — cała dotychczasowa buta wyparowała z nich jak woda chluśnięta na rozżarzone węgle. W obliczu pojawienia się przypadkowego świadka całego zamieszania, nagle jakby stracili zainteresowanie kontynuowaniem swojego gówniarskiego ataku, sami czując się zaatakowani i kompletnie niezrozumiali przez okoliczności: przez tego, którego wzięli za warga; przez tego, który wyprowadzał swojego kulawego psa na spacery; przez zupełnie niewzruszony panteon skandynawskich bóstwo ofiarą, jaką chcieli złożyć; przez interesującego się wyłącznie własną wygodą starca, najwyraźniej za nic mającego powszechną, społeczną mobilizację skupiającą się na neutralizowaniu potencjalnie niebezpiecznych elementów midgardzkiej zbiorowości.
— Niczego nie skończyliśmy, kundlu. To był dopiero początek. — Chłopak, który kilka chwil wcześniej przyciskany był przez Bertrama do ziemi, nie bez kłopotu podniósł się, otrzepując z kurtki przylepiony, niemal wprasowany w zagłębienia szwów śnieg, i stanął tuż za Folke, charkotliwie szepcąc mu do ucha obietnicę kolejnego spotkania.
Bo że takie nastąpi, było dla młokosa pewne bardziej niż nadejście Ragnaröku. Zniewaga, jakiej dopuścili się na nim i na Mikkelu, wymagała zapłaty; urażona duma pragnęła w tej chwili wyłącznie zasmakować w krwi któregokolwiek z dwójki, dość łatwo przyszło mu bowiem zauważyć, że oboje z zaczepionych przechodniów byli dla siebie wyjątkowo bliscy, a to znaczyło, że zranienie któregokolwiek z nich mogłoby się wyraźnie odbić na tym drugim.
— Zwijamy się, Johan, nie chcemy przecież, w przeciwieństwie do niektórych, szanownemu panu psuć wieczoru. — Zapewnieniom Holsteina i Baantjera zawtórowały słowa Mikkela, który już zarzucił swojemu kompanowi rękę na szyję, odciągając go od centrum zdarzenia i powoli kierując się z nim wstążką ulicy w stronę centrum miasta. — No już, stary, chodź, ogarniemy cię i zobaczymy, co możemy zrobić z tymi gnidami — rzucił półgłosem do Johana, będąc niemal pewnym, że już nikt go nie słyszał. Wyostrzony słuch Bertrama mógł jednak wyłowić spomiędzy docierających do niego dźwięków pojedyncze słowa mężczyzn.
— Co za dzieciarnia. — Irytacja w głosie staruszka niosła ze sobą dziwny niepokój, jakby mimo nagłego rozwiązania się sporu wcale nie zamierzał poprzestać na ostrzeżeniu, ale chciał faktycznie skonfrontować hałasujące osoby z odpowiednimi służbami. — Żebym was tu więcej nie widział, bo zajmie się wami cały oddział wydziału prewencyjnego — zaskrzeczał, groźnie celując palcem w miejsce, w którym stał Folke z Bertramem, po czym, bez żadnego ostrzeżenia, schował się z powrotem we własnym domu, z hukiem niosącym się jeszcze przez pewien czas echem po ulicy, zatrzasnął za sobą drzwi.
Prorok z tematu
— Niczego nie skończyliśmy, kundlu. To był dopiero początek. — Chłopak, który kilka chwil wcześniej przyciskany był przez Bertrama do ziemi, nie bez kłopotu podniósł się, otrzepując z kurtki przylepiony, niemal wprasowany w zagłębienia szwów śnieg, i stanął tuż za Folke, charkotliwie szepcąc mu do ucha obietnicę kolejnego spotkania.
Bo że takie nastąpi, było dla młokosa pewne bardziej niż nadejście Ragnaröku. Zniewaga, jakiej dopuścili się na nim i na Mikkelu, wymagała zapłaty; urażona duma pragnęła w tej chwili wyłącznie zasmakować w krwi któregokolwiek z dwójki, dość łatwo przyszło mu bowiem zauważyć, że oboje z zaczepionych przechodniów byli dla siebie wyjątkowo bliscy, a to znaczyło, że zranienie któregokolwiek z nich mogłoby się wyraźnie odbić na tym drugim.
— Zwijamy się, Johan, nie chcemy przecież, w przeciwieństwie do niektórych, szanownemu panu psuć wieczoru. — Zapewnieniom Holsteina i Baantjera zawtórowały słowa Mikkela, który już zarzucił swojemu kompanowi rękę na szyję, odciągając go od centrum zdarzenia i powoli kierując się z nim wstążką ulicy w stronę centrum miasta. — No już, stary, chodź, ogarniemy cię i zobaczymy, co możemy zrobić z tymi gnidami — rzucił półgłosem do Johana, będąc niemal pewnym, że już nikt go nie słyszał. Wyostrzony słuch Bertrama mógł jednak wyłowić spomiędzy docierających do niego dźwięków pojedyncze słowa mężczyzn.
— Co za dzieciarnia. — Irytacja w głosie staruszka niosła ze sobą dziwny niepokój, jakby mimo nagłego rozwiązania się sporu wcale nie zamierzał poprzestać na ostrzeżeniu, ale chciał faktycznie skonfrontować hałasujące osoby z odpowiednimi służbami. — Żebym was tu więcej nie widział, bo zajmie się wami cały oddział wydziału prewencyjnego — zaskrzeczał, groźnie celując palcem w miejsce, w którym stał Folke z Bertramem, po czym, bez żadnego ostrzeżenia, schował się z powrotem we własnym domu, z hukiem niosącym się jeszcze przez pewien czas echem po ulicy, zatrzasnął za sobą drzwi.
Prorok z tematu
Bertram Holstein
Re: 19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Czw 21 Lip - 23:57
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nigdy nie nauczył się rozwagi w konfrontacjach – presja wymagającej, twardej dłoni dziadka zaciskanej nieustannie na jego ramieniu przechylała pion emocjonalnego kręgosłupa w chroniczne niezrównoważnie tak samo, jak bolesna kontuzja dociskająca lewy bark do wymuszonego komfortu pokracznej krzywizny, pomimo upływu czasu, który miał przecież leczyć, ścierać ze skóry wybroczyny sińców, zamykać rozchylone brzegi skaleczeń, koić zapomnieniem. Prognozy medyka były jednoznacznie pewne: nie powinno pozostać śladu po wypadku, tymczasem wciąż doskwierała mu bolesność, gdy próbował przeciwważyć ciężarowi minionego urazu; tymczasem wciąż wyczuwał uporczywy nacisk palców u nasady swoich uczuć, pętlę zaciskającą się na wiechciach niezdarnych pędów tak długo i konsekwentnie, że tkwiący u ich podstaw fantomowy organ, w którym korzeniły się i powoli dogorywały tępione w nim ostrym napomnieniem afektacje, zaszedł granatową sinością przewlekłej abulii, przypominając w końcu jedynie anemiczny spłacheć odrętwiałości przewieszany przez żebra jak oczyszczona z ciepłego życia, sztywna skóra. Ostygła pozostałość po tym, czego nie zdążył oswoić, a co teraz doprowadzało go do przełykanych łez; wszystkie rzeczy, do których mężczyzna nie powinien się przyznawać, przede wszystkim te, które chwytały za krtań nieoczekiwaną, dojmującą przyjemnością sięgającą najgłębszej tkanki serca – jak mógł przestać? Jak mógł teraz przestać? Nawet przygnębienie i strach, pozbawione wstydu, były w jakiś sposób przyjemne; nawet udręczenie bez słowa składane na czyichś dłoniach, bezsilne i zmęczone, miało ciężar cichego zwycięstwa; nawet lęk i nawet czułość, sprawiająca, że wszystko w nim łagodniało, że pochwycony w ciągły dyskomfort kark uginał się do kornego proszę, ręce nauczone zaciskać się stanowczo, trzymać ślepo i głucho, mimo pisków i skamleń, konwulsji przepłoszonego ciała i lepkiej krwi przelewającej się strugami przez śródręcza, stawały się niepewne i niezdarnie ostrożne. Nigdy nie nauczył się rozważnej konfrontacji – z innymi i ze sobą. Nauczył się zamykać za sobą drzwi, przekręcać klucz, zagrzebywać w milczeniu – i nauczył się szukać pretekstu, zwijać palce w pięści, zatapiać rozsądek w nietrzeźwości, z której wyrywało go tępe pulsowanie bólu pod skórą, w obtartych kostkach, w przydławionej zamroczeniem potylicy. Przestań dźwięczało mu jeszcze uszach, niebezpiecznie przełamane rozpaczliwą prośbą, szarpiąc za cugle znajomych schematów, pozostawiając go zdezorientowanego i niezdecydowanego: co następowało dalej? Z jego gniewem? Z gniewem tej dwójki? Co następowało, kiedy trzask bólu nie rozdzierał płótna skóry, wypuszczając nagromadzoną, ściemniałą frustrację? Co należało z nią zrobić? Pozwalać jej odkładać się uwierającym złogiem w żyłach, rozsadzić w końcu opuchnięte wściekłym pulsem przedsionki? Nie potrafił się mu sprzeciwić; nie potrafił upierać się przeciw niemu przy prowokującym kłamstwie, przełykał cierpką złość, przystając obok niego ustępliwie, ale przełknięta przecież nie znikała - jak długo mógł pozwolić jej zbierać się na dnie żołądka, zanim przepali w nim rozjuszoną zapadlinę, zanim wyrwie mu się przypadkiem w gorszym momencie?
Drgnął nerwowo, gdy konfidencjonalna groźba zawisła nad ramieniem Folke, mimo zniżonego tonu głośna jak warczenie nadciągającej burzy, chmurniejącej paskudnym grymasem na nachylonej ku niemu twarzy; co zrobi z tą złością? Co zrobi ze świadomością, że pozwolił im odejść, tak po prostu? Że zgodził się na to, tak po prostu? Że może nie być go obok, kiedy rozpoznają go następnym razem na ulicy, w drodze do pracy lub w drodze do domu? Co zrobi, jeśli otworzy mu drzwi i znajdzie go, znowu, zakrwawionego i słaniającego się przed progiem, bo na to wszystko przyzwolił?
– Zobaczę cię jeszcze raz – warknął, powściągając się z trudem, by nie złapać go za krzywą, podziobaną gębę – i przysięgam, że zapierdolę. – Poruszył się, jakby chciał podejść bliżej, wsunąć się między niego a Folke; lepkie gorąco zaciskane w pięści parzyło mu ciało, przepalało się przez stwardniały pergamin skóry, wnikało w rogałęzienia naczyń, wrzało, podnosząc się wyżej jak rtęć utkwiona w świetle żyły. Wycofali się, zniechęceni, zapadli w cień wieczoru, pozostawiając za sobą brzmienie słów zalegających na świadomości jak pogardliwa, obrzydliwa plwocina; pozostawiając ich dwóch, Forsetiego spoglądającego wciąż czujnie z ganku swojego świętego spokoju, nie pozwalającego wciąż się rozprężyć, choć nawet kiedy on zniknął, zatrzaskując jasne oko rozchylonych rozdrażnieniem drzwi, wciąż pozostawał napięty, zaiskał palce, rozwierał i zaciskał znów, mocniej. Niczego nie chciał silniej niż tego, by zostawili ich samych, ale kiedy wreszcie zniknęły drzazgi obserwujących ich oczu, wściekłość wciąż zalegała mu ciężko w piersi, zbierała się w żołądku jak toksyna, niosła się rtęcią wyżej, pulsując boleśnie w skroni, ściągając mu brwi. Chciał złapać go za dłoń, ale nie potrafił po nią sięgnąć – przypominał sobie, do czego przyuczone były jego ręce, przypominał sobie, że nie mógł im ufać, bo krzywda tkwiła wżęta w ich zagłębienia; jak mógł go teraz dotykać? Jak mógł teraz przestać?
– W porządku? – spytał, spoglądając ku niemu z ponurym roztargnieniem, zatroskaniem mieszającym się w źrenicy z zdezorientowaniem i nienazwaną obawą; chciał złapać go za rękę, ale sięgnął do kieszeni, wyciągając karton papierosów, nerwowo odchylając wieczko i wysuwając jednego, by chwycić go z niespokojnym, niecierpliwym pośpiechem w usta, jakby wsuwał na język pigułkę zdolną powstrzymać żrącą rtęć przed przegryzieniem szklanej pułapki żył. Zapalniczka szczęknęła metalicznie w rozpalonej jeszcze, drżącej dłoni, podnosząc się do nachylanych ust, szczęknęła raz i znowu, wykrztuszając z siebie zaledwie niechętną iskrę, zatrzasnął więc z rozdrażnionym grymasem wieczko, wyciągnął z ust papierosa, chwytając go niedbale między palce; w drugiej ręce zamknął jego nadgarstek, zsuwając niezdarnie uścisk niżej, spoglądając na niego krótko, palisandrem zaciekłym niespokojnym rozłamaniem jak zgęstniałą, zastygłą w ciemne cętki farbą. Pociągnął go dalej łagodnie dalej, wyciągając z łuny złotego światła, odnajdując ciemny prześwit między budynkami, niszę osłoniętą murkiem ogrodzenia i żywopłotem, omijając wzrokiem krew wyplutą na śnieg – do rana zakryje ją świeża, nieskazitelna biel; jak czerń zamroczenia spijająca z pamięci wszystko, co czyniły pijane dłonie, wszystkie skaleczenia i wszystkie niedbałe nieczułości.
Osłonięta noc zamknęła ich w pozorze prywatności, a on uścisnął lekko jego palce, przystając blisko, zawahał się, jakby chciał przyciągnąć go objęciem bliżej, ale wciąż był jeszcze spięty, inaczej niż wcześniej - z udręczonym, zmęczonym przygnębieniem.
– Nie chciałem – powiedział chrapliwym półszeptem, pocierając wpółprzytomnie kciukiem grzbiet jego dłoni, wciąż widząc wykrztuszoną plamę czerwieni, spuszczał wzrok na ich splecione ręce, na jego bladą twarz, błysk unoszonych źrenic. – Przepraszam, to moja wina. Przepraszam, że im pozwoliłem, przepraszam... – głos zarwał mu się, zamarł między nimi w mlecznym kłębie zmęczonego oddechu. – Nie przestaną, wiesz, że nie przestaną, znajdą kogoś innego, jutro będą pisać w gazecie o kolejnym triumfie wyzwolicieli, bo zatłukli kogoś w uliczce. Na placu Arvidssona to był tylko dzieciak, głupi dzieciak... Folke, to się nie skończy – szepnął, brzmiąc jakby znów go przepraszał, jakby prosił go o zrozumienie albo o wybaczenie za to, co jeszcze byłby gotowy zrobić; za plamę na śniegu, za to, że nie zrobił więcej; za to, że był odmieńcem i za to, że ściągał na niego rykoszet wszystkich związanych z tym konsekwencji. – To się nie skończy, a ja nie mogę udawać, że nie widzę, co się dzieje i że mnie to nie dotyczy. Przepraszam – powtórzył, w końcu obejmując go ramieniem, przyciągając łagodnie do siebie, choć drżące palce wciąż kurczowo zaciskał na zapalniczce przyciśniętej boleśnie krawędzią do oparzenia.
Drgnął nerwowo, gdy konfidencjonalna groźba zawisła nad ramieniem Folke, mimo zniżonego tonu głośna jak warczenie nadciągającej burzy, chmurniejącej paskudnym grymasem na nachylonej ku niemu twarzy; co zrobi z tą złością? Co zrobi ze świadomością, że pozwolił im odejść, tak po prostu? Że zgodził się na to, tak po prostu? Że może nie być go obok, kiedy rozpoznają go następnym razem na ulicy, w drodze do pracy lub w drodze do domu? Co zrobi, jeśli otworzy mu drzwi i znajdzie go, znowu, zakrwawionego i słaniającego się przed progiem, bo na to wszystko przyzwolił?
– Zobaczę cię jeszcze raz – warknął, powściągając się z trudem, by nie złapać go za krzywą, podziobaną gębę – i przysięgam, że zapierdolę. – Poruszył się, jakby chciał podejść bliżej, wsunąć się między niego a Folke; lepkie gorąco zaciskane w pięści parzyło mu ciało, przepalało się przez stwardniały pergamin skóry, wnikało w rogałęzienia naczyń, wrzało, podnosząc się wyżej jak rtęć utkwiona w świetle żyły. Wycofali się, zniechęceni, zapadli w cień wieczoru, pozostawiając za sobą brzmienie słów zalegających na świadomości jak pogardliwa, obrzydliwa plwocina; pozostawiając ich dwóch, Forsetiego spoglądającego wciąż czujnie z ganku swojego świętego spokoju, nie pozwalającego wciąż się rozprężyć, choć nawet kiedy on zniknął, zatrzaskując jasne oko rozchylonych rozdrażnieniem drzwi, wciąż pozostawał napięty, zaiskał palce, rozwierał i zaciskał znów, mocniej. Niczego nie chciał silniej niż tego, by zostawili ich samych, ale kiedy wreszcie zniknęły drzazgi obserwujących ich oczu, wściekłość wciąż zalegała mu ciężko w piersi, zbierała się w żołądku jak toksyna, niosła się rtęcią wyżej, pulsując boleśnie w skroni, ściągając mu brwi. Chciał złapać go za dłoń, ale nie potrafił po nią sięgnąć – przypominał sobie, do czego przyuczone były jego ręce, przypominał sobie, że nie mógł im ufać, bo krzywda tkwiła wżęta w ich zagłębienia; jak mógł go teraz dotykać? Jak mógł teraz przestać?
– W porządku? – spytał, spoglądając ku niemu z ponurym roztargnieniem, zatroskaniem mieszającym się w źrenicy z zdezorientowaniem i nienazwaną obawą; chciał złapać go za rękę, ale sięgnął do kieszeni, wyciągając karton papierosów, nerwowo odchylając wieczko i wysuwając jednego, by chwycić go z niespokojnym, niecierpliwym pośpiechem w usta, jakby wsuwał na język pigułkę zdolną powstrzymać żrącą rtęć przed przegryzieniem szklanej pułapki żył. Zapalniczka szczęknęła metalicznie w rozpalonej jeszcze, drżącej dłoni, podnosząc się do nachylanych ust, szczęknęła raz i znowu, wykrztuszając z siebie zaledwie niechętną iskrę, zatrzasnął więc z rozdrażnionym grymasem wieczko, wyciągnął z ust papierosa, chwytając go niedbale między palce; w drugiej ręce zamknął jego nadgarstek, zsuwając niezdarnie uścisk niżej, spoglądając na niego krótko, palisandrem zaciekłym niespokojnym rozłamaniem jak zgęstniałą, zastygłą w ciemne cętki farbą. Pociągnął go dalej łagodnie dalej, wyciągając z łuny złotego światła, odnajdując ciemny prześwit między budynkami, niszę osłoniętą murkiem ogrodzenia i żywopłotem, omijając wzrokiem krew wyplutą na śnieg – do rana zakryje ją świeża, nieskazitelna biel; jak czerń zamroczenia spijająca z pamięci wszystko, co czyniły pijane dłonie, wszystkie skaleczenia i wszystkie niedbałe nieczułości.
Osłonięta noc zamknęła ich w pozorze prywatności, a on uścisnął lekko jego palce, przystając blisko, zawahał się, jakby chciał przyciągnąć go objęciem bliżej, ale wciąż był jeszcze spięty, inaczej niż wcześniej - z udręczonym, zmęczonym przygnębieniem.
– Nie chciałem – powiedział chrapliwym półszeptem, pocierając wpółprzytomnie kciukiem grzbiet jego dłoni, wciąż widząc wykrztuszoną plamę czerwieni, spuszczał wzrok na ich splecione ręce, na jego bladą twarz, błysk unoszonych źrenic. – Przepraszam, to moja wina. Przepraszam, że im pozwoliłem, przepraszam... – głos zarwał mu się, zamarł między nimi w mlecznym kłębie zmęczonego oddechu. – Nie przestaną, wiesz, że nie przestaną, znajdą kogoś innego, jutro będą pisać w gazecie o kolejnym triumfie wyzwolicieli, bo zatłukli kogoś w uliczce. Na placu Arvidssona to był tylko dzieciak, głupi dzieciak... Folke, to się nie skończy – szepnął, brzmiąc jakby znów go przepraszał, jakby prosił go o zrozumienie albo o wybaczenie za to, co jeszcze byłby gotowy zrobić; za plamę na śniegu, za to, że nie zrobił więcej; za to, że był odmieńcem i za to, że ściągał na niego rykoszet wszystkich związanych z tym konsekwencji. – To się nie skończy, a ja nie mogę udawać, że nie widzę, co się dzieje i że mnie to nie dotyczy. Przepraszam – powtórzył, w końcu obejmując go ramieniem, przyciągając łagodnie do siebie, choć drżące palce wciąż kurczowo zaciskał na zapalniczce przyciśniętej boleśnie krawędzią do oparzenia.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
19.11.2000 – Ulica Snødekte – B. Holstein & F. Baantjer Wto 2 Sie - 19:30
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Stygnący obłok strachu wyrwał się z ust cichym westchnieniem, bielejącym na zimnie oddechem, tak głębokim, jakby dotąd uparcie wstrzymywał powietrze, a teraz nareszcie wynurzył głowę na powierzchnię, wciąż ociekający jeszcze świeżym oszołomieniem, grozą, która powoli przeobrażała się w przygnębienie, a następnie w bezsilność – ciężką i gęstą, odciągającą umysł w rozstęp rozgromionych emocji, bo słowa grzęzły mu w kolebce krtani, ocierając się o brzegi strun głosowych, bo zniknąć zawsze było najłatwiej, bo oczami był zawsze, ale głosem nigdy; własne ciało wydawało mu się klatką, której pręty stopniowo zacieśniały się na jego duszy, gdzie zwierzę skancerowanej jaźni rwało się i gryzło, dopóki ktoś nie kopnął go w odsłonięte podbrzusze, nie wyrwał z dziąseł zakrzywionych zębów lub nie przewiązał wokół gardła pęta podduszającej smyczy. Pamiętał, jak bardzo pragnął w dzieciństwie obiecać Bertramowi, że tym razem będzie inaczej, a potem drętwiał przy pierwszym ucisku palców, które owijały się wokół jego nadgarstka, pozwalał myślom rozpierzchnąć się po świadomości i powrócić dopiero, gdy leżał już na podłodze, z krwią spływającą po twarzy i bólem siniaków, kwitnących zmierzłym fioletem pod materiałem ubrań – przycisnął wtedy opuszki palców do nieśmiało odstającej grdyki, jakby próbował sprawdzić czy ta wciąż poruszała się pod gabarytem schrypniętych głosek, z trudem przeciskanych przez wąską cieśninę gardła. Wyobrażał sobie, że pragnienie odwdzięczenia mu się za wszystkie knykcie, które dla niego zdarł, okaże się silniejsze niż nieufność i strach przed kolejną krzywdą, że pewnego dnia będzie mógł uśmiechnąć się szeroko i szczerze, stanąć na balkonie i odetchnąć głęboko, bez litościwych procentów, rozluźniających wiecznie spięte barki, od tak dawna przyzwyczajone do baczności w oczekiwaniu na koniec lub na zbawienie – zbawienie przychodziło tymczasem kolejnymi uszczerbkami na powierzchni nierówno otynkowanego serca, skradało się wstydem i poczuciem winy, że znów zmuszał Bertrama do zaciskania dłoni w pięści, znów podżegał jego gniew własną bezczynnością, stał nieruchomo, pozwalając, by wszechświat rozcinał mu dawno zgojone blizny, broczące wciąż na nowo i nie robił nic, by zatamować krwawienie, wzdrygając się dopiero, gdy cudze dłonie przykładały mu bandaż do skóry i rozcierały sińce paliatywnym kompresem.
Poczuł, jak dropiatość lęku znów zakradła mu się na kark, gdy jeden z mężczyzn nachylił się nad nim, pozostawiając echo stęchłego oddechu na odsłoniętej szyi, obietnicę spotkania wżynającą się klinem głęboko w rdzeń i przepływającą dreszczem wzdłuż kręgosłupa. Pomyślał o Rubenie i groźbach, wkradających się pod skórę w ten sam sposób, jakby samo brzmienie jego słów sprawiało, że stawał się brudny, odziany w przymiotniki, którymi go opisywał i obelgi, które próbował zetrzeć, aż skóra pod paznokciami nie stawała się zaogniona świeżą czerwienią, wciąż piekąca w miejscu, gdzie dotknęła ją dosadność zmierzłych wulgaryzmów. Johan się odsunął, a on poczuł, jak płacz zebrał mu się bolesnym uciskiem w głębi przełyku, prześwitując mielizną wilgoci w spojrzeniu, które pośpiesznie opuścił na własne dłonie, zwieszone bezwładnie wzdłuż ciała, które nagle wydało mu się rachityczne i odpychające, dygocące pod okrywą zimowego płaszcza, gdy groźba Bertrama smagnęła powietrze w ślad za oddalającymi się młokosami – przez chwilę miał nadzieję, że przyjaciel chwyci go za rękę, kiedy zamiast tego sięgnął jednak do kieszeni po papierosa, poczuł, jak chłód grudniowego wieczoru wgryza się w jego ciało jeszcze głębiej, przedziera przez skórę i grzechocze kośćmi, nagle obciążonymi gęstym szpikiem skondensowanej samotności. Skinął powoli głową w obawie, że gdyby się odezwał, łzy, które zebrały się opasłymi kroplami w kącikach oczu, po czym odetchnął cicho, pozwalając, by zimne powietrze uderzyło we wklęśniętą wieżę tchawicy, próbując przy tym skupić się na łagodnym szemraniu wiatru, szczęku zapalniczki i rytmicznym biciu własnego serca, które powoli spowalniało do miarowego kłusu – zauważył, że dłonie mu drżały, dopiero gdy Bertram zamknął jego nadgarstek w łagodnym ucisku, powoli osuwając palce niżej, dopóki nie wsunęły się pod spąsowiałe chłodem opuszki. Podążył za nim odruchowo w rozciągniętą pod jednym z domów kałużę cienia, z ulgą odsuwając się od rozlanej na chodniku plamy krwi, gdzie skrzypiący pod nogami śnieg skrzył się wokoło cekinami pożółkłego światła, opadającego snopem z zagiętej szyi latarni.
Chciał prosić go, żeby stąd wyjechali, słowa ugrzęzły mu jednak w gardle osamotnioną świadomością, że Bertram się nie zgodzi – nie był tak tchórzliwy, zlękniony i bezczynny, nie pozwalał, by życie szarpało go za kark, nie znosił poniżeń w ten sam, uwłaczający sposób, jak zaszczute zwierzę, zbyt zmęczone, by dłużej się bronić; świadomość, że nigdy by z nim nie uciekł, uderzyła go swą nagłą oczywistością w sposób tak bolesny, że mało nie ugiął kolan, by osunąć się na mokrą od śniegu ziemię, nie zapadł w ciemną szparę, która otworzyła się za mostkiem zwierzęcą paszczą, gotową pożreć wszystko, co z niego pozostało – zamiast tego uniósł tylko powoli wzrok, chwytając jego złagodniałe zmęczeniem spojrzenie, tak samo nieszczęśliwe, co gdy wrócił z placu Arvidssona, milczący i oblepiony pyłem; nie miał prawa przywiązywać go do siebie smyczą własnej, płochliwej inercji.
– Wiem – odparł cicho, czując jak przytłumiony głos podszedł mu do gardła lepką gulą pecyny, łzy wciąż szkliły się jednak na obręczach zieleni, wstrzymane wstydliwie za cienką tarczą spojówek. – Wiem, nie musisz… nie musisz przepraszać. Ja nie… nie dałbym sobie rady bez ciebie – nie pamiętał, czy kiedykolwiek mu dziękował, czy pozwolił, by wdzięczność przemówiła przez niego głośniej niż strach, czy próbował go zrozumieć – czuł się winny, gdy podczas dochodzenia stawiano tę samą, gniewną afektację, dzięki której tylekroć uchodził z życiem, przeciwko niemu, jeszcze w akademii omal nie przetrącił chłopakowi karku, jakby działał podżegany jedynie własną brutalnością, nie troskliwą potrzebą obronienia go przed tym, przed czym nie potrafił obronić się sam. Gdyby był odważniejszy, być może nie mieliby spłachcia, którego mogliby się chwycić, gdyby potrafił go posłuchać, gdyby zdołał pożyczyć choćby fragment tej śmiałości, z jaką Bertram stawał zawsze w jego obronie, która czezła tymczasem w nim samym, kurcząc się w uwierający, topielczy kamień na samym dnie ociężałego serca; nie dałbym sobie rady bez ciebie sięgało głębiej, niż ciemna gardziel opustoszałej uliczki, niż dzień, w którym stanął skrwawiony przed progiem jego mieszkania, niż Ruben i jego sztubackie okrucieństwo, bo wydawało się rozciągać na całe jego życie, każdą godzinę spędzoną na wilgotnych kafelkach szkolnej łazienki, każdy uśmiech przyjacielskiej wyrozumiałości, każdą noc, którą wpatrywał się przeszklonym spojrzeniem w krakelurę białego sufitu, kochając go w samotności.
– Ja po prostu nie chcę… martwię się, że coś ci się stanie, musi istnieć lepszy sposób, żeby… – zaczął, ale zamarł, wstrzymany świadomością, jak niewiele mogli uczynić, jak bierna pozostawała Rada, jak silni Wyzwoleni. W końcu przysunął się bliżej, objęty ciepłym ramieniem Bertrama, wspierając skroń na jego piersi, dopiero teraz, kiedy nie patrzył mu w oczy, ścierając wierzchem dłoni łzy, które zebrały się w kącikach; tą samą ręką sięgnął jednak zaraz ostrożnie ku jego palcom, zaciśniętym kurczowo na plastikowej zapalniczce – odgiął je ostrożnie i choć w półcieniu zaułka oparzenie było prawie niewidoczne, odznaczało się nierówną, znajomą fakturą pośród pajęczyny linii papilarnych. – Klæja-stöðva – zaklęcie znów przelało się przez niego mdlącym ciepłem wzrastającej za mostkiem paniki, zanim wydostało się spokojnie na zewnątrz, łagodząc sparzone śródręcze. – To musi na razie wystarczyć. – odparł miękko, odchylając powoli głowę, by spojrzeć wyżej, na rozciągnięty nad nimi atrament firmamentu. – Chodźmy do domu. Proszę. – zsunął dyskretnie dłoń na obolałe podbrzusze, podczas gdy gwałtowny podmuch wiatru wdarł się pod poły płaszcza dygotem wieczornego chłodu, jakby nawet to miejsce, obryzgane przesiąkającą przez śnieg posoką, poganiało ich do odejścia.
Bertram i Folke z tematu
Poczuł, jak dropiatość lęku znów zakradła mu się na kark, gdy jeden z mężczyzn nachylił się nad nim, pozostawiając echo stęchłego oddechu na odsłoniętej szyi, obietnicę spotkania wżynającą się klinem głęboko w rdzeń i przepływającą dreszczem wzdłuż kręgosłupa. Pomyślał o Rubenie i groźbach, wkradających się pod skórę w ten sam sposób, jakby samo brzmienie jego słów sprawiało, że stawał się brudny, odziany w przymiotniki, którymi go opisywał i obelgi, które próbował zetrzeć, aż skóra pod paznokciami nie stawała się zaogniona świeżą czerwienią, wciąż piekąca w miejscu, gdzie dotknęła ją dosadność zmierzłych wulgaryzmów. Johan się odsunął, a on poczuł, jak płacz zebrał mu się bolesnym uciskiem w głębi przełyku, prześwitując mielizną wilgoci w spojrzeniu, które pośpiesznie opuścił na własne dłonie, zwieszone bezwładnie wzdłuż ciała, które nagle wydało mu się rachityczne i odpychające, dygocące pod okrywą zimowego płaszcza, gdy groźba Bertrama smagnęła powietrze w ślad za oddalającymi się młokosami – przez chwilę miał nadzieję, że przyjaciel chwyci go za rękę, kiedy zamiast tego sięgnął jednak do kieszeni po papierosa, poczuł, jak chłód grudniowego wieczoru wgryza się w jego ciało jeszcze głębiej, przedziera przez skórę i grzechocze kośćmi, nagle obciążonymi gęstym szpikiem skondensowanej samotności. Skinął powoli głową w obawie, że gdyby się odezwał, łzy, które zebrały się opasłymi kroplami w kącikach oczu, po czym odetchnął cicho, pozwalając, by zimne powietrze uderzyło we wklęśniętą wieżę tchawicy, próbując przy tym skupić się na łagodnym szemraniu wiatru, szczęku zapalniczki i rytmicznym biciu własnego serca, które powoli spowalniało do miarowego kłusu – zauważył, że dłonie mu drżały, dopiero gdy Bertram zamknął jego nadgarstek w łagodnym ucisku, powoli osuwając palce niżej, dopóki nie wsunęły się pod spąsowiałe chłodem opuszki. Podążył za nim odruchowo w rozciągniętą pod jednym z domów kałużę cienia, z ulgą odsuwając się od rozlanej na chodniku plamy krwi, gdzie skrzypiący pod nogami śnieg skrzył się wokoło cekinami pożółkłego światła, opadającego snopem z zagiętej szyi latarni.
Chciał prosić go, żeby stąd wyjechali, słowa ugrzęzły mu jednak w gardle osamotnioną świadomością, że Bertram się nie zgodzi – nie był tak tchórzliwy, zlękniony i bezczynny, nie pozwalał, by życie szarpało go za kark, nie znosił poniżeń w ten sam, uwłaczający sposób, jak zaszczute zwierzę, zbyt zmęczone, by dłużej się bronić; świadomość, że nigdy by z nim nie uciekł, uderzyła go swą nagłą oczywistością w sposób tak bolesny, że mało nie ugiął kolan, by osunąć się na mokrą od śniegu ziemię, nie zapadł w ciemną szparę, która otworzyła się za mostkiem zwierzęcą paszczą, gotową pożreć wszystko, co z niego pozostało – zamiast tego uniósł tylko powoli wzrok, chwytając jego złagodniałe zmęczeniem spojrzenie, tak samo nieszczęśliwe, co gdy wrócił z placu Arvidssona, milczący i oblepiony pyłem; nie miał prawa przywiązywać go do siebie smyczą własnej, płochliwej inercji.
– Wiem – odparł cicho, czując jak przytłumiony głos podszedł mu do gardła lepką gulą pecyny, łzy wciąż szkliły się jednak na obręczach zieleni, wstrzymane wstydliwie za cienką tarczą spojówek. – Wiem, nie musisz… nie musisz przepraszać. Ja nie… nie dałbym sobie rady bez ciebie – nie pamiętał, czy kiedykolwiek mu dziękował, czy pozwolił, by wdzięczność przemówiła przez niego głośniej niż strach, czy próbował go zrozumieć – czuł się winny, gdy podczas dochodzenia stawiano tę samą, gniewną afektację, dzięki której tylekroć uchodził z życiem, przeciwko niemu, jeszcze w akademii omal nie przetrącił chłopakowi karku, jakby działał podżegany jedynie własną brutalnością, nie troskliwą potrzebą obronienia go przed tym, przed czym nie potrafił obronić się sam. Gdyby był odważniejszy, być może nie mieliby spłachcia, którego mogliby się chwycić, gdyby potrafił go posłuchać, gdyby zdołał pożyczyć choćby fragment tej śmiałości, z jaką Bertram stawał zawsze w jego obronie, która czezła tymczasem w nim samym, kurcząc się w uwierający, topielczy kamień na samym dnie ociężałego serca; nie dałbym sobie rady bez ciebie sięgało głębiej, niż ciemna gardziel opustoszałej uliczki, niż dzień, w którym stanął skrwawiony przed progiem jego mieszkania, niż Ruben i jego sztubackie okrucieństwo, bo wydawało się rozciągać na całe jego życie, każdą godzinę spędzoną na wilgotnych kafelkach szkolnej łazienki, każdy uśmiech przyjacielskiej wyrozumiałości, każdą noc, którą wpatrywał się przeszklonym spojrzeniem w krakelurę białego sufitu, kochając go w samotności.
– Ja po prostu nie chcę… martwię się, że coś ci się stanie, musi istnieć lepszy sposób, żeby… – zaczął, ale zamarł, wstrzymany świadomością, jak niewiele mogli uczynić, jak bierna pozostawała Rada, jak silni Wyzwoleni. W końcu przysunął się bliżej, objęty ciepłym ramieniem Bertrama, wspierając skroń na jego piersi, dopiero teraz, kiedy nie patrzył mu w oczy, ścierając wierzchem dłoni łzy, które zebrały się w kącikach; tą samą ręką sięgnął jednak zaraz ostrożnie ku jego palcom, zaciśniętym kurczowo na plastikowej zapalniczce – odgiął je ostrożnie i choć w półcieniu zaułka oparzenie było prawie niewidoczne, odznaczało się nierówną, znajomą fakturą pośród pajęczyny linii papilarnych. – Klæja-stöðva – zaklęcie znów przelało się przez niego mdlącym ciepłem wzrastającej za mostkiem paniki, zanim wydostało się spokojnie na zewnątrz, łagodząc sparzone śródręcze. – To musi na razie wystarczyć. – odparł miękko, odchylając powoli głowę, by spojrzeć wyżej, na rozciągnięty nad nimi atrament firmamentu. – Chodźmy do domu. Proszę. – zsunął dyskretnie dłoń na obolałe podbrzusze, podczas gdy gwałtowny podmuch wiatru wdarł się pod poły płaszcza dygotem wieczornego chłodu, jakby nawet to miejsce, obryzgane przesiąkającą przez śnieg posoką, poganiało ich do odejścia.
Bertram i Folke z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended