:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
12.11.2000 – Plac Centralny – E. Halvorsen & F. Baantjer
2 posters
Folke Baantjer
Re: 12.11.2000 – Plac Centralny – E. Halvorsen & F. Baantjer Sro 8 Wrz - 18:21
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
12.11.2000
Dzień był chłodny i ponury, wilgotny od mżawki, zakryty burymi merynosami chmur przesuwającymi się opieszale po firmamencie, którego zszarzały błękit prześwitywał gdzieniegdzie, łypiąc przebłyskami koloru. Myśli, powolne i zwietrzałe, lawirowały w powietrzu jak podbite wiatrem liście, suche, zbłądzone, oderwane od witalności drzewa, które dotąd utrzymywało je przy życiu. Siniaki, które zdobiły jego ciało kolorytem bolesnych farb, wyblakły już niemal zupełnie, zlewając się z bladością kremowej skóry, o tej porze roku ledwie muśniętej promieniami słońca, reminiscencja kojącej bliskości cudzych warg kołatała tymczasem na brzegu świadomości niczym fatamorgana, a jemu niekiedy zdawało się, że tym właśnie była – omamem lub przewidzeniem, sceną z filmu przypadkowo wsuniętą pomiędzy czarno-białe klisze jego życia, mimo to powracał do niej z rozczuleniem, z jakim świadomość skłonna była chwytać się woalki ulotnych snów, a kiedy jakaś niemożliwa do zniesienia myśl odbierała mu mowę i sprawiała, że zastygał w bezruchu, tej jednej rzeczy mógł się uczepić, za tę jedną rzecz mógł być światu wdzięczny.
Plac centralny – bijące serce miasta – zdawał się przycichnąć, jak gdyby krew, która dotąd dudniła w rozległych komorach jego wiekowych kamienic, utknęła teraz w którejś z żył, zablokowała arterie, pozwalając, by życie, jakie zazwyczaj tętniło tutaj kakofoniczną wrzawą, nakryte zostało ciężkim, wełnianym płaszczem jesieni. Mimo to jego spojrzenie wciąż, jak uważne oko kamery, podążało za tymi, którzy przecinali szerokość brukowanej powierzchni – kobieta zmierzająca szybkim, odważnym krokiem ku wznoszącym się ponad budynkami stożkowatym dachom świątyni, mężczyzna z uśmiechem prześwitującym nieśmiało zza podniesionego kołnierza płaszcza, młody chłopak w towarzystwie kudłatego owczarka, który co i raz chwytał go zębami za nogawkę, powarkując cicho i merdając ogonem. W ten najłatwiejszy, najbardziej prozaiczny sposób wydawało mu się to piękne, piękne i krzywdzące jednocześnie, bo chociaż przechodził tuż obok, nie należał do tego świata, nie należał nawet do tej samej galaktyki; już nie. Żałował, że supły jego przeszłości nie mogły rozwiązać się w łatwiejszy sposób, żałował, że nie mógł zrzucić swoich niepowodzeń, jak wszyscy jego współpracownicy, artyści zmęczeni wścibską inwigilacją, na rzeszę imprez, przez które przetaczała się wartka rzeka używek i alkoholu, i śmiechu, i pocałunków, i dotyku rozgrzanych rąk, powiedzieć, że wciągnęła go gonitwa za sławą, w której poległo tylu jego poprzedników, że nie zorientował się nawet, kiedy zaczęło być gorzej, że nie wiedział, że droga na dno jest taka stroma i krótka. Mógłby rozrzucać tę winę jak sypane ptakom ziarno, częstować nią każdego, kogo spotykał, usprawiedliwiać się – bo niewiedza, bo nieodpowiedzialność, bo czynniki zewnętrzne, bo presja, bo kariera, bo stres, ale nie zebrał się nigdy na odwagę, wśród zębatych kół jego rozważań o oczywistość zakrawał bowiem fakt, że winny był tylko on; sam jeden szarpnął kierownicą na pobocze i nawet nie zamknął oczu, kiedy wehikuł jego życia rozbił się o pobliskie drzewo.
Dzisiaj snuł się po mieście jak duch, przyciągając krótkie, niezainteresowane spojrzenia, których nie potrafił już odwzajemnić, szepty wymieniane pomiędzy sobą za jego plecami – szedł, a sceneria przed jego oczami poczynała niespodziewanie nakrywać się kleksami czarnych zmaz, kwiatami mroczących płatków przeskakujących w polu widzenia, zwiastujących epizod bólu, który zdążył rozognić się charakterystycznym, tępym pulsowaniem, rozchodzącym się jak zaraza do mięśni, do głowy, do nóg, na całe ciało, przywodząc za sobą przeraźliwą pieszczotę lęku. Dolegliwy skurcz pod mostkiem, jakby dzikie zwierzę zacisnęło swoje kły na kościstej wypukłości żeber, gotowe wyszarpnąć je spod płótna skóry, rozerwać okalające je mięśnie – ledwo trzymał się na nogach, choć nerwowym wzrokiem przebiegł jeszcze po placu, zupełnie bezsensownie, bo obraz rozmył mu się przed oczami jak atramentowe plamy Rorschacha. Nie był zdolny dotrzeć w tym stanie do mieszkania, ani o własnych siłach, ani za sprawą magii, która rugowała z niego zazwyczaj wszelkie pokłady koncentracji, ostatecznie, z ciałem prawie sparaliżowanym gwałtownym atakiem bólączki, ledwie pokonał kilkumetrową odległość, jaka dzieliła go od skrzyżowania placu z boczną ulicą, przywierając plecami do chłodnych, nasiąkniętych wilgocią cegieł jednej z kamienic. Nawet nie zauważył, kiedy osunął się niżej, ocierając płaszcz o nierówną fasadę, pozwalając by jego poły namokły wodą, która wciąż zalegała w żłobieniach chodnika. Zaraz wszystko minie, tak? Głęboki oddech, czcza próba odklejenia myśli od gwałtownych szarpnięć bólu. Zawsze w końcu mijało.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Einar Halvorsen
Re: 12.11.2000 – Plac Centralny – E. Halvorsen & F. Baantjer Czw 9 Wrz - 17:02
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Kiedy nadejdzie koniec, myśl przetoczyła się po wertepach świadomości, wydając pod wzgórzem czaszki ostrzał krótkiego (i żałosnego) śmiechu, kiedy nadejdzie koniec, powtórzył, wszyscy będziemy brodzić w naszym codziennym życiu (zupełnie, jakby końca nie było). Cudacznym, w gorzkim jak lekarstwo znaczeniu przytoczonego słowa, tworem okazuje się człowiek, istota wyższa (…nazwana w taki sposób przez kogo?), której bliżej jest do taksonów stworzeń pozbawionych podpory kręgosłupa, napiętych, cielesnych membran wypełniających się galaretą życia, wczepionych w dno mulistego bajora, niż do patosu abstrakcyjnego myślenia uchowanego pod stwardniałą łupiną ruchomej wieży szkieletu. Zdumiewające, jak przypomina śliskiego, pełzającego ślimaka z zakręconą skorupą na udręczonym grzbiecie, w której chowa się, zwija czułki i tarkę nagle strwożonych, potencjalnych ofensyw, ułudnie, instynktownie bezpieczny. Mało, zbyt mało tkwiło podkreślanej wyższości (niechciana szczypta zabłąkanej przyprawy) w etosie ludzkiego życia, których przyzwyczajenia nokautowały w potyczkach obiektywny rozsądek. Wizyta, złożona jeszcze przed chwilą na Starym Mieście, była żelaznym, kolejnym do przytoczenia dowodem na postawioną tezę, na rozważanie żute w szczękach umysłu, byle ubarwić mdłą, nieszczególną podróż w kierunku najbliższego portalu. Rozmowa, przeprowadzona rzeczowo z Freją Ahlström, ściskała owoc tematu nadchodzącej wystawy, pozyskując z miękkiego miąższu słodko-gorzkiej niewiedzy możliwie największą grupę dokonanych ustaleń, umów zamkniętych w słojach coraz to drażliwszego, bo przecież kilkudniowego (zaledwie) oczekiwania. Widmo zaginięć, morderstw, ciał pokąsanych rozkładem i nadszarpniętych przez faunę, nie odmieniało, w żaden sposób, prowadzonej przez galdrów rutyny; wręcz przeciwnie, domagali się, by kwitnące, dorodne krzewy towarzyskiego życia nie zwiędły, nie pokłoniły się pod morowym powietrzem plagi przyczajonych zagrożeń. Nie różnił się, pod tym względem, od innych obywateli miasta - odczuwał brak wernisaży, głodową pustkę drążącą artystyczny żołądek złakniony strawy uwagi zapewnionej mu przez spojrzenia odbiorców. W swojej ludzkiej niedoli miał odrobinę szczęścia - jako artysta, wszystko, co tworzył przerastało w nim marną, człowieczą (i nie tylko) naturę; w przeciwnym razie, gdyby nie przerastało, nie mogło być określone sztuką.
Pagórki zabytkowych kamienic unosiły się nad powierzchnią Placu Centralnego wianuszkiem dumnej, zadbanej architektury. Rytmiczne dudnienie kroków o plecy wysłużonego chodnika niknęło w zupie nieodzownego gwaru, dziś wyjątkowo - jak przyznał - rozrzedzonej, ospałej i mdłej jak kucharski koszmar. Zapalony papieros rozprowadził w powietrzu siwą wstążeczkę dymu, łopoczącą bezgłośnie, tytoniową chorągiew rozdygotaną afektem wiatru. Zaciągnął się nostalgicznie dymem (chociaż nie wiedział, za czym właściwie tęsknił) i przeciął słynny, midgardzki prostokąt chwały i piękna miasta możliwie najkrótszą ścieżką. Odczuwał, nieuchronnie, wilgotne od ciekawości muśnięcia przytwierdzanego wzroku, ciśnięte mu prosto w twarz, niby ulotnie, niby tylko ukradkiem; nie mącił nawet spojrzeniem obmywających chodnik fal pobliskiego tłumu, fal nachodzących, zesłanych przypadkiem twarzy, znosząc, z patyną dawno utworzonego nawyku obojętności, efekty uboczne aury. Pogodził się z piętnem losu, że nigdy, przenigdy nie wsiąknie w szereg sylwetek, nie wtopi się, w zacierane stopniowo kontury tła, nie zakosztuje swobody płynącej z prawdziwego dystansu, nie wniknie w skórę niepozornego, czujnego obserwatora.
Skurczony, sterczący kikut używki zaczynał go palić w wargi. Wyrzucał niedopałka, gdy nadgryziony zielenią błękit jego tęczówek napotkał zarys postaci, opartej o szorstkie lico pobliskiego budynku, który przyjmował, z przymusem, narzuconą nachalność, gorączkę słabości, trawiącą nagle pijane lub schorowane ciało. Najpewniej, niedługo później ruszyłby już przed siebie, bez chwytających za przewód gardła emocji, gdyby nie intuicja zatopiona jak drzazga w pofałdowaną, wrażliwą korę umysłu, gdyby nie wymierzony policzek żądającego reakcji, dociekliwego wrażenia, że rysy zamknięte w klamrę rzuconego z pośpiechem, bez przekonania wzroku, są najzupełniej znajome.
- Folke? - stwierdzenie, zakończone żałosną, łamiącą go wątpliwością. Oczywiście, że wiedział; oczywiście, że to był Folke; ten Folke, który z nieśmiałego pisklęcia mógł stawać się rajskim ptakiem filmowych kadrów i teatralnych scen; Folke, o którym ze złośliwością, kąsającą po kostkach, mówiono, że był skończony od pamiętnego, wydanego ku uciesze sensacji artykułu; wreszcie, ten sam Folke, z którym zamieniał słowo podczas artystycznych bankietów.
- Co ci się stało? - Nie wahał się, przytrzymując mężczyznę; próbując pomóc mu w pełni utrzymać się na nogach. Potrząsnął natychmiast głową. Było źle. Bardzo źle.
- Nieważne. - Pomruk wydobył się zanim był w stanie wydrzeć choćby cień wyjaśnienia, rzucony mu przez Baantjera. - Zawołam medyków - decyzja rozbłysła w tembrze przyciszonego głosu, jednak, zatrzymał się, zupełnie, jakby przez krótką, pędzącą na oślep chwilę, czekał na przyzwolenie; ulotną, pochwyconą w nawale pośpiechu zgodę.
Pagórki zabytkowych kamienic unosiły się nad powierzchnią Placu Centralnego wianuszkiem dumnej, zadbanej architektury. Rytmiczne dudnienie kroków o plecy wysłużonego chodnika niknęło w zupie nieodzownego gwaru, dziś wyjątkowo - jak przyznał - rozrzedzonej, ospałej i mdłej jak kucharski koszmar. Zapalony papieros rozprowadził w powietrzu siwą wstążeczkę dymu, łopoczącą bezgłośnie, tytoniową chorągiew rozdygotaną afektem wiatru. Zaciągnął się nostalgicznie dymem (chociaż nie wiedział, za czym właściwie tęsknił) i przeciął słynny, midgardzki prostokąt chwały i piękna miasta możliwie najkrótszą ścieżką. Odczuwał, nieuchronnie, wilgotne od ciekawości muśnięcia przytwierdzanego wzroku, ciśnięte mu prosto w twarz, niby ulotnie, niby tylko ukradkiem; nie mącił nawet spojrzeniem obmywających chodnik fal pobliskiego tłumu, fal nachodzących, zesłanych przypadkiem twarzy, znosząc, z patyną dawno utworzonego nawyku obojętności, efekty uboczne aury. Pogodził się z piętnem losu, że nigdy, przenigdy nie wsiąknie w szereg sylwetek, nie wtopi się, w zacierane stopniowo kontury tła, nie zakosztuje swobody płynącej z prawdziwego dystansu, nie wniknie w skórę niepozornego, czujnego obserwatora.
Skurczony, sterczący kikut używki zaczynał go palić w wargi. Wyrzucał niedopałka, gdy nadgryziony zielenią błękit jego tęczówek napotkał zarys postaci, opartej o szorstkie lico pobliskiego budynku, który przyjmował, z przymusem, narzuconą nachalność, gorączkę słabości, trawiącą nagle pijane lub schorowane ciało. Najpewniej, niedługo później ruszyłby już przed siebie, bez chwytających za przewód gardła emocji, gdyby nie intuicja zatopiona jak drzazga w pofałdowaną, wrażliwą korę umysłu, gdyby nie wymierzony policzek żądającego reakcji, dociekliwego wrażenia, że rysy zamknięte w klamrę rzuconego z pośpiechem, bez przekonania wzroku, są najzupełniej znajome.
- Folke? - stwierdzenie, zakończone żałosną, łamiącą go wątpliwością. Oczywiście, że wiedział; oczywiście, że to był Folke; ten Folke, który z nieśmiałego pisklęcia mógł stawać się rajskim ptakiem filmowych kadrów i teatralnych scen; Folke, o którym ze złośliwością, kąsającą po kostkach, mówiono, że był skończony od pamiętnego, wydanego ku uciesze sensacji artykułu; wreszcie, ten sam Folke, z którym zamieniał słowo podczas artystycznych bankietów.
- Co ci się stało? - Nie wahał się, przytrzymując mężczyznę; próbując pomóc mu w pełni utrzymać się na nogach. Potrząsnął natychmiast głową. Było źle. Bardzo źle.
- Nieważne. - Pomruk wydobył się zanim był w stanie wydrzeć choćby cień wyjaśnienia, rzucony mu przez Baantjera. - Zawołam medyków - decyzja rozbłysła w tembrze przyciszonego głosu, jednak, zatrzymał się, zupełnie, jakby przez krótką, pędzącą na oślep chwilę, czekał na przyzwolenie; ulotną, pochwyconą w nawale pośpiechu zgodę.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Folke Baantjer
Re: 12.11.2000 – Plac Centralny – E. Halvorsen & F. Baantjer Sro 15 Wrz - 15:33
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Do bólu potrafił się przyzwyczaić – do tego, jak uderzał niespodziewanie w chwiejną wieżę jego tchawicy, szarpał za skurczone mięśnie, wżynał się pod kości żeber i rozlewał po całym ciele obezwładniającą falą paraliżującej niemocy, tak druzgocącej, że niekiedy łzy napływały mu do oczu, chociaż publicznie nigdy nie pozwalał im spłynąć po policzkach, nie ze świadomością, jak bystre potrafią być oczy dziennikarzy i jak lotne słowa powtarzanych z upojeniem pogłosek, drobnych plotek rozrastających się do upiększonych wyobraźnią historii, opadających jarzmem upokorzenia na jego kościste ramiona. Niegdyś potrafił lepiej się ukrywać, życzliwym uśmiechem maskować własne dolegliwości, odkąd jego kariera roztrzaskała się jednak jak porcelanowy wazon, kalecząc dłonie i rozsypując się na podłodze pod jego stopami, zdawało mu się, że się cofał, jak gdyby cały postęp, który dokonał się przez dwie dekady, został wymazany, jakby był z powrotem tym samym, nieśmiałym chłopcem – wrażliwym, bezbronnym i łatwym do zranienia, obezwładnionym przez ból, który rozrywał tkanki, wyrywając kości z bezpiecznej opoki ciała. Świat zafalował niebezpiecznie, gdy wsparł skroń o wilgotny chłód murowanej fasady, czarne kwiatki zmaz wciąż migotały mu przed oczami, wdzierając się pod zamknięte powieki, rozwierając się i kurcząc, swoją rozpiętością doprowadzając go na skraj migreny. Zawsze w końcu przechodziło, a jednak dzisiaj był pewien, że będzie tylko ciężej, że klatka piersiowa ściśnie się jeszcze, rwąc tak histerycznie, jakby wewnętrzne zwierzę próbowało wydostać się z jego wnętrza. Do bólu potrafił się przyzwyczaić – ale ciekawskie spojrzenia zawsze wypalały w nim dziurę.
Dźwięczność własnego imienia przedarła się przez deliryczną opokę świadomości, gdy czyjaś dłoń podchwyciła go za ramię, przytrzymując ciało w pozycji stojącej. Dawno nie miewał podobnych epizodów – czy dlatego ten szarpał nim mocniej i brutalniej, niż poprzednie? Naiwnie sądził, że mógłby kiedykolwiek uwolnić się z kajdan choroby, podczas gdy ona, przyczajona jak drapieżnik, czekała jedynie na odpowiedni moment, by skoczyć na niego z zębami, przygniatając ciało do ziemi i wbijając żelazne pazury w zesztywniałe strachem barki. W pierwszej chwili zamierzał się szarpnąć, lecz był to odruch czczy i nierozmyślny, przeklęta pamięć mięśniowa nakazująca uchylać się przed dotykiem, jak gdyby każda uniesiona dłoń była zawsze, z natury, przeznaczona, by go uderzyć, każde palce chętne, by zacisnąć się zbyt mocno na filigranowym płótnie skóry, pozostawić na niej czerwone piętno przydługich paznokci. Zamiast tego przekrzywił tylko głowę, powoli, z obawą, lecz jednocześnie w sposób, który sugerował, że ta niewielka zmiana pozycji sprawiała mu ból. Był tak blady, że w słabym świetle dnia przypominał ducha, a pojedyncze krople potu zastygły mu na czole niczym wosk, mimo to przymrużył oczy, rozpoznając go od razu. Einar.
Uchylił usta, żeby odpowiedzieć, ale głoski ugrzęzły mu w gardle, uwierając, przykleiły się do podniebienia, niezdolne opuścić wąskich, lekko zaczerwienionych ust, których dolna warga wciąż przecięta była cienką, powoli gojącą się szramą po niefortunności wydarzeń sprzed tygodnia. Czuł się głupio i żałośnie, ale bólączka, która rezonowała silnym, pulsacyjnym napięciem wokół żeber, rozchodząc się krzyżem oswojonej udręki od podbrzusza, przez splot słoneczny, aż do rękojeści mostka, nie otwierała przed nim żadnej drogi ucieczki, choćby brukowana powierzchnia chodnika miała rozłamać się w pół i rozstąpić pod jego stopami.
– N-nie… nie, zaczekaj. – głos miał cichy i lekko zachrypły, jakby coś w istocie tłumiło jego dotychczasową dźwięczność, gruby koc narzucony na instrument krtani. Zapewnienie Einara wzbudziło w nim niepokój, cierpki posmak mdłości napływający echem do gardła na myśl o zatrzymanych w karcerze surowej apatii twarzach medyków, ich dłoniach wdzierających się pod ubranie, dotykających skóry (boli kiedy tu uciskam? A tu?); nie chciał zaklęć ani eliksirów, które nigdy nie łagodziły bólu, a jedynie mieszały we wrzącym garnku jego umysłu, plącząc myśli i odcinając trzeźwość świadomości, sprawiając, że czuł się bezbronny i zagubiony. W zwierciadle wyobraźni dostrzegał nachalną troskliwość Helene, która wynosiła go z łazienki na rękach, mimo że uparcie zapewniał ją, że nic mu nie jest, że niedługo przejdzie, a potem lekarzy, otaczających go jak stado hien, głuchych na prośby i obojętnych wobec dziecięcych łez. – Nie wołaj nikogo, zaraz mi przejdzie. – próbował go powstrzymać, chociaż ból naginał żelazną fakturę logiki, pozostawiając na ramionach przeraźliwą pieszczotę lęku, obawę, że tym razem będzie inaczej, tym razem choroba zaciśnie na nim swoje zęby tak, jak żelazna paszcza potrzasku zaciska się na łapie nieuważnego zwierzęcia, przecinając skórę, miażdżąc kości. – Muszę tylko… usiąść… na chwilę.
Dźwięczność własnego imienia przedarła się przez deliryczną opokę świadomości, gdy czyjaś dłoń podchwyciła go za ramię, przytrzymując ciało w pozycji stojącej. Dawno nie miewał podobnych epizodów – czy dlatego ten szarpał nim mocniej i brutalniej, niż poprzednie? Naiwnie sądził, że mógłby kiedykolwiek uwolnić się z kajdan choroby, podczas gdy ona, przyczajona jak drapieżnik, czekała jedynie na odpowiedni moment, by skoczyć na niego z zębami, przygniatając ciało do ziemi i wbijając żelazne pazury w zesztywniałe strachem barki. W pierwszej chwili zamierzał się szarpnąć, lecz był to odruch czczy i nierozmyślny, przeklęta pamięć mięśniowa nakazująca uchylać się przed dotykiem, jak gdyby każda uniesiona dłoń była zawsze, z natury, przeznaczona, by go uderzyć, każde palce chętne, by zacisnąć się zbyt mocno na filigranowym płótnie skóry, pozostawić na niej czerwone piętno przydługich paznokci. Zamiast tego przekrzywił tylko głowę, powoli, z obawą, lecz jednocześnie w sposób, który sugerował, że ta niewielka zmiana pozycji sprawiała mu ból. Był tak blady, że w słabym świetle dnia przypominał ducha, a pojedyncze krople potu zastygły mu na czole niczym wosk, mimo to przymrużył oczy, rozpoznając go od razu. Einar.
Uchylił usta, żeby odpowiedzieć, ale głoski ugrzęzły mu w gardle, uwierając, przykleiły się do podniebienia, niezdolne opuścić wąskich, lekko zaczerwienionych ust, których dolna warga wciąż przecięta była cienką, powoli gojącą się szramą po niefortunności wydarzeń sprzed tygodnia. Czuł się głupio i żałośnie, ale bólączka, która rezonowała silnym, pulsacyjnym napięciem wokół żeber, rozchodząc się krzyżem oswojonej udręki od podbrzusza, przez splot słoneczny, aż do rękojeści mostka, nie otwierała przed nim żadnej drogi ucieczki, choćby brukowana powierzchnia chodnika miała rozłamać się w pół i rozstąpić pod jego stopami.
– N-nie… nie, zaczekaj. – głos miał cichy i lekko zachrypły, jakby coś w istocie tłumiło jego dotychczasową dźwięczność, gruby koc narzucony na instrument krtani. Zapewnienie Einara wzbudziło w nim niepokój, cierpki posmak mdłości napływający echem do gardła na myśl o zatrzymanych w karcerze surowej apatii twarzach medyków, ich dłoniach wdzierających się pod ubranie, dotykających skóry (boli kiedy tu uciskam? A tu?); nie chciał zaklęć ani eliksirów, które nigdy nie łagodziły bólu, a jedynie mieszały we wrzącym garnku jego umysłu, plącząc myśli i odcinając trzeźwość świadomości, sprawiając, że czuł się bezbronny i zagubiony. W zwierciadle wyobraźni dostrzegał nachalną troskliwość Helene, która wynosiła go z łazienki na rękach, mimo że uparcie zapewniał ją, że nic mu nie jest, że niedługo przejdzie, a potem lekarzy, otaczających go jak stado hien, głuchych na prośby i obojętnych wobec dziecięcych łez. – Nie wołaj nikogo, zaraz mi przejdzie. – próbował go powstrzymać, chociaż ból naginał żelazną fakturę logiki, pozostawiając na ramionach przeraźliwą pieszczotę lęku, obawę, że tym razem będzie inaczej, tym razem choroba zaciśnie na nim swoje zęby tak, jak żelazna paszcza potrzasku zaciska się na łapie nieuważnego zwierzęcia, przecinając skórę, miażdżąc kości. – Muszę tylko… usiąść… na chwilę.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Einar Halvorsen
Re: 12.11.2000 – Plac Centralny – E. Halvorsen & F. Baantjer Sro 15 Wrz - 20:38
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Sztywne, trujące pnącza nieprzychylnego losu miażdżyły figury ciał; wżynały się w tkankę duszy, wsuwały między nierówną, spękaną powierzchnię półkul. Czas - szybująca nad nimi, zawisła jak omen chwila - nasączony, na podobieństwo gąbki bezsilną, szamoczącą się złością, ściekał palącym gniewem; gniewem, który jak żółć wylewana z perforowanych trzewi uciskał, zgniatał i niszczył, niosąc się chlupoczącym krzykiem. Pociągał za struny myśli, wrzeszczał, szarpał się pod opoką tektonicznych płyt czaszki, za drzwiami zamkniętych warg, zdrętwiałego, suchego niczym kołek języka oraz bezwładnej krtani. Był wściekły - nie wiedząc na co - czując wyraźne każde, tężcowe prężenia mięśni, każde napięcia więzadeł i każde wgniecenie skóry ukrytej pod połaciami mnącego się nagle płaszcza.
Na Norny? na siebie - że znalazł się właśnie tutaj? na Folke, z pobladłą twarzą, wykrzywioną w przytkniętym do niej zwierciadle bólu? Niedobrze. Niedobrze. Niedobrze. Czuł się niczym skończony idiota przystając na nieuchronnych rozdrożach, na skrzyżowaniu decyzji, dwóch, różnych, skrajnych, głoszących o innych dobrach i spełniających dosadnie inne poglądy. Scenariusz, w którym musiał grać rolę, był jak kajdany, jak kula umocowana na szeleszczącym łańcuchu przy nodze nędznego więźnia, zamykanego w ciasnej, zatęchłej komórce celi. Niewiedza, związana z magią leczniczą i arkanami zagadnień medycyny, wbijała się ostrym klinem. Nie wiedział, jak się zachować, nie wiedział, czy rzeczywiście przeminie, nie wiedział, czy nie popada w przesadę, nie wiedział, czy powinien był słuchać uwag Baantjera. Rozumiał, poniekąd, przybrany przez niego upór - samemu przecież unikał troski medyków, omijał szerokim łukiem podobnie jak wzbudzających ukłucia lęku kapłanów, bał się, że mogą wiedzieć, szkiełkiem i okiem zbadać od czubka głowy aż po koniuszki palców i rozszyfrować, natychmiast, każdą chorobę kłamstw. Rzadko, zresztą, uskarżał się na zachwiania (jeśli już - drobne) zdrowia - cieszył się doskonałą wprost odpornością wynikającą, najpewniej, z jego huldrzych korzeni. Szpital postrzegał zawsze jako skrajną granicę, jako konieczność, aby zachować w sobie pierwiastek życia. Nie mógł być jednak bierny; nie mógł się uspokoić, zważając na stan mężczyzny.
- Myślisz, że to pomoże? - syknął, wbijał głos niczym ostrze chirurgicznego noża. Chciał go zapytać; chciał nieuchronnie podnieść w afekcie głos, zagrzmieć - czy ty nie widzisz siebie? Czy nie dostrzegasz, człowieku, jak właśnie teraz wyglądasz? Niech szlag trafi to wszystko. Był wściekły, rażąco wściekły, lecz nie był w stanie ujarzmić tej rozbestwionej furii, sprawić, aby stężała, wycelowana prosto w osobę Folke. Nie umiał go teraz winić, skierować rykoszet złości na jego mizerne ciało, wstrząsane, jak podejrzewał, szturmami zmory cierpienia.
- Jeśli ich nie zawołam - dodał, gdy już ochłonął - zaraz wezwą ich inni - nie chciał, za wszelką cenę urządzać teatrzyku tragedii, pożywki dla bezkształtnego tłumu rozproszonego po kamiennym obliczu najsłynniejszego spośród midgardzkich placów. Odczuwał pierwsze spojrzenia, jak pierwsze osiadające muchy o połyskliwych, chitynowych pancerzach, wpatrzonych pusto miriadach swych kopulastych oczu. Nie mogli, z całą pewnością, liczyć na swą samotność - stan w którym był zakleszczony Folke, prosił i nawoływał o przywołanie zespołu ratowniczego.
Uległ, jednak, wygłoszonej sugestii; spróbował, przynajmniej, spróbował przejść choćby krok w stronę ławki. Nie, nie był w stanie; nie byli w stanie, jeśli nie chcieli ściągnąć większej uwagi; jeśli nie chcieli upaść; nie miał w sobie pokładów imponującej siły zdolnej podtrzymywać - na tyle - osłabionego Baantjera.
- Posłuchaj - rzucił, zgromiony nagle impulsem. - Zróbmy w ten sposób - plan, budowany w głowie, nie był z pewnością dobry; był utworzonym naprędce, prowizorycznym mostem, próbą porozumienia i kompromisu pomiędzy ich opiniami. Zwiększył siłę uścisku, zupełnie, jakby bał się, że Folke znów się zachwieje, lądując na przemoczonym, splamionym błotem podłożu.
- Przeniosę nas teraz do siebie. Kiedy ci się pogorszy, nie będę cię nawet słuchał i zaraz sprowadzę pomoc - spróbował rozrzedzić myśli, uciszyć ich hałaśliwe i ożywione stado. Nie liczył na żaden protest, jednak, wciąż - nadal - czekał, choćby na strzęp odpowiedzi. Musiał się skoncentrować; ostatnim, czego im brakowało byłoby rozszczepienie i uraz, związany z nieprawidłowo przebytą teleportacją.
- Jedynie tyle mogę dla ciebie zrobić - ostatnie zdanie - niczym ostatnia kropla zsunięta po wysuszonych tytoniem ustach. Czuł, że odwleka nieuniknione skutki; karcił się, w duchu, że nie powinien był zważać na zapewnienia, na wygłoszony protest.
Słowa jednak zapadły - wciśnięte w pobliską przestrzeń, w niewielki, zawężający się między nimi dystans.
Nie było dłużej odwrotu.
Na Norny? na siebie - że znalazł się właśnie tutaj? na Folke, z pobladłą twarzą, wykrzywioną w przytkniętym do niej zwierciadle bólu? Niedobrze. Niedobrze. Niedobrze. Czuł się niczym skończony idiota przystając na nieuchronnych rozdrożach, na skrzyżowaniu decyzji, dwóch, różnych, skrajnych, głoszących o innych dobrach i spełniających dosadnie inne poglądy. Scenariusz, w którym musiał grać rolę, był jak kajdany, jak kula umocowana na szeleszczącym łańcuchu przy nodze nędznego więźnia, zamykanego w ciasnej, zatęchłej komórce celi. Niewiedza, związana z magią leczniczą i arkanami zagadnień medycyny, wbijała się ostrym klinem. Nie wiedział, jak się zachować, nie wiedział, czy rzeczywiście przeminie, nie wiedział, czy nie popada w przesadę, nie wiedział, czy powinien był słuchać uwag Baantjera. Rozumiał, poniekąd, przybrany przez niego upór - samemu przecież unikał troski medyków, omijał szerokim łukiem podobnie jak wzbudzających ukłucia lęku kapłanów, bał się, że mogą wiedzieć, szkiełkiem i okiem zbadać od czubka głowy aż po koniuszki palców i rozszyfrować, natychmiast, każdą chorobę kłamstw. Rzadko, zresztą, uskarżał się na zachwiania (jeśli już - drobne) zdrowia - cieszył się doskonałą wprost odpornością wynikającą, najpewniej, z jego huldrzych korzeni. Szpital postrzegał zawsze jako skrajną granicę, jako konieczność, aby zachować w sobie pierwiastek życia. Nie mógł być jednak bierny; nie mógł się uspokoić, zważając na stan mężczyzny.
- Myślisz, że to pomoże? - syknął, wbijał głos niczym ostrze chirurgicznego noża. Chciał go zapytać; chciał nieuchronnie podnieść w afekcie głos, zagrzmieć - czy ty nie widzisz siebie? Czy nie dostrzegasz, człowieku, jak właśnie teraz wyglądasz? Niech szlag trafi to wszystko. Był wściekły, rażąco wściekły, lecz nie był w stanie ujarzmić tej rozbestwionej furii, sprawić, aby stężała, wycelowana prosto w osobę Folke. Nie umiał go teraz winić, skierować rykoszet złości na jego mizerne ciało, wstrząsane, jak podejrzewał, szturmami zmory cierpienia.
- Jeśli ich nie zawołam - dodał, gdy już ochłonął - zaraz wezwą ich inni - nie chciał, za wszelką cenę urządzać teatrzyku tragedii, pożywki dla bezkształtnego tłumu rozproszonego po kamiennym obliczu najsłynniejszego spośród midgardzkich placów. Odczuwał pierwsze spojrzenia, jak pierwsze osiadające muchy o połyskliwych, chitynowych pancerzach, wpatrzonych pusto miriadach swych kopulastych oczu. Nie mogli, z całą pewnością, liczyć na swą samotność - stan w którym był zakleszczony Folke, prosił i nawoływał o przywołanie zespołu ratowniczego.
Uległ, jednak, wygłoszonej sugestii; spróbował, przynajmniej, spróbował przejść choćby krok w stronę ławki. Nie, nie był w stanie; nie byli w stanie, jeśli nie chcieli ściągnąć większej uwagi; jeśli nie chcieli upaść; nie miał w sobie pokładów imponującej siły zdolnej podtrzymywać - na tyle - osłabionego Baantjera.
- Posłuchaj - rzucił, zgromiony nagle impulsem. - Zróbmy w ten sposób - plan, budowany w głowie, nie był z pewnością dobry; był utworzonym naprędce, prowizorycznym mostem, próbą porozumienia i kompromisu pomiędzy ich opiniami. Zwiększył siłę uścisku, zupełnie, jakby bał się, że Folke znów się zachwieje, lądując na przemoczonym, splamionym błotem podłożu.
- Przeniosę nas teraz do siebie. Kiedy ci się pogorszy, nie będę cię nawet słuchał i zaraz sprowadzę pomoc - spróbował rozrzedzić myśli, uciszyć ich hałaśliwe i ożywione stado. Nie liczył na żaden protest, jednak, wciąż - nadal - czekał, choćby na strzęp odpowiedzi. Musiał się skoncentrować; ostatnim, czego im brakowało byłoby rozszczepienie i uraz, związany z nieprawidłowo przebytą teleportacją.
- Jedynie tyle mogę dla ciebie zrobić - ostatnie zdanie - niczym ostatnia kropla zsunięta po wysuszonych tytoniem ustach. Czuł, że odwleka nieuniknione skutki; karcił się, w duchu, że nie powinien był zważać na zapewnienia, na wygłoszony protest.
Słowa jednak zapadły - wciśnięte w pobliską przestrzeń, w niewielki, zawężający się między nimi dystans.
Nie było dłużej odwrotu.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Folke Baantjer
12.11.2000 – Plac Centralny – E. Halvorsen & F. Baantjer Sro 22 Wrz - 15:07
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Prosił swoje ciało o zbyt wiele, wiedział o tym, dawno dostrzegał, jak pod narzuconą na twarz maską ustawicznego opanowania nici pruły się i rozluźniały swe kurczowe dotąd uściski na filigranowym materiale skóry, wykonane prostą fastrygą szwy puszczały, pękając i strzępiąc się na brzegach, pozostawiając go spsiałego i udręczonego, równie pozbawionego wartości, co stara marynarka, której przy gwałtownym ruchu barków odpadają rękawy. Pamiętał, że tego zawsze obawiał się najbardziej – potrafił znosić ból w gawrze własnego mieszkania, wsparty skronią o chłodne, łazienkowe kafelki, potrafił zaciskać zęby, kiedy choroba budziła go w środku nocy, pstrząc czoło kroplami zimnego potu, potrafił chować się w karcerze ciasnego pokoju, tłumiąc dziecięcy szloch, który bezgłośnie spływał mu łzami po policzkach, ale wizja łapczywych macek uwłaczających objawów oplatających go na oczach innych ludzi zawsze zajmowała go strachem, zrzucając na kark jarzmo sromotnego upokorzenia, którego nie potrafił wyrugować spod kopuły pamięci. Ci, którzy znali go lepiej, spoglądali niekiedy ze smętnym współczuciem na jego poszarzałą twarz i ciemne półksiężyce opuchlizny pod mdłą zielenią inkrustowanego w lico spojrzenia – nie wiedzieli o rwących ogniskach bólu, które paraliżowały go w pozycji embrionalnej na skraju rozgrzebanego łóżka, nie wiedzieli o szkliwie zębów, kruszejącym od zaciskania szczęki, nie wiedzieli, że podczas silniejszych epizodów potrafił fizycznie zrywać z siebie te dolegliwości, rozdrapując skórę do krwi, z rozpalonym gorączką czołem marząc, by wyrwać sobie wszystkie zęby żywcem; byle to się skończyło.
Na planie filmowym, a później na deskach teatralnej sceny zawsze modlił się w duchu o to samo, prosił własne ciało o litość, gotowy przyjąć pokutną siłę boleśni na osobności, choćby choroba sprawiała, że czuł, jakby ktoś wyżynał mu wnętrzności i łamał żebra, których ostre odłamki przeszywały komory płuc, przyprawiając go o duszności. Mimo figowych liści pozornego spokoju nie potrafił zapanować nad sobą w pełni, zbyt wolny, by ukryć się przed ciekawskim wzrokiem zafrasowanych przechodniów i zbyt słaby, by chować objawy, udawać, że nie przeszywały go szablami swych ostrych zębów na wylot, jak gdyby był zwierzyną rozszarpywaną w paszczach wietrzących jego tropem chartów – domyślał się, jak wyglądał i widział w oczach Einara gniewne rozdrażnienie, cięty rankor osiadający goryczą na języku, spojrzenie, które sprawiało, że czuł się tym bardziej przytłoczony, wrzący oceanem wstydliwego dyskomfortu, miotający się jak ryba bezpowrotnie zaplątana w rybackiej sieci.
– Potrafię sobie z tym poradzić. – odparł, chociaż jego głos był słaby i nieprzekonujący, sprawiał wrażenie, jakby wydobywał się na zewnątrz za sprawą westchnięcia, z trudem przedzierający się przez cieśninę zwężonej krtani. Obawiał się jego złości i czuł, że jedynie ją podjudzał, lecz nawet z nierównym, z trudem nabieranym oddechem i wzrokiem zakrytym taflą lśniącej wilgoci, wciąż uparcie obstawał przy swej niezdrowej indywidualności, bezpieczeństwie, jakie zapewniało mu odosobnienie – zderzony z rykoszetem chłodnej dezaprobaty, chciał się wytłumaczyć, uspokoić, wyjaśnić, ale czuł, że jeśli się odezwie, straci przytomność albo zwymiotuje i nie był przekonany, która z tych opcji napawała go większym upokorzeniem, odchylił więc tylko głowę do tyłu, przymykając powieki, skupiając się na nabieraniu powietrza (zaraz przejdzie, tak? zawsze w końcu przechodzi). Ostatnie czego pragnął, to szorstkie dłonie medyków, wdzierające się bez ostrzeżenia pod cienkie warstwy ubrania.
Poczuł, jak palce mężczyzny zaciskają się mocniej na jego barku, powstrzymując osłabione ciało przed zderzeniem z nierównymi kamieniami brukowanego chodnika – rzeczywiście musiał wyglądać źle, blady jak kreda, z dłonią nerwowo wspartą o fasadę budynku. Z trudem zmusił się, by przesunąć rozmazany kadr spojrzenia na twarz Halvorsena – za jego głową mignęło mu kilka ciemnych postaci, ludzi rzucających im łypiące osądy, pełne obawy lub przejęcia, rozpoznających być może znajome sylwetki, upajających się niecodziennym widokiem ich prywatnego nieszczęścia, które na przestrzeni lat udowodniło, z jaką łatwością pogłębiało cudze apetyty; chciał ich nie widzieć, mimo ciemnych plam atramentu wdzierających się ekspansywnie w pole jego postrzegania, błyski spojrzeń i ciche szmery głosów przeciskały się jednak do jego świadomości, rozpalając ją płomieniem narastającej nerwacji, zwierzęcego strachu zajmującego ciało jak ogień suchą trawę. Nareszcie skinął głową, zmuszając się do akceptacji wyłożonej mu propozycji, chociaż ponad wszystko pragnął jedynie zapaść się pod ziemię, lec na wznak, nakryty kołdrą chodnikowych płytek, z dala od bólu, z dala od ludzkiej wścibskości.
Zabierz mnie stąd, chciał powiedzieć, ale odwzajemnił tylko uścisk dłoni, ryglując jego przedramię w kajdanach własnych palców, przywierających ciasno, lecz nienachalnie do szorstkiego materiału kurtki. Ledwo trzymał się na nogach i nie zdołał nawet zebrać myśli, gdy przez umysł przedarł się wizg znajomego świszczenia, a świat posłusznie wysunął im się spod stóp.
Folke i Einar z tematu do mieszkania
Na planie filmowym, a później na deskach teatralnej sceny zawsze modlił się w duchu o to samo, prosił własne ciało o litość, gotowy przyjąć pokutną siłę boleśni na osobności, choćby choroba sprawiała, że czuł, jakby ktoś wyżynał mu wnętrzności i łamał żebra, których ostre odłamki przeszywały komory płuc, przyprawiając go o duszności. Mimo figowych liści pozornego spokoju nie potrafił zapanować nad sobą w pełni, zbyt wolny, by ukryć się przed ciekawskim wzrokiem zafrasowanych przechodniów i zbyt słaby, by chować objawy, udawać, że nie przeszywały go szablami swych ostrych zębów na wylot, jak gdyby był zwierzyną rozszarpywaną w paszczach wietrzących jego tropem chartów – domyślał się, jak wyglądał i widział w oczach Einara gniewne rozdrażnienie, cięty rankor osiadający goryczą na języku, spojrzenie, które sprawiało, że czuł się tym bardziej przytłoczony, wrzący oceanem wstydliwego dyskomfortu, miotający się jak ryba bezpowrotnie zaplątana w rybackiej sieci.
– Potrafię sobie z tym poradzić. – odparł, chociaż jego głos był słaby i nieprzekonujący, sprawiał wrażenie, jakby wydobywał się na zewnątrz za sprawą westchnięcia, z trudem przedzierający się przez cieśninę zwężonej krtani. Obawiał się jego złości i czuł, że jedynie ją podjudzał, lecz nawet z nierównym, z trudem nabieranym oddechem i wzrokiem zakrytym taflą lśniącej wilgoci, wciąż uparcie obstawał przy swej niezdrowej indywidualności, bezpieczeństwie, jakie zapewniało mu odosobnienie – zderzony z rykoszetem chłodnej dezaprobaty, chciał się wytłumaczyć, uspokoić, wyjaśnić, ale czuł, że jeśli się odezwie, straci przytomność albo zwymiotuje i nie był przekonany, która z tych opcji napawała go większym upokorzeniem, odchylił więc tylko głowę do tyłu, przymykając powieki, skupiając się na nabieraniu powietrza (zaraz przejdzie, tak? zawsze w końcu przechodzi). Ostatnie czego pragnął, to szorstkie dłonie medyków, wdzierające się bez ostrzeżenia pod cienkie warstwy ubrania.
Poczuł, jak palce mężczyzny zaciskają się mocniej na jego barku, powstrzymując osłabione ciało przed zderzeniem z nierównymi kamieniami brukowanego chodnika – rzeczywiście musiał wyglądać źle, blady jak kreda, z dłonią nerwowo wspartą o fasadę budynku. Z trudem zmusił się, by przesunąć rozmazany kadr spojrzenia na twarz Halvorsena – za jego głową mignęło mu kilka ciemnych postaci, ludzi rzucających im łypiące osądy, pełne obawy lub przejęcia, rozpoznających być może znajome sylwetki, upajających się niecodziennym widokiem ich prywatnego nieszczęścia, które na przestrzeni lat udowodniło, z jaką łatwością pogłębiało cudze apetyty; chciał ich nie widzieć, mimo ciemnych plam atramentu wdzierających się ekspansywnie w pole jego postrzegania, błyski spojrzeń i ciche szmery głosów przeciskały się jednak do jego świadomości, rozpalając ją płomieniem narastającej nerwacji, zwierzęcego strachu zajmującego ciało jak ogień suchą trawę. Nareszcie skinął głową, zmuszając się do akceptacji wyłożonej mu propozycji, chociaż ponad wszystko pragnął jedynie zapaść się pod ziemię, lec na wznak, nakryty kołdrą chodnikowych płytek, z dala od bólu, z dala od ludzkiej wścibskości.
Zabierz mnie stąd, chciał powiedzieć, ale odwzajemnił tylko uścisk dłoni, ryglując jego przedramię w kajdanach własnych palców, przywierających ciasno, lecz nienachalnie do szorstkiego materiału kurtki. Ledwo trzymał się na nogach i nie zdołał nawet zebrać myśli, gdy przez umysł przedarł się wizg znajomego świszczenia, a świat posłusznie wysunął im się spod stóp.
Folke i Einar z tematu do mieszkania
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended