:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl
2 posters
Einar Halvorsen
Re: 22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:00
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
22.09.2000
Zmącone dłonią przeszłości, grząskie podłoże teraz.
Sufit nieba, tego dnia zjawiskowo objawiał się w pełnej krasie błękitu; rozpościerał radosną, pełną błogości barwą, niedoświadczoną najmniejszą, bladą troską obłoków. Kurtyna promieni słońca opadała złocistą aurą na rozpostarte, niepodważalne dzieło natury, malowniczy krajobraz okalający taflę akwenu trącaną przez stada zmarszczek niewielkich, sunących bez najmniejszego pośpiechu fal. Chłodny poranek wdrażał swe nieprzerwane pieszczoty, nieustępliwe, uderzające o przeszkodę sylwetki afekty wiatru; szorstką, przenikającą przez bramę skóry oziębłość, związaną z władzą dzierżoną przez bezlitosną jesień. Wsunął odrętwiałe nieznacznie - chwilowo - ręce w azyl kieszeni płaszcza, który poruszał się, drgając w poddańczym rytmie nadchodzących podmuchów. Zdeptał zalążek chęci, by prozaicznie zapalić - szepty nałogu stawały się znacznie silniejsze w przejawach samotnych chwil.
Przeszłość. Teraz. Skłębione, nieposkromione myśli.
Spacer - wbrew zawyżonym oczekiwaniom - nie przyniósł mu ukojenia. Nie niosło się wbrew stawianym niespiesznie krokom, postępującym w kierunku piaszczystego brzegu jeziora; nie skryło się wśród przyrody niezakłóconej znanym, miejskim pośpiechem, pulsującym zaciekle w głównych, zatłoczonych arteriach. Mętna mieszanka obaw, zawiesina myśli, którą próbował, za wszelką cenę, odpędzić poza granice umysłu. Starania, zakończone haniebnym, nieznalezionym skutkiem. Niekiedy, zaczynał nawet rozważać, że naznaczono go wyjątkowo okrutnym stygmatem nadanej przy narodzinach klątwy; wszystko, co zdołał tknąć obracało się nieuchronnie w ruinę. Znał gorycz własnej toksyny, znał każde, z uporem powielające się kłamstwo. Pogrzeb, na którym pojawił się w dobrym tonie, w rzeczywistości rozpoczął lawinę nieszczęść, zagrażających wystarczająco zszarganej już reputacji. Świat galdrów był wprost żałośnie mały - opływał w twarze, które wypominały mu każdy, wdrożony dawniej występek. Niszczył ich - niszczył siebie - wyniszczał w pobliżu wszystko. Błędny, powtarzający się ponad trzecią dekadę krąg. Co gorsza, chciał nadal trwać w tym stanie; nie dążył do jakichkolwiek, choćby najmniejszych zmian, drobnych, wpierw niepozornych posunięć, wiodących w stronę szlachetnych, jakże wzniosłych wartości. Płótno mimiki drgnęło w nieprzyjemnym grymasie, w lekkiej, nieuchronnej pogardzie, w szczerości ze samym sobą. Nie umiał przestać. Jak zły, rzeczywiście, był jego brak umiaru? jak zły okazywał się chaos, którego żywioł rozsiewał niczym posłaniec klęski? Zszedł z drewnianego mostu, wychodząc naprzeciw plaży. Ominął zręcznie ramiona porzuconych gałęzi, czując, jak własne podeszwy butów odciskają się w nieco stwardniałym pod wpływem wilgoci piasku. Przystanął; pozostając w bezpiecznym, jak zdołał określić, dystansie pozwalającym ominąć fale muskające granicę plaży. Przystanął, delektując się, tak jak wcześniej widokiem, przekonany, jeszcze przez chwilę - złudnie - o braku innej, znajomej, człowieczej duszy, o samotności, zakleszczającej go w swym zachłannym uścisku. Dopiero później, po upływie kilku momentów, nieistotnych, ulotnych, tknięty przez intuicję:
odwrócił się.
Zauważył kolejną (boleśnie?) znajomą postać (nie; nie odczuwał żalu).
Uśmiech rozświetlił twarz.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:04
there once was a ship that put to sea
Kiedyś sądziła, że mogłaby wypłynąć w morze. To nigdy nie była świadoma myśl, a wrażenie raczej, ulotny przebłysk, jakiś obrazek pojawiający się od czasu do czasu w jej wyobraźni. W świecie fantazji nie miało znaczenia, że tak naprawdę to przecież bała się wody, nie potrafiła pływać i, gdyby faktycznie znalazła się na otwartym morzu, prawdopodobnie nie byłaby w stanie się nim cieszyć. W krainie wyimaginowanych krajobrazów mogła bez trudu spacerować po pokładzie okrętu, wspierać się o burtę i wystawiać twarz na porywy słonego wiatru.
and the name of that ship was the Billy o' Tea
Kiedyś sądziła, że mogłaby wypłynąć w morze i myśl ta wracała do niej czasami, gdy spacerowała po portowych uliczkach lub nadmorskiej plaży. Gdy pozwalała, by wiatr porywał do tańca jej rude kosmyki, myślała, że na to samo mogłaby pozwalać też na pokładzie jakiejś łajby prującej przed siebie przez fale. Wyobrażała sobie, że mogłaby karmić mewy rybimi resztkami i, siedząc na wilgotnym pokładzie, cerować żagle rozdarte podczas sztormu.
the winds blew hard, her bow dipped down
Nigdy nie zdecydowała się, by wejść na pokład jakiegokolwiek ze statków stojących w dokach. Nigdy nie zdecydowała się choćby spróbować. Zawsze patrzyła tylko, z fascynacją i lękiem. Popijając gorącą herbatę z termosu, patrzyła i snuła marzenia o życiu, jakiego z pewnością nigdy nie będzie miała.
blow, me bully boys, blow
Szła plażą, grzebiąc butami w drobniutkim piasku. To nie była nadmorska plaża, a wodne rozlewisko dało się objąć wzrokiem i dostrzec drugi brzeg. Nie było tu ogromu, który pozbawiał Amandine tchu i nie było okruchów soli osiadającej na języku. W jakiś sposób było tu bezpieczniej, bardziej przewidywalnie.
Einar nie był przewidywalny.
Nie musiała zastanawiać się, co znaczą dziwne iskry i skąd wzięło się to ciepło przepływające jej pod skórą. Nie musiała szukać przyczyny nagłego napięcia, wrażeń, od których zdążyła już się odzwyczaić. To nie były nieprzyjemne wrażenia i nie były tak zupełnie zapomniane - i właśnie dlatego nie chciała ich ponownie.
Napotkała jego wzrok i tak znajomy uśmiech. Odwzajemniła go dopiero po chwili, blado, z wahaniem. Zatrzymała się w pół kroku, wciskając blade dłonie głębiej w kieszenie nieco za dużej bluzy.
Czy chciała tego znowu? Nie.
Zaciskając delikatnie zęby znów ruszyła powoli przed siebie, krok, dwa, trzy, szesnasty z nich zrównał ją już z Einarem.
- Cześć - rzuciła krótko, spoglądając na niego tylko przelotnie.
Nie pamiętała, kiedy widzieli się ostatnio. Pewnie dawno.
Kiedyś sądziła, że mogłaby wypłynąć w morze. To nigdy nie była świadoma myśl, a wrażenie raczej, ulotny przebłysk, jakiś obrazek pojawiający się od czasu do czasu w jej wyobraźni. W świecie fantazji nie miało znaczenia, że tak naprawdę to przecież bała się wody, nie potrafiła pływać i, gdyby faktycznie znalazła się na otwartym morzu, prawdopodobnie nie byłaby w stanie się nim cieszyć. W krainie wyimaginowanych krajobrazów mogła bez trudu spacerować po pokładzie okrętu, wspierać się o burtę i wystawiać twarz na porywy słonego wiatru.
and the name of that ship was the Billy o' Tea
Kiedyś sądziła, że mogłaby wypłynąć w morze i myśl ta wracała do niej czasami, gdy spacerowała po portowych uliczkach lub nadmorskiej plaży. Gdy pozwalała, by wiatr porywał do tańca jej rude kosmyki, myślała, że na to samo mogłaby pozwalać też na pokładzie jakiejś łajby prującej przed siebie przez fale. Wyobrażała sobie, że mogłaby karmić mewy rybimi resztkami i, siedząc na wilgotnym pokładzie, cerować żagle rozdarte podczas sztormu.
the winds blew hard, her bow dipped down
Nigdy nie zdecydowała się, by wejść na pokład jakiegokolwiek ze statków stojących w dokach. Nigdy nie zdecydowała się choćby spróbować. Zawsze patrzyła tylko, z fascynacją i lękiem. Popijając gorącą herbatę z termosu, patrzyła i snuła marzenia o życiu, jakiego z pewnością nigdy nie będzie miała.
blow, me bully boys, blow
Szła plażą, grzebiąc butami w drobniutkim piasku. To nie była nadmorska plaża, a wodne rozlewisko dało się objąć wzrokiem i dostrzec drugi brzeg. Nie było tu ogromu, który pozbawiał Amandine tchu i nie było okruchów soli osiadającej na języku. W jakiś sposób było tu bezpieczniej, bardziej przewidywalnie.
Einar nie był przewidywalny.
Nie musiała zastanawiać się, co znaczą dziwne iskry i skąd wzięło się to ciepło przepływające jej pod skórą. Nie musiała szukać przyczyny nagłego napięcia, wrażeń, od których zdążyła już się odzwyczaić. To nie były nieprzyjemne wrażenia i nie były tak zupełnie zapomniane - i właśnie dlatego nie chciała ich ponownie.
Napotkała jego wzrok i tak znajomy uśmiech. Odwzajemniła go dopiero po chwili, blado, z wahaniem. Zatrzymała się w pół kroku, wciskając blade dłonie głębiej w kieszenie nieco za dużej bluzy.
Czy chciała tego znowu? Nie.
Zaciskając delikatnie zęby znów ruszyła powoli przed siebie, krok, dwa, trzy, szesnasty z nich zrównał ją już z Einarem.
- Cześć - rzuciła krótko, spoglądając na niego tylko przelotnie.
Nie pamiętała, kiedy widzieli się ostatnio. Pewnie dawno.
Einar Halvorsen
Re: 22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:05
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Rozbłyski światła, migotliwe tańczące na pomarszczonej tkaninie tafli. Powietrze, ostre i rześkie, z umiarem wlewane w płuca w niezmiennym rytmie oddechów. Samotność, ustępująca natychmiast, nietrwała jak domek z kart. Przywitanie – subtelny, nienatarczywy uśmiech, w imię którego drgnęły kąciki ust.
Odpowiedział jej – najzwyczajniej – niedługo później ponownie nurkując w ciszy. Milczenie, które ich otaczało było zazwyczaj inne od nieprzyjemnych wizji odzianych w brudną niezręczność. Nigdy – nie podrażniało, nie przeszkadzało jak wbita zawzięcie drzazga. Tkwiła w tym nieprzeciętna sztuka; w objęciach chwil pozbawionych nadmiaru słów – płynących, w zamian za to, w spojrzeniach, w ofiarowanych gestach – na jakie, w obecnej chwili nie mógł się jednak zdobyć, jakie w obliczu zdarzeń zamarły pod okazałą, grubą patyną kurzu. Naczynia dźwięcznych, mogących nieść się na grzbiecie powietrza zdań, zbyt często okazują się płytkie, nieudolnie przenoszą sprzeczne, niejasne treści przekazu. Nie potrzebował ich; natarczywych, powielających się pytań i nieistotnych próśb. Mimo niezrozumienia którego zgrzyt, z biegiem dni i tygodni wdzierał się coraz częściej i głośniej, mimo bijących zaciekle ostrzegawczych uderzeń dzwonów nadchodzącego podziału, nadal odczuwał część więzi, utkaną z samej abstrakcji, widmową, ledwie widoczną ścieżkę – jednak niepodważalnie obecną. Witał ją, w związku z tym bez toksyny rozgoryczenia, witał, w pełni świadomy że nie zasłużył nawet na skrawki chwil, na ochłapy bliskości sprofanowanej przewrotną i niewdzięczną naturą; witał, jakby zrzucając, w przypływie nagłej niemal dziecięcej beztroski ciężary dawnych wydarzeń. Czuł się zwodniczo czysty, bez wrzodów wspomnień, bez skaleczenia trosk. Dziwne; cudaczne; prawdziwe.
Śnił – odniósł wrażenie, że śni — śni, równocześnie nie śniąc, widzi ją, obserwuje rozpadający się dystans mając świadomość że jest on ledwie ułudą, samym bełkotem pozorów. Nie mógł przenigdy jej dotknąć, stał się tego świadomy w pierwszym interwale rozłąki, nie mógł jej rzeczywiście dotknąć, pod opuszkami czując wciąż chropowaty, zimny policzek wzrastającego muru. Czar, który mógłby nakłonić ją do zburzenia wysokich i okazałych barier, nie mógł prawdziwie pomóc; mógł stopić wszelki rozsądek, choć wtedy, byłaby tylko kłamstwem na temat siebie. Myśl, natarczywa jak insekt krążyła wściekle po głowie. Myśl unosząca się na wzorzystych skrzydłach wyobrażenia; wizja w której ośmiela się i wyciąga dłoń, usiłuje przypomnieć sobie tę prostą wiedzę czerpaną z miękkiej, przylgniętej do dłoni skóry. Wizja – w której jej szuka, próbuje nawiązać kontakt, a ona, jakby natychmiast obraca się w drobny pył.
Znika. Przestaje istnieć.
– Mogłem zabrać aparat – głos przebił się przez stwardniałą membranę ciszy dopiero po dłuższej chwili. Lekkie, żartobliwe wspomnienie – albo szkicownik – dodał już sam w umyśle, jednak, zazwyczaj, wolał uwieczniać w ten sposób ludzi; tak, uwięzienie na fotografii malowniczego widoku mogło być słusznym wyjściem. Z tyłu, majaczyły pytania: czy ma się dobrze, czy wszystko u niej w porządku; strzepnął je, aktualnie, oddalił na drugi plan.
Odpowiedział jej – najzwyczajniej – niedługo później ponownie nurkując w ciszy. Milczenie, które ich otaczało było zazwyczaj inne od nieprzyjemnych wizji odzianych w brudną niezręczność. Nigdy – nie podrażniało, nie przeszkadzało jak wbita zawzięcie drzazga. Tkwiła w tym nieprzeciętna sztuka; w objęciach chwil pozbawionych nadmiaru słów – płynących, w zamian za to, w spojrzeniach, w ofiarowanych gestach – na jakie, w obecnej chwili nie mógł się jednak zdobyć, jakie w obliczu zdarzeń zamarły pod okazałą, grubą patyną kurzu. Naczynia dźwięcznych, mogących nieść się na grzbiecie powietrza zdań, zbyt często okazują się płytkie, nieudolnie przenoszą sprzeczne, niejasne treści przekazu. Nie potrzebował ich; natarczywych, powielających się pytań i nieistotnych próśb. Mimo niezrozumienia którego zgrzyt, z biegiem dni i tygodni wdzierał się coraz częściej i głośniej, mimo bijących zaciekle ostrzegawczych uderzeń dzwonów nadchodzącego podziału, nadal odczuwał część więzi, utkaną z samej abstrakcji, widmową, ledwie widoczną ścieżkę – jednak niepodważalnie obecną. Witał ją, w związku z tym bez toksyny rozgoryczenia, witał, w pełni świadomy że nie zasłużył nawet na skrawki chwil, na ochłapy bliskości sprofanowanej przewrotną i niewdzięczną naturą; witał, jakby zrzucając, w przypływie nagłej niemal dziecięcej beztroski ciężary dawnych wydarzeń. Czuł się zwodniczo czysty, bez wrzodów wspomnień, bez skaleczenia trosk. Dziwne; cudaczne; prawdziwe.
Śnił – odniósł wrażenie, że śni — śni, równocześnie nie śniąc, widzi ją, obserwuje rozpadający się dystans mając świadomość że jest on ledwie ułudą, samym bełkotem pozorów. Nie mógł przenigdy jej dotknąć, stał się tego świadomy w pierwszym interwale rozłąki, nie mógł jej rzeczywiście dotknąć, pod opuszkami czując wciąż chropowaty, zimny policzek wzrastającego muru. Czar, który mógłby nakłonić ją do zburzenia wysokich i okazałych barier, nie mógł prawdziwie pomóc; mógł stopić wszelki rozsądek, choć wtedy, byłaby tylko kłamstwem na temat siebie. Myśl, natarczywa jak insekt krążyła wściekle po głowie. Myśl unosząca się na wzorzystych skrzydłach wyobrażenia; wizja w której ośmiela się i wyciąga dłoń, usiłuje przypomnieć sobie tę prostą wiedzę czerpaną z miękkiej, przylgniętej do dłoni skóry. Wizja – w której jej szuka, próbuje nawiązać kontakt, a ona, jakby natychmiast obraca się w drobny pył.
Znika. Przestaje istnieć.
– Mogłem zabrać aparat – głos przebił się przez stwardniałą membranę ciszy dopiero po dłuższej chwili. Lekkie, żartobliwe wspomnienie – albo szkicownik – dodał już sam w umyśle, jednak, zazwyczaj, wolał uwieczniać w ten sposób ludzi; tak, uwięzienie na fotografii malowniczego widoku mogło być słusznym wyjściem. Z tyłu, majaczyły pytania: czy ma się dobrze, czy wszystko u niej w porządku; strzepnął je, aktualnie, oddalił na drugi plan.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:05
Miała problem z Einarem, bo w jej głowie to wciąż za bardzo działało.
To. Jak wiele kryło się pod tym krótkim słówkiem, jakże pękate było od niesionych znaczeń. To, czyli wspólne noce spędzane nie tylko w łóżku, ale często też tak po prostu, z zimną kolacją przed dużym oknem z widokiem na panoramę miasta. Zakupy robione w biegu, by nie zgarnąć z półek zbyt wielu rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebowali - a które i tak dziwnym trafem zawsze pojawiały się w koszyku. Planowanie wakacji, na które nigdy nie pojechali. Spacery takie, jak ten.
To.
Paradoksalnie jednak wcale nie czuła się dobrze. Było coś dziwnego w uczuciach, jakie budził w niej Einar, coś, czego zupełnie nie potrafiła zrozumieć. To chyba nie była miłość - Amandine była przekonana, że gdyby o to chodziło, wiedziałaby. Więc o czym mówimy? Przywiązanie? Fascynacja? Sentyment? Żal? Poczucie winy? Tęsknota? Losnedahl nie potrafiłaby znaleźć metki, która w pełni by jej odpowiadała. Nie umiała wybrać określenia, które trafnie oddawałoby to, co czuła. Gubiła się za każdym razem, gdy próbowała się z tym uporać.
Z tej perspektywy brak kontaktu z Halvorsenem wiele ułatwiał. Nie zapomniała o nim, ale gdy nie było go obok, nie czuła potrzeby analizowania bez przerwy tych samych sytuacji. Einar nie był dla niej historią, ale im więcej czasu mijało bez niego, tym było jej lepiej. Prościej.
Gdy jednak się pojawiał, nie potrafiła udawać, że go nie widzi. Instynkt ją zawodził, dawał się omamić i pchał ją w stronę zupełnie przeciwną niż powinien.
Mogłem zabrać aparat. Mimowolnie zaśmiała się, krótko, urywanie. Gorzko. Aparat. On też mieścił się pod pojęciem to.
- Po co? - spytała ostrzej, niż faktycznie chciała. - Nie zrobiłbyś żadnych zdjęć, których już byś nie miał - stwierdziła, zaciskając dłonie w kieszeniach bluzy. Nie wiedziała, do czego dokładnie zmierzał Einar, ale jej odpowiedź mogła dotyczyć wszystkiego. Zdjęć plaży, panoramy jeziora. Zdjęć jej samej. Halvorsen miał w swojej kolekcji i jedne, i drugie. Chodzili tą plażą - kiedyś. A ona, Amandine - też kiedyś była jego. Nie wiedziała, nigdy go nie zapytała, ale - chyba miał jej zdjęcia. Chyba ich nie wyrzucił.
Nie była pewna, czy chciałaby to wiedzieć.
Odetchnęła głęboko. Źle się ze sobą czuła. Z Einarem, w tej jednej chwili, też. Ale przede wszystkim jednak - ze sobą.
Na usta cisnęły jej się pytania, wiele pytań, których nie zadała. Przez długą chwilę spoglądała w czubki butów, w drobiny piachu unoszonego każdym krokiem. Gdy wreszcie spojrzała na Halvorsena, nie była pewna, kogo dokładnie w nim widzi. Kogoś swojego. Kogoś. Coś utraciła, gdy odszedł - czy raczej gdy ona odeszła od niego, a on jej na to pozwolił. Coś straciła i wymiar tej straty poznawała potem w pełni przez kolejne dni.
Jakkolwiek nie chciała się do tego przyznać - ani wtedy, ani teraz - to bolało. A ona przecież bardzo nie chciała bólu.
Rozchyliła usta, chcąc coś powiedzieć, ale znów - nie powiedziała. Słowa uciekały jej nim zdążyła po nie sięgnąć. Szła więc obok Einara w milczeniu, bo tak, jak nie umiała z nim już rozmawiać, tak nie potrafiła też odejść.
To. Jak wiele kryło się pod tym krótkim słówkiem, jakże pękate było od niesionych znaczeń. To, czyli wspólne noce spędzane nie tylko w łóżku, ale często też tak po prostu, z zimną kolacją przed dużym oknem z widokiem na panoramę miasta. Zakupy robione w biegu, by nie zgarnąć z półek zbyt wielu rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebowali - a które i tak dziwnym trafem zawsze pojawiały się w koszyku. Planowanie wakacji, na które nigdy nie pojechali. Spacery takie, jak ten.
To.
Paradoksalnie jednak wcale nie czuła się dobrze. Było coś dziwnego w uczuciach, jakie budził w niej Einar, coś, czego zupełnie nie potrafiła zrozumieć. To chyba nie była miłość - Amandine była przekonana, że gdyby o to chodziło, wiedziałaby. Więc o czym mówimy? Przywiązanie? Fascynacja? Sentyment? Żal? Poczucie winy? Tęsknota? Losnedahl nie potrafiłaby znaleźć metki, która w pełni by jej odpowiadała. Nie umiała wybrać określenia, które trafnie oddawałoby to, co czuła. Gubiła się za każdym razem, gdy próbowała się z tym uporać.
Z tej perspektywy brak kontaktu z Halvorsenem wiele ułatwiał. Nie zapomniała o nim, ale gdy nie było go obok, nie czuła potrzeby analizowania bez przerwy tych samych sytuacji. Einar nie był dla niej historią, ale im więcej czasu mijało bez niego, tym było jej lepiej. Prościej.
Gdy jednak się pojawiał, nie potrafiła udawać, że go nie widzi. Instynkt ją zawodził, dawał się omamić i pchał ją w stronę zupełnie przeciwną niż powinien.
Mogłem zabrać aparat. Mimowolnie zaśmiała się, krótko, urywanie. Gorzko. Aparat. On też mieścił się pod pojęciem to.
- Po co? - spytała ostrzej, niż faktycznie chciała. - Nie zrobiłbyś żadnych zdjęć, których już byś nie miał - stwierdziła, zaciskając dłonie w kieszeniach bluzy. Nie wiedziała, do czego dokładnie zmierzał Einar, ale jej odpowiedź mogła dotyczyć wszystkiego. Zdjęć plaży, panoramy jeziora. Zdjęć jej samej. Halvorsen miał w swojej kolekcji i jedne, i drugie. Chodzili tą plażą - kiedyś. A ona, Amandine - też kiedyś była jego. Nie wiedziała, nigdy go nie zapytała, ale - chyba miał jej zdjęcia. Chyba ich nie wyrzucił.
Nie była pewna, czy chciałaby to wiedzieć.
Odetchnęła głęboko. Źle się ze sobą czuła. Z Einarem, w tej jednej chwili, też. Ale przede wszystkim jednak - ze sobą.
Na usta cisnęły jej się pytania, wiele pytań, których nie zadała. Przez długą chwilę spoglądała w czubki butów, w drobiny piachu unoszonego każdym krokiem. Gdy wreszcie spojrzała na Halvorsena, nie była pewna, kogo dokładnie w nim widzi. Kogoś swojego. Kogoś. Coś utraciła, gdy odszedł - czy raczej gdy ona odeszła od niego, a on jej na to pozwolił. Coś straciła i wymiar tej straty poznawała potem w pełni przez kolejne dni.
Jakkolwiek nie chciała się do tego przyznać - ani wtedy, ani teraz - to bolało. A ona przecież bardzo nie chciała bólu.
Rozchyliła usta, chcąc coś powiedzieć, ale znów - nie powiedziała. Słowa uciekały jej nim zdążyła po nie sięgnąć. Szła więc obok Einara w milczeniu, bo tak, jak nie umiała z nim już rozmawiać, tak nie potrafiła też odejść.
Einar Halvorsen
Re: 22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:05
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Roztrzaskana więź, dawniej splatająca istnienia.
Odłamki; liczne, kaleczące odłamki bezlitosnej przeszłości. Potłuczone naczynia, niegdyś wypełnione korzystną mieszanką uczuć - teraz, tworzące stos, cmentarzysko wyrzutów. Wolał obwiniać siebie - wtedy, jak sądził, zawsze był bliżej prawdy. Przywykł do smaku klęski, gorzkiej, gęstej jak zawiesina - lekarstwo, które miał za zadanie przełknąć, by racjonalnie lustrować oblicze świata. Przyzwyczaił się; do podłości, do mantry własnych, powtarzanych z rezonem kłamstw. Przyzwyczaił się, że w tej sztuce, w teatrze codzienności i świata, miał odegrać złą rolę, nałożyć maskę złoczyńcy, wzbudzającego w widowni zrywy czystej pogardy. Sam, wielokrotnie miał trudność z odzwierciedleniem pojęcia, jakim jest przywiązanie. Nie miał nigdy korzeni, nie znał, rzeczywistej faktury słowa, nie mógł go w pełni dotknąć. Ludzie - w jego odczuciu - przychodzili i odchodzili, pojawiali się, aby wkrótce i nieuchronnie zniknąć, wyciągali, niekiedy dłoń zwiastującą pomoc, niemniej, nigdy nie byli z nim wyjątkowo związani. Nawet Linda - kobieta, która go wychowała - nie miała z nim nic wspólnego, odnalazła go zawikłanym przypadkiem, decydując się podjąć trudów przygarnięcia pod dach z wyłącznie sobie znanych powodów. Przyszła i przedwcześnie odeszła, zmieciona kościstą dłonią zaciskającej się na jej ciele śmierci.
Chciał, by niektóre chwile mogły trwać, całkowicie swobodnie - bez końca.
Mogłyby trwać w milczeniu, mogły trwać w obecności, eterycznej, odczuwanej muśnięciem innej, podobnie skrojonej duszy.
Pod granicami czaszki, myśli kłębiły się liczną, gęstą gromadą chmur. Zastanawiał się, czy decyzja, którą sam podjął przed miesiącami, była słusznym wyborem. Nie; źle; z całą pewnością zdołał uczynić źle. Błędem, w jego przypadku, stawała się każda próba nawiązania relacji innej niż ledwie kilka namiętnie spędzonych nocy. Nie zasługiwał na bliskość - bliskość całej osoby, dalekiej od prozaicznej, cielesnej, najprostszej z grona ich wszystkich. Powinien trzymać się z dala, nie powinien próbować, tworzyć iluzji nadziei. Nie nadawał się, ani nie był - nigdy - tym właściwym człowiekiem. Tym, przy którym bariery powinny nareszcie opaść, przy którym odnalazłaby azyl, przy którym mogła dokonać prób otworzenia się, odsłonięcia. Nie miał najmniejszych praw, by wymagać szczerości, gdy sam był brudny od kłamstwa. Nie miał najmniejszych praw, by zamknąć drugą osobę w pozłacanym więzieniu pozorów. Wydarzyło się, co musiało się zdarzyć.
Dlatego pozwolił jej odejść.
Śmiech poszatkował, skutecznie, zagęszczenia powstających w nim obaw. Jątrzyły, uporczywie bolały jak zakażona rana, przeszkadzały, przeszkadzały na każdym kroku, każdym, pochwyconym oddechu, trzymanym w objęciach płuc. Śmiech - krótki oraz serdeczny, zaskakujący, niespodziewany, nawet dla niego samego.
- Myślisz, że to działa w ten sposób? - dopytał bez cienia gniewu. Nie miał zamiaru wytaczać przeciw niej dział sentencji, zużytych i zardzewiałych, wyśnionych przez filozofów; zdań, na temat wyjątkowości każdej z mijanych chwil, co powinno, podobnie, mieć przełożenie na kadr fotografii.
- Wolałbym, aby życie nie było tak monotonne - dodał niedługo później. Poruszanie się po bezpiecznych terenach rozmów, było nadal ucieczką od bezpośrednich pytań.
Nie wiedział, czy chce je zadać.
Nie wiedział, czy otrzyma odpowiedź.
Odłamki; liczne, kaleczące odłamki bezlitosnej przeszłości. Potłuczone naczynia, niegdyś wypełnione korzystną mieszanką uczuć - teraz, tworzące stos, cmentarzysko wyrzutów. Wolał obwiniać siebie - wtedy, jak sądził, zawsze był bliżej prawdy. Przywykł do smaku klęski, gorzkiej, gęstej jak zawiesina - lekarstwo, które miał za zadanie przełknąć, by racjonalnie lustrować oblicze świata. Przyzwyczaił się; do podłości, do mantry własnych, powtarzanych z rezonem kłamstw. Przyzwyczaił się, że w tej sztuce, w teatrze codzienności i świata, miał odegrać złą rolę, nałożyć maskę złoczyńcy, wzbudzającego w widowni zrywy czystej pogardy. Sam, wielokrotnie miał trudność z odzwierciedleniem pojęcia, jakim jest przywiązanie. Nie miał nigdy korzeni, nie znał, rzeczywistej faktury słowa, nie mógł go w pełni dotknąć. Ludzie - w jego odczuciu - przychodzili i odchodzili, pojawiali się, aby wkrótce i nieuchronnie zniknąć, wyciągali, niekiedy dłoń zwiastującą pomoc, niemniej, nigdy nie byli z nim wyjątkowo związani. Nawet Linda - kobieta, która go wychowała - nie miała z nim nic wspólnego, odnalazła go zawikłanym przypadkiem, decydując się podjąć trudów przygarnięcia pod dach z wyłącznie sobie znanych powodów. Przyszła i przedwcześnie odeszła, zmieciona kościstą dłonią zaciskającej się na jej ciele śmierci.
Chciał, by niektóre chwile mogły trwać, całkowicie swobodnie - bez końca.
Mogłyby trwać w milczeniu, mogły trwać w obecności, eterycznej, odczuwanej muśnięciem innej, podobnie skrojonej duszy.
Pod granicami czaszki, myśli kłębiły się liczną, gęstą gromadą chmur. Zastanawiał się, czy decyzja, którą sam podjął przed miesiącami, była słusznym wyborem. Nie; źle; z całą pewnością zdołał uczynić źle. Błędem, w jego przypadku, stawała się każda próba nawiązania relacji innej niż ledwie kilka namiętnie spędzonych nocy. Nie zasługiwał na bliskość - bliskość całej osoby, dalekiej od prozaicznej, cielesnej, najprostszej z grona ich wszystkich. Powinien trzymać się z dala, nie powinien próbować, tworzyć iluzji nadziei. Nie nadawał się, ani nie był - nigdy - tym właściwym człowiekiem. Tym, przy którym bariery powinny nareszcie opaść, przy którym odnalazłaby azyl, przy którym mogła dokonać prób otworzenia się, odsłonięcia. Nie miał najmniejszych praw, by wymagać szczerości, gdy sam był brudny od kłamstwa. Nie miał najmniejszych praw, by zamknąć drugą osobę w pozłacanym więzieniu pozorów. Wydarzyło się, co musiało się zdarzyć.
Dlatego pozwolił jej odejść.
Śmiech poszatkował, skutecznie, zagęszczenia powstających w nim obaw. Jątrzyły, uporczywie bolały jak zakażona rana, przeszkadzały, przeszkadzały na każdym kroku, każdym, pochwyconym oddechu, trzymanym w objęciach płuc. Śmiech - krótki oraz serdeczny, zaskakujący, niespodziewany, nawet dla niego samego.
- Myślisz, że to działa w ten sposób? - dopytał bez cienia gniewu. Nie miał zamiaru wytaczać przeciw niej dział sentencji, zużytych i zardzewiałych, wyśnionych przez filozofów; zdań, na temat wyjątkowości każdej z mijanych chwil, co powinno, podobnie, mieć przełożenie na kadr fotografii.
- Wolałbym, aby życie nie było tak monotonne - dodał niedługo później. Poruszanie się po bezpiecznych terenach rozmów, było nadal ucieczką od bezpośrednich pytań.
Nie wiedział, czy chce je zadać.
Nie wiedział, czy otrzyma odpowiedź.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:08
Nie musimy o tym rozmawiać. Parsknęła gorzko zanim zdążyła podjąć świadomą decyzję, by to zrobić. Rzeczywiście, nie musieli. Nikt ich nie zmuszał i, skoro temat był raczej z tych niewygodnych, to po co się męczyć? Po co w ogóle męczyli się ze sobą? Rozmowa ewidentnie się nie kleiła, wystarczyło więc odejść, by oszczędzić im obojgu sytuacji niekomfortowej i raczej uciążliwej. To przecież takie proste. Byli dorośli, więc mogli załatwić temat po dorosłemu. Nikt im potem nie wyrzuci, że zrobili źle, bo czemu miałby? To ich życie, ich decyzje i również ich ewentualne błędy. Proste.
Grzejąc dłonie o termos, zacisnęła na nim dłonie nieco zbyt kurczowo, tak, że palce zbielały jej od nadmiernego wysiłku. W takich sytuacjach jak ta powinna przypomnieć sobie, czemu się rozeszli - czemu to wszystko skończyło się tak. Bo przecież nie umieli rozmawiać. Przecież poza seksem niewiele ich łączyło. Przecież, próbując żyć razem, z każdym dniem gromadzili coraz więcej rys psujących śliczny obrazek.
Tylko, że to nie było tak. Nie do końca w taki sposób.
- Nie musimy - powtórzyła za Einarem półgłosem, nie patrząc na mężczyznę. Błądziła wzrokiem po pustej plaży, ptakach szybujących nad jeziorem, po ciemnej wodzie i nie tak odległym drugim brzegu, na którym teraz chętnie by się znalazła. Chętnie i niechętnie jednocześnie.
Skrzywiła się do własnych myśli i, przytrzymując termos między udami, potarła twarzyczkę dłońmi, jakby w ten sposób mogła nadać policzkom koloru, zdrowego rumieńca.
Z jednej strony chciałaby się teraz wściec, wykrzyczeć wszystko, co zalegało jej na sercu, każdą głupotę i każdy zasadny żal, całe to poczucie winy i całą tęsknotę, która wracała czasem zupełnie nieproszona. Co więcej, wiedziała, że potrafiłaby. Amandine świetnie się wściekała. Bardzo skutecznie.
Zbyt dobrze jednak potrafiła też sobie tego zabronić. Złość, przynajmniej ta wyrażana wprost, już dawno przestała być rozwiązaniem czegokolwiek.
W efekcie długo siedziała w ciszy, skupiając się na tym, co było od niej zależne - i proste. Kolejne wolno brane oddechy, głębokie, mające otrzeźwić pogrążony w chaosie umysł. Przyjemne wrażenia chłodnego wiatru muskającego jej policzki, wyraźnie wyczuwalna chropowatość drewna, na którym siedzieli. Proste wrażenia mające zagwarantować, że nie straci nad sobą panowania, w taki czy inny sposób.
- Tęskniłam - rzuciła wreszcie, głosem boleśnie wypranym z emocji. To nie tak, że nic nie czuła - uczuć miała aż nazbyt wiele. Po prostu nie znalazły ujścia w prostym, pozbawionym zobowiązań stwierdzeniu.
Wyznaniu, które tak wiele mogło skomplikować.
Im dłużej byli bez siebie i im większy dystans - dosłowny i metaforyczny - ich dzielił, tym bardziej obcy wydawał jej się Einar. Nie mogła jednak zapomnieć i nie mogła wszystkiego wymazać. Kiedyś ze sobą rozmawiali. Kiedyś blisko. Nie sposób było tego tak po prostu wyrzucić. Jeśli miało się kogoś tuż obok, to zawsze zostawiało ślady.
Grzejąc dłonie o termos, zacisnęła na nim dłonie nieco zbyt kurczowo, tak, że palce zbielały jej od nadmiernego wysiłku. W takich sytuacjach jak ta powinna przypomnieć sobie, czemu się rozeszli - czemu to wszystko skończyło się tak. Bo przecież nie umieli rozmawiać. Przecież poza seksem niewiele ich łączyło. Przecież, próbując żyć razem, z każdym dniem gromadzili coraz więcej rys psujących śliczny obrazek.
Tylko, że to nie było tak. Nie do końca w taki sposób.
- Nie musimy - powtórzyła za Einarem półgłosem, nie patrząc na mężczyznę. Błądziła wzrokiem po pustej plaży, ptakach szybujących nad jeziorem, po ciemnej wodzie i nie tak odległym drugim brzegu, na którym teraz chętnie by się znalazła. Chętnie i niechętnie jednocześnie.
Skrzywiła się do własnych myśli i, przytrzymując termos między udami, potarła twarzyczkę dłońmi, jakby w ten sposób mogła nadać policzkom koloru, zdrowego rumieńca.
Z jednej strony chciałaby się teraz wściec, wykrzyczeć wszystko, co zalegało jej na sercu, każdą głupotę i każdy zasadny żal, całe to poczucie winy i całą tęsknotę, która wracała czasem zupełnie nieproszona. Co więcej, wiedziała, że potrafiłaby. Amandine świetnie się wściekała. Bardzo skutecznie.
Zbyt dobrze jednak potrafiła też sobie tego zabronić. Złość, przynajmniej ta wyrażana wprost, już dawno przestała być rozwiązaniem czegokolwiek.
W efekcie długo siedziała w ciszy, skupiając się na tym, co było od niej zależne - i proste. Kolejne wolno brane oddechy, głębokie, mające otrzeźwić pogrążony w chaosie umysł. Przyjemne wrażenia chłodnego wiatru muskającego jej policzki, wyraźnie wyczuwalna chropowatość drewna, na którym siedzieli. Proste wrażenia mające zagwarantować, że nie straci nad sobą panowania, w taki czy inny sposób.
- Tęskniłam - rzuciła wreszcie, głosem boleśnie wypranym z emocji. To nie tak, że nic nie czuła - uczuć miała aż nazbyt wiele. Po prostu nie znalazły ujścia w prostym, pozbawionym zobowiązań stwierdzeniu.
Wyznaniu, które tak wiele mogło skomplikować.
Im dłużej byli bez siebie i im większy dystans - dosłowny i metaforyczny - ich dzielił, tym bardziej obcy wydawał jej się Einar. Nie mogła jednak zapomnieć i nie mogła wszystkiego wymazać. Kiedyś ze sobą rozmawiali. Kiedyś blisko. Nie sposób było tego tak po prostu wyrzucić. Jeśli miało się kogoś tuż obok, to zawsze zostawiało ślady.
Einar Halvorsen
Re: 22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:09
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Pozornie, w pierwszym odczuciu prosta struktura słów, czołgała się z niebotycznym trudem w podróży od przewężenia krtani do bramy rozchylających się ostatecznie warg. Prostota - wymagała rozbicia nawarstwiającej się z przemijaniem tygodni, miesięcy, lat, skorupy utworzonej na kruchym, przerażonym stworzeniu wnętrza, roztrzęsionym przy każdym, najmniejszym przypływie myśli o perspektywie wyjrzenia na dzienne światło. Nie; niemożliwe, stłamszone treści tajemnic oraz najgłębiej skrywanych, bolesnych prawd, pozostawały wrośnięte w dno pracującej, kurczącej się pięści serca, utkwione w strukturze duszy, błagając, aby za wszelką cenę nie zyskać natury jawnych, osiągalnych dla innych, przełamujących bariery bliskości ludzi. Oboje, wydaje się, jednomyślnie nienawidzili wyrzucania z siebie wszystkiego, co pozostało w nich skryte, umieszczone na strychu umysłu, przykryte kurzem przeszłości - rozmów poruszających wspomnienia oraz towarzyszące, rozrastające się niedogodnym bluszczem emocje. Nie wierzył, by kiedykolwiek, wspólnie, opanowali tę sztukę, poznali doszczętnie siebie i nauczyli się przeprowadzać ufną wymianę zdań. Nie umiał ich równocześnie przekreślić; przeszłość, jak echo, powracała swym uporczywym istnieniem, stłumionym i zniekształconym, lecz dalej, niepodważalnie słyszalnym. Nie umiał ostatecznie wygłosić fundamentalnych spraw, wypowiedzieć dobitnie: koniec. Wstać oraz ruszyć, swobodnie, we własną, obraną stronę; nie odwracać się i nie patrzyć, nie myśleć i nie roztrząsać, wymazać, wymazać widma wydarzeń.
Pod opuszkami podpierających pień rąk czuł szorstką i nieprzyjazną strukturę pofałdowanej kory. Słowo - tęskniłam - które, w rzeczywistości, nie powinno obecnie zapaść, wdrożyło się jednak w przestrzeń. Gardło ścisnęło się w niepewności, czy powinien w odpowiedzi wypuścić analogiczne wyznanie. Smoła milczenia ponownie wlała się do naczynia zarządzonego kapryśnym losem spotkania. Jedynym, co mogło zdradzać reakcję, był wątły lecz szczery uśmiech dekorujący oblicze. Powstrzymał się przed wdrożeniem kolejnych gestów i stwierdzeń, poruszając się poprzez życie z wbitą niczym cierń wiedzą, że jest, w związku z czarem otulającym postać, ucieleśnieniem toksyny; nie mógł nigdy być pewny, czy zachowania otaczających go ludzi są w zupełności prawdziwe. Mógł z niepojętą, niekiedy nieumyślną łatwością, uruchomić, na nowo, dalszą kaskadą zniszczeń.
Nie chciał - ponownie - niszczyć. Postrzegał jedynie bezsens. Wystarczy; przeszli wcześniej tę drogę, poznali wyboisty, usłany od rozstawionych pułapek szlak.
- Nie muszę całkiem odchodzić - powiedział, po dłuższej, wydaje się, że zbyt długiej, naciągniętej do granic chwili. Powiedział, sprzecznie do myśli, szepczących z rozwagą w głowie. Czy mógłby ją - właśnie teraz - zostawić? Nie. Nie potrafił. Nie żądał od relacji zbyt wiele - być może, pojedynczego spotkania, próby, na najprostszej płaszczyźnie. Czy była jednak możliwa? Był zatruty, nie przynosił nic ponad cierpkim, nieuniknionym posmakiem rozczarowania. Przez większość życia, które prowadził z hańbą, istniały wyłącznie dwie, powiązane skrajności - nienawiść lub pożądanie.
- Jeśli chcesz - skrzętnie umywał ręce, dążył, by potencjalna kontynuacja - albo jej brak - wypłynęła również z jej strony. Zamarł, ponownie kosztując ciszy.
Nie umiał doznać spokoju.
Pod opuszkami podpierających pień rąk czuł szorstką i nieprzyjazną strukturę pofałdowanej kory. Słowo - tęskniłam - które, w rzeczywistości, nie powinno obecnie zapaść, wdrożyło się jednak w przestrzeń. Gardło ścisnęło się w niepewności, czy powinien w odpowiedzi wypuścić analogiczne wyznanie. Smoła milczenia ponownie wlała się do naczynia zarządzonego kapryśnym losem spotkania. Jedynym, co mogło zdradzać reakcję, był wątły lecz szczery uśmiech dekorujący oblicze. Powstrzymał się przed wdrożeniem kolejnych gestów i stwierdzeń, poruszając się poprzez życie z wbitą niczym cierń wiedzą, że jest, w związku z czarem otulającym postać, ucieleśnieniem toksyny; nie mógł nigdy być pewny, czy zachowania otaczających go ludzi są w zupełności prawdziwe. Mógł z niepojętą, niekiedy nieumyślną łatwością, uruchomić, na nowo, dalszą kaskadą zniszczeń.
Nie chciał - ponownie - niszczyć. Postrzegał jedynie bezsens. Wystarczy; przeszli wcześniej tę drogę, poznali wyboisty, usłany od rozstawionych pułapek szlak.
- Nie muszę całkiem odchodzić - powiedział, po dłuższej, wydaje się, że zbyt długiej, naciągniętej do granic chwili. Powiedział, sprzecznie do myśli, szepczących z rozwagą w głowie. Czy mógłby ją - właśnie teraz - zostawić? Nie. Nie potrafił. Nie żądał od relacji zbyt wiele - być może, pojedynczego spotkania, próby, na najprostszej płaszczyźnie. Czy była jednak możliwa? Był zatruty, nie przynosił nic ponad cierpkim, nieuniknionym posmakiem rozczarowania. Przez większość życia, które prowadził z hańbą, istniały wyłącznie dwie, powiązane skrajności - nienawiść lub pożądanie.
- Jeśli chcesz - skrzętnie umywał ręce, dążył, by potencjalna kontynuacja - albo jej brak - wypłynęła również z jej strony. Zamarł, ponownie kosztując ciszy.
Nie umiał doznać spokoju.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:09
Sapnęła z frustracją. Inicjatywa ciążyła jej, dławiła i niemal fizycznie bolała. Czynienie pierwszych kroków i gestów nigdy nie przychodziło Amandine łatwo - i tym trudniej, im bardziej jej zależało. Z Einarem było trudno. Nie była pewna, czy jej zależy lub, raczej, w jaki sposób jej zależy. Teraz, gdy mężczyzna tak skrzętnie unikał podjęcia jakichkolwiek decyzji, kiedy czekał na jej kolejne ruchy, Losnedahl czuła się trochę jak osaczone zwierzę. Jak zamknięta w klatce, z której nie potrafi znaleźć wyjścia.
Jeśli chcesz.
Pokręciła głową, nic nie mówiąc. Jeśli ma popełnić błąd, to tylko z własnej winy? Tak właśnie widziała obecną sytuację. Einar umywał ręce i to ona - tylko ona - miała być odpowiedzialna za wszystko, co potem.
Nie potrafiła.
- Nie musisz - powtórzyła automatycznie, trochę jak zepsuty robot odtwarzający bez zrozumienia to, co przed chwilą usłyszał. - Nie musisz - westchnęła ciężko i spojrzała na Halvorsena, wreszcie wprost na niego, a nie tylko przelotnie i ukradkiem. - Nie, rzeczywiście nie musisz.
Znów zamilkła, myśląc intensywnie. W pewnej chwili ktoś jakby przełączył odpowiedni guzik, a kotłowanina obrazów zwolniła gwałtownie, układając ilustracje w zrozumiałe, wyraźne sekwencje. Pamiętała, że wtedy, w te pierwsze noce po rozstaniu, miała wiele złych snów. Budziła się zmęczona, z trudem łapiąc oddech bo nagle znów przestała czuć się bezpiecznie. Nie pokusiłaby się o stwierdzenie, że Einar był jej najsolidniejszą opoką - nie było tak, ta rola zawsze, od lat należała do kogoś innego - ale był jej ukojeniem, gdy budziła się z koszmarów, a on był obok. Jego dotyk, oddech, znajome bicie serca przez długi czas było dla niej punktem odniesienia. Jej rzeczywistość sprowadzała się do bólu, ataków agresji - i spokoju, gdy mogła chwycić dłoń Halvorsena. Mężczyzna fascynował ją i dbał o nią w sposób, którego wtedy nie rozumiała. Teraz? Teraz pojmowała więcej, było już jednak dawno po czasie. Zbyt późno, by coś z tym robić.
Bardzo chciała, by przez ten czas, który spędzała już sama - by zmieniło się więcej i by czuła jeszcze bardziej inaczej i jeszcze słabiej.
Kiedyś, wtedy na początku, w sytuacji podobnej jak ta padało między nimi wiele różnych słów - wiele przyjemnych, czułych, wiele takich, które wspominała z żalem. Gdyby dziś było wtedy, mogliby właśnie planować wspólną kolację - i wspólną noc - lub żartować z potknięć, które zaliczali przy nieśmiałych początkach znajomości. Losnedahl wspominałaby swoje rumieńce i plątanie się w słowach, i to, że to Einar zawsze był tym, który czuł się w ich relacji pewniej. Oczywiście, pamiętała też to, że przy nim zawsze było inaczej. Że czuła się inaczej - dziwnie? - i że przełamanie pierwszych lodów przyszło łatwiej, niż przyszło jej z kimkolwiek innym.
Teraz, mimo wszystko, też chyba było łatwiej - zbyt łatwo. Bolało, ale słowa zaczęły płynąć zaskakująco gładko. Jeśli zdawała sobie sprawę, że to nie powinno tak wyglądać, to nie zastanawiała się nad tym - nie chciała się nad tym zastanawiać.
- Ja... - zaczęła i zawahała się. Nie chciała żebrać. Nie chciała wyjść na... Westchnęła cicho. - Popełniłam dużo błędów, Einar - rzuciła cicho. Głos jej nie drżał i nie miał cierpiętniczego tonu, brzmiały w nim jednak delikatne nuty smutku - i, wydaje się, zdrowej tęsknoty. Nie takiej, z którą chce się za wszelką cenę walczyć, ale takiej, z którą już się pogodziło i którą już się rozumiało. - Z tobą. Ze sobą. Cholernie wiele złych decyzji. - Uśmiechnęła się przelotnie. Skoro była tego świadoma, to chyba trochę dorosła, co?
Jeśli chcesz.
Pokręciła głową, nic nie mówiąc. Jeśli ma popełnić błąd, to tylko z własnej winy? Tak właśnie widziała obecną sytuację. Einar umywał ręce i to ona - tylko ona - miała być odpowiedzialna za wszystko, co potem.
Nie potrafiła.
- Nie musisz - powtórzyła automatycznie, trochę jak zepsuty robot odtwarzający bez zrozumienia to, co przed chwilą usłyszał. - Nie musisz - westchnęła ciężko i spojrzała na Halvorsena, wreszcie wprost na niego, a nie tylko przelotnie i ukradkiem. - Nie, rzeczywiście nie musisz.
Znów zamilkła, myśląc intensywnie. W pewnej chwili ktoś jakby przełączył odpowiedni guzik, a kotłowanina obrazów zwolniła gwałtownie, układając ilustracje w zrozumiałe, wyraźne sekwencje. Pamiętała, że wtedy, w te pierwsze noce po rozstaniu, miała wiele złych snów. Budziła się zmęczona, z trudem łapiąc oddech bo nagle znów przestała czuć się bezpiecznie. Nie pokusiłaby się o stwierdzenie, że Einar był jej najsolidniejszą opoką - nie było tak, ta rola zawsze, od lat należała do kogoś innego - ale był jej ukojeniem, gdy budziła się z koszmarów, a on był obok. Jego dotyk, oddech, znajome bicie serca przez długi czas było dla niej punktem odniesienia. Jej rzeczywistość sprowadzała się do bólu, ataków agresji - i spokoju, gdy mogła chwycić dłoń Halvorsena. Mężczyzna fascynował ją i dbał o nią w sposób, którego wtedy nie rozumiała. Teraz? Teraz pojmowała więcej, było już jednak dawno po czasie. Zbyt późno, by coś z tym robić.
Bardzo chciała, by przez ten czas, który spędzała już sama - by zmieniło się więcej i by czuła jeszcze bardziej inaczej i jeszcze słabiej.
Kiedyś, wtedy na początku, w sytuacji podobnej jak ta padało między nimi wiele różnych słów - wiele przyjemnych, czułych, wiele takich, które wspominała z żalem. Gdyby dziś było wtedy, mogliby właśnie planować wspólną kolację - i wspólną noc - lub żartować z potknięć, które zaliczali przy nieśmiałych początkach znajomości. Losnedahl wspominałaby swoje rumieńce i plątanie się w słowach, i to, że to Einar zawsze był tym, który czuł się w ich relacji pewniej. Oczywiście, pamiętała też to, że przy nim zawsze było inaczej. Że czuła się inaczej - dziwnie? - i że przełamanie pierwszych lodów przyszło łatwiej, niż przyszło jej z kimkolwiek innym.
Teraz, mimo wszystko, też chyba było łatwiej - zbyt łatwo. Bolało, ale słowa zaczęły płynąć zaskakująco gładko. Jeśli zdawała sobie sprawę, że to nie powinno tak wyglądać, to nie zastanawiała się nad tym - nie chciała się nad tym zastanawiać.
- Ja... - zaczęła i zawahała się. Nie chciała żebrać. Nie chciała wyjść na... Westchnęła cicho. - Popełniłam dużo błędów, Einar - rzuciła cicho. Głos jej nie drżał i nie miał cierpiętniczego tonu, brzmiały w nim jednak delikatne nuty smutku - i, wydaje się, zdrowej tęsknoty. Nie takiej, z którą chce się za wszelką cenę walczyć, ale takiej, z którą już się pogodziło i którą już się rozumiało. - Z tobą. Ze sobą. Cholernie wiele złych decyzji. - Uśmiechnęła się przelotnie. Skoro była tego świadoma, to chyba trochę dorosła, co?
Einar Halvorsen
22.09.2000 – Piaszczyta plaża – E. Halvorsen & Bezimienny: A. Losnedahl Sro 22 Lis - 17:10
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Frustracja.
Bezsilność - podobna do grubych sznurów, ocierających się z napływami boleści - rozdarte, mięsiste płaty przewrażliwionej duszy zawodziły, na ile tylko pozwalał dech świadomości, niosąc wrzask aż do krańców osamotnionej czaszki. Frustracja. Szarpiący skurczem wzdrygnięcia i obrzydzenia posmak, gnijący, warzony przez dni i tygodnie koniecznej rozłąki napój, którego spienioną, cuchnącą treść musiał przełknąć. Cząstka zwyciężającej w nim niepewności, obawy, nakazywała ucieczkę; toczyła, na scenie jego umysłu tyradę, w przebiegu której poczynała tłumaczyć, jak wielkim błędem było samo spotkanie, rozmowa, nieskładna próba odtworzenia ruiny, wysycającej się głuchą pustką dystansu oraz niezrozumienia. Żałosne, nad wyraz żałosne, drapiące wściekle pod skórą jak rozdrażnione zwierzę, kopiąc, gniotąc, wierzgając i zatapiając zęby. Wiedział, że nie mógł żyć obok niej - i równocześnie, nie był w stanie wycisnąć pokładów siły by ostatecznie odejść, bez odwracania sentymentalnie ciężkiego, przesiąkniętego głębią emocji spojrzenia. Nie mogli nigdy być razem; wiedział o tym, wiedział od samego początku, od pierwszych, mieniących się jaskrawością barw pasji rozmów, pierwszych, ośmielonych ścieżek dotyku wytyczanych na przeciwległej sylwetce. Oszukiwał - bezustannie - sam siebie, przywdziewał na swojej twarzy znoszony wyraz uśmiechu, zastygał w dobrej, wystudiowanej minie do niewłaściwej gry. Uśmiechał się, do założeń, których w rzeczywistości nigdy nie umiał spełnić. Nie nadawał się, będąc rozrzuconym, trwającym w zaciekłej wichurze sprzeczności chaosem, nie pasował do podobnych schematów, wtapiając się z pozorami w otaczający tłum. Źle, źle dobrany element, niepasujący do układanki żadnego cudzego życia na dłużej niż kilka wspólnie spędzonych chwil - nieodpowiednia osoba na równie nieodpowiednim miejscu. Trwał, jednak, o dziwo, na przekór chłodnej, uświadomionej prawdzie, na przekór działaniom losu. Karmił naiwne pisklę umieszczonej we własnym wnętrzu nadziei, wydającej natrętny, nawołujący dźwięk, złaknionej nieprzerwanej uwagi. Trwał - choć powinien odejść.
Bogowie - to wszystko nie miało sensu.
Nigdy - od początku do napęczniałej, skumulowanej chwili.
Myśli momentalnie uwiędły, umysł przypominał obecnie wyjałowioną ziemię, suchą, spękaną, porozcinaną zmarszczkami licznych umartwień. Rozdarty, trwał między słowem, czynem a całkowitą biernością, między wieloma spośród wariantów możliwych do przekazania słów. Nie chciał - chociaż powinien - powiedzieć, że jej wyznanie, to wszystko, to wszystko nie ma w obecnej chwili znaczenia. Mogła go źle zrozumieć, opacznie, spłoszyć się i na zawsze zniknąć. W rozgrywającym się między nimi momencie, odnosił nieodparte wrażenie, że liczy się coś innego - teraz, pozbawione zmącenia przeszłości teraz i plany na nadchodzące dni. Ich wizje, co zrobią z przypadkowym spotkaniem, czy zdecydują się, czy odważą, by wykorzystać spontaniczną przychylność, czy dalej, nie będą się - dla własnego dobra - widywać. Źle. Nadal źle. Nie miał, podobnie zamiaru dodawać że przecież sam nie jest święty, nie był, nie będzie nigdy. Miał wiele grzechów i wiele błędów narastających jak wstrętny guz na skażonej własnej osobowości. Przeszłość nie miała znaczenia; decyzje, ucieczki, nie miały największego znaczenia. Byli przeznaczeni do klęski.
Dłoń, połowicznie świadomie dosięgnęła jej ręki, musnęła zatroskanie jej grzbiet - nie mógł powstrzymać się przed oszczędnym dotykiem, potwierdzeniem dla wkrótce mających wydostać się z krtani zdań.
- Nie - potrząsnął nieznacznie głową. Nie. Nie. To było - z całą pewnością - musiało być pozbawione celu. Sam nie miał sił na podobne, cierpkie wyznania. - Nie możesz tak teraz mówić - głos wytłumiony do poufałej formy półszeptu. Nachylił się - odrobinę. (Znowu popełniał błąd).
Einar i Bezimienny z tematu
Bezsilność - podobna do grubych sznurów, ocierających się z napływami boleści - rozdarte, mięsiste płaty przewrażliwionej duszy zawodziły, na ile tylko pozwalał dech świadomości, niosąc wrzask aż do krańców osamotnionej czaszki. Frustracja. Szarpiący skurczem wzdrygnięcia i obrzydzenia posmak, gnijący, warzony przez dni i tygodnie koniecznej rozłąki napój, którego spienioną, cuchnącą treść musiał przełknąć. Cząstka zwyciężającej w nim niepewności, obawy, nakazywała ucieczkę; toczyła, na scenie jego umysłu tyradę, w przebiegu której poczynała tłumaczyć, jak wielkim błędem było samo spotkanie, rozmowa, nieskładna próba odtworzenia ruiny, wysycającej się głuchą pustką dystansu oraz niezrozumienia. Żałosne, nad wyraz żałosne, drapiące wściekle pod skórą jak rozdrażnione zwierzę, kopiąc, gniotąc, wierzgając i zatapiając zęby. Wiedział, że nie mógł żyć obok niej - i równocześnie, nie był w stanie wycisnąć pokładów siły by ostatecznie odejść, bez odwracania sentymentalnie ciężkiego, przesiąkniętego głębią emocji spojrzenia. Nie mogli nigdy być razem; wiedział o tym, wiedział od samego początku, od pierwszych, mieniących się jaskrawością barw pasji rozmów, pierwszych, ośmielonych ścieżek dotyku wytyczanych na przeciwległej sylwetce. Oszukiwał - bezustannie - sam siebie, przywdziewał na swojej twarzy znoszony wyraz uśmiechu, zastygał w dobrej, wystudiowanej minie do niewłaściwej gry. Uśmiechał się, do założeń, których w rzeczywistości nigdy nie umiał spełnić. Nie nadawał się, będąc rozrzuconym, trwającym w zaciekłej wichurze sprzeczności chaosem, nie pasował do podobnych schematów, wtapiając się z pozorami w otaczający tłum. Źle, źle dobrany element, niepasujący do układanki żadnego cudzego życia na dłużej niż kilka wspólnie spędzonych chwil - nieodpowiednia osoba na równie nieodpowiednim miejscu. Trwał, jednak, o dziwo, na przekór chłodnej, uświadomionej prawdzie, na przekór działaniom losu. Karmił naiwne pisklę umieszczonej we własnym wnętrzu nadziei, wydającej natrętny, nawołujący dźwięk, złaknionej nieprzerwanej uwagi. Trwał - choć powinien odejść.
Bogowie - to wszystko nie miało sensu.
Nigdy - od początku do napęczniałej, skumulowanej chwili.
Myśli momentalnie uwiędły, umysł przypominał obecnie wyjałowioną ziemię, suchą, spękaną, porozcinaną zmarszczkami licznych umartwień. Rozdarty, trwał między słowem, czynem a całkowitą biernością, między wieloma spośród wariantów możliwych do przekazania słów. Nie chciał - chociaż powinien - powiedzieć, że jej wyznanie, to wszystko, to wszystko nie ma w obecnej chwili znaczenia. Mogła go źle zrozumieć, opacznie, spłoszyć się i na zawsze zniknąć. W rozgrywającym się między nimi momencie, odnosił nieodparte wrażenie, że liczy się coś innego - teraz, pozbawione zmącenia przeszłości teraz i plany na nadchodzące dni. Ich wizje, co zrobią z przypadkowym spotkaniem, czy zdecydują się, czy odważą, by wykorzystać spontaniczną przychylność, czy dalej, nie będą się - dla własnego dobra - widywać. Źle. Nadal źle. Nie miał, podobnie zamiaru dodawać że przecież sam nie jest święty, nie był, nie będzie nigdy. Miał wiele grzechów i wiele błędów narastających jak wstrętny guz na skażonej własnej osobowości. Przeszłość nie miała znaczenia; decyzje, ucieczki, nie miały największego znaczenia. Byli przeznaczeni do klęski.
Dłoń, połowicznie świadomie dosięgnęła jej ręki, musnęła zatroskanie jej grzbiet - nie mógł powstrzymać się przed oszczędnym dotykiem, potwierdzeniem dla wkrótce mających wydostać się z krtani zdań.
- Nie - potrząsnął nieznacznie głową. Nie. Nie. To było - z całą pewnością - musiało być pozbawione celu. Sam nie miał sił na podobne, cierpkie wyznania. - Nie możesz tak teraz mówić - głos wytłumiony do poufałej formy półszeptu. Nachylił się - odrobinę. (Znowu popełniał błąd).
Einar i Bezimienny z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?