Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    24.03.2001 – Piaszczysta plaża – G. Molander & G. Almstedt

    2 posters
    Widzący
    Gösta Almstedt
    Gösta Almstedt
    https://midgard.forumpolish.com/t1787-gosta-almstedt#21036https://midgard.forumpolish.com/t1897-gosta-almstedt#21050https://midgard.forumpolish.com/t1896-erling#21043https://midgard.forumpolish.com/f143-gosta-almstedt


    24.03.2001

    Nie potrafił przyzwyczaić się do wolności – w więzieniu nieustannie wpatrywał się nagie, białe ściany, których krakelura zaczęła w końcu przypominać mapę, a kiedy zamykał oczy, wyobrażał sobie górzystą topografię swojej przewiny, pełnej stromych piargów i skalistych szczelin, gdzie grzęzły wszystkie niewypowiedziane słowa, aż zaczęły przypominać skamieniałości fosylizujące na podniebieniu. Odkąd wprowadził się do starej kamienicy, gdzie zza okna przyglądała mu się spiżowa twarz Ymira Starszego, koszmary wypełniły nie tylko jego skronie, ale też wnętrze pomieszczeń, zupełnie jakby wszystko zaszło ciemną winietą, która kurczyła się wokół jego łóżka – budził się po kilka razy w ciągu nocy, a kiedy we śnie spadł z materaca w ciasną przestrzeń pod ścianą, rozchylając powieki, był pewien, że znajdował się w więziennej celi i oddech grzęzł mu w gardle, wtórowany napadem suchego kaszlu. Nawet w snach nigdy nie podnosił jednak głosu; jego strach był cichy i układał się pod językiem w ten sam sposób, co gniew – niepostrzeżenie. Nie potrafił już sypiać przy zamkniętym oknie, choć nie przyznał się, że ciasne pomieszczenia pozbawiały go tchu i nie mógł dłużej pracować w warsztacie, bo za każdym razem, gdy schodził do piwnicy, pociły mu się dłonie, a serce kołatało pomiędzy żebrami; mówił Gerdzie, że spało mu się lepiej przy świeżym powietrzu, choć trząsł się pod nakryciem kołdry – początek marca był jeszcze chłodny, a na parapecie zbierał się szron, więc przyjaciółka nakrywała go dodatkowym kocem, podczas gdy udawał, że nie zauważył różnicy. Czasem, kiedy budził się z koszulką przylepioną do pleców i skurczowym bólem w nadbrzuszu, opierał ramiona na drewnianej ościeżnicy i wychylał się przez okno, dopóki palce nie zdrętwiały mu w kurczowym ucisku – wyobrażał sobie, że mógłby już zawsze pozostać na jawie, by każdej nocy przyglądać się, jak życie powoli unosi się i opada, pogrążone w myślach; kiedy był dzieckiem i pierwszy raz odkrył na strychu ojcowskie notatki, nie spał przez cztery dni, wyobrażając sobie, że posiadał oczy, które widzą ultrafiolet, podczerwień, fale radiowe pędzące po mrocznym niebie, przenikające ściany domów – ledwie pamiętał, kiedy matka chwyciła go za ramiona, co się dzieje?, pytała, jesteś chory?, a on śmiał się tak beztrosko i swobodnie, że sprawiał wrażenie młodszego i nawet kiedy odwracał wzrok, w jego źrenicach wciąż odbijały się gwiazdy.
    Dawno nie czuł się w ten sposób – żywy; zupełnie jakby cztery lata, które pozostawił w Kinnarodden, przykleiły się do brudnej podłogi celi i uwięzły pomiędzy szparami cegieł, a on nie mógł zdrapać ich paznokciami i schować z powrotem pomiędzy żebra – wrócił do domu z cienką rysą na szklanym oku, blizną pod mostkiem i niedożywionym ciałem, przez które na kręgosłupie prześwitywały nierówne wypuklenia kręgów; jednego z pierwszych poranków, spędzonych w przytulnym mieszkaniu Gerdy, zemdlał podczas robienia śniadania, a przyjaciółka przyglądała mu się z płochliwą troską, jakby był zrobiony z porcelany – nic mi nie jest, powtarzał nieustannie, lecz przez resztę dnia obawiał się spojrzeć na siebie w lustrze i wiedział, że nawet kiedy skinęła głową i niechętnie poszła do pracy, nie do końca wierzyła w jego zapewnienia. Wstydził się sposobu, w jaki zawodziło go własne ciało – nie był przyzwyczajony do słabości i nie wiedział, gdzie ją schować, by nie prześwitywała mu spod jasnej skóry. W połowie marca wyglądał już lepiej – jego twarz nabrała barw, gdy wokół nosa pojawiły się pojedyncze cętki piegów, chodził pewniejszym krokiem i przestał nieustannie oglądać się przez ramię; Gerda przypominała mu o posiłkach, a on nie wykłócał się o nie z tą samą, sztubacką swobodą, z jaką przez lata traktował jedzenie – potrafił zapomnieć o kanapce, trzymając ją w dłoni, lecz odkąd schudł w więzieniu tak bardzo, że trząsł się nawet przy rozpalonym kominku, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo był głodny. Przełknął ostatni kęs, podczas gdy przyjaciółka nadgryzała dopiero wierzch swojej kanapki.
    Drzewa są wyższe niż zapamiętałem – odetchnął, unosząc powoli głowę, jakby zastanawiał się, ile mogło urosnąć drzewo w ciągu czterech lat – prawdopodobnie niewiele. Dzień był ciepły, prawie wiosenny – śnieg przed paroma dniami skurczył się w niewinne, słodkie runo, a powietrze wysyciło się zapachem fiołków i kokoryczy; nie pamiętał, kiedy po raz ostatni wąchał kwiaty, lecz teraz woń wydała mu się przyjemnie bliska, wysycała umysł wspomnieniami – zanim wszystko uległo rozpadowi, często odwiedzali to miejsce we trójkę, rozkładali szeroki koc na miękkim piachu i jedli winogrona obtoczone w cukrze, dopóki dzień nie stawał się zbyt gorący, a woda zbyt przejrzysta, by nie zanurzyć się w niej po szyję. Pamiętał, że Josef skakał z pomostu, a pod jego lśniącą od wilgoci skórą rysował się subtelny zarys mięśni, że Gerda śmiała się za każdym razem, kiedy ochlapywał ją wodą (tęsknił za tym śmiechem – jeszcze niewinnym i beztroskim), on nieustannie nurkował natomiast do dna, zbierając dłońmi zagrzebane w mule szczeżuje, których żółto-brązowe muszle lśniły w promieniach słońca. Dzisiaj plaża była pusta, a on przez chwilę wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, czując płytkie ukłucie w piersi – czy kiedykolwiek przychodzili tu tylko we dwoje?
    Myślałem, że już nigdy nie zobaczę tego miejsca – odparł w końcu, pozwalając, by z twarzy zniknęła mu konsternacja, a usta rozchyliły się w rozczulonym, chłopięcym uśmiechu. – Mój Boże – zaklął w manierze śniących, odwracając twarz do słońca, jak eukaliptus. – Przez chwilę mógłbym uwierzyć, że kąpaliśmy się tu zaledwie wczoraj – z głębi piersi uniosło się rozweselone westchnięcie, on bezwiednie upuścił tymczasem koc na piach, podbiegając bliżej, aż w końcu legł plecami na miękkiej plaży, nie zważając, że drobne, jasne ziarenka plątały mu się we włosach; spojrzał zachęcająco na Gerdę, po czym znów odwrócił wzrok na niebo, jakby pierwszy raz od wielu lat rzeczywiście wyszedł na słońce. – Byliśmy tacy szczęśliwi – chmury nad jego głową przybrały kształt łabędzia – zupełnie jakby przelatywał nad lasem.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Cieszyło ją, że odżywał – ubrania zdawały się wisieć na nim mniej, policzki nabrały zdrowszego koloru, a jego uśmiech wydawał się bardziej przekonujący, mniej zbladły, jakby obawiał się, że uśmiechał się jedynie do snu; świat nie osaczał go dłużej odzwyczajoną przestronnością i przesyceniem bodźców, nosił go na barkach pewniej, prostując plecy i znajdując równowagę na szalach ramion, częściej spoglądając w niebo – za każdym razem jeszcze jakby było nowym odkryciem, niezmienne przejmującym. Starała się nie ingerować więcej niż było to koniecznie; obserwowała z boku, jak poznaje wszystko na nowo, przypomina sobie fakturę rzeczywistości i jak należało się w niej poruszać; przyłapywała go czasem na tych niewinnych aktach przypominania sobie rzeczy najbardziej zaskakujących: chwytał między palce płatek zakwitłego z początkiem marca storczyka stojącego na jej parapecie i badał jego aksamitność, przesuwał dłonią po stronach książki, jakby pod palcami mógł wyczuć wytłoczenia tuszu, leżący na kuchennym stole długopis bez przerwy rozkładał i składał na powrót, jakby sprawiało mu to dziecinną przyjemność, prawie bezwiednie, kiedy odwrócona do niego plecami zaparzała im herbatę. Starała się mu w tym nie przeszkadzać; pozwolić mu na samodzielnie znajdowanie skrawków świata i siebie, o których zdążył zapomnieć, zamknięty w surowych murach więzienia, w którym nie było kwiatów, niezawilgoconych książek i przedmiotów możliwych do rozłożenia na elementy. Któregoś dnia w drodze do mieszkania kupiła zeszyt podobny do tych, które zbierał na biurku w  swojej pracowni, i położyła go na stoliku obok kanapy, na której sypiał razem z piórem, nie zapytała o niego do tej pory i nie próbowała dowiadywać się, co w nim zapisał, choć widziała, że przełożył go w inne miejsce; obserwowała jak rano przygotowywał kanapki, dłońmi odzwyczajonymi od tak prostych czynności i od ciężaru noża, nie próbując go popędzać ani wyręczać; całowała go w policzek przed wyjściem i po powrocie, jakby robiła to od zawsze – rumieniąc się przy tym tylko trochę. I kiedy wyprowadził się do swojego mieszkania, starała się być cierpliwa, choć bez przerwy spoglądała na zegarek i zastanawiała się, czy było na wizytę jeszcze za wcześnie, czy za późno i czy powinna dać mu trochę spokoju. Czasem przychodził do niej sam, czasem z wyraźnym cieniem pod oczami i żywą źrenicą o ton głębszą od sztucznej, a ona uśmiechała się ciepło i witała go, jakby nie myślała o nim nieustannie i nie martwiła się ciągle, okrywała go kocem, kiedy zasypiał na jej kanapie – przez pierwsze tygodnie wydawał się chronicznie zmęczony, jakby potrzebował odespać wreszcie długie lata przewlekłego czuwania i płytkiego snu. Lubiła szczególnie, kiedy do niej przychodził sam; kiedy do niej wracał i uśmiechał się trochę bardziej, jakby nigdy nie zniknął.  
    Dzień był ciepły, prawie wiosenny – i przez chwilę było istotnie tak, jakby cztery ostatnie lata mieściły się w zagłębieniu zamkniętej dłoni jak garść złotego piasku, miękkie i nieistotne, wysypujące się przez palce, rozwiewane przez łagodną bryzę. Po jego aresztowaniu była tu tylko parę razy, sama – przypuszczała, że Josef też tu bywał, sam. Razem nigdy nie wypowiadali na głos tych miejsc, które należały do ich trójki; chyba zgodnie uważali, że jego nieobecność byłaby między nimi zbyt wyraźna i zbyt głośna. Milczeli ze sobą zresztą częściej we wszystkich miejscach i czasem myślała, że oboje irracjonalnie po prostu na niego czekali, wiedząc, że nie przyjdzie – oszczędzali dla niego słowa, przez długi czas, zanim nie zebrało się ich któregoś wieczoru zbyt wiele. Nie widziała wcześniej, żeby płakał; był w tym podobny do Gösty, choć z innych powodów, których długo nie rozumiała, dopóki nie poznała jego rodziców – wyobrażała sobie, że jako dziecko sam przemywał sobie zdarte kolana, sam robił sobie kanapki do szkoły, sam ocierał sobie łzy; podobnie jak Gösta – z innych powodów.
    Podniosła za nim spojrzeniem, uśmiechając się pod nosem do tego spostrzeżenia; zamknięcie zdawało się wyostrzać jego postrzeganie do szczegółów, których nigdy się nie spodziewała – miała chwilami wrażenie, że uczy się wszystkiego na nowo razem z nim, przez jego oczy; zwraca uwagę na materiał obrusu, który pocierał w palcach chwilę wcześniej, nasłuchuje szelestu piasku przesypującego się pod ich stopami i zauważa różnobarwność jego drobin, niesymetryczność drobnych kształtów. Obserwowała go nieinwazyjnie; jak zachwyca go zwyczajność, jak wkracza w krajobraz ich wspomnień, zauważa je w najbardziej łagodny sposób. Nie pomyślała, że między nimi nieobecność Josefa i cisza mogłyby być zbyt wyraźne. Nie pomyślała, że nie powinni przychodzić tutaj tylko we dwójkę – poczuła lekkie ukłucie w piersi, winną świadomość niesprawiedliwości.
    Wstrzymała za uśmiechem pytanie, czy w takim razie myślał, że nigdy więcej nie zobaczy też niej, w porę uświadamiając sobie, że prawdopodobnie żegnał się z nią wielokrotnie w ciągu tych lat. Nie chciała, żeby musiał przed nią udawać, że nie pomyślał o tym samym, nie odpowiedziała więc nic, uśmiechając się jedynie do wtóru jego czystej radości, przez którą upodabniał się znów do chłopca, którego poznała jeszcze w Tärnaby i na początku tak nie znosiła, uważając, że jest okropnie zuchwały. Zawsze nosił czoło łagodnie uniesione; dopiero po czasie zrozumiała, że zawsze spoglądał trochę powyżej horyzontu, zamiast na jego granicę. Rozbawienie rozchyliło jej usta w cichym prychnięciu, kiedy wyrwał się naprzód, porzucając za sobą koc – podniosła go i podążyła za nim, i pomyślała, że mogłaby uwierzyć, że miał rację: wszystko to wydarzyło się zaledwie wczoraj.
    Niedbałym ruchem rozciągnęła koc obok niego; niebo było jasne, słońce wyrozumiałe dla oczu, przy ramieniu czuła ciepło jego skóry, głowę przechyliła łagodnie, jakby chciała przybliżyć swoje perspektywę do jego – widzieć te same kształty w tych samych chmurach.
    Przecież byliśmy tu wczoraj – mruknęła żartobliwie, czując jak kosmyk jego odrastających włosów łaskocze ją w skroń. Przymknęła lewe oko, spoglądając na biały brzuch przepływającego nad nimi łabędzia. – Ścigaliśmy się od brzegu do boi i z tobą wygrałam – oznajmiła zgryźliwie, przesuwając dłoń poza kraniec kocu obok jego biodra, by wsunąć palce w piasek; pamiętając dobrze, że nie wygrała z nim nigdy. – pewnie dlatego nie pamiętasz. Zabrałeś mnie potem na lody i powiedziałeś… co powiedziałeś? – przekornie próbowała wciągnąć go w ten absurdalny żart; w przekonanie, że byli cztery lata młodsi i wczoraj jedli jagodowe lody z polewą. – Drzewa rzeczywiście były niższe.
    Widzący
    Gösta Almstedt
    Gösta Almstedt
    https://midgard.forumpolish.com/t1787-gosta-almstedt#21036https://midgard.forumpolish.com/t1897-gosta-almstedt#21050https://midgard.forumpolish.com/t1896-erling#21043https://midgard.forumpolish.com/f143-gosta-almstedt


    Lubił, kiedy mu się przyglądała – jej spojrzenie było łagodne i miękkie, opadało na ramiona jak słońce, którego doświadczyć można było jedynie na początku wiosny, gdy miało barwę żywicy i nie zdążyło wysycić się jeszcze warem przepalonej skóry; sprawiała wrażenie, jakby chciała objąć źrenicami cały świat, a on nie zauważył, kiedy zapragnął jej go pokazać – konstruował na strychu pryzmaty, które sprawiały, że całe pomieszczenie wybarwiało się smugami zieleni i błękitu, żółci i czerwieni, jakby przyjemność sprawiało mu obserwowanie, jak kolory przetaczały się po dziewczęcej twarzy, bo każdy z nich sprawiał, że jej uśmiech wyglądał trochę inaczej, składał w dłoniach szkło powiększające, przez które można było przyglądać się pojedynczym włóknom kory lub patrzeć w oczy owadom, a kiedy w wieku czternastu lat usiłował wykonać skrzydła, które pozwoliłyby mu unieść się w powietrze, myślał, jak zadowolona będzie, kiedy jej pokaże, więc rozłożył dłonie i stanął na dachu stodoły, nie spoglądając w dół ani razu, zanim zeskoczył z drewnianej strzechy; uniósł się w górę zaledwie na chwilę, zanim żebra pękły mu w zderzeniu z ziemią, a matka z krzykiem wybiegła przed dom, depcząc wynalazek tyle razy, aż nie rozłamał się zupełnie pod jej nogami – pamiętał, że uderzyła go w twarz, zanim wzięła go w ramiona. Chciałeś umrzeć?, pytała go Elisa, kiedy wrócił ze szpitala z ciałem obandażowanym aż po zgięcia łokci – jej głos brzmiał cicho i melodyjnie, jakby nie wydobywał się spomiędzy ust, ale rozlegał się bezpośrednio pod jego czaszką; chciałem żyć. Gerda przychodziła później do jego pokoju i siadała na brzegu wąskiego łóżka, aż z ulgą zauważył, że w jej spojrzeniu nic nie uległo zmianie – patrzyła na niego tak, jakby nigdy się nie bał, a on przez całe życie nie wyciągnął ręki, aby wyprowadzić ją z błędu.
    Nigdy o tym nie rozmawiali – o ojcu, który powiesił się na dębowej gałęzi i o tym, że kiedy jesienią dzieci zbierały żołędzie, te na jego podwórku leżały nieporuszone, aż przegniły pomiędzy liśćmi, bo nawet wiewiórki nie próbowały przygryzać ich stwardniałych szypułek; o kłamstwach, które opowiadał matce przy stole, chwaląc się stażem w Stortingu, choć nie potrafił przewiązać krawata wokół szyi, nie czując się przy tym, jakby pod grdyką uciskał go jutowy stryczek; o więzieniu, do którego nie docierały listy, a oddechy zawsze były białe od chłodu – powiedział jej o dłoni tężejącej mu między palcami, lecz nie wiedział, jak wyjaśnić strach, który sprawił, że nawet teraz poruszał się po mieszkaniu, nie wydając żadnego dźwięku, jak opisać pręty zardzewiałe od krwi i łazienkę, gdzie ktoś nieustannie przyglądał mu się nad pisuarem, jak opowiedzieć o bezsennych nocach, o żalu, o tęsknocie, o rozpaczy, jak objąć słowami coś, co nie zostało stworzone, żeby o tym mówić. Nie chciał, żeby wiedziała, że w jego snach Kinnarodden miało ostre zęby i nigdy nie zaspokajało swojego głodu, choć kiedy szlochał w jej ramionach, przeszłość podeszła mu do gardła, tocząc ciało mdłościami – co jeśli był zbyt słaby, by żyć z tymi wspomnieniami na swoich barkach? Miał nadzieję, że uwierzyła w jego szczęście – przed lustrem nauczył się uśmiechać w ten sam sposób co wcześniej, starał się jeść, nawet kiedy gardło zaciskało mu się ze strachu i nie ściszał głosu, kiedy sąsiedzi spoglądali na niego niechętnym wzrokiem lub przechodzili na drugą stronę ulicy, omijając go łukiem jak schorowane zwierzę. Oplatał dłonie wokół porcelanowego kubka, w którym parzyła mu herbatę i starał się czuć tylko subtelny zapach ziół, opowiadać tylko o rzeczach, które nie wywoływały w nim spazmów; czasem zasypiał na jej kanapie, lecz nie przychodził, jeśli czuł na języku anyż zbrukanej magii, na opuszkach mrowienie zakazanych czarów – upuszczał najpierw myśli jak krew i przeczyszczał żołądek, aż własne ciało wydawało mu się lekkie i puste. Przez cztery lata zmieniło się całe życie – tylko ona wciąż była taka sama.
    Opadł na miękki piach, wpatrując się w niebo, jakby spodziewał się, że gdy tylko odwróci wzrok, błękit zniknie pomiędzy chmurami – firmament nad Kinnarodden nigdy nie przyjmował takich barw, był siny jak rozlany pod skórą krwiak lub przypominał betonową, więzienną podłogę; zmrużył oczy – po dwóch miesiącach prawa źrenica wciąż nie przyzwyczaiła się jeszcze do tego, jak jasna potrafiła być rzeczywistość.
    Wygrałaś? – parsknął rozbawiony, podnosząc się na łokciach, by spojrzeć jej w oczy. – Powiedziałem, że na wydziale administracji na pewno nie nauczyli cię takich rzeczy. – zaśmiał się, przez chwilę rzeczywiście w to wierząc – w słońce przypalające bladą skórę i rozkwitłe na policzkach rumieńce, we wszystkie nieistniejące dni, które spędzili razem na plaży, w lody sprzedawane w kolorowych wafelkach, topniejące mu po dłoni jagodową słodyczą; nie jadł lodów od czterech lat, mimo to był pewien, że czuł ich smak na języku. – Przyznaj się, że oszukiwałaś albo będę domagał się rewanżu. – jego twarz rozświetliła się w ulotnym przebłysku, sprawiając, że przez chwilę przypominał dziecko – czternastoletniego chłopca, który wspinał się na dach stodoły, aby nauczyć się latać i uśmiechał się w sposób, który sprawiał wrażenie, jakby przez całe życie nigdy się nie zawahał. Przeciągnął koszulkę przez zgarbiony kark, odsłaniając jasną skórę, ponacinaną śladami niedawnych skaleczeń – świeża, zaróżowiona blizna lśniła pod jego mostkiem jak fragment gadziego egzuwium – po czym zerwał się z dziecinnym pośpiechem w kierunku brzegu, wbiegając do wody, która rozprysła się wokół jego kolan. – Zimna! – jęknął przeciągle, odruchowo cofając się o krok i obejmując dłońmi dropiate przedramiona – dopiero kiedy zauważył, że Gerda również podniosła się z ręcznika, skoczył z powrotem do przodu, zanurzając się w jeziorze po szyję.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Nie mówił jej o więzieniu, myślała o tym często, bezwiednie, przyglądając mu się w te proste białe kłamstwa spokojnych dni. Poza tamtą nocą, kiedy gorączka wstrząsała jego ciałem, a słowami szarpał suchy kaszel, nie opowiadał jej o tym, jak wyglądało jego życie na północy – wiedziała o chłopcu, którego trzymał za rękę pierwszego dnia, potem opowieść urywała się długą trudną nocą i nie mówili o tym więcej. On nie mówił jej o więzieniu, a ona nie mówiła mu życiu spędzonym w jego nieobecności, choć zawsze miała mu tyle do powiedzenia w pisanych listach i choć czuła czasem, jak miniony czas wzbiera w niej, sięga krtani i drży w sercu nerwowo, w onieśmielonym niepokoju – chciała mu opowiedzieć, a potem odwracała wzrok i mówiła o czymś błahym. Chciała mu powiedzieć, że czas studiów bywał trudny. Nie przez naukę, przez samotność, chociaż właściwie nigdy nie bywała sama, przynajmniej się starała. Chciała mu powiedzieć, że Josef był bez niego zupełnie inny. Że zabrał ze sobą jego radość, zapewne zawieruszyła mu się w kieszeni, zabrał ją ze sobą, a potem być może przepadła, kiedy kazano mu ściągnąć swoje ubranie i podano więzienny uniform. Zapewne przetrząsnęli mu kieszenie, może ktoś ją  zabrał, razem z kilkoma talarami wygrzebanymi spod podszewki. Chciała mu powiedzieć, że ojciec wcale się nie zmienił, wciąż kłócą się o te same rzeczy. Chyba znowu pił, chociaż na obiadach zawsze prosił o gazowaną wodę lub lemoniadę. Któregoś razu pomyślała, że zestarzał się bardzo szybko, a potem, kiedy ją zdenerwował, że może nie dożyje kolejnego spotkania i do tej pory czuła się winna za tę myśl, bo tkwiło w niej ziarno ulgi. Chciała mu powiedzieć, że dłonie drżą jej chyba bardziej. Że pragnęła być odważna jak on, że mama czuje się dobrze, że obawia się o Gerta, że kochała się w chłopaku, który asystował profesorowi, kiedy była na ostatnim roku, ale nic z tego nie wyszło i Josef – ten ich Josef, mówiłam, że był inny – rozbił mu nos, kiedy czekali na nią razem przed uniwersytetem, podobno za to, co o niej powiedział, ale nigdy nie chciał jej tego powtórzyć. Chciała mu powiedzieć o wszystkim, ale zamiast tego opowiadała o całej reszcie. Przyglądała mu się cicho i cieszyła się, że był – wiele rzeczy się nie układało, ale czuła się szczęśliwa, kiedy siedział obok, jakby niewiele więcej miało znaczenie, nawet to, że opowiadali sobie białe kłamstwa, rozumiejąc, że nimi są. Przesuwały się nad nimi teraz, białe obłoki na błękitnym niebie – ze wspomnieniem wczorajszego dnia, który nigdy się nie wydarzył w kształcie łabędzia.
    Cień opadł jej na policzek, kiedy Gösta uniósł się na łokciach, opuszczając na nią spojrzenie. Słońce sprawiało, ze skaza na jego policzka zdawała się wyraźniejsza, miała ochotę ją dotknąć, sprawdzić, czy poparzyłaby jej palce. Spoglądała na niego jednym okiem, drugie wciąż mrużąc, choć już nie przed światłem; patrzyła w jego żywą źrenicę jak w lustrzane odbicie swojej. Kąciki jej uśmiechu drgnęły weselej, kiedy parsknął rozbawiony, nie śmiejąc się jednak z tego małego oszustwa, którym próbowała przechytrzyć pamięć i czas. Zastanawiała się, czy w jego oczach zmieniła się tak samo, jak on zmienił się w jej – czy właściwie nie pamiętał, jak wyglądała wcześniej. Wczoraj. Przecież to było zaledwie wczoraj, to tylko jedno z ziaren piasku. Prawda chowała się w słojach tych drzew, które były wtedy niższe, schowana i nieistotne. Jeśli chcieli, mogli mieć przez chwilę mniej lat; jeśli chcieli, mogli wszystko – zawsze była przy nim o tym święcie przekonana, nawet kiedy zbudowane przez niego skrzydła, zamiast unieść się na powietrzu, roztłukły się o ziemię razem z jego kośćmi.
    Naprawdę? – mruknęła, czując drżenie przekornej wesołości na strunach głosu. – Chyba rzeczywiście. Podobno dużo pływam w obłokach, tak mówił profesor, to pewnie stąd mam wprawę – przymknęła oczy z łagodnym śmiechem na ustach; czując przyjemnie, jak wzbiera jej w piersi, spina mięśnie brzucha, przetacza się przez ciało rozluźnieniem, jakiego nie odczuwała dawno. Mogłaby spędzić tu cały dzień i więcej, pieszczona ciepłym słońcem i trochę chrapliwszym, ale wciąż trochę chłopięcym dźwiękiem jego śmiechu; nie pamiętając niczego, oprócz tego, że tak było przecież zawsze. Beztroska wibrowała w powietrzu, niebo było błękitne i otwarte, a Gösta był blisko; na wyciągnięcie ręki, na które nigdy się nie odważyła.
    Ściągnęła brwi w teatralnym obruszeniu, otwierając roześmiane oczy.
    Nigdy w życiu nie oszukałam, dobrze wiesz –podniosła ton do wysokości żartobliwej urazy; nawet kiedy podawał jej pod ławką odpowiedzi na matematyce w akademii, nie miała nigdy odwagi rozwinąć ich na kolanie, chowała je ukradkiem za paskiem spódniczki i dostawała zasłużoną dwóję. – To poważne zarzuty, Almstedt. Lepiej dobrze się rozgrzej, zanim...
    Nie zdążyła skończyć swojej groźby; Gösta ściągał już z siebie koszulkę, zzuwając ją przez głowę z torsu. Dostrzegła żebra rysujące się wyraźniej na jego boku, kiedy uniósł ramiona, światło i cień prześlizgujące się po mięśniach pod wybladłą skórą, i starała się nie zauważać tych blizn, których nie poznawała. Zerwał się, a ona parsknęła rozbawiona i poderwała się za nim, sięgając do ramiączek sukienki, by zsunąć ją z siebie bez zawahania, choć łagodny powiew sprawił, że na ramionach poczuła dreszcz. Gösta był odwrócony, zanurzony po kolana w wodzie – patrzył na nią tylko moment, a potem, kiedy zzuła pospiesznie buty na piasek i pobiegła za nim, wyrwał naprzód.
    To perfidny falstart! – krzyknęła, głos uwiązł jej jednak w gardle zaskoczonym szarpnięciem oddechu, kiedy zimny dotyk wody owinął się wokół kostek i zaczął sięgać wyżej. Oddalał się sprawnie, nie czekając i nie odwracając się za nią (jak zawsze), ona tymczasem odbiła się od usuwającego się spod stóp piasku i świat nagle rozciągnął się, urósł jej w oczach, powietrze stało się przepastną przestrzenią, pełną niewidocznych nurtów ocierających się o lotki. Trzepot skrzydeł zaszemrał w powietrzu, znów ucichł, kiedy opadała ku wodzie, by otrzeć skrzydłem jego czuprynę; wzbiła się zaraz dwoma uderzeniami o powietrze, a potem niczym pływaczka wyciągała naprzód jasne dłonie, wpadając w wodę w nabranym pędzie, niedaleko przed nim.
    Widzący
    Gösta Almstedt
    Gösta Almstedt
    https://midgard.forumpolish.com/t1787-gosta-almstedt#21036https://midgard.forumpolish.com/t1897-gosta-almstedt#21050https://midgard.forumpolish.com/t1896-erling#21043https://midgard.forumpolish.com/f143-gosta-almstedt


    Często czuł się, jakby nigdy nie opuścił skalistego wybrzeża Kinnarodden – noce stawały się jaśniejsze, pożyłkowane strugami wiosennego ciepła, on wciąż budził się natomiast ze skórą dropiatą od zimna i ramionami oplecionymi instynktownie wokół drżącej piersi; Gerda przynosiła mu dodatkowy koc i przymykała rozszczelnione okno, kiedy zasypiał przez kolejne fale duszącego kaszlu, nawet wtedy jego twarz wydawała się jednak blada, a kończyny zawsze pozostawały przykurczone, zamknięte w ciasnocie więziennej celi. Nie potrafił zmyć z siebie drgawek, które opinały mu mięśnie wokół serca – osuwał ciało w misę napełnioną gorącą wodą, choć skóra paliła go pod wpływem wrzątku, a gdy tylko unosił tors nad spienioną taflę kąpieli, wzdłuż jego ramion znów wzmagały się dreszcze; pierwszego dnia po powrocie z przylądku siedział w łazience tak długo, że woda wystygła, a lustra pokryły się szadzią białej pary – Gerda zapukała do drzwi, pytając, czy wszystko dobrze, lecz kiedy nie odpowiedział, nacisnęła ostrożnie na klamkę, wpuszczając do środka chłodne powietrze z salonu, strasznie tu duszno, powiedziała, jemu szczękały tymczasem zęby i potrzebował pomocy, żeby utrzymać ręcznik ciasno przy roztrzęsionym ciele. Po raz pierwszy pomyślał wtedy, że chciał wrócić do domu, rozpłakać się w matczynych ramionach i pozwolić, by cudze dłonie przetarły jego ciało w miejscach, gdzie wciąż było brudne i zesztywniałe, a potem zaprowadziły go do łóżka, w którym spał jako dziecko, choć tamto łóżko już nie istniało – matka sprzedała je przed wyprowadzką z Tärnaby, wraz z pościelą noszącą wzór gwieździstego nieba i poduszką, gdzie chował w podszewce drobne monety, zgubione pierścionki i owoce dębu, który rósł na skraju ich niewielkiego podwórka; kiedy w dzieciństwie spędzał noce poza domem, nigdy za nią nie tęsknił – jej silnymi dłońmi, które rzadko, lecz zawsze sprawiedliwie, zaciskały się w pięści, jej pulchnymi ustami, pozostawiającymi na policzkach wilgotne pocałunki, jej oddechem, po śmierci ojca pachnącym papierosami i płynem do mycia naczyń. Märta zawsze kochała Elisę bardziej niż jego, przede wszystkim dlatego, że potrzebowała kogoś, kto był w stanie odwzajemnić jej admirację, a mężczyźni obecni w jej życiu byli rzeczowi i skryci, przędli problemy wokół własnego serca jak kokon i nie pozwalali jej wyciągnąć dłoni, aby ich dotknąć – zawsze wiedziała jednak, jak mu pomóc, to ona przyrządzała bowiem eliksiry, kiedy był chory, przykładała mu do czoła nasączoną medykamentem gazę, mającą ulżyć ciału w gorączce i odnalazła rękodzielnika, który wykonał jego szklane oko, prawie nieodróżnialne od prawdziwego. Co się ze mną dzieje?, chciał zapytać, choć nigdy wcześniej nie poszukiwał w niej oparcia, możesz mi pomóc?, chciał zapytać, choć wiedział, że matka nie mogła nawet na niego spojrzeć.
    Przed Gerdą stawał się bardziej skryty – o więzieniu opowiedział jej tylko raz i wciąż tłumił kaszel za zgiętym łokciem, udając, że mogła go nie zauważyć – dzisiaj miał jednak ochotę powiedzieć jej, że od czterech lat nie czuł na skórze takiego ciepła, że słońce nie docierało na odległy przylądek Nordkinn, a za murami więzienia zawsze panował chłód, nie taki, który mrowił skórę, gdy stało się nad wybrzeżem lub siedziało nocą na dachu, obserwując gwiazdy, ale chłód sprawiający, że czuł się, jakby został pogrzebany głęboko pod ziemią. Daleko poza kratami surowej celi kończył się tymczasem marzec, a on leżał na słońcu i wpatrywał się w niebo, mając wrażenie, że chłód więzienia dopiero teraz topniał na jego skórze, pozostawiając bolesne pulsowanie w miejscach, które przez cały ten czas pozostawały drętwe i stwardniałe – promienie słońca rozlały się przyjemnie na jego plecach, kiedy ściągnął koszulkę przez głowę i nawet woda, chłodna jeszcze o tej porze roku, sprawiała wrażenie ciepłej, rozbijając się białymi kołtunami o jego podbrzusze, pochłaniając pierś, kończyny i głowę, gdy odbił się stopami od ziemi i zanurkował w otwartą toń jeziora. Zaśmiał się głośno, kiedy wynurzył głowę, pewny swojej wygranej, cienka, ptasia lotka otarła mu się jednak o policzek, a dłonie Gerdy wsunęły się w gładką taflę naprzeciwko niego, pozostawiając po sobie gładki, spieniony ślad.
    Nie nazywasz tego oszustwem? – żachnął się z rozbawieniem, zaraz przerzucił jednak ramiona nad głową, próbując przedrzeć się przez dzielącą ich odległość, skłonić wodę, aby pchnęła go do przodu i wyniosła na prowadzenie, jeszcze zanim którekolwiek z nich sięgnęło jednak końca pomostu, poczuł w piersi bolesny ucisk, zmęczenie przeciskające się przez żyły do przyspieszającego serca – podczas czterech lat spędzonych na Kinnarodden jego ciało stało się osłabione i wątłe, żebra wciąż prześwitywały mu spod cienkiej skóry, a oddech gubił się w krtani, gdy przyspieszał kroku i po całym dniu spędzonym poza mieszkaniem, kręciło mu się w głowie podczas wchodzenia po schodach, jakby organizm wciąż nie mógł nadążyć za wolnością, płuca przełykały coraz większe hausty powietrza, lecz nie potrafiły wyściełać nim przykurczonych tkanek. Płynął coraz wolniej, bo mięśnie zaczynały rwać go w barkach, podczas gdy kłujący ból zakrzewił się w dole piersi, a gdy tylko dopłynął do końca pomostu – kilka sekund po tym, jak Gerda wynurzyła się już na powierzchnię – musiał chwycić się rękami drewnianej bali, aby złapać oddech, choć ten wciąż był ciężki i głęboki, zarwany krótkim napadem kaszlu.
    Wygrałaś – oświadczył w końcu, podciągając wargi do rozkołysanego uśmiechu, choć policzki miał zaczerwienione zmęczeniem i sprawiał wrażenie zawstydzonego tym, jak łatwo jego ciało uległo pod wpływem wysiłku, zaciskając płuca w pięść, która podeszła mu do gardła i przygniotła ruchomą wypukłość grdyki.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Zimno nieogrzanej jeszcze wiosną wody sprawiało, że mięśnie skurczyły się pod skórą prawie boleśnie, kiedy zanurzyła się w zielonkawej toni, a kiedy wynurzyła głowę ponad taflę, całe ciało drżało jej w wysiłku rozgrzania, a zęby zaszczękały o siebie lekko, gdy rozchyliła spąsowiałe usta w uśmiechu. Powietrze ponad powierzchną wydawało się ciepłe, przylegało do zmarzniętych policzków i przesuwało się lepko przez krtań; chłód obejmujący ją ciasno w udach, biodrach i żebrach sprawiało, że przez moment trudniej było złapać oddech, ona jednak miała ochotę jedynie się śmiać, śmiać się i przeć naprzód, pomimo zesztywniałych w skurczu kończyn, posmaku wody w ustach i włosów przywierających do policzków – zimno wyostrzało czułość ciała i trzeźwość myśli tak silnie, że przez moment zakręciło jej się w głowie, potem czuła się przede wszystkim nieprawdopodobne rozbudzona, żywa, obolała i wolna; było za wcześnie na kąpiel w jeziorze, było też niewłaściwie ściągać z siebie sukienkę i wchodzić do niego w bieliźnie, ale nie myślała o tym wcale – co należało i czego nie należało, co pozostaje za ich plecami, w mieście rozrastającym się dalej widmem skomplikowanej struktury, nie chciała zastanawiać się nad niczym więcej, jeden dzień, dzisiaj mogli się nie przejmować. Zanurzała głowę pod wodę, żądna – jeszcze raz – haustu tej dotkliwej ostrości życia, która przenikała skórę i ściskała się w piersi drżeniem innym niż strach, ożywczym, nagłym jak strzała puszczona z cięciwy. Wydawało jej się, że coś otarło się o jej kostkę, pomyślała, że to jego palce i wynurzała się z parsknięciem, kiedy się jednak odwróciła przez ramię, nie było go nigdzie za nią – spoglądał na nią z wysokości pomostu, uśmiechając się, z zarumienionymi wysiłkiem policzkami, spojrzeniem trochę zawstydzonym; chłód sięgnął do kości i zadrżała, czując dropiatość gęsiej skórki na swoich ramionach. Nie odpłynęła wprawdzie daleko, oboje wiedzieli jednak, że na podobną przewagę nigdy by jej wcześniej nie pozwolił, nie lubił wprawdzie przegrywać, a ona nie lubiła, kiedy obchodził się z nią z pobłażaniem. Mogli mówić sobie to było ledwie wczoraj, te cztery lata tkwiły jednak w słojach drzew i tkwiły w jego kościach, tkwił w jego ciele pośladem stęchłej celi i miesięcy przymuszonego bezruchu. Uśmiechała się niezmiennie, nie pozwalając, by myśl o tym przebiła się przez szklistość załzawionego spojrzenia, choć przebłysnęła troską w źrenicy.
    Mówiłam przecież – odparła przekornie, rozkładając jasne ramiona na tafli wody, podnosząc uśmiechniętą twarz do słońca, z przymkniętymi powiekami, na których światło rozlało się jaskrawą czerwienią, pogrążająca każdą myśl, każdy koniuszek nerwu, jakby mogło wlać się w nią jak w naczynie i ogrzać zmęczone drżeniem mięśnie. – Tęskniłam za słońcem – powiedziała, czując łagodne poruszenie wody wokół nagiego ciała i zimne stróżki spływające po skroniach i szyi; nie myślała właściwie o słońcu. Nie wiedziała, dlaczego tak trudno było jej powiedzieć to, co chciała powiedzieć. Tęskniłam za życiem, tęskniłam za tobą. Wszystko to, ostatecznie, znaczyło to samo.
    Unosząc zroszone wodą rzęsy, spojrzała na niego z jaskrawym płomykiem psotliwości w oku i rozbawionym uśmiechem, w końcu nabierając znów w usta powietrza i znikając pod wzruszoną taflą jak pocieszna, rudowłosa niksa, choć w wodzie zawsze czuła się raczej niezgrabna. Przyzwyczajała się do napięcia zastygającego w ciele, chłód przestawał doskwierać, stawał się znajomy, stawał się złudzeniem ciepła, kiedy o policzki nie ocierał się dłużej oddech wiatru. Wypłynęła znów bliżej niego, blada i drżąca, ze zdrowymi rumieńcami i ożywionym, jasnym spojrzeniem; podpływając, sięgnęła drewnianej belki, przy której się zatrzymał, chociaż miała ochotę zawiesić mu się na szyi, objąć go rozbudzonymi kończynami, przyciągnąć do rozwrażliwionego ciała, z którego chłód zdawał się zdzierać warstwy obojętności i zmęczenia, odsłaniając skórę bladą i niepamiętającą właściwie, jak można było czuć drugie ciało, nie dotykając go nawet.
    Będziesz musiał zabrać mnie na lody – mruknęła uszczypliwy, odgarniając włosy przywierające do twarzy. Pod palcami dłoni obejmującej belkę, wyczuwała zadarty ustęp i, niepostrzeżenie, skubała go pod wodą paznokciem, drażniąc opuszkę stępiałą drzazgą. Przyglądając się mu, nie widziała dłużej wąskości jego ramion, choć tak długo nie mogła przyzwyczaić się do tego, jak się zmienił; cieszyła się, że wrócił i wydawało jej się, że był dokładnie taki, jaki powinien być, obecny i uśmiechnięty, pomimo zmęczenia i spłyconego jeszcze oddechu. – Byłeś szczęśliwy? – spytała, głosem zmienionym łagodną poważnością kłócącą się z błyskiem w radosnym oku; powiedział, że kąpali się tutaj zalewie wczoraj i powiedział, że byli tacy szczęśliwi, i chciała usłyszeć to jeszcze raz. Chciała usłyszeć ciepło w jego głosie, kiedy o tym wspominał; chciała usłyszeć ciepło w swojej krwi, kiedy o tym mówił, jakby pamiętał o tym przez wszystkie te lata, cały czas, mimo wszystko.
    Woda kołysała się łagodnie; opadając, odsłaniała zaróżowioną bliznę na jego mostku, przechodzącą przez jego środek, podłużną i łagodnie wklęsłą, bo jego pierś zapadła się lekko przez ten czas. Podniosła zmarznięte palce, by przesunąć po niej ostrożnie palcami, jakby obwiała się, że mogłaby się otworzyć pod jej dotykiem lub jakby obawiała się, że mogłaby wyczuć jego serce, tuż pod nią, jakby w kości mostka tkwiła w tym miejscu szczelina, przez którą przeciekał cicho puls.
    Myślisz, że mógłbyś jeszcze być?
    Widzący
    Gösta Almstedt
    Gösta Almstedt
    https://midgard.forumpolish.com/t1787-gosta-almstedt#21036https://midgard.forumpolish.com/t1897-gosta-almstedt#21050https://midgard.forumpolish.com/t1896-erling#21043https://midgard.forumpolish.com/f143-gosta-almstedt


    W więzieniu nie trzymano ludzi – jedynie ich ciała, kości skręcone z metalowych pręt celi, oczy rozszerzone panującym wewnątrz półmrokiem i skórę schodzącą z karku jak przestarzały tynk, długimi, szarymi płatami; na początku odliczał dni spędzone w zamknięciu, żłobiąc poprzeczne blizny w betonowej podłodze, w końcu czas przewiązał się jednak ciasnym supłem, a kiedy zamknięto go w izolatce, gdzie słońce nigdy nie wznosiło się ani nie ukrywało za horyzontem, upływające dni przestały mieć znaczenie – do Kinnarodden nie docierały korespondencje, a on był pewien, że listy, które pozwalano wysyłać więźniom pod koniec tygodnia, nigdy nie opuszczały przylądka, być może strażnicy czytali je dla rozrywki, śmiejąc się z wersów, gdzie tusz rozmywał się pod wpływem drżenia dłoni, być może koperty od razu rozmiękały w otaczających półwysep głębinach, mimo to za każdym razem zapisywał kartkę z obu stron, wkraczając chwiejnym pismem na marginesy, aż jego list wyglądał jak atramentowa mandala, w której nachodzące na siebie litery zbiegały się do środka nierówną spiralą. Pisał do matki, do Gerdy, do Josefa, do Ilji – w końcu to, o czym mógł im opowiedzieć, kurczyło się jednak do połowy akapitu, więc wypełniał kartkę myślami, które pozwalały mu wciąż zaciskać palce na długopisie, jakby obawiał się, że zapomni, jak wyglądają nordyckie litery, a jego pismo stanie się dziecinne i kanciaste. Starał się zachować pozory normalnego życia – czytał książki, dopóki nie znał na pamięć całych stron z dostępnych w więzieniu powieści, recytował w myślach zaklęcia, dopóki ich znaczenie nie zaczęło rozpływać mu się pod powiekami, chodził w tę i z powrotem po zwartej celi, dopóki jeden z mężczyzn nie okładał go pięściami tak długo, że całą noc nie był w stanie poruszyć się z betonowej podłogi; leżał nieruchomo w kącie pomieszczenia i myślał, że nigdy nie opowie nikomu o tym, co wydarzyło się w Kinnarodden, schowa cztery lata swojego życia głęboko w zaczerwienionej podszewce żeber, przemilczy noce, kiedy do oczu napływały mu łzy, a ostrugany, metalowy nożyk zbliżał się do odsłoniętej szyi, zapomni o mężczyznach, których ciepło było ważniejsze niż brud i drapieżne spojrzenie, przełknie groźby i przemoc, aby nie móc dłużej smakować ich pod językiem, zakryje powiekami strach, który dławił go w sercu za każdym razem, gdy pomieszczenie opinało się na nim ciasnotą otynkowanych ścian. Był zdecydowany wykreślić cztery lata ze swojego życiorysu, a kiedy pytano go, ile ma lat, odpowiadał z butnym zdecydowaniem – dwadzieścia jeden.
    Gerda widziała jednak gorsze sekrety niż te, które kryły się w jego źrenicach – za każdym razem, kiedy siadała obok, miał ochotę wyspowiadać jej się ze swoich grzechów; niekiedy spędzali czas w milczeniu, a jego dopadał gwałtowny lęk, że już to zrobił – powiedział jej o wszystkim. Przyjaciółka wciąż wznosiła jednak usta w wesołym uśmiechu i rozkładała ramiona na tafli wody, kierując uśmiechniętą twarz do słońca, a on pomyślał, że dawno nie widział jej szczęśliwej, dawno nie widział nikogo szczęśliwego, nawet we własnym lustrze; wciąż był zdyszany i zaczerwieniony, lecz odwzajemnił jej uśmiech, opierając skroń o drewnianą belkę pomostu, aby lepiej przyjrzeć się wiosennemu niebu, bardziej błękitnemu niż kiedykolwiek, rozrzedzonemu śreżogą ciepłego słońca, które sprawiało, że tafla jeziora migotała w płytkich zmarszczeniach fal, a oczy Gerdy nabierały herbacianej barwy, jakby promienie wlały się płynnym miodem pod jej źrenice.
    Ja też tęskniłem – odparł w końcu, choć na ramionach osiadła mu cienka dropiatość chłodu lub – być może – zawsze tam była, zdjęta z betonowych ścian i długich, wilgotnych korytarzy, bo odkąd wrócił z więzienia, jego ciało drżało nieustannie, jakby zmarzlina północnego przylądka przenikła do jego kości, rozpinając się wzdłuż stawów warstwą dygocącej tkanki; spał pod grubym, wełnianym kocem, z kołnierzem bluzy podsuniętym pod samą brodę, mimo to każdego ranka budził się zesztywniały i przemarznięty – nie potrafił dłużej szukać ciepła pod cudzą skórą, jak gdyby obawiał się, że jeśli weźmie do ręki tętniące serce, nie będzie w stanie go z niej wypuścić. – Zabiorę cię, gdzie tylko sobie życzysz... skoro to twoje pierwsze zwycięstwo – odpowiedział z uszczypliwym rozbawieniem, osuwając dłoń wzdłuż drewnianej belki.
    Woda była rześka i chłodna, pytanie Gerdy rozlało się tymczasem nerwowym ciepłem po jego piersi, jakby przedostało się przez skórę, kiedy dotknęła dłonią jego ciała, opierając ją na zaróżowionej bliźnie, śledząc palcami jej nierówną topografię – była jedynym wspomnieniem, którego nie mógł ukryć przed nią pod powiekami i czasem wciąż uwierała go fantomowym bólem, przypominając o ostrzu, które wgniotło się w miękką skórę i zostawiło rysę na podłużnej kości, taką samą jak te, którymi odliczał dni spędzone w celi. Rana nie chciała się goić i rozszczepiała się za każdym razem, gdy próbowano obandażować ją kolejnym zaklęciem, spod warstwy leczniczych maści wysiąkała jedynie gęsta ropa, a on był pewien, że gorączka, która pogrążyła się w jego ciele pod wpływem zakażenia, powoli przepalała się przez narządy, bo wzrok rozmywał mu się tak, jak powietrze zawsze rozmywało się nad ogniskiem – tym razem, kiedy Gerda przyłożyła dłoń do jego mostka, nie czuł jednak bólu, jedynie niespokojne poruszenie serca, zagnieżdżonego między ugiętymi gałęziami żeber.
    Nigdy o tym nie myślałem, nie w ten sposób. – głos pogłębił mu się wyraźnie, choć wciąż wydawał się spokojny, oswojony pomiędzy napiętymi strunami krtani. – Szczęśliwy. – wypowiedział to słowo, jakby leżało mu na języku po raz pierwszy, jakby pochodziło z innego języka, a on powtarzał je jak najdokładniej, próbując odtworzyć właściwą tonację głosek. – Możesz mi przypomnieć. – sięgnął palcami do jej nadgarstka, przesuwając dłonią łagodnie wzdłuż przedramienia – jej skóra wciąż była gładka i blada; nie zmieniła się prawie wcale, a kiedy nachylił się bliżej, na chwilę, na kilka sekund, na tyle długo, by zostawić blady ślad na rozchylonych ustach, niedostrzegalny w słabym świetle dnia, usta miała miękkie i ciepłe, jakby w to miejsce nie dotarł nawet chłód jeziora.


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.