:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
07.01.2001 – Park wschodni – G. Molander & Bezimienny: J. Elshof
2 posters
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Park wschodni – G. Molander & Bezimienny: J. Elshof Sro 22 Lis - 16:48
07.01.2001
Wstęgi słońca spływają strugami blasku, rzęsistym, złotym strumieniem, fałszywym żarem nadziei palącej sklepienie nieba. Miękka, żywa poświata przeplata się między liśćmi, wędruje - między ramiona koron i sztywne, krzywe paliczki drobnych wiązek gałęzi; drzewa niezłomnie kwitną, krzewy prężą się dumnie, nieskłonne zapadać w sen. (Przystaje pełen zdumienia). Biel osuwa się, jak firany o skrzącej się, mlecznej barwie, osiada dywanem zasp na podłożu pomiędzy językiem ścieżek; styczeń, surowy, szorstki, wgryza się aż pod skórę i wsiąka w nasady kości, chłód szerzy się beznamiętnie, nieczuły na lament płaszcza, który opada aż po wysokość kolan, łopocząc w wybrykach wiatru. Ciało, przywykłe do mniej srogiego klimatu, musi jeszcze okrzepnąć, hartować się w kleszczach mrozu; ręce, podkulone w kieszeniach, szukały ostatków ciepła. Przepych całej scenerii święcił zwycięstwo magii.
Wciąż jeszcze nie znał Midgardu; nie sądził, aby mógł przejrzeć każdą, możliwą przestrzeń, każdą skrytkę zaułku i wąski tunel alejki; miasto, poznane z przypływem grudnia, było wciąż tajemnicą kreślącą się w jego głowie jak mglisty, niedbały kontur, jak niedościgłe pojęcie niezdolne do pochwycenia łapczywym, grabieżczym ruchem. Wnikał w ławice tłumu, katował chodnik tym samym, rytmicznym pogłosem kroków, chłonąc spojrzeniem różne, zmienne twarze stolicy, zmęczone ślepia kamienic zszargane przypływem czasu, złuszczone naskórki tynku, dumne, piękne fasady głównych, wystawnych dzielnic. Chciał stać się częścią nad-organizmu słynnej stolicy magii, nawet, gdy w prostym, płytkim poczuciu innych, siał plon zgnilizny, której morowy oddech przemieszczał się w czarnych niciach splątanych pod skórą żył, pulsując za każdym razem, gdy czerpał z mocy zaklęcia. Chciał stać się częścią, odległy od ignorancji, pragnący, oprócz dostępu do badań, przede wszystkim, paradoksalnie spokoju i drobnych form odpoczynku. Ostrożność, sama w sobie, była ponadto wpisana w jego aspekty życia; dotąd uginał kark zgodnie przed niepotrzebnym ciężarem uwagi śniących, kryjąc się w wyznaczonych terenach, o których nie mogli wiedzieć, podobnie jak ich umysły były odległe od samej istoty magii, nie sądząc, że mogła istnieć, spychając ją za margines nadgorliwości i czystych, wprost absurdalnych fantazmatów.
Przesunął się w głąb kompleksu, odchodząc od zaludnionej, najbardziej ruchliwej trasy w miejsce, gdzie grupy innych przechodniów uległy znacznemu przerzedzeniu. Przymknął przez moment oczy, kosztując posmaku chwili, wiotkiej, niedoścignionej, wsłuchany w szept drzewnej warstwy, w ich pieśń powleczoną szumem. Zatrzymał się, naprzeciw pnia masywnego dębu; gdyby nie rygor srogiej, zimowej pory, bez wątpienia zająłby miejsce na jednej z szeregów ławek.
- Matce pewnie spodobałby się ten park - ciche, mimowolne stwierdzenie wymknęło się z ujścia krtani, wydarte spomiędzy władzy własnej siły rozsądku; w jej języku, tym, za którym jak zawsze wierzył, bezustannie tęskniła, wpajając go latoroślom. Skorupę twardej zadumy rozbiło jedno odkrycie, spostrzeżenie, które wpełzło na twarz wyrazem prostego wręcz zaskoczenia, szpary źrenic rozrosły się w konsternacji, w prędkim, wyciągniętym wtem wniosku, że wbrew początkowym myślom nie znalazł się tutaj sam.
Gerda Molander
Re: 07.01.2001 – Park wschodni – G. Molander & Bezimienny: J. Elshof Sro 22 Lis - 16:50
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Splątane ścieżki obcych sobie kroków krzyżowało przeciwieństwo – zbliżając, w dosłownym słowa znaczeniu, podług powtarzanego chętnie powszechnymi ustami prawidła. Zanurzając się w wiotkie żyły parkowych uliczek, nie szukała wprawdzie odpoczynku (rozpaczliwie próbowała uciec przed wszystkim, co było mu bliskoznaczne: przed ciszą, przed bezwładną pustką w niezajętych niczym dłoniach, przed anemiczną stagnacją, która wciąż dyszała jej w kark; czy tak miało wyglądać życie?), a jednak rozprężenie pochwyciło ją mimowolnie za nadgarstki i łagodną zachętą cichego zachwytu przymusiło do zatrzymania się w jednym ze spokojniejszych części przechowanego w wieczystej wiośnie zieleńca, nieodwiedzanego od dłuższego czasu. Wzrok podświadomie dotąd płoszył się nimbem zaczarowanej aury rozkładającej się baldachimem ponad skrawkiem żywej tkanki na obumarłym ciele uśpionego zimą miasta – unosząc jasne spojrzenie na świeżo zielone korony drzew przezierające przez warstwę skuwającego szelest liści mrozu, wstrzymywała na moment oddech, z podziwu i obawy, że w powietrzu wciąż jeszcze zalega zapach perfum Josefa, niewywietrzały od ostatniego lata, od wieczoru wyprzedzającego o zaledwie parę dni nieprzewidziany wyrok Norn. Fantomowy dotyk musnął jej palce – chłodny wiatr pozbawiony ciała, do którego mogłaby przysunąć zmarznięte pod osłoną płaszcza ramię; powolny wdech nie posiadał w sobie rzeczywistego okruchu jego obecności i ulga mieszała się na podniebieniu z rozczarowanym żalem, pogłosem tęsknoty ostygłej w wymuszonej na sobie obojętności. Miała się nie zatrzymywać; tak długo próbowała uporczywie nie zatrzymywać się w niczym, odkąd fakt jego zaginięcia zerwał drżącą niecierpliwe strunę w sercu, ale na pospiesznej trasie przez wieczny ogród popełniła niewłaściwy krok, przystanęła, podniosła spojrzenie, pomyślała o nim. Jasna szarość nieba lśniąca na błonkach lodu okrywających tarczki listków nacinała wrażliwość źrenic, spływając na podniesioną taflę spojrzenia wilgocią, śniegiem roztopionym na rzęsach. Nie tęskniła przecież od dawna, nie miała czasu. Nie chciała mieć czasu; dlaczego wciąż tu stała, z chłodem wsuwającym się między jej palce jak druga dłoń? Zwinęła drżącą pięść, ściskając wyłącznie powietrze; ciepło znalazła wreszcie na dnie kieszeni, uporczywie bezcielesne. Nie zdążyli właściwie trzymać się za ręce; czynili to z młodzieńczą nieśmiałością wyłącznie za wymówką, nie poślizgnij się noszącym inne znaczenie w wymienianych spojrzeniach.
Drgnęła, potrącona łagodnością obcego głosu dosięgającego świadomości wyraziście jak nieoczekiwany dotyk; spuściła spojrzenie, rozchylając zmrużone przed jasnością powieki w zaskoczeniu, potykając się myślami o wzrok nieznajomego, zdającego sobie sprawę z jej obecności w jednym momencie. Słowa, rzucone swobodnie między szmer zaszronionych liści, nie były kierowane do niej, ale nie chciała pozostawiać ich bez odpowiedzi – może przez ich ton, rezonujący podobnym dźwięczeniem tęsknoty, może przez przejrzystą zieleń przeciwnych tęczówek, odwzajemniających przeciągnięte spojrzenie wystarczająco długo, by skłonić róż ust do łagodnego uśmiechu i przerwania milczenia.
– Nawet teraz kwitną tutaj kwiaty, gdzieś pod tym śniegiem – powiedziała, nie podnosząc głosu, nie czując takiej konieczności, przeciwnie: czując, że podniesienie go ponad komfortowo niezobowiązującą uwagę w jakiś sposób naruszyłoby wątłą nić kontaktu. – Na pewno by się ucieszyła – mruknęła z subtelną wymownością unoszącą jej głos do przyjaznej przekorności; cień życzliwej wesołości przesunął się po jasnym licu, pomimo szklistości okrywającej jeszcze kasztanowy wzrok. – Zdaje się, że nie jest to w żaden sposób pilnowane, ale obiecuję, że pana nie wydam, jeśli miałoby być inaczej. Na końcu tej ścieżki rosną jaśminowce, jeśli dobrze pamiętam, moja bardzo je lubi.
Drgnęła, potrącona łagodnością obcego głosu dosięgającego świadomości wyraziście jak nieoczekiwany dotyk; spuściła spojrzenie, rozchylając zmrużone przed jasnością powieki w zaskoczeniu, potykając się myślami o wzrok nieznajomego, zdającego sobie sprawę z jej obecności w jednym momencie. Słowa, rzucone swobodnie między szmer zaszronionych liści, nie były kierowane do niej, ale nie chciała pozostawiać ich bez odpowiedzi – może przez ich ton, rezonujący podobnym dźwięczeniem tęsknoty, może przez przejrzystą zieleń przeciwnych tęczówek, odwzajemniających przeciągnięte spojrzenie wystarczająco długo, by skłonić róż ust do łagodnego uśmiechu i przerwania milczenia.
– Nawet teraz kwitną tutaj kwiaty, gdzieś pod tym śniegiem – powiedziała, nie podnosząc głosu, nie czując takiej konieczności, przeciwnie: czując, że podniesienie go ponad komfortowo niezobowiązującą uwagę w jakiś sposób naruszyłoby wątłą nić kontaktu. – Na pewno by się ucieszyła – mruknęła z subtelną wymownością unoszącą jej głos do przyjaznej przekorności; cień życzliwej wesołości przesunął się po jasnym licu, pomimo szklistości okrywającej jeszcze kasztanowy wzrok. – Zdaje się, że nie jest to w żaden sposób pilnowane, ale obiecuję, że pana nie wydam, jeśli miałoby być inaczej. Na końcu tej ścieżki rosną jaśminowce, jeśli dobrze pamiętam, moja bardzo je lubi.
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Park wschodni – G. Molander & Bezimienny: J. Elshof Sro 22 Lis - 16:51
Życie wciąż tliło się, wciąż istniało pod białą pokrywą śniegu, pod korcem spiętrzonej zaspy, pod grubym, grząskim pagórkiem; zieleń wzniesionych pędów igrała z szorstkim, charczącym oddechem zimy. Ostygła, soczysta w barwach, nieskora, by milknąć w burej symfonii czasu, w ponurej, martwej ascezie, zadumie oczekiwania; zupełnie, jak każdy pęczek z ogrodu własnej pamięci, niezachwianej i bujnej, zakwitłej na nowo w głowie. Wierzył, że resztki dobra ostały się dzięki matce; skrawki, wplecione w całą formę osoby, stające przeciw smolistym łodygom żył, oczom zamglonym bielmem niedozwolonych zaklęć. Potrafił, zawsze wyraźnie przywołać ją na ekranie najbliższych, utkanych wizji, jej ciepły, cierpliwy głos dźwięczał subtelnie w głowie, jej twarz przełamywał łagodny, szlachetny uśmiech; jej spojrzenie, błyszczące bystrym spektaklem spontanicznych refleksów, wpatrzone w dziecięcą buzię, jej dłonie, skłonne do pracy, kosmyki jej jasnych włosów związane w nagłym pośpiechu; jej rysy, tak podobne, tak bliskie, które dostrzegał, patrząc w zwierciadło lustra.
Myślał o niej dość często; o jej oddaniu, o wszystkich, życzliwych cechach, których nie umiał pojąć, których zazdrościł, będąc jedynie dzieckiem. Nie mógł, nawet teraz, zrozumieć, jak można całkiem poświęcić swoje istnienie, troszcząc się, zabiegając wyłącznie o dobro innych; jak można, w podobnej mantrze zapędzić się w karcer śmierci; zaprzedać się obcym ludziom, zdolnym wbić sztylet z chłodnym, pogardliwym grymasem; zanurzyć ostrze pomiędzy kolebki żeber, aż do kwartetu serca. Rozniecał jednak obrazy, noszone wciąż w wieży czaszki, za każdym razem, gdy szeptał znajome czary z dziedziny magii leczniczej, kiedy niósł innym pomoc, nawet, gdy był świadomy, że patrząc właśnie na niego, wybuchłaby gorzkim szlochem. Była zbyt dobra; zbyt dobra i zbyt naiwna, aby zrozumieć każde źródło przyczyny, z którego zawzięcie czerpał. Zbyt dobra; dlatego właśnie nie było jej teraz przy nim.
Zryw konsternacji wyblakł na płótnie twarzy, rozproszył się, ustępując łagodnym tonom spojrzenia. Zamknięci wśród kropli krótkiej, łączącej ich sytuacji, poddali się jej kaprysom, nienachalnie i zgodnie; wysłuchał słów i porady, nie przerywając najmniejszej płynności zdania, nie widząc choć drobnych przyczyn, by rezygnować ze skromnej wymiany stwierdzeń. Być może tego dziś szukał; namiastki, szczypty spokoju w swoim rozchwianym życiu, przeszłości, w której nie różnił się od nikogo, w której nie miał potrzeby, by wtapiać się w gwarny tłum.
- W takim wypadku - przełamał własne milczenie - powinna pani jej sprawić drobną przyjemność - ośmielił się zauważyć. Nie musiał kłamać; nieznajoma, z kolei, nie miała prawa znać jego mętnej przeszłości, rodziny, kryjącej się wśród Utrechtu, żyjącej tuż obok śniących, przyuczonej, rzetelnie, by powstrzymywać się od użycia magii poza własną dzielnicą.
- Ja już nie mam okazji - wyjaśnił - ale znam wartość wspomnień - wiem, że należy zawsze dokładać starań, by zebrać ich jak najwięcej. Wyraz, którym ją obdarował, był pozbawiony skazy rozgoryczenia, pełen lekkiej, rodzącej się serdeczności; wskazał, że nie rozdarła żadnej zwłókniałej blizny, żadnych smug, newralgicznych, na jego połaci duszy. Ton, którego używał, nie nosił również znamiona żadnej, pompatycznej wskazówki, wymknął się lekko z krtani, pozbawiony przesadnej jaskrawości pouczenia.
Myślał o niej dość często; o jej oddaniu, o wszystkich, życzliwych cechach, których nie umiał pojąć, których zazdrościł, będąc jedynie dzieckiem. Nie mógł, nawet teraz, zrozumieć, jak można całkiem poświęcić swoje istnienie, troszcząc się, zabiegając wyłącznie o dobro innych; jak można, w podobnej mantrze zapędzić się w karcer śmierci; zaprzedać się obcym ludziom, zdolnym wbić sztylet z chłodnym, pogardliwym grymasem; zanurzyć ostrze pomiędzy kolebki żeber, aż do kwartetu serca. Rozniecał jednak obrazy, noszone wciąż w wieży czaszki, za każdym razem, gdy szeptał znajome czary z dziedziny magii leczniczej, kiedy niósł innym pomoc, nawet, gdy był świadomy, że patrząc właśnie na niego, wybuchłaby gorzkim szlochem. Była zbyt dobra; zbyt dobra i zbyt naiwna, aby zrozumieć każde źródło przyczyny, z którego zawzięcie czerpał. Zbyt dobra; dlatego właśnie nie było jej teraz przy nim.
Zryw konsternacji wyblakł na płótnie twarzy, rozproszył się, ustępując łagodnym tonom spojrzenia. Zamknięci wśród kropli krótkiej, łączącej ich sytuacji, poddali się jej kaprysom, nienachalnie i zgodnie; wysłuchał słów i porady, nie przerywając najmniejszej płynności zdania, nie widząc choć drobnych przyczyn, by rezygnować ze skromnej wymiany stwierdzeń. Być może tego dziś szukał; namiastki, szczypty spokoju w swoim rozchwianym życiu, przeszłości, w której nie różnił się od nikogo, w której nie miał potrzeby, by wtapiać się w gwarny tłum.
- W takim wypadku - przełamał własne milczenie - powinna pani jej sprawić drobną przyjemność - ośmielił się zauważyć. Nie musiał kłamać; nieznajoma, z kolei, nie miała prawa znać jego mętnej przeszłości, rodziny, kryjącej się wśród Utrechtu, żyjącej tuż obok śniących, przyuczonej, rzetelnie, by powstrzymywać się od użycia magii poza własną dzielnicą.
- Ja już nie mam okazji - wyjaśnił - ale znam wartość wspomnień - wiem, że należy zawsze dokładać starań, by zebrać ich jak najwięcej. Wyraz, którym ją obdarował, był pozbawiony skazy rozgoryczenia, pełen lekkiej, rodzącej się serdeczności; wskazał, że nie rozdarła żadnej zwłókniałej blizny, żadnych smug, newralgicznych, na jego połaci duszy. Ton, którego używał, nie nosił również znamiona żadnej, pompatycznej wskazówki, wymknął się lekko z krtani, pozbawiony przesadnej jaskrawości pouczenia.
Gerda Molander
Re: 07.01.2001 – Park wschodni – G. Molander & Bezimienny: J. Elshof Sro 22 Lis - 16:51
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Świeża młodzieńczość rysów nosiła nieoczekiwane piętno łagodnego spoważnienia, pogłos cierpliwej dojrzałości zastygłej w zielonych szmaragdach czujnych oczu, na których spoczęła roztargniona przez moment uwaga, nie mogąc później zerwać się popłochem w pustą przestrzeń, wstrzymana wyrozumiałą uważnością, odbiciem tęsknoty pochowanej głęboko pod obliczem rzeczywistości kondensowanej na czarnych zwierciadłach źrenic. Nie towarzyszył mu żal – nie w spojrzeniu, które w przeciwieństwie do wielu zdawało się kojące (być może przez wyrazisty pigment tęczówki; Sybilla zawsze powtarzała, że zieleń jest kolorem uspokojenia, rozwieszając pod stropem pęczki świeżo ściętych pędów, przecierając zmatowiałe smugi kurzu z liści rozchylonych jak wyciągnięte dłonie, zabierając ją ze sobą do lasów otaczających Tärnaby, zanim jeszcze zrozumiała, że należało patrzeć pod nogi, zamiast podnosić piegowatą twarz do słońca przesypującego się przez sito szeleszczących koron); nie w brzmieniu głosu, wciąż tak samo łagodnemu jak wtedy, gdy przemawiał do pozornej nieobecności i nie w grymasie ust ramujących niespostrzeżoną przezeń prawdę w wybaczenie uprzedzające przeprosiny, do których rozchyliła bezdźwięcznie różaność ust. Więc nie przepraszała, nie czując ciężaru swojego potknięcia pod asekuracją jego spojrzenia; ważyła przez chwilę na szalkach ciszy uprzejme przykro mi, ale zdawało się równie daremne i nieznośnie banalne – miała wrażenie, że nie potrzebował od niej podobnych frazesów. Była zaledwie przypadkowym świadkiem słów powierzanych wspomnieniom, które nie wzbudzały w nim dłużej goryczy; i choć rozmowa nie podejmowała jej uczuć, czuła, że w tej pauzie, w komfortowym skrzyżowaniu źrenic (wyrozumiałych i onieśmielonych) granice naginają się w przeciwną stronę. Mówili o jego stracie, tymczasem cynamon oczu zachodził osobistym poruszeniem, jak gdyby grawitacja spotkania bez konieczności słów przesuwała zogniskowane światło ku jej rozżaleniu, tak wyrazistemu i palącemu przy jego spokojnej akceptacji rzeczy nieodwracalnych. Zebrana na spojówce szklistość zrosiła niepostrzeżenie malowane rzęsy; spuściła wreszcie wzrok, sięgając nim najbliższych kwiatów pokrytych lekkim ciężarem puszystego śniegu, przyciskanych delikatnie ku zasypanej ziemi.
– Czy kiedyś przestaje boleć? – niewypowiedziane słowa przeistoczyły się w niepewność pytania, wypowiedzianego nim onieśmielenie zarumieniło odwracany policzek; zdawało jej się, że przestała za nim tęsknić, że jeśli nie będzie odwracać się wstecz, spoglądać mu prosto w oczy we wspomnieniach, przestanie wreszcie zastanawiać się, jak wiele stracili; kiedy o nim myślała, spoglądała wyłącznie przez okno ich kawiarni w poszukiwaniu poszlak, wyłącznie na kratki krzyżówki, próbując odcyfrować wpisywane hasła, wyłącznie na jego dłonie, na niewyprasowany kołnierz, na błysk odwróconego od niej spojrzenia, próbując odgadnąć, na co wtedy patrzył, do czego uśmiechał się w ten charyzmatyczny, koślawy sposób; nie wypowiadała jego imienia, nie wypowiadała własnego jego ustami, słuchała wszystkiego poza tym, szukając odpowiedzi: w którym momencie przegapiła przedświt straty? O czym jej nie powiedział? Czy to możliwe, że wszystko było przypadkiem, niewłaściwym miejscem w niewłaściwym czasie, niemożliwym do powstrzymania? Myślała o nim wyłącznie w kontekście nierozwiązanej zagadki, pustego szeregu luk czekających śladów układających rozwiązanie jak litery odgadywanych fraz; usilnie nie myślała o tym, jak na nią patrzył ani dlaczego nigdy jej nie pocałował. Jego uśmiech dosięgał ją dopiero teraz, dopiero tutaj, miesiące później, uświadamiając jej, że w istocie wciąż nie udało jej się uciec.
– To, co nie zdążyło nastąpić, wydaje się gorsze od wspomnień, smutek wydaje się znośniejszy, ale to mnie wyłącznie złości; jak można się na kogoś za to złościć? – zawiesiła głos niepewnie, jak gdyby rozmawiała z czyjąś nieobecnością podobnie do niego i podobnie uświadamiała sobie, że nie jest w istocie sama; zawstydzenie nie pozwoliło wytrzymać późniejszego przecinka ciszy: – Przepraszam. Przepraszam, nie powinnam.
– Czy kiedyś przestaje boleć? – niewypowiedziane słowa przeistoczyły się w niepewność pytania, wypowiedzianego nim onieśmielenie zarumieniło odwracany policzek; zdawało jej się, że przestała za nim tęsknić, że jeśli nie będzie odwracać się wstecz, spoglądać mu prosto w oczy we wspomnieniach, przestanie wreszcie zastanawiać się, jak wiele stracili; kiedy o nim myślała, spoglądała wyłącznie przez okno ich kawiarni w poszukiwaniu poszlak, wyłącznie na kratki krzyżówki, próbując odcyfrować wpisywane hasła, wyłącznie na jego dłonie, na niewyprasowany kołnierz, na błysk odwróconego od niej spojrzenia, próbując odgadnąć, na co wtedy patrzył, do czego uśmiechał się w ten charyzmatyczny, koślawy sposób; nie wypowiadała jego imienia, nie wypowiadała własnego jego ustami, słuchała wszystkiego poza tym, szukając odpowiedzi: w którym momencie przegapiła przedświt straty? O czym jej nie powiedział? Czy to możliwe, że wszystko było przypadkiem, niewłaściwym miejscem w niewłaściwym czasie, niemożliwym do powstrzymania? Myślała o nim wyłącznie w kontekście nierozwiązanej zagadki, pustego szeregu luk czekających śladów układających rozwiązanie jak litery odgadywanych fraz; usilnie nie myślała o tym, jak na nią patrzył ani dlaczego nigdy jej nie pocałował. Jego uśmiech dosięgał ją dopiero teraz, dopiero tutaj, miesiące później, uświadamiając jej, że w istocie wciąż nie udało jej się uciec.
– To, co nie zdążyło nastąpić, wydaje się gorsze od wspomnień, smutek wydaje się znośniejszy, ale to mnie wyłącznie złości; jak można się na kogoś za to złościć? – zawiesiła głos niepewnie, jak gdyby rozmawiała z czyjąś nieobecnością podobnie do niego i podobnie uświadamiała sobie, że nie jest w istocie sama; zawstydzenie nie pozwoliło wytrzymać późniejszego przecinka ciszy: – Przepraszam. Przepraszam, nie powinnam.
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Park wschodni – G. Molander & Bezimienny: J. Elshof Sro 22 Lis - 16:51
Poczuł, jak się odsłania, jak niszczy się strop nieznanej, jego wewnętrznej skóry, płat suchej warstwy kokonu, w którym wierzga imago resztek dobrych intencji. Dobro, lśniące i kruche, opuszczało falbany jasnych, wzorzystych skrzydeł; dobro, ciepło, serdeczność, które jak skrzep zaległy w pniu zbutwiałego serca, w podstępnym wężu aorty sunącej po rynnie kręgów. Nie był wyłącznie zły, aż do szpiku, podobnie jak nie mógł zostać w pełni szlachetny, bez żadnych ubytków skazy, proporcje, różne, dwóch wrogich sobie wartości utkały materię ludzką skłóconą nurtem przeciwieństw. Tym rzeczywiście byli; sprzecznością, chwiejną jak trzcina, roztrzęsiona w raptownych, wściekłych kaprysach wiatru; tym mieli zawsze pozostać, aż do ostatniej, marnej porcji wytchnienia, wydartej kurczem przepony z miazgi zmęczonych płuc. Zamarł, dryfując pośród nieznanej chwili, w objęciach łagodnych fal, uwikłany w ich pejzaż; z łatwością, niepojętą, głośniejszą od samych słów. Posłuchał rad intuicji, nie rozważał, nie myślał, ukryty pod rozległym pojęciem nieznajomego, w wygodnym zatarciu granic i niewiadomej tańczącej jak blaszki płatków skrzącego się w słońcu śniegu. Czy nie zasłużył na okruch podobnych zdarzeń, na sytuację, niewinną i nieznającą skrywanych skrzętnie sekretów? pod gładką rzeźbą oblicza pleśniała czerstwość swobodnych, spełnionych dawniej uczynków, ambicji, która pełzała brudnymi łuskami rdzy. Osunął się wkrótce wzrokiem, prześlizgnął się po krzywiznach, po rysach kobiecej twarzy, odległej i równie bliskiej; z rezerwą i ciekawością, z jaką śledzi się pierwszy przebieg nieznanych dotychczas zjawisk. Sam, gdy był jeszcze w jej wieku, znał gorycz doznanej straty; jej cierpki, dobitny posmak, który tarmosił rękaw miękkiego gardła, znał odór przedwczesnej śmierci i znał głód zemsty, spełnionej po kilku latach na własnym, żałosnym ojcu. Studiował, zgłębiał arkana wzniosłej magii leczniczej, nie wiedząc, jeszcze że spotka na rozwidleniu życiowych ścieżek mężczyznę, którego później okrzyknie mianem mentora. Nie sądził, że uległ zmianom, skruszony pod uderzeniem woli twardego dłuta; starzec nie sprawił, w istocie, że stał się innym człowiekiem; dał mu ledwie świadomość wszystkich, skrywanych pragnień, które więził w półcieniach własnej twierdzy umysłu.
– Nigdy – nie; nie przestaje. – Różni się jednak sposób, w jaki postrzegasz ból – zapełnił wyrwę milczenia. Czas nie mógł zasklepić rany; przykrywał ją ledwie płachtą nierównej powierzchni strupa, brunatną, suchą barierą dzielącą krajobraz wspomnień i zakleszczone teraz. Ból wciąż należał do niego, nikt nie był w stanie go wyrwać, wyłonić ciernia wbitego w podatną strukturę duszy; ból wciąż był jego, wciąż istniał, choć wszystko wokół zdawało się znacznie inne. Pamiętał dokładnie wieści, które przekazał szpital, bezradność topioną w mętnych, przygasłych oczach medyków; nie żyje, nie miała wrócić; pamiętał łzy, których strużka sunęła po tafli skóry, szloch wyszarpnięty ze studni ściśniętej krtani. Pamiętał własną reakcję, szczerą, bezsilną, bez pieczy drobnej kontroli; tym razem był już spokojny, mówił gładko i płynnie, choć nadal miał w sobie ból. Nie zamknął osoby matki w skorupie nieporuszenia, w płytkości szorstkiego faktu; mógł ścierpieć wiele zarzutów, lecz nigdy podobnej treści.
– Nie przepraszaj – głos pomknął, zaskakując śmiałością również jego samego, wprawiając w trwogę poufnym i bezpośrednim tonem, pozbawionym dystansu grzecznościowego zwrotu, nawet, jeśli podobne cechy przypisywano członkom jego narodu. – Pozwól emocjom zmieniać się razem z tobą – wierzył, że jak on wcześniej, również zmaga się z pustką, poznając kolejny etap, bojąc się, tak, zupełnie jakby się bała, że zniknie koloryt doznań, że zniknie dawne wzruszenie.
– To przecież nie obojętność – zachęcił; powinna wiedzieć; to przecież nie obojętność.
– Nigdy – nie; nie przestaje. – Różni się jednak sposób, w jaki postrzegasz ból – zapełnił wyrwę milczenia. Czas nie mógł zasklepić rany; przykrywał ją ledwie płachtą nierównej powierzchni strupa, brunatną, suchą barierą dzielącą krajobraz wspomnień i zakleszczone teraz. Ból wciąż należał do niego, nikt nie był w stanie go wyrwać, wyłonić ciernia wbitego w podatną strukturę duszy; ból wciąż był jego, wciąż istniał, choć wszystko wokół zdawało się znacznie inne. Pamiętał dokładnie wieści, które przekazał szpital, bezradność topioną w mętnych, przygasłych oczach medyków; nie żyje, nie miała wrócić; pamiętał łzy, których strużka sunęła po tafli skóry, szloch wyszarpnięty ze studni ściśniętej krtani. Pamiętał własną reakcję, szczerą, bezsilną, bez pieczy drobnej kontroli; tym razem był już spokojny, mówił gładko i płynnie, choć nadal miał w sobie ból. Nie zamknął osoby matki w skorupie nieporuszenia, w płytkości szorstkiego faktu; mógł ścierpieć wiele zarzutów, lecz nigdy podobnej treści.
– Nie przepraszaj – głos pomknął, zaskakując śmiałością również jego samego, wprawiając w trwogę poufnym i bezpośrednim tonem, pozbawionym dystansu grzecznościowego zwrotu, nawet, jeśli podobne cechy przypisywano członkom jego narodu. – Pozwól emocjom zmieniać się razem z tobą – wierzył, że jak on wcześniej, również zmaga się z pustką, poznając kolejny etap, bojąc się, tak, zupełnie jakby się bała, że zniknie koloryt doznań, że zniknie dawne wzruszenie.
– To przecież nie obojętność – zachęcił; powinna wiedzieć; to przecież nie obojętność.
Gerda Molander
07.01.2001 – Park wschodni – G. Molander & Bezimienny: J. Elshof Sro 22 Lis - 16:52
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nigdy sobie na to nie przyzwoliła – w przeciwieństwie do niego; nie wzięła bólu straty we własność, choć nosił adres jej serca. Zamykała powieki, spoglądając na znajome nazwisko wydrukowane w gazecie pod wytłuszczonym zaginiony (musiała dowiedzieć się w ten sposób, nie wiedziała, gdzie go szukać, kogo zapytać: nie poznała nigdy jego rodziny, nie zdążył wpuścić jej w swoje życie, jedynie we wspólne piątkowe wieczory, jedynie do przedpokoju swojego mieszkania, z którego mogła dostrzec wyłącznie skromne skrawki jego chaotycznej codzienności); zatrzaskiwała okiennice zastawek, ryglowała przedsionki, nie dopuszczając do siebie toksyny przetrąconego afektu. Nie płakała wtedy, ogłuszona wpatrując się w gazetę rozłożoną na stoliku, który tylekroć dzieliła z jego śmiechem, i nie płakała, kiedy później przynosiła białe, ciężkie kwiaty do Helligsted, przełykając pokornie bezwzględność faktów: to był ostatni raz, kiedy mogła czuć jego obecność – w płaczu jego bliskich, w empatycznych uściskach dłoni, obserwowanych z dystansu cichego szacunku, niezdolna sama podejść do jego matki i spojrzeć jej w oczy, w jego oczy na innej twarzy. Nie wiedziała, co mogłaby jej powiedzieć; nie wiedziała, jak wytłumaczyć swoje wtargnięcie. Przyjaźniliśmy się. Kochałam pani syna. Wierzyłam, że też mnie kochał. Nie była tego dłużej pewna; nie była pewna, czy rzecz nigdy nienazwana posiadała znaczenie, czy istniejąc wyłącznie w ciszy, istniała w ogóle. Rozwiązywaliśmy razem krzyżówki i może nie było w tym nigdy nic więcej – może spojrzenia skalane obietnicą tkwiły wyłącznie w niej; nie mogła go zapytać, nie mogła się dłużej upewnić, nie ufała dłużej pamięci, nie ufała wspomnieniom, nie ufała sobie. Pewność żyła wyłącznie w jego spojrzeniu; więc kiedy zamknął oczy, wszystko zdawało się snem, coraz bardziej. Chciałam, żeby mnie pokochał (nie pierwszy raz daremnie, to nic). Jak egoistyczne były to słowa – jak mogłaby spojrzeć jej w oczy, nosząc w sobie złość za to, że go nie było?
Była tymczasem tak otwarcie egoistyczna przed nieznajomym – i obok bezwiednego wstydu znajdowała ulgę, jakby odkrztusiła wreszcie miękką narośl zatkniętą dotąd w gardle, ściśniętym nieoczekiwanym skurczem płaczu, przed którym uporczywie się jeszcze próbowała wzbraniać. Spuszczała spojrzenie, przełykając słabość serca; uciekała, odruchem, myślą ku prostemu pocieszeniu – miała dzisiaj tak dużo przecież do zrobienia, nie było na to czasu, ból musiał poczekać, kolejny dzień. Musi tylko ruszyć się z miejsca, nie powinna była przystawać; stała jeszcze, mimo to, czując muśnięcie spojrzenia na zarumienionym policzku, kiedy odpowiadał. Nigdy; coś szarpnęło, jakby dłoń wsunięta pod zastawkę próbowała wyważyć siłą jej zatrzask. Nie chcę o nim myśleć tak długo. Miała wrażenie, że musiał to widzieć, dostrzegać tę myśl w jej spojrzeniu, kiedy odnajdowała jego uwagę, dostrzegać jej tragiczną samolubność – chciała na kimś zacisnąć palce, ale nie tęsknić. Nie postrzegała zmiany tonu, jakby zdawał się, również jej, zbyt w tym momencie odpowiedni, by wzbudzać czujność. Nie miało znaczenia, że nie znali swoich imion. Wiedział, że była egoistyczna – to nawet więcej, to nawet bliżej, przez chwilę.
– Nie chcę – odpowiedziała wreszcie, ściszając głos do szmeru obawy przed oceną; do szeptu lęku przed tą osobliwą szczerością: nie była człowiekiem pozbawionym skazy. Skroplony ból kąsał policzek, nie odwróciła jednak spojrzenia, poszukując w źrenicach mężczyzny nagany, oczekując jej, przekonana, że na nią zasłużyła. Przyszło jej na myśl, że wszyscy, ostatecznie, byli żyjącymi mogiłami, noszącymi w pamięci kości zmarłych. – Co, jeśli nie chcę?
Nie wiedziała, dlaczego wydawało jej się, że mógł odpowiedzieć jej na wszystko; i że mogła zapytać go o wszystko. Wyobrażała sobie ten ból, pozostawiony w tętnicy jak skrzep duszący puls. Emocje odłożone do szafy, na samo dno szuflady, z płonną obietnicą, że zajrzy na nie jutro.
– Przepraszam – odezwała się nagle, kiedy pytanie wygasło wraz z mgiełką ciepłego oddechu. Nie powinna nigdy wypowiadać tych słów; obarczać nimi nieznajomego w tak zuchwały, poufały sposób. – Przepraszam, spieszę się – musiała wrócić do zapomnienia, musiała ruszyć się z miejsca, zacisnąć zęby, nie zatrzymywać się znowu.
Gerda i Bezimienny z tematu
Była tymczasem tak otwarcie egoistyczna przed nieznajomym – i obok bezwiednego wstydu znajdowała ulgę, jakby odkrztusiła wreszcie miękką narośl zatkniętą dotąd w gardle, ściśniętym nieoczekiwanym skurczem płaczu, przed którym uporczywie się jeszcze próbowała wzbraniać. Spuszczała spojrzenie, przełykając słabość serca; uciekała, odruchem, myślą ku prostemu pocieszeniu – miała dzisiaj tak dużo przecież do zrobienia, nie było na to czasu, ból musiał poczekać, kolejny dzień. Musi tylko ruszyć się z miejsca, nie powinna była przystawać; stała jeszcze, mimo to, czując muśnięcie spojrzenia na zarumienionym policzku, kiedy odpowiadał. Nigdy; coś szarpnęło, jakby dłoń wsunięta pod zastawkę próbowała wyważyć siłą jej zatrzask. Nie chcę o nim myśleć tak długo. Miała wrażenie, że musiał to widzieć, dostrzegać tę myśl w jej spojrzeniu, kiedy odnajdowała jego uwagę, dostrzegać jej tragiczną samolubność – chciała na kimś zacisnąć palce, ale nie tęsknić. Nie postrzegała zmiany tonu, jakby zdawał się, również jej, zbyt w tym momencie odpowiedni, by wzbudzać czujność. Nie miało znaczenia, że nie znali swoich imion. Wiedział, że była egoistyczna – to nawet więcej, to nawet bliżej, przez chwilę.
– Nie chcę – odpowiedziała wreszcie, ściszając głos do szmeru obawy przed oceną; do szeptu lęku przed tą osobliwą szczerością: nie była człowiekiem pozbawionym skazy. Skroplony ból kąsał policzek, nie odwróciła jednak spojrzenia, poszukując w źrenicach mężczyzny nagany, oczekując jej, przekonana, że na nią zasłużyła. Przyszło jej na myśl, że wszyscy, ostatecznie, byli żyjącymi mogiłami, noszącymi w pamięci kości zmarłych. – Co, jeśli nie chcę?
Nie wiedziała, dlaczego wydawało jej się, że mógł odpowiedzieć jej na wszystko; i że mogła zapytać go o wszystko. Wyobrażała sobie ten ból, pozostawiony w tętnicy jak skrzep duszący puls. Emocje odłożone do szafy, na samo dno szuflady, z płonną obietnicą, że zajrzy na nie jutro.
– Przepraszam – odezwała się nagle, kiedy pytanie wygasło wraz z mgiełką ciepłego oddechu. Nie powinna nigdy wypowiadać tych słów; obarczać nimi nieznajomego w tak zuchwały, poufały sposób. – Przepraszam, spieszę się – musiała wrócić do zapomnienia, musiała ruszyć się z miejsca, zacisnąć zęby, nie zatrzymywać się znowu.
Gerda i Bezimienny z tematu