:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
18.12.2000 – Kładka nad ulicą – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nystrom
2 posters
Einar Halvorsen
Re: 18.12.2000 – Kładka nad ulicą – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nystrom Sro 22 Lis - 16:16
Einar HalvorsenWidzący
online
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
18.12.2000
Kłamliwa poświata słońca opada na bryłach miasta, tłum kłębi się i przelewa - dym oddechów i kroków, szum, pędy rozmów rozchwiane na szorstkich, chłodnych ramionach wiatru. Podkrążone spojrzenia mętnych okien kamienic, liszaje i strupy tynku, rażący zgryz zaniedbania odciśnięty stygmatem na prostokątach ścian (zęby czasu). Języki wąskich alejek wijące się niczym węże zamarłe pod korcem cienia - dzielnica Ymira Starszego nie mogła cieszyć się wzniosłym tonem opinii, wciąż pozostając w tyle jak odrzucony bękart, jak atroficzna, niechciana część tkanki miasta. Słodka, dumna idylla ustępowała dosadnie uboższym rysom, budynkom niekiedy pięknym lecz pozbawionym troski, gasnącym w dawnym wyglądzie. Dopiero w ostatnich latach podjęto szeregi działań mających zmienić niechlubny, szerzący się plagą stan, wzniesiono gmach jaki stał się siedzibą Stortingu, zadbano o rozwój punktów na okolicznej mapie, lokalów, zakładów, sklepów. Podjęta walka nie odmieniała jednak całkiem oblicza pobliskich ulic, nadal posępnych i szarych, zmęczonych jak ich mieszkańcy. Sam stosunkowo rzadko pojawiał się w takich miejscach - dziś jednak zmierzał w kierunku pewnego antykwariatu, na którego regałach odnalazł wcześniej co najmniej kilka tytułów budzących jego uwagę, woluminów o stosunkowo nieczęsto spotykanych wydaniach.
Łajdak! kobiecy głos przebił się przez pleśń gwaru - chciał iść przed siebie, co prędko stało się w oczach kaprysów losu niezwykle daremną próbą. Staruszka, roztrzęsiona, parła naprzeciw niego, wskazując nagłym osądem swej wyciągniętej dłoń. Łajdak! Okradł mnie! Zryw konsternacji naprężył mimiczny spektakl, oczy, dotąd spokojne i przygaszone otworzyły się szerzej w jawnej formie zdumienia. Pierwsze, ciśnięte z początku próby wyjaśnień, rozwikłania pomyłki, nie mogły przynieść efektu - kobieta była wyraźnie niepocieszona, rozgoryczona faktem w którym ktoś nadwyrężył jej dobroduszną naiwność. Ciężar presji narastał, wzrok tłumu lepił się, coraz chętniej i hojniej wstrzymany na jego twarzy, gotowy wskrzesić reakcję. Nie chciał żadnych trudności, nie chciał utraty czasu spowodowanej nadejściem Kruczych Strażników, nie chciał dłużej tłumaczyć się z identycznych absurdów. Nachylił się do kobiety, poufale, pokornie przylegając uwagą do bystrych oczu utkwionych w meandrach zmarszczek.
- Nie zrobiłbym pani krzywdy - głos, miękki, opadł jak gęsty puch, hipnotyzm aury dosięgnął sfery umysłu. Nie miał innego wyjścia; musiał dziś z niej skorzystać aby zażegnać konflikt. Pasma tęczówek ze zrozumieniem i błyskiem patrzyły pełne współczucia; staruszka zamrugała gwałtownie, natychmiast zmieniając zdanie. (Och, rzeczywiście…. musiałam cię z kimś pomylić…. przepraszam cię, kochanieńki… z wiekiem słabnie mi wzrok. Masz takie dobre spojrzenie… jak mogłam… jak mogłam… Wybacz starej kobiecie….)
Jej głos roznosił się właśnie ostatkiem echa, gdy zmierzał już w swoją stronę. Wspiął się na kładkę, licząc, że dzięki obranej drodze zatraci ciekawość innych, zgromadzonych przechodniów. Wszystko z piętra dystansu zdawało się mniej istotne; powoli, powoli płynąc.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 18.12.2000 – Kładka nad ulicą – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nystrom Sro 22 Lis - 16:17
Papierosowy dym ulatywał ponad jego głowę, układając się ażurowymi wzorami popielatych koronek między poszarpanymi kosmykami włosów. Zakaszlał. Midgard wydawał mu się dziś wielki i pusty, kruchy w swojej konstrukcji niczym wydrążona kość, w którą grudzień wpełzał jak żmija - zimny i groźny, dwie igły ostrych zębów mrozu wbijających się w jego skórę czerwonymi śladami kwitnącego zimna. Ostatnio źle spał, ostatnio miał koszmary i gorączki, myśli o cudzych głowach rozłamanych wpół jak włoskie orzechy; ostatnio był złybardziej niż zwykle, a złość ta coraz mniej przypominała uczucie, które mógłby żywić człowiek. Kimkolwiek stał się przez minione tygodnie, jego ludzkość zaczynała topnieć pod zaspami usypanymi z brudnego śniegu.
To była łatwa robota, jedna z tych, którymi zajmował się świeżo po przyjeździe do miasta. Był wówczas jedynie wyrośniętym nastolatkiem, umiejącym niewiele ponad wyławianie ryb i rąbanie drewna, a jednak kradzież okazała się przychodzić mu naturalnie, tak jakby sprawność ta rozrastała się pod jego skórą od niemowlęctwa, jakby kwitła w nim pojedynczymi pąkami od pierwszych kroków i pierwszych słów. Nigdy być może nie miał być uczciwy, nie za swojej winy lub swojego zepsucia (nwet jeżeli zgnilizna zdążyła już zarosnąć wszystkie jego organy jak bluszcz oplatający przybrzeżne kamienice), a z czystej woli bogów. Marie powiedziała mu kiedyś, że każdy talent, który dostajemy przy narodzinach, jest darem, a każdy dar należy wykorzystywać, bo prezenty marnują się i butwieją, kiedy stoją tak w kątach pokojów, niechciane i zakurzone. To brak szacunku – myślał tamtego dnia, gdy pierwszy raz przeliczał kilka brudnych monet, siedząc na skrzyni w porcie północnym. Nie robiłbym tego, gdybym potrafił malować – myślał dziś, gdy chował złotą bransoletkę do wewnętrznej kieszeni swojego znoszonego płaszcza. Lubił uważać, że cokolwiek robi – nieważne jak bardzo podłymi i lepkimi zajęciami się parał – we wszystkim umiał odnaleźć cienką wstążkę sztuki, choćby nutę artyzmu. Czasem siniaki na cudzych policzkach układały się w kwiatowe desenie.
Złoto w kieszeni było lekkie, a jednak zdawało się ciążyć mu przyjemnie — jego ciężar przerastał bowiem metal i wzrastał obietnicami ciepłej kolacji, kilku kolejek alkoholu i bezpiecznego łóżka przynajmniej na jedną noc. Drobny łańcuszek ukryty teraz za wielokrotnie naprawianymi szwami kieszeni dla niego był skarbem, przepustką do chwili wygody i spokoju, symbolem życia, które nie dorosło nigdy do stabilności, zamiast tego kołysząc nim od głodującej biedy po wygodę opłacona grzechotem łamanych kości. Dla tamtej kobiety był natomiast niczym — mógł mieć wartość sentymentalną, ta jednak nigdy go nie obchodziła, sentymenty nie miały znaczenia, kiedy brakowało na jedzenie. A dziś Pekka był zmęczony, niewyspany po rozrywanych koszmarami nocach spędzonych na wysłużonym, zarobaczonym materacu; dziś pragnął jedynie jednego dnia spędzonego jako ktoś inny. Jutro znajdzie kolejną robotę, jutro zapożyczy się u kogoś, kto i tak mu nie zaufa, znajdzie desperata, który szukać będzie twarzy bez sumienia. Nie dzisiaj.
Łajdak wyrzucone w zrozpaczonym gniewie dotarło do niego kilka minut później, kiedy przeciskał się przez gwar. Spędził wystarczająco wiele lat na ulicy, żeby wiedzieć, iż w tego typu sytuacji ucieczka nie ma żadnego sensu — ściągnęłaby na niego jedynie podejrzenia. Otulił się wiec szczelniej płaszczem, zgarbił lekko i ruszył przed siebie, mając nadzieję, iż w ten sposób wtopi się w przechodniów. Czuł spojrzenia śledzące tył jego głowy, nikt jednak go nie zatrzymał, nikt nie krzyknął, a głos kobiety drżał gdzieś za jego plecami. Przystanął na moment, chowając się za fasadą jednej z kamienic i obserwując krótką scenę z oddali — cichy widz tego małego, obyczajowego teatru, sam przecież będący jego reżyserem. Nie zrobiłbym pani krzywdy nie było głośne, a jednak dotarło do niego w całości, nienadgryzione przez szum okolicznych rozmów. Gładkie i łagodne, czarujące w swojej spolegliwości. Pekka wsunął między wargi kolejnego papierosa, odpalił go krótką inkantacją i upewniając się, ze skarb nadal spoczywa w kieszeni, niczym cień wysuną się spomiędzy pionów ścian i ruszył w stronę kładki. Ustal przy łukowato zakończonym oknie, pozwalając, by dym wymieszał się z łuną złotego, zimowego słońca. To zabawne, nawet w tym brudzie i pustce świat bywał jasny i łagodny.
- Gdzie uczyłeś się sztuki oswajanie starych bab? - jego głos rozbrzmiał nagle, przyjemnym i słodkim tonem; jednym z tych tonów, którym nie przystoi wypowiadać przekleństw, a jednak robią to bez przerwy, nadając im kuriozalnie miękkiego, ciepłego charakteru. Nie odwrócił się nawet w stronę mężczyzny, dalej wpatrywał się w przybrudzone szkło okna. - Kruczy nie mają się czym zajmować, hm? Ludzie umierają, a oni rozczulają się nad jakąś bogatą prukwą… - Zwrócił w końcu profil w jego kierunku i ozdobił twarz szerokim, uprzejmym uśmiechem anioła.
Wolał nie patrzeć mu w oczy.
To była łatwa robota, jedna z tych, którymi zajmował się świeżo po przyjeździe do miasta. Był wówczas jedynie wyrośniętym nastolatkiem, umiejącym niewiele ponad wyławianie ryb i rąbanie drewna, a jednak kradzież okazała się przychodzić mu naturalnie, tak jakby sprawność ta rozrastała się pod jego skórą od niemowlęctwa, jakby kwitła w nim pojedynczymi pąkami od pierwszych kroków i pierwszych słów. Nigdy być może nie miał być uczciwy, nie za swojej winy lub swojego zepsucia (nwet jeżeli zgnilizna zdążyła już zarosnąć wszystkie jego organy jak bluszcz oplatający przybrzeżne kamienice), a z czystej woli bogów. Marie powiedziała mu kiedyś, że każdy talent, który dostajemy przy narodzinach, jest darem, a każdy dar należy wykorzystywać, bo prezenty marnują się i butwieją, kiedy stoją tak w kątach pokojów, niechciane i zakurzone. To brak szacunku – myślał tamtego dnia, gdy pierwszy raz przeliczał kilka brudnych monet, siedząc na skrzyni w porcie północnym. Nie robiłbym tego, gdybym potrafił malować – myślał dziś, gdy chował złotą bransoletkę do wewnętrznej kieszeni swojego znoszonego płaszcza. Lubił uważać, że cokolwiek robi – nieważne jak bardzo podłymi i lepkimi zajęciami się parał – we wszystkim umiał odnaleźć cienką wstążkę sztuki, choćby nutę artyzmu. Czasem siniaki na cudzych policzkach układały się w kwiatowe desenie.
Złoto w kieszeni było lekkie, a jednak zdawało się ciążyć mu przyjemnie — jego ciężar przerastał bowiem metal i wzrastał obietnicami ciepłej kolacji, kilku kolejek alkoholu i bezpiecznego łóżka przynajmniej na jedną noc. Drobny łańcuszek ukryty teraz za wielokrotnie naprawianymi szwami kieszeni dla niego był skarbem, przepustką do chwili wygody i spokoju, symbolem życia, które nie dorosło nigdy do stabilności, zamiast tego kołysząc nim od głodującej biedy po wygodę opłacona grzechotem łamanych kości. Dla tamtej kobiety był natomiast niczym — mógł mieć wartość sentymentalną, ta jednak nigdy go nie obchodziła, sentymenty nie miały znaczenia, kiedy brakowało na jedzenie. A dziś Pekka był zmęczony, niewyspany po rozrywanych koszmarami nocach spędzonych na wysłużonym, zarobaczonym materacu; dziś pragnął jedynie jednego dnia spędzonego jako ktoś inny. Jutro znajdzie kolejną robotę, jutro zapożyczy się u kogoś, kto i tak mu nie zaufa, znajdzie desperata, który szukać będzie twarzy bez sumienia. Nie dzisiaj.
Łajdak wyrzucone w zrozpaczonym gniewie dotarło do niego kilka minut później, kiedy przeciskał się przez gwar. Spędził wystarczająco wiele lat na ulicy, żeby wiedzieć, iż w tego typu sytuacji ucieczka nie ma żadnego sensu — ściągnęłaby na niego jedynie podejrzenia. Otulił się wiec szczelniej płaszczem, zgarbił lekko i ruszył przed siebie, mając nadzieję, iż w ten sposób wtopi się w przechodniów. Czuł spojrzenia śledzące tył jego głowy, nikt jednak go nie zatrzymał, nikt nie krzyknął, a głos kobiety drżał gdzieś za jego plecami. Przystanął na moment, chowając się za fasadą jednej z kamienic i obserwując krótką scenę z oddali — cichy widz tego małego, obyczajowego teatru, sam przecież będący jego reżyserem. Nie zrobiłbym pani krzywdy nie było głośne, a jednak dotarło do niego w całości, nienadgryzione przez szum okolicznych rozmów. Gładkie i łagodne, czarujące w swojej spolegliwości. Pekka wsunął między wargi kolejnego papierosa, odpalił go krótką inkantacją i upewniając się, ze skarb nadal spoczywa w kieszeni, niczym cień wysuną się spomiędzy pionów ścian i ruszył w stronę kładki. Ustal przy łukowato zakończonym oknie, pozwalając, by dym wymieszał się z łuną złotego, zimowego słońca. To zabawne, nawet w tym brudzie i pustce świat bywał jasny i łagodny.
- Gdzie uczyłeś się sztuki oswajanie starych bab? - jego głos rozbrzmiał nagle, przyjemnym i słodkim tonem; jednym z tych tonów, którym nie przystoi wypowiadać przekleństw, a jednak robią to bez przerwy, nadając im kuriozalnie miękkiego, ciepłego charakteru. Nie odwrócił się nawet w stronę mężczyzny, dalej wpatrywał się w przybrudzone szkło okna. - Kruczy nie mają się czym zajmować, hm? Ludzie umierają, a oni rozczulają się nad jakąś bogatą prukwą… - Zwrócił w końcu profil w jego kierunku i ozdobił twarz szerokim, uprzejmym uśmiechem anioła.
Wolał nie patrzeć mu w oczy.
Bezimienny
18.12.2000 – Kładka nad ulicą – E. Halvorsen & Bezimienny: P. Nystrom Sro 22 Lis - 16:18
Pogłosy kroków otarły się o zimowy, szorstki woal powietrza, frunęły zakleszczone pomiędzy oprawą ścian, wspinały się, opadały po kręgosłupie schodów; potrawka stąpnięć i dźwięków wydartych z krtani ulicy mieszała się razem z cichym, równym szmerem oddechów chłonących wilgotny zapach starszawych, zmęczonych murów. Snop pobladłego światła przelewał się przez źrenice zmętniałych konstrukcji okien, rozkładał się niczym dywan, jak wątły przejaw nadziei. Sztych wpuszczonego pytania dosięgnął go momentalnie, niespodziewany pochodzący zza granic śmiałego przewidywania; był naiwny, naiwny myśląc że przemknie prędko niczym wątły fantazmat, cień pozbawiony właściwej kolumny kształtu. Często, beznadziejnie zbyt często utwierdzał się w przeświadczeniu o własnej nietykalności, o słodkim natchnieniu czaru chroniącym go niczym pancerz przed wyrządzeniem krzywdy, o prostej komendzie głosu której wymyślny balsam zasklepiał rany agresji ziejące podstępną paszczą, o pospolitym spojrzeniu przytwierdzonym z uwagą do przeciwległej twarzy; uważał że będzie w stanie zażegnać każdy scenariusz obrośnięty cierniami przypuszczalnych zagrożeń. Stres nie nadszarpnął żadnego z postronków mięśni, nie wstrząsnął workiem żołądka i nie ponaglał skrytego pod bramą żeber serca. Przystanął, stosownie, czując na płótnie skóry mrowiący dotyk kaskady promieni słońca. Czy miał odczuwać niepokój? Czy powinien wzdrygnąć się, żując powoli swoje gorzkie odkrycie że nie oddali się równie prędko jak początkowo sądził? Męski głos nie nastroszył się w nieprzyjaznym nastawieniu, kołysząc się w wyrzuconym na przekór światu wytknięciu.
- To żadna sztuka - takt kroków niezwłocznie zamarł w stwardniałym kokonie ciszy, poczwarce oszczędnych dźwięków, w nieznacznym szumie prześwitującym z koryt zaułków miasta. Linia warg przełamała się, wywinęła w nieznacznym, nienatarczywym uśmiechu. Zmrużył przez chwilę oczy - wystarczy powiedzieć prawdę, prawdę którą ktoś chce usłyszeć, prawdę której bezwiednie szuka, prawdę którą będzie skłonny sam przyjąć. Słysząc dalszą uwagę przylgnął wzrokiem do szyby, lustrując pobliski, widziany z dystansu widok.
- Cóż - odparł bez najmniejszego pośpiechu - wszystkim się coś należy - oblekał zdanie tonem niezwykle jałowym, tonem człowieka który już dawno pogodził się z restrykcjami świata, który nie trwonił czasu na drążenie niezmiennych, ugruntowanych spraw, tonem osoby troszczącej się przede wszystkim o ścieżki własnego losu. Pomimo tego przez jego tembr przenikały przejawy żartobliwości, wszystkiego czego w teorii wkrótce mógł pożałować. Pasma tęczówek osadziły się na sylwetce nieznajomego - dostrzegał, że nie spogląda mu w oczy, powoli ćmiąc papierosa.
- Starszym kobietom również - świat, odkąd tylko pamiętał, stał pochylony nad losem ludzi znaczących, niekiedy aby zdobyć uznanie debatował zawzięcie nad losem chłopca znalezionego w brudzie ciemnej uliczki - po czym znów zapominał, po czym znów nic nie zmieniał, głuchnąc w dźwiękach oklasków, w powtarzalnym i zgodnym rytmie potakujących głów.
Einar i Bezimienny z tematu
- To żadna sztuka - takt kroków niezwłocznie zamarł w stwardniałym kokonie ciszy, poczwarce oszczędnych dźwięków, w nieznacznym szumie prześwitującym z koryt zaułków miasta. Linia warg przełamała się, wywinęła w nieznacznym, nienatarczywym uśmiechu. Zmrużył przez chwilę oczy - wystarczy powiedzieć prawdę, prawdę którą ktoś chce usłyszeć, prawdę której bezwiednie szuka, prawdę którą będzie skłonny sam przyjąć. Słysząc dalszą uwagę przylgnął wzrokiem do szyby, lustrując pobliski, widziany z dystansu widok.
- Cóż - odparł bez najmniejszego pośpiechu - wszystkim się coś należy - oblekał zdanie tonem niezwykle jałowym, tonem człowieka który już dawno pogodził się z restrykcjami świata, który nie trwonił czasu na drążenie niezmiennych, ugruntowanych spraw, tonem osoby troszczącej się przede wszystkim o ścieżki własnego losu. Pomimo tego przez jego tembr przenikały przejawy żartobliwości, wszystkiego czego w teorii wkrótce mógł pożałować. Pasma tęczówek osadziły się na sylwetce nieznajomego - dostrzegał, że nie spogląda mu w oczy, powoli ćmiąc papierosa.
- Starszym kobietom również - świat, odkąd tylko pamiętał, stał pochylony nad losem ludzi znaczących, niekiedy aby zdobyć uznanie debatował zawzięcie nad losem chłopca znalezionego w brudzie ciemnej uliczki - po czym znów zapominał, po czym znów nic nie zmieniał, głuchnąc w dźwiękach oklasków, w powtarzalnym i zgodnym rytmie potakujących głów.
Einar i Bezimienny z tematu