:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer
2 posters
Folke Baantjer
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Nie 13 Mar - 18:08
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
18.12.2000
Między konarami wygiętych, łysiejących drzew stłoczone blisko ptactwo poruszało się niespokojnie, rozchylając swe grube, szpiczaste dzioby, spomiędzy których dobywało się głuche echo złowrogiego krakania – ich czarne pióra lśniły niebieskim połyskiem w bladych, grudniowych promieniach słońca, przedzierających się śreżogą poprzez kierdel stłoczonych na niebie chmur i sprawiających, że śnieg, który skrzypiał cicho pod jego nogami, błyszczał, jakby ktoś udekorował podłoże drobinkami srebrzystego brokatu. Zdawało mu się, że okolica, choć zachęcająca tak nietypową dla grudnia jasnością, która na obrzeżach Midgardu miejscami ustępowała panującej poza jego granicami nocy, wdzierającej się strzępami poczwarnych kształtów, jakby mrok był ciemnym, brudzącym napojem, który rozlał się po śnieżnym obrusie z nieopatrznie przewróconego kielicha, przebijając się przez iluzję zawieszonego ponad miastem słońca, miała w sobie jakiś niepokój – w miarę jak zbliżał się do wzniesionej pośród iglastej kniei budowli, na ramionach zaczynała ciążyć mu uporczywa świadomość popełnionej na jej terenie zbrodni. Od śmierci dwóch, młodych godarów minęły przeszło dwa miesiące – krew dawno rozmyła się na strzępach zbroczonej wiechliny, spłynęła z betonowych płytek chłodnej, kamiennej posadzki, zniknęła, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu, siniaka bądź krzywo zasklepionej blizny, tymczasem na widok niewielkich błoni przeszedł go dreszcz odruchowego lęku, pieszczota zgrozy skradająca się na palcach wzdłuż linii kręgosłupa.
Zatrzymał się w miejscu, zdjęty nagłą wątpliwością, obawą podobnej tej, która w Święto Łucji nakazywała unikać skamieniałego wzroku najwyższego z bogów, chylić głowę w przekonaniu, że jego wierny posąg podążał za nim spojrzeniem, gładko ociosaną gałką swego widzącego oka; wahanie zatrzymało go przed uchylonymi na oścież drzwiami, otworem ciemnym i wilgotnym jak zwierzęce gardło – dawniej ciężka, ziołowa woń kadzideł i dymu, który sączył się wąskimi, siwymi strużkami z wypalonych knotów świec, przyprawiała go o upragnione, paliatywne poczucie ulgi, jakby jego płuca były dotąd ogorzałe jęzorami pożaru, popielate i lepkie od smoły, która lata temu zaległa na w ich wrażliwym wnętrzu, a teraz nareszcie, po raz pierwszy wypełniały się powietrzem. Życie nauczyło go skruchy wobec wiary, lecz skrucha ta miała trwożliwą strukturę, w obliczu której korzył się przed wolą bogów nie w ufnej nadziei, ale w strachu przed tym, na jak wiele krzywd mogliby jeszcze przyzwolić; Odyn z gęstą, siwą brodą i opustoszałym oczodołem, Walfadr, mawiała matka – ojciec poległych. Zapomniał, jak się niego modlić. Bał się, że jego prośby mogłyby się spełnić.
Nie był trzeźwy, chociaż chłodny, zimowy wicher przewiał go na wylot, porywając ze sobą nieprzyjemny, cierpki zapach alkoholu, szemrający cicho w skroni, płytko pod powierzchnią skóry – coraz rzadziej pozwalał, by ostra, klarowna rzeczywistość muskała tkankę jego jaźni, drocząc się swym okrucieństwem, surowym uciskiem pazura, którego nie potrafił znieść, bo ilekroć próbował nie zamykać oczu, przez jego ciało przesączała się konwulsja emocji zbyt ciężkich, by umiał utrzymać je na swych ramionach. Uciekał nieustannie, a kiedy znalazł sie przed ogromem nordyckiej świątyni, jej kruczym okiem, spoglądającym na niego z gniewną powagą, zdawało mu się, że już nigdy nie zdołałby zatrzymać się w miejscu; nieuchronnie musiał w końcu zatonąć.
Zamglenie, które oplotło jego umysł pajęczyną chwilowej inercji, ustąpiło jednak w końcu pod nieoczekiwanym ciepłem nad górną wargą – stróżka krwi zsunęła się po skórze, pozostawiając na ustach nieprzyjemny, metaliczny posmak i skapując pojedynczymi kroplami po brodzie, gdy pochylił się do przodu, pośpiesznym, nerwowym ruchem przysłaniając nos wierzchem prawej dłoni; posoka rozpłynęła się na śniegu jak karminowy atrament, plamy Rorschacha, kształtem przypominające niewyraźną, zwierzęcą sylwetkę.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Wto 15 Mar - 12:16
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Obiecała. Zapewniała, że nie będzie się oddalać od centrum Midgardu, ani nie pojawi się w miejscach, które nie należały do bezpiecznych. Miała w pamięci szok, który przeżyła słysząc o tym, co stało się w świątyni. Mord. Magia zakazana. To było zbyt wiele jak na tę dobrą, szlachetną postać. Amalia była łagodna i nie stanowiła zagrożenia dla nikogo. Znała wiele zaklęć, ale czy potrafiłaby się obronić? Oby nie musiała tego próbować. Szła wiedziona jakimś dziwnym impulsem, coś ją przyciągało do tego miejsca. Może chęć zadumy, modlitwy, oderwania się od świata, a może to była ciekawość, by poczuć na własnej skórze oddech śmierci, która już na zawsze miała być związana z tym miejscem. Nie wiedziała.
Mimo to… tak, brnęła dalej. Przed jej oczami rosła budowla, którą wzniesiono po to, by oddawać w niej cześć Odynowi. Tymczasem stało się miejscem zbrodni tak potwornej, że świątynia była coraz rzadziej odwiedzana. Mimo to ktoś tam był. Widziała postać, samotną przed wejściem.
Amalia na chwilę przystanęła i wpatrzyła się w widok przed sobą. Nadal nie potrafiła sobie odpowiedzieć na pytanie, co ona tam właściwie robiła. Postanowiła zawrócić, gdy tylko zerknie na chwilę na wnętrze budowli. Miała stanąć na progu, to wszystko. Może osoba, która tam się udała, również miała wątpliwości, bo nie spieszyła się z wejściem do środka. Eitri pewnie powiedziałby, że wybrała złe miejsce i zły czas na swoją wyprawę, ale jego tu nie było. Na myśl o nim zrobiło jej się nieco cieplej, ale musiała za chwilę odrzucić myśli o nim. To było trudne, bo odmienił jej życie. I była bogom wdzięczna za to, że stanął na jej drodze. Dziękowała im za to i polecała go w swoich modlitwach. To on sprawiał, że czuła się potrzebna i doceniana. I tęskniła za nim, chociaż widzieli się przecież nie tak dawno. O czym to mogło świadczyć? Nie była pewna, ale chciała się tego dowiedzieć. Wzięła głęboki oddech. Musiała skupić się na czymś innym. I chyba jej się to udało.
Podeszła bliżej, krok po kroku zbliżając się do celu. Chciała zignorować osobę, która już tam była, ale nie z racji tego, że była niegrzeczna, lecz dlatego, że być może ów człowiek nie życzył sobie żadnego towarzystwa i chciał w spokoju się modlić czy podumać nad swoimi sprawami.
Gdy zobaczyła krew na śniegu, serce zabiło jej mocniej w piersi. Natychmiast odezwały się w niej troska i życzliwość.
- Przepraszam… - odezwała się niepewnie, podchodząc bliżej. - Czy wszystko dobrze? - zapytała, a kiedy zobaczyła z kim ma do czynienia, westchnęła.
- Folke – powiedziała krótko. Znów miał kłopoty? Czy coś się wydarzyło niedobrego? Wyglądał naprawdę marnie. Coś musiało się wydarzyć, ale co takiego?
- Co się stało? - nie patrzyła na niego z naganą, lecz ze szczerym współczuciem. Co takiego przeżywał? O czym nie mówił? I dlaczego zawsze spotykała go w dziwnych okolicznościach?
Nigdy nie oceniała nikogo z góry, nie potrafiła tego zrobić. Musiała się dowiedzieć, co się stało tym razem. - Folke? - chciała mu pomóc, o ile mogła. Kiedyś byli przyjaciółmi. A teraz? On wiedział, że może liczyć na jej pomoc.
Mimo to… tak, brnęła dalej. Przed jej oczami rosła budowla, którą wzniesiono po to, by oddawać w niej cześć Odynowi. Tymczasem stało się miejscem zbrodni tak potwornej, że świątynia była coraz rzadziej odwiedzana. Mimo to ktoś tam był. Widziała postać, samotną przed wejściem.
Amalia na chwilę przystanęła i wpatrzyła się w widok przed sobą. Nadal nie potrafiła sobie odpowiedzieć na pytanie, co ona tam właściwie robiła. Postanowiła zawrócić, gdy tylko zerknie na chwilę na wnętrze budowli. Miała stanąć na progu, to wszystko. Może osoba, która tam się udała, również miała wątpliwości, bo nie spieszyła się z wejściem do środka. Eitri pewnie powiedziałby, że wybrała złe miejsce i zły czas na swoją wyprawę, ale jego tu nie było. Na myśl o nim zrobiło jej się nieco cieplej, ale musiała za chwilę odrzucić myśli o nim. To było trudne, bo odmienił jej życie. I była bogom wdzięczna za to, że stanął na jej drodze. Dziękowała im za to i polecała go w swoich modlitwach. To on sprawiał, że czuła się potrzebna i doceniana. I tęskniła za nim, chociaż widzieli się przecież nie tak dawno. O czym to mogło świadczyć? Nie była pewna, ale chciała się tego dowiedzieć. Wzięła głęboki oddech. Musiała skupić się na czymś innym. I chyba jej się to udało.
Podeszła bliżej, krok po kroku zbliżając się do celu. Chciała zignorować osobę, która już tam była, ale nie z racji tego, że była niegrzeczna, lecz dlatego, że być może ów człowiek nie życzył sobie żadnego towarzystwa i chciał w spokoju się modlić czy podumać nad swoimi sprawami.
Gdy zobaczyła krew na śniegu, serce zabiło jej mocniej w piersi. Natychmiast odezwały się w niej troska i życzliwość.
- Przepraszam… - odezwała się niepewnie, podchodząc bliżej. - Czy wszystko dobrze? - zapytała, a kiedy zobaczyła z kim ma do czynienia, westchnęła.
- Folke – powiedziała krótko. Znów miał kłopoty? Czy coś się wydarzyło niedobrego? Wyglądał naprawdę marnie. Coś musiało się wydarzyć, ale co takiego?
- Co się stało? - nie patrzyła na niego z naganą, lecz ze szczerym współczuciem. Co takiego przeżywał? O czym nie mówił? I dlaczego zawsze spotykała go w dziwnych okolicznościach?
Nigdy nie oceniała nikogo z góry, nie potrafiła tego zrobić. Musiała się dowiedzieć, co się stało tym razem. - Folke? - chciała mu pomóc, o ile mogła. Kiedyś byli przyjaciółmi. A teraz? On wiedział, że może liczyć na jej pomoc.
Folke Baantjer
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Pią 25 Mar - 17:34
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Wydawało mu się, że czas gwałtownie zwolnił, nabierając onirycznego tempa, klatka po klatce – przyglądał się, jak krople krwi przecinają chłodne, grudniowe powietrze i rozbijają się o obrus śniegu, by nieśpiesznie wniknąć żyłkami czerwieni w biel miękkich płatków, a następnie wgryźć się w niego, jak atrament wgryza się w cienkie płótno papierowego arkusza. Widok ten wypełniał w jego umyśle całą wieczność; odnosił wrażenie, że gdyby wyciągnął dłoń, mógłby powstrzymać karminowe perły posoki przed dotknięciem ziemi, pozwolić, by zaległy w debrze jego śródręcza i rozsunęły się labiryntem linii papilarnych – mimo to stał w miejscu, nieruchomo wpatrując się w grunt, ze źrenicami rozszerzonymi w płochliwym niedowierzaniu, zdjęty strachem, który położył się dropiatością gęsiej skórki na zesztywniałym karku. Oglądał tę scenę po tysiąckroć wcześniej, własną krew skapującą mu pod nogi, brudzącą rękawy, gdy mimowiednie unosił przedramię do twarzy, podchodzącą do gardła falą mdłości, których nie potrafił przełknąć, więc uciskała grdykę i sprawiała, że oczy nakrywały się cienką taflą wilgoci – zazwyczaj krwi było jednak więcej, zazwyczaj towarzyszył jej ból, tym razem tylko wypity wcześniej alkohol nadal palił w żołądku, parował przez zmarzniętą skórę, drażnił napięte struny krtani, chociaż jego paliatywne działanie przypominało już odległe wspomnienie, krótkotrwałą ulgę, do której nagle zapragnął powrócić.
Pierwsze słowa kobiety były szumne i niewyraźne, przedarły się do jego świadomości dopiero po chwili, wpierw drażniąc swą obecnością w kąciku jaźni, a następnie dziurawiąc membranę jego zawieszenia, sprawiając, że czas wyrwał się z oków delirycznej inercji, a krew spłynęła obficie, pozostawiając na wargach lepką metaliczność, skapującą dalej wzdłuż brody – uniósł odruchowo głowę, przecinając rozedrganą linię spojrzenia, lecz zaraz znów pochylił się ostrożnie, bo nieprzyjemny, cierpki posmak zsunął się w dół gardła, drażniąc wrażliwą tkankę podniebienia.
– Nic mi nie jest. – odparł w końcu, chociaż głos miał dziwnie zdławiony, gdy uniósł dłoń do twarzy, dociskając palce do płatków nosa w daremnej próbie zatrzymania krwotoku. – Masz przy sobie jakąś chusteczkę? – prośba zabrzmiała prawie jak westchnienie – nie mógł zbyt długo patrzeć jej w oczy, tym bardziej nie mógł spojrzeć z powrotem na gmach świątyni, więc uparcie trzymał wzrok wlepiony w ziemię, chociaż od widoku czerwonych plam na śniegu robiło mu się słabo. Ponownie przypomniał sobie artykuł Orakela, kolejne, śmiertelne liczby przebrzmiewające przez ciasno nadrukowane kolumny, grozę, jaka kryła się w tych słowach, w tym mieście, w tej zbrodni; pamiętał popłoch świadomości, jaka powracała do niego przez kolejne tygodnie, uwypuklając kolejne nekrologii na ostatniej stronie gazet, napełniając serce lękiem, że wśród wymienionych nazwisk mógłby dostrzec znajome personalia – którejś nocy śniło mu się, że dostrzegł swoje własne.
– Chyba muszę po prostu… usiąść na chwilę. – zaczął przycichłym głosem, po czym, nie czekając na reakcję Amalii, wsparł się plecami o ciężką, drewnianą ścianę świątyni i z cichym szelestem płaszcza osunął powoli na ziemię, pozwalając, by świeży śnieg przemókł chłodem przez materiał spodni – kręciło mu się w głowie; nie wiedział, czy mógł jeszcze mówić, że to nerwy, stres, pogoda. – Bogowie nie żywią do mnie szczególnej sympatii. – wyjaśnił w końcu, odginając szyję, by zatrzymać zieleń spojrzenia na pobladłej twarzy przyjaciółki – dopiero po chwili jego usta rozsunęły się w subtelnym, nieśmiałym uśmiechu, jak gdyby fizjonomia nie nadążyła wychwycić pechowej próby żartu, z trudem przerzedzającej atmosferę.
Pierwsze słowa kobiety były szumne i niewyraźne, przedarły się do jego świadomości dopiero po chwili, wpierw drażniąc swą obecnością w kąciku jaźni, a następnie dziurawiąc membranę jego zawieszenia, sprawiając, że czas wyrwał się z oków delirycznej inercji, a krew spłynęła obficie, pozostawiając na wargach lepką metaliczność, skapującą dalej wzdłuż brody – uniósł odruchowo głowę, przecinając rozedrganą linię spojrzenia, lecz zaraz znów pochylił się ostrożnie, bo nieprzyjemny, cierpki posmak zsunął się w dół gardła, drażniąc wrażliwą tkankę podniebienia.
– Nic mi nie jest. – odparł w końcu, chociaż głos miał dziwnie zdławiony, gdy uniósł dłoń do twarzy, dociskając palce do płatków nosa w daremnej próbie zatrzymania krwotoku. – Masz przy sobie jakąś chusteczkę? – prośba zabrzmiała prawie jak westchnienie – nie mógł zbyt długo patrzeć jej w oczy, tym bardziej nie mógł spojrzeć z powrotem na gmach świątyni, więc uparcie trzymał wzrok wlepiony w ziemię, chociaż od widoku czerwonych plam na śniegu robiło mu się słabo. Ponownie przypomniał sobie artykuł Orakela, kolejne, śmiertelne liczby przebrzmiewające przez ciasno nadrukowane kolumny, grozę, jaka kryła się w tych słowach, w tym mieście, w tej zbrodni; pamiętał popłoch świadomości, jaka powracała do niego przez kolejne tygodnie, uwypuklając kolejne nekrologii na ostatniej stronie gazet, napełniając serce lękiem, że wśród wymienionych nazwisk mógłby dostrzec znajome personalia – którejś nocy śniło mu się, że dostrzegł swoje własne.
– Chyba muszę po prostu… usiąść na chwilę. – zaczął przycichłym głosem, po czym, nie czekając na reakcję Amalii, wsparł się plecami o ciężką, drewnianą ścianę świątyni i z cichym szelestem płaszcza osunął powoli na ziemię, pozwalając, by świeży śnieg przemókł chłodem przez materiał spodni – kręciło mu się w głowie; nie wiedział, czy mógł jeszcze mówić, że to nerwy, stres, pogoda. – Bogowie nie żywią do mnie szczególnej sympatii. – wyjaśnił w końcu, odginając szyję, by zatrzymać zieleń spojrzenia na pobladłej twarzy przyjaciółki – dopiero po chwili jego usta rozsunęły się w subtelnym, nieśmiałym uśmiechu, jak gdyby fizjonomia nie nadążyła wychwycić pechowej próby żartu, z trudem przerzedzającej atmosferę.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Sob 9 Kwi - 11:46
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Kobieta nie chciała się sprzeczać, widziała przecież, że coś jest nie tak. Nie pytała o nic, nie chciała go zdenerwować. Martwiła się – jak zawsze – mimo to nie brnęła dalej w temat. Jeśli zechce, to powie, co mu jest – tak pomyślała.
Zapytana o chusteczkę, natychmiast wyciągnęła z kieszeni prawie pełną paczkę i podała ją mężczyźnie. Nadal nic nie mówiła. Nie oceniała, ani nie ganiła, patrzyła nań jedynie z głęboką troską. Miała nadzieję, że się jeszcze spotkają, ale chyba nie chciała takich okoliczności, ani miejsca. Mimo to brała, co jej dano. Jeśli to miała być chwila na rozmowę, przyjmie ją bez wahania.
Było jej smutno, że widziała go w takim stanie. Życzyła mu jak najlepiej, a tymczasem spotykała go w niezbyt miłych sytuacjach. Chciała mu pomóc, ale on widocznie nie potrzebował jej wsparcia.
Mimo to kiedy usiadł, ona zrobiła to samo. Trwała u jego boku i po prostu czuwała. Chciała, by czuł jej obecność i jak najlepsze myśli.
- Folke… - zaczęła, ale nie bardzo wiedziała, co powinna powiedzieć. W końcu jednak zdecydowała się i odparła:
- Czy ty zawsze masz jakieś kłopoty? - zapytała. - Zawsze spotykam cię, gdy nie jest z tobą najlepiej. Powiedz mi, czy z każdym razem coś cię dręczy, czy to moje niezbyt dobre wyczucie czasu? - była ciekawa, jak to naprawdę z nim było. Czy nieszczęścia muszą się tak za nim ciągnąć? To nie było sprawiedliwe.
- To miejsce jest dla mnie przerażające, po tym, co tu się wydarzyło, a jednak tu jesteśmy. Bogowie chyba z nas drwią – zauważyła. Niezbyt miła miejscówka na spotkanie przyjaciół, ale stało się.
Kiedy znów zapadło milczenie, Amalia nie przerywała go przez dłuższy czas. Po prostu patrzyła przed siebie, zastanawiając się, czy w ogóle powinna była wychodzić z domu. Widok przyjaciela w takim stanie nie był przyjemny. Gdyby Amalia mogła zbawić świat od kłopotów, Folke byłby jedną z pierwszych osób, na których wypróbowałaby swoje moce. Niestety nie dysponowała taką siłą. Tak to już w życiu bywało, że na nie składały się dobre i złe chwile, przeplatały się ze sobą i tańczyły w szalonym tempie, nie pozostawiając tchu człowiekowi.
Amalia krok po kroku stawała na nogi. Jej koszmary przestały ją nawiedzać. I pragnęła tego dla innych. Chciała, by także znaleźli ukojenie i siłę, jaką ona ostatnio odkryła w sobie.
Odwróciła głowę ku mężczyźnie.
- Tak naprawdę nie wiem nawet, co mnie tu przywiodło. Ciekawość? Czy może chęć wyciszenia się? Nie mam pojęcia, po prostu tu trafiłam i… nie wiem, co robić. Nie jestem pewna, czy moje modlitwy zostałyby wysłuchane, ale chyba nie zaszkodzi spróbować – powiedziała cicho.
Nie naciskała na rozmowę, ale sama mówiła, bo cisza wydawała jej się upiorna, szczególnie w takim miejscu. Mogła prowadzić monolog, wszystko jej jedno.
- Dobrze, że nie jestem tu sama – dodała szczerze.
Zapytana o chusteczkę, natychmiast wyciągnęła z kieszeni prawie pełną paczkę i podała ją mężczyźnie. Nadal nic nie mówiła. Nie oceniała, ani nie ganiła, patrzyła nań jedynie z głęboką troską. Miała nadzieję, że się jeszcze spotkają, ale chyba nie chciała takich okoliczności, ani miejsca. Mimo to brała, co jej dano. Jeśli to miała być chwila na rozmowę, przyjmie ją bez wahania.
Było jej smutno, że widziała go w takim stanie. Życzyła mu jak najlepiej, a tymczasem spotykała go w niezbyt miłych sytuacjach. Chciała mu pomóc, ale on widocznie nie potrzebował jej wsparcia.
Mimo to kiedy usiadł, ona zrobiła to samo. Trwała u jego boku i po prostu czuwała. Chciała, by czuł jej obecność i jak najlepsze myśli.
- Folke… - zaczęła, ale nie bardzo wiedziała, co powinna powiedzieć. W końcu jednak zdecydowała się i odparła:
- Czy ty zawsze masz jakieś kłopoty? - zapytała. - Zawsze spotykam cię, gdy nie jest z tobą najlepiej. Powiedz mi, czy z każdym razem coś cię dręczy, czy to moje niezbyt dobre wyczucie czasu? - była ciekawa, jak to naprawdę z nim było. Czy nieszczęścia muszą się tak za nim ciągnąć? To nie było sprawiedliwe.
- To miejsce jest dla mnie przerażające, po tym, co tu się wydarzyło, a jednak tu jesteśmy. Bogowie chyba z nas drwią – zauważyła. Niezbyt miła miejscówka na spotkanie przyjaciół, ale stało się.
Kiedy znów zapadło milczenie, Amalia nie przerywała go przez dłuższy czas. Po prostu patrzyła przed siebie, zastanawiając się, czy w ogóle powinna była wychodzić z domu. Widok przyjaciela w takim stanie nie był przyjemny. Gdyby Amalia mogła zbawić świat od kłopotów, Folke byłby jedną z pierwszych osób, na których wypróbowałaby swoje moce. Niestety nie dysponowała taką siłą. Tak to już w życiu bywało, że na nie składały się dobre i złe chwile, przeplatały się ze sobą i tańczyły w szalonym tempie, nie pozostawiając tchu człowiekowi.
Amalia krok po kroku stawała na nogi. Jej koszmary przestały ją nawiedzać. I pragnęła tego dla innych. Chciała, by także znaleźli ukojenie i siłę, jaką ona ostatnio odkryła w sobie.
Odwróciła głowę ku mężczyźnie.
- Tak naprawdę nie wiem nawet, co mnie tu przywiodło. Ciekawość? Czy może chęć wyciszenia się? Nie mam pojęcia, po prostu tu trafiłam i… nie wiem, co robić. Nie jestem pewna, czy moje modlitwy zostałyby wysłuchane, ale chyba nie zaszkodzi spróbować – powiedziała cicho.
Nie naciskała na rozmowę, ale sama mówiła, bo cisza wydawała jej się upiorna, szczególnie w takim miejscu. Mogła prowadzić monolog, wszystko jej jedno.
- Dobrze, że nie jestem tu sama – dodała szczerze.
Folke Baantjer
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Pią 22 Kwi - 17:34
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
W rodzinnym domu, daleko pośród bazaltowych skał Føroyar, modlitwa niosła się silnym wiatrem, który huczał o stare, drewniane framugi okien i wdzierał się w ich szczeliny z cichym świstem, głuchym zawodzeniem, które, pod osłoną nocy, przyprawiało go o ciarki, bo gdy cichły rzężące odgłosy owczego beczenia, skrzypienie podłogi i przenikliwy gwiazd starego czajnika, wydawało mu się, że potrafił wyłowić z wichru czyjeś słowa, odległe i złowrogie – być może tylko jego własne, odbijane echem dziecięcej wyobraźni. Żarłoczne jęzory płomieni, które przegryzły się przez ściany jego sypialni, uciszyły te wrażenia, jakby kauteryzowały otwartą ranę naiwnej wiary, odbierając ostatnią nadzieję, że czekało go w przyszłości coś mniej przerażającego, niż śmierć; w Midgardzie świątynie wznosiły się tymczasem strzelistymi dachami jak gotyckie katedry, a on nie potrafił przyglądać im się zbyt długo, chociaż wciąż co noc składał ufnie dłonie do modlitwy, powtarzając na nowo te same słowa, w myślach lub szeptem, które dwie dekady temu stukały o okna podmuchami zimnego, północnego wiatru.
– To… – przyłożył chusteczkę do nosa, by jej miękki materiał przesiąkł czerwienią krwi – nic poważnego. Czasami miewam też szczęście. – uśmiechnął się przepraszająco; pomyślał o Bertramie, stojącym pod pergolą pochyłych drzew, jego dłoniach splecionych w debrze przemarzniętych lędźwi, ustach sięgających słodyczą pocałunku do rozchylonych warg – nie znał większego błogosławieństwa, niż jego obecność. – Chyba czułbym się winny, gdyby mój pech w jakiś sposób cię przyciągał. – uniósł ostrożnie głowę, by spojrzeć na twarz Amalii, jej łagodne, brązowe oczy i lśniące w nich, zatroskane spojrzenie, ściągające czoło pojedynczą, nerwową zmarszczką konsternacji. Zmiął chustkę w dłoniach, przyciskając ją bliżej do nosa, dopóki nie poczuł na palcach nieprzyjemnej wilgoci posoki, przesiąkającej intensywną czerwienią przez delikatny, biały papier; westchnął cicho, rozglądając się po pustej, otaczającej budynek polanie, nakrytej teraz grubą, skrzącą się warstwą śniegu, którego pojedyncze płatki zaczęły opadać powolną spiralą z burego firmamentu, wplatając się we włosy pojedynczymi cekinami bieli – jedynie w miejscu, gdzie na ziemi wciąż widniały ślady krwi, igiełki lodu nasiąkały czerwienią, roztapiając się w jej metalicznym cieple. Poczuł, jak jego serce mimowiednie przeskoczyło akord i odwrócił wzrok, próbując skupić się na czymś czystym i jasnym, nieśpiesznej, uspokajającej miarowości opadów.
– Myślisz, że nie są… obrażeni? Tym, co wydarzyło się u progu ich domu? – wiedział, że nordyccy bogowie nie słynęli ze swojej wyrozumiałości, że potrafili być mściwi i zapamiętali, a ich oddane powierniczki, tkające ludzkie losy na złotej osnowie, okrutne i nieprzebłagane. – Czy ktokolwiek byłby w stanie przebaczyć coś takiego? – dodał ciszej, poruszając się nerwowo, gdy kobieta usiadła obok, lecz w końcu odrywając zieleń spojrzenia od błyszczącego śniegiem nieba i przenosząc ją na twarz Amalii, pobladłą mimo pąsowych rumieńców chłodu, które wpłynęły jej na policzki. – To nadal to samo miejsce, co dawniej. – zaczął, choć bez przekonania, bo na zesztywniałym karku rozciągnęła się dropiatość gęsiej skórki, a pod powiekami migotały ciasno nadrukowane wersy nekrologów i wielkie, czarne litery na pierwszej stronie Orakela – ale świątynia, choć splamiona zbrodnią, wciąż pozostawała nienaruszona, podobnie jak nienaruszona pozostawała wiara, która tworzyła jej fundamenty, Odyn wciąż spoglądał swym jedynym, widzącym okiem na świat, broczący pod jego nogami; być może patrzył na niego również teraz – wiedział, kim był, wiedział, że pragnął być kimś więcej i nikim jednocześnie.
– Powinniśmy wejść do środka? – nie był pewien, czy chciał, by wypowiedź brzmiała jak pytanie, wątpliwość zakołysała się jednak na końcu języka i zaszeleściła skruchą niepewności, obawą dziecka, które lęka się wejść do własnego domu i zmierzyć z ojcowskim gniewem.
– To… – przyłożył chusteczkę do nosa, by jej miękki materiał przesiąkł czerwienią krwi – nic poważnego. Czasami miewam też szczęście. – uśmiechnął się przepraszająco; pomyślał o Bertramie, stojącym pod pergolą pochyłych drzew, jego dłoniach splecionych w debrze przemarzniętych lędźwi, ustach sięgających słodyczą pocałunku do rozchylonych warg – nie znał większego błogosławieństwa, niż jego obecność. – Chyba czułbym się winny, gdyby mój pech w jakiś sposób cię przyciągał. – uniósł ostrożnie głowę, by spojrzeć na twarz Amalii, jej łagodne, brązowe oczy i lśniące w nich, zatroskane spojrzenie, ściągające czoło pojedynczą, nerwową zmarszczką konsternacji. Zmiął chustkę w dłoniach, przyciskając ją bliżej do nosa, dopóki nie poczuł na palcach nieprzyjemnej wilgoci posoki, przesiąkającej intensywną czerwienią przez delikatny, biały papier; westchnął cicho, rozglądając się po pustej, otaczającej budynek polanie, nakrytej teraz grubą, skrzącą się warstwą śniegu, którego pojedyncze płatki zaczęły opadać powolną spiralą z burego firmamentu, wplatając się we włosy pojedynczymi cekinami bieli – jedynie w miejscu, gdzie na ziemi wciąż widniały ślady krwi, igiełki lodu nasiąkały czerwienią, roztapiając się w jej metalicznym cieple. Poczuł, jak jego serce mimowiednie przeskoczyło akord i odwrócił wzrok, próbując skupić się na czymś czystym i jasnym, nieśpiesznej, uspokajającej miarowości opadów.
– Myślisz, że nie są… obrażeni? Tym, co wydarzyło się u progu ich domu? – wiedział, że nordyccy bogowie nie słynęli ze swojej wyrozumiałości, że potrafili być mściwi i zapamiętali, a ich oddane powierniczki, tkające ludzkie losy na złotej osnowie, okrutne i nieprzebłagane. – Czy ktokolwiek byłby w stanie przebaczyć coś takiego? – dodał ciszej, poruszając się nerwowo, gdy kobieta usiadła obok, lecz w końcu odrywając zieleń spojrzenia od błyszczącego śniegiem nieba i przenosząc ją na twarz Amalii, pobladłą mimo pąsowych rumieńców chłodu, które wpłynęły jej na policzki. – To nadal to samo miejsce, co dawniej. – zaczął, choć bez przekonania, bo na zesztywniałym karku rozciągnęła się dropiatość gęsiej skórki, a pod powiekami migotały ciasno nadrukowane wersy nekrologów i wielkie, czarne litery na pierwszej stronie Orakela – ale świątynia, choć splamiona zbrodnią, wciąż pozostawała nienaruszona, podobnie jak nienaruszona pozostawała wiara, która tworzyła jej fundamenty, Odyn wciąż spoglądał swym jedynym, widzącym okiem na świat, broczący pod jego nogami; być może patrzył na niego również teraz – wiedział, kim był, wiedział, że pragnął być kimś więcej i nikim jednocześnie.
– Powinniśmy wejść do środka? – nie był pewien, czy chciał, by wypowiedź brzmiała jak pytanie, wątpliwość zakołysała się jednak na końcu języka i zaszeleściła skruchą niepewności, obawą dziecka, które lęka się wejść do własnego domu i zmierzyć z ojcowskim gniewem.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Wto 10 Maj - 11:43
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Amalia nadal wpatrywała się w niego z niepewnością. Nie miała pojęcia, co się mogło stać, ale nie zadawała pytań. Przecież nie będzie ciągnąć za język, jeśli tego nie chciał. Kobieta już dawno wyzbyła się pytań, które mogły stanowić cechę jej zawodu. Ale Stjernen zastanawiała się, czy aby na pewno powinna pracować jako dziennikarka. Coraz mniej się do tego nadawała.
- Nie mów tak, może po prostu jestem potrzebna i dlatego się spotykamy – zauważyła.
- To prawda, że widzimy się kiedy jest coś nie tak, ale… widzimy się. To jest chyba najważniejsze - uśmiechnęła się. Mimo wszystko najważniejsze było to, że na siebie trafiliśmy.
- Owszem, wolałabym posiedzieć przy kawie i cieście, gdybym mogła wybierać – chciała go jakoś pocieszyć, rozluźnić atmosferę. Tylko czy miejsce, w którym się znajdowali nadawało się na coś takiego? Trudno rzec. Przecież historia, jaka się tam niedawno rozegrała, była straszna i Amalia drżała na samą myśl o tym.
- Nie wiem, ale wydaje mi się, że mogą być zezłoszczeni. Może dlatego chciałam tu przyjść, by pomyśleli, że nie wszyscy są tacy źli? I są tacy, którzy przychodzą tu ze szczerymi intencjami? Dawno tu nie byłam, nie dlatego, że nie chciałam. Po prostu… chyba nie lubię tu przebywać sama. A tym bardziej teraz, po tym, co się tu wydarzyło – bała się, chociaż nie wiedziała kogo i czego.
Mimo to chciała posiedzieć, podumać i po prostu spędzić czas w świątyni. Miała za co dziękować i o co prosić.
- Tak, to jest ciągle to samo miejsce, ale… - zaczęła, lecz nie była pewna, jak zakończyć zdanie.
- Chodzi mi o to, że wszystko, co zostaje skalane czymś złym, pozostaje zmienione, nawet jeśli pozornie jest takie samo. Pewne sprawy w życiu odciskają na nas swoje ślady, myślę, że z miejscami jest podobnie. Niby jest tak samo, ale inaczej. Czuję to w powietrzu, grozę jaka zawisła nad tym miejscem… - urwała nagle.
- To jest coś, o czym nie zapomni żaden człowiek, ani bóg. Żyje się dalej, ale wszystko zaczyna się zmieniać. To jakby pęknięcie na szkle. Niby to tylko rysa, ale zniekształca cały obraz – tak to widziała.
Słysząc pytanie, nie była pewna, co ma odpowiedzieć. Czy naprawdę chciała wejść do środka, czy może lepiej zostać tam, gdzie teraz byli? Szybko podjęła decyzję.
- Może tak powinniśmy uczynić. My nie chcemy zrobić nic złego – podniosła się z miejsca i wyciągnęła rękę ku towarzyszowi.
- Ale jeśli mamy pójść dalej, to tylko razem – postanowiła. - Dobrze, przyjacielu? - nigdy nie traktowała go inaczej. Mimo długiej ciszy, jaka panowała między nimi, byli przyjaciółmi. Może nawet traktowała go trochę jak brata, którego bardzo chciała mieć. Martwiła się o niego właśnie w taki sposób, w jaki zatroskani są krewni.
- Nie mów tak, może po prostu jestem potrzebna i dlatego się spotykamy – zauważyła.
- To prawda, że widzimy się kiedy jest coś nie tak, ale… widzimy się. To jest chyba najważniejsze - uśmiechnęła się. Mimo wszystko najważniejsze było to, że na siebie trafiliśmy.
- Owszem, wolałabym posiedzieć przy kawie i cieście, gdybym mogła wybierać – chciała go jakoś pocieszyć, rozluźnić atmosferę. Tylko czy miejsce, w którym się znajdowali nadawało się na coś takiego? Trudno rzec. Przecież historia, jaka się tam niedawno rozegrała, była straszna i Amalia drżała na samą myśl o tym.
- Nie wiem, ale wydaje mi się, że mogą być zezłoszczeni. Może dlatego chciałam tu przyjść, by pomyśleli, że nie wszyscy są tacy źli? I są tacy, którzy przychodzą tu ze szczerymi intencjami? Dawno tu nie byłam, nie dlatego, że nie chciałam. Po prostu… chyba nie lubię tu przebywać sama. A tym bardziej teraz, po tym, co się tu wydarzyło – bała się, chociaż nie wiedziała kogo i czego.
Mimo to chciała posiedzieć, podumać i po prostu spędzić czas w świątyni. Miała za co dziękować i o co prosić.
- Tak, to jest ciągle to samo miejsce, ale… - zaczęła, lecz nie była pewna, jak zakończyć zdanie.
- Chodzi mi o to, że wszystko, co zostaje skalane czymś złym, pozostaje zmienione, nawet jeśli pozornie jest takie samo. Pewne sprawy w życiu odciskają na nas swoje ślady, myślę, że z miejscami jest podobnie. Niby jest tak samo, ale inaczej. Czuję to w powietrzu, grozę jaka zawisła nad tym miejscem… - urwała nagle.
- To jest coś, o czym nie zapomni żaden człowiek, ani bóg. Żyje się dalej, ale wszystko zaczyna się zmieniać. To jakby pęknięcie na szkle. Niby to tylko rysa, ale zniekształca cały obraz – tak to widziała.
Słysząc pytanie, nie była pewna, co ma odpowiedzieć. Czy naprawdę chciała wejść do środka, czy może lepiej zostać tam, gdzie teraz byli? Szybko podjęła decyzję.
- Może tak powinniśmy uczynić. My nie chcemy zrobić nic złego – podniosła się z miejsca i wyciągnęła rękę ku towarzyszowi.
- Ale jeśli mamy pójść dalej, to tylko razem – postanowiła. - Dobrze, przyjacielu? - nigdy nie traktowała go inaczej. Mimo długiej ciszy, jaka panowała między nimi, byli przyjaciółmi. Może nawet traktowała go trochę jak brata, którego bardzo chciała mieć. Martwiła się o niego właśnie w taki sposób, w jaki zatroskani są krewni.
Folke Baantjer
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Pią 20 Maj - 23:11
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Żałował, że nie potrafił być kimś lepszym, niż w rzeczywistości, wyzbyć się wszystkich obaw, które oblepiały jego umysł jak pajęcza przędza, wspomnień nieproszenie wkradających się w obraz teraźniejszości, ciała, które drżało jednako w obliczu strachu, co w obliczu szczęścia – do jednego przyzwyczajone za bardzo, do drugiego nieprzyzwyczajone wcale. Żałował, że pod uśmiechem, który posłał Amalii, nie krył się szczery entuzjazm, że nawet to – kawa i ciasto – na swój sposób go przerażało, jakby przynależało do obcego świata, w którym nie czuł obawy przed słodyczą na języku i wnikliwą intrygą cudzych spojrzeń, w którym potrafił rozprostować kołtun swej pamięci, wyciągnąć go ze swoich myśli jak splątaną wstążkę, w którym byłby w stanie unieść wzrok na kamienną twarz wszechpotężnego boga i bez żalu błagać go o przebaczenie; zamiast tego miał tylko ten przepraszający grymas, pojedyncze skinięcie głową, błysk wdzięczności w zazielenionych obręczach tęczówek. Docisnął zmięty, przesiąknięty czerwienią fragment chusteczki szczelniej do nosa, chociaż krwotok powoli ustępował, zasychając na wrażliwej powierzchni śluzówki, ciemniejąc strugami, które, choć przetarte, wciąż znaczyły jego brodę w miejscu, gdzie krople zsunęły się po ustach, opadając na biały obrus śniegu, pochłaniający je jak wata.
– Masz rację – przyznał w końcu, unosząc nieśpiesznie brodę, by sięgnąć wzrokiem ku miejscu, gdzie tkwiła rozciągnięta w bieli kałuża karminowych śladów, broczących teren świątyni po raz kolejny, nawet teraz, gdy powoli zakrywały ją gęste płatki świeżych opadów, ześlizgujących się wilgocią pojedynczych kropel wody w zetknięciu z ciepłem jego odsłoniętej skóry. – Nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy widzę to miejsce. Chyba omijałem je specjalnie… ze strachu przed tym, co mógłbym zobaczyć. Spodziewałbym się… że ciężko jest przebywać w domu, którego wycieraczka nasiąkła krwią, ciężko odwiedzać go z tą samą wdzięcznością za oferowane dotąd bezpieczeństwo. – Amalia miała rację; cień zbrodni ciążył nad świątynią nawet teraz, gdy betonowe płytki spłynęły czystą wodą, a w życie godarów powoli na nowo zaczynała wkradać się rutyna – wrześniowe wydarzenia tkwiły w tym miejscu bezwarunkowym odruchem pamięci mięśniowej, instynktownym skurczem w obliczu zagrożenia, reakcją na fantomowy ból, przepływający uciskającym pulsowaniem przez włókna osłabionego ciała. Cisza wgryzła się tymczasem w płótno ich dialogu jak potwierdzenie, ponura świadomość odmiany, jakiej nie sposób było wyprzeć ze świadomości, która wydawała się tkwić metalicznym zapachem pomiędzy drewnianymi deskami fasady, spływać po spadzistych dachach, łyskać jak podobizna ślepego oka w płaskich główkach gwoździ – drgnął wyraźnie dopiero, gdy wyciągnięta dłoń Amalii zatrzymała się niewysoko nad jego twarzą, po czym podniósł się z jej pomocą z ziemi, wspierając plecy o ścianę budynku, gdy sztywność chromej nogi odezwała się ukłuciem alarmującego bólu. Pragnął wejść do środka, stracić z oczu widok własnej krwi rozmazanej na tkaninie śniegu, wypełnić płuca zapachem palonego kadzidła, przyzwyczaić źrenice do ciemności – zamiast tego przystanął jednak przed progiem, zdjęty nagłą obawą, która sprawiła, że kark, dopiero co uginający się w geście łagodnego potwierdzenia, zdrętwiał wyraźnie, pod materiałem ubrania nakrapiając się dropiatością gęsiej skórki.
– Nie myślisz, że… – zaczął, unosząc ostrożnie dłoń do rozkrwawionego nosa i zaraz cofając ją z powrotem, jakby zalążek własnej myśli wprawił go w zakłopotanie. – Co jeśli to był jakiś znak, że... nie powinienem? – zatrzymał wzrok na drewnianej wypukłości przejścia, po czym znów spojrzał na Amalię, zawstydzony swą wątpliwością, zaniepokojony dygotem przeczucia, które nawiedzało go, ilekroć zszywał dłonie do modlitwy – co jeśli bogowie wcale nie chcieli gościć go w swoich progach?
– Masz rację – przyznał w końcu, unosząc nieśpiesznie brodę, by sięgnąć wzrokiem ku miejscu, gdzie tkwiła rozciągnięta w bieli kałuża karminowych śladów, broczących teren świątyni po raz kolejny, nawet teraz, gdy powoli zakrywały ją gęste płatki świeżych opadów, ześlizgujących się wilgocią pojedynczych kropel wody w zetknięciu z ciepłem jego odsłoniętej skóry. – Nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy widzę to miejsce. Chyba omijałem je specjalnie… ze strachu przed tym, co mógłbym zobaczyć. Spodziewałbym się… że ciężko jest przebywać w domu, którego wycieraczka nasiąkła krwią, ciężko odwiedzać go z tą samą wdzięcznością za oferowane dotąd bezpieczeństwo. – Amalia miała rację; cień zbrodni ciążył nad świątynią nawet teraz, gdy betonowe płytki spłynęły czystą wodą, a w życie godarów powoli na nowo zaczynała wkradać się rutyna – wrześniowe wydarzenia tkwiły w tym miejscu bezwarunkowym odruchem pamięci mięśniowej, instynktownym skurczem w obliczu zagrożenia, reakcją na fantomowy ból, przepływający uciskającym pulsowaniem przez włókna osłabionego ciała. Cisza wgryzła się tymczasem w płótno ich dialogu jak potwierdzenie, ponura świadomość odmiany, jakiej nie sposób było wyprzeć ze świadomości, która wydawała się tkwić metalicznym zapachem pomiędzy drewnianymi deskami fasady, spływać po spadzistych dachach, łyskać jak podobizna ślepego oka w płaskich główkach gwoździ – drgnął wyraźnie dopiero, gdy wyciągnięta dłoń Amalii zatrzymała się niewysoko nad jego twarzą, po czym podniósł się z jej pomocą z ziemi, wspierając plecy o ścianę budynku, gdy sztywność chromej nogi odezwała się ukłuciem alarmującego bólu. Pragnął wejść do środka, stracić z oczu widok własnej krwi rozmazanej na tkaninie śniegu, wypełnić płuca zapachem palonego kadzidła, przyzwyczaić źrenice do ciemności – zamiast tego przystanął jednak przed progiem, zdjęty nagłą obawą, która sprawiła, że kark, dopiero co uginający się w geście łagodnego potwierdzenia, zdrętwiał wyraźnie, pod materiałem ubrania nakrapiając się dropiatością gęsiej skórki.
– Nie myślisz, że… – zaczął, unosząc ostrożnie dłoń do rozkrwawionego nosa i zaraz cofając ją z powrotem, jakby zalążek własnej myśli wprawił go w zakłopotanie. – Co jeśli to był jakiś znak, że... nie powinienem? – zatrzymał wzrok na drewnianej wypukłości przejścia, po czym znów spojrzał na Amalię, zawstydzony swą wątpliwością, zaniepokojony dygotem przeczucia, które nawiedzało go, ilekroć zszywał dłonie do modlitwy – co jeśli bogowie wcale nie chcieli gościć go w swoich progach?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Pią 27 Maj - 16:29
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Amalia martwiła się – też mi nowość – o przyjaciela. Patrzyła na niego i nie wiedziała, co powiedzieć. Bardzo chciała, by był wobec niej szczery i powiedział, co tak naprawdę go dręczy, dlaczego przyszedł w to miejsce. Miała wiele pytań, ale nauczona doświadczeniem nie zadawała ich. Nie chciała wyjść na ciekawską, poza tym kiedy jej znów w pełno zaufa, sam powie, co się dzieje i w czym mogłaby go wesprzeć. Ona się nie zmieniała od lat. Zawsze żyła dla innych, nie dla siebie. Nie potrafiła postawić siebie wyżej w hierarchii. Nawet teraz mogła machnąć ręką i wyjść, ale nie potrafiła. Nie chciała. Miała nadzieję, że jej obecność w jakiś sposób mu pomoże. Chciała tego. Spojrzenie ciemnych oczu nie było natarczywe, raczej zatroskane.
- Mój przyjaciel powiedziałby, że to niezbyt mądre, by przychodzić tu samej. I musiałabym się z nim zgodzić. Nie wiem, czy ktokolwiek może tu jeszcze o coś prosić, ale wiem, że można podziękować. Czy dary, które tu są składane, są w ogóle przyjmowane? Chcę wierzyć, że tak jest. Tak, jakby nic się nie wydarzyło – o tym wydarzeniu pamiętał każdy. Nie dało się przejść obojętnie wobec takiego zdarzenia. Byli jednak ci, którzy z czystym sercem i zamiarami tu przychodzili. Chciała być jedną z tych, którzy prosili o wybaczenie za skalanie świętego miejsca.
Bała się, że jej dłoń zostanie odsunięta, ale nie, Folke z jej pomocą wstał. Zrobili jeden krok, lecz dalsze słowa mężczyzny sprawiły, że zaczęła wątpić nawet w siebie.
- Wiesz co… - zaczęła. - Tak sobie myślę, że lepiej nie zakładać najgorszego. Najłatwiej jest szukać wymówek, wytłumaczenia sobie czegoś we własny sposób, wmówienia sobie, że jesteśmy źli, coś zrobiliśmy nie tak. Musimy mieć odwagę, by ruszyć dalej ze swoim życiem – ona ostatnio podjęła takie kroki i uczyła się nowego spojrzenia na świat. Nie było łatwo, ale świat widziany z innej perspektywy nie był taki zły.
- Dopiero niedawno poukładałam sobie pewne sprawy w głowie. Dotarło do mnie, że żyłam w zgubnej niewiedzy i wpajałam sobie coś, co nie było prawdziwe. Uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, gdy spotkałam się oko w oko z prawdą. Przyszła do mnie pod postacią przyjaciela, przemawiała jasno i dobitnie. I uwierzyłam, że to, co czułam przez prawie całe życie, było niepotrzebne i sama siebie raniłam. Działałam sobie na niekorzyść, dopiero drugi człowiek otworzył mi oczy i zobaczyłam, że wszystko było na opak. Sami bogowie musieli mieć w tym swój udział. Ja wiem, że nieprzypadkowo się spotkaliśmy i on mi pomógł. Musimy wierzyć w dobro, w to, że nie jesteśmy sami i naprawdę ufać, że to, co nas dręczy może odejść. Trzeba zaufać bogom, a także ludziom, których mamy wokół. Wszędzie można spotkać kogoś dobrego, kto pokaże tę właściwą drogę. To wymaga od nas pracy, ale to możliwe – zakończyła swój monolog i spojrzała przed siebie, ku wnętrzu świątyni.
- Jeżeli naprawdę nie chcesz tam wejść, rozumiem – Amalia chciałaby, żeby jej zaufał i uwierzył, że naprawdę nie jest sam. Nic na siłę. Ona bardzo wierzyło w to, co piękne i dobre, w to, że jasność zwycięża największe ciemności, a szczere serca pokonują te pełne fałszu i mroku.
- Możemy tu równie dobrze postać i pomyśleć. Nie będę zmuszać cię do niczego, czasem milczenie też jest złotem. Jeśli nie dzisiaj, to może innego dnia będziesz chciał mi coś opowiedzieć. A może kiedyś wejdziemy tu znowu - chciała, by kiedyś przyszedł, usiadł na kanapie, wypił z nią kawę i porozmawiali jak przyjaciele.
- Wytrzymajmy jeszcze kilka chwil, później możemy odejść. Nie czuję się tu dobrze, ale trzeba się mierzyć ze swoimi problemami – przyszła nie wiadomo po co, ale nie żałowała. Przesyłała dobre myśli wszystkim wokół i prosiła Odyna, by miał litość dla tych, którzy nie mieli złych zamiarów.
- Mój przyjaciel powiedziałby, że to niezbyt mądre, by przychodzić tu samej. I musiałabym się z nim zgodzić. Nie wiem, czy ktokolwiek może tu jeszcze o coś prosić, ale wiem, że można podziękować. Czy dary, które tu są składane, są w ogóle przyjmowane? Chcę wierzyć, że tak jest. Tak, jakby nic się nie wydarzyło – o tym wydarzeniu pamiętał każdy. Nie dało się przejść obojętnie wobec takiego zdarzenia. Byli jednak ci, którzy z czystym sercem i zamiarami tu przychodzili. Chciała być jedną z tych, którzy prosili o wybaczenie za skalanie świętego miejsca.
Bała się, że jej dłoń zostanie odsunięta, ale nie, Folke z jej pomocą wstał. Zrobili jeden krok, lecz dalsze słowa mężczyzny sprawiły, że zaczęła wątpić nawet w siebie.
- Wiesz co… - zaczęła. - Tak sobie myślę, że lepiej nie zakładać najgorszego. Najłatwiej jest szukać wymówek, wytłumaczenia sobie czegoś we własny sposób, wmówienia sobie, że jesteśmy źli, coś zrobiliśmy nie tak. Musimy mieć odwagę, by ruszyć dalej ze swoim życiem – ona ostatnio podjęła takie kroki i uczyła się nowego spojrzenia na świat. Nie było łatwo, ale świat widziany z innej perspektywy nie był taki zły.
- Dopiero niedawno poukładałam sobie pewne sprawy w głowie. Dotarło do mnie, że żyłam w zgubnej niewiedzy i wpajałam sobie coś, co nie było prawdziwe. Uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, gdy spotkałam się oko w oko z prawdą. Przyszła do mnie pod postacią przyjaciela, przemawiała jasno i dobitnie. I uwierzyłam, że to, co czułam przez prawie całe życie, było niepotrzebne i sama siebie raniłam. Działałam sobie na niekorzyść, dopiero drugi człowiek otworzył mi oczy i zobaczyłam, że wszystko było na opak. Sami bogowie musieli mieć w tym swój udział. Ja wiem, że nieprzypadkowo się spotkaliśmy i on mi pomógł. Musimy wierzyć w dobro, w to, że nie jesteśmy sami i naprawdę ufać, że to, co nas dręczy może odejść. Trzeba zaufać bogom, a także ludziom, których mamy wokół. Wszędzie można spotkać kogoś dobrego, kto pokaże tę właściwą drogę. To wymaga od nas pracy, ale to możliwe – zakończyła swój monolog i spojrzała przed siebie, ku wnętrzu świątyni.
- Jeżeli naprawdę nie chcesz tam wejść, rozumiem – Amalia chciałaby, żeby jej zaufał i uwierzył, że naprawdę nie jest sam. Nic na siłę. Ona bardzo wierzyło w to, co piękne i dobre, w to, że jasność zwycięża największe ciemności, a szczere serca pokonują te pełne fałszu i mroku.
- Możemy tu równie dobrze postać i pomyśleć. Nie będę zmuszać cię do niczego, czasem milczenie też jest złotem. Jeśli nie dzisiaj, to może innego dnia będziesz chciał mi coś opowiedzieć. A może kiedyś wejdziemy tu znowu - chciała, by kiedyś przyszedł, usiadł na kanapie, wypił z nią kawę i porozmawiali jak przyjaciele.
- Wytrzymajmy jeszcze kilka chwil, później możemy odejść. Nie czuję się tu dobrze, ale trzeba się mierzyć ze swoimi problemami – przyszła nie wiadomo po co, ale nie żałowała. Przesyłała dobre myśli wszystkim wokół i prosiła Odyna, by miał litość dla tych, którzy nie mieli złych zamiarów.
Folke Baantjer
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Sro 15 Cze - 1:06
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nosił w sobie niewiele wspomnień z wczesnego dzieciństwa – większość z nich, pożółkłych i przypalonych na brzegach jak stare fotografie, spopieliło się warem płomieni, nakryło flarą prześwietlenia, która w obliczu tragedii przysłoniła wszystko, co dotąd wydawało mu się ważne: dłonie matki, zalegające łagodnie na jego plecach w niewidocznym, ukradkowym przejawie wsparcia, który nigdy nie docierał do ojcowskiej świadomości, cień rodzicielskiej sylwetki, wyłaniający się spod szpary w drzwiach, gdy budził się w nocy z głuchym krzykiem i słowami modlitwy zaschniętymi na spierzchniętych wargach, odcień własnych tęczówek, które wraz z wiekiem zmętniały, pokrywając się cienką warstwą patyny (odnajdywał je jeszcze niekiedy w cudzych spojrzeniach, niewzruszonych, przejrzystych oczach dzieci, które zdawały się postrzegać go w sposób, w jaki dorośli dłużej nie chcieli lub nie byli w stanie patrzeć). Pamiętał pojedyncze fragmenty, powracające do niego całkiem przypadkiem, rozsypane po podłodze przeszłości jak zagubione drobinki zaplątanego w dywan brokatu – słowa ojca, gdy przyłapał go wychylonego przez okno na spadzistym dachu, w swym gniewie niezdolnego powstrzymać się jednak od dydaktyzmu, słowa ojca, gdy opowiadał, że z daleka od Ziemi, poza opoką bezpiecznej orbity, ludzie stawali się nieważcy, lekcy jak puch gęsiego pióra. Wiele razy powracał w myślach do tej wymarzonej bezwładności, która pozwoliłaby mu odbić się od podłoża i nie czuć dłużej ciężaru własnego ciała, wraz z upływem lat coraz mocniej ściągającego go ku dołowi, brzemiennego w napuchnięty żal, niepewność i wyrzuty sumienia. Gdyby był odważniejszy – gdyby był nieważki – być może rzeczywiście potrafiłby posłuchać Amalii i ruszyć dalej, odłożyć gdzieś te zmartwienia, które uparcie rozczulał w kołysce własnych ramion.
– Tutaj – odparł w końcu, a własny głos wydawał mu się nienaturalnie przytłumiony i głuchy, jakby dobywał się z cudzej krtani, chirurgicznie umieszczonej w miejscu, gdzie powinna znajdować się jego własna. – Zostało niewiele dobroci. Dlaczego bogowie mieliby chcieć przebywać w takim miejscu? – uniósł głowę, sięgając wzrokiem ku ośnieżonemu gmachowi świątyni, jej ciemnym, strzelistym wieżyczkom, które unosiły się ku niebu jak szpikulce, włócznie zdolne rozedrzeć wykrochmalone szarością prześcieradło nieba. Westchnął cicho, przymuszając wargi do subtelnego uśmiechu, krótkiej wdzięczności, która błysnęła z zazielenionych okręgach jego spojrzenia. – Cieszę się, że kogoś znalazłaś. – jego głos zmiękł, nabierając przyjemniejszego, przyjacielskiego tonu – przez krótką chwilę miał ochotę się jej odwzajemnić, opowiedzieć o wszystkich wieczorach spędzonych w pościeli ogrzanej ciepłem cudzego ciała, o impulsach podobnej wiary, którymi nabiegało jego serce, gdy Bertram otaczał go wspierającym ramieniem, zatrzymując usta ponad płytkim wgłębieniem obojczyka, o tym, jak płatki śniegu, które obracały się spiralami w zakątku pochyłych drzew, przypominały cekiny, fragmenty szczerej nadziei, że świat rzeczywiście mógłby okazać się tak piękny i sprawiedliwy jak opowiadała. To wyznanie wciąż wydawało mu się jednak szorstkie od ostruganej przeszłością obawy, ciężkie od szczerości, na jaką nie potrafił się zdobyć. – Postaram się myśleć o tym w ten sposób. – kąciki ust drgnęły, rozsuwając wargi nieco szerzej, zanim nie przeniósł wzroku z powrotem w głąb świątyni, zatapiając źrenice w panującej wewnątrz ciemności. Instynktowny strach zsunął się ciarkami wzdłuż kręgosłupa, gdy przełknął ślinę, z trudem powstrzymując się przed zrobieniem kroku do tyłu – zamiast tego skinął tylko ostrożnie głową, jakby na znak wdzięczności za kobiecą wyrozumiałość; Amalia zawsze była dla niego zbyt dobra, zbyt cierpliwa.
– W porządku – odpowiedział w końcu, zmęczony przymuszaniem do życia widma swego daremnego rezonu – nagle poczuł, że nie powinien wchodzić, że nogi mu zdrętwiały, przywierając do ziemi jak roślinne korzenie i jego usta ułożyły się w bezgłośne dziękuję, tym razem skierowane nie do bogów, lecz do Amalii. Podmuch wiatru otrzeźwił powietrze swobodą przedłużającej ciszy. – Co chciałaś im powiedzieć? – spytał przycichłym głosem, jeżeli wciąż nas słuchają? nie odważył się dodać.
– Tutaj – odparł w końcu, a własny głos wydawał mu się nienaturalnie przytłumiony i głuchy, jakby dobywał się z cudzej krtani, chirurgicznie umieszczonej w miejscu, gdzie powinna znajdować się jego własna. – Zostało niewiele dobroci. Dlaczego bogowie mieliby chcieć przebywać w takim miejscu? – uniósł głowę, sięgając wzrokiem ku ośnieżonemu gmachowi świątyni, jej ciemnym, strzelistym wieżyczkom, które unosiły się ku niebu jak szpikulce, włócznie zdolne rozedrzeć wykrochmalone szarością prześcieradło nieba. Westchnął cicho, przymuszając wargi do subtelnego uśmiechu, krótkiej wdzięczności, która błysnęła z zazielenionych okręgach jego spojrzenia. – Cieszę się, że kogoś znalazłaś. – jego głos zmiękł, nabierając przyjemniejszego, przyjacielskiego tonu – przez krótką chwilę miał ochotę się jej odwzajemnić, opowiedzieć o wszystkich wieczorach spędzonych w pościeli ogrzanej ciepłem cudzego ciała, o impulsach podobnej wiary, którymi nabiegało jego serce, gdy Bertram otaczał go wspierającym ramieniem, zatrzymując usta ponad płytkim wgłębieniem obojczyka, o tym, jak płatki śniegu, które obracały się spiralami w zakątku pochyłych drzew, przypominały cekiny, fragmenty szczerej nadziei, że świat rzeczywiście mógłby okazać się tak piękny i sprawiedliwy jak opowiadała. To wyznanie wciąż wydawało mu się jednak szorstkie od ostruganej przeszłością obawy, ciężkie od szczerości, na jaką nie potrafił się zdobyć. – Postaram się myśleć o tym w ten sposób. – kąciki ust drgnęły, rozsuwając wargi nieco szerzej, zanim nie przeniósł wzroku z powrotem w głąb świątyni, zatapiając źrenice w panującej wewnątrz ciemności. Instynktowny strach zsunął się ciarkami wzdłuż kręgosłupa, gdy przełknął ślinę, z trudem powstrzymując się przed zrobieniem kroku do tyłu – zamiast tego skinął tylko ostrożnie głową, jakby na znak wdzięczności za kobiecą wyrozumiałość; Amalia zawsze była dla niego zbyt dobra, zbyt cierpliwa.
– W porządku – odpowiedział w końcu, zmęczony przymuszaniem do życia widma swego daremnego rezonu – nagle poczuł, że nie powinien wchodzić, że nogi mu zdrętwiały, przywierając do ziemi jak roślinne korzenie i jego usta ułożyły się w bezgłośne dziękuję, tym razem skierowane nie do bogów, lecz do Amalii. Podmuch wiatru otrzeźwił powietrze swobodą przedłużającej ciszy. – Co chciałaś im powiedzieć? – spytał przycichłym głosem, jeżeli wciąż nas słuchają? nie odważył się dodać.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Amalia Stjernen
Re: 18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Sro 22 Cze - 13:22
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Trudno było odpowiedzieć na pytanie. Amalia starała się znaleźć jak najlepsze słowa, ale te jakoś umykały. Ostatecznie z jej ust dobyło się mruknięcie i wypowiedź:
- Nie wiem, lecz lubię w to wierzyć, że oni naprawdę są tutaj i nas słuchają. Masz rację, że o dobroć jest teraz trudno, ale nie wszyscy są źli. I nawet w skalanym miejscu, może mieścić się jeszcze iskra nadziei – musiała wierzyć, że nie zostają sami ze swoimi modlitwami, że jakoś wszystko powoli zmierza ku dobremu. Po każdej burzy pojawia się słońce. Tak mogło być i tutaj. Póki są w tym miejscu osoby, które mają wiarę, jakoś to będzie.
Amalia była wdzięczna za to, że na jej drodze pojawiają się ludzie, którzy mają na nią pozytywny wpływ. I w końcu tę ciemność, która ją otaczała zaczął rozpraszać blask. To było po niej widać, uśmiechała się częściej, była spokojniejsza, no i w końcu przestała się zadręczać. To, że czuła do przyjaciela coś więcej, starała się ukryć. Wiedziała, że nie powinna, bo przyjaźń to przyjaźń – nic ponadto. Poza tym nie była najlepszą osobą, nie była godna miłości. Tak sądziła o sobie, patrząc w lustro. Musiała się cieszyć tym, co miała. A to było już naprawdę bardzo wiele.
- Zrozumiałam pewne rzeczy, ale innych wciąż się uczę – powiedziała cicho. Powinna popracować nad samooceną. To była podstawa. Amalia potrafiła innym dodawać wiary i dzielić się nadzieją, ale dla siebie była bardzo surowa. Za bardzo…
- Folke… - podjęła myśl. - Ja również mam problemy i nie jest mi tak łatwo, jak się wydaje. Widzisz, potrafię dostrzegać dobro wszędzie, ale przy tym trudno mi jest ze sobą żyć. Zastanawiam się ciągle, co ze mną jest nie tak, że ciągle zostaję sama. Nie ma nikogo w moim życiu, nikt mnie nie dostrzega. Wierzę w sprawiedliwość i w ogóle, a jednak… sama nie potrafię zaakceptować siebie. W jakiś sposób jestem zawsze wyobcowana. Ja lubię ludzi, ale ludzie chyba nie lubią mnie. Może jestem głupia wierząc, naiwna, że głoszę hasła dobroci i pokoju, ale… - nie umiała nawet dokończyć myśli. Po prostu spojrzała gdzieś w dół i nie patrzyła na swego towarzysza.
Dopiero kiedy padło kolejne pytanie, postanowiła się odezwać:
- Chciałam podziękować za to, że pozwolono mi się zmierzyć z największymi obawami i wyjść z tego cało i zdrowo. Poza tym chciałam prosić jeszcze o to, by zło zostało ukarane, a sprawiedliwość, w którą wierzę, naprawdę miała miejsce. By nie odwracano się od tych, którzy są szczerzy i boją się kary za to, co złe – było tego jeszcze trochę, lecz nie powiedziała wszystkiego. Bogowie znali jej serce, to jej wystarczało.
- Oni nas słuchają, jestem o tym przekonana. Tylko niczym człowiek, czasem odrzucają to, co im niewygodne, lub dla własnego kaprysu by nam dać prztyczka w nos. Nie wiem, tak mi się wydaje. Nie można mieć przecież wszystkiego – dla niej to było oczywiste. To było jak rzut monetą, co wypadło, to się działo. Życie nie było łatwe. I nigdy takie nie będzie.
- Nie wiem, lecz lubię w to wierzyć, że oni naprawdę są tutaj i nas słuchają. Masz rację, że o dobroć jest teraz trudno, ale nie wszyscy są źli. I nawet w skalanym miejscu, może mieścić się jeszcze iskra nadziei – musiała wierzyć, że nie zostają sami ze swoimi modlitwami, że jakoś wszystko powoli zmierza ku dobremu. Po każdej burzy pojawia się słońce. Tak mogło być i tutaj. Póki są w tym miejscu osoby, które mają wiarę, jakoś to będzie.
Amalia była wdzięczna za to, że na jej drodze pojawiają się ludzie, którzy mają na nią pozytywny wpływ. I w końcu tę ciemność, która ją otaczała zaczął rozpraszać blask. To było po niej widać, uśmiechała się częściej, była spokojniejsza, no i w końcu przestała się zadręczać. To, że czuła do przyjaciela coś więcej, starała się ukryć. Wiedziała, że nie powinna, bo przyjaźń to przyjaźń – nic ponadto. Poza tym nie była najlepszą osobą, nie była godna miłości. Tak sądziła o sobie, patrząc w lustro. Musiała się cieszyć tym, co miała. A to było już naprawdę bardzo wiele.
- Zrozumiałam pewne rzeczy, ale innych wciąż się uczę – powiedziała cicho. Powinna popracować nad samooceną. To była podstawa. Amalia potrafiła innym dodawać wiary i dzielić się nadzieją, ale dla siebie była bardzo surowa. Za bardzo…
- Folke… - podjęła myśl. - Ja również mam problemy i nie jest mi tak łatwo, jak się wydaje. Widzisz, potrafię dostrzegać dobro wszędzie, ale przy tym trudno mi jest ze sobą żyć. Zastanawiam się ciągle, co ze mną jest nie tak, że ciągle zostaję sama. Nie ma nikogo w moim życiu, nikt mnie nie dostrzega. Wierzę w sprawiedliwość i w ogóle, a jednak… sama nie potrafię zaakceptować siebie. W jakiś sposób jestem zawsze wyobcowana. Ja lubię ludzi, ale ludzie chyba nie lubią mnie. Może jestem głupia wierząc, naiwna, że głoszę hasła dobroci i pokoju, ale… - nie umiała nawet dokończyć myśli. Po prostu spojrzała gdzieś w dół i nie patrzyła na swego towarzysza.
Dopiero kiedy padło kolejne pytanie, postanowiła się odezwać:
- Chciałam podziękować za to, że pozwolono mi się zmierzyć z największymi obawami i wyjść z tego cało i zdrowo. Poza tym chciałam prosić jeszcze o to, by zło zostało ukarane, a sprawiedliwość, w którą wierzę, naprawdę miała miejsce. By nie odwracano się od tych, którzy są szczerzy i boją się kary za to, co złe – było tego jeszcze trochę, lecz nie powiedziała wszystkiego. Bogowie znali jej serce, to jej wystarczało.
- Oni nas słuchają, jestem o tym przekonana. Tylko niczym człowiek, czasem odrzucają to, co im niewygodne, lub dla własnego kaprysu by nam dać prztyczka w nos. Nie wiem, tak mi się wydaje. Nie można mieć przecież wszystkiego – dla niej to było oczywiste. To było jak rzut monetą, co wypadło, to się działo. Życie nie było łatwe. I nigdy takie nie będzie.
Folke Baantjer
18.12.2000 – Świątynia Odyna – A. Stjernen & F. Baantjer Pią 8 Lip - 11:41
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Przez długi czas sądził, że bogowie rzeczywiście musieli spoglądać na niego z nienawistną pogardą, świadomi tego, czego się dopuścił, lecz niezdolni zaplątać kolejnych supłów na złotych przędzach Norn, które, jak gdyby na złość wszechświatu, kolejne lata uparcie pozostawiały go przy życiu, na jakie nie zasługiwał – spoglądał na kamienne oblicze Odyna, wykutego w spiżu na miejskim placu, przekonany, że ten podążał za nim wzrokiem, obserwował przesuwające się po skórze drżenie i kulawiznę chromej nogi, zgorszony jego istnieniem, złośliwym mu przez to, że nadal trwało. Drapieżne ozory pożaru wyrugowały z niego słowa zaschniętej na języku modlitwy, przepaliły bezpieczną ostoję wierzeń, przed którą wciąż pokornie chylił czoło, choć czuł, że jego słowa, dawniej porywane przez wiatr ku przetykanemu gwiazdami niebu, ginęły pomiędzy szkliwem zębów, wstrzymane za ustami kurczem bolesnego podduszenia, uniemożliwiającego jednako nabranie powietrza, co wypuszczenie go ze ściśniętych lękiem płuc – ostatnio życie nie było jednak jednoznacznie złe, nie kiedy ramiona Bertrama oplatały się czule wokół jego talii, nie kiedy lśniące pasmo obrączki zalegało przyjemnym ciężarem bezpieczeństwa na palcu, nie kiedy wracał do mieszkania, a jego wnętrze, zamiast pajęczynami chłodu, spowite było rozgrzewającym ciepłem jego obecności. W takich chwilach wydawało mu się, że kurcz bożego gniewu słabł, pozostawiając na jego ciele pąsowe odciski po spazmatycznie zaciśniętych palcach, podczas gdy żebra rozchylały się, odgniatając skulone w piersi serce, płochliwe i łomoczące – nie myślał o tym wcześniej, lecz teraz, w obecności przyjaciółki, odczuł za mostkiem przyjemne ciepło, rozciągające się wzdłuż kończyn pieszczotą chwilowego komfortu, nieczułego na igły wbijającego się w skórę mrozu.
– Amalia – zaczął miękko, przenosząc zazielenione łagodnością spojrzenie na jej twarz – odkąd pamiętał, zawsze wydawała mu się zmętniała własnym smutkiem, pochwycona w drewnianą ramę myślowego sentymentu, wycofana w ciemne okręgi swych źrenic na sposób kogoś, kto ze strachu przed upadkiem sam rzuca się w przepaść. – Jestem pewien… że dostrzega cię więcej osób, niż myślisz, chociaż powinno dostrzegać więcej. Nie znam nikogo, kto byłby tak serdeczny i wyrozumiały, nie pozwól wmówić sobie, że jest inaczej. – odchylił ostrożnie głowę, lecz Amalia spoglądała w przeciwnym kierunku, a on nie zamierzał zmuszać jej, by oderwała wzrok od białej tafli śniegu, na której tle wznosząca się za ich plecami świątynia przypominała rozlaną na obrusie plamę czarnego atramentu – żałował, że nigdy nie potrafił być dla niej kimś bliższym, nie potrafił zmusić własnego ciała do wspierającej czułości, rozsunąć ust w bardziej przekonującym uśmiechu, wysłać listu jako pierwszy, żyć poza kołtunem, w który formowały się jego myśli, ciemne i poplątane, owijające się wokół nadgarstków, by wciągnąć go głębiej we własne wnętrze, przykurczyć w kaftanie bliznowaciejącej skóry, odebrać czucie w dłoniach i zatrzymać w miejscu. Cisza, jaka pomiędzy nimi zapadła, wydrążona jedynie szemraniem przeciskającego się między wyłysiałymi drzwiami wiatru, zastygła jednak w powietrzu niespodziewanym spokojem. Odetchnął cicho, wznosząc wzrok ku strzelistym dachom budynku i kiwając powoli głową na słowa przyjaciółki, rozcinające usta nieśmiałym, subtelnym cieniem uśmiechu – jeżeli bogowie wciąż ich rozumieli, pozostawała wprawdzie jeszcze jakaś otucha.
– Mam nadzieję, że kiedyś nas usłyszą – zaczął, sięgając spojrzeniem ku twarzy Amalii i przechodząc kilka kroków po świeżym śniegu, odkształcającym się płytkie ślady jego butów ze zduszonym skrzypieniem. – Musimy być cierpliwi. – wnętrze świątyni wciąż zionęło ciemnym, wilgotnym chłodem, jak zwierzęca paszcza, a on nabrał pewności, że nie zdołałby wejść do środka bez strachu, że ta nagle zaciśnie się na jego ciele, wbijając się zębami w rozmiękczoną obawą skórę. – Chodźmy stąd, nie powinniśmy rozmawiać o bogach, stojąc przed progiem ich domu – odparł ulegle, rozcierając brzegiem dłoni spąsowiały ślad zeschniętej krwi, która spłynęła mu po brodzie. – Masz ochotę na ciepłą herbatę? – spytał w końcu, odczuwając konsolację w oddalaniu się od świątyni, która malała za ich plecami, gdy oboje ruszyli wąską ścieżką Forsteder ku pobliskiemu stoisku.
Folke i Amalia z tematu
– Amalia – zaczął miękko, przenosząc zazielenione łagodnością spojrzenie na jej twarz – odkąd pamiętał, zawsze wydawała mu się zmętniała własnym smutkiem, pochwycona w drewnianą ramę myślowego sentymentu, wycofana w ciemne okręgi swych źrenic na sposób kogoś, kto ze strachu przed upadkiem sam rzuca się w przepaść. – Jestem pewien… że dostrzega cię więcej osób, niż myślisz, chociaż powinno dostrzegać więcej. Nie znam nikogo, kto byłby tak serdeczny i wyrozumiały, nie pozwól wmówić sobie, że jest inaczej. – odchylił ostrożnie głowę, lecz Amalia spoglądała w przeciwnym kierunku, a on nie zamierzał zmuszać jej, by oderwała wzrok od białej tafli śniegu, na której tle wznosząca się za ich plecami świątynia przypominała rozlaną na obrusie plamę czarnego atramentu – żałował, że nigdy nie potrafił być dla niej kimś bliższym, nie potrafił zmusić własnego ciała do wspierającej czułości, rozsunąć ust w bardziej przekonującym uśmiechu, wysłać listu jako pierwszy, żyć poza kołtunem, w który formowały się jego myśli, ciemne i poplątane, owijające się wokół nadgarstków, by wciągnąć go głębiej we własne wnętrze, przykurczyć w kaftanie bliznowaciejącej skóry, odebrać czucie w dłoniach i zatrzymać w miejscu. Cisza, jaka pomiędzy nimi zapadła, wydrążona jedynie szemraniem przeciskającego się między wyłysiałymi drzwiami wiatru, zastygła jednak w powietrzu niespodziewanym spokojem. Odetchnął cicho, wznosząc wzrok ku strzelistym dachom budynku i kiwając powoli głową na słowa przyjaciółki, rozcinające usta nieśmiałym, subtelnym cieniem uśmiechu – jeżeli bogowie wciąż ich rozumieli, pozostawała wprawdzie jeszcze jakaś otucha.
– Mam nadzieję, że kiedyś nas usłyszą – zaczął, sięgając spojrzeniem ku twarzy Amalii i przechodząc kilka kroków po świeżym śniegu, odkształcającym się płytkie ślady jego butów ze zduszonym skrzypieniem. – Musimy być cierpliwi. – wnętrze świątyni wciąż zionęło ciemnym, wilgotnym chłodem, jak zwierzęca paszcza, a on nabrał pewności, że nie zdołałby wejść do środka bez strachu, że ta nagle zaciśnie się na jego ciele, wbijając się zębami w rozmiękczoną obawą skórę. – Chodźmy stąd, nie powinniśmy rozmawiać o bogach, stojąc przed progiem ich domu – odparł ulegle, rozcierając brzegiem dłoni spąsowiały ślad zeschniętej krwi, która spłynęła mu po brodzie. – Masz ochotę na ciepłą herbatę? – spytał w końcu, odczuwając konsolację w oddalaniu się od świątyni, która malała za ich plecami, gdy oboje ruszyli wąską ścieżką Forsteder ku pobliskiemu stoisku.
Folke i Amalia z tematu
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended