:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
10.04.2001 – Siostrzane baszty – E. Munch & I. de' Medici
2 posters
Isabella de' Medici
Re: 10.04.2001 – Siostrzane baszty – E. Munch & I. de' Medici Czw 31 Sie - 22:59
Isabella de' MediciWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Zawód : koroner w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : szczur
Atuty : odporny (II), awanturnik (I)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 23 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 20
10.04.2001
Czas leciał jej ostatnio w ekspresowym tempie. Nawet nie zorientowała się, kiedy marzec dobiegł końca i chociaż cieszyła się z nadchodzącej wiosny, cieplejszej pogody i ogólnego rozkwitu, to w dalszym ciągu była zawalona robotą. Kolejne nowe zaginięcia wpływały z taką samą częstotliwością, a w większości przypadków, potem miała styczność z ciałami tychże zaginionych. Sytuacja była napięta po obu stronach, a choć wiosna przynosiła nadzieję, to paradoksalnie przynosiła też większą ilość trupów. Nie dość, że obecne morderstwa pozostawiały za sobą łańcuch ciał, to na dodatek część nieodnalezionych w zimie zwłok, spływała do nich wraz z roztopami. W konsekwencji nie wiedziała, w co ręce włożyć i często zostawała po godzinach, żeby nadrobić bałagan w papierach. Utrzymanie porządku w takich warunkach graniczyło z cudem, a znikąd pomocy, bo przecież każdy dział miał swoje obciążenia.
Napięta atmosfera w pracy przenosiła się nierzadko na życie prywatne, bo zmęczenie i frustracja odbierały przyjemność z najprostszych czynności, a nastroje panujące na ulicach w większości nie zachęcały do pozytywnego myślenia. Czasami zastanawiała się, czy nie było jej lepiej w słonecznej Italii, gdzie problemy nie urastały do takiej skali, gdzie praca była zrównoważona i mimo wszystko spokojniejsza, a pogoda jakoś bardziej sprzyjała do życia. Zawsze upierała się, że to Midgard jest jej prawdziwym domem i nawet surowe, skandynawskie warunki jej nie odstraszały. Dawne przyzwyczajenia umierają powoli. Niestety nie pomagał też fakt, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni źle się czuła. Miała wrażenie, że przestaje radzić sobie z presją dnia codziennego, że wszystko ją denerwuje. Wiecznie zmęczona, próbowała wykrzesać z siebie odpowiednią ilość entuzjazmu do pracy, ale z tego stresu dostała jakiś rozstrój żołądka i nawet w pracy zdarzyło się jej zwymiotować.
Dzisiaj ledwo dała radę wytrzymać do końca przez ciągłe zawroty głowy i podwyższoną temperaturę. Z ulgą opuściła zatęchłe mury i wybrała okrężną drogę do domu. Ładna pogoda i wiosenny wiaterek sprzyjał spacerom, a dzisiaj zdecydowanie potrzebowała dotlenienia. Nie przejmowała się specjalnie swoim zdrowiem, była przekonana, że koszmar się skończy, jak praca się ustabilizuje - na to się, co prawda, nie zapowiadało, ale w końcu musiało się to skończyć. Mieszkańcy nie mogą żyć w wiecznym strachu.
Idąc ulicą, nie zwracała większej uwagi na mijane osoby, skupiła się bardziej na krajobrazie i architekturze, próbując przypomnieć sobie wszystkie pozytywne aspekty, które od zawsze przyciągały ją do tego miasta. Oddychała spokojnie i miarowo, próbując panować nad swoim samopoczuciem, choć nie miała do końca takiej władzy. Gdy zadarła głowę, by spojrzeć na czubek baszty - jednej z dwóch, stanowiących granicę między dzielnicą Ragnhildy Potężnej i Placu Kupieckiego - nagle zakręciło jej się niebezpiecznie w głowie. Próbowała zatrzymać się w pół kroku, ale zachwiało nią solidnie i zatoczyła się w lewo, uderzając ramieniem bogom ducha winnego przechodnia. Zanim poleciała na twarz, wczepiła się palcami w materiał kurtki czy bluzy (teraz nie potrafiła tego stwierdzić) i trzymała kurczowo, z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi w wąską linię ustami, walcząc z odruchem wymiotnym. Drżącym oddechem, próbowała odzyskać panowanie nad ciałem, a w szczególności nogami, które nagle zrobiły się jak z waty. Przeklinała się w duchu za to upokorzenie, ale chwilowo nawet nie była w stanie spojrzeć, kogo obarczyła chwilową niedogodnością.
Egon Munch
Re: 10.04.2001 – Siostrzane baszty – E. Munch & I. de' Medici Pią 22 Wrz - 0:27
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Kwiecień był obrzydliwy – oślizgłe, ciepłe promienie słońca przypominały pnącą się przez miasto winorośl, której kolczyste łodygi sięgały nawet w ciasne zaułki i szpary pomiędzy cegłami postarzałych kamienic, ludzie chętniej opuszczali natomiast zacienione mieszkania, jakby próbowali uciec nie tylko od panującej w nich duszności, ale od wspomnień, które zebrały się kurzem w kątach pomieszczeń i pokryły stojące na komodzie fotografie cienką warstwą żałoby. Wiosna ponownie skłaniała galdrów do rozmów, a on nie mógł uwierzyć, że to, co widział na ich twarzach, naprawdę było radością, pewną obcą formą nadziei, że kolejne miesiące przyniosą ze sobą zmiany, zupełnie jakby spod topniejącego śniegu miały wynurzyć się nie tylko purpurowe głowy krokusów, ale też twarze zaginionych, żywe i pąsowe od słońca – czasem wydawało mu się, że naprawdę w to wierzyli, nieświadomi, że oblicza ich bliskich dawno wyblakły już na rozwieszonych w mieście plakatach, oczy nabiegły czernią pleśniejącego papieru, a akta zostały zamknięte głęboko w szufladach na komisariacie, podbite ciemnym stemplem fatum. Ciała wyłaniały się spod śniegu jak chmury odbite w powierzchni jeziora – martwe i blade, niekiedy zupełnie pozbawione rysów, jakby fizjonomia odmarzła im od skóry post mortem; nikt nie pamiętał o Freydis, która wybarwiła się na powierzchnię zeszłej zimy, sina od pętających ją czarów, przerażona nawet po śmierci – w jego umyśle również zacierały się powiązane z nią wspomnienia, nawiedzające go duchy w końcu kładły się z powrotem do grobu; dopiero wieczorami, kiedy źrenice kurczyły się do ciemnych szpulek, a ciążące powieki pozostawiały zaledwie szparę rozmazanych barw, znajoma sylwetka migotała mu na krawędzi spojrzenia, gęsta jak cień, lecz przypominająca ducha, jednego z tych, które potrafią nawiedzać ludzi zarówno we śnie, co na jawie.
Ścięgna wciąż rwały go w miejscach, gdzie przetrącił je rykoszet zaklęcia i choć szedł przed siebie rychłym krokiem, sylwetkę miał wyraźnie zgarbioną, a ramiona przechylone w prawą stronę, jakby coś wyraźnie ciążyło mu na barku – przypominał jedno z bezkształtnych, rachitycznych stworzeń, które wychodziły spod ziemi jedynie nocą, jakby nie mogły znieść wyrazistych konturów świata, a ich szerokie źrenice nie były przyzwyczajone do promieni słońca, tymczasem popołudniu miasto wciąż wrzało i nie mógł powstrzymać cisnącej się na skronie myśli, że powinien był dawno stąd wyjechać; zacisnął dłoń w rozgoryczeniu, czując jak ciemny ślad pieczęci mrowi go w skórę, jakby skaza próbowała wedrzeć się pomiędzy linie papilarne, przypomnieć mu, kim był i jak wyglądało jego przekleństwo – ślepcy byli jak bydło znakowane na ubój, on nie zamierzał jednak pozwolić, by przestrzelono mu czaszkę, by uczyniono z niego ofiarę; mógł zdjąć uśmiech z warg każdego, mijającego go przechodnia – wystarczyło słowo.
Poczuł głuchy ucisk zderzenia, kiedy kobieta wpadła na niego w tłumie, lecz zanim zdążył zwrócić się w jej stronę, wgniotła palce w materiał jego bluzy, pozostawiając paznokciami dwie, zaczerwienione pręgi na odsłoniętej szyi.
– Co do... kurwa – przekleństwo wydarło się spomiędzy jego warg jak westchnienie, zaraz szarpnął się jednak gwałtownie, próbując zmusić nieznajomą, żeby rozluźniła uścisk na jego ubraniu, nawet jeśli nogi wciąż miała zbyt chwiejne, by utrzymać ciało w równowadze. – Puszczaj, chora jesteś?! – jego głos stał się cięższy, coraz bardziej przypominał warczenie, a on w końcu opuścił wzrok, gromiąc kobietę spojrzeniem, wciąż jeszcze bursztynowym, choć skorym do nadejścia mgłą zawieszonego na języku zaklęcia; jego twarz się nie wygładziła – nie rozpoznał jej. Być może nigdy nie chciał jej rozpoznawać.
Ścięgna wciąż rwały go w miejscach, gdzie przetrącił je rykoszet zaklęcia i choć szedł przed siebie rychłym krokiem, sylwetkę miał wyraźnie zgarbioną, a ramiona przechylone w prawą stronę, jakby coś wyraźnie ciążyło mu na barku – przypominał jedno z bezkształtnych, rachitycznych stworzeń, które wychodziły spod ziemi jedynie nocą, jakby nie mogły znieść wyrazistych konturów świata, a ich szerokie źrenice nie były przyzwyczajone do promieni słońca, tymczasem popołudniu miasto wciąż wrzało i nie mógł powstrzymać cisnącej się na skronie myśli, że powinien był dawno stąd wyjechać; zacisnął dłoń w rozgoryczeniu, czując jak ciemny ślad pieczęci mrowi go w skórę, jakby skaza próbowała wedrzeć się pomiędzy linie papilarne, przypomnieć mu, kim był i jak wyglądało jego przekleństwo – ślepcy byli jak bydło znakowane na ubój, on nie zamierzał jednak pozwolić, by przestrzelono mu czaszkę, by uczyniono z niego ofiarę; mógł zdjąć uśmiech z warg każdego, mijającego go przechodnia – wystarczyło słowo.
Poczuł głuchy ucisk zderzenia, kiedy kobieta wpadła na niego w tłumie, lecz zanim zdążył zwrócić się w jej stronę, wgniotła palce w materiał jego bluzy, pozostawiając paznokciami dwie, zaczerwienione pręgi na odsłoniętej szyi.
– Co do... kurwa – przekleństwo wydarło się spomiędzy jego warg jak westchnienie, zaraz szarpnął się jednak gwałtownie, próbując zmusić nieznajomą, żeby rozluźniła uścisk na jego ubraniu, nawet jeśli nogi wciąż miała zbyt chwiejne, by utrzymać ciało w równowadze. – Puszczaj, chora jesteś?! – jego głos stał się cięższy, coraz bardziej przypominał warczenie, a on w końcu opuścił wzrok, gromiąc kobietę spojrzeniem, wciąż jeszcze bursztynowym, choć skorym do nadejścia mgłą zawieszonego na języku zaklęcia; jego twarz się nie wygładziła – nie rozpoznał jej. Być może nigdy nie chciał jej rozpoznawać.
Isabella de' Medici
10.04.2001 – Siostrzane baszty – E. Munch & I. de' Medici Pią 17 Lis - 0:29
Isabella de' MediciWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : zamożny
Zawód : koroner w Kruczej Straży
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : szczur
Atuty : odporny (II), awanturnik (I)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 23 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 20
Powinna iść do medyka i sprawdzić, co jej właściwie dolega. Złe samopoczucie wpływało negatywnie także na wykonywanie obowiązków służbowych, ale była zbyt dumna i uparta, żeby przyznać się do słabości. Na tym etapie ciężko określić, czy była pracoholiczką, czy masochistką, że próbowała nadążyć za tempem dnia pracy, jednocześnie nikomu nie zdradzając, że stojąc przy martwym ciele, ma nagłe napady gorąca, a w głowie kręci się tak, że zbiera jej się na wymioty.
Nie, ona robi dobrą minę do złej gry, a że najczęściej pracuje sama, nie licząc trupów, to nikomu nie musi się tłumaczyć z czerwonych policzków albo kropelek potu na czole. Z tego względu unikała ludzi także na korytarzach, omijała stołówkę i zatłoczonych miejsc, po pierwsze, by nikt nie zwrócił uwagi i przypadkiem nie wysłał jej do domu, a po drugie, żeby nikogo nie zarazić. Ostatecznie nie wiedziała, czy w Midgardzie nie rozszalał się właśnie jakiś wirus, a ona była jego nosicielem i częstowała każdego, kto miał szczęście zetknąć się z jej zarazkami. Oddała od siebie tę myśl, w końcu miasto miało już wystarczająco dużo wrażeń w ostatnich miesiącach - dodatkowe plagi były zbędne, gdy ludzie sami siebie wyniszczali. Nie było to egoistyczne podejście, nie chodziło o jeszcze większy wymiar pracy, gdy mieszkańcy zaczną umierać na szalejącą chorobę, bo choć ta wizja sama w sobie była przerażająca, to zwyczajnie zastanawiała się, ile jeszcze Midgardczycy są w stanie znieść, zanim całkowicie się rozpadną.
Sama przecież czuła się czasem jakby stała na skraju przepaści, a nie dotykały jej bezpośrednio tragedie, z którymi mierzyli się ci, których bliscy zaginęli, zginęli lub sami stracili życie. Ona miała z tym styczność w pracy, a przecież już dawno zobojętniała, potrafiąc odciąć się od uczuć i nie przeżywać każdej sprawy personalnie. A jednak nagła choroba mogła wynikać z jakiegoś gorszego okresu psychicznego, może z przemęczenia.
Przyczyny były teraz nieistotne, ale przynajmniej ta niedyspozycja na środku chodnika wymusiła w niej postanowienie, że jeszcze dzisiaj zgłosi się do medyka. Na własne nieszczęście trafiła na jakiegoś gbura, choć jego słowa ledwo do niej dolatywały, kiedy w uszach szumiała krew, a w oczach wirowało, jakby wypiła dwie butelki wina. Poczuła szarpnięcie, ale palce to w tym momencie jej jedyna silna strona, skoro głowa i nogi odmawiały posłuszeństwa, więc zaciskała je kurczowo, próbując utrzymać się w pionie. Wolała nie wyobrażać sobie upadku na twarz, a po tonie mężczyzny można wywnioskować, że nie miałby skrupułów, by własnoręcznie posłać ją na glebę.
- Tak, chyba tak - odpowiedziała słabym głosem. Nie mogła nawet unieść twarzy, by spojrzeć kogo obarczyła swoim problemem. Oczywiście nie pytał z dobroci serca, raczej chciał jej ubliżyć, ale było jej teraz wszystko jedno. Łapała oddech niczym karp wyrzucony z wody, by jak najszybciej odzyskać nad sobą panowanie. Nie znosiła takich sytuacji, ale chcąc nie chcąc, była teraz na jego łasce.
- Pomożesz... mi usiąść? - wydukała w końcu, nie zdając sobie z prawy z negatywnego nastawienia mężczyzny. Nie chciała nikomu robić kłopotu, ale ławka na pewno znajdowała się gdzieś w pobliżu, a ona prosiła tylko o chwilę asekuracji, żeby po drodze nie wybić sobie zębów. - Proszę? - uniosła lekko spojrzenie, żeby zobaczyć, na kogo właściwie wpadła, ale od razu tego pożałowała, gdy do wszystkich objawów doszło osłabienie, zwiastujące omdlenie. Zacisnęła powieki i znów skupiła się na oddychaniu, jakby od tego miało zależeć jej życie.
Isabella i Egon z tematu
Nie, ona robi dobrą minę do złej gry, a że najczęściej pracuje sama, nie licząc trupów, to nikomu nie musi się tłumaczyć z czerwonych policzków albo kropelek potu na czole. Z tego względu unikała ludzi także na korytarzach, omijała stołówkę i zatłoczonych miejsc, po pierwsze, by nikt nie zwrócił uwagi i przypadkiem nie wysłał jej do domu, a po drugie, żeby nikogo nie zarazić. Ostatecznie nie wiedziała, czy w Midgardzie nie rozszalał się właśnie jakiś wirus, a ona była jego nosicielem i częstowała każdego, kto miał szczęście zetknąć się z jej zarazkami. Oddała od siebie tę myśl, w końcu miasto miało już wystarczająco dużo wrażeń w ostatnich miesiącach - dodatkowe plagi były zbędne, gdy ludzie sami siebie wyniszczali. Nie było to egoistyczne podejście, nie chodziło o jeszcze większy wymiar pracy, gdy mieszkańcy zaczną umierać na szalejącą chorobę, bo choć ta wizja sama w sobie była przerażająca, to zwyczajnie zastanawiała się, ile jeszcze Midgardczycy są w stanie znieść, zanim całkowicie się rozpadną.
Sama przecież czuła się czasem jakby stała na skraju przepaści, a nie dotykały jej bezpośrednio tragedie, z którymi mierzyli się ci, których bliscy zaginęli, zginęli lub sami stracili życie. Ona miała z tym styczność w pracy, a przecież już dawno zobojętniała, potrafiąc odciąć się od uczuć i nie przeżywać każdej sprawy personalnie. A jednak nagła choroba mogła wynikać z jakiegoś gorszego okresu psychicznego, może z przemęczenia.
Przyczyny były teraz nieistotne, ale przynajmniej ta niedyspozycja na środku chodnika wymusiła w niej postanowienie, że jeszcze dzisiaj zgłosi się do medyka. Na własne nieszczęście trafiła na jakiegoś gbura, choć jego słowa ledwo do niej dolatywały, kiedy w uszach szumiała krew, a w oczach wirowało, jakby wypiła dwie butelki wina. Poczuła szarpnięcie, ale palce to w tym momencie jej jedyna silna strona, skoro głowa i nogi odmawiały posłuszeństwa, więc zaciskała je kurczowo, próbując utrzymać się w pionie. Wolała nie wyobrażać sobie upadku na twarz, a po tonie mężczyzny można wywnioskować, że nie miałby skrupułów, by własnoręcznie posłać ją na glebę.
- Tak, chyba tak - odpowiedziała słabym głosem. Nie mogła nawet unieść twarzy, by spojrzeć kogo obarczyła swoim problemem. Oczywiście nie pytał z dobroci serca, raczej chciał jej ubliżyć, ale było jej teraz wszystko jedno. Łapała oddech niczym karp wyrzucony z wody, by jak najszybciej odzyskać nad sobą panowanie. Nie znosiła takich sytuacji, ale chcąc nie chcąc, była teraz na jego łasce.
- Pomożesz... mi usiąść? - wydukała w końcu, nie zdając sobie z prawy z negatywnego nastawienia mężczyzny. Nie chciała nikomu robić kłopotu, ale ławka na pewno znajdowała się gdzieś w pobliżu, a ona prosiła tylko o chwilę asekuracji, żeby po drodze nie wybić sobie zębów. - Proszę? - uniosła lekko spojrzenie, żeby zobaczyć, na kogo właściwie wpadła, ale od razu tego pożałowała, gdy do wszystkich objawów doszło osłabienie, zwiastujące omdlenie. Zacisnęła powieki i znów skupiła się na oddychaniu, jakby od tego miało zależeć jej życie.
Isabella i Egon z tematu