:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson
2 posters
Egon Munch
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Wto 13 Lip - 23:03
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
09.11.2000
Chodnik zdawał się uginać lekko pod naciskiem butów, pokryty białym obrusem śniegu, którego sypkie drobiny lawirowały w powietrzu, obracając się tanecznie i zalegając na cienkim materiale skórzanego płaszcza, pod którego marną okrywą ciałem mimowolnie wzdrygał chłód mroźnej, nordyckiej pogody. Drobne, wystrugane lodem arabeski gubiły się pośród zmierzwionych wiechci włosów, których niesforne, przydługie kosmyki opadały mu na czoło, zmuszając do nieustannego odgarniania ich do tyłu, dopóki nie stały się wystarczająco mokre, by zastygnąć w nowej fryzurze, zaczesane tą tanią, naturalną brylantyną opadów. Dawniej listopad kojarzył mu się z ciepłą herbatą trzymaną pomiędzy kościstymi dłońmi, dopóki palce nie poczerwieniały i nie zaczynały palić go gorącem jej parującego wrzątku, z wełnianym kocem, który Göran rzucał mu z pogardą pod nogi, jak psu, ale kiedy kończyny kostniały mu z zimna, nie miał siły myśleć o afrontach i upodleniach, na jakie mężczyzna sobie względem niego pozwalał, mimo że wiele razy przeklinał go później w myślach, uderzając pięściami w zamknięte drzwi piwnicy, dopóki z zakrwawionymi knykciami nie osunął się na podłogę. Zima, którą obserwował zza zaparowanych szyb sierocińca składała się z opasłych bałwanów i ich marchewkowych nosów, odstających na tle nieprzejednanej bieli, zjazdów na sankach i entuzjastycznych, dziecięcych okrzyków, które zwykły wprawiać go w podłe poczucie zawiści – uwięziony wśród surowych murów ośrodka, zazdrościł im tego szczęścia. Małoduszne, infantylne nadzieje, które dawniej zwykły rodzić się w nim wraz z pierwszym opadem śniegu, zostały teraz bezpowrotnie zatarte przez obrazy wszystkich dni, kiedy budził się nad ranem, zmarznięty, zwinięty w kłębek w pustym łóżku, które już od dawna nie zapewniało mu ani ciepła, ani bezpieczeństwa.
Wzdłuż jednej z bocznych ulic Forsteder szedł zatem głodny i zmęczony, z żołądkiem spazmatycznie zaciśniętym w pięść, myślami zataczającymi senne koła ponad jego głową, niby rój natrętnych, szemrzących komarów. Poły przetartego, pozbawionego guzików płaszcza łopotały na wietrze, cichnąc dopiero, gdy surową ciszę przedmieść wypełniła kanonada rozmów, entuzjastycznych okrzyków i grających wesoło katarynek, których natrętna, zabawkowa melodia, splątana warkoczem z graną w oddali muzyką, przeobrażała się w bolesną kakofonię rozmaitych dźwięków, co i raz tracących rytm na rzecz głośnej, buńczucznej atmosfery bazaru. Egon przystanął, z niedużej odległości przyglądając się stłoczonemu targowisku, najwyraźniej niedotkniętemu dyskomfortem listopadowego chłodu – odruchowo sięgnął dłonią do kieszeni, natrafiając na dwa przetrącone talary, papierosa i szeleszczący papierek, który przez chwilę miął w palcach, dopóki spomiędzy spierzchniętych warg nie wydostało się ciche, pogardliwe westchnienie. Na widok odległego stoiska z jedzeniem, żołądek ścisnął się boleśnie, sprawiając, że pozorny spokój fizjonomii przeszył gorzki paroksyzm niezadowolenia, zwiastun podchodzących do gardła mdłości, w ślad za którymi dłoń mimowolnie wsparła się o murowaną fasadę jednej z kamienic, Egon pochylił się tymczasem do przodu, spluwając na ziemię, gdzie, na miękkiej serwecie śniegu, wykwitła krwista, czerwona zmaza, rozpływająca się na mokrej powierzchni jak szkaradna, wypaczona plama Rorschacha. Dawniej wysnułby poezję z tej niedoli – dzisiaj na języku osiadały mu już tylko siarczyste słowa przekleństwa.
Chrząknął cicho, wycierając usta brzegiem rękawa i ruszając przed siebie, by wniknąć w przerzedzoną ławicę kupców, naciągaczy i drobnych złodziei – pozornie nie odróżniał się od nich w żaden szczególny sposób, pojedyncze spojrzenia padały wprawdzie na zwisający, złoty kolczyk, zaczepiony o prawy płatek ucha, pojedyncze brwi ściągały się w wyrazie niepokoju na widok jego pobladłej twarzy i rozszerzonych źrenic, pojedyncze dłonie cofały się ostrożnie, zagarniając ku sobie błyszczące, rozłożone na kocu przedmioty, jak gdyby miał przyciągnąć je do siebie jak magnes. Przezornie ominął stoisko z jedzeniem, znad którego unosiła się ciepła para, roztapiająca chłód jesiennego powietrza woń pieczonego mięsa, nurkując w jedną z bocznych przecznic niewielkiego targu, pozwalając by wygrywana w tle muzyka nadała jego ruchom płynnej taneczności, znana melodia rozbrzmiała wartkim rytmem wśród zakurzonych korytarzy umysłu, zmuszając zardzewiałe trybiki przyzwyczajeń do obrócenia zębatych kół swych strupieszałych konstrukcji. Bursztyn uważnego, wyostrzonego rezolutnością spojrzenia przemykał prędko po barwnych, rozłożonych wokół stoiskach, niewielkich kramach i składanych stolikach, których metalowe nogi pokrywały się bladymi malowidłami mrozu. Ludzie – jak pchły – przeskakiwali z jednego straganu na drugi, pochylając się, kręcąc głową, wydając okrzyki zachwytu lub oburzenia, on tymczasem, choć szarpany infantylną ciekawością za szeroki rękaw rozsądku, wiedział dokładnie, czego szuka i zatrzymał się w chwili, w której to odnalazł.
Na prowizorycznej, płaskiej witrynie jednego z barwnych pawilonów, wśród lichych, bezwartościowych błyskotek, drobiazgów i świecidełek tkwił lśniący blado, jadeitowy sygnet z wygrawerowaną na boku podobizną nordyckiej runy – znał go dobrze, zbyt dobrze, ponieważ wokół wciąż tłoczyli się jednak przypadkowi przechodnie, a wnętrzności, sekowane resztkami boleśnie parującego z organizmu narkotyku, zacieśniały się w konwulsyjnej dokuczliwości, nie wyciągnął od razu dłoni ku połyskującej zieleni pierścienia, a przywołał na usta filuterny, rozzuchwalony grymas uśmiechu, z którym uniósł niebawem wzrok na stojącego za blatem sprzedawcę.
– Mam równowartość tego sygnetu. – odparł butnie, wyciągając z kieszeni okrągły zegarek, przyprószony na bokach wiarygodną pozłotą, zawieszony na srebrnym, błyszczącym w słońcu łańcuszku; z tyłu, na drewnianej wstawce, widniały obce inicjały. – Dorzucę do tego dwa talary, to nawet więcej, niż ten bibelot jest wart. Praktycznie tracę na tej transakcji. – dodał ochoczo, uśmiechając się słodko, lecz już z miną kogoś, kto niezależnie od odpowiedzi gotów jest uderzyć swojego rozmówcę pięścią w twarz. – To co, dobijemy targu?
Funi Hilmirson
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Pon 19 Lip - 21:30
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
W ostatnim czasie nieszczególnie było go stać na beztroską rozrzutność – na stroskaną zresztą też niezupełnie, nawet gdyby znane było mu pojęcie rozsądnego umiaru – pchli targ niezmiennie pozostawał jednak jednym z jego ulubionych miejsc w Midgardzie; powietrze wibrujące od ogłuszającego chwilami gwaru, mozaika przesuwających się po kliszy spojrzenia najróżniejszych twarzy, feeryczna rozmaitość kształtów i barw rozłożona na stoiskach tworzących swoisty labirynt wąskich przejść, w którym uwielbiał się gubić już za najmłodszych lat, odkąd sprawujący nad nim opiekę podstarzały kapłan przyprowadził go tutaj po raz pierwszy, przy okazji załatwiania własnych sprawunków i wyposażania nowego ucznia w zestaw najpotrzebniejszych mu rzeczy. Jego rodzice nie kwapili się wprawdzie pozostawić mu wyprawki słusznej dla dziecka wstępującego na chwalebną ścieżkę kapłańskiej edukacji, czy też właściwie wyprawki jakiejkolwiek. Nie wspomnieli też nikomu o jego tendencjach do zapadania się pod ziemię ilekroć odwróciło się wzrok od złocistej aureoli poskręcanej czupryny, czym przyprawiał opiekunów o regularne skoki ciśnienia i ustawiczne utrapienie: człowiek nie może przy tobie mrugnąć, Funi, ktoś cię w końcu złapie i zabierze, jeśli nie przestaniesz uciekać, chcesz, żeby cię zabrali?
Miał wtedy zaledwie sześć lat i zadawane mu w ten sposób pytanie wydawało mu się absurdalnie głupie, kiedy na kołowrotku dziecięcej logiki – wciąż zresztą czasem hołubionej – wywracał je na lewą stronę i dochodził do jasnego jak słońce wniosku, że tak, chciał, żeby go zabrali, chciał, żeby go zabrali do domu; i tym gorliwiej tylko znikał w najwęższych przesmykach, pośród długich konarów ludzkich nóg, wzdymających się żagli łopoczących płaszczy, wypatrując wśród gęstwiny obcych rąk tej jednej, która go chwyci i istotnie zabierze. Twój dom jest teraz tutaj – odpowiadali mu na te zadzierzyste deklaracje, kiedy już zdołali go znów pochwycić w karcer swojej czujnej opieki i podawali mu jabłka spływające zastygłym karmelem, pączki, z których lukier kruszył się na jego lepkie palce, chrupiące prażone orzeszki kupione w stoisku obok, tresując jego nieposłuszne dziecięce myśli jak zdezorientowanego psa – tu jest twój dom, czy to nie jest pyszne? jesteśmy twoją rodziną, podoba ci się ta szklana kulka? czeka cię tutaj wspaniała przyszłość, jesteś wyjątkowy, wybrany, złap moją rękę, nie uciekaj, dobry chłopiec, chcesz jeszcze jednego cukierka?
Przystanąwszy swobodnie przy jednym z pawilonów, opierając się nieznacznie o jego nieszczególnie stabilną podporę, przewracał na języku cytrynową landrynkę i czuł jak pstrokaty kweres tego miejsca, niezwalniający swojego zwykłego tempa nawet pod ciężarem listopadowego puchu, osacza go jakąś skwaśniałą nostalgią, spływającą z języka wprost, jak mu się zdawało, w jego zdrętwiałe serce, zatruwając je pogłosem szczypiącego bólu. Powinien był wziąć te malinowe, jak sobie teraz uświadamiał, malinowe byłby lepsze – oblepiłyby mu żyły gęstym jak melasa sokiem tuż u nasady przedsionków, ucięły dopływ tamą błogiej, przyziemnej słodkości i w końcu umartwiłyby to liche, niegodne serce. Powinien pójść po malinowe i zabierał się już, by pójść uczynić zadość swojemu kaprysowi, jak zawsze bez chwili głębszego zastanowienia nad kruszejącą zawartością portfela, w tym momencie dobiegł go dźwięk głosu mężczyzny, którego sylwetka zręcznie wsunęła się przed ladę zaraz obok i pociągnięty haczykiem przypadkowego bodźca, zapomniał o cukierkach natychmiast.
Nie spojrzał nawet na jego twarz – jego uwaga zakleszczyła się z trzaskiem blokującego się mechanizmu na błysku srebrnego łańcuszka i pozłacanej ramie skromnej tarczy, w której powoli toczyły się wiotkie wskazówki z drobnym ażurem u ozdobnie pękatych skrzydełek delikatnych grotów, których szpikulce przekuwały kolejne kreski minut i godzin, jak maleńkie amorowe strzałki. Przysłuchiwał się niecierpliwemu głosowi, proponującemu sprzedawcy utarg doprawdy prześmiesznie niesprawiedliwy, z czego zdawał sobie doskonale sprawę, przysuwając się niemal bezwiednie bliżej, rozgryzając cytrynówkę między trzonowcami; to raczej niemożliwe, że to ten?
– Na pana miejscu nie zgadzałbym się, ten zegarek nie ma w ogóle wartości, miałem podobny, właściwie identyczny model, poznałbym go wszędzie, rozumiecie, dostałem go w prezencie od mojego opiekuna i miał dużą wartość sentymentalną, ale kiedy próbowałem go opchnąć jakiemuś rzeczoznawcy okazało się, że sentyment to wprawdzie jedyne, co w nim cenne, mogę zobaczyć? – przerywając ciąg słów wymykających mu się zupełnie bez opanowania, wyciągnął już rękę, by wsunąć ją pod zegarek, nim krętacz zdążyłby go przed nim cofnąć. Szybka delikatnie zamglona cienkimi zadrapaniami, przetarte złocenie na krawędzi, nierówność przy oczku łączącym z łańcuszkiem, ciężar wydawał się ten sam, chociaż nie był pewien, musiał się mylić. – Nie sprzedałem go wtedy, chociaż Odyn wie jak potrzebowałem pieniędzy, ale no wiecie, to prezent, no i ten sentyment, szkoda mi go było oddawać za marne parę talarów, byłem wtedy jeszcze głupi; to ten sam model, nic nie warty, jak mówiłem – obwieścił ostatecznie, przecierając szkiełko kciukiem, podnosząc wreszcie spojrzenie, najpierw na sprzedawcę z sympatycznym uśmiechem, przyjmując jego nieistniejącą wdzięczność za powstrzymanie tej okrutnie niesprawiedliwej wymiany przed dokonaniem, potem na mężczyznę, do którego ramienia przylgnął swoim, czego nie zauważył ani wcześniej, ani teraz. Pobladła twarz, wychudłe, poszarzałe policzki, spierzchnięte usta, splątane kędziory zmoczonych włosów odgarnięte w tył i wymykające się na skronie, duże, bursztynowe oczy cętkowane ciemniejszymi plamkami, wysypującymi się z tęczówek mżawką piegów. Wyglądał co najmniej nieświeżo i, prawdę mówiąc, źle; nienaturalnie rozszerzone źrenice sugerowały wytłumaczenie.
– Słuchaj – podjął, podmieniając uśmiech na odpowiednik bardziej przymilny; delikatna złota kreska pociągnięta wzdłuż kształtu dolnej powieki lewego oka sięgała rozwidlonym jak wężowy język końcem ku skroni. – Powiem wprost – pociągnął, zarzucając niefrasobliwie ramię na jego kark z wylewną familiarnością i nachylając konspiracyjnie ku niemu twarz – jeśli ten pan tutaj ma trochę oleju w głowie, to go od ciebie weźmie co najwyżej za marne parę talarów albo nie wiem? Trzy ładne guziki? – Zauważył ich brak u jego płaszcza i choć nie zdawał się szydzić, delikatne przechylenie głowy wyrażało nieme pytanie: czego jeszcze nie sprzedałeś? Wypuściwszy zegarek, by kołysał się porzucony na łańcuszku dzierżonym przez rozmówcę, podniósł dłoń do rozpiętego kołnierza jego płaszcza i zręcznym ruchem palców ściągnął obie klapy ku sobie tuż pod jego szyją. – Możne nawet trafią się z jednego kompletu, przynajmniej pod szyją się zapniesz; jest zimno, to nie jest dla ciebie zła transakcja, ale ode mnie dostaniesz więcej, będzie na czwarty guzik, może pięć? Odkupię w rozsądnej cenie, ale na pewno wyższej niż jego, co ty na to? Widzisz, rzecz w tym, że bardzo chciałbym go mieć, z sentymentu – przewrócenie oczami, opuszczenie dłoni znów po zegarek – może nadal jestem trochę głupi, no i co, mam się wstydzić? Chociaż to nie ten sam, mój miał, widzisz...
Urwał, spoglądając w dół na swoją rękę, na której leżał on, jednak właśnie ten, jak przekonywała charakterystyczna wstawka odsłonięta wreszcie przed jego błękitnym spojrzeniem. Zdawało się, że pobladł, chyba musiał się o niego nieświadomie podeprzeć, zanim nie podniósł rozpłomienionego wzroku ku jego twarzy znowu, błyszczącego enigmatycznie i jakby z nagłym, budzącym się w nim entuzjazmem, potem raptownym rozbłyskiem doznanej rewelacji.
– Ty złodziejska kurwo – bluznął, ale jakby bez złości, bez szczególnego wyrzutu, z cieniem wesołości drżącym w siarczystości słów i pojaśniałym spojrzeniu; bezwładne ramię ożyło, spinając się nagle, kiedy zahaczył zgięciem łokcia jego chudą szyję, przytrzymując go tym chwytem przy sobie. – Myślisz, że znowu mi uciekniesz?
Miał wtedy zaledwie sześć lat i zadawane mu w ten sposób pytanie wydawało mu się absurdalnie głupie, kiedy na kołowrotku dziecięcej logiki – wciąż zresztą czasem hołubionej – wywracał je na lewą stronę i dochodził do jasnego jak słońce wniosku, że tak, chciał, żeby go zabrali, chciał, żeby go zabrali do domu; i tym gorliwiej tylko znikał w najwęższych przesmykach, pośród długich konarów ludzkich nóg, wzdymających się żagli łopoczących płaszczy, wypatrując wśród gęstwiny obcych rąk tej jednej, która go chwyci i istotnie zabierze. Twój dom jest teraz tutaj – odpowiadali mu na te zadzierzyste deklaracje, kiedy już zdołali go znów pochwycić w karcer swojej czujnej opieki i podawali mu jabłka spływające zastygłym karmelem, pączki, z których lukier kruszył się na jego lepkie palce, chrupiące prażone orzeszki kupione w stoisku obok, tresując jego nieposłuszne dziecięce myśli jak zdezorientowanego psa – tu jest twój dom, czy to nie jest pyszne? jesteśmy twoją rodziną, podoba ci się ta szklana kulka? czeka cię tutaj wspaniała przyszłość, jesteś wyjątkowy, wybrany, złap moją rękę, nie uciekaj, dobry chłopiec, chcesz jeszcze jednego cukierka?
Przystanąwszy swobodnie przy jednym z pawilonów, opierając się nieznacznie o jego nieszczególnie stabilną podporę, przewracał na języku cytrynową landrynkę i czuł jak pstrokaty kweres tego miejsca, niezwalniający swojego zwykłego tempa nawet pod ciężarem listopadowego puchu, osacza go jakąś skwaśniałą nostalgią, spływającą z języka wprost, jak mu się zdawało, w jego zdrętwiałe serce, zatruwając je pogłosem szczypiącego bólu. Powinien był wziąć te malinowe, jak sobie teraz uświadamiał, malinowe byłby lepsze – oblepiłyby mu żyły gęstym jak melasa sokiem tuż u nasady przedsionków, ucięły dopływ tamą błogiej, przyziemnej słodkości i w końcu umartwiłyby to liche, niegodne serce. Powinien pójść po malinowe i zabierał się już, by pójść uczynić zadość swojemu kaprysowi, jak zawsze bez chwili głębszego zastanowienia nad kruszejącą zawartością portfela, w tym momencie dobiegł go dźwięk głosu mężczyzny, którego sylwetka zręcznie wsunęła się przed ladę zaraz obok i pociągnięty haczykiem przypadkowego bodźca, zapomniał o cukierkach natychmiast.
Nie spojrzał nawet na jego twarz – jego uwaga zakleszczyła się z trzaskiem blokującego się mechanizmu na błysku srebrnego łańcuszka i pozłacanej ramie skromnej tarczy, w której powoli toczyły się wiotkie wskazówki z drobnym ażurem u ozdobnie pękatych skrzydełek delikatnych grotów, których szpikulce przekuwały kolejne kreski minut i godzin, jak maleńkie amorowe strzałki. Przysłuchiwał się niecierpliwemu głosowi, proponującemu sprzedawcy utarg doprawdy prześmiesznie niesprawiedliwy, z czego zdawał sobie doskonale sprawę, przysuwając się niemal bezwiednie bliżej, rozgryzając cytrynówkę między trzonowcami; to raczej niemożliwe, że to ten?
– Na pana miejscu nie zgadzałbym się, ten zegarek nie ma w ogóle wartości, miałem podobny, właściwie identyczny model, poznałbym go wszędzie, rozumiecie, dostałem go w prezencie od mojego opiekuna i miał dużą wartość sentymentalną, ale kiedy próbowałem go opchnąć jakiemuś rzeczoznawcy okazało się, że sentyment to wprawdzie jedyne, co w nim cenne, mogę zobaczyć? – przerywając ciąg słów wymykających mu się zupełnie bez opanowania, wyciągnął już rękę, by wsunąć ją pod zegarek, nim krętacz zdążyłby go przed nim cofnąć. Szybka delikatnie zamglona cienkimi zadrapaniami, przetarte złocenie na krawędzi, nierówność przy oczku łączącym z łańcuszkiem, ciężar wydawał się ten sam, chociaż nie był pewien, musiał się mylić. – Nie sprzedałem go wtedy, chociaż Odyn wie jak potrzebowałem pieniędzy, ale no wiecie, to prezent, no i ten sentyment, szkoda mi go było oddawać za marne parę talarów, byłem wtedy jeszcze głupi; to ten sam model, nic nie warty, jak mówiłem – obwieścił ostatecznie, przecierając szkiełko kciukiem, podnosząc wreszcie spojrzenie, najpierw na sprzedawcę z sympatycznym uśmiechem, przyjmując jego nieistniejącą wdzięczność za powstrzymanie tej okrutnie niesprawiedliwej wymiany przed dokonaniem, potem na mężczyznę, do którego ramienia przylgnął swoim, czego nie zauważył ani wcześniej, ani teraz. Pobladła twarz, wychudłe, poszarzałe policzki, spierzchnięte usta, splątane kędziory zmoczonych włosów odgarnięte w tył i wymykające się na skronie, duże, bursztynowe oczy cętkowane ciemniejszymi plamkami, wysypującymi się z tęczówek mżawką piegów. Wyglądał co najmniej nieświeżo i, prawdę mówiąc, źle; nienaturalnie rozszerzone źrenice sugerowały wytłumaczenie.
– Słuchaj – podjął, podmieniając uśmiech na odpowiednik bardziej przymilny; delikatna złota kreska pociągnięta wzdłuż kształtu dolnej powieki lewego oka sięgała rozwidlonym jak wężowy język końcem ku skroni. – Powiem wprost – pociągnął, zarzucając niefrasobliwie ramię na jego kark z wylewną familiarnością i nachylając konspiracyjnie ku niemu twarz – jeśli ten pan tutaj ma trochę oleju w głowie, to go od ciebie weźmie co najwyżej za marne parę talarów albo nie wiem? Trzy ładne guziki? – Zauważył ich brak u jego płaszcza i choć nie zdawał się szydzić, delikatne przechylenie głowy wyrażało nieme pytanie: czego jeszcze nie sprzedałeś? Wypuściwszy zegarek, by kołysał się porzucony na łańcuszku dzierżonym przez rozmówcę, podniósł dłoń do rozpiętego kołnierza jego płaszcza i zręcznym ruchem palców ściągnął obie klapy ku sobie tuż pod jego szyją. – Możne nawet trafią się z jednego kompletu, przynajmniej pod szyją się zapniesz; jest zimno, to nie jest dla ciebie zła transakcja, ale ode mnie dostaniesz więcej, będzie na czwarty guzik, może pięć? Odkupię w rozsądnej cenie, ale na pewno wyższej niż jego, co ty na to? Widzisz, rzecz w tym, że bardzo chciałbym go mieć, z sentymentu – przewrócenie oczami, opuszczenie dłoni znów po zegarek – może nadal jestem trochę głupi, no i co, mam się wstydzić? Chociaż to nie ten sam, mój miał, widzisz...
Urwał, spoglądając w dół na swoją rękę, na której leżał on, jednak właśnie ten, jak przekonywała charakterystyczna wstawka odsłonięta wreszcie przed jego błękitnym spojrzeniem. Zdawało się, że pobladł, chyba musiał się o niego nieświadomie podeprzeć, zanim nie podniósł rozpłomienionego wzroku ku jego twarzy znowu, błyszczącego enigmatycznie i jakby z nagłym, budzącym się w nim entuzjazmem, potem raptownym rozbłyskiem doznanej rewelacji.
– Ty złodziejska kurwo – bluznął, ale jakby bez złości, bez szczególnego wyrzutu, z cieniem wesołości drżącym w siarczystości słów i pojaśniałym spojrzeniu; bezwładne ramię ożyło, spinając się nagle, kiedy zahaczył zgięciem łokcia jego chudą szyję, przytrzymując go tym chwytem przy sobie. – Myślisz, że znowu mi uciekniesz?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Sro 28 Lip - 13:55
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Patrzył w oczy podstarzałego sprzedawcy w milczącym wyczekiwaniu, gdzie pod bursztynem jasnych tęczówek, jak dzikie zwierzę, czaiła się niecierpliwość, podskórna, tak trudna do opanowania frustracja, którą z trudem kiełznał za zagrodą zaciśniętych zębów. Zawieszony na nadgarstku zegarek kołysał się opieszale na srebrnym łańcuszku i chociaż panujący wokół gwar rozmów zdawał się wypełniać pchli targ kanonadą niemożliwych do wychwycenia dźwięków, przez krótką, rozciągniętą przymusem chwilę zdawało mu się, że jedynym wychwytywalnym odgłosem było ciche tykanie wskazówki, która poruszała się nerwowo wokół okręgu białej, ozdobnej tarczy. Nachylił się do przodu, utrzymując na ustach wciąż ten sam, wysłużony grymas uśmiechu, paroksyzm, który, gdyby przyglądać mu się zbyt długo, sprawiał wrażenie, jakby bolał go samą swoją obecnością, rozcinał wargi nożem i podtrzymywał je na cienkich sznurkach w tym wymuszonym, nieszczerym przejawie uprzejmości. Oddzielony rozkładanym, drewnianym blatem mężczyzna zamyślił się tymczasem, wydobywając z głębi gardła cichy, niepewny pomruk, jak gdyby kalkulował w głowie zalety postawionej mu oferty, nim zdołałby jednak wyartykułować swe przemyślenia na głos, czyjaś nieproszona, egzaltowana obecność wdarła się jak rozjątrzona kula w odsłoniętą pierś, promień słońca w stęchłe, ciemne wnętrze podziemnych katakumb.
Egon drgnął, nie powstrzymując zniechęcenia, które zadrżało na jego ustach, rozcieńczając uśmiech, który przyjął teraz obraz ponurej zgrozy, gniewnej niechęci dudniącej w sercu pierwszą, nieśmiałą oznaką szaleństwa. Wybity z równowagi tą nagłą, niespodziewaną interakcją nie zdążył cofnąć dłoni do tyłu, pozwalając by palce młodszego chłopaka chwyciły za gładką oprawę i przesunęły się po szkiełku, które, choć w jednym miejscu pęknięte, pozwalało przyjrzeć się zaostrzonym grotom wciąż tykających wskazówek.
– Chyba nie wierzy pan jakiemuś zbłąkanemu dzieciakowi. – próbował się obronić, przenosząc puginał spojrzenia na zdezorientowanego sprzedawcę, w duchu wiedział już jednak, że stał na przegranej pozycji, a pierwsze wrażenie, choć nie gwarantujące zysku, nadgniło i struchlało, opadając żałośnie na chodnik, gdzie pierwszy lepszy przechodzień mógłby rozmazać je pod silniejszym naciskiem podeszwy. Wprawnym ruchem wyszarpnął z dłoni nieznajomego zegarek, który rozchybotał się na swym srebrnym łańcuszku, po czym przeniósł swe surowe, nakrapiane wściekłością spojrzenie na jego twarz, najwyraźniej infantylnie rozbawioną swoją ingerencją, bo uśmiechającą się do niego głupio – mężczyzna przypominał udomowione zwierzę, które po raz pierwszy wypuszczone na wolność nie wie, że powinno uciekać przed taksującym go wzrokiem drapieżnika. – Czego chcesz? – przerwał mu wpół słowa, pełnym wyrzutu pytaniem ucinając monolog drwiących komentarzy, słów, które wypływały z Islandczyka jak z katarynki, zaciętej, starej zabawki, powtarzając wciąż uparcie te same, nieznośne frazesy, tę samą melodię wyrzynającą się w umysł drzazgą dojrzewającej w piersi frustracji. – Zgubiłeś rodziców? Na pewno są gdzieś w pobliżu, rozejrzyj się dobrze. – odparł z przesadną, afektowaną teatralnością, usilnie degradując go do pozycji natrętnego dzieciaka, którym w istocie był, uczepiając się go niby bzycząca przy uchu mucha, owad, którego należałoby roztrzaskać butem o płaską fakturę ściany.
– Zapomnij. Nie potrzebuję twoich dwóch przetrąconych talarów. – spiorunował go opryskliwą odmową, cofając się o krok, gdy mężczyzna chwycił za nastroszony kołnierz jego płaszcza, dłońmi zmuszając poły do posłusznego owinięcia się wokół jego charłackiej, rachitycznej postury, po raz kolejny nie zdążył jednak wyszarpnąć zawiniętego wokół nadgarstka zegarka, który legł spolegliwie w otwartej dłoni towarzysza. Chociaż poprzez fasadę negatywnych emocji przedzierało się wątłe, napiętnowane ostrożnością wspomnienie, Egon małodusznie zepchnął je w tylne komnaty umysłu, w pierwszej chwili nie rozpoznając ani rysów jego twarzy, ani stylu bycia, ani nawet ozdobnych kresek wymalowanych pędzlem złota wokół oczu jak u cyrkowej małpy – odrzucił to wszystko, co w tej samej chwili powróciło do świadomości nieznajomego bolesną, gwałtowną falą rozpoznania. Zębate koła pamięci zazgrzytały jękliwie, obudzone siłą wyrzuconej w powietrze oblegi, tym razem nie cofnął się jednak, przyjmując na tarczę własnej złości rozognione, płomienne spojrzenie, najwyraźniej przyciągnięte do życia siłą zakleszczonego w sercu sentymentu.
Kościstość łokcia wymierzonego wprawnie w jego odsłoniętą szyję przylgnęła dyskomfortem do wystającej grdyki, na twarzy rozświetlił się jednak uśmiech – niepewny, zdradziecki przejaw gotowości, nawet teraz, ze skronią huczącą rytmem wygrywanej w tle muzyki i wnętrznościami ściśniętymi w kołtun majaczącego w oddali bólu, nie zamierzał pozwolić, by pozbawiono go zysku z równą łatwością, z jaką on pozbawiał go innych. Przez dłuższy moment stał w miejscu, pozwalając, by nieznajomy przytrzymał go przy sobie, patrząc jak jego jasne, błękitne tęczówki jaśnieją, kontrastując z monetami okrągłych źrenic, paląc siarczystością nieposkromionych wyrzutów, zaraz szarpnął się jednak, nieskory do kapitulacji.
– Spierdalaj. – wycedził wreszcie, nagłym ściągnięciem brwi zwiastując brutalną defensywę – wolną ręką, tą, z której kościstego nadgarstka wciąż zwisał zegarek, uderzył go w mostek, wymuszając bolesna konfuzję, w korzyści której uchylił głowę przed przyszpilającą stanowczością wymierzonego wcześniej łokcia. Gdzieś w oddali rozległ się przerażony okrzyk czyjegoś niepokoju, podżeganego strachem zdziwienia, w jakim stłoczeni wokoło nich przechodnie zdawali się odsunąć o krok do tyłu, zastygając, jak ceramiczne figury, w nierównym półksiężycu niemej obserwacji. Korzystając z ulotnej przewagi, chwycił na lasso lotnej uwagi wzrok młodszego mężczyzny, wyuczonym przez lata gestem nieobłaskawionej przemocy, którą nauczył się rozwiązywać wszystkie, nawet (a może przede wszystkim?) osobiste problemy, jakie zgotował mu los – gwałtownym pchnięciem uderzył go w pierś wystarczająco mocno, by stracił równowagę, wpadając na wcześniej podziwiany stragan, strzaskany pod ciężarem jego rozchwianego ciała.
Eksklamacja gniewnego oburzenia dotarła do niego z oddali, choć sprzedawca musiał znajdować się przecież całkiem blisko – omiótł wzrokiem rozwichrzoną kolorami okolicę, lecz nie odnalazł źródła dźwięku, przez moment zastanawiając się, czy mężczyzna nie poległ przypadkiem pod ciężkim krzyżem swego stoiska. Nie zajęło go to wprawdzie na długo, rozpalony egzaltacją wzrok legł bowiem zaraz na bladej twarzy nieznajomego, obdarowując go słodkim, filuternym uśmiechem subiektywnej wyższości – połamane kawałki artefaktów, pojedyncze koraliki, sygnety, książki i bibeloty leżały u jego stóp, niektóre tocząc się jeszcze wytrwale w dół nierówności chodnika, zegarek jednak, choć rozkołysany, wciąż trwał zawieszony na prawej dłoni, uniesiony w górę jak trofeum, zwycięski puchar jego złodziejskich sukcesów.
– Będziesz musiał postarać się trochę bardziej. – warknął, kpiną wypowiadanych słów zakrywając mimowolne drżenie ciała, które, zmuszone do wysiłku, zdawało się nagle podłamać, iskrzyć bolesnym ostrzeżeniem bólu gdzieś pod żebrami, w żołądku, w tchawicy, w płucach, jak gdyby drobne, cienkie patyczki jakiejś osłabionej, wewnętrznej konstrukcji połamały się, z równowagą wyszczerbionej wieży z trudem utrzymując go w pozycji stojącej. Miał wprawę w zakrywaniu tych rwących oporów ciała, dokuczliwej słabości, która przyprawiała go o wymioty nie tylko ze względu na parszywe samopoczucie, ale również ponieważ w podobnych chwilach, bez zaproszenia i wbrew jego woli, pod cienkie płaty świadomości wdzierał się surowy głos ojca, jego słowa napełnione groźnym rygorem, jakim w dzieciństwie podporządkowywał go zawsze ku ciasnemu uściskowi gorsetu swej ascetycznej tresury. Nigdy nie otrzymał od nikogo prawa do popełniania błędów – i błędów popełniać nie zamierzał.
Egon drgnął, nie powstrzymując zniechęcenia, które zadrżało na jego ustach, rozcieńczając uśmiech, który przyjął teraz obraz ponurej zgrozy, gniewnej niechęci dudniącej w sercu pierwszą, nieśmiałą oznaką szaleństwa. Wybity z równowagi tą nagłą, niespodziewaną interakcją nie zdążył cofnąć dłoni do tyłu, pozwalając by palce młodszego chłopaka chwyciły za gładką oprawę i przesunęły się po szkiełku, które, choć w jednym miejscu pęknięte, pozwalało przyjrzeć się zaostrzonym grotom wciąż tykających wskazówek.
– Chyba nie wierzy pan jakiemuś zbłąkanemu dzieciakowi. – próbował się obronić, przenosząc puginał spojrzenia na zdezorientowanego sprzedawcę, w duchu wiedział już jednak, że stał na przegranej pozycji, a pierwsze wrażenie, choć nie gwarantujące zysku, nadgniło i struchlało, opadając żałośnie na chodnik, gdzie pierwszy lepszy przechodzień mógłby rozmazać je pod silniejszym naciskiem podeszwy. Wprawnym ruchem wyszarpnął z dłoni nieznajomego zegarek, który rozchybotał się na swym srebrnym łańcuszku, po czym przeniósł swe surowe, nakrapiane wściekłością spojrzenie na jego twarz, najwyraźniej infantylnie rozbawioną swoją ingerencją, bo uśmiechającą się do niego głupio – mężczyzna przypominał udomowione zwierzę, które po raz pierwszy wypuszczone na wolność nie wie, że powinno uciekać przed taksującym go wzrokiem drapieżnika. – Czego chcesz? – przerwał mu wpół słowa, pełnym wyrzutu pytaniem ucinając monolog drwiących komentarzy, słów, które wypływały z Islandczyka jak z katarynki, zaciętej, starej zabawki, powtarzając wciąż uparcie te same, nieznośne frazesy, tę samą melodię wyrzynającą się w umysł drzazgą dojrzewającej w piersi frustracji. – Zgubiłeś rodziców? Na pewno są gdzieś w pobliżu, rozejrzyj się dobrze. – odparł z przesadną, afektowaną teatralnością, usilnie degradując go do pozycji natrętnego dzieciaka, którym w istocie był, uczepiając się go niby bzycząca przy uchu mucha, owad, którego należałoby roztrzaskać butem o płaską fakturę ściany.
– Zapomnij. Nie potrzebuję twoich dwóch przetrąconych talarów. – spiorunował go opryskliwą odmową, cofając się o krok, gdy mężczyzna chwycił za nastroszony kołnierz jego płaszcza, dłońmi zmuszając poły do posłusznego owinięcia się wokół jego charłackiej, rachitycznej postury, po raz kolejny nie zdążył jednak wyszarpnąć zawiniętego wokół nadgarstka zegarka, który legł spolegliwie w otwartej dłoni towarzysza. Chociaż poprzez fasadę negatywnych emocji przedzierało się wątłe, napiętnowane ostrożnością wspomnienie, Egon małodusznie zepchnął je w tylne komnaty umysłu, w pierwszej chwili nie rozpoznając ani rysów jego twarzy, ani stylu bycia, ani nawet ozdobnych kresek wymalowanych pędzlem złota wokół oczu jak u cyrkowej małpy – odrzucił to wszystko, co w tej samej chwili powróciło do świadomości nieznajomego bolesną, gwałtowną falą rozpoznania. Zębate koła pamięci zazgrzytały jękliwie, obudzone siłą wyrzuconej w powietrze oblegi, tym razem nie cofnął się jednak, przyjmując na tarczę własnej złości rozognione, płomienne spojrzenie, najwyraźniej przyciągnięte do życia siłą zakleszczonego w sercu sentymentu.
Kościstość łokcia wymierzonego wprawnie w jego odsłoniętą szyję przylgnęła dyskomfortem do wystającej grdyki, na twarzy rozświetlił się jednak uśmiech – niepewny, zdradziecki przejaw gotowości, nawet teraz, ze skronią huczącą rytmem wygrywanej w tle muzyki i wnętrznościami ściśniętymi w kołtun majaczącego w oddali bólu, nie zamierzał pozwolić, by pozbawiono go zysku z równą łatwością, z jaką on pozbawiał go innych. Przez dłuższy moment stał w miejscu, pozwalając, by nieznajomy przytrzymał go przy sobie, patrząc jak jego jasne, błękitne tęczówki jaśnieją, kontrastując z monetami okrągłych źrenic, paląc siarczystością nieposkromionych wyrzutów, zaraz szarpnął się jednak, nieskory do kapitulacji.
– Spierdalaj. – wycedził wreszcie, nagłym ściągnięciem brwi zwiastując brutalną defensywę – wolną ręką, tą, z której kościstego nadgarstka wciąż zwisał zegarek, uderzył go w mostek, wymuszając bolesna konfuzję, w korzyści której uchylił głowę przed przyszpilającą stanowczością wymierzonego wcześniej łokcia. Gdzieś w oddali rozległ się przerażony okrzyk czyjegoś niepokoju, podżeganego strachem zdziwienia, w jakim stłoczeni wokoło nich przechodnie zdawali się odsunąć o krok do tyłu, zastygając, jak ceramiczne figury, w nierównym półksiężycu niemej obserwacji. Korzystając z ulotnej przewagi, chwycił na lasso lotnej uwagi wzrok młodszego mężczyzny, wyuczonym przez lata gestem nieobłaskawionej przemocy, którą nauczył się rozwiązywać wszystkie, nawet (a może przede wszystkim?) osobiste problemy, jakie zgotował mu los – gwałtownym pchnięciem uderzył go w pierś wystarczająco mocno, by stracił równowagę, wpadając na wcześniej podziwiany stragan, strzaskany pod ciężarem jego rozchwianego ciała.
Eksklamacja gniewnego oburzenia dotarła do niego z oddali, choć sprzedawca musiał znajdować się przecież całkiem blisko – omiótł wzrokiem rozwichrzoną kolorami okolicę, lecz nie odnalazł źródła dźwięku, przez moment zastanawiając się, czy mężczyzna nie poległ przypadkiem pod ciężkim krzyżem swego stoiska. Nie zajęło go to wprawdzie na długo, rozpalony egzaltacją wzrok legł bowiem zaraz na bladej twarzy nieznajomego, obdarowując go słodkim, filuternym uśmiechem subiektywnej wyższości – połamane kawałki artefaktów, pojedyncze koraliki, sygnety, książki i bibeloty leżały u jego stóp, niektóre tocząc się jeszcze wytrwale w dół nierówności chodnika, zegarek jednak, choć rozkołysany, wciąż trwał zawieszony na prawej dłoni, uniesiony w górę jak trofeum, zwycięski puchar jego złodziejskich sukcesów.
– Będziesz musiał postarać się trochę bardziej. – warknął, kpiną wypowiadanych słów zakrywając mimowolne drżenie ciała, które, zmuszone do wysiłku, zdawało się nagle podłamać, iskrzyć bolesnym ostrzeżeniem bólu gdzieś pod żebrami, w żołądku, w tchawicy, w płucach, jak gdyby drobne, cienkie patyczki jakiejś osłabionej, wewnętrznej konstrukcji połamały się, z równowagą wyszczerbionej wieży z trudem utrzymując go w pozycji stojącej. Miał wprawę w zakrywaniu tych rwących oporów ciała, dokuczliwej słabości, która przyprawiała go o wymioty nie tylko ze względu na parszywe samopoczucie, ale również ponieważ w podobnych chwilach, bez zaproszenia i wbrew jego woli, pod cienkie płaty świadomości wdzierał się surowy głos ojca, jego słowa napełnione groźnym rygorem, jakim w dzieciństwie podporządkowywał go zawsze ku ciasnemu uściskowi gorsetu swej ascetycznej tresury. Nigdy nie otrzymał od nikogo prawa do popełniania błędów – i błędów popełniać nie zamierzał.
Funi Hilmirson
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Sro 4 Sie - 17:27
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Na pewien sposób było to oczywiście okrutne – te słowa pytające o rodziców, tak ostentacyjnie podkopujące równość forsowaną przez Funiego w poufałej, swobodnej wylewności zwrotów i gestów, przemycanej w tonie serdecznym, o ile nie zwyczajnie przyjaznym, jakby zwracał się do spotkanego przypadkiem przyjaciela z dawnych lat. Kiedyś być może skuliłby się pod nimi zaszczuty drzazgą parszywej niedelikatności wbijanej w słabiznę dziecięcej psychiki, dzisiaj natomiast w odpowiedzi wzbierała w nim tylko tym gorsza, tragicznie niestosowna wesołość. Miał ochotę opowiedzieć mu zresztą o tym, wytłumaczyć, dlaczego wargi wyginają mu się w mimowolnym, rozbawionym uśmiechu, to właściwie bardzo śmieszna sprawa, widzisz – miał już na końcu języka, zaraz za tymi słowami sunął narowisty potok wyjaśnień, zupełnie nieproszonych, nie miało to jednak przecież znaczenia, tak długo jak dawało szansę przeciągnięcia rozmowy dłużej, zatrzymania przy sobie czyjegoś towarzystwa, choćby najbardziej niechętnego. Niechętne było wprawdzie nawet tym ciekawsze, podobało mu się, jak niechętni ludzie na niego reagowali, jak zapierali się przed jego obecnością, często tylko po to, by ostatecznie z rezygnacją zacząć jej w końcu ulegać; stawiane przed nim mury antypatii prowokowały go tak samo skutecznie jak wystawione za witrynę dorodne pączki, które czasem oglądał, mieszając palcami w pustych kieszeniach. Jeśli fortunnie podzwaniały w nich akurat talary, pustoszył je bez pohamowania na rzecz doznania tej pokazowej słodkości, często rozczarowującej – do ludzi było to zresztą całkiem podobne, bo kiedy opadały wszelkie sprzeciwy, agresje czy – zdecydowanie najrzadziej – pierwszy entuzjazm znajomości, nudził się nimi fatalnie szybko. Lukier wprawdzie niezawodnie kruszył się i spadał białymi płatkami na ziemię, kiedy wydłubywał z niego obrzydliwe kawałki kandyzowanej pomarańczy, nieświeże pieczywo stawało w przełyku, powodując czkawkę, a nadzienie stanowiła nędzna plama dżemu wylewająca się z drugiej strony na palce, kiedy próbował się do niej dobrać; istna okropność.
Musiał dochodzić do wniosku za każdym razem, że wcale nie było warto, ale kiedy stawał kolejny raz znów przed tą samą witryną, głodny i z apetytem na coś słodkiego, fatamorgana jego własnych fantazji nie reagowała na wspomnienia przeszłych rozczarowań szarpiących za jej cugle. Nosił w sobie niezmiennie jakąś prostoduszną, dziecinną wiarę w niewątpliwą znakomitość przyszłości, choć czasem, dotkliwie samotnymi nocami, kiedy cisza tłoczyła mu lęki w skronie, a cienie poruszające się na ścianie łypały na niego złowrogo, pochłaniał ją zjeżony potwór niepewności. Dłoń, którą kiedyś lękliwie chował pod okrywą kołdry, obecnie ostentacyjnie wystawiana poza krawędź łóżka, pozostawała pusta; nawet te same potwory, w których istnienie tak trwożliwie wierzył w dzieciństwie, dzisiaj uparcie nie chciały jej chwycić, choć poruszał zachęcająco palcami, zanurzając je pod ramę na zanętę.
Szczęśliwie, Egon swoją stanowczą odmową nie pozwolił mu odpłynąć od właściwego celu tej rozmowy, co byłby gotowy uczynić w rozpędzie myśli podążających ochoczo za każdym nowym impulsem. Kiedy to naprawdę korzystna okazja, co ci szkodzi? – próbował jeszcze naciskać z niesłabnącym animuszem, choć wyraźnie wszelkie dalsze naciski zdawały się mieć takie samo prawdopodobieństwo skuteczności, co przysłowiowy groch rzucany o ścianę. Mężczyzna zdawał się autentycznie silnie podrażniony, w sposób intrygująco osobisty i ciężko było to zignorować; jeszcze cięższe było chyba tylko posłuchanie rozsądku sugerującego wycofanie się przed złością pobłyskującą w rozszerzonych tarczach źrenic, grożących mu – czy obiecujących – typową posłuszną emocjom nieprzewidywalnością. Wbrew wszelkiej rozważności więc na próbę wyszarpnięcia się Funi pociągnął go tylko silniej ku sobie; ich skronie zetknęły się ze sobą na chwilę, obca skóra była frapująco rozpalona, pozostawiła ciepły ślad na jego czole.
Niekorzystnie dla ich obojga popadał w nurt zgubnej tendencji: pozostawał jak zawsze bezradny wobec swoich kaprysów, a te dyskretnie, w mrugnięciu błękitnych oczu zwróconych entuzjastycznie ku bladej twarzy, porzuciły dotychczasowy przedmiot nieprzemożonego zainteresowania na rzecz obiektu dalece bardziej emocjonującego. Bo w istocie była w tym zachwycająca nieprzewidywalność, ale z pewnością nie przypadek – czy to nie było jasne, wyraziste i klarowne dla nich obojga?
– Też masz ciarki? – miał zapytać, ale siarczyste przekleństwo zagłuszyło jego słowa, wymierzone mu jak bolesny policzek, gorzej jeszcze, bo godzące w samo sedno elektryzującego go poczucia związania i solidarności, tak podle nieodwzajemnionego.
Raptowne uderzenie w mostek buchnęło pod kością skurczem nagłej bolesności niemającej z fizycznością wiele wspólnego – chimeryczna więź, którą jeszcze przed chwilą wyczuwał między nim tak przejrzyście, rozkruszyła się w duszący pył głębokiego rozczarowania i poczucia odtrącenia, choć równie dobrze w płuca mógł wedrzeć mu się zupełnie rzeczywisty kurz podnoszący się chmurą ponad walącą się konstrukcją straganu, wytrąconą w końcu z wątpliwej stabilności ciężarem jego własnego ciała. Deska prowizorycznej lady wbiła mu się boleśnie w plecy, nie zdołał nawet wyratować się odruchem wyciąganych przezornie rąk; różnorodność towarów ogłuszyła go świergotem głuchych trzasków, metalicznych szczęknięć i skomleń pękającej porcelany. Wokół zawrzało, kiedy ludzie zgodnie cofnęli się w nerwowym trzepocie płaszczy, pozostawiając pojedynczą sylwetkę wyrosłą przed szeregiem, wznoszącą się nad nim z triumfalną, parszywą wyższością. Stękając zupełnie niedyskretnie z bólu, złapał spojrzeniem jego uśmiech, prowokująco zadowolony z siebie, rzucający mu wyzwanie, jakby rzucenie nim samym o stragan nie było wystarczającą zachętą, by w jakiś sposób mu się za to stosownie odwdzięczyć.
– Przepraszam pana, kolega trochę umysłowo niedomaga – wymamrotał do sprzedawcy, którego nie potrafił nawet w dezorientacji namierzyć, przekręcając się w sposób niemal paralityczny, by móc się chwiejnie podnieść. Ręka, którą się podparł, zawinęła się w kurcz pięści na błysku świecidełka, tak korzystnie spadłego tuż pod jego dłoń; ludzie zdawali się fortunnie zajęci wydobywaniem sprzedawcy spod powstałego bałaganu, by zwrócić na niego uwagę. Podniósłszy się, otrzepał niespokojnie poły sponiewieranego płaszcza i odwrócił się przodem do Muncha, rozpinając z ociąganiem i jakąś złośliwą ostentacją guziki jedną ręką. Drugą wsunął dyskretnie do kieszeni, posyłając mu uśmiech niemal niezmiennie słodki, choć przez wyraźny grymas dyskomfortu; czuł już teraz kwitnący siniec w miejscu, gdzie odbiła mu się jakaś idiotyczna figurka, zapewne z dokładnością do najdrobniejszego szczegółu.
– Z przyjemnością – oznajmił teatralnie życzliwym tonem, wciskając palcem sygnet w dziurę w dnie materiału, na wszelki wypadek, gdyby ewentualna szarpanina miała przetrząsnąć mu kieszenie. W zamian wyłowił z niej tęczową feerię kauczuku, korzystny ciężar gumowej kulki, którą cisnął nagle w stronę Muncha, chcąc go rozproszyć, zyskać sobie ułamek roztargnienia, jaki pozwoliłby mu zdążyć szarpnąć się w jego stronę, złapać jego chude cielsko wpół i w rozpędzonej szarży pchnąć go na przeciwne stoisko, w myśl zasady oko za oko. To okazało się jednak znacznie wytrzymalsze, lada trzasnęła i ugięła się pod nagłym naporem ciał, towary z hukiem zsunęły się po pochyłej płaszczyźnie na chodnik w akompaniamencie wrzasku sprzedawcy, Funi tymczasem przyciskając Egona sobą do nachylonej pod nimi deski, wciskając mu jedno przedramię w obojczyk, ryzykownie blisko nasady szyi, niezdarnie siłował się, by drugą dłonią chwycić i przytrzymać jego rękę, wyrwać mu z niej zegarek strategiczną metodą rozkapryszonego dzieciaka próbującego odzyskać zabawkę od starszego dręczyciela – dręczyciela o irytująco długich kończynach, trzymającego zdobycz uparcie poza jego zasięgiem.
Musiał dochodzić do wniosku za każdym razem, że wcale nie było warto, ale kiedy stawał kolejny raz znów przed tą samą witryną, głodny i z apetytem na coś słodkiego, fatamorgana jego własnych fantazji nie reagowała na wspomnienia przeszłych rozczarowań szarpiących za jej cugle. Nosił w sobie niezmiennie jakąś prostoduszną, dziecinną wiarę w niewątpliwą znakomitość przyszłości, choć czasem, dotkliwie samotnymi nocami, kiedy cisza tłoczyła mu lęki w skronie, a cienie poruszające się na ścianie łypały na niego złowrogo, pochłaniał ją zjeżony potwór niepewności. Dłoń, którą kiedyś lękliwie chował pod okrywą kołdry, obecnie ostentacyjnie wystawiana poza krawędź łóżka, pozostawała pusta; nawet te same potwory, w których istnienie tak trwożliwie wierzył w dzieciństwie, dzisiaj uparcie nie chciały jej chwycić, choć poruszał zachęcająco palcami, zanurzając je pod ramę na zanętę.
Szczęśliwie, Egon swoją stanowczą odmową nie pozwolił mu odpłynąć od właściwego celu tej rozmowy, co byłby gotowy uczynić w rozpędzie myśli podążających ochoczo za każdym nowym impulsem. Kiedy to naprawdę korzystna okazja, co ci szkodzi? – próbował jeszcze naciskać z niesłabnącym animuszem, choć wyraźnie wszelkie dalsze naciski zdawały się mieć takie samo prawdopodobieństwo skuteczności, co przysłowiowy groch rzucany o ścianę. Mężczyzna zdawał się autentycznie silnie podrażniony, w sposób intrygująco osobisty i ciężko było to zignorować; jeszcze cięższe było chyba tylko posłuchanie rozsądku sugerującego wycofanie się przed złością pobłyskującą w rozszerzonych tarczach źrenic, grożących mu – czy obiecujących – typową posłuszną emocjom nieprzewidywalnością. Wbrew wszelkiej rozważności więc na próbę wyszarpnięcia się Funi pociągnął go tylko silniej ku sobie; ich skronie zetknęły się ze sobą na chwilę, obca skóra była frapująco rozpalona, pozostawiła ciepły ślad na jego czole.
Niekorzystnie dla ich obojga popadał w nurt zgubnej tendencji: pozostawał jak zawsze bezradny wobec swoich kaprysów, a te dyskretnie, w mrugnięciu błękitnych oczu zwróconych entuzjastycznie ku bladej twarzy, porzuciły dotychczasowy przedmiot nieprzemożonego zainteresowania na rzecz obiektu dalece bardziej emocjonującego. Bo w istocie była w tym zachwycająca nieprzewidywalność, ale z pewnością nie przypadek – czy to nie było jasne, wyraziste i klarowne dla nich obojga?
– Też masz ciarki? – miał zapytać, ale siarczyste przekleństwo zagłuszyło jego słowa, wymierzone mu jak bolesny policzek, gorzej jeszcze, bo godzące w samo sedno elektryzującego go poczucia związania i solidarności, tak podle nieodwzajemnionego.
Raptowne uderzenie w mostek buchnęło pod kością skurczem nagłej bolesności niemającej z fizycznością wiele wspólnego – chimeryczna więź, którą jeszcze przed chwilą wyczuwał między nim tak przejrzyście, rozkruszyła się w duszący pył głębokiego rozczarowania i poczucia odtrącenia, choć równie dobrze w płuca mógł wedrzeć mu się zupełnie rzeczywisty kurz podnoszący się chmurą ponad walącą się konstrukcją straganu, wytrąconą w końcu z wątpliwej stabilności ciężarem jego własnego ciała. Deska prowizorycznej lady wbiła mu się boleśnie w plecy, nie zdołał nawet wyratować się odruchem wyciąganych przezornie rąk; różnorodność towarów ogłuszyła go świergotem głuchych trzasków, metalicznych szczęknięć i skomleń pękającej porcelany. Wokół zawrzało, kiedy ludzie zgodnie cofnęli się w nerwowym trzepocie płaszczy, pozostawiając pojedynczą sylwetkę wyrosłą przed szeregiem, wznoszącą się nad nim z triumfalną, parszywą wyższością. Stękając zupełnie niedyskretnie z bólu, złapał spojrzeniem jego uśmiech, prowokująco zadowolony z siebie, rzucający mu wyzwanie, jakby rzucenie nim samym o stragan nie było wystarczającą zachętą, by w jakiś sposób mu się za to stosownie odwdzięczyć.
– Przepraszam pana, kolega trochę umysłowo niedomaga – wymamrotał do sprzedawcy, którego nie potrafił nawet w dezorientacji namierzyć, przekręcając się w sposób niemal paralityczny, by móc się chwiejnie podnieść. Ręka, którą się podparł, zawinęła się w kurcz pięści na błysku świecidełka, tak korzystnie spadłego tuż pod jego dłoń; ludzie zdawali się fortunnie zajęci wydobywaniem sprzedawcy spod powstałego bałaganu, by zwrócić na niego uwagę. Podniósłszy się, otrzepał niespokojnie poły sponiewieranego płaszcza i odwrócił się przodem do Muncha, rozpinając z ociąganiem i jakąś złośliwą ostentacją guziki jedną ręką. Drugą wsunął dyskretnie do kieszeni, posyłając mu uśmiech niemal niezmiennie słodki, choć przez wyraźny grymas dyskomfortu; czuł już teraz kwitnący siniec w miejscu, gdzie odbiła mu się jakaś idiotyczna figurka, zapewne z dokładnością do najdrobniejszego szczegółu.
– Z przyjemnością – oznajmił teatralnie życzliwym tonem, wciskając palcem sygnet w dziurę w dnie materiału, na wszelki wypadek, gdyby ewentualna szarpanina miała przetrząsnąć mu kieszenie. W zamian wyłowił z niej tęczową feerię kauczuku, korzystny ciężar gumowej kulki, którą cisnął nagle w stronę Muncha, chcąc go rozproszyć, zyskać sobie ułamek roztargnienia, jaki pozwoliłby mu zdążyć szarpnąć się w jego stronę, złapać jego chude cielsko wpół i w rozpędzonej szarży pchnąć go na przeciwne stoisko, w myśl zasady oko za oko. To okazało się jednak znacznie wytrzymalsze, lada trzasnęła i ugięła się pod nagłym naporem ciał, towary z hukiem zsunęły się po pochyłej płaszczyźnie na chodnik w akompaniamencie wrzasku sprzedawcy, Funi tymczasem przyciskając Egona sobą do nachylonej pod nimi deski, wciskając mu jedno przedramię w obojczyk, ryzykownie blisko nasady szyi, niezdarnie siłował się, by drugą dłonią chwycić i przytrzymać jego rękę, wyrwać mu z niej zegarek strategiczną metodą rozkapryszonego dzieciaka próbującego odzyskać zabawkę od starszego dręczyciela – dręczyciela o irytująco długich kończynach, trzymającego zdobycz uparcie poza jego zasięgiem.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Wto 10 Sie - 18:05
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Był w swej impulsywności do granic nierozsądny. Z tą samą, rygorystyczną determinacją, z jaką w dzieciństwie pchano go ku katońskiej rutynie ćwiczeń, nakładał teraz na własne barki jarzmo karykaturalnie wygórowanych oczekiwań, kamień młyński, który udźwignąłby być może cztery lata temu, który teraz, napierając na jego rachityczne, zniszczone narkotykową infuzją ciało, zdawał się jednak skutecznie przypierać je do ziemi, łamać kości grzechoczące ostrzegawczo w błagalnych, rozpaczliwych prośbach o litość – jęki te zbywał zazwyczaj niechlujnym ruchem dłoni, przywodząc organizm ku astenicznej granicy, która kusiła go filuternie, by przejść na drugą stronę. Łatwiej było brnąć do przodu przez słotę ponurej, dołującej rzeczywistości, kiedy umysł nie sięgał krętymi mackami swych możliwości dalej, niż do najbliższego wieczora, nie wychylał się, naturą ciekawskiego dziecka, ponad linię parapetu, nie próbował dostrzec ani przewidzieć, co takiego czekało na niego na horyzoncie, łatwiej było, kiedy konsekwencje stawały się odległym, bladym widmem, a nie kolejnymi kamieniami układanymi na grobowej płycie, łatwiej było, kiedy zdążył zrzec się własnego człowieczeństwa – znajoma, słodka ciecz eliksiru pulsowała przyjemnie w zapadniętych żyłach, ciało zginało się w torsjach pod murowaną ścianą jednego z ciemnych, szemranych zaułków, ze świadomości zniknął już jednak lęk, że mógłby umrzeć w podobny sposób, cierpiący i zapomniany. Były więc frywolne uśmiechy posłane nieodpowiednim ludziom, były ciosy kompulsywnie zaciśniętej pięści wymierzone bezmyślnie ku wykrzywionym paroksyzmem twarzom, było naręcze obietnic złożonych bez pokrycia, erotyzm okryty złą famą ulotnej przypadkowości, był dotyk i pocałunki, których ciało nie chciało pamiętać, które wyrzucało tak, jak wyrzuca się przez okno kubeł brudnych popłuczyn. Poniekąd był to również jeden z plusów bycia jedynie ciałem, niczym więcej.
Triumfalny uśmiech zakołysał się pomiędzy kącikami ust, lecz nie utrzymał się tam na długo, spełzając leniwie, wysuwając się, jak obłe zwierzę, z niepewnego uchwytu niewprawionych rąk. Ciepło ciała młodszego mężczyzny wciąż pulsowało w skroni, odbite niczym pieczątka, błahe, dziecinne ostrzeżenie przed tym, czego zamiar tlił się już iskrą na tyłach potylicy, wodząc rozsądek na pokuszenie, nęcąc, niby drapieżna ryba ukryta w ciemnościach morskich głębin. Szczupła, wiotka sylwetka uderzyła w niestabilny blat stoiska, którego metalowe nogi ugięły się, rozjeżdżając się na boki, a rozłożone na cienkim, prowizorycznym kocu przedmioty podbiły się w powietrze, po czym z ponurym, szczękającym gruchotem runęły na chodnik, rozsypując się po nim jak feeria barwnych koralików. Błysk pożądanego sygnetu mignął mu przed oczami, zamknięty w kurczowo ściśniętej pięści nieznajomego, rozproszony nagłym rozgardiaszem, Egon nie pochwycił jednak tej sceny w kajdany umysłu z wystarczającą uporczywością, pozwalając, by palce chowające przedmiot ku głębi kieszeni wyślizgnęły się z jego świadomości, stopione z hucznym lamentem roztrzaskanej na bruku porcelany, głośnym okrzykiem czyjegoś przerażenia, cichym, żałosnym stęknięciem sprzedawcy, który obejmował się dłońmi za głowę, mierzwiąc palcami swą pobielałą starością czuprynę, najwyraźniej niefortunnie ugodzony przez jedną z drewnianych desek własnego stoiska. Lassem głupiej nierozwagi złapał jego ukradkowe spojrzenie, godząc w niego piorunem zeusowego gniewu, pod wpływem którego bursztyn jego tęczówek nakrył się cętkowaniem ciemniejszych plam, zbrązowiałych cieni szaleństwa przegryzającego się zębami przez cienką pozłotę pozorów.
Nie oczekiwał, że furiacki młodzieniec tak łatwo odpuści mu zasłużoną scysję – sądząc po enigmatycznym wyrazie, który rozrysował się pośród lineatury jego twarzy z uporczywą, dziecięcą determinacją, oczekiwał, że poderwie się z ziemi, skoczy na niego z pięściami, być może sięgnie bystrością języka po wysłużoną cierpkość zaklęcia; zahartowany doświadczeniem, spodziewał się wszystkiego – no, może poza kolorową zbitką kauczuku, elastyczną piłeczką wymierzoną ku niemu jak sztubacki nabój, godzący wprawdzie w twarde skostnienie mostka, lecz pozostawiający po sobie jedynie blade widmo dopowiedzianego bólu i niewiele więcej poza nakrywającym umysł zdezorientowaniem. Pomimo błahości podobnej ofensywy, z głębi gardła ledwie dobył się dyszkant drwiącego śmiechu, szczerego, zachrypłego rozbawienia, które w przeciwnych okolicznościach zmusiłoby go być może do złośliwego przeczesania dłonią skołtunionych pukli młodzieńczych włosów, które teraz raptem zduszone zostało jednak przez gwałtowność podjętego ataku, pełnię ciężaru ciała napierającego na niego z siłą wystarczającą, aby obdarte podeszwy oderwały się od płaskości brukowanego chodnika, z lustrzanym powodzeniem wytrącając go z równowagi i pchając ku rachityczności jednego ze stoisk.
Deski stołu uległy ze hucznym jękiem, łamiąc się w pół i trzaskając żałośnie w odpowiedzi na toczącą się szarpaninę, podczas gdy w tle rozległy się kolejne – przerażone, rozeźlone, oburzone – okrzyki przypadkowych przechodniów, niepewnych, czy uciekać, póki ich kości nie pozostały jeszcze pogruchotane z równym okrucieństwem, co barwne kramy targu, czy też ulec podszeptom ciekawości, trwać w miejscu z zadowoleniem, z dumą, że w ich przeciętnym życiu doszło do czegoś równie intrygującego. Niech pani uważa!, dobiegły go zza pleców czyjeś przezorne słowa, lepiej nie podchodzić, co by się jakąś sodomią nie zarazić, mignął podszept zaniepokojenia, którego w ułamku sekundy, jeszcze zanim plecy runęły boleśnie na kolekcję porcelanowych zabawek, nie potrafił jednak przypisać do niczyjej twarzy, niech pani tylko spojrzy, jak on wygląda. Huk, trzask, stłumiony skowyt bólu, który w ostatniej chwili wydarł się ze ściśniętego gardła, gdy twarde, wystające szpulki kręgosłupa natrafiły na wytrzymałość drobnych, wystawnych przedmiotów, fajansowych figurek, których szczegóły odbiły się, jak kalka, na fakturze jego skóry, pojedynczych, zaostrzonych odłamków rozdzierających materiał sfatygowanego płaszcza, wyżynających się w dłonie, instynktownym odruchem odchylone ku tyłowi w marnej próbie podtrzymania równowagi, zbrudzone krwistym szkarłatem, który, sącząc się leniwie, szybko zmieszał się z brunatnym pyłem, zalegającym wśród brukowanych ulic zabiedzonych przedmieść Midgardu.
Przyciśnięty plecami do połamanych, zalegających na trylince desek stoiska, szarpnął się nerwowo, przedramię chłopaka, wprawie wycelowane w zagłębienie obojczyka, skrępowało go jednak w miejscu, zdolnego jedynie wymierzyć floret gniewnego spojrzenia w nieznośność jego wykrzywionej infantylizmem twarzy, lecz w owej frustracji rozjątrzył się również lichy płomień niedorzecznego rozweselenia, zdeterminowanej wesołości, którą można by przypisać konkurującym ze sobą atletom, wykonującym obyczajne skinienie głową przed rozpoczęciem biegu. Rozciągniętą chorobową skłonnością rękę odsunął jeszcze dalej od natrętnie sięgających ku niej palców nieznajomego, folgując jego rozkapryszonym metodom – jak złośliwy dorosły, stający na palcach, byle skaczące u jego nóg dziecko nie zdołało dosięgnąć zawieszonej mu nad głową nagrody. Zabawki, statuetki i biżuteria wciąż wbijały mu się jednak nieznośnie w skórę, przedramię chłopaka wciąż napierało na padół obojczyka, wnętrzności wciąż szarpały boleśnie, a migrena, rozbudzona gwałtownością ruchów, obudziła się z hibernacji słabym, tętniącym pulsowaniem, które w gorsze dni skłonne było doprowadzić go do histerii. Przedłużanie dziecinnej przepychanki było mu zatem nie w smak.
Wykrzywiając usta w cierpki grymas niezadowolenia, przeniósł upstrzone cynamonem złoto spojrzenia bezpośrednio na lico napastnika, teraz zawieszone niewysoko nad jego twarzą, tak blisko, że czuł, jak przez chłód jesiennego powietrza przedziera się ciepło jego urywanego oddechu – ładny profil, skrzące się drobiny brokatu, które przy gwałtowniejszych ruchach opadały pojedynczymi, złotymi cekinami na jego twarz, przylepiając się do niej zawzięcie, fizjonomia, choć wciąż szczenięcia, wygięta w strudzonym wyrazie determinacji. Chociaż sądząc po ubiorze nie mógł być bogaty, w porównaniu z jego zapadniętymi policzkami, niezdrową cerą i cieniem półksiężyców rozrysowanych pędzlem zmęczenia pod zmrużonymi oczami, wydawał się czysty, fakt, iż należeli do tego samego gatunku przez chwilę zakrawał zatem w myślach o komiczną niedorzeczność. Pomimo tych spostrzeżeń, nie miał dla niego jednak zbyt wiele litości; korzystając z rozproszenia, zgiął lewą nogę, szybkim, gwałtownym ruchem godząc twardą kościstością kolana w pierś mężczyzny, próbując tym gestem odepchnąć do go tyłu, wystarczająco mocno, by samemu odwrócić się na brzuch i poderwać z ziemi, przeliczył jednak swoje umiejętności i choć nacisk obcego przedramienia na obojczyk zelżał, Egon ledwo szarpnął się na prawy bok, nim przeciwnik na ponów przycisnął go do połamanych desek stoiska, zawieszony na nadgarstku zegarek zakołysał się tymczasem niebezpiecznie, po czym, nim ktokolwiek zdążyłby go pochwycić, uderzył z trzaskiem o metalową nogę przewróconego stołu, rozbijając okrągłe szkiełko, którego elementy z perlistym stukotem rozsypały się po chodniku. Czas – dosłownie i w przenośni – na moment stanął w miejscu.
Triumfalny uśmiech zakołysał się pomiędzy kącikami ust, lecz nie utrzymał się tam na długo, spełzając leniwie, wysuwając się, jak obłe zwierzę, z niepewnego uchwytu niewprawionych rąk. Ciepło ciała młodszego mężczyzny wciąż pulsowało w skroni, odbite niczym pieczątka, błahe, dziecinne ostrzeżenie przed tym, czego zamiar tlił się już iskrą na tyłach potylicy, wodząc rozsądek na pokuszenie, nęcąc, niby drapieżna ryba ukryta w ciemnościach morskich głębin. Szczupła, wiotka sylwetka uderzyła w niestabilny blat stoiska, którego metalowe nogi ugięły się, rozjeżdżając się na boki, a rozłożone na cienkim, prowizorycznym kocu przedmioty podbiły się w powietrze, po czym z ponurym, szczękającym gruchotem runęły na chodnik, rozsypując się po nim jak feeria barwnych koralików. Błysk pożądanego sygnetu mignął mu przed oczami, zamknięty w kurczowo ściśniętej pięści nieznajomego, rozproszony nagłym rozgardiaszem, Egon nie pochwycił jednak tej sceny w kajdany umysłu z wystarczającą uporczywością, pozwalając, by palce chowające przedmiot ku głębi kieszeni wyślizgnęły się z jego świadomości, stopione z hucznym lamentem roztrzaskanej na bruku porcelany, głośnym okrzykiem czyjegoś przerażenia, cichym, żałosnym stęknięciem sprzedawcy, który obejmował się dłońmi za głowę, mierzwiąc palcami swą pobielałą starością czuprynę, najwyraźniej niefortunnie ugodzony przez jedną z drewnianych desek własnego stoiska. Lassem głupiej nierozwagi złapał jego ukradkowe spojrzenie, godząc w niego piorunem zeusowego gniewu, pod wpływem którego bursztyn jego tęczówek nakrył się cętkowaniem ciemniejszych plam, zbrązowiałych cieni szaleństwa przegryzającego się zębami przez cienką pozłotę pozorów.
Nie oczekiwał, że furiacki młodzieniec tak łatwo odpuści mu zasłużoną scysję – sądząc po enigmatycznym wyrazie, który rozrysował się pośród lineatury jego twarzy z uporczywą, dziecięcą determinacją, oczekiwał, że poderwie się z ziemi, skoczy na niego z pięściami, być może sięgnie bystrością języka po wysłużoną cierpkość zaklęcia; zahartowany doświadczeniem, spodziewał się wszystkiego – no, może poza kolorową zbitką kauczuku, elastyczną piłeczką wymierzoną ku niemu jak sztubacki nabój, godzący wprawdzie w twarde skostnienie mostka, lecz pozostawiający po sobie jedynie blade widmo dopowiedzianego bólu i niewiele więcej poza nakrywającym umysł zdezorientowaniem. Pomimo błahości podobnej ofensywy, z głębi gardła ledwie dobył się dyszkant drwiącego śmiechu, szczerego, zachrypłego rozbawienia, które w przeciwnych okolicznościach zmusiłoby go być może do złośliwego przeczesania dłonią skołtunionych pukli młodzieńczych włosów, które teraz raptem zduszone zostało jednak przez gwałtowność podjętego ataku, pełnię ciężaru ciała napierającego na niego z siłą wystarczającą, aby obdarte podeszwy oderwały się od płaskości brukowanego chodnika, z lustrzanym powodzeniem wytrącając go z równowagi i pchając ku rachityczności jednego ze stoisk.
Deski stołu uległy ze hucznym jękiem, łamiąc się w pół i trzaskając żałośnie w odpowiedzi na toczącą się szarpaninę, podczas gdy w tle rozległy się kolejne – przerażone, rozeźlone, oburzone – okrzyki przypadkowych przechodniów, niepewnych, czy uciekać, póki ich kości nie pozostały jeszcze pogruchotane z równym okrucieństwem, co barwne kramy targu, czy też ulec podszeptom ciekawości, trwać w miejscu z zadowoleniem, z dumą, że w ich przeciętnym życiu doszło do czegoś równie intrygującego. Niech pani uważa!, dobiegły go zza pleców czyjeś przezorne słowa, lepiej nie podchodzić, co by się jakąś sodomią nie zarazić, mignął podszept zaniepokojenia, którego w ułamku sekundy, jeszcze zanim plecy runęły boleśnie na kolekcję porcelanowych zabawek, nie potrafił jednak przypisać do niczyjej twarzy, niech pani tylko spojrzy, jak on wygląda. Huk, trzask, stłumiony skowyt bólu, który w ostatniej chwili wydarł się ze ściśniętego gardła, gdy twarde, wystające szpulki kręgosłupa natrafiły na wytrzymałość drobnych, wystawnych przedmiotów, fajansowych figurek, których szczegóły odbiły się, jak kalka, na fakturze jego skóry, pojedynczych, zaostrzonych odłamków rozdzierających materiał sfatygowanego płaszcza, wyżynających się w dłonie, instynktownym odruchem odchylone ku tyłowi w marnej próbie podtrzymania równowagi, zbrudzone krwistym szkarłatem, który, sącząc się leniwie, szybko zmieszał się z brunatnym pyłem, zalegającym wśród brukowanych ulic zabiedzonych przedmieść Midgardu.
Przyciśnięty plecami do połamanych, zalegających na trylince desek stoiska, szarpnął się nerwowo, przedramię chłopaka, wprawie wycelowane w zagłębienie obojczyka, skrępowało go jednak w miejscu, zdolnego jedynie wymierzyć floret gniewnego spojrzenia w nieznośność jego wykrzywionej infantylizmem twarzy, lecz w owej frustracji rozjątrzył się również lichy płomień niedorzecznego rozweselenia, zdeterminowanej wesołości, którą można by przypisać konkurującym ze sobą atletom, wykonującym obyczajne skinienie głową przed rozpoczęciem biegu. Rozciągniętą chorobową skłonnością rękę odsunął jeszcze dalej od natrętnie sięgających ku niej palców nieznajomego, folgując jego rozkapryszonym metodom – jak złośliwy dorosły, stający na palcach, byle skaczące u jego nóg dziecko nie zdołało dosięgnąć zawieszonej mu nad głową nagrody. Zabawki, statuetki i biżuteria wciąż wbijały mu się jednak nieznośnie w skórę, przedramię chłopaka wciąż napierało na padół obojczyka, wnętrzności wciąż szarpały boleśnie, a migrena, rozbudzona gwałtownością ruchów, obudziła się z hibernacji słabym, tętniącym pulsowaniem, które w gorsze dni skłonne było doprowadzić go do histerii. Przedłużanie dziecinnej przepychanki było mu zatem nie w smak.
Wykrzywiając usta w cierpki grymas niezadowolenia, przeniósł upstrzone cynamonem złoto spojrzenia bezpośrednio na lico napastnika, teraz zawieszone niewysoko nad jego twarzą, tak blisko, że czuł, jak przez chłód jesiennego powietrza przedziera się ciepło jego urywanego oddechu – ładny profil, skrzące się drobiny brokatu, które przy gwałtowniejszych ruchach opadały pojedynczymi, złotymi cekinami na jego twarz, przylepiając się do niej zawzięcie, fizjonomia, choć wciąż szczenięcia, wygięta w strudzonym wyrazie determinacji. Chociaż sądząc po ubiorze nie mógł być bogaty, w porównaniu z jego zapadniętymi policzkami, niezdrową cerą i cieniem półksiężyców rozrysowanych pędzlem zmęczenia pod zmrużonymi oczami, wydawał się czysty, fakt, iż należeli do tego samego gatunku przez chwilę zakrawał zatem w myślach o komiczną niedorzeczność. Pomimo tych spostrzeżeń, nie miał dla niego jednak zbyt wiele litości; korzystając z rozproszenia, zgiął lewą nogę, szybkim, gwałtownym ruchem godząc twardą kościstością kolana w pierś mężczyzny, próbując tym gestem odepchnąć do go tyłu, wystarczająco mocno, by samemu odwrócić się na brzuch i poderwać z ziemi, przeliczył jednak swoje umiejętności i choć nacisk obcego przedramienia na obojczyk zelżał, Egon ledwo szarpnął się na prawy bok, nim przeciwnik na ponów przycisnął go do połamanych desek stoiska, zawieszony na nadgarstku zegarek zakołysał się tymczasem niebezpiecznie, po czym, nim ktokolwiek zdążyłby go pochwycić, uderzył z trzaskiem o metalową nogę przewróconego stołu, rozbijając okrągłe szkiełko, którego elementy z perlistym stukotem rozsypały się po chodniku. Czas – dosłownie i w przenośni – na moment stanął w miejscu.
Funi Hilmirson
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Sro 18 Sie - 1:52
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
W piersi wzbierał mu śmiech – autentyczna, infantylnie beztroska, nieskalana najmniejszą krzyną mściwej złośliwości wesołość, bo choć odczuwał w mostku pogłos uderzenia wychudłych dłoni, a w plecach wżynające się w ciało odbitki nastroszonych krawędzi przedmiotów, choć wybladła twarz złodzieja wykrzywiała się pod jego spojrzeniem w grymasy złowrogie i brzydkie, instynktowne ukłucie gniewu było zaledwie krótkotrwałym uszczypnięciem; pierwsza irytacja spowodowana tak dotkliwie nieprzejednanym odtrąceniem go od siebie – od tego, co między nimi się zawiązało, w tym niezwykłym ułamku czasu, w zetknięciu bliźniaczo zbłądzonych skroni – odłaziła od jego serca jak delikatna skorupka rozkruszająca się od jego własnych rytmicznych uderzeń, entuzjastycznych, wyrywających się ku temu, co miało wyłożyć przed nimi przeznaczenie, niezależnie czy w jego kartach kryło się fatum łaskawe czy destrukcyjne. Piętno odciśnięte na czole pulsowało wspomnieniem efemerycznego związania dusz, chimerą przywołaną w nieprzemożonej pogoni za tym, co nadzwyczajne i olśnione łaską boską – byli naznaczeni, oboje, byli naznaczeni przez bogów i naznaczeni przez siebie nawzajem, to piętno wykwitłe w urywku przypadkowego dotyku nie było niczym mniej, niż fizyczną manifestacją węzła nałożonego przez Norny na nici wywleczone z tkaniny ich odrębnych żywotów ku sobie, i w jaskrawym świetle tej rewelacji opanowywała go radosna błogość, naiwne uszczęśliwienie, jakby w palce chwytał nie znoszony materiał cudzego płaszcza, ale niebiańskość pledu ściągniętego wprost z krosna pisanego im losu.
Rozkoszne poczucie bliskości boskiej łaski powlekało jego radość echem pobożnego uniesienia, jakie chwytało go po tylekroć za czasów świątynnych – zdawało mu się, że utracił dostęp do słodkiej świetlistości tych uczuć, kiedy jej wrota nieodwołalnie się za nim zamknęły, powracały jednak do niego czyste i niewzruszone, pośród podniesionego kurzu chodnika, wśród grzmienia okrzyków i szeptów ludzi poruszonych widokiem szamotaniny, w sytuacji tak komicznie nieprzystojnej dla podobnie podniosłych wrażeń. Przez rzeczywistość przetaczało się w tym wszystkim dźwięczne echo podjudzanych igraszką wspomnień: przygniatane przezeń ciało prężyło się pod nim w sztubackim wysiłku chłopięcych przekomarzań, choć nie kiełznały ich wtedy niewygodne warstwy ubrań jak teraz, nadwyrężona impetem ich upadku lada trzeszczała pod ciężarem ich konfrontacji jak skromny stelaż łóżka w dawnym pokoju, rozgorączkowane oddechy mieszały się ze sobą podbite drżeniem szczeniackiej radości, rozgwar powstający wśród obserwującej ich tłuszczy szumiał mu w uszach łudząco podobny do podburzających zachęt obserwujących zapasy kolegów; o co się wtedy siłowali, nie wiedział, jakimś sposobem zawsze zatracał pierwotny cel sprzed spojrzenia, roztargniony nawałem bodźców i wrażeń, prostoduszną tendencją nurzania się w rzeczy trwającej ze skupieniem, jakiego nie mógł z siebie wykrzesać nigdy nad rozlewającymi się pod wzrokiem horyzontami nużących, nienamacalnych treści podręczników. Próbując uporczywie pochwycić w palce łańcuszek zegarka, nieustannie wymykający mu się z zasięgu dłoni, rozpoznawał jednak w podniesionych głosach nie rozbawione ujadanie kolegów, ale ostre krawędzie pogardy i reprymendy, rozzłoszczone nawoływania do zaprzestania tej szarpaniny – przestańcie, Borge was usłyszy – i w odpowiedzi chciało mu się śmiać tylko jeszcze bardziej, ale śmiech zamierał w ściśniętej wysiłkiem piersi, odbijając się jedynie rozbłyskiem uśmiechu kołyszącym się wśród migotu złotych drobin. I gdyby ich przyłapano, co z tego? Czy wybrańcom boskim nie wolno było się śmiać? Czy musieli wyzuwać się z ludzkiego pędu za uciechą, by stać się godnym szat kapłańskich? Giąć się pod sztywne ramy ludzkiego wyobrażenia osoby właściwej do posługi? Już wtedy pierwsze ziarna pytań przesypywały się nieuchronnie przez przesmyk klepsydry jego upadku – jego wzlotu, do cna heretycznego w skamieniałych, zgasłych oczach głupców.
Roztargniony własnym rozbawieniem i przetaczającymi się przez niego poruszeniami, poczuł jak w przesmyk między ich ciałami wciska się kościste kolano, jak wbija się najpierw nieprzyjemnie w miękkość brzucha, sunie wyżej, napiera w końcu silnie na jego pierś, wszystko to w bolesnym ułamku sekundy, w gwałtowności ruchu wykorzystującego jego nieuważność – oddech zatrzymał mu się w płucach, kiedy naprężył się w odruchowej reakcji na ten nacisk, próbując przygnieść go znowu, nim wywinie się spod niego zupełnie, wymsknie się i popędzi w uliczki, zginie mu z oczu jak biały królik, trzymając wciąż ten śliczny zegarek, jego zegarek, że przepadnie z nim na kolejne lata wchłonięty w niedostępną Funiemu krainę czarów rozkwitającą na płótnie rozszerzonych źrenic, a zagadka zbieżności ich losów wciąż pozostanie drażniąco nierozwiązana. I kiedy próbował go przed tym usilnie powstrzymać, chcąc przycisnąć go sobą do desek i do dojmującej świadomości tkwienia w przeznaczonym im wspólnictwie (w czym – jeszcze nie wiedział), szklany trzask rozgrzmiał w tym wszystkim jak perlisty wystrzał, przeźroczyste łuski pękniętego okna czasu rozsypały się na szarości chodnika, rozprysły się jak łuski odskakujące spod sunącego po śliskim ciele tępego noża. Napięta cisza zadzwoniła mu w uszach, pomimo nieustającego łoskotu głosów gromadzących się gapiów i pokrzykiwań poszkodowanych sprzedawców; cisza pełna nabożnego oczekiwania zadzwoniła w jego kościach, w obolałym naczyniu ciała – drobne, ozdobne wskazówki zastygły, odsłonięte przed ich zaskoczonymi spojrzeniami, mechanizm obnażony spod przeźrocza osłonki, godzina wstrzymana we wstydliwym bezruchu, jakby przyłapana na gorącym uczynku nieuchronnej ucieczki w przeszłość.
Śmiech wstrząsnął jego ciałem, zanim jeszcze uchylił wargi, by upuścić spomiędzy nich jego nieposkromiony jakąkolwiek skromnością czy żalem dźwięk, z początku jeszcze dyskretny chichot, nim nie wzniósł się donośnym parsknięciem, podnoszącym brwi obserwujących ich ludzi w pogardliwym zdziwieniu, zwracającym ku nim kolejne spojrzenia, nic nierozumiejące. Uścisk jego dłoni na materiale płaszcza rozluźnił się, zamiast przyciskać Muncha do deski, teraz wspierał się nad nim swobodnie i lekko, z niewymuszoną naturalnością odnajdując się obok drugiego ciała; potrząsnął w rozbawieniu czupryną zsypującą mu się ze skroni na oczy i nachylił się nad płachtą piegowatej twarzy, bez oporów wzruszając wszelkie pojęcie komfortowej przestrzeni, uciszając wybuch własnego rozbawienia, by błyszczące spojrzenie zawiesić na czarnych kraterach źrenic, odległych czarnych tunelach, na których końcu kryła się przed nim druga, w jakiś sposób istotna, dusza.
– Wybiła nasza godzina, Bohler – zawyrokował rozbawiony – tylko nasza, przeznaczona nam, godzina. Odyn o nas pamięta, rozumiesz? To nie przypadek – mówił rozweselały, wodząc spojrzeniem po pergaminie jego twarzy, z niegasnącym uśmiechem, wylewnie poufałym, jakby opowiadał tylko przez nich pojmowany żart. – Nie może być. Dlaczego go nie sprzedałeś? Boli mnie serce, może to godzina śmierci, może czeka nas coś wielkiego. Który dzisiaj dzień? Dziewiąty? Dziewiąty listopada o tej godzinie, czy to nie ekscytujące? Jestem niecierpliwy, umówmy się, że czwartek; czwartek o tej godzinie, może już za tydzień, może umrzemy już za tydzień. Masz jakieś plany?
Rozkoszne poczucie bliskości boskiej łaski powlekało jego radość echem pobożnego uniesienia, jakie chwytało go po tylekroć za czasów świątynnych – zdawało mu się, że utracił dostęp do słodkiej świetlistości tych uczuć, kiedy jej wrota nieodwołalnie się za nim zamknęły, powracały jednak do niego czyste i niewzruszone, pośród podniesionego kurzu chodnika, wśród grzmienia okrzyków i szeptów ludzi poruszonych widokiem szamotaniny, w sytuacji tak komicznie nieprzystojnej dla podobnie podniosłych wrażeń. Przez rzeczywistość przetaczało się w tym wszystkim dźwięczne echo podjudzanych igraszką wspomnień: przygniatane przezeń ciało prężyło się pod nim w sztubackim wysiłku chłopięcych przekomarzań, choć nie kiełznały ich wtedy niewygodne warstwy ubrań jak teraz, nadwyrężona impetem ich upadku lada trzeszczała pod ciężarem ich konfrontacji jak skromny stelaż łóżka w dawnym pokoju, rozgorączkowane oddechy mieszały się ze sobą podbite drżeniem szczeniackiej radości, rozgwar powstający wśród obserwującej ich tłuszczy szumiał mu w uszach łudząco podobny do podburzających zachęt obserwujących zapasy kolegów; o co się wtedy siłowali, nie wiedział, jakimś sposobem zawsze zatracał pierwotny cel sprzed spojrzenia, roztargniony nawałem bodźców i wrażeń, prostoduszną tendencją nurzania się w rzeczy trwającej ze skupieniem, jakiego nie mógł z siebie wykrzesać nigdy nad rozlewającymi się pod wzrokiem horyzontami nużących, nienamacalnych treści podręczników. Próbując uporczywie pochwycić w palce łańcuszek zegarka, nieustannie wymykający mu się z zasięgu dłoni, rozpoznawał jednak w podniesionych głosach nie rozbawione ujadanie kolegów, ale ostre krawędzie pogardy i reprymendy, rozzłoszczone nawoływania do zaprzestania tej szarpaniny – przestańcie, Borge was usłyszy – i w odpowiedzi chciało mu się śmiać tylko jeszcze bardziej, ale śmiech zamierał w ściśniętej wysiłkiem piersi, odbijając się jedynie rozbłyskiem uśmiechu kołyszącym się wśród migotu złotych drobin. I gdyby ich przyłapano, co z tego? Czy wybrańcom boskim nie wolno było się śmiać? Czy musieli wyzuwać się z ludzkiego pędu za uciechą, by stać się godnym szat kapłańskich? Giąć się pod sztywne ramy ludzkiego wyobrażenia osoby właściwej do posługi? Już wtedy pierwsze ziarna pytań przesypywały się nieuchronnie przez przesmyk klepsydry jego upadku – jego wzlotu, do cna heretycznego w skamieniałych, zgasłych oczach głupców.
Roztargniony własnym rozbawieniem i przetaczającymi się przez niego poruszeniami, poczuł jak w przesmyk między ich ciałami wciska się kościste kolano, jak wbija się najpierw nieprzyjemnie w miękkość brzucha, sunie wyżej, napiera w końcu silnie na jego pierś, wszystko to w bolesnym ułamku sekundy, w gwałtowności ruchu wykorzystującego jego nieuważność – oddech zatrzymał mu się w płucach, kiedy naprężył się w odruchowej reakcji na ten nacisk, próbując przygnieść go znowu, nim wywinie się spod niego zupełnie, wymsknie się i popędzi w uliczki, zginie mu z oczu jak biały królik, trzymając wciąż ten śliczny zegarek, jego zegarek, że przepadnie z nim na kolejne lata wchłonięty w niedostępną Funiemu krainę czarów rozkwitającą na płótnie rozszerzonych źrenic, a zagadka zbieżności ich losów wciąż pozostanie drażniąco nierozwiązana. I kiedy próbował go przed tym usilnie powstrzymać, chcąc przycisnąć go sobą do desek i do dojmującej świadomości tkwienia w przeznaczonym im wspólnictwie (w czym – jeszcze nie wiedział), szklany trzask rozgrzmiał w tym wszystkim jak perlisty wystrzał, przeźroczyste łuski pękniętego okna czasu rozsypały się na szarości chodnika, rozprysły się jak łuski odskakujące spod sunącego po śliskim ciele tępego noża. Napięta cisza zadzwoniła mu w uszach, pomimo nieustającego łoskotu głosów gromadzących się gapiów i pokrzykiwań poszkodowanych sprzedawców; cisza pełna nabożnego oczekiwania zadzwoniła w jego kościach, w obolałym naczyniu ciała – drobne, ozdobne wskazówki zastygły, odsłonięte przed ich zaskoczonymi spojrzeniami, mechanizm obnażony spod przeźrocza osłonki, godzina wstrzymana we wstydliwym bezruchu, jakby przyłapana na gorącym uczynku nieuchronnej ucieczki w przeszłość.
Śmiech wstrząsnął jego ciałem, zanim jeszcze uchylił wargi, by upuścić spomiędzy nich jego nieposkromiony jakąkolwiek skromnością czy żalem dźwięk, z początku jeszcze dyskretny chichot, nim nie wzniósł się donośnym parsknięciem, podnoszącym brwi obserwujących ich ludzi w pogardliwym zdziwieniu, zwracającym ku nim kolejne spojrzenia, nic nierozumiejące. Uścisk jego dłoni na materiale płaszcza rozluźnił się, zamiast przyciskać Muncha do deski, teraz wspierał się nad nim swobodnie i lekko, z niewymuszoną naturalnością odnajdując się obok drugiego ciała; potrząsnął w rozbawieniu czupryną zsypującą mu się ze skroni na oczy i nachylił się nad płachtą piegowatej twarzy, bez oporów wzruszając wszelkie pojęcie komfortowej przestrzeni, uciszając wybuch własnego rozbawienia, by błyszczące spojrzenie zawiesić na czarnych kraterach źrenic, odległych czarnych tunelach, na których końcu kryła się przed nim druga, w jakiś sposób istotna, dusza.
– Wybiła nasza godzina, Bohler – zawyrokował rozbawiony – tylko nasza, przeznaczona nam, godzina. Odyn o nas pamięta, rozumiesz? To nie przypadek – mówił rozweselały, wodząc spojrzeniem po pergaminie jego twarzy, z niegasnącym uśmiechem, wylewnie poufałym, jakby opowiadał tylko przez nich pojmowany żart. – Nie może być. Dlaczego go nie sprzedałeś? Boli mnie serce, może to godzina śmierci, może czeka nas coś wielkiego. Który dzisiaj dzień? Dziewiąty? Dziewiąty listopada o tej godzinie, czy to nie ekscytujące? Jestem niecierpliwy, umówmy się, że czwartek; czwartek o tej godzinie, może już za tydzień, może umrzemy już za tydzień. Masz jakieś plany?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Sro 25 Sie - 23:57
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Odgłos rozbitego szkła, choć w panującym na targu rozgardiaszu prawie niemożliwy do wychwycenia, zdawał się rozbrzmieć w jego uszach jak huk armaty, wystrzał rozpalonego naboju wymierzonego z otwartej paszczy lufy – głośny i niemożliwy do przeoczenia, wbijający się w gładką fakturę rzeczywistości i sprawiający, że ta wpierw pokryła się pajęczyną cienkich rys, po czym pękła, rozkruszając się na drobne kawałki. Okrągła tarcza rozprysła się zatem, ginąc pomiędzy kamieniami chodnika, wskazówki, omdlałe siłą uderzenia, zatrzymały się w miejscu, zamierając pomiędzy drobnymi, rzymskimi cyframi wygrawerowanymi złotym tuszem na tylnym ekranie zegarka, teraz już niedostrzegalnymi, pozbawionymi swojej wartości i znaczenia – chociaż czas zamknięty w tym drobnym przedmiocie zatrzymał się, ten, który istniał poza nim, wciąż gnał do przodu wartkim galopem, wzbijając tumany kurzu, nie oglądając się za siebie. W uszach odezwało się tymczasem przeciągłe crescendo uporczywego dzwonienia, ból wyżynający się pod żebra, tam, gdzie jedna z porcelanowych figurek utknęła pomiędzy twardą fakturą chodnika, a jego ciałem, boleśnie napierając na łukowaty wybój wystających kości – wtedy właśnie, kiedy w potylicy rozpaliła się iskra przeczucia, że żebro pęknie jak przełamana w palcach wykałaczka, ciężar ciała nieznajomego zelżał, zszywająca ciszę lignina pokryła się białą zgnilizną, a przez szwargot pełnych oburzenia lub strachu okrzyków przedarł się śmiech, chłopięcy dyszkant, zwieńczony głośnym parsknięciem, który ostudził wprawdzie wcześniejszy gniew, który pośród lineatury twarzy odbił się jednak zdziwieniem wykrzywiającym usta w nieoczywistym paroksyzmie.
Egon podciągnął się na rękach, korzystając, że obcy mężczyzna nie przyciskał go już do połamanych desek stoiska, dłonią odruchowo sięgając w miejsce, gdzie porcelanowa figurka Odyna wbiła się oskrzydlonymi elementami hełmu w jego lewy bok, pozostawiając na płótnie bladej skóry czerwone ślady boskiego napiętnowania – jakże ironicznie. Rozluźnił zaczerwienione palce, dotąd uporczywie zaciskane na srebrnym łańcuszku przenośnego zegarka, pozwalając by ten, zniszczony i bezużyteczny, spadł na ziemię, ginąc pomiędzy oceanem pozostałych bibelotów, drobnych artefaktów, biżuterii, statuetek, książek i figurynek, potłuczonego lub zabrudzonego wodą kiczu spośród którego nie wyróżniał się już żadną wartością, niczym szczególnym. Odruchowo spojrzał na swoją dłoń, gdzie widmo zaklęcia pozostawiło na niej czerwoną, swędzącą wysypkę, groteskowy nimb wokół czarnej pieczęci, na stałe wplecionej w dzianinę ciała, zaraz przeniósł jednak lufę dwóch czarnych, wciąż jeszcze zbyt szerokich źrenic, które przecięły narzuconą mu nić spojrzenia, zastygając na smukłej, wciąż sztubackiej jeszcze twarzy, choć wykrzywionej w przekornym grymasie impertynencji, w pewien osobliwy, nieprzyjemny sposób tak obco czystej i schludnej w porównaniu z morowym odcieniem jego cery – dropiatej, przypominającej papier ścierny.
– Co? – spytał głupio, mrużąc oczy w odpowiedzi na słowa nieznajomego, głoski lepiące się w zdania, których sensu nie rozumiał, które wprawdzie obijały się o jego uszy, wydostawały się spomiędzy lekko rozchylonych warg, lecz przypominały raczej oskarżenia wystosowane mu w obcym języku, jakiejś egzotycznej gwarze, której zrozumienie chybotało się niebezpiecznie na cienkiej granicy świadomości. Dopiero wobec pierwszego pytania kącik jego ust wpierw wygiął się, po czym zaraz poszybował w górę, otwierając preludium dla chrapliwego śmiechu, który wydarł się z głębi krtani, odruchu podsyconego kpiącym niedowierzaniem, szyderstwem błyskającym cynamonową cętkowatością spojrzenia w przysłoniętych kraterami źrenic tęczówkach. – Odyn już dawno o nas zapomniał. – żachnął się ponuro, lecz nie bez prześmiewczej ironii prześwitującej w tonie jego głosu. – Wiesz, skąd o tym wiem? – ściszył głos do konspiracyjnego szeptu i nachylił się bliżej, mimo że mięśnie między żebrami odezwały się na ten gest cichym skowytem, kurcząc się boleśnie; nie przerywał linii spojrzenia, a kiedy oddech mężczyzny oparł się na jego licu ciepłą, duszną parą, rozchylił dopiero usta w szerszym uśmiechu, błyskając pożółkłą bielą zębów. – Odyn może lizać mi dupę. – stwierdzenie okazało się dużo głośniejsze, niż można by się po nim spodziewać, na tyle głośne, że kilka osób z tłumu, które wciąż spoglądały na nich niepewnie, wciągnęły powietrze ze świstem, szeptając coś między sobą, szemrając cicho, jak stado owiec nagle spłoszonych odległym, wilczym larum. Egon tymczasem spojrzał w niebo, nagle całkiem jasne, prawie pozbawione chmur, po czym spod uniesionych brwi przeniósł wzrok na nieznajomego z nieukrywanym rozbawieniem. – Gdzie jego kara? Wielki przedstawiciel boskiej dynastii Azów, bóg wojny i mądrości! Niech rozszarpie mnie w swojej szamańskiej ekstazie, przeszyje na wylot sprawiedliwym Gungnirem, proszę bardzo. – przez chwilę szalony uśmiech chybotał się jeszcze pomiędzy kącikami ust, zaraz spełzł jednak powoli, przeobrażając się z nieprzyjemny wyraz cierpkiego obrzydzenia. – Nie słyszy.
Teraz, kiedy dłużej nie spawała ich podżegana impulsywnością frustracja, wstał z ziemi, sprawiając, że dłoń mężczyzny mimowolnie zsunęła mu się po ramieniu, na dalszy ciąg jego fanatycznej wypowiedzi podążył jednak spojrzeniem ku roztrzaskanym elementom barwnego kramu, połamanym figurkom spośród których jedna szczególna, ułamana i leżąca na plecach, zdawała się wpatrywać w niego swoimi nieobecnymi, pozbawionymi źrenic oczami – z premedytacją kopnął miniaturowego bożka stopą, sprawiając, że ten niewysokim łukiem poszybował w powietrze, po czym uderzył ze zgrzytem o brukowanie chodnika i zniknął za połamanymi, drewnianymi deskami stoiska; zbyt długo był żarliwym bluźniercą, zbyt długo za nic miał sobie nordyckich bogów, zbyt długo nie liczył się z ich gniewem ani z ich uznaniem, by pozwolić by przypadkowość dziecinnej statuetki wywarła na nim dzisiaj jakiekolwiek wrażenie.
– Za mocno uderzyłeś się w głowę? – zmarszczył brwi, wysłuchując kolejnego monologu, kolejnych pozbawionych znaczenia słów wypływających spomiędzy ust chłopaka jak z nakręconej korbką zabawki, katarynki, której sztampowy riff wkradał się w meandry pamięci zwodniczością swej zagorzałości. – Romantyk z ciebie raczej nędzny. – zawyrokował z sardoniczną wzgardliwością, spoglądając na niego z góry, lecz nieopatrznie pozwalając by w złoto spojrzenia wdarła się cienka nić ciekawości, która pozornie zatrzymywała go w miejscu, odzywając się cierpkim posmakiem niesprawiedliwości, drapiącym w podniebienie jak nikotyna. – Piętnaście talarów i paczka papierosów, tyle mi wisisz. – odparł w końcu, zaciskając usta w wąską linię w wyrazie niezadowolenia, wciąż jednak niewystarczająco zdeterminowany, by na nowo wypuścić z klatki piersi ten gniew, który dopiero co uderzał ogonem o ziemię, domagając się zadośćuczynienia, groźny i niecierpliwy, o kłach ostrych jak bagnety.
Egon podciągnął się na rękach, korzystając, że obcy mężczyzna nie przyciskał go już do połamanych desek stoiska, dłonią odruchowo sięgając w miejsce, gdzie porcelanowa figurka Odyna wbiła się oskrzydlonymi elementami hełmu w jego lewy bok, pozostawiając na płótnie bladej skóry czerwone ślady boskiego napiętnowania – jakże ironicznie. Rozluźnił zaczerwienione palce, dotąd uporczywie zaciskane na srebrnym łańcuszku przenośnego zegarka, pozwalając by ten, zniszczony i bezużyteczny, spadł na ziemię, ginąc pomiędzy oceanem pozostałych bibelotów, drobnych artefaktów, biżuterii, statuetek, książek i figurynek, potłuczonego lub zabrudzonego wodą kiczu spośród którego nie wyróżniał się już żadną wartością, niczym szczególnym. Odruchowo spojrzał na swoją dłoń, gdzie widmo zaklęcia pozostawiło na niej czerwoną, swędzącą wysypkę, groteskowy nimb wokół czarnej pieczęci, na stałe wplecionej w dzianinę ciała, zaraz przeniósł jednak lufę dwóch czarnych, wciąż jeszcze zbyt szerokich źrenic, które przecięły narzuconą mu nić spojrzenia, zastygając na smukłej, wciąż sztubackiej jeszcze twarzy, choć wykrzywionej w przekornym grymasie impertynencji, w pewien osobliwy, nieprzyjemny sposób tak obco czystej i schludnej w porównaniu z morowym odcieniem jego cery – dropiatej, przypominającej papier ścierny.
– Co? – spytał głupio, mrużąc oczy w odpowiedzi na słowa nieznajomego, głoski lepiące się w zdania, których sensu nie rozumiał, które wprawdzie obijały się o jego uszy, wydostawały się spomiędzy lekko rozchylonych warg, lecz przypominały raczej oskarżenia wystosowane mu w obcym języku, jakiejś egzotycznej gwarze, której zrozumienie chybotało się niebezpiecznie na cienkiej granicy świadomości. Dopiero wobec pierwszego pytania kącik jego ust wpierw wygiął się, po czym zaraz poszybował w górę, otwierając preludium dla chrapliwego śmiechu, który wydarł się z głębi krtani, odruchu podsyconego kpiącym niedowierzaniem, szyderstwem błyskającym cynamonową cętkowatością spojrzenia w przysłoniętych kraterami źrenic tęczówkach. – Odyn już dawno o nas zapomniał. – żachnął się ponuro, lecz nie bez prześmiewczej ironii prześwitującej w tonie jego głosu. – Wiesz, skąd o tym wiem? – ściszył głos do konspiracyjnego szeptu i nachylił się bliżej, mimo że mięśnie między żebrami odezwały się na ten gest cichym skowytem, kurcząc się boleśnie; nie przerywał linii spojrzenia, a kiedy oddech mężczyzny oparł się na jego licu ciepłą, duszną parą, rozchylił dopiero usta w szerszym uśmiechu, błyskając pożółkłą bielą zębów. – Odyn może lizać mi dupę. – stwierdzenie okazało się dużo głośniejsze, niż można by się po nim spodziewać, na tyle głośne, że kilka osób z tłumu, które wciąż spoglądały na nich niepewnie, wciągnęły powietrze ze świstem, szeptając coś między sobą, szemrając cicho, jak stado owiec nagle spłoszonych odległym, wilczym larum. Egon tymczasem spojrzał w niebo, nagle całkiem jasne, prawie pozbawione chmur, po czym spod uniesionych brwi przeniósł wzrok na nieznajomego z nieukrywanym rozbawieniem. – Gdzie jego kara? Wielki przedstawiciel boskiej dynastii Azów, bóg wojny i mądrości! Niech rozszarpie mnie w swojej szamańskiej ekstazie, przeszyje na wylot sprawiedliwym Gungnirem, proszę bardzo. – przez chwilę szalony uśmiech chybotał się jeszcze pomiędzy kącikami ust, zaraz spełzł jednak powoli, przeobrażając się z nieprzyjemny wyraz cierpkiego obrzydzenia. – Nie słyszy.
Teraz, kiedy dłużej nie spawała ich podżegana impulsywnością frustracja, wstał z ziemi, sprawiając, że dłoń mężczyzny mimowolnie zsunęła mu się po ramieniu, na dalszy ciąg jego fanatycznej wypowiedzi podążył jednak spojrzeniem ku roztrzaskanym elementom barwnego kramu, połamanym figurkom spośród których jedna szczególna, ułamana i leżąca na plecach, zdawała się wpatrywać w niego swoimi nieobecnymi, pozbawionymi źrenic oczami – z premedytacją kopnął miniaturowego bożka stopą, sprawiając, że ten niewysokim łukiem poszybował w powietrze, po czym uderzył ze zgrzytem o brukowanie chodnika i zniknął za połamanymi, drewnianymi deskami stoiska; zbyt długo był żarliwym bluźniercą, zbyt długo za nic miał sobie nordyckich bogów, zbyt długo nie liczył się z ich gniewem ani z ich uznaniem, by pozwolić by przypadkowość dziecinnej statuetki wywarła na nim dzisiaj jakiekolwiek wrażenie.
– Za mocno uderzyłeś się w głowę? – zmarszczył brwi, wysłuchując kolejnego monologu, kolejnych pozbawionych znaczenia słów wypływających spomiędzy ust chłopaka jak z nakręconej korbką zabawki, katarynki, której sztampowy riff wkradał się w meandry pamięci zwodniczością swej zagorzałości. – Romantyk z ciebie raczej nędzny. – zawyrokował z sardoniczną wzgardliwością, spoglądając na niego z góry, lecz nieopatrznie pozwalając by w złoto spojrzenia wdarła się cienka nić ciekawości, która pozornie zatrzymywała go w miejscu, odzywając się cierpkim posmakiem niesprawiedliwości, drapiącym w podniebienie jak nikotyna. – Piętnaście talarów i paczka papierosów, tyle mi wisisz. – odparł w końcu, zaciskając usta w wąską linię w wyrazie niezadowolenia, wciąż jednak niewystarczająco zdeterminowany, by na nowo wypuścić z klatki piersi ten gniew, który dopiero co uderzał ogonem o ziemię, domagając się zadośćuczynienia, groźny i niecierpliwy, o kłach ostrych jak bagnety.
Funi Hilmirson
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Sro 1 Wrz - 15:22
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Pierwsze skołowane zdziwienie potrafił jeszcze cierpliwie zrozumieć, pojmował wprawdzie, że umysł sprzężony z nim transcendentnym ogniwem przeznaczenia potrzebował czasu, by dołączyć do niego w szaleńczym pościgu za rozwiązaniem wspólnej im zagadki, odnaleźć się pośród zagmatwanych meandrów nieoczywistych znaczeń i powiązań, w końcu przetrawić odpowiednio nową konstelację gwiazd objawiającą się nad ich głowami w niezrozumiałym rysunku przyszłości; zdumienia się jeszcze spodziewał, z serdeczną gorliwością gotów był chwycić go za rękę, by wyprowadzić go z tej mgły, pomóc mu rozszyfrować rewelację uczucia nieprzetłumaczalnego na nic zwyczajnie ludzkiego, rozjaśnić przed nim przewrotność własnych żartów, żeby mógł śmiać się razem z nim, wspólnie, w jednej zsynchronizowanej wesołości – choć to przez krótką chwilę zdawało się już niepotrzebne, kiedy za lapidarną sylabą konsternacji falująca pod nim pierś, wyschła i delikatna jak ptasi korpus, zatrzęsła się od nieoczekiwanego śmiechu, wiernie wtórującego jego własnemu rozbawieniu. Przez ten ułamek chwili uwierzył, że nie musiał tłumaczyć mu niczego; zdawało się mu oczywiste i naturalne, że cokolwiek sam pomyślał, musiało odnajdywać oddźwięk w umyśle Bohlera, że przez efemeryczną styczność dusz musieli otworzyć się na siebie, uchylić zatrzaśnięte dotąd śluzy przed wzajemnym mimowolnym zrozumieniem, którego nigdy nie udało mu się osiągnąć z nikim innym, choć jeszcze w nie tak odległych czasach świątynnych często próbowali z przyjaciółmi – siadywali po turecku późnym wieczorem na łóżku, kadzili atmosferę dymem ziołowym i stykali się gorącymi czołami, pijanym wzrokiem próbując przeniknąć barierę przezroczystych spojówek. Zgadnij, o czym myślę – mówił przekornie, czując gorący, wilgotny oddech na swoich ustach, i choć ich zamiary początkowo miały kierunek daleki przyziemności, choć powinien poddawać się nabożnym auspicjom według założonych na początku intencji tego ćwiczenia, myśli miał dokuczliwie przykute do warg rozchylonych tuż przy jego, tak, że wypowiadane przez nie słowa połykał wraz z łykami oddechu, słowa niezmiennie błędne, nie potrafiące przeniknąć bariery kości czaszki. Często go to denerwowało, drażniło do tego stopnia, że zrzucał w końcu przyjaciela z materaca i przepędzał go w trzy diabły, przeklinając jego nieudolność pozornie żartobliwie, lecz ze szczerą irytacją.
Śmiech umilknął jednak zaraz, za krótką ciszą podążyły zaś słowa tak rozczarowujące, że Funi pierwszy raz od bardzo dawna odczuł, jak dotychczasowy radosny, wylewny animusz tężeje mu w gardle i związuje w nim wibrujące dotąd wesołością struny głosowe, chociaż więc chciał zaoponować przeciwko tezie tak stanowczo wystawianej przeciwko jego twierdzeniom – dalece bardziej wykwalifikowanym, czego Bohler mógł nie wiedzieć – posłusznie milczał, powściągnięty nagłym skołowaniem, gdy spod nóg nastroju wysunął mu się grunt pewności co do spójności ich perspektyw. Uśmiech przygasł mu na wargach pod ciężarem szeptu, przez który przezierała ofensywna złośliwość; woskowa maska bladej twarzy uniosła się ku niemu i, zamiast ziołowego dymu przenikającego wspomnienia, poczuł na twarzy powiew nieświeżego wydechu uprzedzający słowa, które zdawały się osiąść mu na skórze obrzydliwą, śmierdzącą mgiełką bluźnierstwa. Sprowadzony w ten sposób brutalnie na ziemię, zderzony z parszywością profanacyjnych wyziewów tej duszy, którą jeszcze sekundę wcześniej uważał za bratnią sobie, zmarkotniał nagle, lustrując obcą twarz jakby na nowo szeroko rozwartymi w rozczarowanym zaskoczeniu oczami, jakby próbował odnaleźć zdradziecki symptom, który wcześniej przeoczył, pojąć coś, co musiało mu się gdzieś po drodze wymsknąć. Ręka odruchowo zacisnęła mu się znowu na materiale zniszczałej kurtki, kiedy ulewa kolejnych bluźnierstw spadała mu głowę, zamiast tych gwiazd, które przedwcześnie zawiesił na rozpiętym nad nimi sklepieniu, ku któremu uniosły się bursztynowe oczy, lśniące złotymi nićmi włókien tęczówki i te szerokie, zbłądzone jamy, z których światło dnia i fizyczna bliskość wyławiały jakąś nikczemną drapieżność.
Pozwolił mu się spod siebie wygramolić, wypuścił jego odzienie z garści jakby ze wstrętem; czuł się przez chwilę w jakiś sposób brudny, uwalany w nim nie przez dotyk, nie ten fizyczny, ale przez własną wewnętrzną dążność skierowaną ku niemu, przez wmówioną sobie bliźniaczość. Obserwował go przez krótką chwilę, nie ruszając się z miejsca; wreszcie wyprostował się sam, poprawiając na sobie zakurzony płaszcz, strząsając z klap na piersi własne oszołomienie wraz z płowym pyłem. Na policzkach rozlewały mu się gniewne plamy rumieńca jak u rozgorączkowanego dziecka, kiedy schylał się po truchło rozbitego zegarka.
– Marzy ci się śmierć od grotu Gungnira, kiedy nie jesteś godzien choćby ości, którą Odyn wyskrobywał sobie zgniłe resztki z zębów; jak parszywa pchła wściekająca się na psiej dupie karmionej przetrawionymi resztkami resztek z pańskiego stołu – odpyskował naburmuszonym tonem, gromiąc go spojrzeniem rzuconym spod pochylonego czoła, miarkując jeszcze raz, ostrożniej, jego wynędzniałą postać. Teraz, kiedy pojmował, bez wzajemności, że łączy ich coś ponad przypadek, uraziła go jego wyraźna niedbałość o siebie, choć niedociągnięcia te zdawały się zupełnie nieważkie przy wyeksponowanym fragmencie przegniłej duszy. Kopnięta figurka bożka świsnęła w powietrzu i przepadła gdzieś w ruinie stoiska, Funi tymczasem spojrzał na zegarek, by odczytać godzinę, na której zatrzymały się wskazówki, wodząc opuszką po złotym obramowaniu, w którym tkwiły tępe skrawki strzaskanego szkiełka.
– Potrafię być romantyczny – fuknął podrażniony, ponosząc ku niemu znów wejrzenie, wciskając zegarek do kieszeni płaszcza; słowa te smakowały komicznie znajomo, choć kiedy wypowiadał je ostatnim razem, siedząc w przyćmionym wnętrzu baru naprzeciwko błękitnookiego oficera kruczej straży, był w o wiele pyszniejszym nastroju niż obecnie. Czupurna determinacja, jaką pokładał w tej zbuntowanej deklaracji, pozostawała jednak tak samo szczera, podjudzona zarzuconym mu brakiem wyczucia. – Skąd miałem zresztą wiedzieć, że jesteś zainteresowany? Od początku głupio warczysz i toczysz na mnie pianę. Czy to może jednak ślina? – lekka, żartobliwa treść słów kontrastowała z jego sposępniałym tonem i chmurnym spojrzeniem, jakby zagubił się w dysonansie własnych odczuć.
Pogładziwszy ostatni raz pozłacaną obręcz zegarka, wypuścił go z palców i wysunął dłoń z kieszeni, podchodząc zamaszystym krokiem do Muncha, żeby schwycić go za przedramię z jakąś zaciętą uporczywością; ludzie wciąż ich obserwowali, podburzeni sprzedawcy wydawali się dochodzić do siebie, nadwyrężali już i tak swoje szczęście wciąż tutaj stojąc, ale nie mógł go jeszcze wypuścić.
– Mam coś lepszego – oznajmił, pozwalając sobie w końcu na koślawy uśmiech, choć nie tak życzliwy, jak do tej pory. – Może trochę romantyzmu, skoro ci tak zależy, chociaż musiałbyś się bardziej wysilić, żebym faktycznie zechciał zostać twoją flamą, bez obrazy, wyglądasz tragicznie, ale jakby cię uczesać i umyć, to kto wie? Tyle że nie toleruję herezji, rozumiesz, nie wypada mi, jestem prawie kapłanem, ze mną Odyna można wołać tylko z wdzięczności – nastrój jakby mu powoli wracał, błękit oczu poczynał odzyskiwać wesołą, sztubacką jasność, zachmurzenie wypuszczało jego brwi z kurczu grymasu. Jaskrawe światło rewelacji otwierało mu się w skroniach, powtarzalne echo patetycznej idei nawrócenia; jeśli mieli być braćmi, to tylko tak, tylko przez to, tylko po tym.
– O naszej godzinie, Bohler, o tej godzinie za tydzień, spotkaj się ze mną. Wezmę papierosy, chociaż nie palę. Gdzie ci pasuje? – pytając, ścisnął mocniej jego rękę; jego spojrzenie uciekło krótko ponad wychudłe ramię, wyłapując jakieś poruszenie.
Śmiech umilknął jednak zaraz, za krótką ciszą podążyły zaś słowa tak rozczarowujące, że Funi pierwszy raz od bardzo dawna odczuł, jak dotychczasowy radosny, wylewny animusz tężeje mu w gardle i związuje w nim wibrujące dotąd wesołością struny głosowe, chociaż więc chciał zaoponować przeciwko tezie tak stanowczo wystawianej przeciwko jego twierdzeniom – dalece bardziej wykwalifikowanym, czego Bohler mógł nie wiedzieć – posłusznie milczał, powściągnięty nagłym skołowaniem, gdy spod nóg nastroju wysunął mu się grunt pewności co do spójności ich perspektyw. Uśmiech przygasł mu na wargach pod ciężarem szeptu, przez który przezierała ofensywna złośliwość; woskowa maska bladej twarzy uniosła się ku niemu i, zamiast ziołowego dymu przenikającego wspomnienia, poczuł na twarzy powiew nieświeżego wydechu uprzedzający słowa, które zdawały się osiąść mu na skórze obrzydliwą, śmierdzącą mgiełką bluźnierstwa. Sprowadzony w ten sposób brutalnie na ziemię, zderzony z parszywością profanacyjnych wyziewów tej duszy, którą jeszcze sekundę wcześniej uważał za bratnią sobie, zmarkotniał nagle, lustrując obcą twarz jakby na nowo szeroko rozwartymi w rozczarowanym zaskoczeniu oczami, jakby próbował odnaleźć zdradziecki symptom, który wcześniej przeoczył, pojąć coś, co musiało mu się gdzieś po drodze wymsknąć. Ręka odruchowo zacisnęła mu się znowu na materiale zniszczałej kurtki, kiedy ulewa kolejnych bluźnierstw spadała mu głowę, zamiast tych gwiazd, które przedwcześnie zawiesił na rozpiętym nad nimi sklepieniu, ku któremu uniosły się bursztynowe oczy, lśniące złotymi nićmi włókien tęczówki i te szerokie, zbłądzone jamy, z których światło dnia i fizyczna bliskość wyławiały jakąś nikczemną drapieżność.
Pozwolił mu się spod siebie wygramolić, wypuścił jego odzienie z garści jakby ze wstrętem; czuł się przez chwilę w jakiś sposób brudny, uwalany w nim nie przez dotyk, nie ten fizyczny, ale przez własną wewnętrzną dążność skierowaną ku niemu, przez wmówioną sobie bliźniaczość. Obserwował go przez krótką chwilę, nie ruszając się z miejsca; wreszcie wyprostował się sam, poprawiając na sobie zakurzony płaszcz, strząsając z klap na piersi własne oszołomienie wraz z płowym pyłem. Na policzkach rozlewały mu się gniewne plamy rumieńca jak u rozgorączkowanego dziecka, kiedy schylał się po truchło rozbitego zegarka.
– Marzy ci się śmierć od grotu Gungnira, kiedy nie jesteś godzien choćby ości, którą Odyn wyskrobywał sobie zgniłe resztki z zębów; jak parszywa pchła wściekająca się na psiej dupie karmionej przetrawionymi resztkami resztek z pańskiego stołu – odpyskował naburmuszonym tonem, gromiąc go spojrzeniem rzuconym spod pochylonego czoła, miarkując jeszcze raz, ostrożniej, jego wynędzniałą postać. Teraz, kiedy pojmował, bez wzajemności, że łączy ich coś ponad przypadek, uraziła go jego wyraźna niedbałość o siebie, choć niedociągnięcia te zdawały się zupełnie nieważkie przy wyeksponowanym fragmencie przegniłej duszy. Kopnięta figurka bożka świsnęła w powietrzu i przepadła gdzieś w ruinie stoiska, Funi tymczasem spojrzał na zegarek, by odczytać godzinę, na której zatrzymały się wskazówki, wodząc opuszką po złotym obramowaniu, w którym tkwiły tępe skrawki strzaskanego szkiełka.
– Potrafię być romantyczny – fuknął podrażniony, ponosząc ku niemu znów wejrzenie, wciskając zegarek do kieszeni płaszcza; słowa te smakowały komicznie znajomo, choć kiedy wypowiadał je ostatnim razem, siedząc w przyćmionym wnętrzu baru naprzeciwko błękitnookiego oficera kruczej straży, był w o wiele pyszniejszym nastroju niż obecnie. Czupurna determinacja, jaką pokładał w tej zbuntowanej deklaracji, pozostawała jednak tak samo szczera, podjudzona zarzuconym mu brakiem wyczucia. – Skąd miałem zresztą wiedzieć, że jesteś zainteresowany? Od początku głupio warczysz i toczysz na mnie pianę. Czy to może jednak ślina? – lekka, żartobliwa treść słów kontrastowała z jego sposępniałym tonem i chmurnym spojrzeniem, jakby zagubił się w dysonansie własnych odczuć.
Pogładziwszy ostatni raz pozłacaną obręcz zegarka, wypuścił go z palców i wysunął dłoń z kieszeni, podchodząc zamaszystym krokiem do Muncha, żeby schwycić go za przedramię z jakąś zaciętą uporczywością; ludzie wciąż ich obserwowali, podburzeni sprzedawcy wydawali się dochodzić do siebie, nadwyrężali już i tak swoje szczęście wciąż tutaj stojąc, ale nie mógł go jeszcze wypuścić.
– Mam coś lepszego – oznajmił, pozwalając sobie w końcu na koślawy uśmiech, choć nie tak życzliwy, jak do tej pory. – Może trochę romantyzmu, skoro ci tak zależy, chociaż musiałbyś się bardziej wysilić, żebym faktycznie zechciał zostać twoją flamą, bez obrazy, wyglądasz tragicznie, ale jakby cię uczesać i umyć, to kto wie? Tyle że nie toleruję herezji, rozumiesz, nie wypada mi, jestem prawie kapłanem, ze mną Odyna można wołać tylko z wdzięczności – nastrój jakby mu powoli wracał, błękit oczu poczynał odzyskiwać wesołą, sztubacką jasność, zachmurzenie wypuszczało jego brwi z kurczu grymasu. Jaskrawe światło rewelacji otwierało mu się w skroniach, powtarzalne echo patetycznej idei nawrócenia; jeśli mieli być braćmi, to tylko tak, tylko przez to, tylko po tym.
– O naszej godzinie, Bohler, o tej godzinie za tydzień, spotkaj się ze mną. Wezmę papierosy, chociaż nie palę. Gdzie ci pasuje? – pytając, ścisnął mocniej jego rękę; jego spojrzenie uciekło krótko ponad wychudłe ramię, wyłapując jakieś poruszenie.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Pon 13 Wrz - 17:33
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Od dawna był zagorzałym heretykiem, jego umysł zapomniał słów powtarzanej przed snem modlitwy, rozpaczliwych próśb kierowanych ku bogom, którzy okazali się obojętni na jego cierpienia, nie tyle bezsilni, co umyślnie pozostający w wymownej inercji, jak gdyby szczerą radość sprawiało im patrzenie jak koleiny jego życia stają się głębsze i bardziej dojmujące, jak utrudniają poruszanie – jego błagalne oddanie szybko przeobraziło się w gniew i poczucie niesprawiedliwości, wściekłość pnącą się jak chwasty wokół jego umysłu, obrastającą go złośliwą winoroślą furiackiego szaleństwa, z jakim potrafił krzyczeć, dopóki nie zdarł sobie gardła, a jego głos nie przeobraził się w chroboczący warkot, z jakim zdzierał sobie palce o nakłutą drzazgami powierzchnię drzwi, z jaką kaleczył innych i siebie, nie wzdrygając się nawet, gdy krew spływała mu ciepłą strugą wzdłuż przedramienia. Odyn nie chciał mu pomóc, Hajmdal nie chciał na niego patrzeć, uparcie odwracając wzrok, gdy buzdygan rodzicielskich pięści okładał go po karku, Modi nie chciał dzielić się z nim swoją siłą, Tyr pluł mu w twarz, kiedy na kolanach, z policzkiem przylepionym do zakrwawionej rdzą ściany prosił go o sprawiedliwość, wówczas, pochwycony w karcer rodzinnego cyrku, wierząc jeszcze, że na nią zasługiwał. Lata później, jak na złość, tylko Forseti o nim pamiętał, nasyłając nakrytych mundurem oficerów, by żłobili pieczęć w jego skórze, naznaczyli nieodwracalnym wyklęciem ze świata, który już wcześniej cofał się z niechęcią przed uściskiem jego wyciągniętej dłoni. Dawno nie bał się ich gniewu, nie prosił o litość ani o wybaczenie, nie pochylał głowy w obliczu ich potęgi – być może dlatego nawet opryskliwa, pełna urazy odpowiedź nieznajomego wywołała w nim śmiech, przesiąknięty cynicznym rozbawieniem dyszkant wydobywający się z głębi piersi tak raptownie, że zdawałoby się, że ktoś wyrwał mu go z krtani siłą, wstrząsając ciałem jak w torsjach.
– Jasne. – parsknął nieprzekonany, zderzając jego pompatyczne słowa z własnym, surowym brakiem wiary, prześmiewczym uśmiechem politowania chyboczącym się tanecznie pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, uniesionymi lekko, jak wiszące na spinaczach ubrania. Nie umknęło jego uwadze, że zatrzymana w chłopięcym, figlarnym wyrazie twarz młodszego mężczyzny wyraźnie stężała, czoło przecięły pojedyncze rysy zmarszczek, a spojrzenie o błękitnych tęczówkach, źrenicach dotąd wpatrujących się w niego z odważnym wyzwaniem, pociemniało, ugodzone puginałem jego lekceważącego nieposzanowania, czystej, gorejącej nienawiści wobec nordyckich bogów oraz związanych z nimi wyzwisk, które nie robiły na nim większego wrażenia. Tym silniej rozogniła się w nim owa osobliwa satysfakcja, gdy rozpoznał w jego lineaturze rozdrażnioną urazę, niezadowolenie skwitowane rozeźlonym fuknięciem, odgłosem, na jaki zdobyć mógłby się kot, który pomimo wygięcia grzbietu pod kształt ludzkiej dłoni, nie otrzymał upragnionej pieszczoty. Dopiero w obliczu zgryźliwości kolejnego pytania lśniący wyraz triumfu zbladł nieco, spełzając powoli z jego twarzy i ustępując krzywiźnie niezadowolonego uśmiechu, krótkiemu grymasowi niedbałej refleksji, kąśliwej żartobliwości, która uległa pod naciskiem zębów jak zbłądzone ziarno pieprzu – oczywiście, nieznajomy był ładny, ładniejszy niż większość osób, z którymi sypiał, ale cokolwiek przywiodło go do niego, gdy leżał pośród rozbitych na ziemi bibelotów, ulotniło się niemal całkowicie w chwili, w której rozpoczął swój monolog. W odpowiedzi wzruszył zatem tylko ramionami, okrywając go spojrzeniem, które sprawiło, że wyglądał, jakby zamierzał złożyć mu kondolencje.
Nie cofnął się, gdy mężczyzna chwycił go za przedramię, niwelując przestrzeń, która zaległa pomiędzy nimi jak warstwy ligniny, w połowie jego wypowiedzi uśmiechnął się jednak kwaśno, by dopiero na koniec unieść brwi i wydrzeć z gardła stłumiony śmiech, chrapliwy chichot, który zatrząsnął jego piersią, jak gdyby z kostnej klatki żeber próbowało wydostać się jakieś zwierzę.
– O kurwa. – żachnął się, wchodząc mu wpół słowa i szorując spojrzeniem od góry do dołu, jak gdyby spodziewał się dostrzec w jego wyglądzie coś, co wcześniej przeoczył, co tymczasem jednoznacznie wskazywałoby na rozjaśnioną mu oczywistość. – Tak coś czułem, że coś z tobą nie tak, teraz przynajmniej wiem o co chodziło, jesteś jednym z tych fanatyków. Pewnie wierzysz, że kroczysz przez życie, a Odyn trzyma cię protekcyjnie za rękę? – sarknął złośliwie, wyginając usta w paroksyzmie udręczonej pogardy. – Chyba nie może być z ciebie szczególnie dumny. – dodał zaraz chłodniej, z prześmiewczym powątpiewaniem ostentacyjnie kierując wzrok ku dłoni nieznajomego, gdzie widniał czarny wzór pieczęci, odbitej na skórze w tym samym miejscu, co u niego. – Jesteś mu wdzięczny, że cię naznaczyli? – nie rozumiał patetyczności jego natchnienia, świetlistego oddania najgorszemu z bogów, oburzenia, jakim zrugał go za słowa czczej pogardy – nie wierzył chyba, że z czegoś podobnego można się jeszcze nawrócić?
Podczas gdy nieznajomy zdawał się odzyskiwać wcześniejszy nastrój i sztubacką filuterność, w jego piersi dojrzewało znużone rozdrażnienie – był głodny i zmęczony, a jego obolałe wnętrzności przypominały mokrą szmatę wyżętą we wprawnych dłoniach praczki; w innych okolicznościach być może przystąpiłby do jego gry, wskoczył w drapieżność szelmowskich słów nieco weselej, z triumfalnym zadowoleniem, jakie przynosiły mu niegdyś słowne potyczki. Zgromadzeni wokół nich ludzie, wpierw przywiedzeni ciekawością bądź zatrzymani w miejscu paraliżującą obawą, zaczęli teraz poruszać się nerwowo, ich szepty przybierały na sile, a spojrzenia rosły w odwagę – nie musiał być trzeźwy by wiedzieć, że ich wolność od konsekwencji przesypywała się ostatnimi ziarnami przez cieśninę rozdygotanej klepsydry, że lada chwila sprzedawcy podniosą larum, a pchli targ zamieni się w kakofonię wykrzykiwanych w oburzeniu ryków i świszczących w powietrzu oskarżeń, które sprawią, że oficerowie Kruczej Straży zlecą się jak muchy do tęchnącego kopca ekskrementów.
– Przestań mnie tak nazywać. – warknął, ignorując ucisk jego dłoni i gwałtownym szarpnięciem narzucając im ruch w bok, za przewrócony stragan, ku jednej z bocznych uliczek bazaru, gdzie nieświadomy zamętu tłum otoczył ich jak ławica. Wtedy właśnie, kiedy uniósł wzrok, zderzając go z pojaśniałym błękitem rozbuchanej nadziei, mechaniczne koła rozpoznania zazgrzytały cicho, poruszając zardzewiałe trybiki, dotąd tak pobłażliwe i lekceważące wobec złotego zegarka oraz partackiej przypadkowości ich spotkania. No tak.
– Pamiętam cię. – odparł nareszcie, porzuciwszy uporczywą nachalność pytającego puginału, którym nieznajomy co i raz dźgał go natarczywie – dlaczego tak mu zależało? Po co chciał się spotkać? – Jesteś tak samo naiwny, powinienem był domyślić się od razu. – brew uniesiona łukiem ku górze, ironiczny półuśmiech oswojonej bezceremonialności. – Zapłacisz mi teraz. – zawyrokował, ucinając jego namolne prośby i gromiąc go zaciętością wyostrzonego spojrzenia, w którym błyskała surowa determinacja, przez które prześwitywało jednak również rozbawienie, pewne bliźniacze iskry uznania, sprawiające, że dłoń, choć przezornie zaciśnięta w pięść, nie zderzyła się jeszcze z jego twarzą, nie uniosła się nawet złowróżbnie ku górze, a jedynie zwisała bezwładnie wzdłuż ciała, podatna na rozprostowanie.
– Jasne. – parsknął nieprzekonany, zderzając jego pompatyczne słowa z własnym, surowym brakiem wiary, prześmiewczym uśmiechem politowania chyboczącym się tanecznie pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, uniesionymi lekko, jak wiszące na spinaczach ubrania. Nie umknęło jego uwadze, że zatrzymana w chłopięcym, figlarnym wyrazie twarz młodszego mężczyzny wyraźnie stężała, czoło przecięły pojedyncze rysy zmarszczek, a spojrzenie o błękitnych tęczówkach, źrenicach dotąd wpatrujących się w niego z odważnym wyzwaniem, pociemniało, ugodzone puginałem jego lekceważącego nieposzanowania, czystej, gorejącej nienawiści wobec nordyckich bogów oraz związanych z nimi wyzwisk, które nie robiły na nim większego wrażenia. Tym silniej rozogniła się w nim owa osobliwa satysfakcja, gdy rozpoznał w jego lineaturze rozdrażnioną urazę, niezadowolenie skwitowane rozeźlonym fuknięciem, odgłosem, na jaki zdobyć mógłby się kot, który pomimo wygięcia grzbietu pod kształt ludzkiej dłoni, nie otrzymał upragnionej pieszczoty. Dopiero w obliczu zgryźliwości kolejnego pytania lśniący wyraz triumfu zbladł nieco, spełzając powoli z jego twarzy i ustępując krzywiźnie niezadowolonego uśmiechu, krótkiemu grymasowi niedbałej refleksji, kąśliwej żartobliwości, która uległa pod naciskiem zębów jak zbłądzone ziarno pieprzu – oczywiście, nieznajomy był ładny, ładniejszy niż większość osób, z którymi sypiał, ale cokolwiek przywiodło go do niego, gdy leżał pośród rozbitych na ziemi bibelotów, ulotniło się niemal całkowicie w chwili, w której rozpoczął swój monolog. W odpowiedzi wzruszył zatem tylko ramionami, okrywając go spojrzeniem, które sprawiło, że wyglądał, jakby zamierzał złożyć mu kondolencje.
Nie cofnął się, gdy mężczyzna chwycił go za przedramię, niwelując przestrzeń, która zaległa pomiędzy nimi jak warstwy ligniny, w połowie jego wypowiedzi uśmiechnął się jednak kwaśno, by dopiero na koniec unieść brwi i wydrzeć z gardła stłumiony śmiech, chrapliwy chichot, który zatrząsnął jego piersią, jak gdyby z kostnej klatki żeber próbowało wydostać się jakieś zwierzę.
– O kurwa. – żachnął się, wchodząc mu wpół słowa i szorując spojrzeniem od góry do dołu, jak gdyby spodziewał się dostrzec w jego wyglądzie coś, co wcześniej przeoczył, co tymczasem jednoznacznie wskazywałoby na rozjaśnioną mu oczywistość. – Tak coś czułem, że coś z tobą nie tak, teraz przynajmniej wiem o co chodziło, jesteś jednym z tych fanatyków. Pewnie wierzysz, że kroczysz przez życie, a Odyn trzyma cię protekcyjnie za rękę? – sarknął złośliwie, wyginając usta w paroksyzmie udręczonej pogardy. – Chyba nie może być z ciebie szczególnie dumny. – dodał zaraz chłodniej, z prześmiewczym powątpiewaniem ostentacyjnie kierując wzrok ku dłoni nieznajomego, gdzie widniał czarny wzór pieczęci, odbitej na skórze w tym samym miejscu, co u niego. – Jesteś mu wdzięczny, że cię naznaczyli? – nie rozumiał patetyczności jego natchnienia, świetlistego oddania najgorszemu z bogów, oburzenia, jakim zrugał go za słowa czczej pogardy – nie wierzył chyba, że z czegoś podobnego można się jeszcze nawrócić?
Podczas gdy nieznajomy zdawał się odzyskiwać wcześniejszy nastrój i sztubacką filuterność, w jego piersi dojrzewało znużone rozdrażnienie – był głodny i zmęczony, a jego obolałe wnętrzności przypominały mokrą szmatę wyżętą we wprawnych dłoniach praczki; w innych okolicznościach być może przystąpiłby do jego gry, wskoczył w drapieżność szelmowskich słów nieco weselej, z triumfalnym zadowoleniem, jakie przynosiły mu niegdyś słowne potyczki. Zgromadzeni wokół nich ludzie, wpierw przywiedzeni ciekawością bądź zatrzymani w miejscu paraliżującą obawą, zaczęli teraz poruszać się nerwowo, ich szepty przybierały na sile, a spojrzenia rosły w odwagę – nie musiał być trzeźwy by wiedzieć, że ich wolność od konsekwencji przesypywała się ostatnimi ziarnami przez cieśninę rozdygotanej klepsydry, że lada chwila sprzedawcy podniosą larum, a pchli targ zamieni się w kakofonię wykrzykiwanych w oburzeniu ryków i świszczących w powietrzu oskarżeń, które sprawią, że oficerowie Kruczej Straży zlecą się jak muchy do tęchnącego kopca ekskrementów.
– Przestań mnie tak nazywać. – warknął, ignorując ucisk jego dłoni i gwałtownym szarpnięciem narzucając im ruch w bok, za przewrócony stragan, ku jednej z bocznych uliczek bazaru, gdzie nieświadomy zamętu tłum otoczył ich jak ławica. Wtedy właśnie, kiedy uniósł wzrok, zderzając go z pojaśniałym błękitem rozbuchanej nadziei, mechaniczne koła rozpoznania zazgrzytały cicho, poruszając zardzewiałe trybiki, dotąd tak pobłażliwe i lekceważące wobec złotego zegarka oraz partackiej przypadkowości ich spotkania. No tak.
– Pamiętam cię. – odparł nareszcie, porzuciwszy uporczywą nachalność pytającego puginału, którym nieznajomy co i raz dźgał go natarczywie – dlaczego tak mu zależało? Po co chciał się spotkać? – Jesteś tak samo naiwny, powinienem był domyślić się od razu. – brew uniesiona łukiem ku górze, ironiczny półuśmiech oswojonej bezceremonialności. – Zapłacisz mi teraz. – zawyrokował, ucinając jego namolne prośby i gromiąc go zaciętością wyostrzonego spojrzenia, w którym błyskała surowa determinacja, przez które prześwitywało jednak również rozbawienie, pewne bliźniacze iskry uznania, sprawiające, że dłoń, choć przezornie zaciśnięta w pięść, nie zderzyła się jeszcze z jego twarzą, nie uniosła się nawet złowróżbnie ku górze, a jedynie zwisała bezwładnie wzdłuż ciała, podatna na rozprostowanie.
Funi Hilmirson
Re: 09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Nie 19 Wrz - 2:08
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Śmiech, w którym wcześniej dopatrywał się symetrycznego dźwięku dla własnego rozweselenia, teraz poczynał go drażnić, za każdym razem, kiedy podnosił się z wąskiego gardła chrapliwym jazgotem, wydawał mu się parszywy od przebrzmiewającego w nim szyderstwa, gorszy nawet niż najzmyślniejsze wyzwiska, na jakie Munch mógłby się wobec niego zdobyć; dokuczał mu silniej niż razy, jakie mogłyby spaść mu na kark reprymendą powściągającą od zawsze rozpędzoną szaleńczo zuchwałość. Kpina, która spadała na niego tak nagle, tak bezceremonialnie, bez osłony jakichkolwiek pohamowań wynikających być może z pobłażania, być może ze współczucia, być może ze zwykłej powszedniej grzeczności, raziła go błyskiem oślepiającego skurczu, po którym musiał otworzyć oczy i zmierzyć się z czymś, czego nigdy wcześniej nie brał pod uwagę, nie tak osobiście, jak osobiste było mu w tym momencie – wyrastał w końcu w nieustannym, pielęgnowanym skrzętnie przez samych godarów, przeświadczeniu, że służba bogom czyniła go w jakiś sposób odpornego na pogardę: jeśli sam w sobie był człowiekiem żałosnym i pozbawionym większej wartości, jego zupełne zawierzenie się Odynowi i ofiarna lojalność mu dedykowana, czyniła go kimś szlachetnym i godnym, w oczach własnych, w oczach bogów i w oczach innych przede wszystkim. Szaty kapłańskie, jakie miał któregoś dnia dumnie przywdziać, miały być tego przypieczętowaniem, dopuszczenie go do czynienia posługi bożej miało przyznać mu dożywotnio znaczenie bezwzględnie sprzężone z ogólnym uszanowaniem, choćby mieli obrażać go w przekazywanych sobie po kątach szeptach, nie mogło dosięgnąć go wzgardliwe słowo kładące się cieniem na jego nazwisku, nie mogło mieć zresztą większego znaczenia wobec tytułu, który miał je wyprzedzać: kapłan Odyna, jego oddany sługa, wybrany orędownik, wyłuskany spośród miału ludzkiego jak płatek złota zgubiony pośród mułu ziemi. Ten sam tytuł, w którym pokładał tyle nadziei – wiary w to, że mógł być kimś, pomimo swojego pochodzenia i bolesnego poczucia własnej śmiesznej marności – zdawał się tymczasem dla Bohlera czymś zupełnie odwrotnym: kolejnym tylko powodem, by zelżyć go uwłaczającym rozbawieniem, wobec którego czuł się brutalnie, niewygodnie obnażony, poza swoją wiarą nie mając wprawdzie nic, jak mu się zdawało, na obronę własnej wartości, a z niej Munch nie czynił sobie nic prócz okrutnego pośmiewiska.
Miał przez chwilę ochotę chwycić go znowu za ubranie, przewrócić go na ziemię, okładać go po tej wykrzywionej twarzy, dopóki nie zachłysnąłby się własnym obmierzłym językiem, zamiast tego jednak uporczywie próbował uczepić się myślami szczerze hołubionego przekonania, że Egon musiał być w jakiś sposób przypisanym mu wyzwaniem, że ta dzisiejsza parszywość nie mogła być jedynym, na co było ich stać, nie jedynym, co mogli razem osiągnąć. Chciał zamknąć mu usta, nakryć je własnymi dłońmi, opowiedzieć mu o sobie, rozkazać mu powiedzieć wszystko o sobie w zamian, znaleźć w pogmatwanych liniach życia coś, co czyniło ich dla siebie ważnymi. Munch tymczasem odzierał go, nagle i bezdusznie, z resztek poczucia owej ważności; z trudem silił się na zaciętą cierpliwość, typową mu pogodność, przychodzącą naturalnie, nawet czy szczególnie w obliczu okoliczności tak upokarzających, słów tak nieprzyjemnych, jakimi go bezpardonowo raczono. W głębi siebie buńczucznie zaciskał zęby na swojej wierze, zakleszczał uścisk, jakby obawiał się, że ta pierzchnie i pozostawi go z niczym. Odwrócił wskazaną dłoń, podnosząc odciśnięty na niej symbol pod ich spojrzenia, pod spojrzenia otaczających ich ludzi, których reakcji już nawet nie zauważał.
– Nie wstydzę się tego – odpowiedział wymijająco, ale z czupurną pewnością siebie, mierząc go wyzywającym spojrzeniem, bliskim otwartej, bojowej prowokacji, by spróbował jakkolwiek to jeszcze podważyć. Nie wstydził się ani swojej fanatycznej wiary (kim byłby bez niej? co miałby bez niej? co miałby Munch bez ucieczki w delirium?), tego uporczywego przekonania, że Odyn istotnie w jakiś tajemniczy sposób roztacza nad nim swoją pieczę, ani decyzji, jakie powziął, ufając, że to jego dłoń prowadzi go przez zagmatwane koleje życia, wskazując mu właściwy, przeznaczony mu kierunek. Nie wstydził się, pomimo tego, gdzie go to zaprowadziło; zamiast tego podnosił spojrzenie i poszukiwał, jak niepomny reszty świata ogar, tropu okruszków prowadzących go dalej, cokolwiek dalej miało dla niego znaczyć.
– A ty, Bohler? – spytał, pozwalając krawędzi ust podnieść w grymasie naśladującym nieporadnie szyderstwo mężczyzny, wciąż prowokując, jeszcze powściągliwie. Zastanawiał się, jak go pochwycić; w jaki sposób zacisnąć na nim swoje ręce tak, żeby mu ponownie nie uciekł, jakim sposobem przykuć go do siebie, by zgodził się zawrzeć tę znajomość pomimo wykwitających jak ogromne przepaście poróżnień, kiedy Munch w odpowiedzi agresywnie kąsał i wyglądał, najwyraźniej, szybkiej ucieczki. Nie przechodziło mu przez myśl, że sam niekoniecznie popadł w łaskę, uniemożliwiając mu lukratywny układ ze sprzedawcą; o tym zdążył już dawno zapomnieć. Sygnet ciążył mu wsunięty pod poszewkę płaszcza, przeczuwał jednak, że wyciągnięcie go teraz mogłoby się okazać nieodwracalnym błędem.
Pełne rozdrażnienie warknięcie sprawiło mu w tym wszystkim choć trochę satysfakcji; zrozumiał natychmiast, na nieszczęście Muncha, że trafiał w tkliwy punkt, kolejny odkryty na płótnie enigmy, jaką pozostawała dla niego jego osoba, poza oczywistym powiązaniem z biznesem narkotycznym, okrutną nędzą, złodziejskimi skłonnościami i łatką ślepca na zawsze już wypaloną mu na dłoni. Nie pozwolił rękawowi wyślizgnąć się z jego uścisku, podążył więc posłusznie za nim w boczną uliczkę, starając się dotrzymać mu kroku, zamiast pozwalać się wlec jak pies uwieszony nogawki, choć trzymanie go przy tym za nieszczęsne przedramię wydało mu się poniekąd nieporęczne. Z drugiej strony nie wstydził się przecież, nie wstydził się nigdy i teraz też nie zamierzał wstydzić się, że mu zależało.
Blada iskra nadziei rozbłysła w nim jeszcze wraz z tym pojaśniałym spojrzeniem, z rewelacją spływającą w końcu na Bohlera, ostatecznie jednak entuzjazm, który rozbłysnął mu w źrenicach w odruchowej odpowiedzi, zagasł zaraz wraz z tą nadzieją – bo wzajemne rozpoznanie nie zmieniało nic; smagnęła go kolejna uszczypliwość, na którą musiał się skrzywić mimowolnie jak rozgrymaszone dziecko, wciąż się jednak nie odsuwał, przypatrując się temu uśmieszkowi wpływającemu na przeciwną twarz, bladą, wymęczoną, jakby martwą maską, w której tliło się jeszcze życie w lśnieniu tego uśmiechu, jakkolwiek wstrętnego przez jego ironię, w jakiś niezrozumiały sposób pociągającego. W odpowiedzi, poniekąd pod wpływem tej raptownej, zaskakującej myśli, zdobył się też na uśmiech, wesoły i niewinny, drastycznie przymilny wobec złowrogiego cynizmu towarzysza.
– Nie – wyzywająca stanowczość smakowała na jego ustach słodko i lekko, prawie figlarnie, jakby kosztował ją po raz pierwszy, zabawiał się jej świeżym brzmieniem. – Spotkamy się za tydzień. Zapłacę ci wtedy, ze stosowną nawiązką. – Rozluźnił uścisk palców, pozwalając im osunąć się po materiale rękawa niezobowiązująco, odważnie ścierając błękit z bursztynem, połykając go z napastliwą śmiałością, z jaką fala zakrywa rozsypane złoto plaży. – Nie jesteś ciekawy?
Miał przez chwilę ochotę chwycić go znowu za ubranie, przewrócić go na ziemię, okładać go po tej wykrzywionej twarzy, dopóki nie zachłysnąłby się własnym obmierzłym językiem, zamiast tego jednak uporczywie próbował uczepić się myślami szczerze hołubionego przekonania, że Egon musiał być w jakiś sposób przypisanym mu wyzwaniem, że ta dzisiejsza parszywość nie mogła być jedynym, na co było ich stać, nie jedynym, co mogli razem osiągnąć. Chciał zamknąć mu usta, nakryć je własnymi dłońmi, opowiedzieć mu o sobie, rozkazać mu powiedzieć wszystko o sobie w zamian, znaleźć w pogmatwanych liniach życia coś, co czyniło ich dla siebie ważnymi. Munch tymczasem odzierał go, nagle i bezdusznie, z resztek poczucia owej ważności; z trudem silił się na zaciętą cierpliwość, typową mu pogodność, przychodzącą naturalnie, nawet czy szczególnie w obliczu okoliczności tak upokarzających, słów tak nieprzyjemnych, jakimi go bezpardonowo raczono. W głębi siebie buńczucznie zaciskał zęby na swojej wierze, zakleszczał uścisk, jakby obawiał się, że ta pierzchnie i pozostawi go z niczym. Odwrócił wskazaną dłoń, podnosząc odciśnięty na niej symbol pod ich spojrzenia, pod spojrzenia otaczających ich ludzi, których reakcji już nawet nie zauważał.
– Nie wstydzę się tego – odpowiedział wymijająco, ale z czupurną pewnością siebie, mierząc go wyzywającym spojrzeniem, bliskim otwartej, bojowej prowokacji, by spróbował jakkolwiek to jeszcze podważyć. Nie wstydził się ani swojej fanatycznej wiary (kim byłby bez niej? co miałby bez niej? co miałby Munch bez ucieczki w delirium?), tego uporczywego przekonania, że Odyn istotnie w jakiś tajemniczy sposób roztacza nad nim swoją pieczę, ani decyzji, jakie powziął, ufając, że to jego dłoń prowadzi go przez zagmatwane koleje życia, wskazując mu właściwy, przeznaczony mu kierunek. Nie wstydził się, pomimo tego, gdzie go to zaprowadziło; zamiast tego podnosił spojrzenie i poszukiwał, jak niepomny reszty świata ogar, tropu okruszków prowadzących go dalej, cokolwiek dalej miało dla niego znaczyć.
– A ty, Bohler? – spytał, pozwalając krawędzi ust podnieść w grymasie naśladującym nieporadnie szyderstwo mężczyzny, wciąż prowokując, jeszcze powściągliwie. Zastanawiał się, jak go pochwycić; w jaki sposób zacisnąć na nim swoje ręce tak, żeby mu ponownie nie uciekł, jakim sposobem przykuć go do siebie, by zgodził się zawrzeć tę znajomość pomimo wykwitających jak ogromne przepaście poróżnień, kiedy Munch w odpowiedzi agresywnie kąsał i wyglądał, najwyraźniej, szybkiej ucieczki. Nie przechodziło mu przez myśl, że sam niekoniecznie popadł w łaskę, uniemożliwiając mu lukratywny układ ze sprzedawcą; o tym zdążył już dawno zapomnieć. Sygnet ciążył mu wsunięty pod poszewkę płaszcza, przeczuwał jednak, że wyciągnięcie go teraz mogłoby się okazać nieodwracalnym błędem.
Pełne rozdrażnienie warknięcie sprawiło mu w tym wszystkim choć trochę satysfakcji; zrozumiał natychmiast, na nieszczęście Muncha, że trafiał w tkliwy punkt, kolejny odkryty na płótnie enigmy, jaką pozostawała dla niego jego osoba, poza oczywistym powiązaniem z biznesem narkotycznym, okrutną nędzą, złodziejskimi skłonnościami i łatką ślepca na zawsze już wypaloną mu na dłoni. Nie pozwolił rękawowi wyślizgnąć się z jego uścisku, podążył więc posłusznie za nim w boczną uliczkę, starając się dotrzymać mu kroku, zamiast pozwalać się wlec jak pies uwieszony nogawki, choć trzymanie go przy tym za nieszczęsne przedramię wydało mu się poniekąd nieporęczne. Z drugiej strony nie wstydził się przecież, nie wstydził się nigdy i teraz też nie zamierzał wstydzić się, że mu zależało.
Blada iskra nadziei rozbłysła w nim jeszcze wraz z tym pojaśniałym spojrzeniem, z rewelacją spływającą w końcu na Bohlera, ostatecznie jednak entuzjazm, który rozbłysnął mu w źrenicach w odruchowej odpowiedzi, zagasł zaraz wraz z tą nadzieją – bo wzajemne rozpoznanie nie zmieniało nic; smagnęła go kolejna uszczypliwość, na którą musiał się skrzywić mimowolnie jak rozgrymaszone dziecko, wciąż się jednak nie odsuwał, przypatrując się temu uśmieszkowi wpływającemu na przeciwną twarz, bladą, wymęczoną, jakby martwą maską, w której tliło się jeszcze życie w lśnieniu tego uśmiechu, jakkolwiek wstrętnego przez jego ironię, w jakiś niezrozumiały sposób pociągającego. W odpowiedzi, poniekąd pod wpływem tej raptownej, zaskakującej myśli, zdobył się też na uśmiech, wesoły i niewinny, drastycznie przymilny wobec złowrogiego cynizmu towarzysza.
– Nie – wyzywająca stanowczość smakowała na jego ustach słodko i lekko, prawie figlarnie, jakby kosztował ją po raz pierwszy, zabawiał się jej świeżym brzmieniem. – Spotkamy się za tydzień. Zapłacę ci wtedy, ze stosowną nawiązką. – Rozluźnił uścisk palców, pozwalając im osunąć się po materiale rękawa niezobowiązująco, odważnie ścierając błękit z bursztynem, połykając go z napastliwą śmiałością, z jaką fala zakrywa rozsypane złoto plaży. – Nie jesteś ciekawy?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Egon Munch
09.11.2000 – Pchli targ – E. Munch & F. Hilmirson Sro 29 Wrz - 23:56
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Dosyć szybko zdał sobie sprawę, że odkupienie win było inwestycją drogą i nieopłacalną, co więcej – znajdującą się poza zasięgiem jego rąk, tantalowo zawieszoną mu nad głową, odległą i niedostępną, niezależnie od tego jak desperacko i uparcie próbował się jej pochwycić, oderwać choćby spłacheć i zacisnąć na nim palce, kosztując słodkawego posmaku nadziei, której pozbawiono go szybko i bezwzględnie, tak, jak obcina się ogony prosiakom lub dekornizuje cielęta. Jeżeli kiedykolwiek poczuł się wyróżniony – przez ojca albo przez boga, chociaż pojęcia te długo jawiły się w jego umyśle jako synonimy – przeświadczenie to dawno zmętniało już w jego umyśle, rozlewając się po ciele bolesnym upokorzeniem, gdy tylko powracał do niego myślami, całkiem przypadkowo zahaczając wzrokiem o wznoszące się nad miastem, barwne stożki cyrkowych namiotów, wyławiając z wszechobecnego tumultu miasta charakterystyczny riff wesołej melodii lub odnajdując surowe rysy Görana w czyjejś złudnie podobnej fizjonomii. Nie chciał niczyjego uwielbienia, teraz, gdy, niczym wyrzucony na sztorm rozbitek, nareszcie spoczął na brzegu, z płucami wypełnionymi wodą i żołądkiem ściśniętym od soli, teraz, kiedy ostatnia osoba, na której wsparcie liczył, wyszarpnęła się z karceru błagalnego spojrzenia, a on znów poczuł się jak tamto czternastoletnie dziecko, wprawdzie zuchwałe, ale przy tym wciąż jeszcze bezbronne, z nieskalanym bielą spojrzeniem i skórą tak cienką, że przypominała naciągniętą na kości błonę, przez którą prześwitywał wyraźny kształt łukowatych żeber i pojedyncze, nierówno ułożone korale kręgosłupa, tak silnie uwydatnione, że wydawały się zdolne rozerwać płótno pleców, wydostać się na zewnątrz i rozsypać na ziemi jak okrągłe paciorki z przerwanego naszyjnika. Swoją szansę na odkupienie stracił dawno temu – ugryzł dłoń boga i teraz nawet on nie zamierzał go karmić.
Ściągnął brwi w ponurym wyrazie rozgoryczenia, gdy Funi uniósł naznaczoną piętnem dłoń, gdzie znajoma arabeska ciemnego wzoru odgryzała się wyraźnie na tle bladej skóry, wszczepiona w jej dzianinę jak naszywka, wiecznie krwawiąca rana, jątrząca się ropą, dopóki zakażenie nie zajmie całego ciała, odsuwając ich, jak pijawki, od zdrowego organizmu magicznego społeczeństwa. Nieszczególnie przejął się głośnymi westchnieniami wstrętu bądź przerażenia, które przemknęły po stłoczonym wokół motłochu jak spieniony bałwan morskiej fali, nie sądził, by było cokolwiek, co mogłoby mu jeszcze zaszkodzić, gdyby taka była wola tłumu, zapewne z uśmiechem wstąpiłby na szafot, pozwalając, by przewiązano mu dłonie wokół drewnianego pręgierza, a kańczug rozkrwawił dawno zabliźnione na plecach rany, w obliczu zachowania nieznajomego odczuwał jednak przede wszystkim cierpkie zażenowanie, które ciągnęło ku dołowi ciężkie kurtyny powiek, sprawiając, że bursztyn spojrzenia, jaki się spod nich wyłaniał, zdawał się być ciemny i stężały. Prawie roześmiał się na jego butne orzeczenie, wykrzywiając wargi w nieprzyjemnym, skwaśniałym uśmiechu, który wyrażał przede wszystkim cyniczne politowanie, lecz w którym roztliła się również złota iskra zazdrości, zajadliwie łapczywa wobec podobnej beztroski, umysłu pozbawionego zaciskającej się na nim obręczy, sumienia niepokalanego gorszącym blamażem, naiwnego przeświadczenia, że podąża się ścieżką, którą wytyczyli w leśnej gęstwinie sami bogowie.
Ominął jego kąśliwe pytanie, zaciskając dłoń w pięść i odruchowo wżynając półksiężyce paznokci w miękkie wnętrze śródręcza, na którym pojawiły się pulsujące, czerwone ślady. Uczucie, które zrazu wziął za gniew i gorzkie rozczarowanie, było w gruncie rzeczy rozpaczliwą zawiścią, infantylnym, płonącym w jego piersi pragnieniem, by zniszczyć wszystko, czego nie mógł posiadać, przelać dziegieć do kubła miodu, którego nie mógł skosztować, zmącić spokój tylko dlatego, że sam nie potrafił go osiągnąć – kładąc dłoń na barku nieznajomego, czuł się, jakby przykładał ją do zwierzęcej szyi, oczekując pod palcami robaka dreszczu przebiegającego pod owłosioną skórą, nagłego skurczu mięśni i nerwów, ostatniego objawu życia, które brudną strugą krwi ściekałoby metaliczną posoką z otwartej rany. Ten wciąż stał jednak prosto, niezawahany, kierując sztylet swego nieprzejednanie ubawionego spojrzenia bezpośrednio ku jego twarzy, nie wyrywając nawet rękawa z uścisku kościstych palców, które dopiero po chwili rozluźniły się, umożliwiając materiałowi luźne zwisanie wokół nadgarstków. Początkowa wściekłość ulotniła się jak dym, pozostawiając go z frustrującym świerzbieniem inercyjnego rozdrażnienia, niewątpliwie miał go jednak dosyć – jego furiackiej maniery, która w obleczonym narkotykowym głodem umyśle zdawała mu się głośna i chaotyczna, jego fanatycznej wiary w słuszność własnych decyzji, jego uśmiechów rozrysowujących się na przygłupawym licu z byle powodu, wreszcie również jego filuternej stanowczości, która w innym wypadku zapewne upodabniałaby ich do siebie, która dzisiaj stanowiła jednak metalowy klin wbity pomiędzy dwie, całkiem odmienne rzeczywistości.
– Nie bardzo. – odrzekł bez zastanowienia, złote ognisko jego tęczówek przygasło jednak wyraźnie, tląc dymiącym pogorzeliskiem, upokarzającym, nieco znużonym dowodem wstępnej uległości. Dziwiło go uporczywe rozradowanie (prawie) kapłana, jego absolutny brak zdroworozsądkowego pragnienia, by jak najszybciej ulotnić się z pchlego targu czy też raczej, co uznałby za bardziej prawdopodobne, z pola jego widzenia, jak gdyby nagła nieobecność miała uchronić go przed spłatą długu, którego widmo zawisło ponad ich głowami jak burzowa chmura fatum, gotowa podążać za obranym przez siebie nieszczęśnikiem aż po samą trumnę. Nie rozumiał, skąd istniała w nim ta figlarna, rozochocona chęć przedłużenia znajomości dotąd kończącej się niczym więcej, jak stratą – czy mgła wygłodniałego zmęczenia sprawiła, że nie potrafił zajrzeć za komiczną maskę jego manierystycznych pozorów, by dostrzec tam prawdziwe intencje jego duszy? Czy może nieznajomy był bardziej nieostrożny, niż początkowo mu się zdawało i rzeczywiście pragnął uregulować swój dług, ofiarując mu hojność dodatkowej zapłaty? Westchnął cicho, opierając plecy o chłodną, murowaną fasadę jednej z kamienic i chowając wyzwolone z uścisku dłonie wewnątrz dziurawych kieszeni sponiewieranego płaszcza. – Mylisz się, jeżeli myślisz, że w ten sposób mi się wywiniesz. Możesz być pewien, że znajdę cię jeszcze tego samego dnia, jeżeli nie zobaczę cię tu za tydzień z moją kompensatą. – odparł poniekąd stanowczo, choć tenorowi jego głosu brakowało najeżonych igieł groźby, a kącik ust uniósł się nieznacznie ku górze, migając uśmiechem ulotnym jak filmowa klisza. – Pozdrów ode mnie swojego bożka, przekaż mu te słowa, skoro najwyraźniej nie chce wysłuchać ich z moich ust. – tym razem nie chował już uśmiechu, szorstkiego jak papier ścierny grymasu, który przeciął jego cienkie wargi niczym brzytwa. – Pieprzona kanalia wymachująca krasnoludzkim patykiem, mam nadzieję, że sczeźnie pożarty przez Fenrira.
Egon i Funi z tematu
Ściągnął brwi w ponurym wyrazie rozgoryczenia, gdy Funi uniósł naznaczoną piętnem dłoń, gdzie znajoma arabeska ciemnego wzoru odgryzała się wyraźnie na tle bladej skóry, wszczepiona w jej dzianinę jak naszywka, wiecznie krwawiąca rana, jątrząca się ropą, dopóki zakażenie nie zajmie całego ciała, odsuwając ich, jak pijawki, od zdrowego organizmu magicznego społeczeństwa. Nieszczególnie przejął się głośnymi westchnieniami wstrętu bądź przerażenia, które przemknęły po stłoczonym wokół motłochu jak spieniony bałwan morskiej fali, nie sądził, by było cokolwiek, co mogłoby mu jeszcze zaszkodzić, gdyby taka była wola tłumu, zapewne z uśmiechem wstąpiłby na szafot, pozwalając, by przewiązano mu dłonie wokół drewnianego pręgierza, a kańczug rozkrwawił dawno zabliźnione na plecach rany, w obliczu zachowania nieznajomego odczuwał jednak przede wszystkim cierpkie zażenowanie, które ciągnęło ku dołowi ciężkie kurtyny powiek, sprawiając, że bursztyn spojrzenia, jaki się spod nich wyłaniał, zdawał się być ciemny i stężały. Prawie roześmiał się na jego butne orzeczenie, wykrzywiając wargi w nieprzyjemnym, skwaśniałym uśmiechu, który wyrażał przede wszystkim cyniczne politowanie, lecz w którym roztliła się również złota iskra zazdrości, zajadliwie łapczywa wobec podobnej beztroski, umysłu pozbawionego zaciskającej się na nim obręczy, sumienia niepokalanego gorszącym blamażem, naiwnego przeświadczenia, że podąża się ścieżką, którą wytyczyli w leśnej gęstwinie sami bogowie.
Ominął jego kąśliwe pytanie, zaciskając dłoń w pięść i odruchowo wżynając półksiężyce paznokci w miękkie wnętrze śródręcza, na którym pojawiły się pulsujące, czerwone ślady. Uczucie, które zrazu wziął za gniew i gorzkie rozczarowanie, było w gruncie rzeczy rozpaczliwą zawiścią, infantylnym, płonącym w jego piersi pragnieniem, by zniszczyć wszystko, czego nie mógł posiadać, przelać dziegieć do kubła miodu, którego nie mógł skosztować, zmącić spokój tylko dlatego, że sam nie potrafił go osiągnąć – kładąc dłoń na barku nieznajomego, czuł się, jakby przykładał ją do zwierzęcej szyi, oczekując pod palcami robaka dreszczu przebiegającego pod owłosioną skórą, nagłego skurczu mięśni i nerwów, ostatniego objawu życia, które brudną strugą krwi ściekałoby metaliczną posoką z otwartej rany. Ten wciąż stał jednak prosto, niezawahany, kierując sztylet swego nieprzejednanie ubawionego spojrzenia bezpośrednio ku jego twarzy, nie wyrywając nawet rękawa z uścisku kościstych palców, które dopiero po chwili rozluźniły się, umożliwiając materiałowi luźne zwisanie wokół nadgarstków. Początkowa wściekłość ulotniła się jak dym, pozostawiając go z frustrującym świerzbieniem inercyjnego rozdrażnienia, niewątpliwie miał go jednak dosyć – jego furiackiej maniery, która w obleczonym narkotykowym głodem umyśle zdawała mu się głośna i chaotyczna, jego fanatycznej wiary w słuszność własnych decyzji, jego uśmiechów rozrysowujących się na przygłupawym licu z byle powodu, wreszcie również jego filuternej stanowczości, która w innym wypadku zapewne upodabniałaby ich do siebie, która dzisiaj stanowiła jednak metalowy klin wbity pomiędzy dwie, całkiem odmienne rzeczywistości.
– Nie bardzo. – odrzekł bez zastanowienia, złote ognisko jego tęczówek przygasło jednak wyraźnie, tląc dymiącym pogorzeliskiem, upokarzającym, nieco znużonym dowodem wstępnej uległości. Dziwiło go uporczywe rozradowanie (prawie) kapłana, jego absolutny brak zdroworozsądkowego pragnienia, by jak najszybciej ulotnić się z pchlego targu czy też raczej, co uznałby za bardziej prawdopodobne, z pola jego widzenia, jak gdyby nagła nieobecność miała uchronić go przed spłatą długu, którego widmo zawisło ponad ich głowami jak burzowa chmura fatum, gotowa podążać za obranym przez siebie nieszczęśnikiem aż po samą trumnę. Nie rozumiał, skąd istniała w nim ta figlarna, rozochocona chęć przedłużenia znajomości dotąd kończącej się niczym więcej, jak stratą – czy mgła wygłodniałego zmęczenia sprawiła, że nie potrafił zajrzeć za komiczną maskę jego manierystycznych pozorów, by dostrzec tam prawdziwe intencje jego duszy? Czy może nieznajomy był bardziej nieostrożny, niż początkowo mu się zdawało i rzeczywiście pragnął uregulować swój dług, ofiarując mu hojność dodatkowej zapłaty? Westchnął cicho, opierając plecy o chłodną, murowaną fasadę jednej z kamienic i chowając wyzwolone z uścisku dłonie wewnątrz dziurawych kieszeni sponiewieranego płaszcza. – Mylisz się, jeżeli myślisz, że w ten sposób mi się wywiniesz. Możesz być pewien, że znajdę cię jeszcze tego samego dnia, jeżeli nie zobaczę cię tu za tydzień z moją kompensatą. – odparł poniekąd stanowczo, choć tenorowi jego głosu brakowało najeżonych igieł groźby, a kącik ust uniósł się nieznacznie ku górze, migając uśmiechem ulotnym jak filmowa klisza. – Pozdrów ode mnie swojego bożka, przekaż mu te słowa, skoro najwyraźniej nie chce wysłuchać ich z moich ust. – tym razem nie chował już uśmiechu, szorstkiego jak papier ścierny grymasu, który przeciął jego cienkie wargi niczym brzytwa. – Pieprzona kanalia wymachująca krasnoludzkim patykiem, mam nadzieję, że sczeźnie pożarty przez Fenrira.
Egon i Funi z tematu