:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer
3 posters
Folke Baantjer
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Wto 15 Sie - 14:39
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
15.04.2001
Kiedy ostatnim razem wychodził z domu, zrudziałą ziemię okrywał jeszcze dziurawy, przetarty obrus śniegu, zbyt krótki, by przesłonić spadziste dachy, więc nad miastem ciążyły gontowe strzechy, kryjące w sobie zakurzone przestrzenie strychów, miejsca, gdzie zbierał się chłód minionej zimy, kurz i słowa, które wypowiedzieć można jedynie pod kożuchem nocy – pod koniec marca do okien przymarzał szron, a on coraz rzadziej myślał, że jego wzory przypominały łabędzie pióra lub kwiaty wzrastające z metalowego parapetu. Zdawało mu się, że ciężar topniejącego śniegu osuwał mu się po ramionach i spływał wzdłuż kręgosłupa – nawet kiedy na zewnątrz świat stał się ciepły i pomarańczowy, on wciąż czuł na skórze dropiatość wycofującego się chłodu; musiał pozbyć się zimy jak choroby, wypocić w bawełniane prześcieradło i zetrzeć z czoła wraz z gorączką, która sprawiała, że na policzki wstępował mu pąs gorących wypieków – budził się w środku nocy z koszulką przylepioną do pleców, a kiedy Bertram pomagał mu zdjąć ją przez głowę, kręgi odstawały wyraźnie na bladej skórze i zacierały się w miejscu, gdzie łopatki nakrywała stwardniała blizna. Zasypiał w wannie z chłodną wodą, a kiedy otwierał oczy kąpiel była już całkiem ciepła, jakby pochłonęła żar spod jego skóry – pewnego dnia gorączka minęła, a on rozchylił powieki i zauważył, że nadszedł kwiecień.
Świat był jaśniejszy niż go zapamiętał – słońce rozlewało się wzdłuż chodników, wydobywając na wierzch prawdziwe oblicze kamienic, z szerokimi źrenicami okien i balkonami przypominającymi rozchylone usta, jakby one również nie dowierzały, jak bardzo potrafiła zmienić się fizjonomia miasta w przeciągu zaledwie dwóch tygodni. Jedynie jezioro wciąż było takie samo – przepastne i gładkie jak zaścielona pościel. Przystanął niedaleko brzegu, przyglądając się, jak woda obmywa wiechcie pożółkłej trawy – sprawiała wrażenie łagodnej, a on prawie zapomniał, jak posłusznie potrafiła wzburzyć się pod wpływem zaklęcia, jak mocno uderzyć w wątłą pierś, jak głęboko przelać się w głąb gardła; tego samego dnia, kiedy chłopcy próbowali zaciągnąć go siłą na środek stawu, a Bertram szarpnął za taflę tak, jakby była morzem i pieniła się całym jego gniewem, czuł jeszcze w ustach smak mułu i wodorostów. Od północnej strony miasta Golddajávri było tymczasem puste i pogrążone w ciszy, nad brzegiem nie wybudowano pomostów, a plaża stała się wąska, wyłożona szorstkim piachem i obrośnięta kołtunami puszystego tataraku – Bertram zaprowadził go tu kiedyś, gdy byli tylko dziećmi, a on wszedł do wody po kolana, ośmielony jego obecnością; później nigdy nie odważył się szukać tego miejsca ponownie.
– Wygląda tak spokojnie – odparł w końcu, przyglądając się srebrzystej tafli stawu, po czym przenosząc wzrok na przyjaciela, wciąż ostrożnie, prawie nieśmiało. – Ciężko sobie wyobrazić, że na dnie żyje coś tak wielkiego. Zawsze myślałem, że selmy istnieją jedynie w legendach. – twarz miał bladą, jakby pomiędzy rysami wciąż układało się jeszcze zmęczenie, oczy lśniły mu jednak tak jak zawsze, gdy Bertram opowiadał o magicznej faunie – pragnął wyciągnąć dłoń i dotknąć każdego okazu, rozrysowanego na szerokich kartkach encyklopedii, wyobrazić sobie, jak śliskie byłyby łuski pod jego palcami, jak miękkie futro, jak głośne serce, które dudniło głęboko w zwierzęcej piersi. – W książce było napisane, że pojawiają się tylko nad jeziorem Seljord. Skąd wzięły się tutaj?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Sro 16 Sie - 23:57
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Folke chorował, a on przykładał mu dłoń do czoła, kiedy wstawał rano do pracy i później, kiedy z niej wracał, jeszcze zanim nachylał się, by musnąć ustami ciepły policzek, i martwił się coraz bardziej – martwił się, bo lekarstwa zdawały się pomagać jedynie chwilowo, bo febra odbierała mu apetyt i sprawiała, ze ramiona wydawały się jeszcze bardziej kruche pod wełną swetrów, a na pochylonych plecach, po których przesuwał spienioną gąbką, rysowały się wyraźne szczeble kręgów; martwił się, bo czasami zdawało mu się, że nie poruszył się z łóżka przez całą jego nieobecność, a pozostawiona mu na szafce herbata stała wciąż nietknięta, tylko Tartuffe zdawał się wić gniazda w pościeli w nowych miejscach; martwił się, że ominie go łagodny początek wiosny, więc przynosił do domu wypuszczające zawiązki gałązki i pierwsze kwiaty, stawiał je w szklance obok łóżka i któregoś wieczoru wdał się z nim w półsenną rozmowę o tym, że byłby początkiem wiosny albo wczesną jesienią, tymi paroma dniami pomiędzy, kiedy deszcz był jeszcze ciepły i liście nie zdążyły się odbarwić – pamiętał, że mówili o tym zupełnie poważnie, ledwo podnosząc głos ponad szmer pościeli, a Folke wciąż uśmiechał się z rozbawieniem, kiedy w końcu zasnął. Gorączka odpuściła nagle; któregoś ranka znalazł go w kuchni z miską wymieszanym ziaren dla ptaków i Tartuffe wyjadającym mu pokruszony twarożek z dłoni, dwa ostatnie tygodnie wydawały się snem, choć duszny zapach gorączki i medykamentów wciąż zalegał na poduszkach, w zakamarkach pokoju i na jego ustach.
Prowadząc go nad spokojniejszy brzeg jeziora, czuł jeszcze echo minionej pełni w kościach – zmęczenie przeskakujące po wertepach kręgosłupa i bolesność odzywającą się w barku, którego nie próbował dłużej przy nim nosić równiej, przynajmniej nie w czasie, kiedy było to trudniejsze; mimo to, herbaciane spojrzenie miał jasne i ożywione, jakby wciąż mieszkał w nim ten sam chłopięcy zafascynowany entuzjazm, z jakim pokazywał mu znalezione pióra łotrzypiórek i zrzucone poroża młodych sarnich kozłów. Kwiecień zawsze był czasem zajmującym: wszystko budziło się do życia, włącznie z magiczną fauną strząsającą z siebie pozimowy marazm – wieść o złotych łuskach selmy znajdowanych na brzegu Golddajávri sprawiała, że przypominał bardziej siebie sprzed dekady; bardziej człowieka w swoim wieku, mniej zmęczonego, wciąż pełnego prostej ciekawości. Liczył, że w tej części nabrzeża będą mieli większe szanse – ludzie zapuszczali się tutaj rzadko, szczególnie w tym czasie, kiedy gazety, jak co roku, przestrzegały przed wygłodniałymi saliszakami podchodzącymi bliżej miasta. Liczył, że wciąż znajdowały się tu ich wspomnienia: mała plaża schowana między wysoką roślinnością i spędzone tu kiedyś wieczory, choć teraz wydawało mu się to nierozsądne – byli dzieciakami, a jemu wydawało się, że obroniłby go przed wszystkim.
Przesunął wejrzeniem po prawie nieruchomej tafli jeziora; niebo było czyste, ale woda musiała być jeszcze chłodna, mimo to miał ochotę zanurzyć się w niej jak kiedyś, ściągnąć koszulkę i spodnie, zniknąć pod taflą, zanim zdążyłby zrozumieć, że jest jeszcze za chłodno, poprosić go, żeby wszedł razem z nim. Nie chciał, żeby się znów rozchorował; wciąż wydawał się jeszcze blady i zmęczony minioną gorączką.
– W Instytucie trzymają w gablocie czaszkę i parę kręgów szyjnych, fragment wylinki tak stary, że nie pozwalają go nikomu dotykać. Pokazywali je nam na którymś roku, zęby wielkości kości udowej, mniejsze jak haki, zakładają, że to młody osobnik. Różnią się trochę od gadów, które znamy. W tym miejscu – mruknął, podnosząc dłoń, by oprzeć ją o jego ciemię i kciukiem otrzeć miejsce po środku nad jego czołem – pozostałość po trzecim oku. Widziałem to wszystko, a mimo to nadal wydaje mi się trochę legendą, tak mało o niej wiemy. Większość rzeczy, jakie się o nich mówi, to tylko podejrzenia i prawdopodobnie bujdy – uśmiechał się lekko kącikami ust, spoglądając na niego z zauważalnym zajęciem; z granicą źrenicy jakby ostrzejszą, jakby rozbudzoną. – To dobry znak, jeśli tu jest – stwierdził, przenosząc wejrzenie na cichą głębię jeziora. – Nie wiemy tak naprawdę, jak duża jest obecnie ich populacja, ale zakładamy, że nieliczna. Jeśli pojawiają się w nowych miejscach, możemy przynajmniej założyć, że się zwiększa. Odyn wie, jak bardzo potrzeba teraz ludziom trochę więcej szczęścia – uśmiech przełamał mu się lekką, rozbawioną kwaśnością; –Może to dobry znak, w ogóle. Powinniśmy tu jeszcze wrócić, kiedy zrobi się cieplej – ostatnie słowa dodał jakby przypadkiem, ruszając powoli dalej.
sprawność: 48 + 25 (atut) + 3 (genetyka) = 76
Prowadząc go nad spokojniejszy brzeg jeziora, czuł jeszcze echo minionej pełni w kościach – zmęczenie przeskakujące po wertepach kręgosłupa i bolesność odzywającą się w barku, którego nie próbował dłużej przy nim nosić równiej, przynajmniej nie w czasie, kiedy było to trudniejsze; mimo to, herbaciane spojrzenie miał jasne i ożywione, jakby wciąż mieszkał w nim ten sam chłopięcy zafascynowany entuzjazm, z jakim pokazywał mu znalezione pióra łotrzypiórek i zrzucone poroża młodych sarnich kozłów. Kwiecień zawsze był czasem zajmującym: wszystko budziło się do życia, włącznie z magiczną fauną strząsającą z siebie pozimowy marazm – wieść o złotych łuskach selmy znajdowanych na brzegu Golddajávri sprawiała, że przypominał bardziej siebie sprzed dekady; bardziej człowieka w swoim wieku, mniej zmęczonego, wciąż pełnego prostej ciekawości. Liczył, że w tej części nabrzeża będą mieli większe szanse – ludzie zapuszczali się tutaj rzadko, szczególnie w tym czasie, kiedy gazety, jak co roku, przestrzegały przed wygłodniałymi saliszakami podchodzącymi bliżej miasta. Liczył, że wciąż znajdowały się tu ich wspomnienia: mała plaża schowana między wysoką roślinnością i spędzone tu kiedyś wieczory, choć teraz wydawało mu się to nierozsądne – byli dzieciakami, a jemu wydawało się, że obroniłby go przed wszystkim.
Przesunął wejrzeniem po prawie nieruchomej tafli jeziora; niebo było czyste, ale woda musiała być jeszcze chłodna, mimo to miał ochotę zanurzyć się w niej jak kiedyś, ściągnąć koszulkę i spodnie, zniknąć pod taflą, zanim zdążyłby zrozumieć, że jest jeszcze za chłodno, poprosić go, żeby wszedł razem z nim. Nie chciał, żeby się znów rozchorował; wciąż wydawał się jeszcze blady i zmęczony minioną gorączką.
– W Instytucie trzymają w gablocie czaszkę i parę kręgów szyjnych, fragment wylinki tak stary, że nie pozwalają go nikomu dotykać. Pokazywali je nam na którymś roku, zęby wielkości kości udowej, mniejsze jak haki, zakładają, że to młody osobnik. Różnią się trochę od gadów, które znamy. W tym miejscu – mruknął, podnosząc dłoń, by oprzeć ją o jego ciemię i kciukiem otrzeć miejsce po środku nad jego czołem – pozostałość po trzecim oku. Widziałem to wszystko, a mimo to nadal wydaje mi się trochę legendą, tak mało o niej wiemy. Większość rzeczy, jakie się o nich mówi, to tylko podejrzenia i prawdopodobnie bujdy – uśmiechał się lekko kącikami ust, spoglądając na niego z zauważalnym zajęciem; z granicą źrenicy jakby ostrzejszą, jakby rozbudzoną. – To dobry znak, jeśli tu jest – stwierdził, przenosząc wejrzenie na cichą głębię jeziora. – Nie wiemy tak naprawdę, jak duża jest obecnie ich populacja, ale zakładamy, że nieliczna. Jeśli pojawiają się w nowych miejscach, możemy przynajmniej założyć, że się zwiększa. Odyn wie, jak bardzo potrzeba teraz ludziom trochę więcej szczęścia – uśmiech przełamał mu się lekką, rozbawioną kwaśnością; –Może to dobry znak, w ogóle. Powinniśmy tu jeszcze wrócić, kiedy zrobi się cieplej – ostatnie słowa dodał jakby przypadkiem, ruszając powoli dalej.
sprawność: 48 + 25 (atut) + 3 (genetyka) = 76
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Sro 16 Sie - 23:57
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
#1 'k6' : 5
--------------------------------
#2 'k100' : 48
#1 'k6' : 5
--------------------------------
#2 'k100' : 48
Folke Baantjer
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Pon 28 Sie - 14:48
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Spędził połowę swojego życia, przyglądając się światu – znał rysy układającego się po widnokrąg krajobrazu, rozpoznawał śpiew ptaków i potrafił rozrysować z pamięci fizjonomię kory brzóz, które rosły wzdłuż głównej alei; spoglądał przez okno, jakby podziwiał obraz, precyzyjne pociągnięcia pędzla i wybór pigmentów, które wraz z upływem czasu przeobrażały się w jesienne brązy, przetarte i zmatowiałe, sam czuł się natomiast, jakby nie przynależał do scenerii, która rozściełała się za cienką szybą – wyobrażał sobie, że bogowie musieli się pomylić, przewlec przez jego serce tętno należące do kogoś innego, może do zająca szaraka, przemierzającego błonie skarlałej tundry lub drozda, który co roku, wczesną jesienią odlatuje daleko na południe. Kiedy chorował, Bertram opowiadał, że byłby początkiem wiosny albo wczesną jesienią, tymi paroma dniami pomiędzy, kiedy deszcz był jeszcze ciepły i liście nie zdążyły się odbarwić, a on przymykał oczy i śnił, że było to możliwe; był pewien, że mógłby istnieć zaledwie przez kilka dni – jak przedwiośnie lub ogniki, które chwytał w dłonie – gdyby mógł spędzić je w jego obecności. Nie potrzebował całego życia, bo jego ciało było zbyt kruche i często sprawiało wrażenie, jakby już do niego nie należało – utykał wyraźnie na lewą nogę, która przechylała całą jego sylwetkę, ogniskując ból w prawej debrze miednicy, a podczas gorączki prawie nie czuł własnych dłoni i prosił, żeby Bertram trzymał go za rękę, chociaż jego palce już wcześniej wsunęły się pomiędzy jego; spędzał całe dnie, leżąc w łóżku i wsłuchując się w cichą melodię swego pulsu, jakby próbował upewnić się, że jego serce wciąż biło, nawet jeśli obok nie było nikogo, kto byłby w stanie je usłyszeć – rozluźniał się dopiero, kiedy przyjaciel wracał z domu, choć w nocy febra często przegryzała się przez jego myśli, a on dławił się własnym oddechem, widząc rzeczy, które nie istniały. Rano, gdy temperatura spadła, a jego skóra znów zaczerwieniła się delikatnym rumieńcem, czuł się, jakby przebudził się z koszmaru – miał przepoconą koszulkę i bolały go mięśnie, ale za oknem śpiewały pierwsze, przybyłe na wiosnę jery, a bury kocur siedział przed szybą i puszył gruby, pręgowany ogon; smutek zaszył się płytko pod ściegiem żeber i chociaż wciąż wyczuwał go pod palcami, gdy wieczorem zdejmował bawełnianą koszulę, zdarzały się dni, podczas których nie uwierał go coraz słabiej.
Lubił spacerować z dala od ludzi – roślinność była tam gęstsza, a woda przypominała zaścieloną kołdrę, w której nikt nie spał od długich tygodni; przyzwyczaił się do uciekania przed cudzym wzrokiem, aż nie musiał myśleć o tym za każdym razem, gdy wychodził z domu, bo milcząca skrytość przychodziła wraz z bezwarunkowym odruchem ciała. Wolał dni, kiedy mogli być sami, owinięci kocem ciepłego, kwietniowego wiatru, nieprzymuszeni do udawania, że nie znali na pamięć rysów swoich twarzy i za każdym razem podświadomie spoglądali sobie w oczy, zanim sięgali wzrokiem głębiej pomiędzy warstwy krajobrazu – mógł wtedy iść blisko niego, nie obawiając się chwil, gdy przypadkowo muskali się wierzchem dłoni lub kiedy wspierał głowę na jego ramieniu, przystając w miejscu, dopóki ucisk w lędźwiach nie ustał, a on znów mógł wesprzeć ciężar ciała na lewej nodze. Tym razem zatrzymali się nad samym brzegiem jeziora, które lśniło jak pomarszczona, rozwinięta po horyzont bibuła – wiatr zanosił się jeszcze czasem chłodnym westchnieniem zimy, powietrze stawało się jednak cieplejsze, woda bardziej przejrzysta, a spomiędzy liści rozwijały się pierwsze kwiaty; odetchnął cicho, przyglądając się nieruchomej tafli, jakby spodziewał się, że wybrzuszy się spod niej lśniący, wężowy grzbiet.
– Musiała być piękna – odparł cicho, wyobrażając sobie gładkie, gadzie kręgi, zawinięte wokół gabloty jak bransoleta i fragment wyliniałej skóry, wciąż irydujący jeszcze pod snopem światła. Bertram przysunął się tymczasem bliżej i zaznaczył kciukiem miejsce, gdzie pomiędzy brwiami wyglądałaby źrenica trzeciego oka – lubił przyglądać mu się w ten sposób, kiedy znów stawał się radosny i zaciekawiony światem; lubił słuchać wszystkiego, co mu opowiadał. – Mam nadzieję, że nigdy nie poznamy całej prawdy o jej istnieniu – zaczął, ruszając powoli przed siebie po wyboistej, kamiennej plaży. – Pewnie przesiaduje na dnie, może znalazła sobie jaskinie, w której jest szczęśliwa. Niektóre stworzenia powinny zostać tajemnicą, inaczej zupełnie obrali je byśmy ze szczęścia. – żwir szmerał przyjemnie pod podeszwami butów, choć grunt stał się wilgotny i obsuwał mu się pod nogami. – Myślisz, że moglibyśmy... – zaczął, w tej samej chwili jeden z większych kamieni obsunął mu się pod chromą nogą, sprawiając, że czubek buta utknął pod drewnianym konarem, a on przewrócił się na mokry żwir, uderzając kolanem o odstającą gałąź.
11 + 5 = 16
Lubił spacerować z dala od ludzi – roślinność była tam gęstsza, a woda przypominała zaścieloną kołdrę, w której nikt nie spał od długich tygodni; przyzwyczaił się do uciekania przed cudzym wzrokiem, aż nie musiał myśleć o tym za każdym razem, gdy wychodził z domu, bo milcząca skrytość przychodziła wraz z bezwarunkowym odruchem ciała. Wolał dni, kiedy mogli być sami, owinięci kocem ciepłego, kwietniowego wiatru, nieprzymuszeni do udawania, że nie znali na pamięć rysów swoich twarzy i za każdym razem podświadomie spoglądali sobie w oczy, zanim sięgali wzrokiem głębiej pomiędzy warstwy krajobrazu – mógł wtedy iść blisko niego, nie obawiając się chwil, gdy przypadkowo muskali się wierzchem dłoni lub kiedy wspierał głowę na jego ramieniu, przystając w miejscu, dopóki ucisk w lędźwiach nie ustał, a on znów mógł wesprzeć ciężar ciała na lewej nodze. Tym razem zatrzymali się nad samym brzegiem jeziora, które lśniło jak pomarszczona, rozwinięta po horyzont bibuła – wiatr zanosił się jeszcze czasem chłodnym westchnieniem zimy, powietrze stawało się jednak cieplejsze, woda bardziej przejrzysta, a spomiędzy liści rozwijały się pierwsze kwiaty; odetchnął cicho, przyglądając się nieruchomej tafli, jakby spodziewał się, że wybrzuszy się spod niej lśniący, wężowy grzbiet.
– Musiała być piękna – odparł cicho, wyobrażając sobie gładkie, gadzie kręgi, zawinięte wokół gabloty jak bransoleta i fragment wyliniałej skóry, wciąż irydujący jeszcze pod snopem światła. Bertram przysunął się tymczasem bliżej i zaznaczył kciukiem miejsce, gdzie pomiędzy brwiami wyglądałaby źrenica trzeciego oka – lubił przyglądać mu się w ten sposób, kiedy znów stawał się radosny i zaciekawiony światem; lubił słuchać wszystkiego, co mu opowiadał. – Mam nadzieję, że nigdy nie poznamy całej prawdy o jej istnieniu – zaczął, ruszając powoli przed siebie po wyboistej, kamiennej plaży. – Pewnie przesiaduje na dnie, może znalazła sobie jaskinie, w której jest szczęśliwa. Niektóre stworzenia powinny zostać tajemnicą, inaczej zupełnie obrali je byśmy ze szczęścia. – żwir szmerał przyjemnie pod podeszwami butów, choć grunt stał się wilgotny i obsuwał mu się pod nogami. – Myślisz, że moglibyśmy... – zaczął, w tej samej chwili jeden z większych kamieni obsunął mu się pod chromą nogą, sprawiając, że czubek buta utknął pod drewnianym konarem, a on przewrócił się na mokry żwir, uderzając kolanem o odstającą gałąź.
11 + 5 = 16
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Mistrz Gry
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Pon 28 Sie - 14:48
The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości
'k100' : 11
'k100' : 11
Bertram Holstein
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Nie 10 Wrz - 22:56
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Czasami tęsknił za tamtymi dniami spędzanymi na przemian w instytucie, ośrodku i podręcznikach. Tęsknił za wrażeniem, że fauna powoli otwiera się przed nim nieskończoną ilością możliwości, które istniały kiedyś, istniały dzisiaj lub mogły zaistnieć; śledził ścieżki ewolucyjne zwierząt i ze szczególnym przejęciem poznawał, w jaki sposób magia przemieniała zwierzęta – skoki magiczne zawsze pozostawały nieprzewidywalne i trudne do wyjaśnienia; w naukach przyrodniczych, w których wszystko miało swoją definicję i łańcuch przyczynowo-skutkowy, a wszelkie białe łaty wynikały jedynie z braku dowodów do dziesiątek teorii, były czymś wyjątkowym – mutacją wykraczającą poza to, co dało się rozpisać w genotypach. Często podważającą najbardziej elementarną prawdę: wprawdzie wszystko dążyło do tego, by przeżyć; zmieniało się tak, by sobie przeżycie zapewnić: swoją budowę, swoją fizjologię, swój behawior, tymczasem fauna magiczna zdawała się temu często negować – część powstałych gatunków nie powinna sobie poradzić, mimo to, przetrwała do dzisiaj. Już wtedy zastanawiał się, jak wiele stworzeń noszących skazę magiczną rodziło się wyłącznie po to, by przeżyć dzień i spocząć w ziemi, jak nieudany projekt: jak wiele gatunków, w których zaszczepiła się magia, które nie potrafiły sprostać jej wymaganiom. Proste mutacje powodowały wiele problemów: rozszczepienia podniebienia i śluzawicy u cieląt manhjortów, zdeformowane dzioby uniemożliwiające pisklętom lusse przebić powłoki jaj, węże o dwóch głowach walczących o władzę nad ciałem, dopóki któraś z nich nie próbowała pożreć drugiej i truła się własnym jadem wtłaczanym w jedno serce; jak wiele potworów magia zrodziła po to, by nakarmiły drapieżniki i ziemię? Podziwiano ją za to, co jej się udało, jakby była jednym z bóstw – za potężne węże o złotej łusce, jelenie zrodzone z księżycowego blasku, lecznicze właściwości krwi saliszaków i odporność gulonowych skór, i święty głód valravnów stworzonych, by rozdzierać ciało i wypuszczać spomiędzy odsłanianych żeber hugr zmarłych. W ostatnich tygodniach przypominał sobie o tym znowu: o nieudanych potwornościach, które chowała przed światem – setkach stworzeń, w których żyłach płonęła magia, pożerając je przedwcześnie; o tych iskrach, które jaśniały przez jedną noc i gasły nad ranem, niezdolne unieść jej brzemienia. Mogli odkopać kości spod ziemi, mogli spróbować odtworzyć z nich szkielet, ale zaszczepiona w nich magia karmiła mrówki i czerwone maki wraz z butwiejącą krwią, niemożliwa do poznania – pamiętał, że przez krótki czas wierzył, że będzie tym zajmować się w przyszłości, zmianami, jakie wymuszała na zwierzętach, kiedy lęgła się w ich organizmie, ale potem pochłonął go wolontariat, zatonął w drgawkach zwierzęcych ciał, źrenicach nieodpowiadających na światło i coraz głębszym przekonaniu, że odmówienie im pomocy oznaczało, że któregoś dnia ich krew płynąć będzie jedynie korzeniami polnych chabrów. Skończył studia i przestał odkrywać; świat pozostawał otwarty i pełen możliwości, po prostu nie przyglądał mu się dłużej.
– Nie widziałem nigdy niczego do niej podobnego – stwierdził, uśmiechnięty łagodnie do jego uważnego spojrzenia; przypominał sobie też tę starą encyklopedię, popołudni spędzane razem nad ilustracjami stworzeń przedstawionych tak, by nie powodowały koszmarów. W podręcznikach, które przeglądał w instytucie, nic nie przypominało tamtych rysunków. Rzeczywistość bywała jeszcze straszniejsza i jeszcze piękniejsza. I może, rzeczywiście, lepiej było nie znać jej wszystkich sekretów; a jednak było to fascynujące, pamiętał. Chciał przetrząsnąć każdy zakamarek, nazywać gatunki znalezione głęboko w ziemi i wysoko w górach swoim nazwiskiem. – Kiedyś powiedziałbym ci, że to absurdalne, nie próbować ich poznać. Na studiach wyobrażałem sobie, że spędzę resztę życia wydzierając te tajemnice światu, jedna po drugiej. Znajdę ptaka znoszącego diamentowe jaja albo insekta, którego limfa zdołałaby wyleczyć menadę. Chyba nie zastanawiałem się wtedy, co się z nimi później stanie, kiedy stracą te swoje sekrety – namyślał się, podążając za nim powoli, spoglądając na żwir przesuwający się ze szmerem pod ich krokami i wodę łagodnie obmywającą skraj nabrzeża, drobne marszczenia na wodzie rozchodzące się, kiedy nartniki sunęły po tafli, lżejsze od pisklęcego puchu. Jego uśmiech stawał się trochę rozbawiony, bo uświadamiał sobie, że Folke wyprzedzał go o cale dekady; rozumiał to wszystko od zawsze. Jego natura fascynowała, więc chciał ją zdobywać i kontrolować, on ją po prostu kochał przez fascynację pozbawioną oczekiwań. – Potem zacząłem pracę w ośrodku.
Widziałem, co dzieje się z tymi tajemnicami, kiedy trafią w nasze ręce, chciał powiedzieć, ale dzień wydawał się zbyt ładny, by mówić głośno o okrucieństwie. Podniósł czoło, spoglądając na jego sylwetkę przed sobą; jasne włoski na odsłoniętym karku błyszczały w słońcu. Szedł trochę krzywo, utykając ostrożnie między kamieniami na chromą nogę i mówił do niego, jakby nic go nie bolało; a potem stopa ześliznęła mu się z kamienia, a on nie zdążył go złapać. Długim krokiem pokonał odległość wyrosłą między nimi i wsunął dłoń pod jego ramię, chcąc pomóc mu unieść się i przysiąść na leżącym wśród kamieni konarze; przykucnął obok, wzrok zatrzymując na małym rozdarciu w spodniach i otartej, skaleczonej skórze. To martwiło go jednak najmniej.
– Boli? Dasz radę iść dalej? – spytał, wsuwając dłoń pod jego kolano, kciukiem odchylając lekko materiał. Nie miał na myśli tych paru kropli krwi; spróbował łagodnie unieść jego udo, chcąc, by spróbował zgiąć je mocniej i wyprostować. – Dlaczego nie używasz laski? Tej, którą chowasz na tyle szafy.
Drgnął niespokojnie, kiedy gdzieś dalej, za gęstą zasłoną szuwarów, rozległo się zawodzenie.
– Nie widziałem nigdy niczego do niej podobnego – stwierdził, uśmiechnięty łagodnie do jego uważnego spojrzenia; przypominał sobie też tę starą encyklopedię, popołudni spędzane razem nad ilustracjami stworzeń przedstawionych tak, by nie powodowały koszmarów. W podręcznikach, które przeglądał w instytucie, nic nie przypominało tamtych rysunków. Rzeczywistość bywała jeszcze straszniejsza i jeszcze piękniejsza. I może, rzeczywiście, lepiej było nie znać jej wszystkich sekretów; a jednak było to fascynujące, pamiętał. Chciał przetrząsnąć każdy zakamarek, nazywać gatunki znalezione głęboko w ziemi i wysoko w górach swoim nazwiskiem. – Kiedyś powiedziałbym ci, że to absurdalne, nie próbować ich poznać. Na studiach wyobrażałem sobie, że spędzę resztę życia wydzierając te tajemnice światu, jedna po drugiej. Znajdę ptaka znoszącego diamentowe jaja albo insekta, którego limfa zdołałaby wyleczyć menadę. Chyba nie zastanawiałem się wtedy, co się z nimi później stanie, kiedy stracą te swoje sekrety – namyślał się, podążając za nim powoli, spoglądając na żwir przesuwający się ze szmerem pod ich krokami i wodę łagodnie obmywającą skraj nabrzeża, drobne marszczenia na wodzie rozchodzące się, kiedy nartniki sunęły po tafli, lżejsze od pisklęcego puchu. Jego uśmiech stawał się trochę rozbawiony, bo uświadamiał sobie, że Folke wyprzedzał go o cale dekady; rozumiał to wszystko od zawsze. Jego natura fascynowała, więc chciał ją zdobywać i kontrolować, on ją po prostu kochał przez fascynację pozbawioną oczekiwań. – Potem zacząłem pracę w ośrodku.
Widziałem, co dzieje się z tymi tajemnicami, kiedy trafią w nasze ręce, chciał powiedzieć, ale dzień wydawał się zbyt ładny, by mówić głośno o okrucieństwie. Podniósł czoło, spoglądając na jego sylwetkę przed sobą; jasne włoski na odsłoniętym karku błyszczały w słońcu. Szedł trochę krzywo, utykając ostrożnie między kamieniami na chromą nogę i mówił do niego, jakby nic go nie bolało; a potem stopa ześliznęła mu się z kamienia, a on nie zdążył go złapać. Długim krokiem pokonał odległość wyrosłą między nimi i wsunął dłoń pod jego ramię, chcąc pomóc mu unieść się i przysiąść na leżącym wśród kamieni konarze; przykucnął obok, wzrok zatrzymując na małym rozdarciu w spodniach i otartej, skaleczonej skórze. To martwiło go jednak najmniej.
– Boli? Dasz radę iść dalej? – spytał, wsuwając dłoń pod jego kolano, kciukiem odchylając lekko materiał. Nie miał na myśli tych paru kropli krwi; spróbował łagodnie unieść jego udo, chcąc, by spróbował zgiąć je mocniej i wyprostować. – Dlaczego nie używasz laski? Tej, którą chowasz na tyle szafy.
Drgnął niespokojnie, kiedy gdzieś dalej, za gęstą zasłoną szuwarów, rozległo się zawodzenie.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Nie 10 Wrz - 22:56
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
'k6' : 1
'k6' : 1
Folke Baantjer
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Pon 2 Paź - 15:53
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kiedy pod koniec czwartej klasy rozstali się wraz z głośnym trzaskiem teatralnej sceny, zdał sobie sprawę, jak duży fragment rzeczywistości wypełniony był jego obecnością – pamięć miał spuchniętą od wybroczyn, zaczerwienioną płaczem, który nieustannie szklił mu się pod powiekami i długi czas był pewien, że wszystko, co dotąd uważał za piękne, było piękne tylko dzięki niemu, bo przyglądał się przyrodzie z fascynacją, a stojąc u jego boku, czuł się, jakby świat posiadał przemyślaną strukturę, szkielet ukryty głęboko pod skórą ziemi i serce bijące miarowym rytmem, kiedy przykładał policzek do wilgotnej trawy. W płytkiej szufladzie wciąż zbierał ptasie pióra, choć nie miał już kogo pytać o znaczenia ornamentów pnących się wzdłuż stosiny, trzymał na szafce encyklopedię, którą Bertram zostawił kiedyś w jego mieszkaniu, a on nigdy nie miał okazji, aby mu ją oddać (po latach strony pożółkły na brzegach, okładka odkleiła się od grzbietu książki, ilustracje wciąż pozostawały jednak te same, wełna nadrukowanych tuszem saliszaków wydawała się równie miękka, co kiedy dotykali jej palcami), natomiast kiedy znalazł w lesie zrzucone przez skavdera poroże, w pierwszej chwili miał ochotę wziąć je do ręki, by mu pokazać, zaraz zdał sobie jednak sprawę, że nie mógł i rozłożyste, prawie nieuszkodzone kości wydały mu się pospolite i niepotrzebne, co miałby z nimi zrobić? Jørgen wyrzuciłby rogi za dom, gdyby znalazł je pod jego łóżkiem, a tam stałyby się kruche i brudne od marasu. Nie pamiętał, kiedy dokładnie nauczył się doceniać świat właśnie takim – niezrozumiałym i obcym, odwracającym wzrok, gdy wyciągał do niego rękę na powitanie, milczącym i nigdy nieprzedstawianym z imienia; podobały mu się wszystkie drobne tajemnice tkwiące w śpiewie ptaków i powolnym wzroście leśnych paproci, w ścieżkach ugniatanych w mchu najmiększymi, kocimi łapami i kształcie chmur, które w samo południe zawsze wydawały się przypominać czyjąś twarz, choć wiatr dął w nie zbyt mocno, by mógł ją rozpoznać – czasem rzeczywistość rozchylała się jak płatki kwiatu, pozwalając komuś poznać jeden ze swoich sekretów, na jego miejsce wzrastały jednak dziesiątki następnych, obfitych i niepoznanych. Bawiło go, gdy biolodzy nazywali odkrycie swoim nazwiskiem – zupełnie, jakby zwierzę, które poznali, zaistniało po raz pierwszy w głębi ich źrenic, jakby roślina, dotąd pozbawiona miana, wyrosła z ich rozchylonych dłoni, jakby świat nie istniał, dopóki go nie zauważyli.
– Podoba mi się to, co robisz teraz – odparł łagodnie, uśmiechając się pocieszająco. – Tajemnice nigdy nie potrzebowały nikogo, aby je odkrył. Te zwierzęta potrzebują twojej pomocy, nie przetrwałyby, gdyby nie trafiły do ośrodka. – odwrócił głowę, przyglądając mu się przez chwilę, a słońce, które migotało na pomarszczonej tafli jeziora, odbiło się zielonkawym połyskiem od jego oczu, zupełnie jakby tam również, na samym dnie, mogła ukrywać się magiczna łuska. – Dla mnie zawsze będziesz wielkim odkrywcą – zaśmiał się czule, prawie nie zdając sobie sprawy, od jak dawna jego krtań nie ulegała podobnym dźwiękom, jakby gardło miał zakurzone łagodnym, długotrwałym szeptem. Szlak zrobił się tymczasem wymagający, mokre kamienie szurały mu cicho pod podeszwami, drobne kamyczki osuwały się spod obcasów, a on czuł niewygodny ucisk w prawym biodrze, zbyt obciążonym przez utykanie na przeciwną nogę – stracił równowagę, kiedy jeden z większych otoczaków zsunął się po pochyłej plaży i przewrócił się do przodu, z czubkiem buta zadrapanym się o spróchniałą gałąź i pulsującym bólem w lewym kolanie, sprawiającym wrażenie, jakby chrząstka boleśnie otarła się o brzeg stawu.
– Wszystko w porządku – odparł na wydechu, kiedy Bertram wsunął bowiem dłoń pod jego ramię, pomagając ciału unieść się do pozycji siedzącej, rwanie naciągnęło się bowiem wzdłuż uda i przeszkliło mu spojrzenie; spodnie miał rozdarte w miejscu, gdzie spod pąsowej skóry unosiły się pojedyncze kropelki krwi. – Bertram – napomniał wyraźniej, czując ciepło jego dłoni pod ugiętym kolanem i uśmiechając się słabo, gdy przyjaciel w końcu uniósł wzrok, aby spojrzeć mi w oczy. – Nic mi nie jest, naprawdę. Potrzebuję tylko chwilę odpocząć. – pochylił się lekko, opierając czoło o jego głowę, ukrywając skurcz bólu, który przesunął się śpiesznie po jego twarzy; drgnął dopiero na dźwięk pytania – od jak dawna wiedział o zaleceniach medyka? Może nie wiedział, może znalazł ją przypadkiem, dłużej o tym nie myśląc? – Nie jest tak źle – odparł, choć oboje wiedzieli, że to kłamstwo, bo zdarzały się dni, kiedy nie mógł podnieść się z wanny ani zejść na dół po schodach.
Przez spokojny szum jeziora przebrzmiało głośne zawodzenie, a on poczuł, jak skóra na karku cierpnie mu nagłym uczuciem chłodu – odruchowo podciągnął nogi bliżej pod pierś, w tej samej chwili spomiędzy szuwarów wyłoniła się jednak postać mężczyzny, tocząca przez wybrzeże ogromny kamień; strach zacisnął mu się na sercu jak pięść – wiedział, jakiego ducha spotkali i nie potrafił zdławić wzbierającego mu w gardle żalu.
– To dieldegast – szepnął cicho, choć demon nie zwracał na nich uwagi. – Nie możemy mu pomóc. – czasem, w snach, tak właśnie wyobrażał sobie siebie po śmierci.
– Podoba mi się to, co robisz teraz – odparł łagodnie, uśmiechając się pocieszająco. – Tajemnice nigdy nie potrzebowały nikogo, aby je odkrył. Te zwierzęta potrzebują twojej pomocy, nie przetrwałyby, gdyby nie trafiły do ośrodka. – odwrócił głowę, przyglądając mu się przez chwilę, a słońce, które migotało na pomarszczonej tafli jeziora, odbiło się zielonkawym połyskiem od jego oczu, zupełnie jakby tam również, na samym dnie, mogła ukrywać się magiczna łuska. – Dla mnie zawsze będziesz wielkim odkrywcą – zaśmiał się czule, prawie nie zdając sobie sprawy, od jak dawna jego krtań nie ulegała podobnym dźwiękom, jakby gardło miał zakurzone łagodnym, długotrwałym szeptem. Szlak zrobił się tymczasem wymagający, mokre kamienie szurały mu cicho pod podeszwami, drobne kamyczki osuwały się spod obcasów, a on czuł niewygodny ucisk w prawym biodrze, zbyt obciążonym przez utykanie na przeciwną nogę – stracił równowagę, kiedy jeden z większych otoczaków zsunął się po pochyłej plaży i przewrócił się do przodu, z czubkiem buta zadrapanym się o spróchniałą gałąź i pulsującym bólem w lewym kolanie, sprawiającym wrażenie, jakby chrząstka boleśnie otarła się o brzeg stawu.
– Wszystko w porządku – odparł na wydechu, kiedy Bertram wsunął bowiem dłoń pod jego ramię, pomagając ciału unieść się do pozycji siedzącej, rwanie naciągnęło się bowiem wzdłuż uda i przeszkliło mu spojrzenie; spodnie miał rozdarte w miejscu, gdzie spod pąsowej skóry unosiły się pojedyncze kropelki krwi. – Bertram – napomniał wyraźniej, czując ciepło jego dłoni pod ugiętym kolanem i uśmiechając się słabo, gdy przyjaciel w końcu uniósł wzrok, aby spojrzeć mi w oczy. – Nic mi nie jest, naprawdę. Potrzebuję tylko chwilę odpocząć. – pochylił się lekko, opierając czoło o jego głowę, ukrywając skurcz bólu, który przesunął się śpiesznie po jego twarzy; drgnął dopiero na dźwięk pytania – od jak dawna wiedział o zaleceniach medyka? Może nie wiedział, może znalazł ją przypadkiem, dłużej o tym nie myśląc? – Nie jest tak źle – odparł, choć oboje wiedzieli, że to kłamstwo, bo zdarzały się dni, kiedy nie mógł podnieść się z wanny ani zejść na dół po schodach.
Przez spokojny szum jeziora przebrzmiało głośne zawodzenie, a on poczuł, jak skóra na karku cierpnie mu nagłym uczuciem chłodu – odruchowo podciągnął nogi bliżej pod pierś, w tej samej chwili spomiędzy szuwarów wyłoniła się jednak postać mężczyzny, tocząca przez wybrzeże ogromny kamień; strach zacisnął mu się na sercu jak pięść – wiedział, jakiego ducha spotkali i nie potrafił zdławić wzbierającego mu w gardle żalu.
– To dieldegast – szepnął cicho, choć demon nie zwracał na nich uwagi. – Nie możemy mu pomóc. – czasem, w snach, tak właśnie wyobrażał sobie siebie po śmierci.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Wto 17 Paź - 1:25
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Czasem miał wrażenie, że jego praca to walka z wiatrakami i nieustający nigdy potok krwi, źrenic rozwartych szeroko naprzeciw jaskrawego światła, jakby spoglądały już daleko poza granice tej rzeczywistości, panicznego oddechu tuż przed tym, jak zamierało w rozdętym w wysiłku gardle, na którym trzymał palce, próbując jeszcze zaklęciami utrzymać życie w zwierzęcym ciele, była rzeką istnień straconych i poczucia bezsilnej straty, kiedy wiotczały mu w dłoniach albo kiedy znajdował je nad ranem zimne i wetknięte w najciemniejszy kraniec końca, bo stworzenia, w przeciwieństwie do ludzi, zawsze pragnęły umierać samotnie; były świadomością, że nie było czasu zbierać ich krwi na palce i zanosić jej bogom, nie było czasu na żal i bezradność – pamiętał, że na początku wolontariatu w ośrodku, kiedy doświadczał tych pierwszych śmierci nadchodzących nagle po godzinach lub dniach starań, zastanawiał się, po co to właściwie robią; po latach nauczył się przełykać rozczarowanie wraz z kłębem dymu i wynosić ciała padłych zwierząt do odizolowanej, zatrzaśniętej trupiarni, zanim do ośrodka schodzili młodzi zoolodzy. Nie wszystko dało się przed nimi ukryć; wciąż zdarzało się, że serca gasły im w rękach, a on nauczył się szybko dostrzegać, kogo poprosić o pomoc w trudniejszych rzeczach, a kogo mieć na oku – parę razy do roku zamykał drzwi biura i siadał cicho naprzeciw ciepłych łez, łagodnie zapewniał, że też kiedyś płakał, na tym samym krześle, z czasem staje się to trochę łatwiejsze, większość składała rezygnację. Bywało tak, że zapominał, dlaczego sam został – pracował z przyzwyczajenia, zastanawiając się, na co to wszystko, a potem udawało się wypuścić wyleczone stworzenie z drobnym kolczykiem wczepionym w ciepłe ucho, wszystko wracało na swoje miejsce, nawet jeśli wiedział, że to kropla w oceanie – każdego dnia zatrzaskiwało się dziesięć razy więcej sideł na wiotkich pęcinach.
Na moment wszystko wracało na swoje miejsce, kiedy Folke patrzył na niego w ten sposób – jakby mógł być dumny z tego, że go kocha; jakby robił coś ważnego, mimo wszystko, mimo że wydawało się czasem daremne. Uśmiechał się lekko, a światło prześlizgujące się po tafli spokojnego jeziora w podobny sposób prześlizgiwało się po jego tęczówce, wydobywając z niej żywszy odcień. Kąciki ust drgnęły mu we wdzięcznym rozbawieniu, parsknął pod nosem, odwracając od niego spojrzenie, jakby nie mógł brać jego słów na poważnie, chociaż wlewały się ciepłą, podjudzoną słodyczą pod mostek.
– Mam nadzieję. Podobają mi się te odkrycia – odparł z przekornym rozbawieniem, podążając za nim po śliskich łepkach stukoczących cicho kamyków; – te tylko między nami. Mogę odstąpić większe komuś innemu, właściwie nigdy nie marzyłem, żeby oddać nazwisko jadowitej mrówce z Amazonii. Chyba nie nosiłaby go tak dobrze – podniósł na niego spojrzenie przy tych słowach, czekając aż odwróci lekko głowę i odsłoni jasność policzka, zanim zajmie się pąsem; złośliwość losu i śliskich kamieni miała jednak inne plany.
Zapewnienie zdawało się zapaść w powietrze jak kamień w trzęsawisko, zupełnie bez echa, jakby go nie zauważył, wciąż uciskając ostrożnie palcami jego udo, unosząc je lekko, by upewnić się, że zginanie chromego kolana nie sprawia mu większej bolesności; dopiero wyraźniejszy dźwięk imienia sprawił, że jego palce zwolniły i podniósł na niego wzrok, jakby lekko zaskoczony tym mocniejszym brzmieniem – przyzwyczaił się, że zawsze wygładzał ostre krawędzie jego imienia na strunach swojego głosu, jakby nie posiadało tej szorstkości, jakby mógł zamienić je w jedno z tych słów w swoim ojczystym języku, miękkich i melodyjnych, choć nic w nim nie było miękkie. Pozwolił mu wesprzeć nogę o grunt, nie cofnął jednak dłoni z jego uda, przesuwając ją wyżej, by zatrzymać ją na chropowatym konarze obok jego biodra. Zgodził się na to napomnienie i zgodził się ustąpić, jednak jaskrawość kłamstwa wydobyła mu z gardła nieprzekonane westchnienie; opuścił znów spojrzenie na rozdarcie w nogawce i przetarł kciukiem krew zbierającą się na startej skórze.
Przymknął na moment oczy, kiedy przyjaciel wsparł czoło o jego skroń; odruchem pomyślał o otoczeniu, dźwięki wezbrały mu w uszach wyraźniejszym napływem uwagi, ciepły zapach jego skóry zmieszany za wonią wilgotnej ziemi wypełnił mu oddech. Czy byłoby tak źle, gdyby ktoś ich zobaczył? Czy kiedyś ten strach odejdzie?
– Jak długo będziesz udawał, że to się nie dzieje? – spytał cicho, nie pozwalając głosowi zetrzeć się do surowości; miał jednak wrażenie, że przez delikatną ustępliwość nie wskóra z nim niczego, prócz dalszych zapewnień i uników. Folke bywał uparty – przeważnie przeciw tym rzeczom, które mogły mu pomóc i za tymi, które utrudniały mu życie. Otworzył oczy, obserwując wydartą z materiału nitkę, kładącą się gładko na jego udzie, kiedy przesunął po niej palcem.
Nie dostali zbyt wiele przestrzeni dla siebie; zawodzący lament demona wdarł się w świadomość nieprzyjemnym zgrzytem zdartych strun głosu, zupełnie zużytych, naderwanych i opuchniętych w gardle jak tkanka odleżała w wodzie. Toczony przez niego kamień łomotał o skalisty brzeg; jego spojrzenie prześlizgnęło się po nich jak ślepe, kiedy walczył z jego ciężarem, zamknięty w kręgu nieskończonej pracy.
– Nie, nie możemy – powtórzył za nim, przyglądając się jeszcze przez chwilę tej wstrętnej, tragicznej postaci. W końcu podniósł się, oferując mu swoje ramię. – Oprzyj się na mnie, zabieram cię do domu. Możemy poszukać jej innym razem.
Na moment wszystko wracało na swoje miejsce, kiedy Folke patrzył na niego w ten sposób – jakby mógł być dumny z tego, że go kocha; jakby robił coś ważnego, mimo wszystko, mimo że wydawało się czasem daremne. Uśmiechał się lekko, a światło prześlizgujące się po tafli spokojnego jeziora w podobny sposób prześlizgiwało się po jego tęczówce, wydobywając z niej żywszy odcień. Kąciki ust drgnęły mu we wdzięcznym rozbawieniu, parsknął pod nosem, odwracając od niego spojrzenie, jakby nie mógł brać jego słów na poważnie, chociaż wlewały się ciepłą, podjudzoną słodyczą pod mostek.
– Mam nadzieję. Podobają mi się te odkrycia – odparł z przekornym rozbawieniem, podążając za nim po śliskich łepkach stukoczących cicho kamyków; – te tylko między nami. Mogę odstąpić większe komuś innemu, właściwie nigdy nie marzyłem, żeby oddać nazwisko jadowitej mrówce z Amazonii. Chyba nie nosiłaby go tak dobrze – podniósł na niego spojrzenie przy tych słowach, czekając aż odwróci lekko głowę i odsłoni jasność policzka, zanim zajmie się pąsem; złośliwość losu i śliskich kamieni miała jednak inne plany.
Zapewnienie zdawało się zapaść w powietrze jak kamień w trzęsawisko, zupełnie bez echa, jakby go nie zauważył, wciąż uciskając ostrożnie palcami jego udo, unosząc je lekko, by upewnić się, że zginanie chromego kolana nie sprawia mu większej bolesności; dopiero wyraźniejszy dźwięk imienia sprawił, że jego palce zwolniły i podniósł na niego wzrok, jakby lekko zaskoczony tym mocniejszym brzmieniem – przyzwyczaił się, że zawsze wygładzał ostre krawędzie jego imienia na strunach swojego głosu, jakby nie posiadało tej szorstkości, jakby mógł zamienić je w jedno z tych słów w swoim ojczystym języku, miękkich i melodyjnych, choć nic w nim nie było miękkie. Pozwolił mu wesprzeć nogę o grunt, nie cofnął jednak dłoni z jego uda, przesuwając ją wyżej, by zatrzymać ją na chropowatym konarze obok jego biodra. Zgodził się na to napomnienie i zgodził się ustąpić, jednak jaskrawość kłamstwa wydobyła mu z gardła nieprzekonane westchnienie; opuścił znów spojrzenie na rozdarcie w nogawce i przetarł kciukiem krew zbierającą się na startej skórze.
Przymknął na moment oczy, kiedy przyjaciel wsparł czoło o jego skroń; odruchem pomyślał o otoczeniu, dźwięki wezbrały mu w uszach wyraźniejszym napływem uwagi, ciepły zapach jego skóry zmieszany za wonią wilgotnej ziemi wypełnił mu oddech. Czy byłoby tak źle, gdyby ktoś ich zobaczył? Czy kiedyś ten strach odejdzie?
– Jak długo będziesz udawał, że to się nie dzieje? – spytał cicho, nie pozwalając głosowi zetrzeć się do surowości; miał jednak wrażenie, że przez delikatną ustępliwość nie wskóra z nim niczego, prócz dalszych zapewnień i uników. Folke bywał uparty – przeważnie przeciw tym rzeczom, które mogły mu pomóc i za tymi, które utrudniały mu życie. Otworzył oczy, obserwując wydartą z materiału nitkę, kładącą się gładko na jego udzie, kiedy przesunął po niej palcem.
Nie dostali zbyt wiele przestrzeni dla siebie; zawodzący lament demona wdarł się w świadomość nieprzyjemnym zgrzytem zdartych strun głosu, zupełnie zużytych, naderwanych i opuchniętych w gardle jak tkanka odleżała w wodzie. Toczony przez niego kamień łomotał o skalisty brzeg; jego spojrzenie prześlizgnęło się po nich jak ślepe, kiedy walczył z jego ciężarem, zamknięty w kręgu nieskończonej pracy.
– Nie, nie możemy – powtórzył za nim, przyglądając się jeszcze przez chwilę tej wstrętnej, tragicznej postaci. W końcu podniósł się, oferując mu swoje ramię. – Oprzyj się na mnie, zabieram cię do domu. Możemy poszukać jej innym razem.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Mistrz Gry
Re: 15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Wto 17 Paź - 1:25
The member 'Bertram Holstein' has done the following action : kości
'k6' : 3
'k6' : 3
Folke Baantjer
15.04.2001 – Plaża wśród traw – B. Holstein & F. Baantjer Nie 29 Paź - 23:43
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie nauczył się wierzyć w śmierć – w dzieciństwie odwracał od niej załzawione spojrzenie, a teraz nie potrafił odnaleźć jej w cudzych oczach i naiwnie pozwalał jej ułożyć się w swoich ramionach, rozczesywał palcami skołtunione futro i rozkładał koc po prawej stronie łóżka, aby miała gdzie oprzeć głowę. Nie dostrzegał źrenicy obleczonej żałobnym kirem, kiedy brał na ręce kocura o smutnych oczach i przemoczonej sierści, a kiedy w klinice mówiono mu, że jest już za późno, pozwalał mu zasnąć pod kaloryferem i przez całą noc siedział obok, głaszcząc kołysaną drgawkami głowę, dopóki zwierzę nie osunęło mu się na kolana, zmęczone i bezwładne – wyobrażał sobie, że śmierć w cudzych rękach była ciepła i wełniana, przypominała sen, który wyściełał całą głowę i ciążył na powiekach, że potem cichła w ten sam sposób, w jaki nocą cichł cały świat, łagodnie i powoli. Płakał za każdym z nich – sikorką, która uderzyła w zamknięte okno i leżała na parapecie, z nogami przykurczonymi boleśnie nad żółtym brzuchem, kotką, która straciła jedno oko i nie rozumiała, dlaczego odebrano jej pół świata, włochatym terierem z kręgosłupem przetrąconym przez nadjeżdżający samochód i imieniem brzmiącym jak logn dyr, które ułożył dłonią na jego wilgotnym brzuchu; wiedział, że w ośrodku większość zwierząt nie miała szansy dotrzymać świtu, zauważał matowy film rezygnacji w oczach Bertrama i rdzę nieprzemytą spomiędzy linii papilarnych – przyglądał mu się wtedy dłużej i obejmował go ciaśniej, ale za każdym razem, kiedy go pytał, powtarzał to samo, nie dałyby sobie rady bez ciebie, bo widział jego dłonie, obejmujące ażurowe ciało i widział jego wrażliwość, obejmującą życie, którego nie potrafiły uchronić już żadne zaklęcia. Czasem – rzadko – dostrzegał w jego spojrzeniu również cień niechęci, a wtedy ciężar, który nosił w żołądku, stawał się bardziej bolesny – nie zawsze starał się je uratować, niekiedy wystarczała mu świadomość, że nie odeszły ze świata samotne.
Zanim poznał Bertrama, wyobrażał sobie, że przyjdzie mu umrzeć jak zwierzęciu, które nigdy nie zwróciło na siebie troskliwego spojrzenia, nie pozostawiło ostatniego oddechu na wnętrzu cudzej dłoni – za każdym razem, kiedy ból rwał mu ścięgna bolesnym napadem i kurczył się w płytkiej debrze brzucha, ukrywał się przed Malte w łazience, wspierając gorączkę o zimne kafelki w oczekiwaniu, aż świat stanie się cieplejszy, a jego serce mniej przerażone; często próbował przekonywać się, że gdyby naprawdę się starał, Malte mógłby go pokochać – pamiętał jeszcze, jak całował go w usta, kiedy dopiero się poznali i jak uśmiechał się w sposób, który sprawiał, że czuł się przez niego zauważony – lecz zawsze był przygotowany na swoją samotność, na samotność stworzenia, którego nikt nie zbiera z pobocza drogi, które tuż przed śmiercią ukrywa się w najciaśniejszym kącie w rzeczywistości, utrzymywał się w nieustannym przewidywaniu nachodzącego bólu i rozczarowania, jakkolwiek pragnął otrzymać dowód, że się mylił. Teraz obawa ostygła, choć nigdy w rzeczywistości nie zniknęła – czasem wciąż wymagał od Bertrama zbyt wiele, czuł, że nie zasługiwał na jego obecność i kładł się na brzegu materaca, nieświadomy, że milczenie układało się pomiędzy nimi jak trzecie ciało, odwrócone na plecy i wspierające barki pomiędzy poduszkami. Przyglądał się, jak dieldegast toczył głaz w górę żwirowego wzniesienia i zastanawiał się, jak łatwo przyszło mu to stwierdzenie – nie możemy mu pomóc – jak bardzo czuł, że mówił o samym sobie.
– Nie chcę, żeby ludzie patrzyli na mnie inaczej – przyznał, choć nie patrzył w jego stronę, śledząc wzrokiem demona, który pozostawiał wilgotny ślad pomiędzy warstwami żwiru. – Nie chcę o tym myśleć – dodał zaraz, w końcu zwracając wzrok na twarz Bertrama – poczuł jego dłoń na swoim udzie i zdał sobie sprawę, że jego oczy stają się ciepłe i wilgotne, więc zamrugał nerwowo, przesuwając palcami po zadrapaniu, jakby było nieważne i błahe, choć noga rwała go wzdłuż uda, a ból zaciskał się wnykami na kolanie, aż miał wrażenie, że zaokrąglona kość niebawem pęknie w zgięciu kończyny. – Wiem, że jestem chory, nie potrzebuję, żeby coś wciąż mi o tym przypominało. – brzmiał niewyraźnie, prawie wstydliwie, zaczynała boleć go głowa, tył gardła cierpł nieprzyjemnym drapaniem, które próbował załagodzić, przełykając ślinę. Przyjaciel wyciągnął do niego rękę, a on poczuł się jak dziecko – chłopiec, którego Helene trzymała za przegub, kiedy próbował błagać ją, żeby zostali w domu, kiedy przed drzwiami do gabinetu uciskała go dławiąca panika, kiedy medyk ugniatał palcami miejsce pod jego żebrami, a on powtarzał, że boli, choć nikt go nie słuchał. Nie chciał wracać do domu – mieszkanie w porcie wydawało mu się nagle ciasne i niewygodne, sypialnia wciąż nosiła jeszcze gorzki zapach choroby, który osiadał na dnie pokoju i sprawiał, że tapeta gęstwiała ciemniejszym splotem arabesek; oparł się jednak posłusznie o ramię Bertrama, odciążając chromą nogę, która strzeliła gwałtownym bólem, kiedy podniósł się z kamienia. Zrobiło mu się słabo, spróbował przetrzeć oczy brzegiem rękawa, ale na tafli spojówek migotały mu ciemne mroczki, plamy rozlewające się jak atrament po powierzchni źrenic – dopiero teraz zauważył unoszącą się nad brzegiem mgłę, lecz powietrze zdążyło już zawinąć się ciasnym supłem w jego gardle, krew osunąć się z nosa ciepłą strugą, która pozostawiła metaliczny posmak na górnej wardze. – Bertram... – głos mu zadrżał, osłabiony strachem, a on poczuł, jak ciemność zawija się coraz głębszą winietą wokół jego spojrzenia.
Zanim poznał Bertrama, wyobrażał sobie, że przyjdzie mu umrzeć jak zwierzęciu, które nigdy nie zwróciło na siebie troskliwego spojrzenia, nie pozostawiło ostatniego oddechu na wnętrzu cudzej dłoni – za każdym razem, kiedy ból rwał mu ścięgna bolesnym napadem i kurczył się w płytkiej debrze brzucha, ukrywał się przed Malte w łazience, wspierając gorączkę o zimne kafelki w oczekiwaniu, aż świat stanie się cieplejszy, a jego serce mniej przerażone; często próbował przekonywać się, że gdyby naprawdę się starał, Malte mógłby go pokochać – pamiętał jeszcze, jak całował go w usta, kiedy dopiero się poznali i jak uśmiechał się w sposób, który sprawiał, że czuł się przez niego zauważony – lecz zawsze był przygotowany na swoją samotność, na samotność stworzenia, którego nikt nie zbiera z pobocza drogi, które tuż przed śmiercią ukrywa się w najciaśniejszym kącie w rzeczywistości, utrzymywał się w nieustannym przewidywaniu nachodzącego bólu i rozczarowania, jakkolwiek pragnął otrzymać dowód, że się mylił. Teraz obawa ostygła, choć nigdy w rzeczywistości nie zniknęła – czasem wciąż wymagał od Bertrama zbyt wiele, czuł, że nie zasługiwał na jego obecność i kładł się na brzegu materaca, nieświadomy, że milczenie układało się pomiędzy nimi jak trzecie ciało, odwrócone na plecy i wspierające barki pomiędzy poduszkami. Przyglądał się, jak dieldegast toczył głaz w górę żwirowego wzniesienia i zastanawiał się, jak łatwo przyszło mu to stwierdzenie – nie możemy mu pomóc – jak bardzo czuł, że mówił o samym sobie.
– Nie chcę, żeby ludzie patrzyli na mnie inaczej – przyznał, choć nie patrzył w jego stronę, śledząc wzrokiem demona, który pozostawiał wilgotny ślad pomiędzy warstwami żwiru. – Nie chcę o tym myśleć – dodał zaraz, w końcu zwracając wzrok na twarz Bertrama – poczuł jego dłoń na swoim udzie i zdał sobie sprawę, że jego oczy stają się ciepłe i wilgotne, więc zamrugał nerwowo, przesuwając palcami po zadrapaniu, jakby było nieważne i błahe, choć noga rwała go wzdłuż uda, a ból zaciskał się wnykami na kolanie, aż miał wrażenie, że zaokrąglona kość niebawem pęknie w zgięciu kończyny. – Wiem, że jestem chory, nie potrzebuję, żeby coś wciąż mi o tym przypominało. – brzmiał niewyraźnie, prawie wstydliwie, zaczynała boleć go głowa, tył gardła cierpł nieprzyjemnym drapaniem, które próbował załagodzić, przełykając ślinę. Przyjaciel wyciągnął do niego rękę, a on poczuł się jak dziecko – chłopiec, którego Helene trzymała za przegub, kiedy próbował błagać ją, żeby zostali w domu, kiedy przed drzwiami do gabinetu uciskała go dławiąca panika, kiedy medyk ugniatał palcami miejsce pod jego żebrami, a on powtarzał, że boli, choć nikt go nie słuchał. Nie chciał wracać do domu – mieszkanie w porcie wydawało mu się nagle ciasne i niewygodne, sypialnia wciąż nosiła jeszcze gorzki zapach choroby, który osiadał na dnie pokoju i sprawiał, że tapeta gęstwiała ciemniejszym splotem arabesek; oparł się jednak posłusznie o ramię Bertrama, odciążając chromą nogę, która strzeliła gwałtownym bólem, kiedy podniósł się z kamienia. Zrobiło mu się słabo, spróbował przetrzeć oczy brzegiem rękawa, ale na tafli spojówek migotały mu ciemne mroczki, plamy rozlewające się jak atrament po powierzchni źrenic – dopiero teraz zauważył unoszącą się nad brzegiem mgłę, lecz powietrze zdążyło już zawinąć się ciasnym supłem w jego gardle, krew osunąć się z nosa ciepłą strugą, która pozostawiła metaliczny posmak na górnej wardze. – Bertram... – głos mu zadrżał, osłabiony strachem, a on poczuł, jak ciemność zawija się coraz głębszą winietą wokół jego spojrzenia.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended