:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander
2 posters
Folke Baantjer
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Sro 3 Maj - 21:22
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
11.03.2001
Odkąd stopniał śnieg, czas wydawał mu się zaścielony i gładki, a kolejne dni nawleczone na niego jak szklane koraliki; potrafił myśleć jedynie o tym, że najchętniej położyłby się w nim i zasnął – czasem zamykał oczy i czekał, aż godziny wyminą go niezauważone, wsiąkną ukradkiem w płótno rzeczywistości, nawet nie trącając go ramieniem, przejdą na palcach, po cichu ściągając z nieba okrągły latawiec słońca, by zaraz w pośpiechu ukryć go za horyzontem; czasem nie umiał nad tym zapanować – godziny uciekały mu pomiędzy jednym mrugnięciem a drugim, świadomość osuwała się głęboko pod skronie, kiedy w końcu odzyskiwał przytomność, świat zawsze wyglądał natomiast trochę inaczej, stawał się duszny i przymglony. Bertram trzymał go wtedy za ręce, po czym ostrożnie oplatał jego palce wokół kubka z ziołową herbatą, której zapach pobudzał zmysły, a ciepło rozlewało się przyjemnie w dole żołądka – tym razem zaparzył napar sam, lecz nawet ostry smak mięty nie rozproszył ciążącej na sercu obawy; śnił o niej często, odkąd umarła – jej jasnych, pozbawionych wejrzenia oczach, których źrenice ginęły w koronach drzew, nigdy nie sięgając nieba, jej smukłej twarzy, naciekłej ciemnymi śladami odmrożenia, jej nagim ciele, przypominającym cienki pelur, na którym rozcięto inicjały nordyckich liter, pozwalając, by symbole run krwawiły spomiędzy żeber. W koszmarach znów potykał się o sztywne przedramię, a martwa kobieta zaciskała kościste palce wokół jego nadgarstka, aż szron czynił go równie bladym – za każdym razem wołał o pomoc coraz bardziej rozpaczliwie, wyrywał się i płakał, gdy jego ciało zaczynało pokrywać się czerwonymi symbolami; kiedy rozchylał powieki, zaciemnione wnętrze sypialni jeszcze przez chwilę przypominało knieję, żaluzje stroszyły się jak gałęzie drzew, a przewieszone przez krzesło ubrania sprawiały wrażenie gęstych krzewów, szeleszczących złowrogo pod wpływem wiatru. Nie potrafił wybaczyć sobie, że nie pamiętał nawet jej imienia – wielokrotnie szukał jej twarzy na rozwieszonych po mieście plakatach, lecz zaginionych było coraz więcej, a nagich fasad coraz mniej; żałoba ginęła głęboko pod świeżą rozpaczą, ogłoszenia porywał wiatr, kobieta była martwa – nie było potrzeby dłużej jej szukać.
Być może powinien był zapomnieć – pogrzebać wspomnienie tak, jak grzebie się ludzkie ciała, w mahoniowej trumnie, wyłożonej miękką satyną, nie umiał jednak pogodzić się ze świadomością, że mógł pamiętać ją jedynie w ten sposób, a kiedy zmawiał nocną modlitwę, nie wiedział, jakim imieniem zwracać się do bogów, by mogli trzymać ją w swojej opiece. Klękał obok łóżka, opierając nadgarstki o brzeg materaca, ale nie mógł wypowiedzieć tych słów nawet w myślach, bo za każdym razem, gdy powracał nimi między gęstą knieję, widział martwe ciało i śnieg brudny od krwi, a po karku spełzał mu deszcz zimnego strachu, więc ukrywał twarz w pościeli, wdychając ciepłe, duszne powietrze, aż dygot nie zniknął spod dropiatej skóry; obiecywał sobie, że będzie odważniejszy, nawet teraz, gdy szedł huczną, brukowaną ulicą w kierunku komisariatu, czuł jednak, jak dłonie drżą mu w rękawach płaszcza, a kolano sztywnieje nerwowym bólem, wtrącając go w sopor nadwyrężonego ciała. Zatrzymał się przed wejściem, opierając ramię o zimną, betonową fasadę budynku – nie wiedział, czy odnajdzie młodą stażystkę, której w popłochu nie zapytał nawet o imię, nie wiedział, czy strażnicy mieli prawo wydawać ludziom podobne informacje, nie wiedział, czy kobietę już pochowano ani czy spoczęła na jednym z miejskich cmentarzy. Oddech rwał mu się na podniebieniu, kiedy wydychał obłok bielejącego na mrozie powietrza – Bertram zapewniał go, że pójdą wspólnie złożyć kwiaty na jej grobie, on czuł jednak, że była to jedna z rzeczy, których musiał dokonać sam.
Wnętrze budynku było surowe i białe, a on przez chwilę pomyślał, że przypominało szpital – panował w nim ten sam niespokojny gwar, który sprawiał, że wszyscy ludzie stawali się ławicą rozmazanych sylwetek; jedynie korytarze były zbyt wąskie, by prowadzić do jałowych gabinetów, pokryta wykładziną podłoga nie stukała pod podeszwami butów, a w powietrzu unosił się zapach papieru i mocnej kawy. Minął recepcję, zagłębiając się powoli w rozchylone gardło jednego z wąskich przejść, mając nadzieję, że trafi tędy do głównego pomieszczenia, tymczasem hol ciągnął się tylko i zakręcał, choć każdy jego fragment wyglądał w ten sam sposób i sprawiał, że czuł coraz wyraźniejsze, uciskające na skronie wrażenie, że wciąż znajdował się w tym samym miejscu, krżąć pomiędzy przeciwnymi krańcami ciasnego korytarza, starając się uciszyć przeczucie, że za każdymi z zamkniętych drzwi mogły znajdować stosy spiętrzonych nekrologów, nazwiska ukryte pod butwiejącym kirem żałoby, zapomniane w ciemnych szufladach i nigdy niewypowiadane na głos. Przyszło mu na myśl, że to nie był dobry pomysł, że znów błądził we własnych lękach, nieświadomy, że z każdym krokiem gubił się tylko coraz bardziej, że coraz trudniej będzie mu znaleźć drogę z powrotem do domu – w tej samej chwili zza drzwi na końcu korytarza wyszła jednak młoda kobieta, a on dostrzegł, jak jej rude włosy odbijają złocisty refleks jarzeniówki.
– Przepraszam – zaczął, odruchowo wyciągając dłoń do przodu, choć był zbyt daleko, by musnąć jej ramię. – P-przepraszam, nie powinienem... – głos zadrżał mu w krtani, ale stażystka odwróciła się pospiesznie, a on rozpoznał na jej twarzy te same, łagodne rysy, uprzejmą nieśmiałość rozlaną po policzkach pąsem nagłego zaskoczenia. – Szukałem pani – dodał ciszej, nagle wyraźnie zawstydzony – swoim głosem, swoimi słowami, swoją obecnością. Podszedł bliżej, choć wciąż zachowywał się, jakby musiał utrzymać stosowną odległość, nie podnosić rąk, nie patrzeć ludziom prosto w oczy. – Miałem z tym trochę problemu – przyznał, siląc się na uśmiech, niepewny i chybotliwy. – Nigdy nie zapytałem pani o imię.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Sro 17 Maj - 0:12
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Od ostatniego midsommar śmierć towarzyszyła jej nieprzerwanie, była z nią jeszcze na długo przed momentem, w którym wreszcie ją spostrzegła – w którym wreszcie pozwoliła sobie przyłożyć palce do tuszu naznaczającego przypuszczaną datę zgonu, by upewnić się, że zdążył ostygnąć, choć był zimny od tygodni, i pomyśleć, bez irracjonalnego poczucia, że w tej myśli w jakiś sposób go porzuca, że do niej nie wróci; w którym w końcu zapłakała po tygodniach dziecinnego wypierania się przykrej rzeczywistości, jak gdyby mogła ją odmienić wystarczająco uporczywym zaprzeczeniem. Śmierć towarzyszyła jej od wieczoru spędzonego samotnie we wspólnej kawiarni, choć nie zauważyła nawet, kiedy podeszła do ich stolika i zajęła miejsce Josefa; nie zauważyła, kiedy wypuściła korzenie i wplotła się nimi w przestrzeliny żeber; nie zauważyła, jak wprasza się do jej mieszkania pod wieloma imionami, które nadeszły później, dopóki nie było za późno – zawsze przejawiała przewlekłą niezdolność stawiania wyraźnych granic, nie potrafiła odmawiać znajomym proszącym o przysługi, studentom zaglądającym w jej zadania domowe, bezdomnym kotom czekającym na wycieraczce każdego dnia, jeszcze w Tärnaby, ani ciepłym dłoniom sięgającym pod bluzkę w cudzej sypialni, w której próbowała schować się na chwilę przed hałasem akademickiej imprezy, choć te zdawały się następnego dnia zupełnie obojętne; było ponownie za późno i nie potrafiła wyprosić jej ze swojego życia, jakby było w tym coś niegrzecznego, poprosić o swoje życie z powrotem, o dawną lekkość swoich myśli, o szczęśliwość wspomnień przesyconych teraz żalem, o przyjaciela odebranego jej przedwcześnie, zanim zdążyłaby powiedzieć mu, że chciałaby wejść do jego mieszkania i może pomóc mu uporządkować jego curriculum vitae, to bezskutecznie roznoszone do urzędów po skończeniu studiów (podejrzewała, że wcale tego nie robił; podejrzewała, że nie próbował tak naprawdę troszczyć się o siebie i swoją przyszłość, odkąd zabrali Gostę) i to zupełnie dosłowne, ten dysharmonijny bieg życia człowieka wciąż jeszcze trochę zgubionego, szukającego właściwych odpowiedzi na być może niewłaściwe pytania i w niewłaściwych miejscach; sądziła, ze mogła stanowić dla niego coś przynajmniej trochę właściwego.
Od ostatniego midsommar śmierć towarzyszyła jej nieprzerwania, a jednak kiedy spotkała ją wreszcie osobiście, w cichym lesie, w świetle zimowego poranka, bladą i oślepioną bielmem zapomnienia, nie rozpoznawała w niej tej obecności, do której przywykła, tej subtelnej prezencji naciskającej dyskretnie na serce przy głębszym oddechu, kiedy wychodziła na metalowe rusztowanie zewnętrznych schodów ewakuacyjnych i zamykała oczy, próbując uspokoić niespokojne rozchybotanie tętna i wzmożone drżenie palców, przez które kartki nie chciały rozwarstwiać się w jej dłoniach, a pióro pozostawiało brzydkie naciekłości plam na schludnym piśmie. Tamta śmierć była uporczywa, ale spokojna – była trwałym posmakiem goryczy na miękkim podniebieniu, koniecznością przełknięcia cierpkiego medykamentu przed snem, nagłą ochotą, by otworzyć na oścież okno lub wyjść na zewnątrz, napisać list do brata i mamy, zapukać do drzwi przyjaciółki, pójść do świątyni z garścią jaśminów o liściach namaszczonych pachnącym olejkiem i łodyżkami przewiązanymi błękitną aksamitką; jej modlitwy od lat wyglądały podobnie, składane nieśmiało na ołtarzach – w dzieciństwie wierzyła chyba, że dzięki temu bogowie mogliby ją zawsze rozpoznać pośród pozostałych próśb i ofiar.
Śmierć okazywała się jednak zupełnie inna. Była okrutna i trudna; stawała się koszmarami, które znosiła coraz gorzej, bolesnym uciskiem pod mostkiem, strachem, którego nie mogła z siebie wyzuć od tamtego przypadkowego poranka; stawała się nagląca i pełna wyrzutu, nachylała się nad nią i próbowała złapać ją za szyję każdej nocy, znikała ze świtem. Nigdy nie próbowała jej przegonić. W snach próbowała unieść dłoń do jej nadgarstka, próbowała dotknąć jej skóry, chyba przeprosić; budziła się moment przed odnalezieniem w ciemności jej spojrzenia, odbarwionego kolorem nieba widzianego po raz ostatni, przed tym, jak czyjeś palce opuszczały jej powieki.
Wielokrotne myślała jeszcze o mężczyźnie spotkanym w lesie – zastanawiała się, czy czuł się podobnie; czy ta śmierć została przy nim tak samo, jak gdyby stała się w części jego odpowiedzialnością, zobowiązaniem, by o niej pamiętać. Czy również wydawało mu się to dziwne; spotkać kogoś w ten sposób, dopiero pośmiertnie, nie znać go nigdy innego, pamiętać go tylko w ten sposób, a jednak wciąż pamiętać z pewną niewytłumaczalną czułością, jak gdyby była im bliska. Długo stała przed drzwiami jej rodzinnego domu, nim odważyła się zapukać; potem długo jeszcze stała w przedpokoju, trzymając jej matkę za zaciśniętą do zbladłości rękę, nie mówiąc nic. W pokoju na wyższym piętrze słyszała dudnienie dziecięcych stóp i śmiech; i z trudem przełykała łzy.
Wielokrotnie myślała, czy powinna spróbować go odnaleźć – choć nie sądziła, by znalazła odwagę zapytać go o jego sny; chciała go jednak jeszcze zobaczyć. Podziękować mu, jeszcze raz, za podarowany jej wtedy płaszcz i uspokajającą zieleń spojrzenia. Nie zebrała się jednak na śmiałość; miał w końcu swoje życie i może nie powinna mu przypominać. Nie spodziewała się, że któregoś dnia, kiedy wreszcie przekona się, że nie powinna, znajdzie ją sam – w jednym z pustych korytarzy Kruczej Straży, w którym właściwie nie powinno go być. Nie mogłaby pomylić jego głosu; zatrzymała się, podnosząc zaskoczone spojrzenie na jego sylwetkę, zatrzymaną zakłopotaną nieprawidłowością w arterii budynku, do którego nie pasował. Być może sprawiała właściwie podobne wrażenie.
Szukałem pani; łagodny rumieniec okrasił jej twarz przyjemnym onieśmieleniem, poprawiła odruchem trzymane w dłoniach kartki, wyrównując palcami krawędzie. Wydawał się zagubiony; wydawał się taki, jak go pamiętała – był zadziwiająco miękką obecnością, w sposób, którego nie potrafiła wytłumaczyć.
– Prawdę mówiąc, długo myślałam o tym, żeby pana znaleźć – odparła, uśmiechając się lekko, jakby chciała w tych słowach go pocieszyć; nie miał, za co przepraszać. Choć może, istotnie, nie powinien znajdować się w tej akurat części budynku. – Znalazłam pana adres – powiedziała, zanim zdążyłaby zrozumieć nieporęczność tego wyznania; zarumieniła się silniej, zawijając nerwowo palce na brzegu trzymanego pliku kartek. – Nie powinnam była, oczywiście, nie miałam zamiaru... – urwała z zakłopotaniem, odgarniając kosmyk włosów opadły na pochyloną skroń. – Chciałam zapytać jedynie, czy wszystko u pana w porządku. I panu podziękować, jeszcze raz – wyjaśniła, odważając się spojrzeć znów na niego; z pewną płochliwością. Nie powinna była; zaglądać w jego dane ani widzieć jego akt, drobnych potknięć, których nie złapały media.
Uśmiechnęła się, trochę pewniej, zachęcona równie onieśmieloną życzliwością.
– Gerda Molander – przedstawiła się, wyciągając ku niemu dłoń. – Mogę panu w czymś pomóc?
Od ostatniego midsommar śmierć towarzyszyła jej nieprzerwania, a jednak kiedy spotkała ją wreszcie osobiście, w cichym lesie, w świetle zimowego poranka, bladą i oślepioną bielmem zapomnienia, nie rozpoznawała w niej tej obecności, do której przywykła, tej subtelnej prezencji naciskającej dyskretnie na serce przy głębszym oddechu, kiedy wychodziła na metalowe rusztowanie zewnętrznych schodów ewakuacyjnych i zamykała oczy, próbując uspokoić niespokojne rozchybotanie tętna i wzmożone drżenie palców, przez które kartki nie chciały rozwarstwiać się w jej dłoniach, a pióro pozostawiało brzydkie naciekłości plam na schludnym piśmie. Tamta śmierć była uporczywa, ale spokojna – była trwałym posmakiem goryczy na miękkim podniebieniu, koniecznością przełknięcia cierpkiego medykamentu przed snem, nagłą ochotą, by otworzyć na oścież okno lub wyjść na zewnątrz, napisać list do brata i mamy, zapukać do drzwi przyjaciółki, pójść do świątyni z garścią jaśminów o liściach namaszczonych pachnącym olejkiem i łodyżkami przewiązanymi błękitną aksamitką; jej modlitwy od lat wyglądały podobnie, składane nieśmiało na ołtarzach – w dzieciństwie wierzyła chyba, że dzięki temu bogowie mogliby ją zawsze rozpoznać pośród pozostałych próśb i ofiar.
Śmierć okazywała się jednak zupełnie inna. Była okrutna i trudna; stawała się koszmarami, które znosiła coraz gorzej, bolesnym uciskiem pod mostkiem, strachem, którego nie mogła z siebie wyzuć od tamtego przypadkowego poranka; stawała się nagląca i pełna wyrzutu, nachylała się nad nią i próbowała złapać ją za szyję każdej nocy, znikała ze świtem. Nigdy nie próbowała jej przegonić. W snach próbowała unieść dłoń do jej nadgarstka, próbowała dotknąć jej skóry, chyba przeprosić; budziła się moment przed odnalezieniem w ciemności jej spojrzenia, odbarwionego kolorem nieba widzianego po raz ostatni, przed tym, jak czyjeś palce opuszczały jej powieki.
Wielokrotne myślała jeszcze o mężczyźnie spotkanym w lesie – zastanawiała się, czy czuł się podobnie; czy ta śmierć została przy nim tak samo, jak gdyby stała się w części jego odpowiedzialnością, zobowiązaniem, by o niej pamiętać. Czy również wydawało mu się to dziwne; spotkać kogoś w ten sposób, dopiero pośmiertnie, nie znać go nigdy innego, pamiętać go tylko w ten sposób, a jednak wciąż pamiętać z pewną niewytłumaczalną czułością, jak gdyby była im bliska. Długo stała przed drzwiami jej rodzinnego domu, nim odważyła się zapukać; potem długo jeszcze stała w przedpokoju, trzymając jej matkę za zaciśniętą do zbladłości rękę, nie mówiąc nic. W pokoju na wyższym piętrze słyszała dudnienie dziecięcych stóp i śmiech; i z trudem przełykała łzy.
Wielokrotnie myślała, czy powinna spróbować go odnaleźć – choć nie sądziła, by znalazła odwagę zapytać go o jego sny; chciała go jednak jeszcze zobaczyć. Podziękować mu, jeszcze raz, za podarowany jej wtedy płaszcz i uspokajającą zieleń spojrzenia. Nie zebrała się jednak na śmiałość; miał w końcu swoje życie i może nie powinna mu przypominać. Nie spodziewała się, że któregoś dnia, kiedy wreszcie przekona się, że nie powinna, znajdzie ją sam – w jednym z pustych korytarzy Kruczej Straży, w którym właściwie nie powinno go być. Nie mogłaby pomylić jego głosu; zatrzymała się, podnosząc zaskoczone spojrzenie na jego sylwetkę, zatrzymaną zakłopotaną nieprawidłowością w arterii budynku, do którego nie pasował. Być może sprawiała właściwie podobne wrażenie.
Szukałem pani; łagodny rumieniec okrasił jej twarz przyjemnym onieśmieleniem, poprawiła odruchem trzymane w dłoniach kartki, wyrównując palcami krawędzie. Wydawał się zagubiony; wydawał się taki, jak go pamiętała – był zadziwiająco miękką obecnością, w sposób, którego nie potrafiła wytłumaczyć.
– Prawdę mówiąc, długo myślałam o tym, żeby pana znaleźć – odparła, uśmiechając się lekko, jakby chciała w tych słowach go pocieszyć; nie miał, za co przepraszać. Choć może, istotnie, nie powinien znajdować się w tej akurat części budynku. – Znalazłam pana adres – powiedziała, zanim zdążyłaby zrozumieć nieporęczność tego wyznania; zarumieniła się silniej, zawijając nerwowo palce na brzegu trzymanego pliku kartek. – Nie powinnam była, oczywiście, nie miałam zamiaru... – urwała z zakłopotaniem, odgarniając kosmyk włosów opadły na pochyloną skroń. – Chciałam zapytać jedynie, czy wszystko u pana w porządku. I panu podziękować, jeszcze raz – wyjaśniła, odważając się spojrzeć znów na niego; z pewną płochliwością. Nie powinna była; zaglądać w jego dane ani widzieć jego akt, drobnych potknięć, których nie złapały media.
Uśmiechnęła się, trochę pewniej, zachęcona równie onieśmieloną życzliwością.
– Gerda Molander – przedstawiła się, wyciągając ku niemu dłoń. – Mogę panu w czymś pomóc?
Folke Baantjer
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Nie 4 Cze - 23:27
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Obawiał się, że śmierć towarzyszyła mu zbyt często – oswoił się z nią jak z bezdomnym stworzeniem, które każdego wieczora siadało na parapecie, zmęczone i wygłodniałe, a on uchylał okno, pozwalając, by weszło do środka, odpoczęło w gawrze jego serca, gdzie wciąż ćmił płomień ogorzałych wspomnień. Przyzwyczaił do jej obecności – sposobu, w jaki układała mu głowę na kolanach i zakradała się pod miękką kołdrę osierdzia, więc wyciągał rękę coraz odważniej, dokarmiając ją z otwartej dłoni, pozwalał, by zasypiała bliżej na cienkim materacu i nadał jej imię, nieświadomy, że w ten sposób na zawsze uwiązywał ją do swojego życia; w końcu, nieuchronnie, musiał przekonać się, że posiadała zęby. Śmierć najpierw zadrapała go tak, jak mógłby zadrapać kot – przypadkowo, ocierając pazur o miękką tkankę, aż w ranie rozjątrzyła się infekcja dziecięcej choroby; dopiero później jej ciężar po raz pierwszy przewrócił go na ziemię, kły zacisnęły się na wąskim nadgarstku, siekacze naderwały fragment tkanki, za którą biło przerażone serce – wielokrotnie budził się z przeczuciem, że śmierć siedziała mu na piersi, jakby łapami próbowała wydąć powietrza zza ściśniętych żeber, a ogonem rozłamać kostny skobel mostka. Ukazywała mu się w ten sposób pod wizerunkiem szkolnych kolegów, którzy popychali go na posadzkę szkolnego korytarza, gdzie pomiędzy fugami stygła rdza z rozbitej wargi, pod wizerunkiem mężczyzny, który sięgał dłońmi tak głęboko pod materiał bielizny, że czasem czuł się, jakby sięgał bezpośrednio pod jego skórę, pod wizerunkiem jego samego, kiedy miał czternaście lat i odwagę, by przytrzymać nóż zbyt blisko odsłoniętej skóry – za każdym razem leżał bezwładnie na brzegu materaca, wpatrując się w jej ciemne oczy, jakby próbował wstrzymać oddech i w nich zatonąć; bał się śmierci nie dlatego, że w przeszłości pozostawiła blizny na jego ciele, ale ponieważ, wbrew nim, wciąż spoglądał na nią z tą samą wyrozumiałością, jakby była zwierzęciem, które potrzebowało schronienia w jego piersi – bał się, bo czuł ulgę, kiedy znajdowała się w pobliżu.
Śmierć, którą zobaczył w oczach martwej kobiety, wyglądała jednak inaczej i śniła mu się inaczej – w nocy budził się nieustannie, bo umysł, nienakryty pierzyną właściwej modlitwy, dygotał z zimna nawet wtedy, kiedy Bertram obejmował go ramieniem i pozwalał ukryć twarz we własnej piersi; nie potrafił wyzbyć się spod powiek nieruchomych źrenic i bladej twarzy, zapomnieć sińców, które rozlały się wokół rozciętych na ciele run jeszcze zanim las stał się milczący i nieruchomy – w snach wciąż tkwił pomiędzy drzewami, niezdolny poruszyć się z miejsca, aż w końcu kolana uginały mu się bolesnym przykurczem, a plecy przemakały śniegiem, którego chłód wrzynał się aż pod rdzeń kręgosłupa; leżał na ziemi i czuł, jak jego ciało stawało się coraz bardziej sztywne i martwe, jak skóra pękała epitafium nordyckich run, a wzrok zachodził błękitem nieba – ludzie ginęli tak łatwo, a on prosił Bertrama, żeby trzymał go w ramionach, dopóki nie zaśnie, choć często nie zasypiał już wcale. Miał nadzieję, że stażystka również miała kogoś, w kim mogłaby się schować, kto potrafiłby położyć jej dłoń na mostku i uspokoić oddech, użyczyć własnego tętna, zanim serce zsinieje od szybkiego bicia – teraz, kiedy stał naprzeciwko niej, miała to samo, życzliwe spojrzenie, choć wydawała się bledsza, pozbawiona czegoś, co oboje zostawili wśród mchu dzikiej kniei. Zaczęła mówić, a on drgnął wyraźnie, zmieszany własnym przestrachem – każdy pracownik Kruczej Straży mógł rozłożyć w dłoniach jego akta, sprawdzić adres i odnaleźć go w objęciu drugiego mężczyzny; każdy mógł zobaczyć jego przeszłość spisaną w ciasnych linijkach raportu – zastanawiał się, czy widziała zdjęcie, na którym oczy miał podkrążone fioletem, a krew zakrzepłą na bladej twarzy, czy przesunęła opuszką po nocy spędzonej w areszcie, skąd Helene odebrała go dopiero nad ranem, drżącego i pobladłego ze strachu; pamiętał, że alkohol wciąż szumiał mu w skroniach, kiedy obcy mężczyzna chwycił go za przegub, a potem, już w domu, wciąż nie potrafił rozpleść dłoni, którymi obejmował się wokół brzucha.
– Nie zasługuję na podziękowania. – uśmiechnął się nieśmiało, wyraźnie zagubiony, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że znajdował się w miejscu, w którym nie powinien przebywać – w części budynku i w części życia, do jakich nigdy nie darowano mu wstępu. Przypominał sobie szeleszczące pod palcami ogłoszenia, motłoch zaginionych twarzy, przyglądających mu się z fasad kamienic, zarysowane drukiem nazwiska, wygładzane potem dłońmi, jakby obawiał się zmiąć papier, na którym istniało czyjeś życie – kobieta dawno została zaklejona cudzą obecnością, ukryta tak, jak ukrywała się pod warstwą skrwawionego śniegu; rozpoznałby rysy nawet w czerni i bieli, na szarym papierze, tymczasem wciąż nie wiedział, kim była, nie znał jej imienia, choć został nieświadomie odciśnięty linorytem na wspomnieniu jej śmierci, na zawsze pozostał świadkiem jej nieobecności. – Byłem pewien, że widziałem ją wcześniej... na jednym z ogłoszeń. – myśli zaciskały mu się pod czaszką coraz mocniejszymi gruzłami, duszność zbierała się nieprzyjemnie pod kołnierzem koszuli, strach podchodził do gardła ciężarem, którego nie potrafił przełknąć z powrotem w głąb trzewi. Uścisnął dłoń Gerdy, siląc się na uprzejmy uśmiech, lecz kącik ust drżał mu lekko, po czym opadał nerwowo, sprawiając, że wyglądał na przejętego, jakby znów stali pomiędzy drzewami, zatrzymani nad ciałem martwej kobiety. – Nie wiem, jak z tym dalej żyć – przyznał cicho, prawie jakby wypowiadał na głos własne myśli, nieświadomy, że opuściły skronie; oddech rwał mu się, kiedy nabierał powietrza, wzrok uciekał na bok, płochliwy i niespokojny, łzy zbierały się na siatkówce, sprawiając, że spojrzenie błyszczało w świetle sufitowych lamp. – Pomyślałem... nie pamiętam nawet... nie pamiętam, jak miała na imię, kim była za życia, zanim... zanim ją z-znaleźliśmy. – odetchnął cicho, próbując odnaleźć właściwe słowa, nastroić krtań do spokoju, który wciąż pierzchł mu z nerwowego uścisku. – Wiem, że nie powinienem o to pytać, ale pomyślałem... – strach zbierał mu się wilgocią pod powiekami, prześwitywał w drżących dłoniach i spłycał w oddechu. – Pomyślałem, że nie chciałaby zostać zapamiętana w ten sposób.
Śmierć, którą zobaczył w oczach martwej kobiety, wyglądała jednak inaczej i śniła mu się inaczej – w nocy budził się nieustannie, bo umysł, nienakryty pierzyną właściwej modlitwy, dygotał z zimna nawet wtedy, kiedy Bertram obejmował go ramieniem i pozwalał ukryć twarz we własnej piersi; nie potrafił wyzbyć się spod powiek nieruchomych źrenic i bladej twarzy, zapomnieć sińców, które rozlały się wokół rozciętych na ciele run jeszcze zanim las stał się milczący i nieruchomy – w snach wciąż tkwił pomiędzy drzewami, niezdolny poruszyć się z miejsca, aż w końcu kolana uginały mu się bolesnym przykurczem, a plecy przemakały śniegiem, którego chłód wrzynał się aż pod rdzeń kręgosłupa; leżał na ziemi i czuł, jak jego ciało stawało się coraz bardziej sztywne i martwe, jak skóra pękała epitafium nordyckich run, a wzrok zachodził błękitem nieba – ludzie ginęli tak łatwo, a on prosił Bertrama, żeby trzymał go w ramionach, dopóki nie zaśnie, choć często nie zasypiał już wcale. Miał nadzieję, że stażystka również miała kogoś, w kim mogłaby się schować, kto potrafiłby położyć jej dłoń na mostku i uspokoić oddech, użyczyć własnego tętna, zanim serce zsinieje od szybkiego bicia – teraz, kiedy stał naprzeciwko niej, miała to samo, życzliwe spojrzenie, choć wydawała się bledsza, pozbawiona czegoś, co oboje zostawili wśród mchu dzikiej kniei. Zaczęła mówić, a on drgnął wyraźnie, zmieszany własnym przestrachem – każdy pracownik Kruczej Straży mógł rozłożyć w dłoniach jego akta, sprawdzić adres i odnaleźć go w objęciu drugiego mężczyzny; każdy mógł zobaczyć jego przeszłość spisaną w ciasnych linijkach raportu – zastanawiał się, czy widziała zdjęcie, na którym oczy miał podkrążone fioletem, a krew zakrzepłą na bladej twarzy, czy przesunęła opuszką po nocy spędzonej w areszcie, skąd Helene odebrała go dopiero nad ranem, drżącego i pobladłego ze strachu; pamiętał, że alkohol wciąż szumiał mu w skroniach, kiedy obcy mężczyzna chwycił go za przegub, a potem, już w domu, wciąż nie potrafił rozpleść dłoni, którymi obejmował się wokół brzucha.
– Nie zasługuję na podziękowania. – uśmiechnął się nieśmiało, wyraźnie zagubiony, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że znajdował się w miejscu, w którym nie powinien przebywać – w części budynku i w części życia, do jakich nigdy nie darowano mu wstępu. Przypominał sobie szeleszczące pod palcami ogłoszenia, motłoch zaginionych twarzy, przyglądających mu się z fasad kamienic, zarysowane drukiem nazwiska, wygładzane potem dłońmi, jakby obawiał się zmiąć papier, na którym istniało czyjeś życie – kobieta dawno została zaklejona cudzą obecnością, ukryta tak, jak ukrywała się pod warstwą skrwawionego śniegu; rozpoznałby rysy nawet w czerni i bieli, na szarym papierze, tymczasem wciąż nie wiedział, kim była, nie znał jej imienia, choć został nieświadomie odciśnięty linorytem na wspomnieniu jej śmierci, na zawsze pozostał świadkiem jej nieobecności. – Byłem pewien, że widziałem ją wcześniej... na jednym z ogłoszeń. – myśli zaciskały mu się pod czaszką coraz mocniejszymi gruzłami, duszność zbierała się nieprzyjemnie pod kołnierzem koszuli, strach podchodził do gardła ciężarem, którego nie potrafił przełknąć z powrotem w głąb trzewi. Uścisnął dłoń Gerdy, siląc się na uprzejmy uśmiech, lecz kącik ust drżał mu lekko, po czym opadał nerwowo, sprawiając, że wyglądał na przejętego, jakby znów stali pomiędzy drzewami, zatrzymani nad ciałem martwej kobiety. – Nie wiem, jak z tym dalej żyć – przyznał cicho, prawie jakby wypowiadał na głos własne myśli, nieświadomy, że opuściły skronie; oddech rwał mu się, kiedy nabierał powietrza, wzrok uciekał na bok, płochliwy i niespokojny, łzy zbierały się na siatkówce, sprawiając, że spojrzenie błyszczało w świetle sufitowych lamp. – Pomyślałem... nie pamiętam nawet... nie pamiętam, jak miała na imię, kim była za życia, zanim... zanim ją z-znaleźliśmy. – odetchnął cicho, próbując odnaleźć właściwe słowa, nastroić krtań do spokoju, który wciąż pierzchł mu z nerwowego uścisku. – Wiem, że nie powinienem o to pytać, ale pomyślałem... – strach zbierał mu się wilgocią pod powiekami, prześwitywał w drżących dłoniach i spłycał w oddechu. – Pomyślałem, że nie chciałaby zostać zapamiętana w ten sposób.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Pon 19 Cze - 11:33
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nigdy nie nauczyła się właściwie prosić o pomoc. Brzemię uczuć trzymała zawsze blisko siebie, przyciśnięte do ciała, zebrane w kurczowo zaciskanych palcach; w dzieciństwie wynosiła je często do lasu za domem, upychała je między prześwity drzew i wzory w korze, ocierała rękawem policzki i ścinała je małym nożykiem wraz z roślinnymi ingrediencjami, oddzielała pożółkłe, zmarniałe listki od zdrowych części pędów, nim chowała je, zebrane w pęczkach, do torby i zanosiła – oporządzone i przewiązane jutowym sznurkiem – z powrotem do domu. Nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego; w domu uczuć nigdy nie piętnowano, nie złoszczono się na łzy, nie odmawiano wsparcia – mimo to, nie potrafiła nigdy wyartykułować ich po prostu, włożyć je w matczyne dłonie, by pokazała jej, jak powinno się z nimi obchodzić, by nie kropiły gorzkawą żywicą, podwiązane pod stropem mostka i nie czerniały na obrzeżu zębatych listków. Mówiła o nich dopiero wtedy, kiedy ją na nich przyłapywano: kiedy zaczynała płakać, przytłoczona intensywnością swoich uczuć, chowając dziecięcą twarz w spódnicy mamy; później, coraz rzadziej, kiedy rozpoznawali je w jej milczeniu i odwracanym spojrzeniu, cichych krokach stawianych na skrzypiących zdradliwie stopniach, w łagodnym zagubieniu, kiedy wymykały jej się wątki rozmów spod uwagi i alchemiczne szkło z nieuważnych dłoni; potem, kiedy rozpoczęła studia i opuściła rodzinny dom, jeszcze rzadziej, bo trzymała je ukryte między stronami książek wyszarpanych z antykwariatu i pod miękkim dywanem w sypialni, segregowała je samodzielnie, nieprzyłapywana dłużej przez nikogo – więc zupełnie z nimi sama. Czasem tylko, kiedy wypiła więcej, Vivian obejmowała ją w ciepłym pocieszeniu, biorąc jej płaczliwe słowa w wyrozumiałą dyskrecję dziewczęcej przyjaźni.
Nigdy wcześniej nie była jednak tak samotna, jak przez ostatnie ponad pół roku – odseparowana, w małym, wynajmowanym mieszkaniu, w którym wszystkie niewypowiedziane myśli odkładały się w zakamarkach, rozsypywały się po podłodze jak okruszki, upadały z równą nieważkością, z jaką upadało drzewo, niesłyszane przez nikogo – nawet przed sobą płakała cicho, jakby chciała to przed sobą ukryć, nie musieć sobie tego tłumaczyć, bo kiedy próbowała, okazywało się, że nie było to wcale proste, być może nie było nawet możliwe; być może nie wszystko dało się rozwiązać tak po prostu, podążyć za wskazówką hasła, zajrzeć do indeksu na końcu tomu, by odnaleźć właściwe słowo. Nie była pewna, jak do tego doszło – jak mogła, z własnej woli, zatrzasnąć się w sobie tak silnie? Nie zauważyła, że zamek wyłamał się za jej plecami, przerdzewiał lub pękł; utknęła sam na sam ze swoimi uczuciami; sam na sam z gasnącą nadzieją, frustracją i śmiercią, płożącą się wokół niej coraz gęściej. Tamtego dnia wróciła do mieszkania przemarznięta, zamknęła okno, zamknęła drzwi. Wypiła rozgrzewającą herbatę, okryta ciepłym kocem, płakała cicho, w ukryciu przed sobą.
Uśmiech odbarwił jej się łagodnym smutkiem; nie wiedziała, jak wyjaśnić mu właściwie, jak wiele to dla niej znaczyło, to porozumienie, by nie odwracać od siebie spojrzeń i ciepłe objęcie użyczonego płaszcza, kiedy przestrach nie pozwalał jej właściwie czuć przemarzniętego ciała. Jak bardzo nie chciała być sama, jak trudno było o tym komuś powiedzieć, jak silnie pragnęła, by ktoś okrył ją ciaśniej kocem, upewnił się, że wypije herbatę, zanim ostygnie, wraz z cierpkim uspokojeniem, dzięki któremu miała śnić bez snów; jak bezsilna się czuła i jak ciężka, kiedy pożegnał się z nią uprzejmie i zniknął, i znów była sama między ludźmi, przed którymi nie potrafiła pozwolić sobie na prośbę o pomoc; ktoś podał jej ramię, by zabrać ją do mieszkania, a ona odruchem próbowała odmówić, nim podała w końcu spolegliwie adres.
– Proszę tak nie mówić – odparła z łagodnym protestem, przyglądając mu się ciepło. Wydawał się niezdrowo blady, nerwowy, jakby przytłoczony; jakby utknął w przesmyku tego korytarza, o zbyt bliskich ścianach, klaustrofobicznej ciągłości białej farby i rzędem jednakich zamkniętych drzwi. – Zrobił pan więcej niż się panu wydaje – rumieniła się silniej, wypowiadając te słowa, ocierające tkliwość chowanych uczuć; zakłopotana tym, że było to dla niej tak ważne. Pozwoliła mu mówić dalej, choć drgnęła nerwowo na dźwięk cichego wyznania, ściśniętego w gardle, w korytarzu niepokojąco jasnym i pustym. Ogłoszenie, o którym mówił, leżało w jej domu z pozostałymi, odłożone na wierzch drugiego kopczyku, choć zdążyły pojawić się kolejne, świeższe śmierci. Na białym marginesie zapisała adres, pismem pospiesznym i nerwowym. Nie miała więcej odwagi tam wrócić, ostatecznie – była tak samo lakoniczna jak mógłby być prosty list zawiadamiający. Wyobrażała sobie, że będzie potrafiła więcej. Cokolwiek.
Głos mężczyzny łamał się subtelnie w poruszeniu, a ona przyglądała mu się z rosnącym zatroskaniem, w końcu postawiona przed pytaniem – niedopowiedzianym bezpośrednio – które dziwacznie sprawiało ulgę; przynosiło pocieszenie podobne tamtemu, kiedy zgadzał się nie odwracać wzroku i nie zgodził się zostawić jej samej. Przynosiło pewną łatwość: wiedział już, nic nie musiała mu wyjaśniać.
– Wyjdźmy, proszę – zaproponowała, zauważając, podobnie do niego, zgęstniałość powietrza przesuwającego się przez tchawicę z nieprzyjemną ociężałością, drżenie kącika ust i skostniałość zamykanych w uścisku palców. Minęła troje lub pięć jednakowych drzwi, koniec korytarza rozbiegał się w przeciwne strony, podążyła ku drzwiom prowadzącym na schody pożarowe wspinające się po ścianie budynku jak pnącze. Metalowy podest zadźwięczał pod obcasami, kartki odłożyła na schodek i usiadła na nich nieelegancko, podnosząc na niego spojrzenie, uśmiechnięte, choć pozbawione wesołości. – Pali pan? – spytała, sięgając do wewnętrznej kieszonki szarej marynarki, odrobinę szerokiej na sylwetce, jakby brakło ciała, które wypełniało ją wcześniej doskonale. Opakowanie wciąż było zakryte folią. – Ja, prawdę mówiąc, nie paliłam nigdy. Nie lubię tego zapachu. U śniących podobno wywołuje ciężkie choroby, płuca czernieją od dymu, człowiek truje się od środka. Zawsze się tego bałam, chociaż nam to zasadniczo nie grozi, tak twierdzą – mówiła, obracając kartonik w palcach, w końcu zaczepiając złotawy papierek, by wyłuskać go z połyskującego plastiku. Bała się zawsze, wszystkiego, chciała powiedzieć. Bała się do absurdu; była ostrożna, do absurdu. Obawa towarzyszyła jej wszędzie, nieustępliwa, inhibitująca chęć doświadczania. – Kupiłam je dzień później. Wszyscy tłumaczą, że to ich uspokaja. Zapali pan ze mną? – spytała, zatrzymując na nim wejrzenie zeszklonych źrenic. – Miała na imię Sonja. Za parę dni skończyłaby trzydzieści lat. Ma dwóch synów – zaczęła; palce drżały jej, kiedy wyciągała niewprawnie papierosa, jak w chorobie. Podejrzewała, że była chora, choć nikt nie postawił diagnozy; że któregoś dnia powiedzą jej, że przez całe życie była, a teraz jest już za późno.
Nigdy wcześniej nie była jednak tak samotna, jak przez ostatnie ponad pół roku – odseparowana, w małym, wynajmowanym mieszkaniu, w którym wszystkie niewypowiedziane myśli odkładały się w zakamarkach, rozsypywały się po podłodze jak okruszki, upadały z równą nieważkością, z jaką upadało drzewo, niesłyszane przez nikogo – nawet przed sobą płakała cicho, jakby chciała to przed sobą ukryć, nie musieć sobie tego tłumaczyć, bo kiedy próbowała, okazywało się, że nie było to wcale proste, być może nie było nawet możliwe; być może nie wszystko dało się rozwiązać tak po prostu, podążyć za wskazówką hasła, zajrzeć do indeksu na końcu tomu, by odnaleźć właściwe słowo. Nie była pewna, jak do tego doszło – jak mogła, z własnej woli, zatrzasnąć się w sobie tak silnie? Nie zauważyła, że zamek wyłamał się za jej plecami, przerdzewiał lub pękł; utknęła sam na sam ze swoimi uczuciami; sam na sam z gasnącą nadzieją, frustracją i śmiercią, płożącą się wokół niej coraz gęściej. Tamtego dnia wróciła do mieszkania przemarznięta, zamknęła okno, zamknęła drzwi. Wypiła rozgrzewającą herbatę, okryta ciepłym kocem, płakała cicho, w ukryciu przed sobą.
Uśmiech odbarwił jej się łagodnym smutkiem; nie wiedziała, jak wyjaśnić mu właściwie, jak wiele to dla niej znaczyło, to porozumienie, by nie odwracać od siebie spojrzeń i ciepłe objęcie użyczonego płaszcza, kiedy przestrach nie pozwalał jej właściwie czuć przemarzniętego ciała. Jak bardzo nie chciała być sama, jak trudno było o tym komuś powiedzieć, jak silnie pragnęła, by ktoś okrył ją ciaśniej kocem, upewnił się, że wypije herbatę, zanim ostygnie, wraz z cierpkim uspokojeniem, dzięki któremu miała śnić bez snów; jak bezsilna się czuła i jak ciężka, kiedy pożegnał się z nią uprzejmie i zniknął, i znów była sama między ludźmi, przed którymi nie potrafiła pozwolić sobie na prośbę o pomoc; ktoś podał jej ramię, by zabrać ją do mieszkania, a ona odruchem próbowała odmówić, nim podała w końcu spolegliwie adres.
– Proszę tak nie mówić – odparła z łagodnym protestem, przyglądając mu się ciepło. Wydawał się niezdrowo blady, nerwowy, jakby przytłoczony; jakby utknął w przesmyku tego korytarza, o zbyt bliskich ścianach, klaustrofobicznej ciągłości białej farby i rzędem jednakich zamkniętych drzwi. – Zrobił pan więcej niż się panu wydaje – rumieniła się silniej, wypowiadając te słowa, ocierające tkliwość chowanych uczuć; zakłopotana tym, że było to dla niej tak ważne. Pozwoliła mu mówić dalej, choć drgnęła nerwowo na dźwięk cichego wyznania, ściśniętego w gardle, w korytarzu niepokojąco jasnym i pustym. Ogłoszenie, o którym mówił, leżało w jej domu z pozostałymi, odłożone na wierzch drugiego kopczyku, choć zdążyły pojawić się kolejne, świeższe śmierci. Na białym marginesie zapisała adres, pismem pospiesznym i nerwowym. Nie miała więcej odwagi tam wrócić, ostatecznie – była tak samo lakoniczna jak mógłby być prosty list zawiadamiający. Wyobrażała sobie, że będzie potrafiła więcej. Cokolwiek.
Głos mężczyzny łamał się subtelnie w poruszeniu, a ona przyglądała mu się z rosnącym zatroskaniem, w końcu postawiona przed pytaniem – niedopowiedzianym bezpośrednio – które dziwacznie sprawiało ulgę; przynosiło pocieszenie podobne tamtemu, kiedy zgadzał się nie odwracać wzroku i nie zgodził się zostawić jej samej. Przynosiło pewną łatwość: wiedział już, nic nie musiała mu wyjaśniać.
– Wyjdźmy, proszę – zaproponowała, zauważając, podobnie do niego, zgęstniałość powietrza przesuwającego się przez tchawicę z nieprzyjemną ociężałością, drżenie kącika ust i skostniałość zamykanych w uścisku palców. Minęła troje lub pięć jednakowych drzwi, koniec korytarza rozbiegał się w przeciwne strony, podążyła ku drzwiom prowadzącym na schody pożarowe wspinające się po ścianie budynku jak pnącze. Metalowy podest zadźwięczał pod obcasami, kartki odłożyła na schodek i usiadła na nich nieelegancko, podnosząc na niego spojrzenie, uśmiechnięte, choć pozbawione wesołości. – Pali pan? – spytała, sięgając do wewnętrznej kieszonki szarej marynarki, odrobinę szerokiej na sylwetce, jakby brakło ciała, które wypełniało ją wcześniej doskonale. Opakowanie wciąż było zakryte folią. – Ja, prawdę mówiąc, nie paliłam nigdy. Nie lubię tego zapachu. U śniących podobno wywołuje ciężkie choroby, płuca czernieją od dymu, człowiek truje się od środka. Zawsze się tego bałam, chociaż nam to zasadniczo nie grozi, tak twierdzą – mówiła, obracając kartonik w palcach, w końcu zaczepiając złotawy papierek, by wyłuskać go z połyskującego plastiku. Bała się zawsze, wszystkiego, chciała powiedzieć. Bała się do absurdu; była ostrożna, do absurdu. Obawa towarzyszyła jej wszędzie, nieustępliwa, inhibitująca chęć doświadczania. – Kupiłam je dzień później. Wszyscy tłumaczą, że to ich uspokaja. Zapali pan ze mną? – spytała, zatrzymując na nim wejrzenie zeszklonych źrenic. – Miała na imię Sonja. Za parę dni skończyłaby trzydzieści lat. Ma dwóch synów – zaczęła; palce drżały jej, kiedy wyciągała niewprawnie papierosa, jak w chorobie. Podejrzewała, że była chora, choć nikt nie postawił diagnozy; że któregoś dnia powiedzą jej, że przez całe życie była, a teraz jest już za późno.
Folke Baantjer
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Sob 8 Lip - 18:34
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Jego ciało zawsze było zbyt słabe, by udźwignąć zmęczone serce – ciężar nie mieścił się na wąskich ramionach, a osierdzie pełne było niedokładnych ściegów, blizn, które pękały przy każdym, rwącym napięciu tętna; pragnął mieć zdeterminowane spojrzenie swojego brata i życzliwy uśmiech swojej siostry, lecz łzy uciskały go pod grdyką jak węzeł – nie mógł oddychać, dopóki nie zeszkliły się w kącie spojrzenia, spływając po zaczerwienionych wstydem policzkach, nie miał siły, by pchnąć żałobę dość głęboko pomiędzy trzewia, więc ta nieustannie wynurzała się na powierzchnię, w koszmarach i na jawie. Chłopcy wskazywali go sobie palcami i prychali śmiechem, pisali złośliwe obelgi na okładkach podręczników i zamykali go w dziewczęcej łazience, dopóki przechodząca korytarzem nauczycielka nie kazała im odsunąć się od drzwi, on tymczasem milczał i kurczył się we własnym ciele, starał się nie krzyczeć, kiedy Ruben wmuszał mu głowę w dół umywalki i odciął nożyczkami włosy, opadające falą na zdrętwiały kark, wstrzymywać oddech, kiedy popychano go na korytarzu, aż przewracał się na podłogę, uderzając kolanami o wystające gwoździe. Serce powoli nabrzmiewało jednak opuchlizną – wyczuwał między żebrami tkliwą purpurę, a wszystko, co czuł, rosło większe niż jego ciało, więc podciągał nogi pod drżącą brodę i obejmował się ramionami, jakby próbował zająć sobą jak najmniej przestrzeni, skurczyć się do rozmiarów mrówki i zniknąć pomiędzy frędzlami dywanu, wraz ze wszystkim, co rwało się w jego piersi; chłopcy nie powinni płakać, powtarzał Jørgen, a on kulił się jeszcze bardziej, nigdy nie wyrośnie na mężczyznę, jeśli będziesz mu na to pozwalała. Miał zaledwie czternaście lat – próbował przełykać swój strach, lecz tego samego wieczoru wymiotował nim na podłogę, trzęsąc się, kiedy Helene przemywała mu gorączkę ze spoconego czoła i zapewniała, że nic się nie stało, choć on czuł się, jakby miał nie przeżyć najbliższej nocy. Nigdy nie nauczył się prosić o pomoc – pozwalał, by serce jątrzyło się do czerwoności i ukrywał swoją chorobę pod kołdrą, dopóki ból sprawiał, że nie był w stanie poruszyć nogami lub trzymać oczu otwartych, a kiedy Malte pobił go tak mocno, że był w stanie spać jedynie na plecach, nie odważył się nawet pomyśleć, że ktoś go uratuje; być może nie sądził, że na to zasługiwał, być może miał nadzieję, że niedługo wszystko dobiegnie końca.
Odkąd mieszkał z Bertramem, starał się nie przełykać emocji w dół gardła, nie płakał za zamkniętymi drzwiami i nie wygłuszał dudniących uderzeń serca, po raz pierwszy od dawna pozwalając mu bić – rzadziej dławił się wspomnieniami, choć w snach powracały równie żywe i bolesne, co przedtem. Kiedy był dzieckiem, często wyobrażał sobie, że mógłby zagubić się w otaczającym go krajobrazie – położyć się na brunatnym dnie lasu, dopóki nie obrosłoby go gęste futro mchu i bardziej niż chłopca przypominałby rachityczne korzenie drzewa, stać na wietrze, aż nie czułby dłużej własnego ciała, zanurzyć się w wodzie i zamknąć oczy w oczekiwaniu, aż czerwień pod powiekami wypełni się błękitem, przepastnym odcieniem morskiego abysalu; często musiał przypominać sobie o oddychaniu, o byciu obecnym w rzeczywistości, jakby próbował wciąż utrzymywać swoją świadomość na powierzchni, upewniać się, że nie zatonęła – tamtego dnia, kiedy wrócił do domu roztrzęsiony i przemarznięty, czuł, jak coś w jego wnętrzu zaciska się i oddala, więc trzymał dłoń Bertrama i prosił, żeby go nie zostawiał, żeby nigdy nie zostawiał go samego z podobnymi myślami. Nie chciał się dłużej bać – strach zakorzenił się w nim jednak zbyt głęboko, wrósł pod osierdzie jak pnącza winorośli, oplecione ciasno wokół kruchych cegieł fasady, a on wyczuwał każde poruszenie, jakby lęk był zwierzęciem, żyjącym głęboko w jego piersi; tego samego wieczoru długo myślał o Gerdzie – czy jej myśli też zacisnęły się w ciasny gruzeł pod skronią? Czy za każdym razem, gdy zaciskała powieki, widziała śmierć o beznamiętnej, bladej twarzy i oczach wpatrzonych w niebo? Czy serce biło jej mocniej, kiedy wychodziła z mieszkania?
Skinął głową, zawstydzony – zaklęcie pulsowało mu w żyłach jeszcze na długo po tym, jak na miejsce dotarła straż, a w źrenicach odbijało się cudze spojrzenie; był pewien, że jego ciało było za słabe, bo noga rwała go tępym bólem, a utykanie stało się wyraźniejsze w jasnym, natarczywym świetle komisariatu. Pamiętał, że siedział w ciasnym pomieszczeniu i odpowiadał na pytania, choć nie zapamiętał żadnego z nich, nie słyszał własnego głosu, kiedy tłumaczył, co się wydarzyło, nie potrafił powstrzymać łez, które pociekły mu po twarzy – oficerowie przyglądali mu się z rozgoryczeniem; żaden z nich nie sięgnął po chusteczkę. Gerda patrzyła tymczasem z troską, której nie potrafił w pełni zrozumieć, bo nie wiedział, jak utrzymać ją w dłoniach – przeprosił ją, cicho, prawie szeptem, jakby wstydził się swojego zakłopotania, sposobu, w jaki głos łamał mu się na niektórych słowach, oddech spłycał nagłym niepokojem, a serce biło w piersi tak głośno, że kiedy oboje milczeli, był pewien, że je słyszała.
– Dziękuję – przetarł oczy brzegiem rękawa, kiedy kobieta stała do niego tyłem, a na miękkim, jasnym materiale swetra pozostała niewielka plama wilgoci. Na schodach pożarowych powietrze było chłodne i lekkie – odetchnął głębiej, wdzięczny, że nie stali wewnątrz budynku, za jednymi z sześciorga identycznych drzwi, rozciągniętych szpalerem wzdłuż wąskiego korytarza; przez chwilę spoglądał na szerzącą się w dole panoramę dzielnicy, dłoń zadrżała mu jednak, zanim zacisnął palce na brzegu metalowej barierki, jakby obawiał się spojrzeć w dół, nie ufał instynktom własnego ciała. Przysiadł ostrożnie na schodach obok Gerdy, opierając ramię o zimną barierkę. – Nie mam w zwyczaju... – zaczął, czując, jak coś w jego wnętrzu zaczyna łamać się i drżeć – nie chciał dłużej się bać, nie mógł nieustannie od tego uciekać – kiedy skończyła mówić, wyciągnął powoli dłoń, przyjmując cienką bibułkę papierosa. – W takim razie zapalmy razem... za Sonję. – chciał ją pocieszyć, ale nie wiedział, co zrobić z rękami, jak ułożyć usta, gdzie zatrzymać wzrok; zaklęcie szczęknęło cicho i gilza rozbłysła pomarańczowym oczkiem, jątrząc się na tle ciemnej fasady. Drgnął wyraźnie, w końcu uniósł jednak dłoń do ust, zaciągając się dymem – najpierw szorstkim, pobudzającym zmęczone tętno, przerażająco podobnym do spalenizny, która w dzieciństwie wyściełała mu płuca, lecz po chwili mięśnie rozluźniły się, a pierś rozszerzyła kolejnym wdechem, pozwalając nabrać powietrza, którego haust nieoczekiwanie przyniósł mu ulgę. Obłok nikotyny sprawił, że przez chwilę miał wrażenie, jakby oglądał miasto przez gęstą mgłę; oczy go piekły, nie zauważył, kiedy łzy zebrały się w kącikach i spłynęły po policzkach – dopiero, kiedy poczuł słany posmak na górnej wardze, odchylił głowę, po czym zakrył dłonią usta, wpatrując się w szczeliny pomiędzy schodami, choć te stawały się niewyraźne i zamazane. Bolało go gardło, z trudem przełknął ślinę. – Chciałbym zanieść jej kwiaty.
Odkąd mieszkał z Bertramem, starał się nie przełykać emocji w dół gardła, nie płakał za zamkniętymi drzwiami i nie wygłuszał dudniących uderzeń serca, po raz pierwszy od dawna pozwalając mu bić – rzadziej dławił się wspomnieniami, choć w snach powracały równie żywe i bolesne, co przedtem. Kiedy był dzieckiem, często wyobrażał sobie, że mógłby zagubić się w otaczającym go krajobrazie – położyć się na brunatnym dnie lasu, dopóki nie obrosłoby go gęste futro mchu i bardziej niż chłopca przypominałby rachityczne korzenie drzewa, stać na wietrze, aż nie czułby dłużej własnego ciała, zanurzyć się w wodzie i zamknąć oczy w oczekiwaniu, aż czerwień pod powiekami wypełni się błękitem, przepastnym odcieniem morskiego abysalu; często musiał przypominać sobie o oddychaniu, o byciu obecnym w rzeczywistości, jakby próbował wciąż utrzymywać swoją świadomość na powierzchni, upewniać się, że nie zatonęła – tamtego dnia, kiedy wrócił do domu roztrzęsiony i przemarznięty, czuł, jak coś w jego wnętrzu zaciska się i oddala, więc trzymał dłoń Bertrama i prosił, żeby go nie zostawiał, żeby nigdy nie zostawiał go samego z podobnymi myślami. Nie chciał się dłużej bać – strach zakorzenił się w nim jednak zbyt głęboko, wrósł pod osierdzie jak pnącza winorośli, oplecione ciasno wokół kruchych cegieł fasady, a on wyczuwał każde poruszenie, jakby lęk był zwierzęciem, żyjącym głęboko w jego piersi; tego samego wieczoru długo myślał o Gerdzie – czy jej myśli też zacisnęły się w ciasny gruzeł pod skronią? Czy za każdym razem, gdy zaciskała powieki, widziała śmierć o beznamiętnej, bladej twarzy i oczach wpatrzonych w niebo? Czy serce biło jej mocniej, kiedy wychodziła z mieszkania?
Skinął głową, zawstydzony – zaklęcie pulsowało mu w żyłach jeszcze na długo po tym, jak na miejsce dotarła straż, a w źrenicach odbijało się cudze spojrzenie; był pewien, że jego ciało było za słabe, bo noga rwała go tępym bólem, a utykanie stało się wyraźniejsze w jasnym, natarczywym świetle komisariatu. Pamiętał, że siedział w ciasnym pomieszczeniu i odpowiadał na pytania, choć nie zapamiętał żadnego z nich, nie słyszał własnego głosu, kiedy tłumaczył, co się wydarzyło, nie potrafił powstrzymać łez, które pociekły mu po twarzy – oficerowie przyglądali mu się z rozgoryczeniem; żaden z nich nie sięgnął po chusteczkę. Gerda patrzyła tymczasem z troską, której nie potrafił w pełni zrozumieć, bo nie wiedział, jak utrzymać ją w dłoniach – przeprosił ją, cicho, prawie szeptem, jakby wstydził się swojego zakłopotania, sposobu, w jaki głos łamał mu się na niektórych słowach, oddech spłycał nagłym niepokojem, a serce biło w piersi tak głośno, że kiedy oboje milczeli, był pewien, że je słyszała.
– Dziękuję – przetarł oczy brzegiem rękawa, kiedy kobieta stała do niego tyłem, a na miękkim, jasnym materiale swetra pozostała niewielka plama wilgoci. Na schodach pożarowych powietrze było chłodne i lekkie – odetchnął głębiej, wdzięczny, że nie stali wewnątrz budynku, za jednymi z sześciorga identycznych drzwi, rozciągniętych szpalerem wzdłuż wąskiego korytarza; przez chwilę spoglądał na szerzącą się w dole panoramę dzielnicy, dłoń zadrżała mu jednak, zanim zacisnął palce na brzegu metalowej barierki, jakby obawiał się spojrzeć w dół, nie ufał instynktom własnego ciała. Przysiadł ostrożnie na schodach obok Gerdy, opierając ramię o zimną barierkę. – Nie mam w zwyczaju... – zaczął, czując, jak coś w jego wnętrzu zaczyna łamać się i drżeć – nie chciał dłużej się bać, nie mógł nieustannie od tego uciekać – kiedy skończyła mówić, wyciągnął powoli dłoń, przyjmując cienką bibułkę papierosa. – W takim razie zapalmy razem... za Sonję. – chciał ją pocieszyć, ale nie wiedział, co zrobić z rękami, jak ułożyć usta, gdzie zatrzymać wzrok; zaklęcie szczęknęło cicho i gilza rozbłysła pomarańczowym oczkiem, jątrząc się na tle ciemnej fasady. Drgnął wyraźnie, w końcu uniósł jednak dłoń do ust, zaciągając się dymem – najpierw szorstkim, pobudzającym zmęczone tętno, przerażająco podobnym do spalenizny, która w dzieciństwie wyściełała mu płuca, lecz po chwili mięśnie rozluźniły się, a pierś rozszerzyła kolejnym wdechem, pozwalając nabrać powietrza, którego haust nieoczekiwanie przyniósł mu ulgę. Obłok nikotyny sprawił, że przez chwilę miał wrażenie, jakby oglądał miasto przez gęstą mgłę; oczy go piekły, nie zauważył, kiedy łzy zebrały się w kącikach i spłynęły po policzkach – dopiero, kiedy poczuł słany posmak na górnej wardze, odchylił głowę, po czym zakrył dłonią usta, wpatrując się w szczeliny pomiędzy schodami, choć te stawały się niewyraźne i zamazane. Bolało go gardło, z trudem przełknął ślinę. – Chciałbym zanieść jej kwiaty.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Sob 22 Lip - 0:35
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nie miała odwagi wrócić tam jeszcze raz. Spoglądała czasem na adres zapisany na brzegu kartki i czuła, że powinna – powinność stawała się łudząco podobna do poczucia winy – ale nie miała odwagi zapukać w drzwi jej rodziny ponownie; tłumaczyła sobie, że nie chciała naruszać ponownie ich spokoju, dokładać do nieszczęścia własnej impertynencji, w rzeczywistości jednak nie mogła zapomnieć o dziecięcym śmiechu dobiegającym z górnego piętra, podczas gdy starsza kobieta chowała za ustami duszący szloch. Chłopcy nie zeszli na dół, słyszała jedynie ich głosy i dudnienie małych stóp o podłogę, niewinną nieświadomość – gdyby poszła tam znowu, musiałaby spojrzeć im w oczy zmienione pierwszą tragedią, zaskakującą ich w życiu przedwcześnie; wyobrażała sobie, że musieli, podobnie jak inne dzieci nieświadome jeszcze przemijalności wszystkiego, sądzić, że rodzice będą zawsze: słońce zgaśnie za horyzontem, a Sonja otworzy drzwi wspólnej sypialni, by ucałować ich czoła i sprawdzić, czy pod łóżkiem nie ma koszmarów. Musiałaby spojrzeć im w chłopięce oczy i znaleźć w nich tę tragedię zasypiania bez matczynego pocałunku – brakowało jej odwagi. Wyobrażała sobie, że łatwiej było nigdy nie poczuć podobnej miłości niż stracić ją tak wcześnie; co im mówili, kiedy bezwiednie, prowadzeni przyzwyczajeniem i pewnością, że będzie z nimi zawsze, wołali ją przez płacz? Kto wypełniał te wszystkie drobne rytuały, które istniały w ich życiu, odkąd pamiętali, a które znali wyłącznie oni i Sonja? Kto wypełniał wszystkie te miejsca, w których jej nagle brakowało? Myślała o nich i tęskniła za swoją matką – jeszcze przecież obecną, witającą ją zawsze ciepłym objęciem i wyrozumiałym uśmiechem, nieważne, jak bardzo zmęczył ją dzień; zawsze znajdowała dla niej jeszcze trochę siły, jeszcze trochę bezgranicznej matczynej miłości.
Przesunęła się odrobinę, czyniąc mu miejsce obok siebie na metalowym schodku, zanim jednak usiadł, wstrzymała go łagodnie, by oddać mu część swoich dokumentów – mama zawsze powtarzała, że od siedzenia na zimnym można złapać wilka, mruknęła mimochodem z lekkim uśmiechem, myśląc niej bezwolnie jeszcze raz, z czułą melancholią; nieświadoma popełnionego przypadkiem żartu. Uchyliła wieczko kartonu zachęcająco, zanim wybrała papierosa dla siebie; obracała go chwilę w palcach, ten swój mały lęk lub mały przejaw odwagi – wsunęła go w końcu między wargi, rozpalonego cichym zaklęciem, powtórzonym wiernie za mężczyzną i przez chwilę nie mówiła nic, przez chwilę smakowała dym na języku, w gardle i w delikatnych miechach płuc, a kiedy w końcu miasto przed jej oczami skryło się za szarym obłokiem oddechu, przyduszony kaszel ścisnął jej gardło i pochyliła osłonięte dłonią usta w przeciwną stronę. Nie odczuła ulgi; nie odczuwała też żadnej przyjemności ani szczętu zrozumienia dla palących, dym drażnił jej węch i spojówki – mimo to, spróbowała znowu, trzymając papierosa w palcach z wyraźną niezręcznością. Wydawało jej się jednak, że potrafiła zrozumieć przynajmniej dziewczęta chowające się z papierosami za szkołą w towarzystwie; był coś uspokajającego w tym momencie rozdzielonym na dwoje z jednego pudełka. Kiedy przechyliła w końcu łagodnie głowę, spostrzegła łzę na jego policzku; zdała sobie sprawę, że jej rzęsy też były wilgotne – i że wilgoć ta w kąciku ust była słona jak bezradność ocierana z policzków bezsennymi wieczorami.
Nie przyglądała mu się, z grzeczności – kiedy odchylił głowę, pochyliła lekko czoło, wolną dłonią skubiąc zaciągnięty materiał spódnicy na kolanie; zauważyła dopiero, że zdarła czubki nowych eleganckich butów na niskich, wygodnych obcasach.
– Pójdę z panem – odpowiedziała ciepło, odsuwając wzbierający na końcu papierosa popiół od swojego ubrania prewencyjnie. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko – uściśliła odruchem wyuczonej grzeczności, zerkając na niego z pewną nieśmiałością, odwracając lico tylko trochę, by móc spojrzeć na niego ponad swoim pochylonym ramieniem; dłoń uniesioną miał do ust, rzęsy zaskakująco długie, łza zatrzymała się w zewnętrznym kąciku oka nieruchomo i miała ochotę ją dla niego zetrzeć; wydawało jej się, z jakiegoś powodu, że nie byłoby w tym nic niewłaściwego ani niezręcznego, jak gdyby śmierć zbliżyła ich wystarczająco, choć nie znali się w ogóle; a przynajmniej on nie znał jej. Może, właściwie, wszyscy tak się przy nim czuli, znali go przecież z ekranów kinowych i z wiadomości, mówili o nim po imieniu, o jego pracy i o jego życiu, choć o tym nigdy sam nie mówił wiele. – Za pół godziny kończę pracę, jeśli chciałby pan poczekać. Planowałam pójść w tym tygodniu w wolnej chwili – uśmiechała się lekko, niepomna jego łez; choć niezdolna pohamować niewinnego zainteresowania, przypominając sobie, kim właściwie był. – Chłopcy zostawili jej swoje pluszaki. Zamówiłam pudełeczka z przeszklonymi frontami, żeby nie zmokły, chciałam odebrać je po drodze. Starszy ma tylko osiem lat, jego brat sześć. Sonja wychowywała ich sama ze swoją matką, są teraz pod jej opieką – dodała, nie zauważając momentu, kiedy zaczęła wypełniać komfortową ciszę prostymi słowami; mówiącymi o tym wszystkim w sposób tak przyziemny, jakby nie zastanawiała się, czy trawiły go koszmary; jakby w tej śmierci było coś zwyczajnego. Czuła jeszcze łzy wzbierające jej powoli na spojrzeniu, ale nie ocierała ich; nie były palące, po prostu były; po prostu oboje byli, w tej dziwacznej, niezwyczajnej sytuacji, wobec śmierci, która nie należała do nich, by ją opłakiwać. – Ciągle zastanawiam się, co mogłabym dla nich zrobić. A potem myślę, że nawet mnie nie znają. Nie wiem, jak mogłabym się im przedstawić – była zaskakująco spokojna; strąciła popiół z papierosa na kratkę pod butem i strąciła go podeszwą w puste przestrzenie. Było jej trochę niedobrze, może od dymu, może od bezradności, która zdawała się przy nim tak spokojna; pociągnęła jeszcze jeden wdech i znów zakasłała, po czym przycisnęła koniec papierosa do barierki obok ramienia, pozostawiając na metalu białawą smugę. Łagodny wiatr wyplątywał włosy z schludnego opięcia, owiewał policzki rozgrzane lekkim rumieńcem zawstydzenia; nie chciała przytłaczać go w ten sposób.
– Przepraszam. Nie wiedziałam, z kim o tym porozmawiać. Nie wiedziałam jak, a pan... – nie uśmiechała się dłużej, głos zgasł jej w gardle wymownie, pan przecież rozumie, chociaż właściwie nie wiedziała, nie powinna być może tego zakładać, chciała, po prostu, w końcu komuś powiedzieć, tymczasem wcale nie czuła ulgi. Kiedy na niego spojrzała, symetryczna łza zalśniła zatrzymana w kącika jej oka, zbierając ciemny tusz z rzęs. – Nie jest pan wcale taki, jak mówiła moja mama – mruknęła w końcu, przegryzając smutek bladym uśmiechem silącym się na przyjemny żart. – Była przekonana, że prywatnie jest pan okropnym człowiekiem. Nigdy jej nie wierzyłam.
Przesunęła się odrobinę, czyniąc mu miejsce obok siebie na metalowym schodku, zanim jednak usiadł, wstrzymała go łagodnie, by oddać mu część swoich dokumentów – mama zawsze powtarzała, że od siedzenia na zimnym można złapać wilka, mruknęła mimochodem z lekkim uśmiechem, myśląc niej bezwolnie jeszcze raz, z czułą melancholią; nieświadoma popełnionego przypadkiem żartu. Uchyliła wieczko kartonu zachęcająco, zanim wybrała papierosa dla siebie; obracała go chwilę w palcach, ten swój mały lęk lub mały przejaw odwagi – wsunęła go w końcu między wargi, rozpalonego cichym zaklęciem, powtórzonym wiernie za mężczyzną i przez chwilę nie mówiła nic, przez chwilę smakowała dym na języku, w gardle i w delikatnych miechach płuc, a kiedy w końcu miasto przed jej oczami skryło się za szarym obłokiem oddechu, przyduszony kaszel ścisnął jej gardło i pochyliła osłonięte dłonią usta w przeciwną stronę. Nie odczuła ulgi; nie odczuwała też żadnej przyjemności ani szczętu zrozumienia dla palących, dym drażnił jej węch i spojówki – mimo to, spróbowała znowu, trzymając papierosa w palcach z wyraźną niezręcznością. Wydawało jej się jednak, że potrafiła zrozumieć przynajmniej dziewczęta chowające się z papierosami za szkołą w towarzystwie; był coś uspokajającego w tym momencie rozdzielonym na dwoje z jednego pudełka. Kiedy przechyliła w końcu łagodnie głowę, spostrzegła łzę na jego policzku; zdała sobie sprawę, że jej rzęsy też były wilgotne – i że wilgoć ta w kąciku ust była słona jak bezradność ocierana z policzków bezsennymi wieczorami.
Nie przyglądała mu się, z grzeczności – kiedy odchylił głowę, pochyliła lekko czoło, wolną dłonią skubiąc zaciągnięty materiał spódnicy na kolanie; zauważyła dopiero, że zdarła czubki nowych eleganckich butów na niskich, wygodnych obcasach.
– Pójdę z panem – odpowiedziała ciepło, odsuwając wzbierający na końcu papierosa popiół od swojego ubrania prewencyjnie. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko – uściśliła odruchem wyuczonej grzeczności, zerkając na niego z pewną nieśmiałością, odwracając lico tylko trochę, by móc spojrzeć na niego ponad swoim pochylonym ramieniem; dłoń uniesioną miał do ust, rzęsy zaskakująco długie, łza zatrzymała się w zewnętrznym kąciku oka nieruchomo i miała ochotę ją dla niego zetrzeć; wydawało jej się, z jakiegoś powodu, że nie byłoby w tym nic niewłaściwego ani niezręcznego, jak gdyby śmierć zbliżyła ich wystarczająco, choć nie znali się w ogóle; a przynajmniej on nie znał jej. Może, właściwie, wszyscy tak się przy nim czuli, znali go przecież z ekranów kinowych i z wiadomości, mówili o nim po imieniu, o jego pracy i o jego życiu, choć o tym nigdy sam nie mówił wiele. – Za pół godziny kończę pracę, jeśli chciałby pan poczekać. Planowałam pójść w tym tygodniu w wolnej chwili – uśmiechała się lekko, niepomna jego łez; choć niezdolna pohamować niewinnego zainteresowania, przypominając sobie, kim właściwie był. – Chłopcy zostawili jej swoje pluszaki. Zamówiłam pudełeczka z przeszklonymi frontami, żeby nie zmokły, chciałam odebrać je po drodze. Starszy ma tylko osiem lat, jego brat sześć. Sonja wychowywała ich sama ze swoją matką, są teraz pod jej opieką – dodała, nie zauważając momentu, kiedy zaczęła wypełniać komfortową ciszę prostymi słowami; mówiącymi o tym wszystkim w sposób tak przyziemny, jakby nie zastanawiała się, czy trawiły go koszmary; jakby w tej śmierci było coś zwyczajnego. Czuła jeszcze łzy wzbierające jej powoli na spojrzeniu, ale nie ocierała ich; nie były palące, po prostu były; po prostu oboje byli, w tej dziwacznej, niezwyczajnej sytuacji, wobec śmierci, która nie należała do nich, by ją opłakiwać. – Ciągle zastanawiam się, co mogłabym dla nich zrobić. A potem myślę, że nawet mnie nie znają. Nie wiem, jak mogłabym się im przedstawić – była zaskakująco spokojna; strąciła popiół z papierosa na kratkę pod butem i strąciła go podeszwą w puste przestrzenie. Było jej trochę niedobrze, może od dymu, może od bezradności, która zdawała się przy nim tak spokojna; pociągnęła jeszcze jeden wdech i znów zakasłała, po czym przycisnęła koniec papierosa do barierki obok ramienia, pozostawiając na metalu białawą smugę. Łagodny wiatr wyplątywał włosy z schludnego opięcia, owiewał policzki rozgrzane lekkim rumieńcem zawstydzenia; nie chciała przytłaczać go w ten sposób.
– Przepraszam. Nie wiedziałam, z kim o tym porozmawiać. Nie wiedziałam jak, a pan... – nie uśmiechała się dłużej, głos zgasł jej w gardle wymownie, pan przecież rozumie, chociaż właściwie nie wiedziała, nie powinna być może tego zakładać, chciała, po prostu, w końcu komuś powiedzieć, tymczasem wcale nie czuła ulgi. Kiedy na niego spojrzała, symetryczna łza zalśniła zatrzymana w kącika jej oka, zbierając ciemny tusz z rzęs. – Nie jest pan wcale taki, jak mówiła moja mama – mruknęła w końcu, przegryzając smutek bladym uśmiechem silącym się na przyjemny żart. – Była przekonana, że prywatnie jest pan okropnym człowiekiem. Nigdy jej nie wierzyłam.
Folke Baantjer
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Nie 13 Sie - 15:27
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nie zauważył, kiedy myśl o Sonji przeobraziła się we wspomnienie jego matki – prawie nie pamiętał, kim była, choć powoli przypominał sobie szafę wypełnioną barwnymi tkaninami, zebrane w pudełeczku szpilki o okrągłych, lśniących główkach i agrafki, które znajdował w całym domu, leżące na parapecie, wgniecione między frędzle dywanu, zamiecione głęboko pod drewnianą szafę; czasem, kiedy słońce sprawiało, że Bergdis częściej się uśmiechała, a rysy jej twarzy stawały się gładkie i nie tak surowe, pozwalała mu spędzać przedpołudnia w skromnej pracowni, gdzie przesuwał dłońmi po miękkich grzbietach bawełny, zamszu o gładkich, mszystych włosach i szeleszczącej taftcie, jakby były zwierzętami, układającymi karki pod matczyne dłonie – widywał je później na cudzych ramionach, grube, zimowe płaszcze i kobiece suknie, choć nie potrafił wytłumaczyć, skąd wiedział, które ubrania posiadały ściegi zaplecione w jej palcach; wszystko, co trzymała w szafie, spłonęło wraz z domem, a wełna, którą dotykał później, nigdy nie była już tak samo ciepła i delikatna co ta na Føroyarze. Wydawało mu się, że w młodości matka musiała być podobna do Sonji, bo miała to samo uprzejme spojrzenie, a skóra na jej policzkach marszczyła się podczas uśmiechu, nie posiadał jednak żadnego zdjęcia, na którym znajdowała się twarz Bergdis – w dzieciństwie codziennie, zanim zamknął oczy, starał się odtwarzać w pamięci jej portret, jakby wciąż malował go na nowo, z czasem jej tęczówki zmieniały jednak odcień z pistacjowych na szaroniebieski, a włosy sięgały do ramion lub otulały się kosmykami wokół policzków; wiedział jedynie, że ostatnie słowa, jakie do niego powiedziała, były głośnym krzykiem. Budził się nad ranem z gardłem bolącym od płaczu i myślał, że chciałby nie pamiętać jej wcale, myśl ta stawała się jednak grząska i lepka jak pecyna, a on był pewien, że słońce nie wzeszło jeszcze znad horyzontu tylko dlatego, że myśleć w ten sposób można było wyłącznie w ciemności – jak mógł chcieć pogrzebać wspomnienia własnej matki, własnego ojca? Czy ktokolwiek zdążył zapomnieć już o Sonji?
Papieros sączył się wąskim strumieniem dymu – wydawało mu się, że powietrze wokół stało się siwe i duszne, bo nawet własny oddech drapał go w gardło, zostawiając na podniebieniu ciężki smak nikotyny; nie wiedział, w którym miejscu w jego ciele zebrał się płacz, lecz czuł go na języku, ociężałego smogiem, wypełniającym mu usta. Odwrócił głowę, zawstydzony własną słabością, łzy przeszkliły mu jednak spojrzenie, zwieszając się na rzęsach i spływając po policzkach, kiedy przymknął oczy; przekonywał się, że Gerda nie zauważyła – wilgotnego rękawa, subtelnego drżenia, które poruszyło jego ramionami, niepewności, z jaką trzymał papierosa, z daleka od swojej twarzy, jakby obawiał się spojrzeć w złociste oczko, przeżerające się przez cienki filtr, mimo to podświadomie spodziewał się rozgoryczenia, tego samego, z jakim spoglądała na niego Helene, subtelnego przypomnienia, że nie powinien, bo płacz nie przysługiwał chłopcom w jego wieku, nie przysługiwał mężczyznom. Kobiecy głos okazał się jednak ciepły i wyrozumiały, a on ponownie przetarł twarz rękawem, spoglądając w stronę młodej stażystki – miała lśniące, kasztanowe oczy, tak ładne, że chciało się, by na ciebie patrzyły; nie zasługiwała na to, by oglądać śmierć w ten sposób, nagą pod warstwą białej zmarzliny, zaczerwienioną od krwi, z twarzą tak pobladłą, że trudno było wyobrazić sobie, że nie zawsze wyglądała w ten sposób, bo za życia była przecież okrągła i pełna barw, z życzliwym uśmiechem rozciągniętym na szerokich ustach.
– Dziękuję. – głos wciąż miał słaby, jakby sądził, że jeśli powie coś więcej, słowa zarwą mu się w krtani i upadną boleśnie na dno sumienia. – Nie wiem, czy dałbym radę pójść sam. – chciał powiedzieć, że była bardzo miła, że ludzie rzadko traktowali go w ten sposób – kiedy w mieście wisiały jeszcze filmowe plakaty, nieznajomi często podchodzili do niego i zaciskali mu dłonie na ramionach, prosili o zdjęcie, o autograf, o uśmiech, a on nie potrafił im odmawiać, choć bał się, gdy przysiadali się do jego stolika, krzyczeli z przeciwnej strony ulicy i podążali za nim do domu, bo kiedy zamykał za sobą drzwi, widział ich jeszcze przez okno, stłoczonych pod kamienicą i wymachujących dłońmi, jakby dobrze go znali, choć on nigdy nie wiedział, kim byli; zawsze był uprzejmy, choć jego gesty okazywały się sztywne i wymuszone, a sposób, w jaki odsuwał się ostrożnie, kiedy próbowano objąć go w talii – niegrzeczny i protekcjonalny, więc kiedy Malte przystanął pod fasadą i spytał nie zaprosisz mnie do mieszkania?, jakby był mu winny swoją gościnność, uśmiechnął się tylko przepraszająco i pozwolił mu wejść do środka. – Mogę zaczekać – szepnął, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że jego myśli zaplątały się w opary papierosowego dymu, choć Gerda wydawała się tego nie zauważyć – mówiła dalej, spokojnie, z przejęciem, jakby opowiadała mu o czymś prostym, nie o tym, jak ciężko było dalej żyć po cudzej śmierci. – Myślę, że tylko byśmy im przypominali... o tym, co się wydarzyło – odetchnął cicho, przypominając sobie wszystkich ludzi, którzy próbowali mu pomóc, a którym nie pozwalał się nawet dotknąć – oficerom na lokalnym komisariacie, przepytującym go w ciasnym pomieszczeniu o betonowych ścianach, lekarzach, próbujących przytrzymać go za ramiona, kiedy wyrywał się z płaczem w stronę okna, sąsiadach, którzy przychodzili go pocieszyć, lecz nie byli w stanie nawet spojrzeć mu w oczy; wszyscy przypominali mu rodzicach, o tym, że już nigdy ich nie zobaczy. – Żałuję, że nie znałem jej za życia. Łatwiej byłoby mi o niej pamiętać, może nie widziałbym tylko... – urwał myśl, bo pod powiekami znów stanęły mu źrenice bezwładnie wpatrzone w niebo i skóra ponacinana bliznami run; nie miał siły o tym mówić, nie dzisiaj; już nie płakał, choć oczy wciąż miał szklane od łez, rzęsy pociemniałe zastygłą na nich wilgocią. Popiół spadł tymczasem z papierosa na metalowe schody, a on zdał sobie sprawę, że palce miał ledwie zaciśnięte wokół popielatego filtra, choć oczko wciąż jątrzyło się czerwienią; drgnął, przyciągnięty tonem głosu Gerdy, choć jej słowa zakłuły go strachem, ukrytym głęboko w ściśniętej piersi.
– Nie jestem dobrym człowiekiem – zaprzeczył, jeszcze zanim zdążył zastanowić się nad odpowiedzią; zaprzeczył, choć chciał jedynie zapytać jej, dlaczego. – Może pani mama miała rację – dodał ciszej, gasząc papierosa o brzeg metalowej barierki i odsuwając się, kiedy pojedyncze iskry opadły z sykiem na podłogę.
Papieros sączył się wąskim strumieniem dymu – wydawało mu się, że powietrze wokół stało się siwe i duszne, bo nawet własny oddech drapał go w gardło, zostawiając na podniebieniu ciężki smak nikotyny; nie wiedział, w którym miejscu w jego ciele zebrał się płacz, lecz czuł go na języku, ociężałego smogiem, wypełniającym mu usta. Odwrócił głowę, zawstydzony własną słabością, łzy przeszkliły mu jednak spojrzenie, zwieszając się na rzęsach i spływając po policzkach, kiedy przymknął oczy; przekonywał się, że Gerda nie zauważyła – wilgotnego rękawa, subtelnego drżenia, które poruszyło jego ramionami, niepewności, z jaką trzymał papierosa, z daleka od swojej twarzy, jakby obawiał się spojrzeć w złociste oczko, przeżerające się przez cienki filtr, mimo to podświadomie spodziewał się rozgoryczenia, tego samego, z jakim spoglądała na niego Helene, subtelnego przypomnienia, że nie powinien, bo płacz nie przysługiwał chłopcom w jego wieku, nie przysługiwał mężczyznom. Kobiecy głos okazał się jednak ciepły i wyrozumiały, a on ponownie przetarł twarz rękawem, spoglądając w stronę młodej stażystki – miała lśniące, kasztanowe oczy, tak ładne, że chciało się, by na ciebie patrzyły; nie zasługiwała na to, by oglądać śmierć w ten sposób, nagą pod warstwą białej zmarzliny, zaczerwienioną od krwi, z twarzą tak pobladłą, że trudno było wyobrazić sobie, że nie zawsze wyglądała w ten sposób, bo za życia była przecież okrągła i pełna barw, z życzliwym uśmiechem rozciągniętym na szerokich ustach.
– Dziękuję. – głos wciąż miał słaby, jakby sądził, że jeśli powie coś więcej, słowa zarwą mu się w krtani i upadną boleśnie na dno sumienia. – Nie wiem, czy dałbym radę pójść sam. – chciał powiedzieć, że była bardzo miła, że ludzie rzadko traktowali go w ten sposób – kiedy w mieście wisiały jeszcze filmowe plakaty, nieznajomi często podchodzili do niego i zaciskali mu dłonie na ramionach, prosili o zdjęcie, o autograf, o uśmiech, a on nie potrafił im odmawiać, choć bał się, gdy przysiadali się do jego stolika, krzyczeli z przeciwnej strony ulicy i podążali za nim do domu, bo kiedy zamykał za sobą drzwi, widział ich jeszcze przez okno, stłoczonych pod kamienicą i wymachujących dłońmi, jakby dobrze go znali, choć on nigdy nie wiedział, kim byli; zawsze był uprzejmy, choć jego gesty okazywały się sztywne i wymuszone, a sposób, w jaki odsuwał się ostrożnie, kiedy próbowano objąć go w talii – niegrzeczny i protekcjonalny, więc kiedy Malte przystanął pod fasadą i spytał nie zaprosisz mnie do mieszkania?, jakby był mu winny swoją gościnność, uśmiechnął się tylko przepraszająco i pozwolił mu wejść do środka. – Mogę zaczekać – szepnął, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że jego myśli zaplątały się w opary papierosowego dymu, choć Gerda wydawała się tego nie zauważyć – mówiła dalej, spokojnie, z przejęciem, jakby opowiadała mu o czymś prostym, nie o tym, jak ciężko było dalej żyć po cudzej śmierci. – Myślę, że tylko byśmy im przypominali... o tym, co się wydarzyło – odetchnął cicho, przypominając sobie wszystkich ludzi, którzy próbowali mu pomóc, a którym nie pozwalał się nawet dotknąć – oficerom na lokalnym komisariacie, przepytującym go w ciasnym pomieszczeniu o betonowych ścianach, lekarzach, próbujących przytrzymać go za ramiona, kiedy wyrywał się z płaczem w stronę okna, sąsiadach, którzy przychodzili go pocieszyć, lecz nie byli w stanie nawet spojrzeć mu w oczy; wszyscy przypominali mu rodzicach, o tym, że już nigdy ich nie zobaczy. – Żałuję, że nie znałem jej za życia. Łatwiej byłoby mi o niej pamiętać, może nie widziałbym tylko... – urwał myśl, bo pod powiekami znów stanęły mu źrenice bezwładnie wpatrzone w niebo i skóra ponacinana bliznami run; nie miał siły o tym mówić, nie dzisiaj; już nie płakał, choć oczy wciąż miał szklane od łez, rzęsy pociemniałe zastygłą na nich wilgocią. Popiół spadł tymczasem z papierosa na metalowe schody, a on zdał sobie sprawę, że palce miał ledwie zaciśnięte wokół popielatego filtra, choć oczko wciąż jątrzyło się czerwienią; drgnął, przyciągnięty tonem głosu Gerdy, choć jej słowa zakłuły go strachem, ukrytym głęboko w ściśniętej piersi.
– Nie jestem dobrym człowiekiem – zaprzeczył, jeszcze zanim zdążył zastanowić się nad odpowiedzią; zaprzeczył, choć chciał jedynie zapytać jej, dlaczego. – Może pani mama miała rację – dodał ciszej, gasząc papierosa o brzeg metalowej barierki i odsuwając się, kiedy pojedyncze iskry opadły z sykiem na podłogę.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Wto 29 Sie - 22:22
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Spokój, jaki rozlewał się w jej oddechu wraz z gryzącą wonią tytoniu i ciepłem cudzego ramienia przy jej ramieniu, był przyjemnym zaskoczeniem – nie mówiła o tym z nikim, a śmierć Sonji wciąż trzymała ją za gardło jak płacz, który nigdy nie nadszedł, przełykany w dół gardła wraz z jej imieniem, ilekroć rozmowa przystawała w miejscu, w którym mogłaby pomieścić jej wspomnienie i swój smutek; zamiast tego uśmiechała się blado, znajdowała inny temat, mówiła o małych rzeczach, mówiła o czytanych książkach, mówiła o pierwszych zapowiedziach wiosny, mówiła o sprawach łatwych, w poczuciu zwodniczej powinności, by nie wkładać więcej ciężaru w cudze dłonie – nie chciała zresztą płakać. Nie chciała przeżywać tej żałoby, która nie należała do niej ani przywoływać koszmarów do tych drobnych zakamarków życia, które wciąż przynosiły radość: w te małe rozmowy z ludźmi, których kochała, małe momenty, w których zdawało się czasem, że wszystko mogłoby wrócić do normalności, wreszcie zwolnić i odetchnąć. Rozpaczliwie próbowała trzymać się życia, choć zewsząd otaczały ją nekrologi i nazwiska czekające na swój nagrobny grawer – rozpaczliwie pragnęła stanowić cień tej normalności dla innych, być może, częściowo, z wmówionego sobie obowiązku; i dlatego, że była ich złakniona równie mocno. Tęskniła za czasem, kiedy pamięć wypełnioną miała krzyżówkowymi hasłami i definicjami zapamiętywanymi na egzaminy; czasami wydawało jej się, że było to jakieś inne życie, poprzednie i stracone, może nigdy nieprawdziwe – wydawało jej się wtedy, że nieszczęście to ciemny kształt na horyzoncie, historia napisana w gazecie, wrak starej łodzi na dnie morza obrośnięty pąklami, czarne belki ruiny domu, który spłonął w Tärnaby wiele lat wcześniej, zanim się urodziła albo śmierć podobna do śmierci dalekiej ciotki, która przeżyła całe długie życie i przy każdym pożegnaniu całowała ją w oba policzki, mówiąc jej, żeby była grzeczna i żeby uczyła się dobrze, i żeby uważała na chłopców, i żeby zajęła się mamą; zupełnie jakby umrzeć zamierzała jutro, choć zajęło jej to jeszcze parę lat. Mniejsze nieszczęścia były zwykłym porządkiem świata, rozbitym kubkiem, kłótnią wynikłą z nieporozumienia, przykrością wypowiedzianą przez pijanego znów ojca, dłonią Gosty trzymającą inną dłoń niż jej; i tonęły w szczęściu, tonęły w codzienności, krótkotrwałe. W dniu, kiedy aresztowali jej przyjaciela, coś w mechanizmie świata przeskoczyło, zmieniając pryzmat, przez jaki barwiło się życie, nosił małą rysę w miejscu jego nieobecności, uwierającą w źrenicę, zachodził ślepą winietą niepewności na brzegach im bliższa była dorosłość, a potem, po zaginięciu Josefa w mikroskopie, pod którym doświadczała ten mały własny wycinek ze stworzenia całego świata, nagle zgasło światło, a ona zdała sobie sprawę, że jest jedynie małą plamką pod szkiełkiem nieba i może tak naprawdę nikt nigdy nie spoglądał na nich z góry przez ciężki okular albo – może – nie był wcale dobry.
Rozpaczliwie pragnęła do tych dni wrócić, udawać, kiedy mogła, że nie zmieniło się nic – uśmiechać się i nie wspominać imienia Sonji przy ludziach, dla których to nieszczęście było jedynie ciemnym kształtem na horyzoncie. Wyobrażała sobie, że nie będzie potrafiła uspokoić płaczu, kiedy wreszcie wypowie jej imię na głos, tymczasem czuła zaskakujący spokój – przygnębiony i łzawy, gryzący dymem, ale prawie znośny. Nie musiała mu niczego tłumaczyć i była mu za to wdzięczna; była mu wdzięczna za to, że przyszedł i że ocierał dyskretnie rzęsy; że nie było to dla niego obojętne.
– Ma pan rację – mruknęła ciszej, spoglądając na wyciągniętą z materiału nitkę, próbując owinąć ją sobie wokół opuszki palca i przerwać paznokciem, zanim nie poddała się w końcu, przygładzając ją do spódnicy, łagodnie tym zawstydzona, tą nitką, otartymi czubkami butów, które cofnęła dyskretnie piętami do schodka, rozluźnionym upięciem kasztanowych włosów. – Chyba byłoby to trochę samolubne. Chyba próbowałabym uspokoić przede wszystkim siebie; mam wrażenie, że powinnam jakoś ich za to przeprosić. Nie ma w tym sensu, prawda? Chciałabym przeprosić ich za to wszystko, chyba za ten świat, wie pan? – podniosła przeszklone źrenice na uniesione czoła budynków, na poszarzałe dachy pokryte grynszpanowym porostem i nachmurzone niebo. – Kiedy się taki stał, dla pana? Taki zimny. Jakby nikt już na nas nie patrzył.
Nie miała prawa zadawać mu tak intymnych pytań; nie było w jej głosie jednak nic wymagającego odpowiedzi, nie było nawet rozżalenia – nie czuła go w sobie w tym momencie. Spoglądała w szarawe kłęby chmur, jakby mogła przejrzeć przez ich warstwy i odnaleźć za nimi stroskaną źrenicę. Mimo wszystko, wciąż wierzyła – wciąż modliła się czasem, na wszelki wypadek, gdyby zechcieli jej wysłuchać, niezrażona; co więcej im pozostawało?
– Myślę, że kiedyś zapomnimy – odparła, jakby odpowiadała mu na niewypowiedziane pytanie, cicho poruszona jego słowami; chciała mu powiedzieć ja też, również nie mogę spać, również próbuję wyobrazić ją sobie inaczej, to trudne. – Może tyle mogliśmy dla tych chłopców zrobić. Znaleźć ją, żeby oni mogli pamiętać ją inaczej. Nie wiem, czy to sprawia, że jest łatwiej, ale... – nie dokończyła, nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć; nie wiedziała, czy miało to jakieś znaczenie i czy myślenie w ten sposób nie było zwyczajnie irracjonalne, próbujące rozpaczliwie szukać sensu w czymś, co nie mogło go mieć, bo podobna tragedia nie powinna się wydarzyć, była czymś okrutnym i jeśli bogowie istnieli, była ich winą. Nie musiała ich rozgrzeszać. Była jednak zbyt zmęczona, by się złościć i zbyt zmęczona, by bogów tracić. – Przygotuję panu coś na sen. Moja mama prowadzi sklep alchemiczny, czasem jej pomagam, to nic wielkiego. Miewa pan koszmary?
Spojrzała na niego wreszcie, przechylając lekko głowę. Wyglądał inaczej niż na dużym ekranie filmowym i inaczej niż na scenie teatralnej, choć nie umiała uchwycić tej różnicy dokładnie. Był, oczywiście, bliższy, bardziej ludzki, niespodziewanie łagodny – jego oczy, zaczerwienione od łez, zdawały się w jakiś sposób skryte, jakby nie chciał, żeby go widziano. Nie umiała umieścić tego człowieka w tych rzeczach, które widziała w jego aktach. Uśmiechnęła się lekko.
– Moja mama nigdy z panem nie rozmawiała. Zdaje się, że mam przewagę – zauważyła, podciągając stopy na stopień i nachylając się, by wesprzeć przedramiona na uniesionych kolanach, czując jak przyduża marynarka odgina się nieładnie na jej barkach. – Nie wiem, czy niedobry człowiek zastanawia się, czy jest zły. Albo czy robi mu to w ogóle różnicę. Powiedziałabym, że był pan młody i że znalazł się pan pod ogromną presją, w wymagającym środowisku i przed tysiącami spojrzeń; to trudne.
Rozpaczliwie pragnęła do tych dni wrócić, udawać, kiedy mogła, że nie zmieniło się nic – uśmiechać się i nie wspominać imienia Sonji przy ludziach, dla których to nieszczęście było jedynie ciemnym kształtem na horyzoncie. Wyobrażała sobie, że nie będzie potrafiła uspokoić płaczu, kiedy wreszcie wypowie jej imię na głos, tymczasem czuła zaskakujący spokój – przygnębiony i łzawy, gryzący dymem, ale prawie znośny. Nie musiała mu niczego tłumaczyć i była mu za to wdzięczna; była mu wdzięczna za to, że przyszedł i że ocierał dyskretnie rzęsy; że nie było to dla niego obojętne.
– Ma pan rację – mruknęła ciszej, spoglądając na wyciągniętą z materiału nitkę, próbując owinąć ją sobie wokół opuszki palca i przerwać paznokciem, zanim nie poddała się w końcu, przygładzając ją do spódnicy, łagodnie tym zawstydzona, tą nitką, otartymi czubkami butów, które cofnęła dyskretnie piętami do schodka, rozluźnionym upięciem kasztanowych włosów. – Chyba byłoby to trochę samolubne. Chyba próbowałabym uspokoić przede wszystkim siebie; mam wrażenie, że powinnam jakoś ich za to przeprosić. Nie ma w tym sensu, prawda? Chciałabym przeprosić ich za to wszystko, chyba za ten świat, wie pan? – podniosła przeszklone źrenice na uniesione czoła budynków, na poszarzałe dachy pokryte grynszpanowym porostem i nachmurzone niebo. – Kiedy się taki stał, dla pana? Taki zimny. Jakby nikt już na nas nie patrzył.
Nie miała prawa zadawać mu tak intymnych pytań; nie było w jej głosie jednak nic wymagającego odpowiedzi, nie było nawet rozżalenia – nie czuła go w sobie w tym momencie. Spoglądała w szarawe kłęby chmur, jakby mogła przejrzeć przez ich warstwy i odnaleźć za nimi stroskaną źrenicę. Mimo wszystko, wciąż wierzyła – wciąż modliła się czasem, na wszelki wypadek, gdyby zechcieli jej wysłuchać, niezrażona; co więcej im pozostawało?
– Myślę, że kiedyś zapomnimy – odparła, jakby odpowiadała mu na niewypowiedziane pytanie, cicho poruszona jego słowami; chciała mu powiedzieć ja też, również nie mogę spać, również próbuję wyobrazić ją sobie inaczej, to trudne. – Może tyle mogliśmy dla tych chłopców zrobić. Znaleźć ją, żeby oni mogli pamiętać ją inaczej. Nie wiem, czy to sprawia, że jest łatwiej, ale... – nie dokończyła, nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć; nie wiedziała, czy miało to jakieś znaczenie i czy myślenie w ten sposób nie było zwyczajnie irracjonalne, próbujące rozpaczliwie szukać sensu w czymś, co nie mogło go mieć, bo podobna tragedia nie powinna się wydarzyć, była czymś okrutnym i jeśli bogowie istnieli, była ich winą. Nie musiała ich rozgrzeszać. Była jednak zbyt zmęczona, by się złościć i zbyt zmęczona, by bogów tracić. – Przygotuję panu coś na sen. Moja mama prowadzi sklep alchemiczny, czasem jej pomagam, to nic wielkiego. Miewa pan koszmary?
Spojrzała na niego wreszcie, przechylając lekko głowę. Wyglądał inaczej niż na dużym ekranie filmowym i inaczej niż na scenie teatralnej, choć nie umiała uchwycić tej różnicy dokładnie. Był, oczywiście, bliższy, bardziej ludzki, niespodziewanie łagodny – jego oczy, zaczerwienione od łez, zdawały się w jakiś sposób skryte, jakby nie chciał, żeby go widziano. Nie umiała umieścić tego człowieka w tych rzeczach, które widziała w jego aktach. Uśmiechnęła się lekko.
– Moja mama nigdy z panem nie rozmawiała. Zdaje się, że mam przewagę – zauważyła, podciągając stopy na stopień i nachylając się, by wesprzeć przedramiona na uniesionych kolanach, czując jak przyduża marynarka odgina się nieładnie na jej barkach. – Nie wiem, czy niedobry człowiek zastanawia się, czy jest zły. Albo czy robi mu to w ogóle różnicę. Powiedziałabym, że był pan młody i że znalazł się pan pod ogromną presją, w wymagającym środowisku i przed tysiącami spojrzeń; to trudne.
Folke Baantjer
Re: 11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Wto 19 Wrz - 15:24
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Często musiał przypominać sobie, że świat potrafił być życzliwy – słuchał melodii ptasich głosów i wyobrażał sobie, jak tworzą razem symfonię, a potem uchylał okno, aby wziąć do ręki leżące na parapecie pióro, rozpięte mereżką wzdłuż białej stosiny; szedł wzdłuż ulicy, poświęcając czas, aby zwrócić uwagę na kwiat iglicy wyrastający z pęknięcia w betonie lub zauważyć motyla o słomkowych skrzydłach, który pojawiał się w ogrodach wraz z nadejściem wiosny; unosił głowę i czuł, jak drobne przecinki śniegu rozpuszczają się na rumieńcach jego gorączki, opadając spiralami z rozgwieżdżonego firmamentu, dopóki Bertram nie obejmował go wokół talii, gładząc szeptem skórę w debrze obojczyka, powinieneś wrócić do łóżka, mówił, tymczasem oboje jeszcze długo wpatrywali się w niebo. Świat potrafił być życzliwy – mruczał, gdy głaskano go za uchem, wił gniazda u nasady gontowych dachów, zaplatał się wokół kamienic gorsetem kwiecistych pnączy i kładł się obok niego w łóżku, bezpieczny i ciepły, z oddechem stygnącym pieszczotą na odsłoniętej szyi – a on pragnął wiedzieć, jakie to uczucie, kochać go nawet wtedy, kiedy ze snu budził go krzyk, który zawsze okazywał się rwać głęboko w dole jego gardła; starał się ukrywać drżenie dłoni w kocim grzbiecie, zanurzając palce pomiędzy wiechcie puszystego futra, nie mówił nikomu o wieczorach, kiedy ból w chromej nodze stawał się tak silny, że nachodził mu na czoło widmem uciążliwej febry, którą starał się załagodzić, dociskając skroń do łazienkowych płytek, uważał, aby wino sięgało do wysokości etykiety i tylko czasem słyszał, jak Bertram wstawał wczesnym rankiem, wyrzucał do śmieci pustą butelkę i wycierał stół, żeby pozbyć się z mieszkania śladów po nocnej utracie świadomości. Świat w rzeczywistości coraz częściej go przerażał – ogłoszenia tworzyły grube warstwy na ścianach kamienic, aż z każdej strony otaczały go nadrukowane na papierze oczy, usta i brwi, które kiedyś były prawdziwymi ludźmi, lecz teraz stanowiły jedynie smugi pigmentu na rozmokniętych kartkach, wspomnienie, które dawno ostygło w drukarce i teraz miało obdarte brzegi lub wypłowiałe barwy, zostawało zaklejane kolejną twarzą, równie zrozpaczoną, co poprzednia, pragnącą jedynie wrócić do domu; jego sny zaczęły przypominać midgardzkie ulice – gęste i zatłoczone, pełne spojrzeń, które nieustannie prosiły go o pomoc, choć nie wiedział, jak je wesprzeć, gdzie szukać zaginionych, w którą stronę patrzeć, czyją dłoń trzymać, jak często zwracać się do bogów i powtarzać, że wszystko dobrze się skończy, nawet jeśli sam wierzył w to coraz rzadziej. Czy gdyby zniknął, jego również nikt nie zdołałby odnaleźć?
– Chciałbym wierzyć, że to jeszcze nie koniec – odparł łagodnie, a jego głos zabrzmiał jak modlitwa, choć dłonie wciąż trzymał wsparte na udach, jakby pocieranie szorstkiego materiału spodni mogło wystarczyć, aby utrzymać świadomość na swoim miejscu. – Tego świata; że któregoś dnia otworzymy oczy i wyda nam się choć trochę bardziej życzliwy lub przynajmniej łagodniejszy... a jeśli nie nam... jeśli nie mi... mam nadzieję, że będzie taki przynajmniej dla nich. – odchylił głowę, przyglądając się jak niebo szarzeje, oplecione gęstymi kołtunami chmur – kiedy był dzieckiem, często wydawało mu się, że słyszał głosy bogów w szwargocie wiatru, w huku fal, które rozbijały się o nabrzeże, w trzeszczeniu węgla na dnie starego kominka, teraz rzeczywistość wydawała się jednak zupełnie cicha, jakby wszystko niespodziewanie zamilkło lub jakby nie chciało, aby dłużej je słyszał; latami interpretował ten bezgłos jako karę, choć nigdy nie przestał prosić bogów o przebaczenie. – Pamiętam... pamiętam, kiedy na początku kwietnia zginęło dwóch godarów. Ich ciała znaleziono u progu świątyni, a ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że bogowie odwracali wzrok... od tej tragedii lub od tego, co ją spowodowało. Stworzyli ten świat, co, jeśli są obrażeni za to, co z nim uczyniliśmy? – papieros tlił się powoli w jego dłoni, jakby nawet smuga popielatego dymu spowolniła, unosząc się nieruchomo przed nimi, dopóki wiatr nie przecisnął się szmerem w górę schodów – oczko błysnęło pojedynczymi iskrami, a on przygasił je o brzeg metalowej barierki, prawie nerwowo, czując jeszcze w nosie ciężki, nieprzyjemny zapach tytoniu.
– Często śni mi się, że widzę na plakatach mojego... – głos mu zadrżał, pośpiesznie przełknięty w dół gardła – zrobiło mu się gorąco, duszno, pomimo panującego na dworze chłodu. – Moich bliskich. Wszystkie kamienice są oblepione tymi zdjęciami, a oni patrzą na mnie tak, jakby wiedzieli, że jest już za późno, jakbym ja również to wiedział. – pochylił głowę, przyglądając się pojedynczym okruchom popiołu, które przylepiły się do metalowych schodów, kiedy przygasił papierosa – od dymu zaschło mu w gardle i żałował, że nie miał jak przepłukać jego posmaku z podniebienia. – Czasami na plakatach widzę samego siebie, wtedy wszystko wydaje mi się trochę prostsze. – nie chciał tego powiedzieć i kącik jego ust napiął się wyraźnym skurczem, zanim nie naciągnął dłoni z powrotem na twarz, przez chwilę oddychając w ciemną przestrzeń pomiędzy palcami, zanim znów podniósł wzrok na siedzącą obok kobietę. – Dziękuję – odparł cicho, utrzymując spojrzenie na jej łagodnych, brązowych oczach – patrzyła na niego inaczej niż większość ludzi, którzy pamiętali, jak wyglądał na kinowym ekranie; niektórzy już go nie rozpoznawali – stał się spokojniejszy i rzadko podnosił głowę, a kiedy się uśmiechał, jego zadowolenie zawsze było skierowane w stronę Bertrama, nawet, jeśli nie było go obok. Gerda była życzliwa, miała troskliwy uśmiech i nie próbowała zajrzeć głębiej pod jego źrenicę, kłaść mu dłoni na zgarbionym ramieniu, robić zdjęć i zapamiętywać rysów twarzy – zachowywała się, jakby nie wiedziała o nim niczego, choć był pewien, że akta z jego wizerunkiem wciąż leżały płytko w szufladach na komisariacie. Po raz pierwszy od dawna czuł się, jakby nie musiał uciekać, odwracać wzroku, kurczyć się we własnym ciele, aby tylko nikt go nie zauważył – Gerda go widziała i uczucie było łagodne, przyjemne, jakby okryła go cienkim kocem.
– Popełniłem dużo błędów – odetchnął, starając się panować nad oddechem. – Wielu z nich nie da się już naprawić.
– Chciałbym wierzyć, że to jeszcze nie koniec – odparł łagodnie, a jego głos zabrzmiał jak modlitwa, choć dłonie wciąż trzymał wsparte na udach, jakby pocieranie szorstkiego materiału spodni mogło wystarczyć, aby utrzymać świadomość na swoim miejscu. – Tego świata; że któregoś dnia otworzymy oczy i wyda nam się choć trochę bardziej życzliwy lub przynajmniej łagodniejszy... a jeśli nie nam... jeśli nie mi... mam nadzieję, że będzie taki przynajmniej dla nich. – odchylił głowę, przyglądając się jak niebo szarzeje, oplecione gęstymi kołtunami chmur – kiedy był dzieckiem, często wydawało mu się, że słyszał głosy bogów w szwargocie wiatru, w huku fal, które rozbijały się o nabrzeże, w trzeszczeniu węgla na dnie starego kominka, teraz rzeczywistość wydawała się jednak zupełnie cicha, jakby wszystko niespodziewanie zamilkło lub jakby nie chciało, aby dłużej je słyszał; latami interpretował ten bezgłos jako karę, choć nigdy nie przestał prosić bogów o przebaczenie. – Pamiętam... pamiętam, kiedy na początku kwietnia zginęło dwóch godarów. Ich ciała znaleziono u progu świątyni, a ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że bogowie odwracali wzrok... od tej tragedii lub od tego, co ją spowodowało. Stworzyli ten świat, co, jeśli są obrażeni za to, co z nim uczyniliśmy? – papieros tlił się powoli w jego dłoni, jakby nawet smuga popielatego dymu spowolniła, unosząc się nieruchomo przed nimi, dopóki wiatr nie przecisnął się szmerem w górę schodów – oczko błysnęło pojedynczymi iskrami, a on przygasił je o brzeg metalowej barierki, prawie nerwowo, czując jeszcze w nosie ciężki, nieprzyjemny zapach tytoniu.
– Często śni mi się, że widzę na plakatach mojego... – głos mu zadrżał, pośpiesznie przełknięty w dół gardła – zrobiło mu się gorąco, duszno, pomimo panującego na dworze chłodu. – Moich bliskich. Wszystkie kamienice są oblepione tymi zdjęciami, a oni patrzą na mnie tak, jakby wiedzieli, że jest już za późno, jakbym ja również to wiedział. – pochylił głowę, przyglądając się pojedynczym okruchom popiołu, które przylepiły się do metalowych schodów, kiedy przygasił papierosa – od dymu zaschło mu w gardle i żałował, że nie miał jak przepłukać jego posmaku z podniebienia. – Czasami na plakatach widzę samego siebie, wtedy wszystko wydaje mi się trochę prostsze. – nie chciał tego powiedzieć i kącik jego ust napiął się wyraźnym skurczem, zanim nie naciągnął dłoni z powrotem na twarz, przez chwilę oddychając w ciemną przestrzeń pomiędzy palcami, zanim znów podniósł wzrok na siedzącą obok kobietę. – Dziękuję – odparł cicho, utrzymując spojrzenie na jej łagodnych, brązowych oczach – patrzyła na niego inaczej niż większość ludzi, którzy pamiętali, jak wyglądał na kinowym ekranie; niektórzy już go nie rozpoznawali – stał się spokojniejszy i rzadko podnosił głowę, a kiedy się uśmiechał, jego zadowolenie zawsze było skierowane w stronę Bertrama, nawet, jeśli nie było go obok. Gerda była życzliwa, miała troskliwy uśmiech i nie próbowała zajrzeć głębiej pod jego źrenicę, kłaść mu dłoni na zgarbionym ramieniu, robić zdjęć i zapamiętywać rysów twarzy – zachowywała się, jakby nie wiedziała o nim niczego, choć był pewien, że akta z jego wizerunkiem wciąż leżały płytko w szufladach na komisariacie. Po raz pierwszy od dawna czuł się, jakby nie musiał uciekać, odwracać wzroku, kurczyć się we własnym ciele, aby tylko nikt go nie zauważył – Gerda go widziała i uczucie było łagodne, przyjemne, jakby okryła go cienkim kocem.
– Popełniłem dużo błędów – odetchnął, starając się panować nad oddechem. – Wielu z nich nie da się już naprawić.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Gerda Molander
11.03.2001 – Korytarz, Krucza Straż – F. Baantjer & G. Molander Wto 3 Paź - 23:33
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Miała nadzieję, że ktoś ich jeszcze słuchał – że ponad ciężkimi brzuchami wzdętych chmur brzemienna Sol, nosząca pod sercem nowe słońce, pochylała głowę, czując na policzku muśnięcie cichej prośby, albo że jedna z trzech służek Frigg przysłuchiwała się szeptom ludzi, by zanieść je swojej pani, zebrane w pęczki jak zerwane z pobocza kwiaty, splątane w wianuszki czci i wieńce nieśmiałych życzeń; może usłyszałaby też jego głos, rozplątując ostrożnymi palcami przyniesione jej wieści, łagodny i ufny, pozbawiony złości. Wyobrażała sobie, że trzyma go w dłoniach przez chwilę, które dla nich trwają lata (może za parę lat uwierzą, że to jeszcze nie koniec), a później wsuwa go między strony przedwiecznej Eddy, między swoje ulubione modlitwy, między przechowane pamiątki swoich ulubionych wiernych serc. Nie znała go wcale, nie miała pojęcia, jakim człowiekiem był ani jakie miał serce, ale lubiła go słuchać – wydawało jej się, że jeśli jej dłonie zdradzały jej serce, drżąc zawsze razem z nim, jego zdradzał głos i słowa.
– Myślę, że to jeszcze nie koniec – odparła, zastanawiając się, czy Frigg włożyłaby jej serce gdzieś obok niego; czy osiadłaby przynajmniej pyłkiem na ususzonych listkach jego wspomnienia, między tymi samymi wersami pamięci. Spoglądając razem z nim w niebo, miała wrażenie, że miękkość zawieszonych nisko chmur osiada jej na spojrzeniu warstwą szklistej mgiełki i wsiąka w czarność źrenic jak deszcz w wyschłą ziemię, a wątłe korzonki duszy spijają z niej słony posmak zdradliwej tęsknoty. W ostatnich miesiącach przemieniała się częściej niż powinna; nadwyrężała granice między swoim ciałem, a ciałem darowanym jej przez fylgię, zacierając poczucie siebie. Czasami wydawało jej się, że czuje ciężkość swoich kości i że dwoje płuc to za mało, by wziąć pełny, wystarczający oddech i wpadała w paniczną, irracjonalną nerwowość. Bure mury miasta uwierały w oczy jak piach, kiedy opuszczała na nie uwagę, znajdując odbicia nieba w rozchylonych oczach okien; rozumiała, dlaczego ptaki rozbijały o nie skronie. – Jest trochę bardziej życzliwy, kiedy z panem rozmawiam – jej uśmiech był trochę nieśmiały, wyraźniejszy w głosie niż w krzywiźnie ust. – Więc może jest łagodniejszy miejscami, tak jak jest trudniejszy miejscami, i może trochę się zgubiliśmy, bo nie wiemy, gdzie jeszcze jest łagodny. Może z czasem będzie nam łatwiej te miejsca znaleźć, wie pan? Kiedy się to wszystko trochę uspokoi. I może dla ich, mam nadzieję, będzie ich więcej, takich życzliwych miejsc, do których można wracać.
Rumieniec zakłopotania łaskotał jej policzki; obawiała się, że zabrzmi dla niego dziecinnie. W Kruczej Straży szybko nauczyła się, że podobnych naiwności nie należało wypowiadać głośno – wśród wszystkich rzeczy, które leżały w archiwum, uwiecznione w raportach i zdjęciach z miejsc zdarzeń, i tych, które trwały odciśnięte w oczach oficerów ponurą rzeczowością, były zwyczajnie nie na miejscu. Za drzwiami prowadzącymi z powrotem w korytarz, wszystko nazywano wprost; nie było trudnych miejsc, jedynie morderstwa, martwe ciała wyciągnięte spod śniegu, śmierć przedstawiana w liczbach i oczy, które nie potrafiły dłużej opowiadać białych kłamstw. Czasami trudno było tam wracać. Milczała przez dłuższą chwilę, obserwując popiół spadający na metalową kratę, roztrącany przez wiatr, który skrzypiał cicho w konstrukcji schodów. Bogowie stworzyli ten świat przez zbrodnię, pomyślała, ale nie powiedziała o tym głośno, chociaż myśl ta osiadła ciężko na jej ramionach; w jego ziemi płynęła przelana krew Ymira, jego ciało było szkieletem, na którym wyrosły tkanki światów, ich istnienie było dowodem pierwszej zbrodni. Może dlatego człowiek żywiący się tym, co z niej wyrosło, posiadał w sobie ziarno okrucieństwa, na podobieństwo kapryśnych bogów.
– Co, jeśli to nie ich obojętność, tylko nasza zuchwałość? Czy ich gniew nie jest uzasadniony? – spytała cicho, jakby obawiała się, że faktycznie mogliby ich słyszeć; nawet w szepcie nie potrafiła obarczać bogów winą. Myślała jedynie o rękach galdrów splamionych świętą krwią, o sprofanowanej ziemi, o tym, że może mieli rację, pozostawiając ich na własną pastwę. – Mam nadzieję, że nie gniewają się wszyscy – szepnęła, z pochyloną głową, jakby zawstydzona nagle tym, jak wyglądał ten świat, na który mogli patrzeć; jakby przyłapano ją na czymś złym. Czuła się znowu jak ledwie dziecko, ledwie pyłek, ledwie nic. – Przed snem często piję wywar spokoju, bo dzięki temu nie miewam snów. Ale czasami budzę się rano i czuję łzy na policzkach, mimo to. I myślę wtedy o Fulli, myślę o Frigg. Myślę, że nie przestanie nas kochać, chociaż nawet ona nie może zatrzymać niektórych rzeczy – powiedziała nieco wyraźniej, unosząc na niego przejęte spojrzenie, prawie dziennie ufne; jakby chciała, żeby to wszystko dla niej potwierdził, żeby uwierzył razem z nią, w Fullę całującą ich łzy, w Eir, którą mogli minąć na ulicy i nie mieć pojęcia, w to, że nie wszyscy ich porzucą, chociaż czasami trudno było w to jeszcze wierzyć, widząc, na co pozwalają. Czasami zastanawiała się, czy oni też się boją; tego, co miało nadejść, kiedy Sköll dogoni Sol, może za dwie wieczności, może więcej. I jak wyglądał boski strach, i czy przypominał złość.
Żar wygasł, przyciśnięty do chłodnego metalu, a ona poczuła chłodny dreszcz. Spoglądała na niego, wspierając policzek o złożone na kolanach ramiona, szeroko rozchylonymi źrenicami; nie chciała dłużej patrzeć w niebo, myśleć o bogach. Chciała pozostać przy nim, czuć ciepło jego ramienia i poznawać go przez to, jak zdradzał go głos i słowa, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z tej dziwnej rozbieżności między tym, jak widziała go wcześniej. Nigdy nie sądziła, że mogłaby w ten sposób rozmawiać z tamtym mężczyzną, którego oglądała na dużym ekranie. Pomyślała, że powinna przygotować mu również wywar, by choć przez noc mógł odetchnąć od tych snów. Jak długo można było przeżywać podobną stratę, noc za nocą? Jak długo, zanim stałoby się to za trudne?
– Proszę pamiętać – odezwała się po chwili, przyglądając się, jak przyciska palce do zmęczonej twarzy, ukrywając skurcz mimiki; – że możemy jeszcze tu wrócić. Gdyby pan chciał, zawsze tu jestem. – Uniosła przy tym głowę, odsłaniając pąsowy policzek. Nie miała na myśli dokładnie tego miejsca, tych jęczących cicho schodów, pustego nieba i widoku kanciastego miasta. Chociaż nie była pewna, czy może dla niego wiele zrobić; mogłaby przynajmniej zrobić tyle. Spróbowała się uśmiechnąć, trochę bardziej przekonująco, pomimo ciężkości ostatnich słów. Nie chciała teraz pytać o jego bliskich; powinna wrócić do biura, dokończyć obowiązki, nie chciała poza tym wyjść na napastliwą, dopytując o jego prywatne życie. Wydawało jej się, że powinna poczekać – nie przychodził dzisiaj wprawdzie do niej, niezupełnie.
– To nie znaczy, że jest pan złym człowiekiem; jest pan człowiekiem po prostu. Chyba że pan tych błędów nie żałuje? – mruknęła, prostując się niespiesznie, przyglądając mu się przez krótką chwilę, jakby próbowała go zapamiętać: takiego prawdziwego; odsłoniętego spod wszystkich tych rzeczy wyobrażonych i sztucznych. – Nie mówilibyśmy jednak wtedy o błędach. Sam pan widzi, że nie mogę panu uwierzyć.
Gerda i Folke z tematu
– Myślę, że to jeszcze nie koniec – odparła, zastanawiając się, czy Frigg włożyłaby jej serce gdzieś obok niego; czy osiadłaby przynajmniej pyłkiem na ususzonych listkach jego wspomnienia, między tymi samymi wersami pamięci. Spoglądając razem z nim w niebo, miała wrażenie, że miękkość zawieszonych nisko chmur osiada jej na spojrzeniu warstwą szklistej mgiełki i wsiąka w czarność źrenic jak deszcz w wyschłą ziemię, a wątłe korzonki duszy spijają z niej słony posmak zdradliwej tęsknoty. W ostatnich miesiącach przemieniała się częściej niż powinna; nadwyrężała granice między swoim ciałem, a ciałem darowanym jej przez fylgię, zacierając poczucie siebie. Czasami wydawało jej się, że czuje ciężkość swoich kości i że dwoje płuc to za mało, by wziąć pełny, wystarczający oddech i wpadała w paniczną, irracjonalną nerwowość. Bure mury miasta uwierały w oczy jak piach, kiedy opuszczała na nie uwagę, znajdując odbicia nieba w rozchylonych oczach okien; rozumiała, dlaczego ptaki rozbijały o nie skronie. – Jest trochę bardziej życzliwy, kiedy z panem rozmawiam – jej uśmiech był trochę nieśmiały, wyraźniejszy w głosie niż w krzywiźnie ust. – Więc może jest łagodniejszy miejscami, tak jak jest trudniejszy miejscami, i może trochę się zgubiliśmy, bo nie wiemy, gdzie jeszcze jest łagodny. Może z czasem będzie nam łatwiej te miejsca znaleźć, wie pan? Kiedy się to wszystko trochę uspokoi. I może dla ich, mam nadzieję, będzie ich więcej, takich życzliwych miejsc, do których można wracać.
Rumieniec zakłopotania łaskotał jej policzki; obawiała się, że zabrzmi dla niego dziecinnie. W Kruczej Straży szybko nauczyła się, że podobnych naiwności nie należało wypowiadać głośno – wśród wszystkich rzeczy, które leżały w archiwum, uwiecznione w raportach i zdjęciach z miejsc zdarzeń, i tych, które trwały odciśnięte w oczach oficerów ponurą rzeczowością, były zwyczajnie nie na miejscu. Za drzwiami prowadzącymi z powrotem w korytarz, wszystko nazywano wprost; nie było trudnych miejsc, jedynie morderstwa, martwe ciała wyciągnięte spod śniegu, śmierć przedstawiana w liczbach i oczy, które nie potrafiły dłużej opowiadać białych kłamstw. Czasami trudno było tam wracać. Milczała przez dłuższą chwilę, obserwując popiół spadający na metalową kratę, roztrącany przez wiatr, który skrzypiał cicho w konstrukcji schodów. Bogowie stworzyli ten świat przez zbrodnię, pomyślała, ale nie powiedziała o tym głośno, chociaż myśl ta osiadła ciężko na jej ramionach; w jego ziemi płynęła przelana krew Ymira, jego ciało było szkieletem, na którym wyrosły tkanki światów, ich istnienie było dowodem pierwszej zbrodni. Może dlatego człowiek żywiący się tym, co z niej wyrosło, posiadał w sobie ziarno okrucieństwa, na podobieństwo kapryśnych bogów.
– Co, jeśli to nie ich obojętność, tylko nasza zuchwałość? Czy ich gniew nie jest uzasadniony? – spytała cicho, jakby obawiała się, że faktycznie mogliby ich słyszeć; nawet w szepcie nie potrafiła obarczać bogów winą. Myślała jedynie o rękach galdrów splamionych świętą krwią, o sprofanowanej ziemi, o tym, że może mieli rację, pozostawiając ich na własną pastwę. – Mam nadzieję, że nie gniewają się wszyscy – szepnęła, z pochyloną głową, jakby zawstydzona nagle tym, jak wyglądał ten świat, na który mogli patrzeć; jakby przyłapano ją na czymś złym. Czuła się znowu jak ledwie dziecko, ledwie pyłek, ledwie nic. – Przed snem często piję wywar spokoju, bo dzięki temu nie miewam snów. Ale czasami budzę się rano i czuję łzy na policzkach, mimo to. I myślę wtedy o Fulli, myślę o Frigg. Myślę, że nie przestanie nas kochać, chociaż nawet ona nie może zatrzymać niektórych rzeczy – powiedziała nieco wyraźniej, unosząc na niego przejęte spojrzenie, prawie dziennie ufne; jakby chciała, żeby to wszystko dla niej potwierdził, żeby uwierzył razem z nią, w Fullę całującą ich łzy, w Eir, którą mogli minąć na ulicy i nie mieć pojęcia, w to, że nie wszyscy ich porzucą, chociaż czasami trudno było w to jeszcze wierzyć, widząc, na co pozwalają. Czasami zastanawiała się, czy oni też się boją; tego, co miało nadejść, kiedy Sköll dogoni Sol, może za dwie wieczności, może więcej. I jak wyglądał boski strach, i czy przypominał złość.
Żar wygasł, przyciśnięty do chłodnego metalu, a ona poczuła chłodny dreszcz. Spoglądała na niego, wspierając policzek o złożone na kolanach ramiona, szeroko rozchylonymi źrenicami; nie chciała dłużej patrzeć w niebo, myśleć o bogach. Chciała pozostać przy nim, czuć ciepło jego ramienia i poznawać go przez to, jak zdradzał go głos i słowa, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z tej dziwnej rozbieżności między tym, jak widziała go wcześniej. Nigdy nie sądziła, że mogłaby w ten sposób rozmawiać z tamtym mężczyzną, którego oglądała na dużym ekranie. Pomyślała, że powinna przygotować mu również wywar, by choć przez noc mógł odetchnąć od tych snów. Jak długo można było przeżywać podobną stratę, noc za nocą? Jak długo, zanim stałoby się to za trudne?
– Proszę pamiętać – odezwała się po chwili, przyglądając się, jak przyciska palce do zmęczonej twarzy, ukrywając skurcz mimiki; – że możemy jeszcze tu wrócić. Gdyby pan chciał, zawsze tu jestem. – Uniosła przy tym głowę, odsłaniając pąsowy policzek. Nie miała na myśli dokładnie tego miejsca, tych jęczących cicho schodów, pustego nieba i widoku kanciastego miasta. Chociaż nie była pewna, czy może dla niego wiele zrobić; mogłaby przynajmniej zrobić tyle. Spróbowała się uśmiechnąć, trochę bardziej przekonująco, pomimo ciężkości ostatnich słów. Nie chciała teraz pytać o jego bliskich; powinna wrócić do biura, dokończyć obowiązki, nie chciała poza tym wyjść na napastliwą, dopytując o jego prywatne życie. Wydawało jej się, że powinna poczekać – nie przychodził dzisiaj wprawdzie do niej, niezupełnie.
– To nie znaczy, że jest pan złym człowiekiem; jest pan człowiekiem po prostu. Chyba że pan tych błędów nie żałuje? – mruknęła, prostując się niespiesznie, przyglądając mu się przez krótką chwilę, jakby próbowała go zapamiętać: takiego prawdziwego; odsłoniętego spod wszystkich tych rzeczy wyobrażonych i sztucznych. – Nie mówilibyśmy jednak wtedy o błędach. Sam pan widzi, że nie mogę panu uwierzyć.
Gerda i Folke z tematu