:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman
2 posters
Freja Ahlström
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Sro 21 Wrz - 0:11
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
08.01.2001
Ciemność pochłonęła drobne ciało ptaszyny. Łapczywy głód przesunął naturalnie wyznaczone granice, nie zważając na gorąco jasnego płomienia uczuć promieniującego wprost z serca, pożerając to, co uznał za słuszne i mu przynależne. Ciepło poranka było zaledwie przezroczystym wspomnieniem, gotowym zniknąć przy tchnieniu lekkiego, okolonego bursztynowym brzaskiem wietrzyku, tak łatwo jak gaśnie płomień świecy. Błagała o zapomnienie ostatniej nocy, bojąc się, że ostatnie miesiące szczęścia zostaną doszczętnie zniszczone. Obraz szkarłatnego kwiecia rozkwitającego na śnieżnobiałej pościeli cieszył umysł przy każdym drżeniu powiek. Makabryczny widok był równie żywy co słowa wypływające z muśniętych krwią ust Fárbautiego, przyznające zatajenie prawdy o faktycznym stanie zdrowia, opłakanym równie mocno co jej dusza po nocy wypełnionej pasmem koszmaru. Mogła domniemywać, jak długo to trwa, jak długo jest okradana z szczerości przynależnej wspólnej przyszłości na pokładzie statku. Niemożność zrozumienia zaistniałych okoliczności przekształciła się w ból oplatający serce. Cierniowe gałązki obojętne na skrajną rozpacz rosły w siłę, wypuszczały pnącza i powolutku pochłaniały odrobiny radości pozostałe po świątecznej euforii, bezlitośnie rwały delikatne piórka martwego skowronka. Słodycz delikatnego śpiewu stała się mrzonką. Pozbawiona protekcji drobnego stworzenia przebrnęła przez dzień z nadzieją, że zmęczenie skrzętnie wykorzysta swą szansę i ułoży umysł w głęboki sen przy pocałunku pierwszej gwiazdy. Dusza uwięziona pod bolesnym ciężarem trosk miała inne plany, bowiem tuż po zapadnięciu zmroku rozpoczęła proces rozkładu. Nie miała sił powstrzymać mechanizmu konania. Oddech naznaczony zapachem kruszących stron ksiąg przypominał tęskny śpiew łabędzia.
Tak bardzo go kochała.
Niezdolna do wskazania różnic pomiędzy cierpieniem a życiem uległa wyniszczającej zgryzocie. Niesforny strumień myśli przenikały przez skórę piekielnym ogniem - płomienie trawiły to, co spotkały na swej drodze, pozostawiając jedynie zwęglone pnącza cierni. Umocniona potęga niszczycielskiego żywiołu siała spustoszenie, a brak oporu ze strony jaźni sprawił, że szarpała boleśnie jedwabną więź łączącą ją z ukochanym. Oczyma wyobraźni widziała szczątki tkaniny unoszące się na wietrze, ulatujące ku nieprzeniknionej czerni nieba w postaci spadających gwiazd, aby stworzyły konstelację opowiadającą historię żałoby po utraconej miłości. Nie wiedziała już, jak powinna stać, usiąść czy leżeć, byle pozbyć się poczucia dyskomfortu wynikającego z przebywania we własnym ciele. Dryfowała w nieokreślonej przestrzeni godzinami, choć równie dobrze mogła spędzić w niej tygodnie bądź miesiące. Czas przestał mieć materialne znaczenie, stając się ponurym wyznacznikiem trwania w niebycie. Całkowicie ignorowała płacz Hnoss dochodzący zza zamkniętych drzwi biblioteki prowadzących na korytarz, nie potrafiąc zanurzyć dłoni w miękkim, aksamitnym futerku, zapominając o możliwościach ludzkiego ciała. Lament kotki w miarę rosnącej obojętności stawał się coraz donośniejszy. Przenikał przez ściany równie gładko co nóż zatapiany w arteriach spróchniałego serca. Była pewna, że jest pustą skorupą, wydmuszką poruszaną siłą woli, echem klatki samotnego skowronka. Pragnęła za wszelką cenę pozbyć się śmiertelnego bólu, chcąc powrotu do uczuć wzmożonych wraz z obietnicą pozostania przy jej boku aż do samego końca, aż do przekroczenia złotych wrót do krainy wiecznej uczty. Miała dowiedzieć się przy nim całej prawdy o miłości.
Isak Bergman
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Pią 23 Wrz - 11:21
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Składane przysięgi nie miały pokrycia. Przyrzekał, że nigdy jej nie zrani i że prędzej sam skona, niż pozwoli, by dosięgło ją coś złego. Tymczasem już od samego początku skazany był na porażkę. Nieubłagane Norny tkały wstęgę ich życia bez krztyny wyrozumiałości i czułości. Na nic zdałyby się jego błagania, nawet jeśli byłby zdolny wznosić modły ku niebiosom. Wiedział, że jako człowiek musi mierzyć się samotnie ze swoimi wyborami. Podejmował je przecież zupełnie świadomie. W słabości swego ciała nie utrzymał tajemnic spętanych w klatce przeszłości, pozwolił by macki rodowego dziedzictwa spłynęły obficie w postaci strug posoki. Czuł, że choć widmo nocy przeminęło, a koszmar został ukołysany pozorem snu, powróci do niego i będzie żądała prawdy. Byłby głupcem, gdyby sądził, że zapomni o bólu i przestrachu. Emocje nie znikały, podobnie zniknąć nie mogła zadra wywołana ujawnieniem kłamstwa. Nie był z nią w pełni szczery, do czego przyznał się osłabiony gorączką i płynącymi pod powiekami koszmarami.
Coraz mniej przypominał siebie – ciężko było pojąć, że w tak krótkim czasie na twarzy człowieka może odbić się zgryzota i rozpacz. Na próżno było jednak szukać oznak nocnego wypadku. Skóra zasklepiona gładko była wprawdzie dość blada i matowa, lecz zupełnie zdrowa. Udał się za jej namową do odpowiedniej osoby, pomógł sobie magią, choć to przyszło mu niezwykle ciężko, z kolejną falą wyrzutów sumienia, jak bardzo pogrąża się w ciemnościach i pozwala na moralny upadek duszy. Nie miał jednak wyboru. Nie potrafił inaczej. Coraz mniej przypominał człowieka z okresu świąt, ze wspólnego bankietu i kolacji, podczas której powiedział jej, że pragnie, by opuściła z nim Midgard. Czy w ogóle było to jeszcze możliwe? Na próżno było szukać dopasowanego garnituru i ułożonych starannie kosmyków. Zwykły, zimowy strój zwisał smętnie z jego ramion, gdy porzucił w przedpokoju płaszcz i zamknął za sobą drzwi. Ściskał klucz do jej mieszkania w dziwnym przekonaniu, że musi zapamiętać dokładnie jego kształt, nim dokona się to, czego bał się najbardziej. Gdy usłyszał rozpaczliwy płacz Hnoss, zrozumiał, że nic już nie jest takie, jakim było jeszcze wczorajszego poranka. Dopatrywał się pierwszych oznak załamania i obojętności, którą Freja wokół siebie roztaczała ilekroć coś mocno ją poruszało. Znał ją przecież nie od dzisiaj, miała mało sekretów. Półmrok korytarza przeciął kliknięciem włącznika. Biała kotka rozpoznała go zaraz i przyszła wiedziona nadzieją, że choć on wysłucha jej lamentu. Uśmiechnął się blado i przykucnął, by pogładzić smukłą główkę. Nie miał dla niej dobrych wiadomości; jeśli jej pani zacznie go wypytywać, wcale nie stanie się bardziej pogodna. Już tak wiele bólu jej przysporzył, choć przecież ledwie ułamek prawdy wypełzł z najczarniejszych zakamarków duszy.
Jak zdoła udźwignąć resztę? Czy będzie potrafił jeszcze w jakiś sposób uniknąć konfrontacji? Wątpił i nie chciał, bo wyrzuty sumienia przygniatały go coraz mocniej, powoli nawet zwykły oddech przynosił mu ogromną trudność i palił na wysokości mostka.
Rozejrzał się po mieszkaniu, chcąc wybadać, gdzie znajduje się jego ukochana. Hnoss, z tego, co zauważył, wcześniej kręciła się przy drzwiach do biblioteki, dlatego tam musiał jej szukać w pierwszej kolejności. Trwał jeszcze zawieszony nad kotem, przeciągał kolejne sekundy agonii, obawiając się tego, co miało nastąpić. Nie przyszedł tu jedna przecież po to, by dawać upust swym słabościom. Podniósł się wreszcie i powoli zaczął zmierzać w kierunku drewnianego skrzydła. Klamka była lodowata, przez plecy przemknął dreszcz wbijający się po sam rdzeń kręgowy. Zamarł. Zawahał się. Zacisnął mocniej zęby i szarpnął wreszcie. Rzeczywistość pękła wraz ze snopem sączącego się światła. Wsunął się do pomieszczenia i niemal natychmiast zobaczył jej twarz. wstrzymał oddech i wszedł zupełnie, pieczętując swój los. Zamek zgrzytnął, gdy drzwi zatrzasnęły się za nim.
Patrzył na kobiecą postać i wszystkie myśli, wszystkie ułożone naprędce scenariusze wyparowały z jego pamięci. Czuł się zupełnie bezbronny.
Kolejne kroki stawiał bardzo ostrożnie, jakby stąpał po grząskim gruncie grożącym, że zapadnie się pod jego ciężarem i pochłonie doszczętnie. Nawet nie był pewien, czy będzie chciała z nim rozmawiać. Powinna jednak dostrzec, że nie zakpił z jej błagań i doprowadził ciało do względnej równowagi. Lecz czy to mogło zmazać całą winę?
— Frejo… — rzucił przycichłym głosem. Nie usiadł w wolnym fotelu, stał i wyczekiwał jej reakcji. Splótł ze sobą palce dłoni. Na twarzy zakrzepło mu napięcie.
Coraz mniej przypominał siebie – ciężko było pojąć, że w tak krótkim czasie na twarzy człowieka może odbić się zgryzota i rozpacz. Na próżno było jednak szukać oznak nocnego wypadku. Skóra zasklepiona gładko była wprawdzie dość blada i matowa, lecz zupełnie zdrowa. Udał się za jej namową do odpowiedniej osoby, pomógł sobie magią, choć to przyszło mu niezwykle ciężko, z kolejną falą wyrzutów sumienia, jak bardzo pogrąża się w ciemnościach i pozwala na moralny upadek duszy. Nie miał jednak wyboru. Nie potrafił inaczej. Coraz mniej przypominał człowieka z okresu świąt, ze wspólnego bankietu i kolacji, podczas której powiedział jej, że pragnie, by opuściła z nim Midgard. Czy w ogóle było to jeszcze możliwe? Na próżno było szukać dopasowanego garnituru i ułożonych starannie kosmyków. Zwykły, zimowy strój zwisał smętnie z jego ramion, gdy porzucił w przedpokoju płaszcz i zamknął za sobą drzwi. Ściskał klucz do jej mieszkania w dziwnym przekonaniu, że musi zapamiętać dokładnie jego kształt, nim dokona się to, czego bał się najbardziej. Gdy usłyszał rozpaczliwy płacz Hnoss, zrozumiał, że nic już nie jest takie, jakim było jeszcze wczorajszego poranka. Dopatrywał się pierwszych oznak załamania i obojętności, którą Freja wokół siebie roztaczała ilekroć coś mocno ją poruszało. Znał ją przecież nie od dzisiaj, miała mało sekretów. Półmrok korytarza przeciął kliknięciem włącznika. Biała kotka rozpoznała go zaraz i przyszła wiedziona nadzieją, że choć on wysłucha jej lamentu. Uśmiechnął się blado i przykucnął, by pogładzić smukłą główkę. Nie miał dla niej dobrych wiadomości; jeśli jej pani zacznie go wypytywać, wcale nie stanie się bardziej pogodna. Już tak wiele bólu jej przysporzył, choć przecież ledwie ułamek prawdy wypełzł z najczarniejszych zakamarków duszy.
Jak zdoła udźwignąć resztę? Czy będzie potrafił jeszcze w jakiś sposób uniknąć konfrontacji? Wątpił i nie chciał, bo wyrzuty sumienia przygniatały go coraz mocniej, powoli nawet zwykły oddech przynosił mu ogromną trudność i palił na wysokości mostka.
Rozejrzał się po mieszkaniu, chcąc wybadać, gdzie znajduje się jego ukochana. Hnoss, z tego, co zauważył, wcześniej kręciła się przy drzwiach do biblioteki, dlatego tam musiał jej szukać w pierwszej kolejności. Trwał jeszcze zawieszony nad kotem, przeciągał kolejne sekundy agonii, obawiając się tego, co miało nastąpić. Nie przyszedł tu jedna przecież po to, by dawać upust swym słabościom. Podniósł się wreszcie i powoli zaczął zmierzać w kierunku drewnianego skrzydła. Klamka była lodowata, przez plecy przemknął dreszcz wbijający się po sam rdzeń kręgowy. Zamarł. Zawahał się. Zacisnął mocniej zęby i szarpnął wreszcie. Rzeczywistość pękła wraz ze snopem sączącego się światła. Wsunął się do pomieszczenia i niemal natychmiast zobaczył jej twarz. wstrzymał oddech i wszedł zupełnie, pieczętując swój los. Zamek zgrzytnął, gdy drzwi zatrzasnęły się za nim.
Patrzył na kobiecą postać i wszystkie myśli, wszystkie ułożone naprędce scenariusze wyparowały z jego pamięci. Czuł się zupełnie bezbronny.
Kolejne kroki stawiał bardzo ostrożnie, jakby stąpał po grząskim gruncie grożącym, że zapadnie się pod jego ciężarem i pochłonie doszczętnie. Nawet nie był pewien, czy będzie chciała z nim rozmawiać. Powinna jednak dostrzec, że nie zakpił z jej błagań i doprowadził ciało do względnej równowagi. Lecz czy to mogło zmazać całą winę?
— Frejo… — rzucił przycichłym głosem. Nie usiadł w wolnym fotelu, stał i wyczekiwał jej reakcji. Splótł ze sobą palce dłoni. Na twarzy zakrzepło mu napięcie.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Wto 27 Wrz - 17:27
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Wędrówka pomiędzy jawą a snem nieodwracalnie przekształciła jaźń w lodową bryłę. Zimno przeniknęło na wskroś układ kości oraz miękką strukturę mięśni, powoli zmierzając ku znieruchomiałemu sercu, oczekującemu na wydanie ostatecznego wyroku. Zastygnięta w mroźnym oczekiwaniu nie poddawała w wątpliwość zatrważających myśli, które krążąc po obrzeżach świadomości przyjęły formę wygłodniałych kruków. Zamiast przeraźliwego skrzeku słyszała donośne skomlenie i obrzydliwe szyderstwa z naiwnych uczuć żywionych wobec Fárbautiego. Tuż po pierwszym brzasku poranka przyjęła go ku sobie z troską, roztaczając ciepłą opokę bezpieczeństwa, dopiero w zmęczeniu rozciągającym zmysły pojmując przewrotność krwawego przedstawienia. Rozpaczliwy akt dramatu uderzył w rozsądek, wymuszając zaspokojenie bolesnej ciekawości w obawie, że prawda zawarta na pożółkłych stronicach ksiąg bezlitośnie zburzy osypujące się fundamenty pewności. Zaledwie przelotne przejrzenie historii znanych z magicznej medycyny uporządkowało objawy odkryte za zasłoną nocy. Jawne kłamstwo zmąciło spokojną taflę myśli, aż w ostateczności popchnęło ją w rozpacz, pozwolenie cielesnej personifikacji bólu na przeszycie ciało ogromem lodowych igieł. Niepewna zdolności poruszania się zastygła przed oknem, wodząc beznamiętnym spojrzeniem po ośnieżonej ulicy oraz niewielkim parku. Monumentalne, długowieczne drzewa wyglądały jak wysuszone z życiodajnej esencji organizmy, widoczne tylko przez pryzmat czarnych gałęzi. Grymas rozbawienia przemknął przez spierzchnięte usta, gdy uświadomiła sobie bliźniacze podobieństwo duchowego truchła do sponiewieranych zimą roślin. Podobnie jak ona zostały sponiewierane i porzucone na pastwę losu. Jedyna różnica opierała się na nadziei odrodzenia, bowiem po nastaniu pierwszych oznak wiosny miały wrócić do pierwotnego stanu, a dla siebie nie widziała już takiej możliwości.
Lament Hnoss rozdzierał jej duszę. Rozszarpane cząstki białego jedwabiu dryfowały w bezmiarze smutku rozciągającego się aż po horyzont. Zobojętniała wobec otoczenia obserwowała ich podróż spojrzeniem wyzierającym z zamglonych, pokrytych matową płachtą oczu, niezdolna chwycić je i sprowadzić z powrotem na miejsce. Pozwoliła im odejść, ponieważ nie zdołałaby uczynić ze świadomości jej posiadania nic, co miałoby możliwość stać się przy boku ukochanego. Skostniałymi z zimna opuszkami palców przesunęła po krawędzi warg w nadziei na odnalezienie ostatniego tchnienia pocałunku. Skryła je pieszczotą słodyczy zaledwie wczoraj, gdy przy życzeniu dobrej nocy zapragnęła posiąść kolejną cząstkę jego samego, zaborczo strzegąc zgromadzonych wcześniej drobin. Zastygłe w katatonii zmysły przeoczyły ciszę oraz złocisty blask światła wylewający się zza drzwi. Z cichym westchnieniem nieznacznie obróciła tułów, aby móc bezgłośnie przyjąć obecność Fárbautiego. Krzyczała, wyła i błagała, by przestał i odszedł w niepamięć, lecz nie wydobyła z siebie choćby cichego dźwięku. Wprawiona w sztukę teatru umiejętnie skryła cierpienie wewnątrz siebie. Trucizna smutku jątrzyła serce zbyt mocno, żeby teraz oddało z siebie choćby szept życia.
— Powinnam poprosić Cię o wyjaśnienie tego, co zaszło ostatniej nocy. Myślałam, że to mi pomoże — tembr głosu, niegdyś ociekający słodyczą miodu, teraz przywodził na myśl chropowate kamienie toczące się po nierównym bruku. Na próżno mógł poszukiwać w nich śladu po uczuciach. Być może tak naprawdę nie stała przed nim Freja, lecz wydmuszka porcelanowego ciała poruszana resztką woli, gotowa runąć przy najlżejszym podmuchu zimowego wiatru. Udręka ścięła szafirowe tęczówki w lodowy, niemal przezroczysty odcień błękitu. Odwróciła się od niego i z powrotem przeniosła miałkie zainteresowanie ku ulicom miasta. — Z czasem zdałam sobie sprawę, że nie chcę wiedzieć, jak wiele kłamstw usłyszałam przez ostatnie miesiące — delikatne drżenie niechybnie powiodło ją w stronę świąt, gdy otoczeni złocistą poświatą składali przysięgę wobec swoich serc. Chciała oddać mu się cała, jak nie oddała jeszcze żadnemu mężczyźnie, choć już raz stała na kobiercu spowita w śnieżnobiałe jedwabie. Decyzja podjęta przez niego ostatniej nocy zbroczyła krwią pozostałe wyznania, sprawiając, że przestała patrzeć trzeźwo na dzielone wspomnienia. Odruchowo sięgnęła ku pierścieniom pyszniącym się na palcach jednej z dłoni - dowody niepowstrzymanego uczucia i wierności, niemego przyrzeczenia o przynależeniu do siebie bez potrzeby ubierania tego w słowa. Nie zdjęła ich, co mogło być dowodem istnienia resztek jaźni, lecz równie dobrze nie musiała już utożsamiać obecności kamieni szlachetnych z szczęśliwym życiem. Niezdolna wskrzesać ciepła zdała się na pastwę lodowatego chłodu. Była zaledwie marnym przypomnieniem osoby, którą niegdyś była, przezroczystą kalką posiadanego temperamentu.
Lament Hnoss rozdzierał jej duszę. Rozszarpane cząstki białego jedwabiu dryfowały w bezmiarze smutku rozciągającego się aż po horyzont. Zobojętniała wobec otoczenia obserwowała ich podróż spojrzeniem wyzierającym z zamglonych, pokrytych matową płachtą oczu, niezdolna chwycić je i sprowadzić z powrotem na miejsce. Pozwoliła im odejść, ponieważ nie zdołałaby uczynić ze świadomości jej posiadania nic, co miałoby możliwość stać się przy boku ukochanego. Skostniałymi z zimna opuszkami palców przesunęła po krawędzi warg w nadziei na odnalezienie ostatniego tchnienia pocałunku. Skryła je pieszczotą słodyczy zaledwie wczoraj, gdy przy życzeniu dobrej nocy zapragnęła posiąść kolejną cząstkę jego samego, zaborczo strzegąc zgromadzonych wcześniej drobin. Zastygłe w katatonii zmysły przeoczyły ciszę oraz złocisty blask światła wylewający się zza drzwi. Z cichym westchnieniem nieznacznie obróciła tułów, aby móc bezgłośnie przyjąć obecność Fárbautiego. Krzyczała, wyła i błagała, by przestał i odszedł w niepamięć, lecz nie wydobyła z siebie choćby cichego dźwięku. Wprawiona w sztukę teatru umiejętnie skryła cierpienie wewnątrz siebie. Trucizna smutku jątrzyła serce zbyt mocno, żeby teraz oddało z siebie choćby szept życia.
— Powinnam poprosić Cię o wyjaśnienie tego, co zaszło ostatniej nocy. Myślałam, że to mi pomoże — tembr głosu, niegdyś ociekający słodyczą miodu, teraz przywodził na myśl chropowate kamienie toczące się po nierównym bruku. Na próżno mógł poszukiwać w nich śladu po uczuciach. Być może tak naprawdę nie stała przed nim Freja, lecz wydmuszka porcelanowego ciała poruszana resztką woli, gotowa runąć przy najlżejszym podmuchu zimowego wiatru. Udręka ścięła szafirowe tęczówki w lodowy, niemal przezroczysty odcień błękitu. Odwróciła się od niego i z powrotem przeniosła miałkie zainteresowanie ku ulicom miasta. — Z czasem zdałam sobie sprawę, że nie chcę wiedzieć, jak wiele kłamstw usłyszałam przez ostatnie miesiące — delikatne drżenie niechybnie powiodło ją w stronę świąt, gdy otoczeni złocistą poświatą składali przysięgę wobec swoich serc. Chciała oddać mu się cała, jak nie oddała jeszcze żadnemu mężczyźnie, choć już raz stała na kobiercu spowita w śnieżnobiałe jedwabie. Decyzja podjęta przez niego ostatniej nocy zbroczyła krwią pozostałe wyznania, sprawiając, że przestała patrzeć trzeźwo na dzielone wspomnienia. Odruchowo sięgnęła ku pierścieniom pyszniącym się na palcach jednej z dłoni - dowody niepowstrzymanego uczucia i wierności, niemego przyrzeczenia o przynależeniu do siebie bez potrzeby ubierania tego w słowa. Nie zdjęła ich, co mogło być dowodem istnienia resztek jaźni, lecz równie dobrze nie musiała już utożsamiać obecności kamieni szlachetnych z szczęśliwym życiem. Niezdolna wskrzesać ciepła zdała się na pastwę lodowatego chłodu. Była zaledwie marnym przypomnieniem osoby, którą niegdyś była, przezroczystą kalką posiadanego temperamentu.
Isak Bergman
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Czw 29 Wrz - 18:13
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Poruszanie ciałem, nawet w najmniejszym stopniu, przynosiło mu ból. Trwał wbity w drewnianą podłogę, ogarniając wzrokiem widmową postać kobiety siedzącej w wygodnym fotelu. Nie miała w sobie jednak ani krztyny odprężenia. Wyrwał ją z letargu, w którym pozostawała prawdopodobnie przez ostatnie godziny, bowiem w innym wypadku Hnoss nie krzyczałaby aż tak donośnie za masywem zamkniętych drzwi. Zimno styczniowego wieczoru wciskało się najmniejszymi perforacjami do zwykle ciepłego pomieszczenia, nakazując skulić mu ramiona i ściągnąć ku sobie dłonie jeszcze ściślej, niż robił to przed kilkoma minutami. Omiótł spojrzeniem biblioteczne regały i grzbiety w przepychu skórzanych obić i złotych zdobień – były jednak w jego oczach spłowiałe i niedostępne. Zwarte w nieprzeniknioną ścianę stanowiącą jeden organizm nieprzychylny jego palcom, jeżeli tylko zapragnąłby sięgnąć po jedną z nich. Podobnie jawiła mu się obecnie Freja – odległa i obudowana niewidzialnym murem dystansu rozbijającego ich świat na dwoje. Odrębne od siebie cząstki broczyły jednak krwią zdradzającą niegdysiejsze, całkiem świeże jeszcze, połączenie. Z trudem powstrzymywał krzyk i histerię wywołaną własną nieporadnością i bezsilnością. Nigdy wcześniej nie musiał mierzyć swych sił z potęgą stania w prawdzie wobec osoby będącej mu jedyną ostoją na tym świecie. Choć przedsmaku doświadczył podczas wieczoru szczerości z Arthurem, tu więcej obaw zaprzątało jego umysł i nie był już tak pewien wybaczenia. Próbował być przygotowanym na każdą ewentualność, na najczarniejszy ze scenariuszy, który wygna go poza granice miasta, lub nakaże ugiąć kark przed ścigającą go sprawiedliwością. Trwał w ułudzie własnej mocy pozwalającej wyjść naprzeciw każdemu nieszczęściu. W istocie jednak był zupełnie bezbronny, niczym nagi ptak, który wypadł z bezpiecznego gniazda, niezdolny by wzbić się w przestworza. Trzymał jednak na twarzy kamienną powagę, by nie uronić w jej obecności ani jednej łzy dokładającej jedynie kolejnego smagnięcia na zbolałą, kobiecą duszę.
Nie chciała na niego patrzeć – szybkie odwrócenie wzroku i ledwie muśnięcie uwagi nie zdołały nakarmić pragnienia bliskości, którego nie mógł już intuicyjnie poszukiwać w alabastrowych ramionach. Tym większy chłód przeniknął go po same kości. Zadrżał, kiedy zapatrzona w przeszklenie okna, wyjawiła mu swoje obawy. Kłamstwa. Kłamstwa. Na każdym kroku kłamstwa. Nie miał usprawiedliwienia, a ona doskonale wiedziała, że kamuflowana choroba nie była jedyną jego przewiną. Budował swoje życie na kłamstwie, nie tylko względem innych osób, ale i samego siebie. Bo żył w iluzji, że potrafi panować nad własnymi zmysłami i naturą wykrzywioną przez ojca, który łamał go wielokrotnie, tak jak wcześniej czynił to nieprzychylny mu świat. Wzrastał na wzór rośliny, w której nałożony nań klosz powodował karłowacenie. Przycinano go, szczepiono pnącza trującej magii, by ostatecznie mniej było w nim niego samego. Obawiał się tylko, że jeśli ktoś by zechciał wyplenić całe zło, pozostałby jedynie niezdolny do życia, nagi konar, który umarłby wreszcie pozbawiony możliwości czerpania pokarmu.
Musiał ruszyć przed siebie, jednak nie miał pomysłu, gdzie znajdzie miejsce dla swego wymęczonego ciała. Nie miał odwagi, aby zmniejszyć dzielący ich dystans. Nie chciał też zatrzymywać jej spojrzenia, skoro przynosiło jej to jakiekolwiek cierpienie. Podszedł do kominka i oparł o wystające zdobienie plecy. Jego wnętrze pozostawało zimne i niewzruszone, na próżno było szukać płonących szczap drewna. Na dnie leżały zwęglone szczątki – wspomnienie lepszych czasów, kiedy miejsce to tętniło życiem. Kiedy we dwoje pochylali się nad lekturą, kiedy z jego ust płynął potok słów, kiedy pragnął zabawić ukochaną czytaniem ulubionych fragmentów najznamienitszych dzieł. Zatrzymał pod zamkniętymi powiekami kliszę wspomnień: zapach, uczucie ciepła, czystą melodię kobiecego śmiechu. Tylko tyle, by rozdrapać jeszcze mocniej purpurową ranę na piersi. Pozwolił na ciszę. Zbierał myśli przez kilka minut. Subtelne tykanie zegara przypominało dudnienie nadchodzącej nawałnicy. Może powinien jednak odejść? Nie naciągać wątłych nici nerwów trzeszczących złowieszczo? Musiał wyjawić prawdę, zaryzykować, licząc się z konsekwencjami po raz pierwszy tak namacalnie, realnie. Był gotów wyciągnąć swe nadgarstki w celu spętania i posłania w ostateczną drogę. Nic więcej mu nie pozostało. Czuł pustkę, ostatni raz podobne wrażenie wzrastało w nim, gdy wieko trumny okryło w akcie ostatecznego przemijania lico jego żony. Stracił ją i podobnie tracił teraz Freję.
— Nigdy nie chciałem. Przysięgam. Nigdy nie chciałem, abyś musiała się z tym mierzyć. — Z czym? Z prawdą? Ze świadomością, że ją okłamywał? — Nie chciałem… Tamten człowiek umarł dawno temu, a mimo to… Mimo to, nie potrafię odciąć się od przeszłości. Łudziłem się — zamilkł znów. Każde słowo było dla niego niewyobrażalnie trudne. — Łudziłem się, że mogę żyć lżejszy o to wszystko, że mogę udawać, że jestem w pełni zdrowy, normalny, że zepchnę dziedzictwo w odmęty niepamięci. Uwierz mi. Nigdy nie chciałem zabrnąć tak daleko. Nie chciałem, by było to twoją udręką — westchnienie wypuszczone spomiędzy warg poprzedził zdecydowany ruch, którym oderwał palce od zimnego marmuru kominka i przeszedł kilka kroków w stronę sofy, by nad nią zwiesić twarz. — Jeśli nie chcesz mnie oglądać i jeśli nie chcesz słuchać, powiedz tylko. Wiem, gdzie moje miejsce. — Przytłumionym głosem nie próbował jej oskarżać, chciał jedynie wiedzieć, co powinien dalej zrobić. Nie pragnął uczynić nic wbrew jej woli.
Nie chciała na niego patrzeć – szybkie odwrócenie wzroku i ledwie muśnięcie uwagi nie zdołały nakarmić pragnienia bliskości, którego nie mógł już intuicyjnie poszukiwać w alabastrowych ramionach. Tym większy chłód przeniknął go po same kości. Zadrżał, kiedy zapatrzona w przeszklenie okna, wyjawiła mu swoje obawy. Kłamstwa. Kłamstwa. Na każdym kroku kłamstwa. Nie miał usprawiedliwienia, a ona doskonale wiedziała, że kamuflowana choroba nie była jedyną jego przewiną. Budował swoje życie na kłamstwie, nie tylko względem innych osób, ale i samego siebie. Bo żył w iluzji, że potrafi panować nad własnymi zmysłami i naturą wykrzywioną przez ojca, który łamał go wielokrotnie, tak jak wcześniej czynił to nieprzychylny mu świat. Wzrastał na wzór rośliny, w której nałożony nań klosz powodował karłowacenie. Przycinano go, szczepiono pnącza trującej magii, by ostatecznie mniej było w nim niego samego. Obawiał się tylko, że jeśli ktoś by zechciał wyplenić całe zło, pozostałby jedynie niezdolny do życia, nagi konar, który umarłby wreszcie pozbawiony możliwości czerpania pokarmu.
Musiał ruszyć przed siebie, jednak nie miał pomysłu, gdzie znajdzie miejsce dla swego wymęczonego ciała. Nie miał odwagi, aby zmniejszyć dzielący ich dystans. Nie chciał też zatrzymywać jej spojrzenia, skoro przynosiło jej to jakiekolwiek cierpienie. Podszedł do kominka i oparł o wystające zdobienie plecy. Jego wnętrze pozostawało zimne i niewzruszone, na próżno było szukać płonących szczap drewna. Na dnie leżały zwęglone szczątki – wspomnienie lepszych czasów, kiedy miejsce to tętniło życiem. Kiedy we dwoje pochylali się nad lekturą, kiedy z jego ust płynął potok słów, kiedy pragnął zabawić ukochaną czytaniem ulubionych fragmentów najznamienitszych dzieł. Zatrzymał pod zamkniętymi powiekami kliszę wspomnień: zapach, uczucie ciepła, czystą melodię kobiecego śmiechu. Tylko tyle, by rozdrapać jeszcze mocniej purpurową ranę na piersi. Pozwolił na ciszę. Zbierał myśli przez kilka minut. Subtelne tykanie zegara przypominało dudnienie nadchodzącej nawałnicy. Może powinien jednak odejść? Nie naciągać wątłych nici nerwów trzeszczących złowieszczo? Musiał wyjawić prawdę, zaryzykować, licząc się z konsekwencjami po raz pierwszy tak namacalnie, realnie. Był gotów wyciągnąć swe nadgarstki w celu spętania i posłania w ostateczną drogę. Nic więcej mu nie pozostało. Czuł pustkę, ostatni raz podobne wrażenie wzrastało w nim, gdy wieko trumny okryło w akcie ostatecznego przemijania lico jego żony. Stracił ją i podobnie tracił teraz Freję.
— Nigdy nie chciałem. Przysięgam. Nigdy nie chciałem, abyś musiała się z tym mierzyć. — Z czym? Z prawdą? Ze świadomością, że ją okłamywał? — Nie chciałem… Tamten człowiek umarł dawno temu, a mimo to… Mimo to, nie potrafię odciąć się od przeszłości. Łudziłem się — zamilkł znów. Każde słowo było dla niego niewyobrażalnie trudne. — Łudziłem się, że mogę żyć lżejszy o to wszystko, że mogę udawać, że jestem w pełni zdrowy, normalny, że zepchnę dziedzictwo w odmęty niepamięci. Uwierz mi. Nigdy nie chciałem zabrnąć tak daleko. Nie chciałem, by było to twoją udręką — westchnienie wypuszczone spomiędzy warg poprzedził zdecydowany ruch, którym oderwał palce od zimnego marmuru kominka i przeszedł kilka kroków w stronę sofy, by nad nią zwiesić twarz. — Jeśli nie chcesz mnie oglądać i jeśli nie chcesz słuchać, powiedz tylko. Wiem, gdzie moje miejsce. — Przytłumionym głosem nie próbował jej oskarżać, chciał jedynie wiedzieć, co powinien dalej zrobić. Nie pragnął uczynić nic wbrew jej woli.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Sob 1 Paź - 12:50
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Pazury koszmaru znaczyły ciało pasmem brzydkich, poszarpanych ran obficie broczących krwią. Pąki szkarłatnych kwiatów rozkwitały na alabastrze skóry, przyzywając ku sobie zimno słodyczą zimowego nektaru. Lodowata rozpacz stopniowo zaciskała więzy na sercu, rozmyślnie osłabiając je na tyle, by nie mogło stawiać oporu przed cierpieniem. Niezależnie od przyjętej obrony nie potrafiła przezwyciężyć bezradności. Ból bestialsko rozszarpywał mięśnie i kości, naruszał delikatną materię tkanek, zrywał połączenia nerwowe i żyły. Jednocześnie żyła i była martwa, kołysała się nad boskim wezwaniem Odyna i skowytem Hel. Truchło ptaszyny wciąż tkwiło w jej piersi, bezpieczne i nienaruszone, otulone aksamitnym całunem smutku i przeszywającego zimna. Śnieżna zamieć przysypywała szczęśliwe wspomnienia głęboką warstwą śniegu. Obserwowała ten proces z niespotykaną sobie obojętnością, niezdolna wskrzesać świetlistego snopu ognia gotowego stopić ubity puch. Obecność ukochanego nie dodała jej otuchy, wręcz przeciwnie - przytłoczyła głuche dudnienie rozlegające się w klatce piersiowej, przypominając o frazesach zaklętych na pożółkłych stronicach ksiąg. W przekornej złośliwości rozpaczy słyszała każdy oddech wydobywający się zza jego ust. Ciepłe tchnienie niknęło w bezruchu milczenia, niezdolne przedrzeć się przez lodowatą zaporę. Trwanie z zawieszeniu pomiędzy miłością a zgryzotą kłamstw nie sprzyjało przekonaniu, w którym byłaby zdolna spojrzeć za siebie i stawić czoła namacalnym dowodom ukrycia istotnych informacji odnośnie stanu zdrowia. Choroba tocząca ciało i umysł Fárbautiego była powierzchownym problemem, choć równie ważnym co pozostałe. Powierzchownym, bo widziała krew snującą się strumieniem po alabastrze skóry, natomiast wciąż nie posiadała dostępu do wiedzy skrytej przez jego przeszłość. Lata odosobnienia ułatwiły mu ukrywanie podobnych temu wypadków.
Zazdrościła galdrom przemykającym po ulicach miasta. Część z nich zapewne pędziła co tchu, byle szybciej znaleźć się w ciepłej otoczce domu i ujarzmić echo mroźnego wieczoru w ramionach bliskich. Krzywiąc usta w grymasie pęczniejącym goryczą zauważyła, że nie posiada zdolności wymazywania czasu i musi ukorzyć ciało wobec wspomnień, a w ostatecznym rozrachunku nie osiągnie stanu podobnego temu, który towarzyszył nieznajomym przy przemierzeniu brukowanego chodnika. Dotkliwy ból płynący ze szkaradnych ran jaźni unieruchomił mięśnie w krzyku agonii. Bezgłośnie błagała Odyna o ukrócenie rozpaczy, w razie odmowy będąc gotową stracić rozum i zatracić się w szaleństwie, wiedząc, że nie zdoła ciągnąć swego truchła po ubitej ziemi. Nie znalazłaby dla siebie miejsca. Wszędzie czułaby smród krwi i słyszała lament trzaskającego lodu.
— Musimy nauczyć się żyć z bagażem grzechów, przewinień i skaz. Musimy je zaakceptować i wierzyć, że bliskie nam osoby zaakceptują te niedoskonałości i nie przestaną nas kochać. Ty... Ty nie zamierzałeś powiedzieć prawdy i śmiałeś prosić mnie o spędzenie z tobą przyszłości — wyzute z emocji słowa opuszczały przestrzeń zza spierzchniętych ust. Otumaniona smutkiem nie zwracała uwagi na to, jak powinna akcentować poszczególne frazy, pozwalając im szybować w powietrzu w zgodzie z własnym upodobaniem. Przesuwając opuszkami palców po pierścieniach pyszniących się na jednej z dłoni przymknęła powieki, próbując odnaleźć w nich choćby nieśmiałą iskrę ciepła. Zarówno kryształ, jak i kamień księżycowy były równie zimne co jej serce. Po wielokroć przeklinała własną naiwność. — Uwierzyłam Ci i zaufałam. W święta powiedziałeś, że mnie kochasz, ale w tym wszystkim zapomniałeś o najważniejszej kwestii. Nigdy nie ruszyłbyś do przodu i nie zostawiłbyś za sobą udręki związanej z chorobą, bo nawet nie spróbowałeś dać mi szansy na jej zrozumienie... — paraliżująca panika i bezradność zacisnęła gardło jak w imadle, dusząc głos u źródła. Szkarłat znaczący śnieżnobiałą pościel zbyt mocno przypominał omen śmierci. Tamtej nocy również musiała zmierzyć się ze skowytem Norn i uznać porażkę. Wiedziała, że drugi raz nie zdoła tego przetrwać, bowiem koszt straty bliskich był szczególnie wysoki. Westchnienie pełne bólu towarzyszyło powolnym ruchom tułowia i nóg. Każda część ciała była oddzielnym tworem pochodzącym z innego miejsca, przez co skoordynowanie ich przypominało nieustanną walkę i ciche błaganie o posłuch, bowiem w innym przypadku runęłaby w przepaść. Z trudem odwróciła się od okna i podeszła do ukochanego, konfrontując go ze bezbrzeżnym smutkiem wypełniającym lodowy błękit tęczówek. Była duchem, porcelanową skorupą bądź zmorą, była tym wszystkim jednocześnie, niezdolna przybrać jedną formę wobec męczarni przeszywających mroźną jaźń. Skostniałymi z zimna dłońmi objęła lico Fárbautiego. — Twoje miejsce było i jest przy mnie. Rozdarłeś moje serce, bo o tym zapomniałeś.
Kryształ pojedynczej łzy przetoczył się po policzku.
Zazdrościła galdrom przemykającym po ulicach miasta. Część z nich zapewne pędziła co tchu, byle szybciej znaleźć się w ciepłej otoczce domu i ujarzmić echo mroźnego wieczoru w ramionach bliskich. Krzywiąc usta w grymasie pęczniejącym goryczą zauważyła, że nie posiada zdolności wymazywania czasu i musi ukorzyć ciało wobec wspomnień, a w ostatecznym rozrachunku nie osiągnie stanu podobnego temu, który towarzyszył nieznajomym przy przemierzeniu brukowanego chodnika. Dotkliwy ból płynący ze szkaradnych ran jaźni unieruchomił mięśnie w krzyku agonii. Bezgłośnie błagała Odyna o ukrócenie rozpaczy, w razie odmowy będąc gotową stracić rozum i zatracić się w szaleństwie, wiedząc, że nie zdoła ciągnąć swego truchła po ubitej ziemi. Nie znalazłaby dla siebie miejsca. Wszędzie czułaby smród krwi i słyszała lament trzaskającego lodu.
— Musimy nauczyć się żyć z bagażem grzechów, przewinień i skaz. Musimy je zaakceptować i wierzyć, że bliskie nam osoby zaakceptują te niedoskonałości i nie przestaną nas kochać. Ty... Ty nie zamierzałeś powiedzieć prawdy i śmiałeś prosić mnie o spędzenie z tobą przyszłości — wyzute z emocji słowa opuszczały przestrzeń zza spierzchniętych ust. Otumaniona smutkiem nie zwracała uwagi na to, jak powinna akcentować poszczególne frazy, pozwalając im szybować w powietrzu w zgodzie z własnym upodobaniem. Przesuwając opuszkami palców po pierścieniach pyszniących się na jednej z dłoni przymknęła powieki, próbując odnaleźć w nich choćby nieśmiałą iskrę ciepła. Zarówno kryształ, jak i kamień księżycowy były równie zimne co jej serce. Po wielokroć przeklinała własną naiwność. — Uwierzyłam Ci i zaufałam. W święta powiedziałeś, że mnie kochasz, ale w tym wszystkim zapomniałeś o najważniejszej kwestii. Nigdy nie ruszyłbyś do przodu i nie zostawiłbyś za sobą udręki związanej z chorobą, bo nawet nie spróbowałeś dać mi szansy na jej zrozumienie... — paraliżująca panika i bezradność zacisnęła gardło jak w imadle, dusząc głos u źródła. Szkarłat znaczący śnieżnobiałą pościel zbyt mocno przypominał omen śmierci. Tamtej nocy również musiała zmierzyć się ze skowytem Norn i uznać porażkę. Wiedziała, że drugi raz nie zdoła tego przetrwać, bowiem koszt straty bliskich był szczególnie wysoki. Westchnienie pełne bólu towarzyszyło powolnym ruchom tułowia i nóg. Każda część ciała była oddzielnym tworem pochodzącym z innego miejsca, przez co skoordynowanie ich przypominało nieustanną walkę i ciche błaganie o posłuch, bowiem w innym przypadku runęłaby w przepaść. Z trudem odwróciła się od okna i podeszła do ukochanego, konfrontując go ze bezbrzeżnym smutkiem wypełniającym lodowy błękit tęczówek. Była duchem, porcelanową skorupą bądź zmorą, była tym wszystkim jednocześnie, niezdolna przybrać jedną formę wobec męczarni przeszywających mroźną jaźń. Skostniałymi z zimna dłońmi objęła lico Fárbautiego. — Twoje miejsce było i jest przy mnie. Rozdarłeś moje serce, bo o tym zapomniałeś.
Kryształ pojedynczej łzy przetoczył się po policzku.
Isak Bergman
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Nie 2 Paź - 22:50
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Odkrywał ciężar swoich grzechów na nowo. Przeżywał każdą ze zbrodni milczenia, rzucania półprawd i kłamstw. Jeszcze raz. Jeszcze raz, coraz trudniej od okresu świątecznego. Upojony wtedy własnymi uczuciami i pewnością, że teraz już nic nie zagrozi ich szczęściu, zapomniał o najistotniejszym – o braku odpowiedzialności z jakim podchodził do swojej przeszłości. Wierzył, że i tym razem podoła zataić to, co mogło stać się końcem wspólnego życia. Że będzie potrafił okłamywać kolejną ważną dla siebie osobę, gdyż nikt nie nauczył go tego, w jaki sposób właściwie kształtować swoją codzienność. Od zawsze wpajano mu, że nikt nie zaakceptuje tego, kim naprawdę jest. Począwszy od matki, której głos jasno wskazywał, że bycie bękartem, to największa ujma, a jego choroba dodatkowo spowodowała brak wyrozumiałości ze strony klanu, poprzez opiekuna i ojca, budującego w nim poczucie, że już zawsze będzie wyrzutkiem skazanym na stwarzanie pozorów. Nie miał prawa mówić światu o tym, kim jest, kim był, kim stworzyli go ludzie. Nawet imię, nawet nazwisko, z którego go odarto, wszystko było ułudą. Chciał, aby świat był prostszy i by zgodnie ze słowami Frei, mógł spokojnie liczyć na to, że nie odtrąci go i będzie nadal kochać. Tylko już sam nie był pewien, czy na jej miejscu chciałby oglądać kogoś takiego jak on. Nie miał wyboru – tak zawsze o tym myślał – musiał podążyć plugawą drogą ślepców, bo nikt inny go nie chciał. Bogowie dobitnie pokazywali mu, że nie powinien się narodzić, że to wszystko było błędem, potknięciem i skazą, którą należało usunąć jak najszybciej, póki nie zacznie się rozrastać i póki nie pochłonie całego zdrowego organizmu. Nie miał już siły i nadziei. Nie wierzył sobie samemu, swoim decyzjom, utkanej iluzji. Nie pamiętał nawet, czy kiedykolwiek był sobą prawdziwie. Czy przypadkiem już wtedy, kiedy wydał pierwszy okrzyk, nie odcięto mu skrzydeł i nie nadano fałszywego przydomku. Nie był Lundqvisem – zaprzeczyli zgodnie. Był nieszczęściem zamkniętym w okowach choroby. Problemem. Usprawiedliwieniem dla popełnionych przez rodzinę grzechów.
Jak można było go kochać?
Nigdy nie nauczył się w pełni żyć ze swoimi słabościami, nawet jeśli stwarzał taki pozór. Wszystko działało sprawnie, póki trzymał cały brud w ukryciu. Nie chciał jej skalać prawdą.
— Nie mogłem — wyrzucił spomiędzy zaciśniętych zębów, kłamiąc znów. Nie miał w sobie więcej czułości, bo rozpacz już dawno go pochłonęła niemal zupełnie. Nie mógł. Nie mógł dać jej szansy, by zrozumiała. Nie tak, nie tego, co przeżył. Nie chciał odmówić jej zdolności empatii, miała jej w sobie dla niego aż nadto. Za dużo. Paradoksalnie zaczynał rozważać, czy nie tego bał się bardziej – jej zrozumienia, zdolności do przebaczenia, kiedy on sam nie potrafił zapomnieć sobie swych czynów. Nikt nigdy nie był tak bezgranicznie dobry, choć często też podejrzewał, że jego zmarła żona wiedziała na jego temat więcej, niż mógłby sobie życzyć. Tak, wtedy też czuł potworny lęk. Nie potrafił zrozumieć ogromu niewypowiedzianej dobroci.
Nie można przecież było go kochać. Nie takiego.
Tak. Chciał szczerze, aby im się udało. Aby wizja wspólnego rejsu się ziściła. Marzył często, że właśnie wtedy wszystko się odmieni: będą mogli zacząć wszystko od nowa, z dala od zgiełku Midgardu, z dala od wścibskich oczu członków klanów, z dala od podziałów na tych prawych i zepsutych. Marzył, że wtedy przeszłość zgubiłby na zawsze, jak wąż zrzucający wylinkę. Po sam koniec czasów, zdolny do zapomnienia.
Zrozumiał, że jego ton był wyraźnie zbyt ostry i że trzymane na wodzy nerwy powoli zaczynają rwać się z bezpiecznego postronka. Westchnął wyraźnie zrezygnowany i rozluźnił spięte w momencie mięśnie twarzy. Przyglądał się Frei z uwagą. Każdy najmniejszy jej ruch i każdy gest chciał zachować w pamięci, bo miał w sobie obawę, że zaraz przekroczy próg i nigdy więcej jej nie zobaczy.
Resztka słodyczy, resztka szczęścia umierającego w agonii. Naprawdę ją kochał, kocha i wiedział, że nawet jeśli odejdzie, on nie wyzbyje się żywionego uczucia.
— Bałem się — ostatecznie dał dojść do głosu prawdzie, ujawnił swoją słabość i zacisnął mocniej palce na oparciu kanapy w nerwowym odruchu. — Bałem się, że jeśli znałabyś całą prawdę, to nigdy… to nigdy to wszystko nie miałoby szansy zaistnieć. Ostatnie miesiące byłyby tylko marzeniem — mówił z wyraźnym trudem. Wzdrygnął się, kiedy nieoczekiwanie podeszła i ułożyła dłonie na jego twarzy. Pragnął ogrzać się w jej miłości, lecz ciało pozostawało niewzruszone, przeszyte skostniałą grozą. Początkowo nie chciał patrzeć w oczy, przymykał powieki, próbował uciec, choć nadaremnie. Poddał się woli ukochanej istoty i spojrzał w bezdenny błękit. Kiedy kryształ łzy sturlał się z policzka, chciał instynktownie schwytać go w palce, tak też uczynił, dotykając opuszkami alabastrowej skóry. Miał zamiar zbliżyć się jeszcze, zdrowy rozsądek nakazywał jednak trzymać się na dystans, by nie pogorszyć sytuacji. Tak wiele sprzeczności – chęć wyjawienia prawdy i ucieczki, dotyku i odsunięcia się, płaczu i krzyku – nie potrafił już dłużej.
— Nigdy sobie tego nie wybaczę — wyszeptał i ujął jej nadgarstek, odsuwając lekko. Poprosił gestem, by usiadła na sofie. Sam zajął miejsce tuż obok, rozcierając wciąż pomiędzy palcami słoną łzę – dowód zbrodni. Musiał powiedzieć jej prawdę i przyjąć konsekwencje. — Nie nauczono mnie akceptacji. Od dziecka matka wpajała mi, że to oni byli źli, że oni stoją za całym naszym nieszczęściem. Oni… Mityczni oni... Sądzę jednak, że nigdy nie mogła wybaczyć mi. Że chowała urazę głównie do mnie, za moją ułomność i za to, że w ogóle się urodziłem, że pozbawiłem ją dawnego życia — zaśmiał się cicho wyjawiając gorzką prawdę. — Frejo. Jesteś niezwykle mądrą kobietą. Nie mógłbym już dłużej, nawet gdybym chciał, mijać się z prawdą. Rozumiem, że zapewne… zapewne wiesz więcej, niż chciałbym, abyś wiedziała. Znam cię. Wiem, że musiało cię to męczyć, że na pewno szukałaś odpowiedzi. — Był pewien, że przewertowała cały zbiór książek medycznych, że połączyła fakty, że jego objawy były zbyt jaskrawe, aby je przeoczyć. — Klątwa krwi — spojrzał na nią kiwając głową. — Klątwa krwi i nieodpowiedni ojciec. Choć sądzę, że głównie moja choroba — teraz zaśmiał się głośno, zaciskając powieki, pod którymi zaroiło się od łez. — Moją matkę wydziedziczono z klanu przeze mnie — wyznał i skupił się na dłoniach, na jednym z jego palców trwał niewzruszenie sygnet, jedyna pamiątka i dowód pochodzenia, choć sam herb był widoczny tylko dla niego. Żaden dowód. Wskazał nań. — Wszystko, co mi zostało. Rodzinny sygnet Lundqvistów.
Jak można było go kochać?
Nigdy nie nauczył się w pełni żyć ze swoimi słabościami, nawet jeśli stwarzał taki pozór. Wszystko działało sprawnie, póki trzymał cały brud w ukryciu. Nie chciał jej skalać prawdą.
— Nie mogłem — wyrzucił spomiędzy zaciśniętych zębów, kłamiąc znów. Nie miał w sobie więcej czułości, bo rozpacz już dawno go pochłonęła niemal zupełnie. Nie mógł. Nie mógł dać jej szansy, by zrozumiała. Nie tak, nie tego, co przeżył. Nie chciał odmówić jej zdolności empatii, miała jej w sobie dla niego aż nadto. Za dużo. Paradoksalnie zaczynał rozważać, czy nie tego bał się bardziej – jej zrozumienia, zdolności do przebaczenia, kiedy on sam nie potrafił zapomnieć sobie swych czynów. Nikt nigdy nie był tak bezgranicznie dobry, choć często też podejrzewał, że jego zmarła żona wiedziała na jego temat więcej, niż mógłby sobie życzyć. Tak, wtedy też czuł potworny lęk. Nie potrafił zrozumieć ogromu niewypowiedzianej dobroci.
Nie można przecież było go kochać. Nie takiego.
Tak. Chciał szczerze, aby im się udało. Aby wizja wspólnego rejsu się ziściła. Marzył często, że właśnie wtedy wszystko się odmieni: będą mogli zacząć wszystko od nowa, z dala od zgiełku Midgardu, z dala od wścibskich oczu członków klanów, z dala od podziałów na tych prawych i zepsutych. Marzył, że wtedy przeszłość zgubiłby na zawsze, jak wąż zrzucający wylinkę. Po sam koniec czasów, zdolny do zapomnienia.
Zrozumiał, że jego ton był wyraźnie zbyt ostry i że trzymane na wodzy nerwy powoli zaczynają rwać się z bezpiecznego postronka. Westchnął wyraźnie zrezygnowany i rozluźnił spięte w momencie mięśnie twarzy. Przyglądał się Frei z uwagą. Każdy najmniejszy jej ruch i każdy gest chciał zachować w pamięci, bo miał w sobie obawę, że zaraz przekroczy próg i nigdy więcej jej nie zobaczy.
Resztka słodyczy, resztka szczęścia umierającego w agonii. Naprawdę ją kochał, kocha i wiedział, że nawet jeśli odejdzie, on nie wyzbyje się żywionego uczucia.
— Bałem się — ostatecznie dał dojść do głosu prawdzie, ujawnił swoją słabość i zacisnął mocniej palce na oparciu kanapy w nerwowym odruchu. — Bałem się, że jeśli znałabyś całą prawdę, to nigdy… to nigdy to wszystko nie miałoby szansy zaistnieć. Ostatnie miesiące byłyby tylko marzeniem — mówił z wyraźnym trudem. Wzdrygnął się, kiedy nieoczekiwanie podeszła i ułożyła dłonie na jego twarzy. Pragnął ogrzać się w jej miłości, lecz ciało pozostawało niewzruszone, przeszyte skostniałą grozą. Początkowo nie chciał patrzeć w oczy, przymykał powieki, próbował uciec, choć nadaremnie. Poddał się woli ukochanej istoty i spojrzał w bezdenny błękit. Kiedy kryształ łzy sturlał się z policzka, chciał instynktownie schwytać go w palce, tak też uczynił, dotykając opuszkami alabastrowej skóry. Miał zamiar zbliżyć się jeszcze, zdrowy rozsądek nakazywał jednak trzymać się na dystans, by nie pogorszyć sytuacji. Tak wiele sprzeczności – chęć wyjawienia prawdy i ucieczki, dotyku i odsunięcia się, płaczu i krzyku – nie potrafił już dłużej.
— Nigdy sobie tego nie wybaczę — wyszeptał i ujął jej nadgarstek, odsuwając lekko. Poprosił gestem, by usiadła na sofie. Sam zajął miejsce tuż obok, rozcierając wciąż pomiędzy palcami słoną łzę – dowód zbrodni. Musiał powiedzieć jej prawdę i przyjąć konsekwencje. — Nie nauczono mnie akceptacji. Od dziecka matka wpajała mi, że to oni byli źli, że oni stoją za całym naszym nieszczęściem. Oni… Mityczni oni... Sądzę jednak, że nigdy nie mogła wybaczyć mi. Że chowała urazę głównie do mnie, za moją ułomność i za to, że w ogóle się urodziłem, że pozbawiłem ją dawnego życia — zaśmiał się cicho wyjawiając gorzką prawdę. — Frejo. Jesteś niezwykle mądrą kobietą. Nie mógłbym już dłużej, nawet gdybym chciał, mijać się z prawdą. Rozumiem, że zapewne… zapewne wiesz więcej, niż chciałbym, abyś wiedziała. Znam cię. Wiem, że musiało cię to męczyć, że na pewno szukałaś odpowiedzi. — Był pewien, że przewertowała cały zbiór książek medycznych, że połączyła fakty, że jego objawy były zbyt jaskrawe, aby je przeoczyć. — Klątwa krwi — spojrzał na nią kiwając głową. — Klątwa krwi i nieodpowiedni ojciec. Choć sądzę, że głównie moja choroba — teraz zaśmiał się głośno, zaciskając powieki, pod którymi zaroiło się od łez. — Moją matkę wydziedziczono z klanu przeze mnie — wyznał i skupił się na dłoniach, na jednym z jego palców trwał niewzruszenie sygnet, jedyna pamiątka i dowód pochodzenia, choć sam herb był widoczny tylko dla niego. Żaden dowód. Wskazał nań. — Wszystko, co mi zostało. Rodzinny sygnet Lundqvistów.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Wto 4 Paź - 14:41
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Oddychanie rozprowadzało ból po całym ciele. Żebra oraz spoiwa łączące je z kręgosłupem epatowały skrajną postacią cierpienia, wywierały na całej powierzchni płuc nacisk o sile uścisku dorosłych mężczyzn, sprawiając, że nabieranie powietrza przypominało walkę z unicestwieniem. Agonia rozszarpała zmysły w drobne strzępy, rozciągając i wyginając czas w twór wieczności. Lata spędzone z dala od szczęścia w teorii miały uniewrażliwić ją na rwący strumień zgryzot, lecz w praktyce ostatnie miesiące wymazały uprzednio zdobyte doświadczenie. Miłość uczyniła z natury pobłażliwe stworzenie, spoglądające na świat z dużą dozą zrozumienia oraz cierpliwości, pojętne nauki o obcych uczuciach i głodne wiedzy. W rozpaczliwej ciemności nie pozostał po nim blady ślad. Paląca trucizna oblepiła rany zadane przez koszmar i przeniknęła przez ciało w towarzystwie kryształków lodu. Godziny samotności pozwoliły im na swobodnie przesunięcie w stronę serca i trwanie w bezruchu, lecz nawet przelotne spojrzenie ku Fárbautiemu zmotywowało je do ruszenia na podbój miękkiej struktury tkanek, byle nie zapomniała o bólu.
— Nigdy bym Cię nie zostawiła. Nigdy — wyszeptała, pełna pewności wobec swojego oddania i bezwarunkowej wierności. Opiekowała się nim przez ostatnie lata, pielęgnując wzrastające uczucia. — Wczoraj... Myślałam, że umierasz. Krew była wszędzie, splamiła mnie i Ciebie. Bałam się, że nie będę mogła Ci pomóc i odejdziesz na moich ramionach, Fárbauti, tonąc w szkarłacie.
W praktyce nie wydzielała ciepła odpowiedniego dla ludzkiego ciała. Smutek przesuwał się po niej na wzór fal wzburzonego morza, a każde uderzenie ich śnieżnobiałych grzyw wciskało w kąciki zmysłów drobinki desperacji. Konfrontacja z oczami ukochanego przyniosła grzmot piorunów, burzę stworzoną dłońmi wściekłego boga - tylko siła woli pozwoliła jej na utrzymanie pionu. Nie byłaby w stanie przetrwać, gdyby nie ostatnie tchnienie żywionych uczuć. Miłość skryła głęboko, w najdalszym zakątku świadomości, choć i to nie przynosiło upragnionego ukojenia. Zwłaszcza teraz, gdy próbowała czerpać przyjemność z czułości znajomej faktury skóry, zrozumiała całokształt doznań jako nadaremną próbę powrotu do grudniowego szczęścia. Nigdy nie sądziła, że ognista światłość łącząca dwójkę przeznaczonych sobie istot może wywołać aż tak ogromną boleść. Pozwoliła mu otrzeć łzę i chwycić nadgarstek pomimo protestów ze strony rozumu. Serce milczało jak zaklęte.
— Choroba jest... chorobą, niczym więcej. Niezależnie od tego, jak mocno wypacza naszą naturę i próbuje utwierdzić w przekonaniu, że nie mamy nic poza nią. Miałeś mnie i nasze wspólne życie. Gdybym wiedziała o wszystkim wcześniej, gdybyś tylko naprawdę mi zaufał, nie musielibyśmy tonąć w cierpieniu — rzekła zduszonym głosem zaraz po zajęciu miejsca na kanapie. Klątwa krwi nie miała dla niej znaczenia, włącznie z konsekwencjami nakreślonymi w księgach medycznych. Lekarski bełkot w konfrontacji z ognistym biczem wzrastającego uczucia był miałki, niezdolny poruszyć jej przekonanie o postaci ukochanego. Zbyt mocno go kochała, by taka drobnostka przekreśliła możliwość spędzenia reszty życia w spokoju. Sięgnął po najgorsze z dostępnych rozwiązań i pozwolił, żeby rozpacz przejęła nad nią panowanie. Próbowała zrozumieć, że obojętność matki wykształciła w nim pewne odruchy i jest mi trudno się z nimi rozstać, lecz mogli przejść przez to razem. Mimo ogromnych pokładów wyrozumiałości sama uległa goryczy udręki. — Lundqvist. A twoje imię? Zachowałeś je? — nazwa klany przylgnęła do języka warstwą popiołu. Obce, nieprzyjemne słowo odbijało się echem w jej głowie, krążące niczym sęp nad martwym ciałem skowronka. Pomiędzy nimi ku niebu wciąż wznosiła gorliwe modlitwy o darowanie życia pomiędzy jawą a snem. Błagała Norny o litość. Błagała o uwolnienie krzyku zwiniętego w gardle na podobieństwo węzła gordyjskiego, o popłynięcie łez zduszonych w padole klatki piersiowej. Miotała się w obojętności, wiedząc, że nie zdoła wytrzymać w tym stanie na tyle długo, aby odnaleźć nadzieję na lepsze jutro.
To nie bogowie powinni roztaczać nad nią opiekę.
— Nigdy bym Cię nie zostawiła. Nigdy — wyszeptała, pełna pewności wobec swojego oddania i bezwarunkowej wierności. Opiekowała się nim przez ostatnie lata, pielęgnując wzrastające uczucia. — Wczoraj... Myślałam, że umierasz. Krew była wszędzie, splamiła mnie i Ciebie. Bałam się, że nie będę mogła Ci pomóc i odejdziesz na moich ramionach, Fárbauti, tonąc w szkarłacie.
W praktyce nie wydzielała ciepła odpowiedniego dla ludzkiego ciała. Smutek przesuwał się po niej na wzór fal wzburzonego morza, a każde uderzenie ich śnieżnobiałych grzyw wciskało w kąciki zmysłów drobinki desperacji. Konfrontacja z oczami ukochanego przyniosła grzmot piorunów, burzę stworzoną dłońmi wściekłego boga - tylko siła woli pozwoliła jej na utrzymanie pionu. Nie byłaby w stanie przetrwać, gdyby nie ostatnie tchnienie żywionych uczuć. Miłość skryła głęboko, w najdalszym zakątku świadomości, choć i to nie przynosiło upragnionego ukojenia. Zwłaszcza teraz, gdy próbowała czerpać przyjemność z czułości znajomej faktury skóry, zrozumiała całokształt doznań jako nadaremną próbę powrotu do grudniowego szczęścia. Nigdy nie sądziła, że ognista światłość łącząca dwójkę przeznaczonych sobie istot może wywołać aż tak ogromną boleść. Pozwoliła mu otrzeć łzę i chwycić nadgarstek pomimo protestów ze strony rozumu. Serce milczało jak zaklęte.
— Choroba jest... chorobą, niczym więcej. Niezależnie od tego, jak mocno wypacza naszą naturę i próbuje utwierdzić w przekonaniu, że nie mamy nic poza nią. Miałeś mnie i nasze wspólne życie. Gdybym wiedziała o wszystkim wcześniej, gdybyś tylko naprawdę mi zaufał, nie musielibyśmy tonąć w cierpieniu — rzekła zduszonym głosem zaraz po zajęciu miejsca na kanapie. Klątwa krwi nie miała dla niej znaczenia, włącznie z konsekwencjami nakreślonymi w księgach medycznych. Lekarski bełkot w konfrontacji z ognistym biczem wzrastającego uczucia był miałki, niezdolny poruszyć jej przekonanie o postaci ukochanego. Zbyt mocno go kochała, by taka drobnostka przekreśliła możliwość spędzenia reszty życia w spokoju. Sięgnął po najgorsze z dostępnych rozwiązań i pozwolił, żeby rozpacz przejęła nad nią panowanie. Próbowała zrozumieć, że obojętność matki wykształciła w nim pewne odruchy i jest mi trudno się z nimi rozstać, lecz mogli przejść przez to razem. Mimo ogromnych pokładów wyrozumiałości sama uległa goryczy udręki. — Lundqvist. A twoje imię? Zachowałeś je? — nazwa klany przylgnęła do języka warstwą popiołu. Obce, nieprzyjemne słowo odbijało się echem w jej głowie, krążące niczym sęp nad martwym ciałem skowronka. Pomiędzy nimi ku niebu wciąż wznosiła gorliwe modlitwy o darowanie życia pomiędzy jawą a snem. Błagała Norny o litość. Błagała o uwolnienie krzyku zwiniętego w gardle na podobieństwo węzła gordyjskiego, o popłynięcie łez zduszonych w padole klatki piersiowej. Miotała się w obojętności, wiedząc, że nie zdoła wytrzymać w tym stanie na tyle długo, aby odnaleźć nadzieję na lepsze jutro.
To nie bogowie powinni roztaczać nad nią opiekę.
Isak Bergman
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Czw 6 Paź - 22:07
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Rozumiał jej strach, poznał przecież smak troski o bliskie sobie osoby. Widział ich śmierć i to ten obraz był najbardziej wyraźny i nie opuszczał go nawet na krok. Czasami myślał, że już zapomniał wszystko, co złe, trzymając pozór normalności; godził się, by białe kości pokryły się zielenią, aby z klatki żeber wyrosła bujna trawa upstrzona bławatkami i polnymi makami, by bluszcz przedostał się przez oczodoły i pozwolił szczątkom ostatecznie zniknąć na pewien czas, póki późne lato i nadchodząca jesień nie zaczynały żółcić łodyg i przypominać, że wkrótce musiały również umrzeć. Wtedy każda bolesna chwila błyszczała w mdłym świetle zawieszonego nisko słońca wśród suchych resztek radości. Nikt nie powinien doświadczać takiego bólu, a jednak wpisany był w ludzki los od zarania dziejów. Nie miał słowa na swoją obronę, nie teraz i nie po tym wszystkim, co z jego winy wycierpiała. Nie po tym, gdy wreszcie zdobył się i chciał zrzucić z barków ciężar noszonej iluzji. Wiedział, że jeśli nie wyzna wszystkiego dzisiaj, nie zrobi tego nigdy. Nie będzie miał więcej odwagi oraz gotowości, bo w takich sytuacjach nie sposób było poczynić przygotowań jak do podróży.
Wierzył szczerze w zapewnienia Frei, dlatego na moment, ulotną chwilę, jego twarz rozjaśniła się, a w kącikach oczu zatliły się płomyki wzruszenia. Szybko zdusił je jednak okrywając twarz dłońmi – zimnymi i zesztywniałymi od paraliżu.
— Nigdy nie zdołam zadośćuczynić za tamten wieczór. Już zawsze będę pamiętał twój lęk i rozpacz. Frejo. Nigdy, nigdy nie chciałem tego… — przyznał łamiącym głosem, grzęznącym raz po raz w gardle. Musiał żyć do samego końca z poczuciem, że zawiódł ją i nie postarał wystarczająco, by mogła spokojnie dotrwać do poranka. Nie tak miał wyglądać tamten dzień – zamiast zmęczenia i bólu, świt miał przynieść im słodycz i ciepło czerpane ze splecionych ze sobą ciał. Tym właśnie mieli być i tak mieli trwać. Obiecał, że nigdy jej nie opuści, że z pełną świadomością wstąpi na wspólną drogę, jeśli tylko się zgodzi. Miała jednak rację, zapomniał w tym wszystkim o najważniejszym – nigdy nie dopuścił prawdziwie do siebie, odpychając przeszłość i kreując fałszywy obraz tego, kim był. Chciał jednak ją zapewnić, że nigdy nie udawał uczuć, że każdego ze wspólnie spędzanych dni był sobą naprawdę – pragnącym bliskości, potrafiącym dbać o bliskich, może nieco zbyt zapracowanym, lecz oddanym i ufnym.
Rozpoczęcie snucia opowieści o rodzinie było trudne, choć nie było rzeczą najbardziej haniebną i nieakceptowalną. Miał jednak wrażenie, że to właśnie to jednak leżało u zarania dalszych kłopotów oraz decyzji bez powrotu. Przez cały czas bardzo dokładnie obserwował Freję, siedziała bardzo blisko, a jednak dystans wyczuwał bezbłędnie.
— Frejo, rozumiem, jak bardzo cię zraniłem i rozczarowałem. Rozumiem, że czujesz się oszukana, ponieważ ukryłem ogromną część życia przed tobą — wyciągnął przed siebie dłonie i rozłożył je, wpatrując się teraz w linie papilarne orające śródręcza, przeciskające się pomiędzy wyraźnymi znamionami ciężkiej, szkutniczej pracy. Nigdy nie pragnął być nikim więcej. Nie chciał myśleć o tym, czy pasowałby do klanu odrzucającego go przez wzgląd na chorobę. — Jednak — złapał głęboki oddech — jednak tylko choroba pozwoliła moim krewniakom wyrzec się skalanej części. Jednak tylko ta choroba doprowadziła do tego, kim teraz jestem. Ja nigdy nie żyłem zapominając o niej. To całe moje życie, kolejne dekady, które coraz bardziej deformowały mnie i moje sumienie — subtelnie zataczał coraz szerszy krąg chwytając w jego granice następne fakty, choć jeszcze przecież nie skończył snucia opowieści o swych wczesnych latach. Cierpiała, a jednak musiał pozwolić jej na poznanie każdego elementu, na zbadanie ich i wydanie wyroku. Może wtedy… może wtedy zrozumiałaby, dlaczego nie mógł powiedzieć, skąd było w nim tyle lęku i niechęci.
Zacisnął palce i znów je rozłożył. Kiedy zapytała o imię, zagryzł dolną wargę. Nawet w tak małych sprawach nie był szczery.
— Nie używam go zbyt często, nie wśród ludzi. Tamten człowiek umarł — powtórzył znów jak mantrę. — Isak. Matka dała mi na imię Isak. Fárbauti to moje drugie imię. Czasami wolała go używać. Nigdy też nie nosiłem nazwiska Lundqvist. Po wydziedziczeniu Nenne związała się z pewnym mężczyzną, tylko po to, by dał mi nazwisko. Myślę, że w pewnym stopniu ją kochał, tylko ona… ona nie potrafiła kochać. Od kiedy pamiętam, miała dość duże problemy. Wydawało się, że nigdzie nie pasowała. Wiele podróżowaliśmy, po rozwodzie z ojczymem. Miał na nazwisko Løvland. Więc — znów zrobił pauzę. Historię opowiadał dość nieskładnie, rwanymi zdaniami. Nie potrafił jednak zdobyć się na więcej. — Więc naprawdę nazywam się Isak Fárbauti Løvland. Nazwisko Bergman przyjąłem wiele lat później. Prawdopodobnie po moim prawdziwym ojcu. To matka także trzymała w tajemnicy. — Zaśmiał się, bowiem z niejasnych powodów cała ta opowieść nagle zaczęła być dla niego czymś przypominającym komedię. Czuł się jak skończony głupiec. — Nie muszę… jeśli nie chcesz słuchać dalej, nie muszę — kolejna fala zawahania wstąpiła w spięte plecy. Sięgnął po jej dłoń, uporczywie chwytając się resztek pewności.
Wierzył szczerze w zapewnienia Frei, dlatego na moment, ulotną chwilę, jego twarz rozjaśniła się, a w kącikach oczu zatliły się płomyki wzruszenia. Szybko zdusił je jednak okrywając twarz dłońmi – zimnymi i zesztywniałymi od paraliżu.
— Nigdy nie zdołam zadośćuczynić za tamten wieczór. Już zawsze będę pamiętał twój lęk i rozpacz. Frejo. Nigdy, nigdy nie chciałem tego… — przyznał łamiącym głosem, grzęznącym raz po raz w gardle. Musiał żyć do samego końca z poczuciem, że zawiódł ją i nie postarał wystarczająco, by mogła spokojnie dotrwać do poranka. Nie tak miał wyglądać tamten dzień – zamiast zmęczenia i bólu, świt miał przynieść im słodycz i ciepło czerpane ze splecionych ze sobą ciał. Tym właśnie mieli być i tak mieli trwać. Obiecał, że nigdy jej nie opuści, że z pełną świadomością wstąpi na wspólną drogę, jeśli tylko się zgodzi. Miała jednak rację, zapomniał w tym wszystkim o najważniejszym – nigdy nie dopuścił prawdziwie do siebie, odpychając przeszłość i kreując fałszywy obraz tego, kim był. Chciał jednak ją zapewnić, że nigdy nie udawał uczuć, że każdego ze wspólnie spędzanych dni był sobą naprawdę – pragnącym bliskości, potrafiącym dbać o bliskich, może nieco zbyt zapracowanym, lecz oddanym i ufnym.
Rozpoczęcie snucia opowieści o rodzinie było trudne, choć nie było rzeczą najbardziej haniebną i nieakceptowalną. Miał jednak wrażenie, że to właśnie to jednak leżało u zarania dalszych kłopotów oraz decyzji bez powrotu. Przez cały czas bardzo dokładnie obserwował Freję, siedziała bardzo blisko, a jednak dystans wyczuwał bezbłędnie.
— Frejo, rozumiem, jak bardzo cię zraniłem i rozczarowałem. Rozumiem, że czujesz się oszukana, ponieważ ukryłem ogromną część życia przed tobą — wyciągnął przed siebie dłonie i rozłożył je, wpatrując się teraz w linie papilarne orające śródręcza, przeciskające się pomiędzy wyraźnymi znamionami ciężkiej, szkutniczej pracy. Nigdy nie pragnął być nikim więcej. Nie chciał myśleć o tym, czy pasowałby do klanu odrzucającego go przez wzgląd na chorobę. — Jednak — złapał głęboki oddech — jednak tylko choroba pozwoliła moim krewniakom wyrzec się skalanej części. Jednak tylko ta choroba doprowadziła do tego, kim teraz jestem. Ja nigdy nie żyłem zapominając o niej. To całe moje życie, kolejne dekady, które coraz bardziej deformowały mnie i moje sumienie — subtelnie zataczał coraz szerszy krąg chwytając w jego granice następne fakty, choć jeszcze przecież nie skończył snucia opowieści o swych wczesnych latach. Cierpiała, a jednak musiał pozwolić jej na poznanie każdego elementu, na zbadanie ich i wydanie wyroku. Może wtedy… może wtedy zrozumiałaby, dlaczego nie mógł powiedzieć, skąd było w nim tyle lęku i niechęci.
Zacisnął palce i znów je rozłożył. Kiedy zapytała o imię, zagryzł dolną wargę. Nawet w tak małych sprawach nie był szczery.
— Nie używam go zbyt często, nie wśród ludzi. Tamten człowiek umarł — powtórzył znów jak mantrę. — Isak. Matka dała mi na imię Isak. Fárbauti to moje drugie imię. Czasami wolała go używać. Nigdy też nie nosiłem nazwiska Lundqvist. Po wydziedziczeniu Nenne związała się z pewnym mężczyzną, tylko po to, by dał mi nazwisko. Myślę, że w pewnym stopniu ją kochał, tylko ona… ona nie potrafiła kochać. Od kiedy pamiętam, miała dość duże problemy. Wydawało się, że nigdzie nie pasowała. Wiele podróżowaliśmy, po rozwodzie z ojczymem. Miał na nazwisko Løvland. Więc — znów zrobił pauzę. Historię opowiadał dość nieskładnie, rwanymi zdaniami. Nie potrafił jednak zdobyć się na więcej. — Więc naprawdę nazywam się Isak Fárbauti Løvland. Nazwisko Bergman przyjąłem wiele lat później. Prawdopodobnie po moim prawdziwym ojcu. To matka także trzymała w tajemnicy. — Zaśmiał się, bowiem z niejasnych powodów cała ta opowieść nagle zaczęła być dla niego czymś przypominającym komedię. Czuł się jak skończony głupiec. — Nie muszę… jeśli nie chcesz słuchać dalej, nie muszę — kolejna fala zawahania wstąpiła w spięte plecy. Sięgnął po jej dłoń, uporczywie chwytając się resztek pewności.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Sob 8 Paź - 19:35
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Szorstka faktura smutku przylgnęła do aksamitnej skóry. Gotowość do oddania życia u jego boku wciąż tliła się nieśmiałym płomieniem, lecz była bliska zostawieniu po sobie dymiącej sterty rozżarzonych węgli, wciskającej w nozdrza zapach spalonych piór i kości. Miało być inaczej - senny pocałunek złożony na ciepłej skórze policzka zaprosiłby ukochanego do wspólnego śniadania. Przez następne pół godziny potrzeba bliskości lawirowała niezdarnie pomiędzy sięganiem po jedzenie a unoszeniem kubka gorącej herbaty z miodem i cytryną. Kolejny kwadrans poświęciliby na zbieranie sił przed pracą, pojąc spragnione siebie ciała przez trzymanie się w objęciach, kradnąc ukradkowe muśnięcia warg. Wspólnym mianownikiem rzeczywistości i wykreowanego wyobrażenia było pożegnanie przeszyte nerwowym oczekiwaniem. W normalnym warunkach oznaczało zniecierpliwienie przed powrotem do domu, teraz pamiętała jedynie rosnącą dezorientację i ciężar przygniatający serce, gdy pierwszy brzask poranka przecisnął się przez zasłony. Krwawy koszmar nie pozwolił jej zmrużyć oczy. Kurczowo trzymała w ramionach ciało Fárbautiego, jakby samym dotykiem potrafiła ochronić go przed straszliwymi konsekwencjami choroby, gotowa zawrzeć umowę z personifikacją Hel. W zamian otrzymała potwierdzenie kłamstw przemycanych do szczęścia przez miesiące spokoju.
Strach pozbawił ją esencji samej siebie. Niezdolna do ruchu patrzyła na niszczejące ciało z obojętnością, nie podejmując skazanych na porażkę działań mogących je uratować. Nie potrafiła już wskazać celu, dla którego miałaby utrzymywać je w stanie pozwalającym na doznania płynące z miłości oraz przywiązania. Obietnica złożona w złocistym półmroku warsztatu umknęła jako pierwsza. Nieśmiała czułość słów przestała istnieć, stała się zaledwie mglistym wspomnieniem. Mogła być również zakłamanym wytworem wyobraźni spragnionej poczucia obecności ukochanego. Więź splatająca ich wspólne losy zaledwie majaczyła na brzegu świadomości, niewyczuwalna, pozbawiona świetlistego ciepła. Strumień rwącej ciemności łapczywie wyciągał ku niej pokusę zapomnienia o wszechobecnym bólu trawiącym tkanki. Zarzekał się, że nie miał intencji zdusić żaru serca, lecz podjął decyzje mogące prowadzić jedynie w poczet cierpienia.
— Pozbawiłeś mnie możliwości bycia częścią twojego życia. Wiedz... Wiedziałeś, do czego to nas doprowadzi, jeśli dowiem się prawdy. Byłeś świadomy tych konsekwencji i pozwoliłeś, żebym przez lata nurzała się w kłamstwie — słowa niezdarnie opuszczały bezpieczną przestrzeń gardła, tworząc chropowate frazy o topornej, muśniętej mrozem formie. Przesunęła tęsknym wzrokiem po liniach znaczących dłonie Fárbautiego, pragnąc naznaczyć je aksamitnym śladem opuszków, uczynić cokolwiek, byle przez przez moment móc zapomnieć o pokłosiu krwawego koszmaru. Zastygając w bezruchu utrwalała stan bolesnej katatonii, zjawiska gorszego od śmierci - świadomość życia przepływała tuż obok, zaledwie na wyciągnięcie ręki, a mimo to nie była w stanie zanurzyć się w niej po czubek nosa. Tonęła w czymś innym, bardziej mrocznym i sennym. — Być może nie pozwalałeś sobie widzieć życia poza chorobą przez krzywdę, jaka spotkała Cię z rąk matki. Zawsze starałam się, żebyś czuł wobec mnie bezgraniczne zaufanie, ale najwyraźniej to wciąż zbyt mało... — niepokój osunął się wokół dekad spędzonych w cieniu. Rany na powierzchni duszy instynktownie pulsowały rozpaczą, bólem i lękiem, spowijając ją przezroczystym całunem mrozu. Kolejne uderzenie nadeszło niepozornie, wyczekując momentu dogodnego do zadania największego cierpienia, napawające lękiem zmysły pozostałe przy życiu.
Isak Fárbauti Løvland.
Ostrza lodowych noży przeszły serce aż po rękojeści. Ciche westchnienie wydobywające się zza spierzchniętych ust było pierwszym i ostatnim dowodem na istnienie płomyka nadziei. Pragnęła zapomnieć i tym samym przerwać cierniste łańcuchy krępujące nadgarstki, byle zaznać błogosławieństwa wiecznego snu pozbawionego koszmarów. Pragnęła spokoju. Nigdy nie uniosła się pychą i przyjmowała to, co zostało nadane boskim prawem, lecz teraz chcieli zbyt wiele. Chociaż raz mogli spełnić życzenie córki. Imię było kluczem do poznania, oznaką posiadanej tożsamości, naturalnym znakiem pozwalającym na odszukanie się w tłumie zbłąkanych postaci. Okradł ją nawet z tego. Otumaniona pogrążaniem się w rozpaczy nie spostrzegła wyciąganej ku niej dłoni, lecz poczuła łzy spływające po alabastrowych policzkach. Tęsknota za żarliwymi pocałunkami, ciepłem ciał przylegających do siebie w idealnej symetrii czy poczuciem posiadania domu sprawiała, że rozpadała się na jego oczach. Porcelanowa skorupa pękała i powoli nie pozostawało w niej nic, co pozwoliłoby na przetrwanie.
— Dlaczego? Dlaczego mi to zrobiłeś?
Strach pozbawił ją esencji samej siebie. Niezdolna do ruchu patrzyła na niszczejące ciało z obojętnością, nie podejmując skazanych na porażkę działań mogących je uratować. Nie potrafiła już wskazać celu, dla którego miałaby utrzymywać je w stanie pozwalającym na doznania płynące z miłości oraz przywiązania. Obietnica złożona w złocistym półmroku warsztatu umknęła jako pierwsza. Nieśmiała czułość słów przestała istnieć, stała się zaledwie mglistym wspomnieniem. Mogła być również zakłamanym wytworem wyobraźni spragnionej poczucia obecności ukochanego. Więź splatająca ich wspólne losy zaledwie majaczyła na brzegu świadomości, niewyczuwalna, pozbawiona świetlistego ciepła. Strumień rwącej ciemności łapczywie wyciągał ku niej pokusę zapomnienia o wszechobecnym bólu trawiącym tkanki. Zarzekał się, że nie miał intencji zdusić żaru serca, lecz podjął decyzje mogące prowadzić jedynie w poczet cierpienia.
— Pozbawiłeś mnie możliwości bycia częścią twojego życia. Wiedz... Wiedziałeś, do czego to nas doprowadzi, jeśli dowiem się prawdy. Byłeś świadomy tych konsekwencji i pozwoliłeś, żebym przez lata nurzała się w kłamstwie — słowa niezdarnie opuszczały bezpieczną przestrzeń gardła, tworząc chropowate frazy o topornej, muśniętej mrozem formie. Przesunęła tęsknym wzrokiem po liniach znaczących dłonie Fárbautiego, pragnąc naznaczyć je aksamitnym śladem opuszków, uczynić cokolwiek, byle przez przez moment móc zapomnieć o pokłosiu krwawego koszmaru. Zastygając w bezruchu utrwalała stan bolesnej katatonii, zjawiska gorszego od śmierci - świadomość życia przepływała tuż obok, zaledwie na wyciągnięcie ręki, a mimo to nie była w stanie zanurzyć się w niej po czubek nosa. Tonęła w czymś innym, bardziej mrocznym i sennym. — Być może nie pozwalałeś sobie widzieć życia poza chorobą przez krzywdę, jaka spotkała Cię z rąk matki. Zawsze starałam się, żebyś czuł wobec mnie bezgraniczne zaufanie, ale najwyraźniej to wciąż zbyt mało... — niepokój osunął się wokół dekad spędzonych w cieniu. Rany na powierzchni duszy instynktownie pulsowały rozpaczą, bólem i lękiem, spowijając ją przezroczystym całunem mrozu. Kolejne uderzenie nadeszło niepozornie, wyczekując momentu dogodnego do zadania największego cierpienia, napawające lękiem zmysły pozostałe przy życiu.
Isak Fárbauti Løvland.
Ostrza lodowych noży przeszły serce aż po rękojeści. Ciche westchnienie wydobywające się zza spierzchniętych ust było pierwszym i ostatnim dowodem na istnienie płomyka nadziei. Pragnęła zapomnieć i tym samym przerwać cierniste łańcuchy krępujące nadgarstki, byle zaznać błogosławieństwa wiecznego snu pozbawionego koszmarów. Pragnęła spokoju. Nigdy nie uniosła się pychą i przyjmowała to, co zostało nadane boskim prawem, lecz teraz chcieli zbyt wiele. Chociaż raz mogli spełnić życzenie córki. Imię było kluczem do poznania, oznaką posiadanej tożsamości, naturalnym znakiem pozwalającym na odszukanie się w tłumie zbłąkanych postaci. Okradł ją nawet z tego. Otumaniona pogrążaniem się w rozpaczy nie spostrzegła wyciąganej ku niej dłoni, lecz poczuła łzy spływające po alabastrowych policzkach. Tęsknota za żarliwymi pocałunkami, ciepłem ciał przylegających do siebie w idealnej symetrii czy poczuciem posiadania domu sprawiała, że rozpadała się na jego oczach. Porcelanowa skorupa pękała i powoli nie pozostawało w niej nic, co pozwoliłoby na przetrwanie.
— Dlaczego? Dlaczego mi to zrobiłeś?
Isak Bergman
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Sro 12 Paź - 15:21
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Miała rację. Wiedział o konsekwencjach czynów. Rozumiał co stanie się, jeśli prawda wypełznie i przytłoczy ją ciężarem setek dni spędzonych w niewiedzy. Nigdy jednak nie potrafił zmusić się do szczerości. Przeświadczony o własnej porażce, której niechybnie doświadczyłby, gdyby pokazał swoje prawdziwe oblicze. Z czasem siatka tkanej iluzji była już tak gęsta, że nie mógł cofnąć czynów dyktowanych strachem. Jak więc, z premedytacją kłamiąc jej w oczy, mógł liczyć na choćby cień zrozumienia i wybaczenie. Jedynie będąc bardzo naiwnym mógłby sądzić, że wzruszy ramionami, może odrobinę zapłacze, a później pozwoli, by czas płynął tak, jak płynął dwa dni temu. Smagała go kolejnymi słowami, rozdzierała tkanki po mięso, niemal po biel kości. Ból rozchodził się po wszystkich nerwach i kumulował w samym środku jestestwa, uniemożliwiając oddychanie. Dopiero zaczął, jak więc miał kontynuować i spowiadać się z reszty win, skoro już niemal umierał? Podobnie jak i ona. Każde słowo było dla niej równie palącym ciosem, sztyletem wbijanym po samą rękojeść w piersi. Pozbawił ją głosu i możliwości podjęcia decyzji na samym początku. Pochłonięty emocjami i pragnieniem bliskości, zepchnął na dalszy plan rzeczy najważniejsze, bo zamroczyła go potrzeba akceptacji, którą czuł w jej dotyku i pocałunkach. samolubnie zagarnął dla siebie czystość jej zamiarów i szczerość serca, tchórzliwie uciekając od prawdy mogącej raz na zawsze przekreślić szanse na wspólne życie. Powoli docierało do niego, że nie miał już wyjścia i nie mógł liczyć na powrót do normalności. Kolejny raz, to nie jego matka, nie ojciec i nie rodzina, a on sam odbierał sobie możliwość bycia szczęśliwym. Sabotował własne życie, wpadając – zapewne zupełnie nieświadome – w jakiś przedziwny schemat postępowania, nie wierząc, że może być dobrze, bo przecież jest najgorszym wyrzutkiem. Społeczeństwo nigdy nie przyjęło by go z otwartymi ramionami. Łowcy polowali na podobnych mu ludzi i rozprawiali się z nimi w sposób najbardziej radykalny. Nie było miłosierdzia i możliwości na odkupienie win. Wydawało mu się, że wszędzie, gdzie tylko spogląda, czyha na niego śmierć. Pierwszy raz od dekad była tak realna, na wyciągnięcie ręki i może bał się jej mniej? W ostatecznym rozrachunku łatwiej było poddać się jej władzy, kończąc raz na zawsze egzystencję przypominającą wydmuszkę.
— Wiedziałem — zgodził się. Nie krył za pięknymi słowami prawdy. Nie mógł kolejny raz posunąć się do okrucieństwa. — Wiedziałem i uczyniłem to, lecz miałem ku temu wiele powodów — dodał, ale wiedział, że to w żaden sposób nie złagodzi jej bólu, a jedynie wyostrzy doznanie cierpienia. Przyznał się do tego, że przez lata z premedytacją nie próbował nawet odrobinę wyłamać się i opowiedzieć o troskach. — Ufam ci, bezgranicznie. Dlatego nie mówiłem prawdy. Wiedziałem, że jeśli ją poznasz, będziesz w jeszcze gorszej sytuacji, w rozterce rozdzierającej serce. Choć może gdybyś wiedziała od początku… zapewne nie dopuściłabyś kogoś takiego do siebie, sytuacja zostałaby zduszona w zarodku. Powinienem był… A jednak. Jednak zrobiłem to z lęku, że nigdy nie mielibyśmy okazji się spotkać w tym miejscu, że nigdy nie byłoby wspólnych dni. Bałem się, że pozbawię się czegoś tak wspaniałego. — Opowiadanie o przeszłości wcale nie sprawiało, że czuł się lżej. Miał poczucie winy, że niepotrzebnie zapełnia jej umysł brudem i zgnilizną, czymś czym nie powinna nigdy się przejmować doświadczać wystarczająco zła we własnym życiu. Nie chciał przyznać na głos, że może nie powinien nigdy wkraczać w jej życie, że tamtego wieczoru, gdy pokazywał jej cielsko wielkiego smoka rzeźbionego w drewnie, nie powinien sięgać do niej ręką, nie powinien poszukiwać intuicyjnie jej bliskości. Że, wreszcie, jedynie trzymanie odpowiedniego dystansu zaoszczędziłoby jej bólu.
Szloch i słowa wyrzutu oraz obraz jej upadku wskazywały na ostateczną klęskę. Palce zacisnął jeszcze mocniej na jej słabej dłoni, przygarniając do siebie w akcie desperackiej próby pozbierania odłamków, na które rozpadała się jej dusza. Chciał je wychwycić co do jednego i zapewnić, że uda mu się złączyć je na nowo tak, by na powierzchni nie pozostała żadna widoczna rysa.
— Chciałem cię chronić — łamiącym się głosem, podjął jeszcze raz starania, by zrozumiała, że nie chciał jej zguby. Tylko przed czym próbował ją obronić? Przed nim samym? — Teraz rozumiem, że znów popełniłem błąd. Żałuję. Żałuję, że nie mogłem być z tobą szczery, że nigdy nie próbowałem, choć moje uczucia do ciebie nigdy nie były kłamstwem — chwycił łapczywie powietrze i uniósł drugą rękę, by ująć drobny podbródek i spojrzeć jeszcze raz na jej oblicze, nim otrzyma tyle odwagi, by wyznać całą resztę. — Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Wielokrotnie próbowałem składać swoje życie w całość, egzystować jak normalny człowiek i teraz znów czułem, że mógłbym… Że moglibyśmy… — wyznał. — Najbardziej boję się w tym wszystkim, że pociągnę cię wraz z sobą na dno. Nie zniósłbym tego, a wystarczy jeden, nieodpowiedni krok. — Wystarczyłby choć cień podejrzeń i nigdy nie zaznałaby spokoju, będąc już zawsze kojarzoną z człowiekiem splugawionym zakazaną magią. Ułożył dłoń na kobiecym policzku i otarł kolejną falę łez. Zbliżył się, by pocałować chłodne usta zupełnie tak, jakby szykował się do ostatecznego pożegnania. Chciał zakończyć opowieść, by dalej jej nie zwodzić. Wstał wreszcie ze swojego miejsca i udał się w kierunku okna.
— Łudzę się, że gdyby chodziło jedynie o chorobę, byłbym bardziej skory do zwierzeń. To nie wina matki. Ojca? Może tak. Frejo… ja — odwrócił się w jej stronę i oparł biodrami o parapet. Dystans jaki ich dzielił rósł z każdą przeciągającą się chwilą. — Ja jestem martwy. Isak zmarł lata temu wraz z matką, dokładnie w 1957 roku. Pochłonęły ich fale. Później nie było już nic poza kłamstwami. Egzystencja będąca mistyfikacją, lepkie słowa tłoczone do głowy. Mój opiekun, który wszystko od samego początku doskonale układał, nie potrafił nawet do ostatniej chwili przyznać się do tego, że jest moim ojcem. Karmił mnie fałszywą wizją świata. Wtłaczał do głowy łgarstwa i wyznaczył drogę, którą muszę podążać do samego końca, bo nie ma odwrotu. Sprzedał remedium na chorobę i odroczenie śmierci w zamian za zupełne zaprzedanie duszy; za mgłę, którą okrywają się moje oczy i za żyły nabiegające czernią. — Słowa wyżłobione na czerwonej strukturze serca nie miały prawa nigdy się zabliźnić. — Nigdy nie powinienem był dopuścić do tego wszystkiego. Nie powinno mnie być w twoim życiu, nie w ten sposób. Może gdyby nasze losy potoczyły się inaczej, spotkalibyśmy się w szczęśliwszej rzeczywistości. — Blady uśmiech zagościł na jego twarzy. Był gotów – pierwszy raz był naprawdę gotów ponieść konsekwencje. Zgodziłby się wyciągnąć przed siebie dłoń, by wypalono na niej znak ślepców, jeśli tylko Freja zapragnęłaby oddać go w ręce kruków.
— Wiedziałem — zgodził się. Nie krył za pięknymi słowami prawdy. Nie mógł kolejny raz posunąć się do okrucieństwa. — Wiedziałem i uczyniłem to, lecz miałem ku temu wiele powodów — dodał, ale wiedział, że to w żaden sposób nie złagodzi jej bólu, a jedynie wyostrzy doznanie cierpienia. Przyznał się do tego, że przez lata z premedytacją nie próbował nawet odrobinę wyłamać się i opowiedzieć o troskach. — Ufam ci, bezgranicznie. Dlatego nie mówiłem prawdy. Wiedziałem, że jeśli ją poznasz, będziesz w jeszcze gorszej sytuacji, w rozterce rozdzierającej serce. Choć może gdybyś wiedziała od początku… zapewne nie dopuściłabyś kogoś takiego do siebie, sytuacja zostałaby zduszona w zarodku. Powinienem był… A jednak. Jednak zrobiłem to z lęku, że nigdy nie mielibyśmy okazji się spotkać w tym miejscu, że nigdy nie byłoby wspólnych dni. Bałem się, że pozbawię się czegoś tak wspaniałego. — Opowiadanie o przeszłości wcale nie sprawiało, że czuł się lżej. Miał poczucie winy, że niepotrzebnie zapełnia jej umysł brudem i zgnilizną, czymś czym nie powinna nigdy się przejmować doświadczać wystarczająco zła we własnym życiu. Nie chciał przyznać na głos, że może nie powinien nigdy wkraczać w jej życie, że tamtego wieczoru, gdy pokazywał jej cielsko wielkiego smoka rzeźbionego w drewnie, nie powinien sięgać do niej ręką, nie powinien poszukiwać intuicyjnie jej bliskości. Że, wreszcie, jedynie trzymanie odpowiedniego dystansu zaoszczędziłoby jej bólu.
Szloch i słowa wyrzutu oraz obraz jej upadku wskazywały na ostateczną klęskę. Palce zacisnął jeszcze mocniej na jej słabej dłoni, przygarniając do siebie w akcie desperackiej próby pozbierania odłamków, na które rozpadała się jej dusza. Chciał je wychwycić co do jednego i zapewnić, że uda mu się złączyć je na nowo tak, by na powierzchni nie pozostała żadna widoczna rysa.
— Chciałem cię chronić — łamiącym się głosem, podjął jeszcze raz starania, by zrozumiała, że nie chciał jej zguby. Tylko przed czym próbował ją obronić? Przed nim samym? — Teraz rozumiem, że znów popełniłem błąd. Żałuję. Żałuję, że nie mogłem być z tobą szczery, że nigdy nie próbowałem, choć moje uczucia do ciebie nigdy nie były kłamstwem — chwycił łapczywie powietrze i uniósł drugą rękę, by ująć drobny podbródek i spojrzeć jeszcze raz na jej oblicze, nim otrzyma tyle odwagi, by wyznać całą resztę. — Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Wielokrotnie próbowałem składać swoje życie w całość, egzystować jak normalny człowiek i teraz znów czułem, że mógłbym… Że moglibyśmy… — wyznał. — Najbardziej boję się w tym wszystkim, że pociągnę cię wraz z sobą na dno. Nie zniósłbym tego, a wystarczy jeden, nieodpowiedni krok. — Wystarczyłby choć cień podejrzeń i nigdy nie zaznałaby spokoju, będąc już zawsze kojarzoną z człowiekiem splugawionym zakazaną magią. Ułożył dłoń na kobiecym policzku i otarł kolejną falę łez. Zbliżył się, by pocałować chłodne usta zupełnie tak, jakby szykował się do ostatecznego pożegnania. Chciał zakończyć opowieść, by dalej jej nie zwodzić. Wstał wreszcie ze swojego miejsca i udał się w kierunku okna.
— Łudzę się, że gdyby chodziło jedynie o chorobę, byłbym bardziej skory do zwierzeń. To nie wina matki. Ojca? Może tak. Frejo… ja — odwrócił się w jej stronę i oparł biodrami o parapet. Dystans jaki ich dzielił rósł z każdą przeciągającą się chwilą. — Ja jestem martwy. Isak zmarł lata temu wraz z matką, dokładnie w 1957 roku. Pochłonęły ich fale. Później nie było już nic poza kłamstwami. Egzystencja będąca mistyfikacją, lepkie słowa tłoczone do głowy. Mój opiekun, który wszystko od samego początku doskonale układał, nie potrafił nawet do ostatniej chwili przyznać się do tego, że jest moim ojcem. Karmił mnie fałszywą wizją świata. Wtłaczał do głowy łgarstwa i wyznaczył drogę, którą muszę podążać do samego końca, bo nie ma odwrotu. Sprzedał remedium na chorobę i odroczenie śmierci w zamian za zupełne zaprzedanie duszy; za mgłę, którą okrywają się moje oczy i za żyły nabiegające czernią. — Słowa wyżłobione na czerwonej strukturze serca nie miały prawa nigdy się zabliźnić. — Nigdy nie powinienem był dopuścić do tego wszystkiego. Nie powinno mnie być w twoim życiu, nie w ten sposób. Może gdyby nasze losy potoczyły się inaczej, spotkalibyśmy się w szczęśliwszej rzeczywistości. — Blady uśmiech zagościł na jego twarzy. Był gotów – pierwszy raz był naprawdę gotów ponieść konsekwencje. Zgodziłby się wyciągnąć przed siebie dłoń, by wypalono na niej znak ślepców, jeśli tylko Freja zapragnęłaby oddać go w ręce kruków.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Nie 16 Paź - 19:28
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Z każdym oddechem oddalała się coraz bardziej od wyznaczonego niegdyś punktu zaczepienia. Ostatnia próba pochwycenia go w ramiona spełzła na niczym, pozostawiła gorzki posmak porażki i echo smutku rozbrzmiewające w pustej przestrzeni ciała. Sięgając ku zagrzebanym we wnętrzu pamięci wspomnieniom odnalazła to, co w perspektywie rychłej samotności nie napawało poczuciem nadziei - każdy z obrazów nosił znamię myśli krążących wokół postaci Fárbautiego. To dzięki niemu wiedziała, jak często należało oddychać i jak głośno powinno bić serce. Przyjmowała tygodnie milczenia z dostojną godnością, choć dni upstrzone lękiem wiły się tuż pod skórą i niemal wypalały ją od środka. Czekała cierpliwie w obliczu bólu rozrywającego kruche kości, w bólu oczekiwania na krótką wiadomość, świstek papieru, nagryzmoloną naprędce oznakę dobrego samopoczucia czy oznajmienie powrotu do warsztatu. Tego wieczoru również zastygła. Smutek na dobre wszczepił się w miękką strukturę mięśni, aplikując odruch cierpienia przy każdym, nawet najdelikatniejszym ruchu. Pozwolił, aby metodycznie zanurzała uczucia w obietnicy życia pozbawionego tęsknoty i niepokoju, a marzenia wychyliły nieśmiałe pąki i odważniej sięgały po słoneczny blask. Mechanizm obronny uśpiony miesiącami beztroski nie miał wystarczająco sił na przeciwstawienie przed gwałtowną falą sztormu. Zaledwie ostatni godziny wyczerpały ją do cna, zimno bezkarnie zagarniało połacie ciała i duszy, a miała przetrwać w taki stanie aż do wydania ostatniego oddechu. Nikt nie był zdolny jej uratować.
— Choroba nie rozdarłaby mi serca, Fárbauti. Ty to zrobiłeś. Wciąż powtarzasz, że mi ufasz, ale twoje słowa zaprzeczają czynom. Pozwoliłeś, żeby strach rządził twoimi decyzjami i odsunął nasze uczucia daleko od siebie — nie miała pewności, czy trafnie wyraża sentencje krążące w otępiałej świadomości. Przestała rozumieć naturę rzeczywistości jako jedyną, właściwą, pozostawiła się na pastwę zniekształconych form. Pomiędzy donośnym szumem tętniącej krwi a świstem powietrza krążącego w płucach wybrzmiał trzask duszy oddzielanej od ciała. Rozpaczliwe przekonanie o zatrzymaniu go przy sobie stanęło naprzeciw lękom, mającym źródło w uzależnieniu od czułej bliskości. — Kocham Cię takiego, jakim jesteś. Z pękatym bagażem doświadczeń i trosk, z klątwą krwi... To nigdy nie miało znaczenia większego niż ty sam. To zawsze byłeś ty. Nic nie liczyło się bardziej niż twoja obecność i poczucie, że jesteś bezpieczny przy moim boku... — żelazne imadło zacisnęło się na gardle. Sparaliżowana bezwładem nie rzekła już ani słowa, choć powinna wyrzec wszystko to, co leżało odłogiem od brzasku poranka.
Rozkoszne ciepło przeniknęło na wskroś lodowatą dłoń. Ocalałe szczątki świadomości wzruszyły oczy migotliwym blaskiem gwiazd, lecz już po chwili błękitne tęczówki znowu okryły się mgłą. Słony posmak łez osiadł na słowach wypowiadanych przez ukochanego. Nie powinien mówić, że uczucia bijące w ich sercach są prawdą i nigdy nie zdradziły, bowiem to właśnie przez nie cierpiała. Wyczekana, wytęskniona miłość nie mogła boleć, nie mogła zdzierać resztek człowieczeństwa aż do bielejących kości. Znużona powolną agonią przymknęła powieki, jakby ciemność zalegająca pod powiekami miała przyśpieszyć ostatni etap procesu. Krążąc leniwie pomiędzy wspomnieniami wyciągała z nich najcenniejsze drobiny. Może akurat one nie pozwolą zapomnieć. Może zdoła kiedyś wrócić do względnie stabilnego stanu i spojrzeć na ziarnka życia przesypujące się przez palce pozbawiona tchnienia śmierci. Głos Fárbautiego przypominał słodką, dźwięczną melodię wygrywaną na śnieżnobiałych klawiszach fortepianu. Wirtuozeria skonstruowanego dzieła była echem wybrzmiewających niegdyś uczuć. Żarliwe uniesienie skłębiło się gwałtownie, gdy usta złączone pocałunkiem odnalazły wspólny rytm, wyrzucając poza naturalne granice przestrzeni wszystko, co nie miało przy nich racji życia. Zdołała odnaleźć w nim zarówno stracone nadzieje, jak i nieuchronność pożegnania. Mroczna, lepka maź okryła zmysły i zmąciła postrzegane przez nie doznania, kierując je w stronę zatracenia. Bezduszność podjętych przez niego działań podsumował naprędce dokonany rachunek, roztrzaskał delikatną i czułą powłokę skóry.
— Zawsze będę Cię kochać. Niezależnie od tego, kim jesteś i kim będziesz, zawsze odnajdziemy drogę ku sobie.
Wyszeptane zdania rozmyły się w przestrzeni.
— Choroba nie rozdarłaby mi serca, Fárbauti. Ty to zrobiłeś. Wciąż powtarzasz, że mi ufasz, ale twoje słowa zaprzeczają czynom. Pozwoliłeś, żeby strach rządził twoimi decyzjami i odsunął nasze uczucia daleko od siebie — nie miała pewności, czy trafnie wyraża sentencje krążące w otępiałej świadomości. Przestała rozumieć naturę rzeczywistości jako jedyną, właściwą, pozostawiła się na pastwę zniekształconych form. Pomiędzy donośnym szumem tętniącej krwi a świstem powietrza krążącego w płucach wybrzmiał trzask duszy oddzielanej od ciała. Rozpaczliwe przekonanie o zatrzymaniu go przy sobie stanęło naprzeciw lękom, mającym źródło w uzależnieniu od czułej bliskości. — Kocham Cię takiego, jakim jesteś. Z pękatym bagażem doświadczeń i trosk, z klątwą krwi... To nigdy nie miało znaczenia większego niż ty sam. To zawsze byłeś ty. Nic nie liczyło się bardziej niż twoja obecność i poczucie, że jesteś bezpieczny przy moim boku... — żelazne imadło zacisnęło się na gardle. Sparaliżowana bezwładem nie rzekła już ani słowa, choć powinna wyrzec wszystko to, co leżało odłogiem od brzasku poranka.
Rozkoszne ciepło przeniknęło na wskroś lodowatą dłoń. Ocalałe szczątki świadomości wzruszyły oczy migotliwym blaskiem gwiazd, lecz już po chwili błękitne tęczówki znowu okryły się mgłą. Słony posmak łez osiadł na słowach wypowiadanych przez ukochanego. Nie powinien mówić, że uczucia bijące w ich sercach są prawdą i nigdy nie zdradziły, bowiem to właśnie przez nie cierpiała. Wyczekana, wytęskniona miłość nie mogła boleć, nie mogła zdzierać resztek człowieczeństwa aż do bielejących kości. Znużona powolną agonią przymknęła powieki, jakby ciemność zalegająca pod powiekami miała przyśpieszyć ostatni etap procesu. Krążąc leniwie pomiędzy wspomnieniami wyciągała z nich najcenniejsze drobiny. Może akurat one nie pozwolą zapomnieć. Może zdoła kiedyś wrócić do względnie stabilnego stanu i spojrzeć na ziarnka życia przesypujące się przez palce pozbawiona tchnienia śmierci. Głos Fárbautiego przypominał słodką, dźwięczną melodię wygrywaną na śnieżnobiałych klawiszach fortepianu. Wirtuozeria skonstruowanego dzieła była echem wybrzmiewających niegdyś uczuć. Żarliwe uniesienie skłębiło się gwałtownie, gdy usta złączone pocałunkiem odnalazły wspólny rytm, wyrzucając poza naturalne granice przestrzeni wszystko, co nie miało przy nich racji życia. Zdołała odnaleźć w nim zarówno stracone nadzieje, jak i nieuchronność pożegnania. Mroczna, lepka maź okryła zmysły i zmąciła postrzegane przez nie doznania, kierując je w stronę zatracenia. Bezduszność podjętych przez niego działań podsumował naprędce dokonany rachunek, roztrzaskał delikatną i czułą powłokę skóry.
— Zawsze będę Cię kochać. Niezależnie od tego, kim jesteś i kim będziesz, zawsze odnajdziemy drogę ku sobie.
Wyszeptane zdania rozmyły się w przestrzeni.
Isak Bergman
08.01.2001 – Salon – F. Ahlström & F. Bergman Pią 21 Paź - 13:55
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Najpierw zabiegał o to, by lepiej go zrozumiała, następnie zaczynał się lękać wyrozumiałości, którą w sobie nosiła. Zawsze uciekał przed wyrazami empatii, bo nie rozumiał zupełnie, jak można kogoś jego pokroju darzyć choć krztyną zaufania i miłości, kiedy cała prawda wychodziła na jaw. Przez lata odmawiano mu współczucia i wiedział, że podobnych mu nie traktuje się jako pełnoprawnych członków społeczeństwa. Marginalizowani i sprowadzeni do roli niechcianego robactwa, musieli się ukrywać i kultywować najgorsze zapędy zakorzenione w sercach, bo nie było innej możliwości. Nie widział dla siebie świetlanej przyszłości. Nie mógł otrzymać nic ponad strach i niechęć, dlaczego więc tak usilnie próbowała mu powiedzieć, że przeszłość się nie liczy? Czy nie rozumiała, że z nim czeka ją tylko zawód i cierpienie? Być może, gdyby była zwykłym mieszkańcem miasta, pozbawionym szlachetnego nazwiska, los byłby bardziej wyrozumiały. Co jednak, gdyby ktoś się dowiedział, że wybranek córki jarla jest ślepcem? Najbardziej pogardzanym z tego rodzaju, wywołującym lęk nawet u niektórych pobratymców? Wiedział, że rozpocząłby się otwarty lincz, a on nie potrafiłby zrobić nic więcej, jak tylko utopić tych wszystkich ludzi w ich własnej krwi. Za wszystkie zniewagi i próby zaszkodzenia najukochańszej. Rozumiał, że po tym już nie mógłby nigdzie znaleźć schronienia. Pewnie nie czułby nawet specjalnych wyrzutów sumienia, bowiem robiłby to z najwyższych pobudek – by chronić bliską osobę. Dla niej mógł poświęcić wszystko bez zawahania. Nie mówił jednak o tym na głos, by nie przysporzyć jej więcej cierpienia. Trwał w bolesnym milczeniu i rozważał najbardziej prawdopodobne scenariusze, które napawały go w pewnym sensie lękiem. Już dawno temu wiedział, że był zdolny zetrzeć świat w proch, jeśli będzie wymagała tego sytuacja. Uważał to za słuszne, konieczne, bo nie było możliwości pokojowego rozwiązania uwierającego impasu. Nie znał innej drogi i nie potrafił prosić o pomoc, by ktoś pokazał mu bardziej łagodne wyjście.
Niestety, musiał niszczyć wszystko dookoła – włącznie z niewinnym sercem, które pokochało go bezinteresownie. Cierpiał więc, przecinając kolejnymi słowami pąsowy mięsień rozkurczający się rozpaczliwie, by jeszcze ostatkiem sił tłoczyć życiodajny płyn w kruche naczynia krwionośne. Chciał zamknąć wszystkie czyny w przeszłości, podobnie jak w akcie desperacji zapragnął, by ich wspólny los zatarł się boleśnie pod naporem najgorszych decyzji. Tak byłoby najlepiej, tak byłoby najbezpieczniej, tylko że Freja wciąż tkwiła w teraźniejszości z uporem powtarzając: kocham cię. Kocham – nie jak chciał słyszeć – kochałam. Jej uczucie wciąż było żywe, realne, nieprzerwane, sięgające przyszłości. Przewidywała, że jeszcze się spotkają, choć sądził, iż most zbudowany pomiędzy ich jestestwami został przerwany, a przęsła pogubiły się w odmętach nicości.
Chciał zachować w pamięci ostatni pocałunek i obrys jej twarzy; wrażenie ciepła bijącego z ciała i aksamit skóry; dźwięk słów i szeptanych czułości. Wmawiał sobie, że tyle mu wystarczy i tak będzie lepiej. Odchodził od niej przepełniony strachem i niewypowiedzianym bólem, bo zrywał ostatnie połączenia ze zwykłym światem. Być może, z ostatkami tego, co przesączone normalnością. Dobrowolnie oddawał się w szpony szaleństwa otrzymanego wraz z krwią przodków, byle na zawsze pozostać tym, kim ukształtował go ojciec – człowiekiem bez rodziny, sumienia i emocji. Czy nie oto mu chodziło? Chciał przekazać swe dziedzictwo za wszelką cenę, bez względu na złamaną duszę. Dopiął swego – Isak poczuł jak bardzo tragiczny los go spotkał i nie mógł przed nim uciec.
Dalsza obecność w domu Frei coraz bardziej mu ciążyła, przeciągane chwile potęgowały w nim chęć, by jednak przełamać obawy i podążyć ku niej chwytając w ramiona.
— Nie zasługuję na to, co mi ofiarowałaś. — Rozdarty pomiędzy pragnieniem, a powinnością, odwrócił twarz w kierunku drzwi. Nie chciał uciekać. Nie chciał jej zostawiać. Kochał ją tak samo, jeśli nie bardziej, bo pokazała mu, że uczucie potrafi wznosić się ponad ludzki rozsądek. Mógł uwierzyć w to, że bez względu na przeszłość, akceptowała jego osobę. Mógł uwierzyć, ale szybkim ruchem odciął kłopotliwe dywagacje, niezdolny wybaczyć samemu sobie własnej natury.
— Zbyt wiele zła uczyniłem i jedynie bogowie wiedzą, ile jeszcze uczynię. Nie mógłbym… nie mógłbym cię narażać ze względu na uczucie, którym mnie darzysz — wyrzekł tylko tyle, potem uczynił krok przed siebie, wyraźnie zwracając się ku wyjściu. — Jeśli… jeśli uznasz to za słuszne, wezwij kruczych, nie będę stawiał oporu. Jeśli nie, usunę się po prostu z Midgardu. Tylko tyle mogę zrobić. Tylko tyle — mówił to, choć wszystko w nim protestowało. Nie chciał znikać z jej życia. Nie chciał też umierać w objęciach kruczych skrzydeł, więc kłamał i tym razem, byle zaoszczędzić jej cierpienia. W ostatniej chwili, nim sięgnął do klamki, spojrzał przez ramię, oczy nabiegły mu łzawą mgłą, więc skrył się w cieniu rzucanym przez drzwi.
Kocham cię. Wybacz mi.
Isak i Freja z tematu
Niestety, musiał niszczyć wszystko dookoła – włącznie z niewinnym sercem, które pokochało go bezinteresownie. Cierpiał więc, przecinając kolejnymi słowami pąsowy mięsień rozkurczający się rozpaczliwie, by jeszcze ostatkiem sił tłoczyć życiodajny płyn w kruche naczynia krwionośne. Chciał zamknąć wszystkie czyny w przeszłości, podobnie jak w akcie desperacji zapragnął, by ich wspólny los zatarł się boleśnie pod naporem najgorszych decyzji. Tak byłoby najlepiej, tak byłoby najbezpieczniej, tylko że Freja wciąż tkwiła w teraźniejszości z uporem powtarzając: kocham cię. Kocham – nie jak chciał słyszeć – kochałam. Jej uczucie wciąż było żywe, realne, nieprzerwane, sięgające przyszłości. Przewidywała, że jeszcze się spotkają, choć sądził, iż most zbudowany pomiędzy ich jestestwami został przerwany, a przęsła pogubiły się w odmętach nicości.
Chciał zachować w pamięci ostatni pocałunek i obrys jej twarzy; wrażenie ciepła bijącego z ciała i aksamit skóry; dźwięk słów i szeptanych czułości. Wmawiał sobie, że tyle mu wystarczy i tak będzie lepiej. Odchodził od niej przepełniony strachem i niewypowiedzianym bólem, bo zrywał ostatnie połączenia ze zwykłym światem. Być może, z ostatkami tego, co przesączone normalnością. Dobrowolnie oddawał się w szpony szaleństwa otrzymanego wraz z krwią przodków, byle na zawsze pozostać tym, kim ukształtował go ojciec – człowiekiem bez rodziny, sumienia i emocji. Czy nie oto mu chodziło? Chciał przekazać swe dziedzictwo za wszelką cenę, bez względu na złamaną duszę. Dopiął swego – Isak poczuł jak bardzo tragiczny los go spotkał i nie mógł przed nim uciec.
Dalsza obecność w domu Frei coraz bardziej mu ciążyła, przeciągane chwile potęgowały w nim chęć, by jednak przełamać obawy i podążyć ku niej chwytając w ramiona.
— Nie zasługuję na to, co mi ofiarowałaś. — Rozdarty pomiędzy pragnieniem, a powinnością, odwrócił twarz w kierunku drzwi. Nie chciał uciekać. Nie chciał jej zostawiać. Kochał ją tak samo, jeśli nie bardziej, bo pokazała mu, że uczucie potrafi wznosić się ponad ludzki rozsądek. Mógł uwierzyć w to, że bez względu na przeszłość, akceptowała jego osobę. Mógł uwierzyć, ale szybkim ruchem odciął kłopotliwe dywagacje, niezdolny wybaczyć samemu sobie własnej natury.
— Zbyt wiele zła uczyniłem i jedynie bogowie wiedzą, ile jeszcze uczynię. Nie mógłbym… nie mógłbym cię narażać ze względu na uczucie, którym mnie darzysz — wyrzekł tylko tyle, potem uczynił krok przed siebie, wyraźnie zwracając się ku wyjściu. — Jeśli… jeśli uznasz to za słuszne, wezwij kruczych, nie będę stawiał oporu. Jeśli nie, usunę się po prostu z Midgardu. Tylko tyle mogę zrobić. Tylko tyle — mówił to, choć wszystko w nim protestowało. Nie chciał znikać z jej życia. Nie chciał też umierać w objęciach kruczych skrzydeł, więc kłamał i tym razem, byle zaoszczędzić jej cierpienia. W ostatniej chwili, nim sięgnął do klamki, spojrzał przez ramię, oczy nabiegły mu łzawą mgłą, więc skrył się w cieniu rzucanym przez drzwi.
Kocham cię. Wybacz mi.
Isak i Freja z tematu
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me