Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer

    3 posters
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    10.02.2001

    Szron uporczywie obejmował drobne listki oddechem surowej zimy, jednak aura zdawała się dzisiaj trochę łaskawsza: bez wiatru miasto wyglądało jak pogrążone we śnie, złudnie spokojnym – dało się prawie zapomnieć, że pod okrywą białych powiek leżały bezwładne koszmary i że kroki stawiane w nieudeptanym jeszcze śniegu były cichą, prywatną próbą woli, by udawać, że pod łóżkiem nie ma potworów, choć drapały wciąż w jego drewniany stelaż i skrobały nieustannie w skrzypiące złowrogo zastawki serca. Nawet główne arterie miasta, mijane bez pośpiechu po wyjściu z mieszkania, wydawały się opustoszałe, a on nie dziwił się temu wcale: najchętniej nie zapuszczałby się nigdzie, dopóki do gazet i na wycieraczki docierały kolejne doniesienia o znalezionych zwłokach, najchętniej zostałby w łóżku i spędził cały ten obłęd w dzielonym z partnerem śnie zimowym, wstawałby jedynie, by kupić w najbliższym sklepie mocną kawę, papierosy i tłuste mleko dla kota, pozwoliłby prenumerowanemu dziennikowi zbierać się w stos przed drzwiami i przechodziłby nad nimi obojętne, wychodząc po butelkę dobrego wina, kiedy przeczuwał trudniejszą noc, choć nie umiał tego przeczucia wyjaśnić (może to sposób, w jaki Folke wyglądał za okno; może ułożenie jego ramion, łagodnie nachylających się do przodu, gdy podciągał nogi na fotel, jakby chciał w nim utonąć; może drobne zawahania tętna przez dzień, podnoszące mu spojrzenie, ale cichnące tak szybko, że przekonywał się, że mu się zdawało), puszczałby muzykę z gramofonu, by uciszyć senność miasta za oknem i szmer cudzego życia w pozostałych mieszkania (od paru dni słyszał czasem cichy płacz i domyślał się, że ktoś znalazł w gazecie znajome imię albo wciąż na nie czekał, z coraz wątlejszą nadzieją), przesypiałby dnie, słuchając szelestu przekładanych kartek książki i mruczenia kota, spędzałby noce, czuwając wraz ze ślepym okiem otwierającego się księżyca. Nie mógł, oczywiście; miał znów pod opieką zbyt wiele zwierząt, ludzie nie przychodzili do pracy, wolontariusze wykruszyli się nagle, a on częściej przynosił papiery do domu, bo nie miał czasu usiąść do nich w ośrodku. Albo mógł, ale nie chciał – bo był odpowiedzialny za podopieczne mu stworzenia i ciche marzenie o życiu pełnym podobnie spokojnych dni; nie chciał zamykać się w nim w mieszkaniu, na cztery przestraszone spusty. Folke wydawał się bledszy od czasu, kiedy znalazł go przed drzwiami ze wspomnieniem znalezionej kobiety tkwiącym mu wciąż w źrenicach jak cierń, noga doskwierała mu częściej i bardziej, jadł jeszcze mniej, więc pomyślał, że wyjścia dobrze mu zrobią, chociaż krótkie spacery na promenadę lub do herbaciarni dwie przecznice dalej. Mówił sobie, że muszą przetrzymać do wiosny; mówił sobie, że wszystko minie, strach spłynie z ulic wraz z odwilżą, choć wiedział, że to naiwna nadzieja – że odwilż jedynie odsłoni wszystko, co teraz zakrywał biały zimowy sen, dopiero wtedy będą znać w końcu całkowitą skalę niebezpieczeństwa. Może powinien więc modlić się, by wiosna nigdy nie nadeszła; może nie było właściwie ucieczki, dopóki pozostawali w tym mieście.
    Czuł się spokojniejszy, dopóki miał go obok siebie; wysuwał się dziś nieznacznie naprzód, na wszelki wypadek, pokonując nieodśnieżone płyty chodnika, co jakiś czas równając własne ramię z jego ramieniem, bez słowa. Nie patrzył pod nogi, nie chciał zauważać nasypów śniegu i zastanawiać się, jaki kształt mu przypominają i co pod nimi leży – mówił sobie, że wiedział, jak obchodzić się z koszmarami; wiedział, co należy zrobić i wiedział, że to zrobi, wiedział, że nie pozwoli mu spojrzeć i że zabierze go z powrotem do mieszkania, wiedział, że dopóki Folke był bezpieczny, obok niego, całą resztę mógł strząsnąć z ramion jak sen, zrobić, co należało zrobić, udawać przynajmniej, że to nieważne, zanim przyjdzie noc i obawa przed tym, co ugrzęzło pod powiekami.
    Dzień był tymczasem senny i cichy, kładł się na świadomości jak westchnienie ulgi. Nie powiedział mu, dokąd go zabiera, dopiero przed bramą prowadzącą do ogrodów uśmiechając się do niego lekko, naciskając na szczeble furtki, by uchyliła się przed nimi z cichym zgrzytem, wpuszczając go do środka pierwszego. Przeszedł kawałek, podążając za nim w zadowolonej ciszy, zwracając spojrzenie za jego jasnym spojrzeniem, przejętym, choć ogrody, tak jak wszystko, pokrywały się grubą warstwą snu.
    Pomyślałem, że mógłbyś mi pokazać, jakie lubisz – odezwał się w końcu, podchodząc bliżej, przystając za nim, nachylając się lekko nad jego ramieniem. – Nie przewidziałem, że mają tu pewnie tylko róże – mruknął głębszym tonem, lekko rozbawiony, prostując się niespiesznie i strzygąc spojrzeniem w głąb ogrodów, jak gdyby mógł pośród zimujących, ogołoconych krzewów znaleźć i rozpoznać kwiaty, choć było jeszcze na nie za wcześnie, gałązki uginały się lekko pod ciężarem śniegu, zbyt zajęte przetrwaniem surowego zimna, by wypuszczać pąki  listków i rozkładać lica kwiatów – ale może... mają tu pewnie więcej odmian niż w całej Europie, któraś musiała im wyjść znośnie. Zbyt sztampowo? – spytał, spoglądając na jego miękki profil, lekki rumieniec na odwracanym policzku i błysk unoszonego spojrzenia, który przez moment przejmował go bardziej niż wszelki koszmar; przez moment obawiał się, że ten spokój był tylko jego snem. Albo że pospieszył się, próbując mówiąc o kwiatach, pośród wszystkich tych koszmarów, jakby nie istniały, choć było przecież odwrotnie: istniały koszmary pośród nieobecnych kwiatów, a on go tu przyprowadził. – Możemy wziąć coś dla Helene, przy okazji. Wezmę też może dla Selmy. Jest zła, bo zapomniałem znów odpisać, zaplątałem się trochę, znowu, sam zresztą wiesz – mruknął, nie kończąc jednak wyjaśnień, przewracając w palcach zapalniczkę schowaną na dnie kieszeni; papiery znoszone na jego kuchenny stół zdawały się jedynie narastać, jak ekspansywna, biała narośl.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Odkąd zima pozostawiła pąsowe ślady na ciele, a strach – pąsowe ślady na świadomości, wydawało mu się, że chłód zaszył się głęboko pod jego skórą, naciągając tkanki bolesnym drętwieniem i usztywniając kości, objęte parezą wokół stawów, które zginały się wolno i paralitycznie, jakby mięśnie próbowały przymarznąć do kości, a jego istnienie na stałe zatrzymać się w miejscu. Jadł coraz mniej i ze zmęczoną obojętnością przyglądał się, jak żebra znów uwypuklały kształt spełzających z łopatek blizn, które zasłaniał dłońmi przed lustrem, próbując wyobrazić sobie, że nigdy nie istniały – przykładał palce do miękkiej talii, zasłaniając wygojone oparzenia, lecz pod opuszkami wciąż wyczuwał fantomowe gorąco, więc opuszczał ręce bezwładnie wzdłuż bioder, odwracając wzrok od przeszklonych źrenic, które spoglądały na niego spomiędzy drewnianej ramy; Bertram wychodził rano do pracy, a on spędzał dni z kolanami podkurczonymi pod drżącą brodę, przyglądając się, jak miasto za oknem nakrywa całun śniegu, lśniącej bieli, która spadła w nocy z bezchmurnego, bezdennego i bezkresnego nieba. Im dłużej patrzył, tym trudniej było mu przenieść wzrok z powrotem w ciepły krajobraz rzeczywistości i dopiero ciężar miękkiego, kociego ciała, zalegający mu na kolanach – jakby zwierzę wyczuwało pod skórą bolesne drętwienie i nakrywało je jak ciepły okład – sprawiał, że wzdrygał się lekko, przypominając sobie o życiu, które gromadziło się wewnątrz mieszkania zastygłym, dusznym powietrzem; wiedział, że Bertram się o niego martwił, więc przed jego powrotem uchylał okna i parzył herbatę, ogrzewając sobie dłonie wokół porcelanowego kubka, aż napój nie wystygł zupełnie, nigdy nie dotknąwszy rozchylonych ust, świadomość coraz częściej uciekała mu jednak spod skroni, płocha i niestabilna, aż w końcu wymknęła się zupełnie – nie zamknął oczu, ale kiedy je otworzył, przyjaciel klęczał obok, głaszcząc go dłonią po policzku. Nie wiedział, co się stało, lecz czuł, że jego ciało było jeszcze puste, jakby nie zdążył wypełnić go na nowo – Bertram ujmował jego twarz pomiędzy dłonie i mówił nie zostawiaj mnie więcej, a on przełykał łzy i niewielki łyk ciepłego naparu, przypominając sobie, że nie musiał już uciekać.
    Tym razem, kiedy wyszli razem na dwór, posłusznie odwracał wzrok od rozwieszonych wzdłuż kamienic plakatów, unikał ciemnych, nadrukowanych na papierze spojrzeń i złowrogich napisów, stroszących się w zaułkach mijanych ulic – wspierał dyskretnie ramię o lewy bok Bertrama i starał się wybaczać światu, który topił rzeczywistość w chłodnej obojętności białego puchu. Przywykł do skupiania się na drobnych rzeczach, więc zamiast myśleć o śmierci, przyglądał się pojedynczemu znamieniu purpury, wyrastającej spod śniegu, lodu i błota – latem piękno krajobrazu zawsze wydawało mu się przytłaczające, ale teraz, gdy wokół znajdowały się tylko puste ulice i ten pojedynczy, dzielny kwiat, którego czubek ledwie przebijał się na powierzchnię, łatwo było się zakochać; luty był przekleństwem zimy, jej najgorszą częścią – a mimo to pozwalał kwitnąć krokusom, przejaśniał niebo błękitem i przysyłał na balkon młodego rudzika, aby serce przypomniało sobie o tym, co nieświadomie pogrzebało pod osierdziem.  
    Jeszcze śpią – odparł, przez chwilę przyglądając się bramie rozległych ogrodów, po czym z łagodnym uśmiechem przenosząc wzrok na twarz przyjaciela. – Mam czas, żeby się zastanowić. – na dworze było zimno, a wszystko wokół falowało sennym westchnieniem, mimo to był mu wdzięczny – za dłoń, którą wspierał na jego sercu, kiedy zasypiali, za herbatę i kanapki, których nigdy nie dojadał do końca, za ten spacer, który sprawił, że przynajmniej na chwilę zapomnieli o wszystkim, co ostatnio wydarzyło się w mieście. – Obawiam się, że polubiłbym nawet chwasty, gdybyś zebrał je dla mnie w bukiet na kuchennym stole – uśmiechnął się szerzej, a jego oczy błysnęły jasno, nieprzyzwyczajone do emocji, które nie dygotały płytko pod skórą. Wysunął dłoń z wełnianego rękawa płaszcza, popychając ostrożnie zdobioną bramę ogrodów, otwierając widok na uśpione bielą pagórki, zbiegające się kolistym deseniem ku zastygłej fontannie – w pamięci trzymał to miejsce nieświadomie zawsze w scenerii lata, gdy przez pawilony przesączało się ciche szemranie wody, a pąki róż kwitły pomiędzy girlandą świeżej zieleni, pokładającej się na oparciach ławek jak kwiecisty szal; w jego wspomnieniach park tętnił życiem, a on zatrzymywał się pod metalowym ogrodzeniem, wspierając dłonie na zimnych prętach i wyobrażając sobie, że nie powinien wchodzić do środka – dlaczego nie może być taki jak inne dzieci?, pytała Helene, sprawiając, że czuł w piersi bolesny ucisk żalu, gdy przyglądał się rówieśnikom bawiącym się w berka pomiędzy krzewami róż lub ochlapującymi się nawzajem w brodziku fontanny, dlaczego nie może być szczęśliwy? Dzisiaj wszystko było ciche i ospałe, a on po raz pierwszy poczuł się, że pasował do tego miejsca; naiwnie wyobrażał sobie, że koszmary unikały podobnych krajobrazów.
    Pomyślałem... – zaczął, ostrożnie uginając podeszwą śnieg na głównej ścieżce, jakby spodziewał się, że puszysta biel była żywym stworzeniem, która wzdrygnie się pod zbyt mocnym naciskiem buta. – Odkąd przestałem pracować w teatrze, mam dużo czasu, pomiędzy dziećmi, które przychodzą grać na fortepianie, a czasem który spędzamy razem... Wiem, że nie chcesz zabierać mnie do ośrodka, ale mógłbym przynajmniej pomóc ci z dokumentami. – przez chwilę przyglądał się przyduszonym śniegiem krzewom, które niechętnie wystawiały cienkie gałęzie na chłód panującej wokół zimy, zbierającej się szronem na drobnych, bladozielonych listkach. – Zająć się czymś. – jego głos wpadł w ostudzone szeptem przygnębienie, a on odwrócił się w końcu, powoli rozciągając usta uśmiechem, jakby próbował ukryć pod nim kołtuny własnego niepokoju, zepchnąć je jak kurz pod gruby materiał dywanu. – Nie mogę patrzeć, jak piętrzą się na stole – dodał, siląc się na żartobliwość, choć nie potrafił nie dostrzegać zmęczenia na jego fizjonomii, ociężałego marazmu, który drętwiał mu w barkach i rozkurczał się dopiero, gdy oboje kładli się w ciepłej pościeli, ograniczając świat do szklistego odbicia wzajemnej czułości.



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Jeszcze śpią, uśmiechnął się miękko do łagodnego brzmienia jego głosu, przesuwając spojrzeniem po sylwetkach zimujących krzewów, tłoczących się na łagodnych wzniesieniach pagórków i w przestrzeniach pawilonów, zebranych w przemyślane szpalery wokół kamienia fontanny, w której woda zamarła płytką warstwą jak krew zakrzepła na dnie zatrzymanego serca; pomyślał, że to do niego pasowało – te pozbawione intencjonalnego rozmysłu słowa, nadające roślinom duszę, hibernującą pod miękkim ciężarem zimy, zatrzymaną sennie w zdrewniałych łodygach, nim pierwsze ocieplenie nie tchnie ich wyżej przez gardło unerwień, w ożywające, świeże pędy i wreszcie w główki ciężkich, pachnących kwiatów, podnoszone z wdzięcznością ku słońcu. Próbował sobie wyobrazić to miejsce w porze rozkwitu, zgęstniały w powietrzu różany zapach, brzęczenie owadów rozszalałych aromatem nektaru, zazielenione trawniki i chrzęszczenie wysypanych alejek pod butami odwiedzających, ale nie potrafił sobie przypomnieć, jak ogrody musiały wtedy wyglądać, wyobraźnia zatrzymywała mu się na bladym wspomnieniu oglądanym nieuważnie przez pręty ogrodzenia; nigdy nie przystawał, by przyjrzeć się dorobkowi Rosenkrantzów, wykraść zebrane w barwne, młode piąstki kwiaty czy, tym bardziej, pomyśleć, w podobnie instynktownej wrażliwości, budzą się – ich małe spragnione ciepła dusze.  Wiosną, szczególnie, przyspieszał kroku, bo słodko-kwaśnawy zapach otwierających się pąków drażnił go – zbierał się fantomowym pyłem na zbiegu ściąganych brwi, powodując czasem bolesny ucisk: gdyby miał nadać im duszę, popełniłby to prędzej w złości, że są ciężkie i jazgotliwie. Pomyślał też, że chciał z nim tu wtedy przyjść, mimo to; lub zabrać go do duńskich ogrodów w Kopenhadze.
    Nie musimy czekać – odparł, napotykając jego jasne spojrzenie. Selma zawsze powtarzała, że zieleń jest kolorem spokoju, a on nie rozumiał, co miała na myśli, nie czuł się nigdy spokojny, wyglądał przez okno w pokoju na ogród za domem i nie mógł wciąż wyrównać oddechu, zgrzany jak w gorączce, kiedy za kark chwytał go nieznośny, ogłuszający niepokój; teraz rozumiał, przypominał sobie za każdym razem, kiedy spoglądał na niego przed snem i nad ranem; nie rozumiał jej uspokajającej zieleni, tej, którą wybierała na ściany do swojej biblioteczki i której szukała w lecie na łące; ale wierzył już, że mogła uspokajać, musiał ją po prostu znaleźć, swoją. Powinien mu o tym powiedzieć. Powinien powiedzieć mu jeszcze tak wiele rzeczy i nigdy nie wiedział, gdzie zacząć. Nie uśmiechnął się bardziej, choć uśmiechnęło się jego spojrzenie; pomyślał, że przyniesie mu choćby chwasty, kiedy oboje nie będą mogli przyjść już do ogrodów; choćby stokrotkę wyrosłą z pęknięcia w chodniku przed kamienicą, a potem odwrócił spojrzenie, zaskoczony własną naiwną czułością, tak daleką, kordialną myślą. Odchrząknął łagodnie, sięgając wzrokiem do jednego z pawilonów, tocząc nim po łagodnej linii pagórków, szukając obecności innych zimowych wizytatorów – zdawało się, że byli jedyni, śnieg na ścieżce zalegał nienaruszoną warstwą, udeptywany teraz ostrożnie przez Folke.
    Jego słowa wyraźnie ściągały go z powrotem ku tej rozmowie, łagodnie zaskoczonego; w pierwszej chwili chciał odruchem zaprotestować, zapewnić go, że pozbędzie się zalegających papierów w najbliższym czasie, spróbuje poukładać je właściwie, żeby nie pałętały mu się pod rękami, uświadomił sobie jednak, że w jego głosie nie było pretensji. Właściwie ulżyło mu, kiedy Folke zrezygnował z pracy w teatrze, choć czuł się tej ulgi winny, wydawała mu się parszywie egoistyczna i niesprawiedliwa, nie powiedział mu o niej; słuchał czasem, w niektóre popołudnia, niezdarnej gry późniejszego, młodego ucznia i zręcznej, miękkiej melodii fortepianu odzywającego się pod palcami Folke i żałował, że nie mógł wyjść z sypialni, stanąć w drzwiach, obserwować go, kiedy uśmiechał się do chłopca, tłumacząc mu kolejne nuty i prowadząc jego drobne dłonie. Pasuje ci to, mówił mu później, gdy drzwi zamykały się, a na schodach wybrzmiewał rytm dziecięcych kroków; muzyka i nauczanie. Powinieneś o tym pomyśleć. Chociaż cieszył się, że miał go w domu, bezpiecznego, kiedy wychodził i kiedy wracał, rozumiał ciche podszycie jego tonu, niespokojnie uklepywane podeszwą śnieg, odwrócone spojrzenie i ostrożny, blady uśmiech. Tymczasem termin kolejnej kontroli zbliżał się nieuchronnie, a on nie wiedział nawet, od której sterty zacząć najpierw.
    Pamiętasz wypracowania, które dla mnie poprawiałeś? – spytał spokojnie, obserwując go ciepłym cynamonem spojrzenia, zbierając w palce garstkę śniegu z najbliższej gałązki; ciężar topniejącego w dłoni zimna był kojąco ostry, uziemiający. – Zawsze bałem się, że któregoś razu w końcu stwierdzisz, że nie ma dla mnie nadziei. Teraz jest jeszcze gorzej, o całą masę biurokratycznych bredni, których właściwie, między nami, nie rozumiem – zauważył z cierpkim rozbawieniem, ugniatając śnieg w zbitą kulkę na nagim śródręczu. – Możemy usiąść do tego wieczorem, jeśli cię to nie odstraszy. W Stortingu pewnie odetchną, że w końcu zajął się tym ktoś właściwy. I ja też – w głosie przebrzmiał mu cień wdzięczności.
    Upuścił śnieg i poruszył się w końcu, ocierając palce o rękaw jego płaszcza, kiedy wymijał go z miękkim chodź ze mną, podążając niespiesznie główną ścieżką w głąb ogrodu, dalej od wysokiej bramy, pozostawionej za sobą niedomkniętej furtki. Zaprowadził go pod zadaszenie jednego z pawilonów; było pod nim cieplej, zimujące krzewy pokryte były mrozem, ale nieprzyduszone śniegiem, sople zwieszały się z krawędzi ozdobnego wykończenia. W grunt wbito niewysokie, dyskretne tabliczki noszące nazwy odmian – przeszedł wzdłuż ścieżki, zatrzymując się, gdy natknął się na znajomą nazwę, jedyną właściwie, którą potrafił rozpoznać.
    Gdybyś próbował kiedyś uładzić Selmę, albo zamierzał prosić ją o moją rękę – mruknął żartem brzmiącym w jego ustach szorstko; sięgnął palcami jednej ze szczytowych łodyg, jeszcze niezupełnie zdrewniałych, pozostawionej jednak przed ogrodników. – Theodor Wallner, po niemieckim malarzu. Posiada jeden z jego obrazów w salonie, sprzedałaby mnie pewnie prędzej, gdyby musiała – dodał, wyciągając do niego zachęcająco rękę; po drodze nie spostrzegł wciąż śladów niczyjej obecności, wyostrzone zmysły napotykały się wyłącznie na senną opustoszałość, nie obawiał się więc ująć jego dłoni, by poprowadzić ją do wybranej wcześniej łodyżki. – Nie musimy czekać – powtórzył jeszcze ciszej, cieplejszym tonem, czując chłód smukłym palców wspartych na swoich. – Nie myśl o całej roślinie. Przemarznie, jeśli rozbudzimy ją za wcześnie. Tylko tutaj, jakbyś przeciągał nić, myślą, przez łodygę od korzenia, do końca – głos zniżył mu się jeszcze do miękkiej, cierpliwej barwy; stał blisko, czuł jego ciepły zapach, lekkie poruszenie słodyczy pod mostkiem. – Fœða – podpowiedział.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Czasem zapominał, że jego dzieciństwo istniało poza jego ciałem – nie było jednie oparzelizną, od której drętwiała mu skóra pomiędzy łopatkami, pogorzeliskiem nakrytym cienką płachtą osierdzia, bólem rwącym się przez kręgosłup, gdy budził się z koszmarem wciąż płonącym jasno pod powiekami; widział je również w drobnych, fioletowych kwiatach, które kwitły wiosną u podnóża gór, bo za każdym razem, kiedy ich cienkie łodyżki wyglądały ponad horyzont trawy, przypominał sobie jak piękne wydały mu się tego dnia, kiedy zobaczył je po raz pierwszy – rosły tylko w górach Bardal, lecz pod koniec kwietnia pokrywały całe zbocza, przeciskając się nawet przez szczeliny stromych piargów. Splatał je ostrożnie w dłoniach podczas szkolnych obchodów Ostary, aż popołudniem, gdy drogi były już puste, a oni wracali razem do domu, wsunął wianek na głowę Bertrama; tego samego wieczoru pomyślał, że go kochał i rozpłakał się przy kuchennym stole, świadomy jak posiniaczone było jego własne serce. Przez dwanaście lat, jakie spędził w akademii, odwracał wzrok od własnego odbicia, mimo to wciąż potrafił dostrzec w cudzych źrenicach tamtego lękliwego, zrozpaczonego chłopca, którym wtedy był – w każdą środę Eivor przychodził grać na pianinie, a on dostrzegał na jego ciele to samo, pełzające wzdłuż kręgosłupa napięcie, nakazujące wzdrygać się przed cudzym dotykiem, pokazywał mu oznaczenia nut na ciasnej pięciolinii i zauważał cień przygnębiającego smutku, gdy uczeń wznosił głowę, szukając jego aprobaty; kiedy Eivor wychodził, świadomość ich podobieństwa ciążyła mu na karku odległym i niezrozumiałym poczuciem straty – zupełnie jakby musiał patrzeć w oddalające się plecy samego siebie, dziecka, które nigdy nie potrafiło prosić o pomoc. Wyobrażał sobie, jak wiele rzeczy mogło potoczyć się inaczej – gdyby pierwszego dnia szkoły nigdy nie potknął się na środku dziedzińca, gdyby któregoś popołudnia pchnął dłonią bramę do ogrodu Rosenkrantzów, gdyby nigdy nie pocałował Bertrama na scenie; czy wciąż, wbrew wszelkim przeciwnościom, staliby dzisiaj razem pośród ośnieżonych krzewów róż, czując jak serca biją im w rytm tej samej, tętniącej za mostkiem miłości?
    Zawsze lubiłem cię czytać – odparł, przechylając głowę, by obdarzyć go czułym uśmiechem. – Wbrew temu, co sądziłeś. Patrzyłeś na świat zupełnie inaczej, a ja chciałem zrozumieć, jak to jest, widzieć coś takim, jakim jest naprawdę, zamiast uciekać się jedynie do wyobrażeń. – śnieg skrzypiał cicho pod ich nogami, a on przypominał sobie wypracowania, na których jego pochyłe, drobne pismo wcinało się nieśmiało pomiędzy sploty akapitów, znacząc dwukropek pominiętego umlautu lub zakreślając ścieg poprzecznej linii na słowie, które zagubiło się pomiędzy linijkami; obawiał się uwagi, z jaką śledził kształty rysowanych przez niego liter, jakby próbował zapamiętać każdą z nich i ułożyć z nich zapis własnego imienia – był mu bliski, przynajmniej w ten sposób. Trzymał je w pokoju przy stoliku i śledził wzrokiem tekst, który odcinał się od pergaminu w mdłym świetle nocnej lampki – pewnego razu nie zauważył, kiedy po policzkach zaczęły mu cieknąć łzy, a potem odręcznie przepisywał kartkę, na której tusz rozlał się w niewyraźne plamy, połykając okoliczne wyrazy i pozostawiając na papierze rozmokłą pecynę wstydu, ocieranego z policzków nerwowym ruchem dłoni. – Robię bardzo niewiele – zaczął, muskając dłonią łodyżki przydrożnego krzewu, odsłaniając ciemną zieleń drobnych, zmarzniętych liści, które kurczyły się pod warstwą świeżego puchu. Oboje wiedzieli, co miał na myśli, choć rzadko rozmawiali o tym na głos – odkąd potknął się o przymarznięte do podłoża ciało, coraz rzadziej wychodził z domu, bo serce ćmiło go strachem, a świadomość odchylała się coraz dalej w głąb skroni, pozostawiając umysł w przycichłym, apatycznym zawieszeniu, z którego wyrywała go dopiero dłoń wsparta łagodnie na lewym barku lub ramię oplecione ciasno wokół drżącej piersi; wciąż udzielał zajęć, czytał książki i dokarmiał ptaki na ciasnym balkonie, lecz zapominał jeść i niewiele spał, budząc się w nocy z głową nabrzmiałą i ciężką od koszmarów. – Chciałbym przynajmniej spróbować ci pomóc, masz wystarczająco dużo pracy w ośrodku. – stos dokumentów rósł na brzegu kuchennego stołu, a on coraz częściej zauważał cienie wielodniowego zmęczenia, rysujące się pod brązem tęczówek przyjaciela – atmosfera miasta okrywała wszystkich kirem ciężkiego przygnębienia; nie mógł wyzbyć się spod powiek obawy, że kiedy następnym razem otworzy oczy, śnieg za oknem stopnieje i ciała wyłonią się spod niego jak wiosenne kwiaty.  
    Ogrody były puste i ciche, udekorowane jedynie girlandą wiatru, która przemykała ze świstem pomiędzy gałęziami drzew, wijąc ciepłe gniazda wśród pobliskich krzewów – niewielka, drewniana altana wznosiła się tymczasem ponad warstwą białego puchu; pod zadaszeniem było cieplej, choć wydawało mu się, że cieplej było właściwie zawsze wtedy, kiedy przebywali razem, odcięci milczeniem od gwaru cudzej obecności. Wokół pawilonu rosły pierwsze, młode krzewy – podszedł do tabliczek z zawstydzonym wahaniem, jakby przychodził powitać kogoś, kogo jeszcze nie znał i nie wiedział, czy powinien wyciągnąć dłoń na powitanie; podmuch wichru, przedzierającego się przez zdobienia w mahoniowym drewnie, ścierpł mu na karku, słowa Bertrama, choć wypowiedziane spiesznym, nieprzemyślanym żartem, sprawiły jednak, że poczuł jak ciepło rumieńca przesiąka mu przez skórę twarzy i uniósł dłoń wyżej, przykładając ukradkiem palce do spąsowiałego policzka – kobieta, którą spotkał w lesie, myślała, że był zaręczony, a on nie potrafił jej zaprzeczyć, bo pierścionek wiązał ich czymś więcej niż tylko obietnicą przywiązania, miłość przybierała na języku kształt, którego nie potrafił wytłumaczyć, nie odkrywając przy tym własnej tożsamości, sekretu, który trzymał pod językiem, odkąd w wieku czternastu lat zdał sobie sprawę, że go kocha.
    Jesteś warty dużo więcej niż obraz niemieckiego malarza – odparł, siląc się na żartobliwy ton, lecz kąciki jego ust rozsunęły się ledwie w łagodnym uśmiechu, wciąż onieśmielonym przypadkowym wyznaniem – świadomością, że ich przyszłość brzmiała w jego tonie jak coś oczywistego i przytomnym stwierdzeniem, że nigdy nie będą mogli żyć ze sobą w ten sposób. Wyciągnął dłoń, podążając ostrożnie za palcami Bertrama, pozwalając, by ciepło jego opuszek przenikło mu przez skórę i zatrzymało się pomiędzy lineaturą śródręcza – łodyżka była cienka i uginała się lekko pod okrywą śniegu, wciąż senna, nieświadoma nadchodzącej wiosny, a on poczuł dreszcz pulsującej przez serce obawy, gdy kolejne słowa przyjaciela nakierowały go na posłuszny wydźwięk zaklęcia. Czary zawsze przesączały się przez jego ciało jak ogień, żłobiąc ślad dawnych poparzeń i uwierając świadomością popełnionego błędu – patrzył na swoje dłonie, wyciągnięte w stronę cienkiego pnącza i uchylił usta, jakby pragnął mu odmówić, lecz nie potrafił odnaleźć słów, które właściwie oddałyby jego strach. Cofnął rękę znad łodygi, unosząc niepewne spojrzenie na twarz Bertrama, szukając oparcia w jego oczach, tęczówkach, które brązem przypominały słoje rozciętego drzewa; tydzień temu powiedział mu, że nie chciał bać się przez całe życie. Nie mógł bać się przez całe życie. – Fœða – rozprostował palce i choć głos drgnął mu lekko na pierwszej sylabie, łodyżka poruszyła się leniwie, strzepując warstwę osłaniającego ją śniegu i skręcając się świeżym, jasnozielonym liściem. Cofnął się, poruszony działaniem własnego czaru i choć w spojrzeniu lśniła mu radosna, dziecięca fascynacja, przyzwyczajenie nakazywało pokręcić głową na boki i opuścić wzrok niżej, na swoje dłonie. – T-to nie jest dobry pomysł, co... co jeśli... – zawahał się; jak długo tłumił w sobie tę magię? Używał jedynie zaklęć leczniczych i za każdym razem spodziewał się, że pech, który za sobą nosił, pochłonie także tę nową, szczęśliwą rzeczywistość; początkowa faza choroby dawno ustąpiła, tymczasem on wciąż bał się własnych zdolności, jakby były czymś obcym i niepożądanym – częścią przeszłości, do której już nie należał.

    15 + 64 = 79 > 55, powodzenie



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości


    'k100' : 64
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Zebrany z krzewu śnieg stopniał, przeciekając zimnem przez palce, więc strzepnął je lekko, zmarzniętą dłoń zagrzebując wreszcie w kieszeni płaszcza w poszukiwaniu ochłapu ciepła. Nie rozglądał się dłużej; przystanął na ścieżce wyściełanej trzeszczącym śniegiem, wspierając na nim spojrzenie, z ciepłą wdzięcznością i namysłem zdradzanym w łagodnym przechyleniu głowy, cieniem uśmiechu zagłębiającym się w kąciku ust, jakby zauważył coś przypadkiem i zastanawiał się, czy powinien o tym wspominać, czy powinien pozwolić temu przebrzmieć i minąć, bez wyjaśnienia. Zatrzymując się w pauzie zastanowienia może wyłącznie po to, by rozpoznać w sobie nieprzyzwyczajoną chęć rozmowy – przez większość życia uciekał przed słowami, tymczasem teraz, coraz częściej, zdawał sobie sprawę, jak bardzo był ich złakniony. Słów ciepłych, czułych, wdzięcznych; słów intymnych. Zdzierających z przeszłości białe warstwy milczenia, wyławiających myśli zza klaru źrenic, wyszeptywanych w półśnie, drżących. Chciał go słuchać i – czasem – chciał powiedzieć mu o wszystkim. Wypowiedzieć jego imię tylko dla poczucia jego brzmienia. Zapytać, o czym myśli; tylko dla usłyszenia jego głosu. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się w ten sposób; większość życia spędził w ciszy, była mu najbliższa, była bezpieczna. Wydawało mu się, że zna ją dobrze – lepiej w każdym razie niż swój głos – tymczasem dopiero teraz, w przedsionku trzeciej dekady, dostrzegał w końcu, że była – między wieloma rzeczami – brakiem słów.
    Mówisz, jakbym był w jakiś sposób odważniejszy – zauważył łagodnie, zatrzymany jeszcze w tym oczywistym odkryciu: ile razy można było się zakochać? przez ciszę, przez słowa; znał go wcześniej i poznawał go jeszcze raz. – Chyba po prostu uciekałem inaczej – przyznał, milknąc na moment, jakby chciał odchrząknąć, oczyścić gardło z tej otwartej szczerości. W końcu spuścił jedynie spojrzenie, czubkiem buta przyklepując śnieg zaraz obok miejsca, które Folke udeptał chwilę przed nim, zaczepiając w końcu lekko o rant jego podeszwy, gdzieś między słowami. – W podręcznikach biologicznych wszystko było przejrzyste, to mi się podobało. Każda rzecz ma swoją nazwę. I drugą, w łacinie, rozpoznawaną w każdym kraju tak samo, bez nieporozumień. To przynajmniej jeden dowód, że potrafimy być zgodni – ściągnął brwi w grymasie kwaśnego rozbawienia, uładzonego po przecinku mglistego oddechu. – Każdą opisano zgodnie z naukowym pryncypium obiektywności. Więc wszystko po prostu jest, ani złe, ani dobre. Nie ma zjawisk niewłaściwych. Cała różnorodność znanych rzeczy sprowadzona do prostego faktu istnienia, bez oceny. Takie, jakie jest naprawdę, przełożone na zrozumiałe mechanizmy, sprecyzowane do każdej komórki – wyjaśnił, w końcu prostując się znów, podnosząc na niego wzrok; znajdował się bliżej, choć niewystarczająco blisko. – Mało co jest rzeczywiście tak proste – gdyby się nachylił, mógłby dosięgnąć jego ust i to wciąż było niewystarczająco blisko, i znał to uczucie już wcześniej, choć nie umiał go wtedy nazwać (albo miał naiwną nadzieję, że w końcu, nienazwana, zajmie się atrofią). – Wydaje mi się, że uciekaliśmy w przeciwnym kierunku – prawie się uśmiechnął, choć z lekką naleciałością nieszkodliwej posępności. Dobrze w końcu się spotkać, mógłby powiedzieć, może mówił, choć nie na głos. – Zastanawiało mnie, dlaczego dla ciebie to był teatr. Jest pisany zupełnie innym językiem.
    Poruszył się, sięgając wzrokiem ku sylwetce pawilony na łagodnym wzniesieniu, odsuwając się o bezpieczny krok, w odległość zbyt przestrzenną, by móc się po prostu pochylić. Nie udawał, że nie zauważył – że nie obserwował cicho, jak skubie widelcem jedzenie na talerzu, jak odstawia je do lodówki ledwo nadgryzione, jak o nim później zapomina; że nie martwiły go zaostrzone szable żeber wyczuwanych pod ubraniem i nawracająca nieobecność jego spojrzenia. Myślał nieraz, że wolałby być wtedy na jego miejscu, wolałby rozkopać śnieg własnymi dłońmi, obserwować jak oficerowie zapinają na zmarzłym ciele czarny pokrowiec, że zgodziłby się na wiele, gdyby tylko mógł w zamian odebrać mu to wspomnienie. Uczył się, powoli, by cierpliwie na niego czekać, łapać go za nieruchomą, chłodną dłoń, przemawiać do niego cicho, dopóki do niego nie wróci, choć czasem, kiedy czas wydłużał się nieznośnie, niepokój unieruchamiał go w miejscu i przystawał w gardle. Pomyślał tymczasem, że to dobry znak, że chce zająć czymś myśli – więc zgodził się, z cieniem wdzięcznego uśmiechu. Dzisiaj wieczorem, powtórzył, choć nie wiedział chyba, od czego nawet zacząć, żeby wyłożyć mu ten absolutny biurokratyczny bałagan pomnożony przez niezdolność organizacji.
    Uśmiechał się jeszcze później, wyraźniej, dostrzegając ciepło rumieńca na jego policzkach, nerwowy odruch sięgającej do ciepłego pąsu dłoni. Nie od razu zrozumiał jego powód – treść nieuważnie popełnionych słów wyklarowała się przed nim z opóźnieniem, a on odwrócił spojrzenie, kotwicząc je na plakietce z nazwą róży, sięgając palcami zmarzłych łodyżek, pozorując zajęcie. Ciężar pierścionka na palcu wydał mu się wyraźniejszy; przyjemny, mimo wszystko, pomimo cierpkiej świadomości, że to musiało wystarczyć – ta obietnica trwałości złożona sobie w tajemnicy. Nie musieli oznajmiać jej światu, żeby była prawdziwa, mimo to, żałował czasem – jak teraz – że nie mógł zaoferować mu więcej niż czułość powściągana wobec cudzych spojrzeń i chroniczna obawa przed tym, że ktoś ją zauważy.
    Nie mów jej tego – mruknął, przystając bliżej, by wskazać mu wybraną łodygę i odpowiednie zaklęcie. Przez moment wydawało mu się, że przyjaciel zaprotestuje; cofnął naprowadzoną dłoń, podnosząc na niego spojrzenie i zieleń jego tęczówek wydała mu się pociemniała, pogłębiona mimowiedną niepewnością poszukującą oparcia. Folke nie używał magii w sposób, w jaki używał jej każdy: bez namysłu, odruchem przyzwyczajenia i przekonania, że jest stworzeniem kornym i posłusznym; obchodził się z nią zawsze z ostrożnością, jakby była żywym stworzeniem zamieszkałym w piwnicy jego świadomości, o zjeżonej sierści i nieufnym spojrzeniu, z przestrogą czającą się w łyskających w ciemności źrenicach, więc starał się nie zakłócać jej spokoju bez potrzeby. Ogień w kuchence odpalał zapałką, zawsze czekał aż woda zagotuje się w przykrytym rondlu, wybudzony z koszmaru nigdy nie prosił inkantacją o światło. W akademii czasami pomagał mu cicho, wypowiadał zaklęcie razem z Folke, powtarzane po raz trzeci, by unieść podane mu przez nauczyciela pióro, a potem ćwiczył z nim po lekcjach, sądząc naiwnie, że ten strach był jedynie objawem niepewności. Był tymczasem złamanym zaufaniem, rozżarzoną przeszłością naciekłą na łopatki i przez chwilę chciał powiedzieć mu, że to w porządku, że nie musi, w tym momencie jednak słabe zaklęcie poruszyło rzeczywistością, sącząc żywicę w młody pęd, otwierając jasną blaszkę młodego liścia, o unerwieniu płytko zanurzonym w cienkim miąższu, a on pomyślał, że może sam jeszcze zamykał go w tym strachu, niesprawiedliwie.
    Jestem tutaj – odpowiedział miękko na niedokończone pytanie, uśmiechając się prawie jasno, przystając za nim bliżej i wsuwając dłoń na jego talię. Wyciągnął dłoń, łapiąc między palce łagodne zagiętą na brzegach blaszkę listka, powierzchnię miał przyjemnie woskową. – Spójrz, jak dobrze ci poszło – przesunął palce na szczyt łodyżki, znajdując na niej małe wybrzuszenie zachęconej, obłej szypułki. – Będzie potrzebowała jeszcze trochę zachęty – zauważył z ciepłym zadowoleniem, wypuszczając gałązkę z palców, by otrząsnęła się z tej pieszczoty. Pochylił się tymczasem bez przestrogi, przykładając szept do ciepłej skóry pod płatkiem ucha: – Może na ciebie też powinienem znaleźć zaklęcie, hm? – musnął czułością jego szyję, chowając w niej przyjemny uśmiech. – Spróbuj jeszcze.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Zawsze traktował magię, jakby była żywym stworzeniem – próbował zajrzeć w jej ciemne źrenice, odkąd przebudziła się w jego piersi, nieśmiała, z powiekami wciąż zalepionymi snem; przyglądał jej się w ten sam sposób, w jaki patrzy się w oczy psa lub dziecka, za każdym razem odwracając wzrok w obawie, że w ten sposób ją ranił – wciąż był jednak tylko chłopcem, nie potrafił zdławić swojej ciekawości, więc wkładał dłonie pomiędzy pręty klatki i bawił się metalowym zamkiem, pokładając zaufanie w zwierzęciu, które odsłaniało zęby za każdym razem, gdy oplatał mu ramiona wokół szyi. Żałował, że magia kiedykolwiek wybudziła się z gawry jego żeber i winił się za niecierpliwość, z jaką próbował ją stamtąd wyciągnąć, przede wszystkim zrozumiał jednak, że powinien się jej obawiać – nigdy nie była stworzona do czułej pieszczoty, a on nie miał w dłoniach dość siły, by przewiązać jej uprząż wokół gardła i zmusić do posłuszeństwa, więc cofał się tak, jak ludzie raz ugryzieni przez owczarka cofali się przed każdym psim pyskiem, nieważne jak łagodnym, wewnątrz wciąż znajdowały się bowiem czterdzieści dwa zęby, spośród których każdy mógł przedziurawić ludzką skórę. Nauczycielka w akademii chwytała go za przegub, powtarzając wciąż to samo pytanie, dopóki jej głos nie przeobraził się w krzyk, a on myślał o tym, że chciałby rozewrzeć własne kości i wypuścić magię na wolność, pozwolić jej odejść z ciała, które nie wiedziało, jak właściwie się nią zaopiekować – co się z tobą dzieje, Folke?, dudniło mu pod skronią tak głośno, jak potrafił dudnić tylko gniew, więc pochylał głowę i przepraszał, choć dłonie miał zaczerwienione bólem, wzdrygające się za każdym razem, gdy powietrze rozcinał świst metalowej linijki; w domu Helene kładła na otarciach bandaż prostego czaru, podczas gdy on wciąż błagał, by pozwoliła mu nie wracać do akademii. Aamodtowie nigdy nie zamierzali na to pozwolić – uważali, że potrzebował jedynie zachęty, by uwierzyć w swoje zdolności, a on płakał, bo nie był w stanie wyjaśnić nikomu własnego strachu, krztusił się pecyną podchodzących do gardła łez i trzymał oczy otwarte tak długo, dopóki sen nie napłynął pod białka piekącym zaczerwienieniem, bo wydawało mu się, że gdyby wpatrywał się w horyzont dość długo, jutro nigdy by nie nadeszło.  
    Słońce wznosiło się tymczasem jeszcze wiele razy; niewzruszone. Nauczył się wypowiadać proste zaklęcia, lecz nigdy w rzeczywistości im nie zaufał – jego ciało spinało się, gdy magia unosiła się wzwyż mostka, a tętno wzdrygało się a piacere, pozostawiając w sercu ciężar, który dopiero powoli rozlewał się po krwiobiegu. Tylko w obecności Bertrama potrafił spojrzeć magii w oczy i nie cofać dłoni, gdy drżenie podchodziło mu do nadgarstka – polegał na nim w obecności każdego zwierzęcia, nawet tego, które skrywało się w jego piersi; lubił sposób, w jaki o nich opowiadał – wtedy i teraz – jakby widział taksonomię ułożoną w warstwach krajobrazu, rozumiał świat od samych trzewi, pamiętał, w którym miejscu zginały się stawy rzeczywistości i jak powinno funkcjonować zdrowe, ludzkie serce; czasem zastanawiał się, czy już w dzieciństwie dostrzegał nierówności w jego własnym – pąsowe nacieki w miejscu, gdzie powoli jątrzyła się miłość.
    Musiałem wiedzieć, jak to jest... poczuć się kimś innym. Na scenie mogłem być każdym, podczas pierwszego występu, kiedy grałem Völunda... przez chwilę naprawdę w to wierzyłem. Chciałem uciec od swojego życia i nie miałem odwagi zrobić tego inaczej – odparł, a jego głos ucichł przygnębieniem, które przysiadło w kąciku ust przepraszającym uśmiechem. – Wszystko, co wydarzyło się później... nigdy tego nie planowałem. – nie potrafił uwierzyć we własną sławę – odwracał wzrok, gdy plakaty zawisły wzdłuż barwnych fasad kamienic i zawsze wzdrygał się z tym samym, nerwowym zaskoczeniem, gdy ktoś zatrzymywał go na ulicy, jakby nie wierzył, że go rozpoznał, bo coraz rzadziej rozpoznawał na afiszach własną twarz; Arvo, który okazał się jego prawdziwym, udanym debiutem, zupełnie go nie przypominał – miał zuchwały uśmiech i przejawiał gniew, jaki nigdy nie leżał w jego prawdziwej fizjonomii. Przez jakiś czas barwny plakat był widoczny z okna w jego sypialni, a on spoglądał na siebie w lustrze z przekonaniem, że nikt nie biłby brawa, gdyby wiedziano, jak wyglądał naprawdę, pod warstwą ubrań i kurtyną przekonującego scenariusza – być może dlatego Malte myślał, że go kochał, być może nie umiał wybaczyć sobie, jak bardzo się pomylił. Czasem wciąż nie wierzył, że Bertram został obok niego – miał brzydką skórę, która naciekła czerwonym piętnem oparzelizny, lecz on dotykał go w tych miejscach z jednaką czułością, jakby nie wyczuwał pod palcami zgrubienia blizn, nie dostrzegał w nich obmierzłej spoiny żalu; kochał go i wciąż płakał, gdy był dla niego zbyt wyrozumiały, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo potrafił dolegać fantomowy ból po cudzym okrucieństwie, jak wiele rzeczy przyjmował bez sprzeciwu, upierając się w myślach, że na tym polegała miłość – Malte nigdy nie wsuwał mu dłoni na talię, bo sięgał do jego bioder w sposób zaborczy i jednoznaczny, a kiedy w nocy przysuwał się bliżej, pragnął tylko jednego. Po tym jak odszedł, był pewien, że nie będzie w stanie zasnąć już obok nikogo – Bertram obejmował go tymczasem z łagodną cierpliwością, sięgał ramieniem poprzez topografię rozlanej na łopatkach przeszłości i wyczuwał dłonią rachityczne karbowanie żeber, które od początku lutego przebiły się wyraźnie przez cienką skórę, nigdy nie dawał mu jednak do zrozumienia, że nie miał prawa wyboru; jestem tutaj, szeptał – zazwyczaj to wystarczało.
    Tym razem zaklęcie wciąż drżało mu na opuszkach palców, a niepewność podchodziła pod żuchwę bolesnym napięciem – w czarach leczniczych czuł się bezpiecznie, pozostałe inkantacje wciąż przepływały jednak przez ciało tą samą, obciążającą serce obawą, którą czuł nieustannie jako dziecko; przyglądał się, jak spod ciemnego kokonu łodygi wyrasta pojedynczy, jasnozielony liść – przełknął wstyd z powrotem pod grdykę; tego właśnie się bał? Rośliny, która wyłaniała się ku niemu świeżą, wiosenną zielenią? Bertram przyłożył do jego ucha szept łagodnej zachęty, a on pomyślał, że miał już prawie trzydzieści lat i wciąż nie oswoił zwierzęcia, które zrodziło się w jego piersi – magia nigdy nie urosła razem z nim, nie stała się łatwiejsza ani bardziej wyważona, nie nauczyła się przetrwać w samotności ani gryźć tylko wtedy, gdy to konieczne; wciąż była tym samym stworzeniem, które więził za żebrami w akademii, tak samo niedoświadczonym. Wciąż jej nie ufał, a ona potrafiła wyczuć jego niepokój.
    Fœða. – zaklęcie otarło mu się o język, lecz wybrzmiało niewyraźnie i słabo – liść ledwie drgnął, a on poczuł, jak serce znów staje mu w dole gardła. Cofnął się o krok, sprawiając, że dłoń Bertrama osunęła się z lędźwi na jego lewy bok, po czym wzniósł spojrzenie, niezmiennie jaśniejące tym samym odcieniem skruchy. – Przepraszam... wiem, że to nic... nic takiego. Nigdy nie byłem w tym dobry.

    15 + 22 = 37 < 55, niepowodzenie



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości


    'k100' : 22
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Zaczynał rozumieć dopiero od niedawna – jak różna była rzeczywistość dla Folke; jak odmienna od tego, jak sam ją postrzegał i rozbierał na rzeczy prostsze; jak nieprzyjemna, ocierająca cienką membranę skóry ostrymi krawędziami i szorstkimi fasadami. Przesiąknięta da samego rdzenia żyznym szpikiem magii, z której od początków czerpało widzące społeczeństwo – wszystko stało na posadach niemożliwej do ujęcia możliwości], przepływającej przez czas i przestrzeń, obok nich; zdolność uchwycenia jej i przeformowania wedle woli definiowała zdolność partycypowania w przyrodzonym im świecie w sposób pełny i bezpieczny. Jej wszechobecność, przyzwyczajoną do momentu niezauważania, zaczął nagle dostrzegać wyraźniej: obserwując jego wąskie ramiona pochylone nad przygotowywanym jedzeniem, słuchając stukania ostrza noża o drewnianą deskę, spoglądając na czerwoną kroplę wina przegryzającą się przez włókno obrusu, dawno wyschniętą – niewywabioną. Zdawał sobie sprawę dopiero, że wszystko to nie było rzeczą niepewności, ale strachu noszonego w zaciśniętych paliczkach żeber – zdawał sobie sprawę, że musiał go odczuwać za każdym razem, kiedy kazano mu wypowiadać zaklęcie. I że za każdym razem, kiedy Folke przykładał dłoń do jego skóry, wypowiadając uśmierzającą krwawienie inkantację, rozgryzał ten strach między zębami. I zawsze wypowiadał je tak miękko; przemawiał do magii w prośbach, rzadkich i ostrożnych, zanurzając w niej nieśmiało palce, pamiętając jeszcze jej gwałtowność i nieposłuszeństwo, pamiętając zgrzyt jej zębów na kościach i łoskot przegryzanych ogniem ścian, a jemu zdawało się to zwyczajnieładne; wydawało mu się, że chciałby, by wypowiadał w ten sposób jego imię, tak miękko, tak jakby chciał go o coś prosić, tak jakby odpowiedź mogła być dla niego czymś szczególnym.
    Magia w ostatnim czasie wydawała mu się wstrętna – przez to, do czego była zdolna w niewłaściwych dłoniach; przez to, że nie słuchała żądań wybiórczo, choć może też musiała zachować równowagę: gdzieś ratowano człowieka i gdzieś przemieniano żywe serce w rozdarte szczątki zebrane na dnie osierdzia, zaledwie jednym słowem. Może znajdowała swój sposób zachowania balansu między korzyścią i kosztem, przez inne ręce; może konstrukt ich świata opierał się na kościach życia, które musiała w zamian przełknąć. Uświadamiał sobie dopiero, że w takim świeci Folke żył od dawna – znał jej łapczywość od tamtego dnia, w którym zaledwie zapałka pożarła całe jego życie, i nikt wokół mu nie wierzył, kiedy obawiał się wypowiedzieć kolejne zaklęcie. Uświadamiał sobie, że groza, która zakrywała całunem całe miasto i widzącą społeczność, żyła w nim wcześniej – była z nim przez całe życie, odcisnęła na nim piętno, którego nie mógł z siebie zdjąć, naznaczyła go, swoją ofiarę, która zdołała jej zbiec, równoważny koszt jej dobroci w innym miejscu, który wypuściła z pazurów. Chciał wierzyć, że nie sięgała dwa razy ku tej samej krwi; tak jak piorun nie uderzał dwa razy w to samo miejsce.
    Więc wydawało mu się, że zaczynał rozumieć: to przygnębienie, które przebrzmiewało w jego głosie, kiedy w przypływie szczerości wspominał o niedoszłej ucieczce od życia i kiedy podnosił spojrzenie na firmament nocy, myśląc o dobrym końcu, prosząc o dobry koniec, może wcale nie mówił wtedy do niego. Zdawał sobie sprawę, że ta miłość nie była nigdy po prostu miłością i nie miała być jedynie miłością; w jakiejś części była cichą pertraktacją z tym strachem, przenizanym przez jego kości jak ostra żyłka, przepełniającym rzeczywistość do rdzenia.
    Chyba najbardziej lubiłem w tych przedstawieniach moment, kiedy się kończyły. Nie powinienem tego mówić – mruknął, uśmiechając się z lekkim zakłopotaniem; nie chciał wprawdzie sugerować, że były złe czy niezajmujące, choć wiedział zarazem, że nie potrafił też docenić ich zupełnie tak, jak na to zasługiwały. Lubił go obserwować; lubił zaskoczenie przejęcie chwytające go skurczem, kiedy oglądał jego ekspresję zmienioną nie do poznania, zaskakującą pewność, złość odgrywaną tak przekonująco i przekorny uśmiech, od którego coś ściskało się w nim mocniej, przejęcie trochę inne, trochę mniej wygodne. – Lubiłem, kiedy wracałeś do siebie, to chciałem powiedzieć – usprawiedliwił się z ciepłym rozbawieniem, podtrzymując przez chwilę linię skrzyżowanych spojrzeń. Lubił, kiedy wszystko wracało na swoje właściwie miejsce; kiedy Folke, podnosząc pochylone w ukłonie czoło, znajdował go spojrzeniem na widowni, zarumieniony jeszcze entuzjazmem i zakłopotaniem, jakby sam nie był pewien, gdzie umknął czas i gdzie zabrało go jego ciało oddane komuś innemu, i dlaczego w gardle czuł jeszcze śmiałość cudzego głosu.
    Nie próbował go popędzać; przysunięty blisko, czekał cierpliwie aż podejmie decyzję ponownej próby, myśląc o tym lęku, do którego był przyuczony – wyobrażał sobie, jak zbiera mu się skłębieniem w tętnicach, słuchał go w jego pulsie, zmienionym nieznacznie. Zastanawiał się, czy było to możliwe: zmienić jeszcze rzecz tak głęboko ukorzenioną w jego sercu, jak nieufność zagrzebana w instynktach płochego zwierzęcia; w przypadku zwierząt wiedział z doświadczenia, że nie było to zawsze możliwe – zazwyczaj nie było. Nie chciał tymczasem, by ta magia, wszechobecna, ocierała się o niego boleśnie, zdzierając naskórek i żłobiąc kości; nie chciał zapominać, że potrafiła być też zakwitającym pąkiem, ciepłem obejmującym zmarznięte ciało, słowem uspokajającym szarpnięty koszmarem oddech, zbierającym gorączkę z czoła. Nie musieli się jej bać; nie, kiedy ulegała ich woli, posłuszna i chętna, wyginająca grzbiet pod dłoń jak rozbudzony kocur; wypełniające śródręcza jak nabierana w nie woda.
    Zaklęcie wybrzmiało w końcu cicho, tym razem nieskuteczne – pęd poruszył się jedynie nieznacznie pod jego tchnieniem, a Folke cofnął się nieoczekiwanie, przywierając nieuważnie do niego bliżej, wsuwając się głębiej w objęcie ramienia. Bertram nie spodziewał się też własnego zakłopotania, subtelnie ocierającego się o nerwy, kiedy prostował się odruchem i spotykał jego wzniesione spojrzenie, skruszone, chociaż nie miał przecież za co go przepraszać. Minęła krótka pauza, w której miał ochotę zapomnieć, o czym w ogóle mówili.
    Pamiętam, że było ci trudno – odparł w końcu, wracając znów myślą jeszcze do akademii, popadając tonem w łagodne namyślenie. – Pamiętam też, że szło ci dobrze, kiedy ćwiczyliśmy razem. I że zawsze opatrywałeś mnie bez namysłu, a pokaleczony chodziłem ciągle – zauważył, poprawiając objęcie na jego boku. Pamiętał, że ciągle ocierał sobie dłonie (właściwie wiele się nie zmieniło, wciąż cały czas nosił na rękach podrażnienia i zdarcia), rwał ubranie, rozbijał kostki, często dostawał w twarz i nie był pewien, jakim sposobem udało mu się wyjść z tego z (w miarę) prostym nosem. Pamiętał, że zawsze był zaskoczony, kiedy Folke przykładał mu do skóry opatrujące zaklęcia, tak po prostu. – To nie tak, że nie jesteś dobry. Wydaje mi się, że po prostu nie wiesz, że jesteś ani jak bardzo.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Przyglądał się światu w ten sam sposób, w jaki można by przyglądać się malowidłu – odnajdywał w krajobrazie staranne pociągnięcia pędzla, miejsca, w których mokre włosie dotykało płótna, a barwy przenikały się, jakby cały błękit próbował objąć się ramionami, więc zatoka zawsze stopniowo przechodziła z jasnego odcienia mielizny, aż po szafirowy horyzont głębin, a brzask każdego ranka ziewał szkarłatną czerwienią, która stawała się morelowa, a następnie jasnożółta, jakby słońce rozlewało się po firmamencie lśniącą emalią; czasem, kiedy mrużył oczy i skupiał źrenice jednym punkcie, zauważał obszary, w których ręka bogów drgnęła, zmęczona portretowaniem świata i czuł się, jakby przyłapał rzeczywistość na gorącym uczynku niedoskonałości – istniał motyl, który pozostawił fragment skrzydła wewnątrz lepkiego kokonu, drzewo o korzeniach wrośniętych w fasadę kamienicy i obumarłych pomiędzy cegłami, jego ciało, zbyt kruche, by udźwignąć ciężar wrośniętej pod skórę choroby, posiniaczone przeszłością jak przejrzałe jabłko, poślednie i rozpadające się w dłoniach. Nie lubił przyglądać się sobie w lustrze, lecz podobnie jak wzrok sunął zawsze tam, gdzie w tynku znajdowała się cienka rysa, tak on pozostawał świadomy, że za każdym razem, kiedy nachylał się przez brzeg ościeżnicy, był nierównym pociągnięciem pędzla, fioletem przypadkowo nałożonym na morski krajobraz i przykrytym niedbale pod dodatkową warstwą błękitu, niepomalowaną listwą, która odwracała uwagę szorstką bielą płótna; świat był piękny nawet wtedy, kiedy on leżał na łazienkowej podłodze, z nogami podciągniętymi pod falującą pierś, więc całe dzieciństwo starał się w niego nie ingerować – chodził wzdłuż marginesu rzeczywistości i istniał zawsze tak cicho, jakby pragnął pozostać niezauważony; nie zrywał owoców z drzew, dopóki te same nie opadły na ziemię i siadał na trawie zawsze tak ostrożnie, jakby obawiał się odgnieść ją kształtem własnego ciała; wieczorami kładł się na plecach i odchylał głowę, wyobrażając sobie, że nie leżał w pościeli, ale na tafli górskiego strumienia – pozwalał, by niosła go agogika nurtu.  
    Obawiał się magii, bo potrafiła zmienić w świecie zbyt wiele – trzymał w dłoni wymiętą ulotkę “Początku” i udawał, że nie wiedział, że istniały czary, które potrafiły rozpleść włókna żywej tkanki, wywrócić źrenice w głąb czaszki i wstrzymać tętno bijącego serca; magia czerniejąca w zaułkach ulic i wzdłuż krawężników ludzkiej świadomości była tematem, o którym w domu nie wolno było wspominać na głos, więc nawet po tym, jak szkolni koledzy zaczęli znikać bez śladu, a na błoniach akademii znaleziono psa ze skórą rozerwaną zaklęciem, posłusznie przełykał swój strach i spuszczał wzrok na podłogę, powtarzał w myślach to, co mówili wszyscy – przydarzył się nieszczęśliwy wypadek – aż zaufał własnej naiwności. W mieście pojawiały się pierwsze ogłoszenia z podobiznami zaginionych, a on wciąż nie potrafił wyartykułować prawdy, choć pod powiekami coraz częściej widział psa, którego zbyt późno okryto narzutą ciemnego materiału – jego zwęglone futro i rozprutą skórę, rozcięty na czole inicjał w kształcie nordyckiej runy; kamienice tłoczyły się kolejnymi afiszami, coraz więcej osób znikało z miasta (powtarzano, że wyjeżdżali, więc przyglądał się wszystkiemu, co pozostawili za sobą – mieszkaniom, w których na stole wciąż leżał obrus i świeża zastawa, światłu tlącemu się przez zasunięte firanki, zwierzętom coraz częściej błąkającym się po okolicy), świat pogrążał się w trwodze, a on nie potrafił dłużej odwracać wzroku – nie, odkąd spojrzał w puste, bezdenne oczy znalezionej w lesie kobiety. Zamykał się w sypialni i nie pozwalał Tartuffe wychodzić z domu po zmroku – magia znów zmieniała swój kształt, a on bał się, że ta, którą nosił w piersi, również ulegała przemianie, więc nigdy nie wypowiadał zaklęć, czując widmo zbliżającego się napadu, a potem wstrzymywał je pod językiem jeszcze na kilka dni po tym, jak ból ustąpił.
    Ja też – przyznał, choć jego głos zabrzmiał głucho i sentymentalnie. – Przynajmniej dopóki grałem tylko przed tobą, w sali teatralnej. Potem zawsze miałem nadzieję, że przedstawienie nigdy się nie skończy, a ja będę mógł zostać w tym życiu na zawsze. – pamiętał, jak po jednym z występów usiadł za kulisami i się rozpłakał, bo nie potrafił wyobrazić sobie powrotu do domu – brzuch wciąż bolał go w miejscu, gdzie Malte pozostawił odcisk swojej pięści, a oddech dławił się w dole przepony, jakby strach wgniótł go na stałe w miękką tkankę. – Wtedy wszystko wyglądało inaczej. – uśmiechnął się słabo, choć poczuł, jak trzewia rozwiązują mu się haustem napływającej pod żebra ulgi – nie musiał się już bać, bo ramiona Bertrama były łagodne i ciepłe, a on pragnął jedynie wycofać się w ich objęcie, następnie głębiej pomiędzy żebra, pod czułe, rozmiękłe miłością osierdzie. Brzmienie zaklęcia wciąż drgało mu nerwowo pod skronią i sprawiało, że czuł mrowienie przesuwające się wzdłuż odrętwiałych palców – inkantacje, które wypowiadał, były płoche i wylęknione, jak bezdomne zwierzęta, które obawiały się przyjąć pokarm z wyciągniętej dłoni; zawsze myślał o tym, że Bertram znał się na magicznej faunie – być może dlatego również czary łagodniały w jego obecności, przestawały skomleć i ujadać, podsuwały łby pod ciężar śródręcza. Pokiwał głową – oddech miał spłycony i nierówny, choć starał się nie wycofywać z powrotem w głąb ciała, nie uciekać przed własnym lękiem, powtarzać sobie, że w rzeczywistości nie miał czego się bać.
    Byłem przerażony – odparł, a kącik jego ust drgnął w krótkim rozweseleniu, prawie nerwowo. – Bałem się trochę mniej w twojej obecności. – jego głos przycichł, więc zakrył swą uczuciowość kolejnym śmiechem – śmielszym, choć oczy szkliły mu się od łez. – Poza tym... wiedziałem, że nie pójdziesz do pielęgniarki. Ktoś musiał się tobą zająć. – Bertram objął go pewniej wokół talii, a on odetchnął cicho, powracając wzrokiem do przykurczonej łodygi, wciąż wątłej i rachitycznej, zbyt małej, by rozwinąć się przy panującym chłodzie. Uśmiech wycofał mu się powoli spomiędzy kącików, jakby zapomniał przypiąć go do ust – w akademii dłonie miał zawsze zaczerwienione od belferskiej linijki, bo choć pochylał się nad podręcznikami, za każdym razem, kiedy próbował zmusić się do wypowiedzenia zaklęcia, na plecach czuł ciepło pożaru, a gardło uciskało go, jakby zakrztusił się smołą; pamiętał, że wskazywano sobie palcami jego opuchniętą twarz i śmiano się za każdym razem, gdy płakał, choć starał się ocierać łzy brzegiem rękawa – Bertram jako jedyny długo nie zapytał go, dlaczego; wypowiadał tylko pod nosem zaklęcia, udając, że dobywały się z jego krtani. – Fœða – roślina drgnęła, pozwoli rozwijając zieloną aureolę i wzrastając z niewielkiego zgrubienia łodygi; odetchnął cicho, nie odwracając wzroku – świat był piękny nawet wtedy, kiedy się go obawiał. – Nigdy ci nie powiedziałem. – zaczął po chwili milczenia, wpatrując się drgający na wietrze pęd – pamiętał, że był mu wdzięczny za popołudnia spędzone pod lasem, za cierpliwość, z jaką obserwował jego czary, równie płochliwe i skryte co on sam. – Dlaczego próbowałeś mi pomóc?

    44 + 15 = 59 > 55, powodzenie



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości


    'k100' : 44
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Wciąż pozwalał mu się chować za podobnymi uśmiechami – za tym słabym grymasem ust, spod którego wyzierała ulga i przygnębienie, odprysk tej przeszłości, w której nie mieli odwagi spojrzeć sobie w oczy i zasypali w łóżkach z innymi ludźmi; w której wszystko wyglądało inaczej. Wiedział o tym czasie niewiele: wystarczająco, by nigdy nie łapać go za nadgarstek zbyt gwałtownie i budzić go rano najpierw szeptem, zanim przysuwał się bliżej; wystarczająco, by obawiać się odpowiedzi na pytania, którym pozwalał czekać na lepszy moment – choć może żaden moment nie miał nigdy wydawać się właściwy, by o tym mówić, bo nic w tym nie było właściwe: nigdy nie miało stać się wygodniejsze czy łatwiejsze, czy znośne, nie miało być nigdy niebolesne ani niedrażniące. Wiedział wystarczająco – powinni o tym porozmawiać i nie powinien zostawiać go z tym samego, ale obawiał się własnej egoistycznej złości; obawiał się, że nie potrafił być dla niego tak, jak Folke go potrzebował, więc pozwalał mu się chować, pozwalał sobie nie pytać, nie wiedzieć więcej, nie słyszeć potwierdzenia wszystkiego, co wbrew sobie rozumiał (to zaledwie wyrywki, to tak naprawdę tchórzliwe prawie nic; jak wiele imion nosił koszmar? jak wielu ludzi miał dla niego nosić na sumieniu, do końca życia? co wydarzyło się tamtego wieczoru, kiedy zrobiono mu ostatnie publiczne zdjęcie? jak wiele podobnych wieczorów, zamkniętych za drzwiami prywatnego życia, nie uwieczniono? o czym myślał, kiedy trzask pchniętych przeciągiem drzwi wbijał mu się między łopatki, wyprostowując rozluźnioną pochyłość pleców i kogo słyszał, kiedy za ścianą podnoszono głos, i co zrobił z pościelą, na której schły łzy i krew, czy spali w niej dzisiaj razem? gdzie podziały się talerze ze zdekompletowanej zastawy; czy pił z tego samego kubka; czy trzymał w zębach jego imię, kiedy sprawiał mu ból; dlaczego nie uciekł?).
    Dlaczego żaden z nich nie uciekł?
    Nie wiem, czy chciałbym, żebyś mnie wtedy znał – stwierdził z krzywym uśmiechem, pociągając jego myśl z wyblakłą melancholią; żałował, że nie mieli odwagi spojrzeć sobie wtedy w oczy, ale jak mógłby? Nie posiadał w sobie niczego dobrego, przez długi czas; źrenice miał ociężałe od gniewu, frustracji i zmęczenia, w drugich obsesyjnie szukał prowokacji, przed Felicią pełen był wstydu, po niej nie zostało mu wiele więcej, wykrwawił wszystkie przyjaźnie, nie potrafił rozmawiać, ludzie odwracali od niego wzrok z odrazą, kiedy spsiałe przekleństwo stało się faktem lepiej pamiętanym niż jego imię kiedykolwiek wcześniej, zawsze pamiętano go zresztą z eufemizmu nazwiska (to ten nie ich, nie Forsberg). Choć chciał myśleć, że dla niego przynajmniej potrafiłby być czymś dobrym, na pewno lepszym, ale to oznaczało niewiele: być lepszym od koszmaru; jednocześnie mogło oznaczać wszystko. Jednocześnie mogło oznaczać, że nie byłoby dzisiaj wtedy, kiedy wszystko wyglądało inaczej i własne życie stawało w gardle równoznacznie ze strachem. – Nie radziłem sobie – przyznał, tonem przytłumionym zakłopotaniem, które zawsze zdawało się na jego fizjonomii niezręczne; wpajano mu konsekwentnie, że zawsze powinien być zdecydowany, pewny jak człowiek, który radził sobie zawsze i ze wszystkim, choćby na siłę i wbrew (więc próbował na siłę i wbrew sobie, i czuł się tylko gorzej; na siłę i wbrew sobie tak długo, że w końcu nie wiedział dłużej, czego właściwie chciał rzeczywiście, jedynie co powinien chcieć, jedynie tyle, że nie mógł po prostu przestać, chociaż bolało, chociaż miał dość i nie mógł znieść więcej), inaczej nie mógł mu spojrzeć w oczy.
    Uśmiechnął się później odrobinę lżej, choć przez zatroskanie – Folke wydawał się zmęczony, jak po nagłym intensywniejszym wysiłku; albo przestraszony, mimo że mówił spokojnie i uśmiechał się jasno. Nie chciał go zmuszać do forsowania się dłużej niż było to komfortowe ani żeby czuł, że powinien, choćby wbrew sobie, próbować do skutku. Kiedy odwrócił lekko głowę, szklana powłoka obawy zalśniła na jego odwróconym spojrzeniu, pomimo śmiechu łagodnie przebarwiającego czułość głosu.
    Powiedzieliby Selmie – odparł ciszej, przyglądając mu się jeszcze przez krótką chwilę, nim nie odwrócił spojrzenia, obejmując go wyraźniej; usprawiedliwiał się, wciąż trochę zakłopotany. Nie myślał nigdy, jak wiele musiały kosztować go te zaklęcia, prosta troska, z której czerpał wtedy bez umiaru. Nigdy nie prosił go wprost, ale pozwalał palcom dotykać otarte kostki dłoni, zamykał oczy, kiedy Folke dotykał obitego policzka, nie protestował, kiedy kładł mu rękę na żebrach lub żołądku, ilekroć zdradzał go bolesny grymas. Któregoś lata siedzieli nad wodą, prawie sami na dalszym odcinku brzegu jeziora, kiedy poczuł chłodne muśnięcie dłoni na lędźwiach; upadając, uderzył się boleśnie o krawędź stopnia, zdarł skórę i ciemny krwiak wylał mu się pod skórą, niepokojąco obszerny. Nie powiedział nic, kiedy inkantacja okryła tkliwość kompresem przyjemnej ulgi, wstał bez słowa i wszedł do wody, zanurzając głowę pod powierzchnię na moment dłuższy niż oddech. – Wolałem zresztą, kiedy to byłeś ty – mruknął, nie pozwalając zakłopotaniu brzmieć długo; podjął zamiast tego drugą myśl: – Możemy spróbować z inkantacjami leczniczymi, jeśli byłoby ci łatwiej – zasugerował ostrożnie, lekko i niezobowiązująco; jakby oswajanie magii było już między nimi rzeczą postanowioną. Nie chciał, żeby musiał się jej bać do końca życia. I obawiał się, coraz bardziej, że unikanie jej było niebezpieczne – obawiał się, że nieoswojona mogłaby go zawieść, kiedy będzie potrzebna. Nie wspominał, jeszcze, zaklęć defensywnych, choć zdradzała go barwa głosu, naprężająca się subtelną determinacją.
    Folke powtórzył zaklęcie jeszcze raz, a młoda roślina poruszyła się w odpowiedzi, rozwijając powoli wybrzuszenie zielonego pędu na końcu gałązki, nie otwierając jeszcze jednak kwiatu, Bertram tymczasem spojrzał na przyjaciela w lekkim zaskoczeniu, nie odpowiadając od razu – nie wiedział, właściwie, jak się z tego wytłumaczyć, przynajmniej nie w sposób, który wyjaśniałby więcej i dokładniej, który nosiłby znamię dokładniejszej intencji niż proste: lubiłem spędzać z tobą czas. Chciałem się o ciebie troszczyć. Czułem się dobrze, mogąc się o ciebie troszczyć, jak teraz.
    Przyjaźniliśmy się – stwierdził w końcu prosto, jakby nie zamierzał mówić nic więcej, zawahał się jednak w krótkiej pauzie i odezwał znowu: – Nie czułem się przy tobie niewygodny. Czułem się dobrze. Chyba chciałem po prostu, żebyś czuł się podobnie, ze mną i w ogóle – spróbował odpowiedzieć lepiej, z cierpliwym spokojem, choć artykułowanie uczuć zawsze przychodziło mu z pewną sztywnością, nieprecyzją, jakby między słowem a afektem tkwił wyczuwalny przesmyk błędu. Przesunął tymczasem dłoń z jego talii wyżej, zatrzymując ją na wysokości jego przepony, pozwalając mu oprzeć się plecami o siebie.
    Jest trochę jak mięsień. Inkantacja to tylko pierwszy impuls do skurczu. Możesz przytrzymać ją dłużej, dopóki nie zacznie odpowiadać wyraźniej – lekko nacisnął dłonią na jego przeponę, przytrzymując go przy tych słowach przy sobie z cieniem uśmiechu. Magia wydawała się przepływać przez pęd powoli – jakby przeciskała się przez wąski przesmyk niepewnej woli, urywała się przedwcześnie, razem z drżeniem zaklęcia w krtani.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Kiedy był dzieckiem, matka opowiadała mu o marynarzach, którzy spisywali wspomnienia na pergaminie i zamykali je w butelce z dębowym korkiem, a potem rzucali pomiędzy szczęki wzburzonych fal – większość z nich ginęła w trakcie sztormu lub rozbijała się o skaliste brzegi Føroyar, niektóre docierały jednak do brzegu, rozkładały się w innym krajobrazie i słabły we wspomnieniach, kiedy czytano je cudzym głosem; w bezsenne noce wyobrażał sobie, że mógłby zamknąć swoją przeszłość w szklanym flakonie i upewnić się, że zatonie, nie potrafił jednak zebrać myśli na pustej kartce – za każdym razem, kiedy dociskał stalówkę do papieru, dłonie zaczynały mu drżeć, a strach rósł w miarę jak pomiędzy stronami zeszytu rozlewała się plama atramentu. Nie wiedział, jak wyrazić w słowach emocje, które dudniły mu w piersi tak mocno, że znał na pamięć melodię własnego tętna, a kiedy pochylał głowę, czuł się, jakby za mostkiem miał cudzą pięść, zaciskającą się coraz mocniej wokół spłoszonego serca – znów siedział na komisariacie w Miðvágur, gdzie powietrze było nieruchome i gęste od papierosowego dymu, wciąż zadawano mu pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć, bo gardło miał lepkie od łez i był pewien, że ogień dostał się głęboko do płuc, wzniecając kolejny pożar, tym razem w jego wnętrzu; powinieneś komuś powiedzieć, przypominał sobie później słowa Dagný, inaczej będzie rosło coraz większe, ale nie potrafił, więc przełykał słowa, które gromadziły mu się pod językiem, karmiąc drapieżne zwierzę swej przeszłości. Kiedy opowiadał o płomieniach, czuł jak ich rude języki lizały go po pąsowej tkance żołądka i żłobiły świeże rany w dawno zabliźnionych plecach, a potem płakał, dopóki nie mógł dłużej oddychać – tego wieczora prosił Bertrama, żeby nie gasił światła i obejmował go, dopóki nie zaśnie, choć sen zmorzył go dopiero nad ranem; było jednak wiele rzeczy, które wciąż ciążyły mu na sercu, wgryzione tak głęboko w tkankę, że gdyby próbował je wyrwać, pozbyłby się również fragmentów samego siebie – jak mógł wyjaśnić mu całe swoje życie, nie przeżywając go po raz kolejny? Jak mógł powiedzieć mu o wieczorze, kiedy Malte wyrzucił go z jego własnego mieszkania, a on przez całą noc siedział na przemarzniętej klatce schodowej, przekonany, że to jego wina (to zawsze była jego wina – doprowadzał go do złości), jak mógł powiedzieć mu o krwi, która przesiąkła przez pościel, rdzewiejąc zmierzłą plamą na materacu lub o tej, która spływała wzdłuż wanny, kiedy odkręcał wodę, jak mógł powiedzieć mu o dziennikarzach, robiących mu zdjęcia, aż jedynie co widział to błysk fleszy, aż przez chwilę naprawdę był pewien, że oślepł; bolało go całe ciało, więc zakrywał dłońmi posiniaczoną twarz, ale nikt nie wyciągnął do niego dłoni. Być może również bał się tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Bertram go wtedy znał.
    Ja też nie – odparł, zawstydzony – tym, jak wiele razy usiłował napisać do niego list i nie potrafił, jak rozpaczliwie próbował uciec od swojego bólu, lecz zamiast tego wciąż wpadał mu tylko w rozchylone ramiona, jak wiele razy pragnął wycofać się ze swojego życia, lecz strach nieubłaganie zatrzymywał go w miejscu; tak wiele już przeszedłeś, szeptała Helene, kiedy siedzieli w szpitalnej poczekalni, a on nie był w stanie utrzymać pozycji siedzącej, więc opierał głowę na jej kolanach, jesteś bardzo silny, choć choroba była zaledwie fragmentem tego, przez co wtedy przechodził – miał ochotę powiedzieć jej, że nie był silny, był słaby i zmęczony, a szloch wstrząsnął nim tak gwałtownie, że nie mógł złapać oddechu i młoda pielęgniarka podsunęła mu pod usta eliksir uspokajający, zanim zdążył wzdrygnąć się i odmówić. – Czasem wciąż sobie nie radzę… mimo wszystko... cieszę się, że mnie znasz. – głos miał niewyraźny, lekko przytłumiony, ale uśmiechnął się słabo, podnosząc wzrok na twarz Bertrama i ostrożnie wspierając skroń o jego ramię. Przez chwilę słuchał go w milczeniu, przyglądając się zazielenionej łodyżce, na której końcu poruszała się zamknięta powieka kwiatu – zaklęcia, których używał przy nim, były prostsze, przychodziły mu łatwiej i nie ciągnęły tak mocno za napięte więzadło. – Zawsze starałeś się mnie chronić – zaczął w końcu, kiwając powoli głową, jakby próbował ułożyć sobie w myślach własne wspomnienia. – Nie tylko przed rówieśnikami... wtedy o tym nie wspominałem, bo czasem wydawało mi się, że sam tego nie zauważałeś, ale widziałem, jak zawsze szedłeś pół kroku za mną, jakbyś obawiał się, że upadnę i jak... jak czekałeś na mnie ze śniadaniem, żeby upewnić się, że jadłem. Nie czułem się, jakbym zasługiwał na tę troskę i nie wiedziałem... jak inaczej ci się odwdzięczyć. – głos zmiękł mu wyraźnie, a oczy przeszkliły się cienką warstwą wilgoci – odetchnął cicho, wyściełając podniebienie chłodnym, marcowym powietrzem, mówiąc swojemu sercu: spokojnie. Dzisiaj nic ci nie grozi.
    Sprawiałem ci dużo kłopotów, ale... czułem się lepiej, kiedy byłeś obok... chciałem czuć się lepiej, przynajmniej wtedy – odparł najpierw z lekką przekorą, a potem jakby się oddalał, powoli i nieubłaganie, choć jego uśmiech wciąż był łagodny i czuły. Dłoń Bertrama przesunęła się z talii wyżej, na wysokość przepony, a on poczuł, jak jego palce poruszały się przy każdym głębszym oddechu – oczy wciąż piekły go od zeschniętych na powiekach łez, lecz czuł się spokojniej, nie musiał dłużej wymuszać z siebie każdego bodźca, zbierać magii w miejscu, jakby próbował utworzyć z niej ciasny skrzep, zatamować krwawiącą ranę; dotyk przyjaciela był ciepły i uziemiający, mimo to drgnął, kiedy dłoń nacisnęła mocniej na mięsień, a coś w jego wnętrzu poruszyło się wyraźnie, przepływając powolnym nurtem w górę aorty. Wybrzuszenie zielonego pędu rozchyliło się na czubku gałęzi, a on wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć młodej rośliny, lecz ledwie musnął ją opuszką palca.
    Fœða – powtórzył cicho, jakby zwracał się do zwierzęcia, a roślina poruszyła się, po czym rozwinęła dłoń niewielkim, pąsowym kwiatem; odetchnął cicho, rozchylając wargi w nieśmiałym uśmiechu, choć kąciki ust drgały mu lekko, jakby nie był przyzwyczajony do własnego postępu – nie wiedział jeszcze, jak się z nim obchodzić. – Chciałbym poznać zaklęcia, których używasz w ośrodku.  

    85 + 15 = 100 > 55, powodzenie



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości


    'k100' : 85
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Trudniejsza od samej przeszłości zdawała się wyłącznie myśl, jaka mogła być – jak lekko mogłaby leżeć dzisiaj na żołądku, nie ściskając go w kurczowy supeł żalu i nie rwąc go do torsji; jak pełna tych rzeczy, do których wciąż się przyzwyczajał i które wciąż jeszcze czasami go zaskakiwały, kiedy zawieruszał się podświadomością w stanie przeszłym i chrobot szafki, w której trzymał księżycowe wywary, sprawiał, że cierpła mu na karku skóra, a w górę gardła podnosiła się gryząca żółć niepokoju – w kuchni Folke nalewał gorącą wodę do dwóch kubków ze starego czajnika, z nadgarstkiem zgiętym jak przytłoczona ciężarem owocu gałązka o jasnej korze, podnosił na niego spojrzenie nasycone tą samą spokojnością bezinteresownego istnienia, która otwiera liście i spija z ich blaszek rześkie słońce, uśmiechał się, kiedy bez słowa chował twarz w jego szyi, uśmiechał się bezgłośnie, a on słyszał ten uśmiech, mimo to, pod swoimi ustami. Przeszłość sypiała z nimi w jednym łóżku, zawsze stała za drzwiami, mieszkała w marszczeniach rękawa na wysokości łokci, między włóknem swetrów a podkoszulkiem, na dnie szuflad w jego mieszkaniu, w trzasku okna szarpniętego przeciągiem i w szumie deszczu, w którym czekał na nią daremnie; zalegała przejrzystym pyłem na meblach, ścierana przypadkiem opuszkami palców, dłonią opartą na blacie i biodrami opartymi o krawędź, wirowała w powietrzu, kiedy byli nieostrożni, jak gryzący w przełyk dym – gryząca myśl, czym mogła być; i czuła ulga, czym miała być – za parę miesięcy, za rok, za kolejne dziesięć lat, utknie w jego swetrach, w jego szufladach i kieszeniach, trzasną drzwi, kuchenna żarówka przepali się nad ich głowami, a oni nie zauważą.
    Ja też – powtórzył za nim miękko, z podobnie słabym uśmiechem; – cieszę się, że cię znam – nie pamiętał, żeby mu o tym wcześniej mówił, choć słowa nie wydawały się nieznajome; nosiły przetarcia w miejscach, w których ocierał się o nie myślą, jak ślady na znoszonym ubraniu, przejaśnienia od niezdarnych palców na oglądanej często fotografii. Zdążyli powiedzieć sobie rzeczy większe, mimo to wciąż wydawało się ważne – sięgało wcześniej niż dzisiaj, wcześniej niż ich pierwszy niezdarny pocałunek, wcześniej niż niewypowiedziane jeszcze kocham. Czasem wciąż sobie nie radził, ale nie szukał dłużej odpowiedzi na dnie kieliszka, pod cienką kobiecą bluzką albo pod pięściami, nie próbował odczytać jej z rozbryzgu krwi na wilgotnym gruncie, wystarczyło odwrócić się na drugi bok na nieswoim łóżku, wypełnić niespokojne ręce jego obecnością, przypomnieć sobie, że nie musiał uciekać, że nie chciał uciekać, że w pustelni na drugim końcu kontynentu nie znajdzie nic, co mogłoby pomóc mu lepiej. Czasami sobie nie radził, ale przyglądał się cieniom, jakie ciemne rzęsy rozciągały na jego policzku i bladym piegom, i myślał, że to nic – spróbuje jutro, weźmie kolejne jutro, poprosi o jeszcze jedno, potem o setkę kolejnych, poradzą sobie razem, jeden dzień na raz, jeden po drugim, zbudują sobie lepszą przeszłość. Tak, by za dziesięć lat mógł powiedzieć mu to samo.
    Zawsze starałeś się mnie chronić. Tym razem go nie zawiedzie.
    Wydawało mi się, że jestem dyskretny – żartobliwość naruszała łagodnie sentymentalną spoważniałość, kąciki ust uniosły się wyżej, z pogłosem chłopięcej nieśmiałości, której nie zdążył rozgryźć na języku przez całe życie niekonfrontowania własnych uczuć. Uczył się jego sposobu bycia tak, jak uczył się obserwowanych stworzeń, bo nie znał wtedy innego sposobu – rzadko się odzywał, czas spędzał zazwyczaj sam lub w milczeniu, przyglądając się pozostałym dzieciakom; znał sposób, w jaki przechylało się jego ciało, kiedy zaczynała go rwać kontuzja, jeszcze zanim zapytał o jego rodzeństwo czy ulubioną książkę, zanim jeszcze zaczął siadać obok niego, bez słowa zajmując krzesło stojące dotąd puste i siadać na trawie pod murem szkoły, kiedy wszędzie indziej rozmowy i śmiech buczały w powietrzu jak roje pszczół. Dawał mu wyniesione z domu ciastka, a Folke skubał je powoli i bez przekonania, owijając je w końcu w chusteczkę; ubranie już wtedy na nim wisiało.
    Wciąż tak myślisz? – spoważniał, jego głos odbił się od architektonicznych łuków, ugrzązł pod stropem i między gałęziami cichym ciężarem. Nie przyglądał mu się dłużej, kiedy szkliły mu się źrenice; spoglądał na drobny zawiązek liścia, świeżo zielony i jakby spłoszony, pośród nagich, zimujących pędów. – Że na to nie zasługujesz – sprecyzował ciszej, ciesząc się, że mogą stać blisko; że mimo wszystko istniały miejsca, w których było miejsce na wszystko, co mieli sobie do powiedzenia, bez rzeczy ważniejszych przypominających im, że nie powinni. – Wystarczy, że będziesz mnie kochać – powstrzymał ochotę, by sięgnąć ku niemu, naruszać nieruchomy spokój, jaki stężał pod zadaszeniem. Jedynie gdzieś dalej zaszemrał cicho śnieg osuwający się z gałęzi; sople zastygłe na brzegach dachu lśniły w słońcu jak odsłonięte zęby. – Jeśli to stanie się trudne, wystarczy, że mi o tym powiesz. Nie robię tego, żebyś… nie musisz, po prostu – zatrzymał się na moment, pogłębionym oddechem wypełniając płuca; nie powinien być ta spokojny, mówiąc o tym; nie wiedział, czy umiałby mówić o tym spokojnie gdziekolwiek indziej, ale tutaj – teraz – był pewien, że to – ta szczerość, o którą prosił – nie wydarzy się nigdy. – Oddałeś już z siebie więcej niż to właściwie sprawiedliwe – chciał powiedzieć wzięto od ciebie więcej, ale myśl ta wydawała mu się ciężka jak kamienie, ostra i zbyt bolesna; – Wystarczy. Teraz chciałbym, żebyś o tym więcej nie myślał. Zajmę się tobą.
    Kolejne zaklęcie było pewniejsze; czuł jak mięsień pod jego dłonią napina się jego brzmieniem, a potem wybrzuszenie na końcu pędu wezbrało życiem, zielone przylistki rozchyliły się łagodnie, zarumienił się wzrastający pąk i powoli otworzył się przed nimi kwiat; delikatny i nie tak ciężki, jak bywały kwiaty w salonie Selmy, odrobinę bledszy. Folke odetchnął, a on cofnął dłoń z jego przepony, by sięgnąć palcami delikatnych listków, unosząc delikatnie rozkwitłe lico.
    Jest ładniejszy niż moje – zauważył zadowolony, uśmiechając się pod nosem; jeszcze wyraźniej, kiedy Folke poprosił o inne zaklęcia, choć nie był pewien, czy te, których używał w ośrodku, były szczególnie zgrabnymi zaklęciami; w większości pomagały zwierzęta uspokajać lub pętać, przytrzymywać, kiedy należało pomóc im szybko. – W porządku – zgodził się, zdecydowany wybrać mu przynajmniej te najciekawsze i praktyczne. – Spróbuj grafinn nið. Delikatnie – zachęcił go, mając nadzieję, że z łagodnością jego magii nie wywołają ogłuszającego rankoru w całej okolicy. Pochylił się przy tym, otaczając go sobą z cichym pomrukiem ukontentowania, wsuwając dłonie do jego kieszeni i opierając policzek o jego włosy. – Mniej delikatnie, jeśli cię kiedyś zdenerwuję, jakimś cudem.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Rodzice byliby z ciebie dumni, powiedziała mu kiedyś Helene, jeszcze zanim zaczęła przedstawiać się jako jego matka, a on poczuł się, jakby cały, nagromadzony miesiącami strach niespodziewanie stanął mu w gardle – wiedział, że to nieprawda, choć miał dopiero dziesięć lat i nie rozumiał, jak powinna wyglądać matczyna miłość; Bergdis nigdy nie spojrzała na niego z uznaniem, nie powiedziała, że była zadowolona lub szczęśliwa, a on czasem przyglądał jej się podczas pracy, gdy siedziała zgarbiona nad kądzielą, zastanawiając się, czy była smutna przez niego – poprzedniej nocy słyszał, jak kłóciła się Hensarem za zamkniętymi drzwiami, jej głos stawał się wtedy ciężki i surowy, to było twoje marzenie, mówiła, a on drżał, bo matka rzadko wpadała w złość, ja nigdy nie prosiłam o dziecko. Lata później, leżąc pod ciałem mężczyzny, którego nigdy nie kochał, zastanawiał się, czy została do tego zmuszona – do miłości, do życia, do niego; komplement Helene tonął w jego myślach jak kotwica, zahaczony metalowymi pazurami o brzeg świadomości – cudze palce zaciskały mu się na nadgarstkach, a on myślał o tym, jak bardzo ich zawiódł, jak bardzo był tchórzliwy i lekkomyślny, jak bardzo nie pasował; czy matka potrafiłaby w ogóle spojrzeć mu w oczy? Jesteś zawiedziony, stwierdził kiedyś, ocierając Bertramowi krew z brwi rozciętej ostrzem chłopięcych knykci i spuszczając wzrok, zawstydzony jak pies, który znał już dźwięk cudzego krzyku i wiedział, że nie powinien uciekać, kiedy zaciskano dłonie w pięści, bo w końcu zawsze chwytano go na kark i bito jeszcze mocniej, aż po miąższ napiętych tkanek, przepraszam, powtarzał, obejmując się ramionami wokół żeber, przepraszam, przepraszam, przepraszam – jakby nie miał prawa wypowiadać na głos niczego innego; był szczygłem, którego krtań układała się tylko do jednej melodii, tymczasem Bertram spoglądał na niego z troską, w której nie było wyrzutu ani gniewu – jedynie żal, ciężki i bolesny, bo dociążony przeszłością, której oboje nie potrafili wyrugować z pamięci.
    Czasem – odparł słabo, zatrzymując wzrok na rozwiniętych liściach pędu – źrenice miał płoche jak zające, uciekające pod wpływem cichego szelestu; wstydził się swojej odpowiedzi i czuł, jak na karku zebrała mu się chłodna dropiatość tego uczucia – za każdym razem, kiedy Malte opadał na łóżko, a oddech grzązł mu w nabrzmiałej sennością piersi, kręciło mu się w głowie, jakby przytomność próbowała odnaleźć miejsce, gdzie mogłaby wysunąć się przez szparę kości i osiąść w debrze oczodołów. Podnosił się z materaca dopiero, kiedy był pewien, że cały świat ucichł, nakryty kołdrą atramentowego nieba, by w ciszy pozwolić sobie na pragnienie wezwania pomocy – krótkie i nietrwałe, osuwające się wzdłuż ściany, gdy nogi zaczynały drżeć mu z wysiłku, a oczy ponownie zachodziły wilgocią. Nie zasługiwał – nigdy nie krzyczał, nie wysłał listu, nie prosił Malte, żeby przestał; nie zasługiwał, bo pozwolił mu odejść i przed snem wciąż zastanawiał się, czy teraz wgniatał paznokcie w cudzą skórę, wduszał inne ciało w mdłe objęcia materaca, spoglądał w oczy, które odwracały się od niego z tą samą, płochą uległością – czy to wszystko nie było jego winą, bo nie zrobił niczego, aby go zatrzymać? Czy Bertram kochałby go tak samo, gdyby mu o tym powiedział? – Chyba nie potrafię zrozumieć… nikt nie zachowywał się wobec mnie w ten sposób, zrobiłem coś… niewybaczalnego – głos drgnął mu wyraźnie, jak zerwana struna. – Czasem boję się zasnąć, jakby wszystko miało zniknąć, kiedy ponownie otworzę oczy. – kąciki jego ust rozciągnęły się osłabionym uśmiechem, chyboczącym się niewyraźnie na pobladłej twarzy, słowa Bertrama sprawiły jednak, że zwrócił wzrok w jego stronę, zbyt pośpiesznie, by ukryć połysk zebranych w kącikach łez. – Nie wyobrażam sobie, że mógłbym przestać – pamiętał, że kochał go jako chłopiec, jeszcze zanim zdał sobie sprawę, czym było uczucie, które ciążyło mu pod osierdziem i odważył się nazwać je prawdziwym imieniem; chciał powiedzieć mu, że to zawsze było trudne – miłość nie potrafiła ułożyć się w jego piersi, więc nieustannie zataczała koła pomiędzy żebrami, wydeptując ścieżkę wśród obolałych trzewi. – Już raz próbowałem się jej pozbyć – odparł cicho, czując, jak wnętrze przedramienia mrowi go w miejscu, gdzie dawniej przyłożył ostrze kuchennego noża. – Cieszę się, że mi się nie udało. – pochylił się ostrożnie, opierając ramię o jego pierś, choć pragnął objąć go ciaśniej, ułożyć twarz w płytkiej zapadłości mostka i słuchać, jak głęboko w ciele serce bije tym samym, zauroczonym rytmem.
    Pęd rozwinął się świeżą, wiosenną zielenią, śmiały wobec otaczającego go mrozu, a on przyglądał się, jak zwinięte liście rozchylały się powoli – roślina wyglądała, jakby przeciągała się po długim śnie, rozprostowywała mięśnie i odginała kręgosłup stwardniałej łodygi, aż na koniec uchylił się niewielki, pobladły kwiat o płatkach tak cienkich, że przypominały elementy opadającego śniegu. Uśmiechnął się pewniej, zafascynowany widokiem rośliny, która wzrosła pod prostym ruchem dłoni, jakby potrzebowała zachęty, by wychylić głowę spomiędzy gęstych krzewów i spojrzeć na nich bursztynowymi oczkami pręcików.
    Grafinn nið – powtórzył trochę niewyraźnie, lecz wystarczająco, by przez szmer obejmującego ich wichru przedarł się nagły szwargot ptasich głosów, trel splątanych ze sobą melodii – rozpoznawał odgłosy drozdów, szczygłów i wilg, w końcu melodie zaplotły się jednak w ciasny warkocz, tworząc jednolitą kakofonię śpiewu, która przez chwilę odbijała się od cienkiej błony bębenków, aż hałas ucichł, powoli oddalając się pomiędzy drzewa. Dopiero po chwili zauważył, że wstrzymywał powietrze, więc odetchnął powoli, przyglądając się jak drżący oddech przeobraża się w obłok pary; zaklęcie zamilkło, on wciąż czuł jednak ciężar swojego serca pomiędzy żebrami, jakby inkantacja przepłynęła przez jego żyły wraz z krwią. – Czy to je boli? – spytał w końcu, sięgając wzrokiem pomiędzy gęstwinę, próbując odnaleźć źródło dźwięku, gałęzie drzew były jednak wyschnięte i puste, wciąż nakryte warstwą białego puchu. – Kiedy śpiewają pod wpływem czarów – sprecyzował, zatrzymując ufne spojrzenie na twarzy Bertrama.

    26 + 15 = 41 > 25, powodzenie



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości


    'k100' : 26
    Widzący
    Bertram Holstein
    Bertram Holstein
    https://midgard.forumpolish.com/t755-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t817-bertram-holsteinhttps://midgard.forumpolish.com/t818-stjarna#3445https://midgard.forumpolish.com/f112-bertram-holstein


    Przez moment stał w cierpliwej ciszy, zastanawiając się, czy cała ta niesprawiedliwość, na którą się zgadzał, była formą zadawanej sobie kary, za tę niewybaczalną rzecz, o której mówił; czy, gdyby mu na to pozwolił, zgadzałby się krwawić przez całe życie, bo wydawało mu się, że nie zasługiwał na nic więcej, jedynie na to, by wgniatać kolana w zimną podłogę i przepraszać za siebie za każdym razem, kiedy jego własne, zmęczone pokorą, ciało wpadało w torsje strachu; czy, gdyby mu na to pozwolił, pozwoliłby się krzywdzić do momentu, w którym zabrakłoby oczek w skórzanym pasku i wymówek usprawiedliwiających ciemne plamy pozostawione po cudzych dłoniach, szklana butelka stłukłaby się o kuchenną podłogę, a on, zbierając odłamki, zacisnąłby na nich palce zbyt mocno, aż któraś z tych blizn, które wyczuwał po palcami, kiedy poznawał w ciemności jego ciało, otworzyłaby się znowu, głębiej. Czy wierzyłby do końca, że to sprawiedliwe – całe życie poświęcić temu nieszczęściu, które posypało się skrami z końca zapałki, kiedy był dzieckiem. Czy, gdyby mu na to pozwolił, przekonałby się, że przyszłość, którą chciał mu dać, nie bolała wystarczająco, by mógł się na nią zgodzić; czy byłoby mu łatwiej od niego odejść niż od tego, co łapało go za nadgarstki, kaleczyło i bolało tak, jak powinno boleć, by wydawało się właściwe. Była to – oczywiście – gorzka hipokryzja. Różnica polegała na tym, że nie potrafił przepraszać. Na tym, że tam, gdzie Folke nosił strach przed tym, co zrobił, sam nosił gniew za to, czego nie potrafił zrobić.
    Uśmiechnął się, mimo to, kiedy Folke zwrócił na niego zaszklone spojrzenie, z nerwowym prawie pośpiechem; uśmiech miał ciepły, lekko zakłopotany – nieprzyzwyczajony wciąż do tej pewnej gorliwości cudzych uczuć. Wydawały się czasem, również, niezasłużone. Przypominały mu te zwierzęta, które lgną wciąż do człowieka, chociaż jedyne, czego doświadczyły z ludzkich dłoni, tkwiło w ich sierści wyliniałymi śladami i łańcuszkiem wgryzionym w skórę karku; ufność rozrastała się w nich jednak tak samo prymarna jak najprostsze instynkty. Nigdy nie wiedział, co z nimi zrobić, pozwalał, by zajmował się nimi ktoś inny, potrafiący uczynić to lepiej, odsuwał dłoń od podsuwanych pod nią łbów i chował je w kieszeniach. Nachylił się w końcu, by pocałować go krótko w usta, jakby musiał ten pocałunek mu wykraść, choć wiedział, że nikt nie patrzył, a potem objął go ramionami, kiedy przyjaciel wsparł się ramieniem o jego pierś.
    Gdybyś obudził się beze mnie, poczekaj. Znajdę cię znowu – mruknął spokojnie, brzmiąc jeszcze tym prawie leniwym uśmiechem, bladą żartobliwością wsuwaną w rozmowę z ostrożnością, pomimo ciężaru spochmurniałych przygnębieniem myśli, oglądając razem z nim wątłe drżenie rozchylonej blaszki listka i spokój otaczających ich ogrodów. – Zabierz mnie do Færøerne – dodał później, trochę ciszej, trochę poważniej. Pomyślał, że może powinni to zrobić: spojrzeć na swoje niewybaczalne błędy, poczuć pod palcami poczerniałe belki, poczuć ziemię przesiąkniętą krwią i krzykiem w miejscu, w którym czekał, przestraszony i młody, do brzasku świtu, czując jak wina zapuszcza korzenie w jego trzewiach, bo był zbyt przerażony, by pomóc swojemu ojcu. Nie znał Lave dobrze, spędzili ze sobą za mało czasu; wiedział jednak, że nie był tym rodzajem człowieka, który potrafiłby mu wybaczyć. Powiedziałby mu, że to jego wina, bez wahania, wściekły i agresywny, bo takim był właśnie człowiekiem – niezrównoważonym i pełnym oczekiwań. Nie było w nim krzyny ojcowskiego uczucia, wyrozumiałości czy zdolności przebaczenia; powiedziałby mu, że jest tchórzem i że nie chciał takiego syna. Miał nadzieję, że rodzice Folke nie byli do niego podobni. Miał nadzieję, że mógłby któregoś dnia uwierzyć, że nie winiliby go za to, co się stało. – Ja zabiorę cię do Norlanti. Tam, gdzie spędzałem pełnie.
    To wydawało mu się sprawiedliwe – wydawało mu się, że tak byłoby najłatwiej. Pokazać sobie te miejsca, które wciąż bolały, pokazać sobie ich niewybaczalność, pokazać, dlaczego na siebie nie zasługiwali, nie wzdrygnąć się, wrócić później razem, zasypiać wciąż razem, mimo to. Chciał zobaczyć miejsce, z którego nie potrafił uciec, choć minęły lata – wzgórza, po których biegał jako chłopiec, szkielet tego domu, w którym podrastał, latarnię morską, na którą zaprowadzała go matka; krajobraz, w którym nauczył się kochać świat w ten niewinny, wyrozumiały sposób i że nie zasługiwał na to, by kochać go tak samo.
    Przytuliwszy policzek do jego włosów, podniósł spojrzenie na kawałek szarego nieba wykrojony arkadą; zaklęcie powtórzone przez przyjaciela sprawiło, że powietrze zadrżało od śpiewu ptaków schowanych w ogołoconych zimą gałęziach drzew – nie spodziewał się, że będzie ich aż tyle. Próbował oddzielić od siebie melodie poszczególnych gatunków, ale nie znał ich imion; wyobrażał sobie, że Folke rozdziela je z naturalną łatwością, jakby rozplątywał ciasny warkocz smukłymi palcami, nie plącząc poszczególnych nici ze sobą. Drobne ptasie sylwetki poczęły zrywać się wreszcie pod niebo, poruszone. Nie spodziewał się jego pytania, nigdy wcześniej o tym właściwie nie myślał.
    Chyba nie. Wydaje mi się, że magia brzmi dla nich jak nawoływanie, którego my nie możemy usłyszeć. Może wyczuwają ją jak pływy powietrza albo nadchodzący deszcz. Przypuszczam, że wiele zależy od tego, kto wypowiada zaklęcie i dlaczego. Nie sądzę, żebyśmy je krzywdzili – odpowiedział, śledząc spojrzeniem przerzedzającą się chmarę kształtów rozsypanych na niebie; zaczynały opadać i znikać, jak wcześniej, między witkami gałęzi i tam, gdzie nie mogli sięgnąć spojrzeniami. Wydawało mu się, że usłyszał w ogrodzie odgłos inny niż pozostałe; gdzieś niżej, między ścieżkami, choć nie dostrzegał wciąż nikogo. Skóra na karku ścierpła mu lekko na myśl, że miejsce to najprawdopodobniej pilnowane było przez stróża przesiadującego w którymś z małych budynków na obrzeżu ogrodów. Wyprostował się, wysuwając dłonie z jego kieszeni i przystając obok niego, wyraźnie zmieniony, kiedy przecinał spojrzeniem okolicę. Na obrzeżu kamiennej misy ustawionej na podwyższeniu na zewnątrz przysiadło parę ptaków, spoglądając na nich oczkami podobny do koralików. Mały łebek wychylił się znad linii daszku, zaciekawiony.
    Stróż pojawił się w końcu na jednej z dalszych ścieżek, rozglądając się wokół uważnie.
    Spróbuj él. Da nam jeszcze parę sekund – mruknął, spoglądając na niego z odrobinę przekornym uśmiechem; i kiedy zaklęcie wybrzmiało skutecznie – wypowiedziane przez Folke lub poprawione przez niego – pociągnął go za rękaw płaszcza za kolumnę arkady, uśmiechając się z rozbawieniem w jego usta, kiedy w ogrodzie rozległy się gniewne przekleństwa. Nie marnotrawił czasu, uciszając poczucie winy ciepłem jego ust.


    Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat


    Widzący
    Folke Baantjer
    Folke Baantjer
    https://midgard.forumpolish.com/t506-folke-baantjerhttps://midgard.forumpolish.com/t558-folke-baantjer#1500https://midgard.forumpolish.com/t559-havamalhttps://midgard.forumpolish.com/f102-folke-baantjer


    Nigdy nie wiedział, jak wybaczyć własnemu ciału – nie potrafił przyglądać się w sobie w lustrze, nie myśląc jednocześnie o tym, że kiedy ogień przegryzł mu się przez materiał koszulki i zaczerwienił skórę między łopatkami, nie obejrzał się za siebie, nie zacisnął palców na matczynej dłoni, nie krzyczał wystarczająco głośno, aby ktokolwiek zdołał go usłyszeć, choć najbliżsi sąsiedzi mieszkali po przeciwnej stronie wzgórza, a wiatr porywał jego słowa w kierunku morza, topiąc je wśród białych kurhanów fal; przez pierwszy rok, który spędził w cudzym domu, prawie się nie odzywał i odwracał wzrok za każdym razem, gdy patrzono mu w oczy, jakby obawiał się, że spojrzenie mogło okazać się życzliwe i czułe, zbyt matczyne, aby na nie zasługiwał – robił to, czego od niego oczekiwano, lecz nie zachowywał się jak dziewięcioletni chłopiec, a kiedy pod koniec grudnia, prawie osiem miesięcy później, po raz pierwszy roześmiał się przy kuchennym stole, Helene zaczęła płakać i położyła mu na talerzu dodatkowy kawałek ciasta, który okruszył jedynie widelcem, niezdolny przełknąć czekoladowej słodyczy. Nieustannie budził się w środku nocy, zerwany nagłym przykurczem strachu, który zaciskał się pięścią na jego sercu, pozostawiając po sobie rozległe sińce, zapłonione poczucie winy, opinające się na nim razem ze skórą – siadał w kącie łazienki i wgniatał palce głęboko w skronie, przesuwał paznokciami wzdłuż żeber, czując, jak skóra zbierała mu się pod dłońmi w miękkie fałdy i wyobrażał sobie, że mógłby skurczyć się do kanciastych linii swojego szkieletu; Helene znajdowała go podrapanego, z twarzą opuchniętą od łez, kto ci to zrobił?, pytała, przyglądając się piekącym, czerwonym pręgom na jego ciele, on odsłaniał jednak tylko dłonie i pochylał głowę, próbując nie dostrzegać ich drżenia. Bał się tego uczucia – pragnienia, aby uciec z własnego ciała – bo zawsze było ciężkie i obezwładniające, niemożliwe do wydostania spod cienkiej skóry, nie odchodziło nawet, kiedy obejmował ramionami ugięte kolana, wgniatał plecy w zimne, łazienkowe płytki i zderzał śródręcze z płaską pierzeją skroni; miał ochotę zrobić sobie coś przerażającego i kiedy pierwszy raz prosił Bertrama, żeby z nim został, złapał za rękawy jego koszuli, jakby potrzebował zacisnąć dłonie na czymś miękkim i ciepłym, a potem leżał obok niego po jednej stronie materaca, tak blisko, jakby bał się, że opuści go we śnie. Nigdy nie mówił o tym wprost, choć czasem miał wrażenie, że oboje wiedzieli – świat był zbyt surowy, by zdołał w nim przetrwać.
    Uśmiechnął się słabo, kiedy słowa przyjaciela otarły się o jego szyję, pozostawiając na skórze przyjemne ciepło oddechu, na dźwięk rodzinnych wysp, choć wypowiedzianych po duńsku – nikt oprócz jego ojca ich tak nie nazywał, a on poczuł, jak skóra na jego karku staje się zimna i zesztywniała, jakby wszystko nagle wyłoniło się z powrotem na mieliznę pamięci –  wzdrygnął się jednak wyraźnie; w snach jego ojciec miał twarz czerwoną od ognia i usta wygięte rozeźlonym paroksyzmem, we wspomnieniach sprawiał jednak wrażenie surowego, z fizjonomią zastygłą w niezmiennym wyrazie ostudzonej dezaprobaty. Nie znał go dobrze, spędzili ze sobą mało czasu – Hensar miał ogromne, spulchnione dłonie i nigdy go nie przytulał, a kiedy jedyny raz wyciągnął rękę w jego stronę, pozostawił po sobie bolesny, purpurowy ślad; bał się jego szerokich ramion, postawnej sylwetki i ciężkiego spojrzenia, bał się mówić do niego tato i bał się, co odpowie, jeśli przyzna, że magia nie słuchała się jego głosu – nigdy mu nie powiedział, a ojciec nigdy nie podejrzewał skradającej się do ich domu choroby. Tydzień po tym, jak trafił do szpitala w Húsavíku, jego nogi zdrętwiały i stały się całkowicie nieruchome – nie potrafił samodzielnie zsunąć ich z kozetki, a kiedy pierwszy raz dotknął stopami zimnej posadzki, nie poczuł nawet pod stopami lastryku, zanim stracił równowagę i spadł, łamiąc sobie obojczyk; nie mógł chodzić i wyobrażał sobie, że w ten sposób bogowie wymierzali mu karę – nieustannie śniło mu się, że pokój, w którym leżał, stawał w płomieniach i podczas gdy wszyscy wstawali w łóżek, w popłochu wybiegając na zewnątrz, on jeden nie mógł ruszyć się z miejsca i bezsilnie przyglądał się, jak ogień stopniowo pożera cienkie, białe prześcieradło, po czym, przez chrome, sztywne pod kołdrą nogi, dotyka zębami jego pleców. Budził się z płaczem i czołem mokrym od potu, a pielęgniarki podsuwały mu pod nos eliksir na uspokojenie, od którego robiło mu się niedobrze, więc w końcu zawsze wmuszały mu go do ust siłą – przez cały dzień leżał, wpatrzony w sufit, czując się, jakby strach, którego nie mógł wyrazić na głos, podduszał go w głębi piersi.
    Nie wiem, czy mogę wrócić – odparł w końcu, zdając sobie sprawę, jak ciężkie stało się towarzyszące im milczenie – głos drżał mu lekko, choć on sam wydawał się spokojny, a jego oczy jasne i przejrzyste. – Zastanowię się – obiecał, sięgając wzrokiem w jego stronę, przepraszająco – czy gdyby stanęli w tych miejscach razem, zaczęłyby wydawać im się mniej straszne? Przypominałyby opuszczone domy, w których ktoś niespodziewanie zapalił światło? Odetchnął cicho, pochylając głowę, kiedy Bertram przytulił policzek do jego włosów i przez chwilę przyglądał się tylko, jak biały obłok rozpuszcza się w powietrzu – zaklęcie opuściło jego gardło z niespodziewaną łatwością, jakby wyściełało je już wcześniej, a teraz jedynie wysunęło się spomiędzy rozchylonych ust, wzniesionych łagodnym uśmiechem, kiedy ogrody rozbrzmiały melodią ptaków, radosną i wiosenną. Wierzył, że przyjaciel miał rację – ptaki przymuszone do śpiewu nie mogły brzmieć w ten sposób, ich głosy były czyste i eleganckie, podczas gdy zwierzęta, których symfonia rozbrzmiewała wolno pomiędzy koronami drzew, nigdy nie brzmiały, jakby komponowały swe pieśni dla kogoś innego; śpiewały jedynie dla samych siebie.
    Él – powtórzył za nim z dziecięcą ufnością, dopiero teraz zdając sobie sprawy z obecności stróża – zaklęcie zbiło się w ciemną chmurę nad jego głową, a cichnący świegot ptaków zagłuszył gwałtowny szum deszczu, po którym na ścieżce pod stopami mężczyzny powstała głęboka kałuża. – Bertram! Jak mogłeś… – zaczął, przyglądając się stróżowi z szeroko otwartymi oczami, w jego głosie pobrzmiewało jednak chłopięce rozbawienie i kiedy przyjaciel pociągnął go za rękaw płaszcza, ukrywając ich obu za kolumną arkady, nachylił się do jego ust z wyczekiwaną śmiałością – pocałunek pachniał różami i wiosenną dżdżą.  

    91 + 15 = 106 > 25, powodzenie
    Folke i Bertram z tematu



    YOU'RE GROWING TIRED OF ME
    you love me so hard and I still can't sleep

    sorry, l don't want your touch
    It's not that I don't want you, It's just that
    I fell in love with a war and it left a scar
    10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5 nobody told me it ended 10.02.2001 – Ogrody Rosenkrantzów – B. Holstein & F. Baantjer WQ7k0i5
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Folke Baantjer' has done the following action : kości


    'k100' : 91


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.