:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström
4 posters
Funi Hilmirson
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Sob 22 Kwi - 21:00
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
20.03.2001
Ludzie przelewali się tego dnia przez Przełyk jak niespokojna, spieniona podniesionymi głosami sprzedawców, treść – choć niepokój wciąż ściskał w pięści trzewia miasta, powiew nadchodzącej wiosny wyraźnie musiał wedrzeć się przez nieszczelności w oknach do zatęchłych domów i pokusić mieszkańców do przebudzenia z dotychczasowego, zimowego letargu. Przystawał pod pociemniałą fasadą kamienicy, pławiąc się w tym poruszeniu i hałasie jak przysłowiowa ryba w wodzie, by wodzić bystro błękitnym spojrzeniem za sylwetkami przechodniów, poprawiając sobie kołnierz znoszonej białawej – od dawna już nie białej – koszuli ponad rozpiętym guzikiem płaszcza, z naleciałością przyczajonej nerwowości w gestach rozbieganych palców. Chciał wyglądać dzisiaj porządnie, w każdym razie wystarczająco znośnie do ludzi – choć stojąc przed pękniętym lustrem przed wyjściem, miał drażniące wrażenie, że przypominał zaledwie zgubionego uczniaka, nawet nie studenta; profilaktycznie zatknął więc papierosa za ucho, w naiwnej nadziei, że to przyda mu dojrzałości. Zamierzał dzisiaj zarobić i to zarobić uczciwie, reprezentować nawet uczciwość w miejscu, w którym była rzeczą nieoczywistą, co było w tym być może najzabawniejsze – wydawało mu się, że sprzedawcy z najbliższych stoisk strzygą już za nim wzrokiem, rozpoznając w nim wspólny kłopot dla swoich interesów. Zastanawiał się cicho, ile dni targowych jeszcze mu zostało, zanim przypadkiem gdzieś w masie ludzi nadzieje się na jeden ze sztućców czy noży rytualnych błyszczących w słońcu między badziewiem wyłożonym na stoły; słyszał, że zdarzały się tu podobne rzeczy już wcześniej, ulica pustoszała na parę kolejnych tygodni, a potem wszystko wracało do dawniejszego rytmu, handlarze znów wyciągali towar na brezent, a galdrowie znów napełniali gardło Jörmungandra swoim złaknieniem rzeczy ciekawych i nie mógł właściwie im się dziwić, wracał tu ciągle z taką samą wiernością, przyciągany obietnica asgardzkiego złota lub innych skarbów ukrytych między złomem. Przystawał często przy starych mapach, wyglądających a autentyczne, choć nie był tego pewien: miał dziwaczne wrażenie, że ilekroć któraś z nich się sprzedawała, w jej miejsce pojawiała się następnego dnia zupełnie identyczna. Przystawał przy skrzynkach ze starymi książkami, czasem odczytując całe rozdziały, zanim go nie przeganiano w końcu, znał więc mnóstwo początków historii i żadnego zakończenia, ale tkwiła w tym przecież jakaś tania poezja metafory życia. Próbował parokrotnie zawinąć ze stołu kolorową sprężynę, ale bezskutecznie; przede wszystkim wypatrywał jednak ciekawostek podawanych sobie pod stołem, wymienianych w uściskach dłoni, pojawiających się na chwile w otwierających się drzwiach któregoś ze sklepów, do których wpuszczano nielicznych.
Słońce wzeszło w południe, a ludzie zgęstnieli mu w oczach; w końcu odbił się od ściany, zatrzaskując sidła spojrzenia na jednej z wyższych sylwetek, na mężczyźnie zatrzymanym ciekawością przy jednym z pobliskich stoisk. Wniknął między tłum, brodząc w poprzek, by podejść go od tyłu, bez żadnej szczególnej ceregieli zarzucając mu ramię na kark, wszelką złość próbując uciszyć jasnym, przyjemnym uśmiechem.
– Złociutki panie, nie widziałem pana tu chyba wcześniej? Nie ma się co peszyć od razu, przychodzę ze skromną propozycją gościnności w tym nieuczciwym miejscu, pozwoli pan? – mruknął, sięgając wolną dłonią po rzecz, którą właśnie trzymał w ręce czy też pod ręką, ujmując ją z grymasem prawdziwego znawcy, przechylając lekko głowę, by ściszonym głosem mówić dalej: – Roi się tu od oszustwa, wiedziałeś? Nie takiego powszedniego, tego należy spodziewać się wszędzie, mam na myśli raczej złośliwe klątwy zawleczone do domu ze starym złomem, podłe koszmary co noc, nie daj Odynie nieszczęście zawleczone na ładnym pierścionku – mruknął, przewracając w palcach rzecz bez większego zainteresowania, łypiąc na niego konspiracyjnie z niegasnącym uśmiechem. – Tak się składa, że posiadam nieczęstą zdolność przyłapania każdej klątwy w podobno czystym od klątw towarze, to twój szczęśliwy dzień. Każdy z tych narażających się biedaków mógłby mnie mieć w kieszeni, ale tobie najlepiej z oczu patrzy, wiesz, tak sobie pomyślałem, szkoda takiego dobrego spojrzenia na koszmary, nie? Wezmę tylko mały procent od ceny sprawdzanych rzeczy – mruknął bardziej rzeczowo, nonszalancko wciąż wisząc mu na karku. Brwi uniosły mu się nieznacznie, jakby się reflektował; uśmiech nabrał innego odcienia. – Chyba że jesteś tu właśnie po to? Nie ma się co wstydzić. Powinieneś usłyszeć o mojej nieczęstej zdolności przyłapania braku klątwy w podobno zaklętym towarze – głos rozsłodził mu się wyrozumiałą, pozbawioną oceny, wesołością.
Cofnął ramię z jego karku, by sięgnąć do swojej szyi, wysunąć spod kołnierza rzemyk i oko wprawione w srebrną ramkę, zerknął na nie zaledwie krótko i podrzucił w ręku bibelot, zadowolony.
– Czyste jak kości mojej babci po uczcie valravnów, niech jej wino w Valhalli słodkim będzie. Ten raz oddaję w powitalnym gratisie.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Loke Sjöström
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Sob 22 Kwi - 21:08
Loke SjöströmŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Uppsala, Szwecja
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : włóczęga, dorywczy hipnotyzer, zaklinacz i barman w „Piwnicy Lokiego”
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : agresor (I), odporny (II), plaga koszmarów
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 5
Przesmyk Lokiego jest dziś niespokojny. Jest inny niż zwykle. Od momentu, w którym przybyłem do Midgardu, po raz pierwszy widzę go w podobnym stanie. Podobnie jest z Przełykiem Jörmungandra, jak nazywali lokalne targowisko mieszkańcy, który kipi dziś niczym wrzący kocioł i niewiele brakuje, by zaraz wybuchnął. Przez pierwszy moment nie wiem, co jest tego powodem; główkuję intensywnie, czy coś mnie ominęło, czy przypadkiem nie przeoczyłem czegoś przy porannym przeglądzie prasy w towarzystwie papierosa i czarnej kawy. Zaraz jednak dociera do mnie prozaiczny powód tego galdryjskiego poruszenia: wiosna. Wiosna, która wreszcie łaskawie zawitała do Midgardu, topiąc ostatni, brudny śnieg zalegający od długich miesięcy na ulicach. Korzystam więc z dobrotliwości chimerycznej pogody i dnia wolnego od pracy; ląduję w Przesmyku i podążam śladami ludzi, kierując się w stronę targu pod pretekstem zakupów do mieszkania. Nie miałem w zwyczaju urządzać się w każdym nowym miejscu, w którym zatrzymywałem się na dłużej; zazwyczaj potrzebowałem tylko kilku niezbędnych rzeczy, by poczuć się, jak u siebie, lecz tym razem postanowiłem zrobić wyjątek i skorzystać z okazji, by rozejrzeć się za pewnymi drobiazgami. Kiedy docieram już do celu, nie daję się nikomu zaczepiać — dobrze wiem, jak to jest w tego typu miejscach; wystarczy przypadkowy kontakt wzrokowy, by ktoś do ciebie zagadał i próbował wcisnąć ci kit. Zawsze wolałem sam podejść i zapytać, jeśli zauważałem coś interesującego — teraz nie miałem nawet szansy bliżej się przyjrzeć przedmiotom rozłożonym na składanych stoiskach czy brezentach.
— Nie, nie, nie. — Kiwam przecząco głową, bo włącza mi się automatycznie odruch obronny, który nakazuje mi odmówić. Nawet nie próbuję wsłuchać się w to, co jasnowłosy mężczyzna miał do powiedzenia; staram się ignorować jego paplaninę, lecz mimowolnie wyłapuję sens jego pojedynczych słów, które składam w jedną całość. — Na klątwach akurat się znam. — To dzięki matce dorywczo dorabiam teraz jako wędrowny zaklinacz, mimo że nigdy nie ukończyłem żadnych studiów i nie mogę pochwalić się świstkiem papieru poświadczającym o moim profesjonalizmie. Prawda jest taka, że to ona nauczyła mnie tego, jak obchodzić się z klątwami; wprowadziła mnie w tajniki magii runicznej, choć w rzeczywistości nie byłem nawet w połowie tak utalentowany, co Rita. — Wierz mi, widzę na własne oczy, ilu jest tu oszustów. — Patrzę na niego aluzyjnie i uśmiecham się z rozbawieniem na samo wspomnienie o podłych koszmarach. W końcu to na nich znam się najlepiej; to ja jestem ich sprawcą, niemal każdej nocy zamieniając w nie marzenia senne. Gdybyś tylko widział, chłopcze, z kim masz do czynienia — przechodzi mi przez myśl, gdy próbuje mnie dalej zagadać, nie odstępując mnie ani na krok w trakcie zakupów, ale to nie moja wina, że postanowił akurat ze wszystkich ludzi podejść do mnie.
— To co jeszcze potrafisz? Na czym się znasz? Chyba wszechstronny jesteś, co? Pewnie nie ma takiej rzeczy, której byś nie potrafił — mówię z jednej strony trochę kpiąco, a drugiej — z czystej ciekawości, bo zastanawiam się, co jeszcze będzie próbował mi wcisnąć, w międzyczasie ściągając jego ramię z mojego karku. — Wiesz, w sumie... W sumie to może mógłbyś mi się przydać. Mam ostatnio ogromne problemy ze snem... — zaczynam się żalić nieznajomemu, przeglądając jeden z przedmiotów, który zaraz odkładam na miejsce. Do tej pory nie udało mi się znaleźć nic interesującego, aż nagle słyszę głośne nawoływanie pewnego mężczyzny. Idę w jego stronę, podejrzewając, że blondas raczej prędko nie da mi spokoju.
— Nie, nie, nie. — Kiwam przecząco głową, bo włącza mi się automatycznie odruch obronny, który nakazuje mi odmówić. Nawet nie próbuję wsłuchać się w to, co jasnowłosy mężczyzna miał do powiedzenia; staram się ignorować jego paplaninę, lecz mimowolnie wyłapuję sens jego pojedynczych słów, które składam w jedną całość. — Na klątwach akurat się znam. — To dzięki matce dorywczo dorabiam teraz jako wędrowny zaklinacz, mimo że nigdy nie ukończyłem żadnych studiów i nie mogę pochwalić się świstkiem papieru poświadczającym o moim profesjonalizmie. Prawda jest taka, że to ona nauczyła mnie tego, jak obchodzić się z klątwami; wprowadziła mnie w tajniki magii runicznej, choć w rzeczywistości nie byłem nawet w połowie tak utalentowany, co Rita. — Wierz mi, widzę na własne oczy, ilu jest tu oszustów. — Patrzę na niego aluzyjnie i uśmiecham się z rozbawieniem na samo wspomnienie o podłych koszmarach. W końcu to na nich znam się najlepiej; to ja jestem ich sprawcą, niemal każdej nocy zamieniając w nie marzenia senne. Gdybyś tylko widział, chłopcze, z kim masz do czynienia — przechodzi mi przez myśl, gdy próbuje mnie dalej zagadać, nie odstępując mnie ani na krok w trakcie zakupów, ale to nie moja wina, że postanowił akurat ze wszystkich ludzi podejść do mnie.
— To co jeszcze potrafisz? Na czym się znasz? Chyba wszechstronny jesteś, co? Pewnie nie ma takiej rzeczy, której byś nie potrafił — mówię z jednej strony trochę kpiąco, a drugiej — z czystej ciekawości, bo zastanawiam się, co jeszcze będzie próbował mi wcisnąć, w międzyczasie ściągając jego ramię z mojego karku. — Wiesz, w sumie... W sumie to może mógłbyś mi się przydać. Mam ostatnio ogromne problemy ze snem... — zaczynam się żalić nieznajomemu, przeglądając jeden z przedmiotów, który zaraz odkładam na miejsce. Do tej pory nie udało mi się znaleźć nic interesującego, aż nagle słyszę głośne nawoływanie pewnego mężczyzny. Idę w jego stronę, podejrzewając, że blondas raczej prędko nie da mi spokoju.
Mistrz Gry
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Sob 22 Kwi - 21:08
The member 'Loke Sjöström' has done the following action : kości
'Ostara – Midgard' :
Do waszych uszu dociera głośne nawoływanie mężczyzny; okazuje się, że jest to alchemik, reklamujący opracowaną przez siebie miksturę, nazwaną Eliksirem Sigurda. Zdaniem nieznajomego, każdy, kto wypije porcję uwarzonej substancji, będzie w stanie zrozumieć przez krótki czas mowę roślin i zwierząt. Możecie sami wybrać, czy zaufacie nowatorskiemu pomysłowi i weźmiecie od alchemika próbkę, czy odniesiecie się ze sceptycyzmem do jego wdrożonych starań. (W przypadku decyzji o spożyciu eliksiru należy zgłosić się do Proroka w sprawie ingerencji).
'Ostara – Midgard' :
Do waszych uszu dociera głośne nawoływanie mężczyzny; okazuje się, że jest to alchemik, reklamujący opracowaną przez siebie miksturę, nazwaną Eliksirem Sigurda. Zdaniem nieznajomego, każdy, kto wypije porcję uwarzonej substancji, będzie w stanie zrozumieć przez krótki czas mowę roślin i zwierząt. Możecie sami wybrać, czy zaufacie nowatorskiemu pomysłowi i weźmiecie od alchemika próbkę, czy odniesiecie się ze sceptycyzmem do jego wdrożonych starań. (W przypadku decyzji o spożyciu eliksiru należy zgłosić się do Proroka w sprawie ingerencji).
Funi Hilmirson
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Sro 21 Cze - 21:27
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Mężczyzna spoglądał na niego z – niegniewną jeszcze (a więc to nic) – niechęcią, więcej nawet: z lekceważącym sceptycyzmem. Brał z niego miarę spojrzeniem powątpiewającym i niezainteresowanym, dochodząc najwidoczniej prędko do wniosku, że miał przed sobą człowieka o słabej żuchwie oszusta i nosie niewystarczająco szlachetnym czy coś w tym rodzaju; Funi ścisnął więc odruchem zęby, kiedy nieznajomy zasugerował mu ten wniosek tak wymownie, w skurczu niepocieszenia. Zapewne spodobałby mu się bardziej, gdyby miał wysokie czoło intelektualisty i bielszy kołnierz, to nic; to nic, w udanym interesie nie należało odpuszczać za wcześnie. Hilmirson stawiał sobie granice kategoryczne, ale nieliczne: jedna z nich leżała w momencie, w którym dochodziło do rękoczynów (i może nie była aż tak kategoryczna), człowiek ten tymczasem był nieskory, ale nie rozeźlony, więc Funi nie przestawał się uśmiechać, dyskretnie przyglądając mu się ze skróconej odległości; ubranie miał zupełnie w porządku, oddech raczej świeży, kolczyk w uchu nie wyglądał jak wyszarpany ze stoiska z plastikiem pokrytym złotym falsyfikatem. Potknął się jedynie o spojrzenie, mniej pewny – objęcie zarzucone mężczyźnie na kark nagle zdało mu się niezręczne, a niezręczne nie zwykł się czuć nigdy. Uśmiech przynajmniej miał przyjemny; odwzajemnił go z rozbawieniem nadmiernie przyjaznym – w sposób, w jaki nikt z Przesmyku się nie uśmiechał: albo nie było im do uśmiechu, albo nie mieli już zębów.
– Zgadzamy się więc, że uczciwość to cnota zagrożona wymarciem, co za tym idzie towar deficytowy i na wagę ciężkiego złota – złapał niezrażony, wypowiadając te słowa na jednym wdechu prędko i z teatralnym gestem dłoni, jakby tłumaczył regułkę oczywistą; choć wyraźnie rozumiejąc aluzję i przewlekłym spojrzeniem rzucając mu subtelne wyzwanie: musiał być bardziej stanowczy, żeby wygrzebać go ze swojej kieszeni, zanim wyżre dziurę w jej podszewce jak parazyt, a wypadnięte skarby nazwie dobrem znalezionym, niekradzionym, wedle powszechnej zasady cwanych smarkaczy. – Doskonale, nie ma nic milszego niż klient rozumiejący wartość usługi. W ostatnim tygodniu próbowano mnie nazwać złodziejem, za to tylko, że się wyceniam adekwatnie, wyobrażasz sobie? Za uczciwość nie chcą uczciwie człowiekowi płacić, świat stanął na głowie – mamrotał z poufałością, byle nie pozwolić ukrócić rozmowy za szybko.
Nieznajomy nie przepędzał go zresztą – przeciwnie, ku jego zaskoczeniu, dopytywał dalej. To powinno go ucieszyć, ucieszył się naprawdę, ale poczuł znów ukłucie łagodnej czujności; mężczyzna nie tylko dopytywał, ale pogrywał sobie z nim wzajemnie, a to oznaczało, że może istotnie ładne oczy zmyliły go strasznie i powinien się z nim liczyć trochę bardziej niż zakładał.
– Świadczę szeroko pojęte usługi z rodzaju zależnych – odparł, zerkając w namyśle na rozłożony przed nimi towar, pozwalając mu ściągnąć z karku ciężar ramienia, bez cienia sprzeciwu; ufając, że zawiązana między nimi rozmowa wystarczy, by przytrzymać go dłużej. – Opiekuję się dziećmi, udzielam ślubów, znam się na utylizacji i, przede wszystkim, zależy, czego potrzebujesz – głos przebrzmiał mu zawadiackim zadowoleniem, kiedy zatrzymywał znów na nim błękit spojrzenia. Nie chciał wyglądać na desperata, ale zbiegiem nieszczęśliwej okoliczności był istotnie człowiekiem zdesperowanym. – Ulotek tylko nie rozdaję, to dendrofobiczna zbrodnia. Z alchemii miałem dwóje, ale przepis umiem przeczytać to prawie profesjonalny ze mnie alchemik tak czy siak, nie? No i dziewczyny – ostatnie słowo wypowiedział zmienionym tonem, jakby poważniejszym i przytłumionym w krtani; ale co z dziewczynami, nie raczył już wyjaśnić. Schował zamiast tego wisior pod kołnierz, podążając za nim, prędko odzyskując też rezon, kiedy padła sugestia rzeczywistego zlecenia; zrównał się z nim pospiesznym krokiem. – Mogę ci chałupę za klątwą przetrząsnąć – zajrzeć przy okazji pod materac i do skarpety, mogła być przecież wszędzie – czy to już sprawdzałeś? To nie szkodzi. Czasem po prostu trzeba pogadać, jak kumpel z kumplem... – proponował już dziarsko usługi terapeutyczne, kiedy okrzyk handlarz wtargnął mu w słowo, odwracając natychmiast uwagę. – I z burakiem się dogadam? Mieszkam z jednym, tak się składa – wyjaśnił towarzyszowi ciszej, spoglądając na fiolki z oferowanym eliksirem pokuszony.
– Zgadzamy się więc, że uczciwość to cnota zagrożona wymarciem, co za tym idzie towar deficytowy i na wagę ciężkiego złota – złapał niezrażony, wypowiadając te słowa na jednym wdechu prędko i z teatralnym gestem dłoni, jakby tłumaczył regułkę oczywistą; choć wyraźnie rozumiejąc aluzję i przewlekłym spojrzeniem rzucając mu subtelne wyzwanie: musiał być bardziej stanowczy, żeby wygrzebać go ze swojej kieszeni, zanim wyżre dziurę w jej podszewce jak parazyt, a wypadnięte skarby nazwie dobrem znalezionym, niekradzionym, wedle powszechnej zasady cwanych smarkaczy. – Doskonale, nie ma nic milszego niż klient rozumiejący wartość usługi. W ostatnim tygodniu próbowano mnie nazwać złodziejem, za to tylko, że się wyceniam adekwatnie, wyobrażasz sobie? Za uczciwość nie chcą uczciwie człowiekowi płacić, świat stanął na głowie – mamrotał z poufałością, byle nie pozwolić ukrócić rozmowy za szybko.
Nieznajomy nie przepędzał go zresztą – przeciwnie, ku jego zaskoczeniu, dopytywał dalej. To powinno go ucieszyć, ucieszył się naprawdę, ale poczuł znów ukłucie łagodnej czujności; mężczyzna nie tylko dopytywał, ale pogrywał sobie z nim wzajemnie, a to oznaczało, że może istotnie ładne oczy zmyliły go strasznie i powinien się z nim liczyć trochę bardziej niż zakładał.
– Świadczę szeroko pojęte usługi z rodzaju zależnych – odparł, zerkając w namyśle na rozłożony przed nimi towar, pozwalając mu ściągnąć z karku ciężar ramienia, bez cienia sprzeciwu; ufając, że zawiązana między nimi rozmowa wystarczy, by przytrzymać go dłużej. – Opiekuję się dziećmi, udzielam ślubów, znam się na utylizacji i, przede wszystkim, zależy, czego potrzebujesz – głos przebrzmiał mu zawadiackim zadowoleniem, kiedy zatrzymywał znów na nim błękit spojrzenia. Nie chciał wyglądać na desperata, ale zbiegiem nieszczęśliwej okoliczności był istotnie człowiekiem zdesperowanym. – Ulotek tylko nie rozdaję, to dendrofobiczna zbrodnia. Z alchemii miałem dwóje, ale przepis umiem przeczytać to prawie profesjonalny ze mnie alchemik tak czy siak, nie? No i dziewczyny – ostatnie słowo wypowiedział zmienionym tonem, jakby poważniejszym i przytłumionym w krtani; ale co z dziewczynami, nie raczył już wyjaśnić. Schował zamiast tego wisior pod kołnierz, podążając za nim, prędko odzyskując też rezon, kiedy padła sugestia rzeczywistego zlecenia; zrównał się z nim pospiesznym krokiem. – Mogę ci chałupę za klątwą przetrząsnąć – zajrzeć przy okazji pod materac i do skarpety, mogła być przecież wszędzie – czy to już sprawdzałeś? To nie szkodzi. Czasem po prostu trzeba pogadać, jak kumpel z kumplem... – proponował już dziarsko usługi terapeutyczne, kiedy okrzyk handlarz wtargnął mu w słowo, odwracając natychmiast uwagę. – I z burakiem się dogadam? Mieszkam z jednym, tak się składa – wyjaśnił towarzyszowi ciszej, spoglądając na fiolki z oferowanym eliksirem pokuszony.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Loke Sjöström
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Sro 9 Sie - 15:14
Loke SjöströmŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Uppsala, Szwecja
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : włóczęga, dorywczy hipnotyzer, zaklinacz i barman w „Piwnicy Lokiego”
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : agresor (I), odporny (II), plaga koszmarów
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 5
— Świat już dawno stanął na głowie, ale całkiem obrotny z ciebie chłopak — stwierdzam dla świętego spokoju, gdy jasnowłosy mężczyzna zaczyna mi się żalić, przy okazji wyjawiając szereg swoich zdolności. Próbuję go ignorować, lecz blondas najwyraźniej nie zamierza odpuszczać. Idę przez siebie pewnym krokiem, przedzieram się przez tłumy ludzi, co jakiś czas decydując się na krótki przystanek, by przyjrzeć się bliżej tajemniczym przedmiotom niedbale porozstawianym na brezentach, ciesząc się przy tym wiosenną pogodą, która w tej części świata bywała kapryśna, by nie powiedzieć: nieprzewidywalna. Ktoś kiedyś mi powiedział, że jeśli nie pasuje ci pogoda w Midgardzie, wystarczy poczekać kilka minut, co okazało się w dużej mierze prawdą. — A powiedz mi, wiesz może, czy dalej będzie tak ładnie, jak dziś? Czy znowu czeka nas jakiś niespodziewany śnieg? — Jeszcze tego brakowało, by nieznajomy był völvą, choć ludzie jego pokroju często sobie przypisywali ich umiejętności. — To jak się mówi na takich, jak ty? Człowiek-orkiestra? Człowiek-burak? — żartuję trochę, bezpośrednio nawiązując do jego ostatnich słów. Z rozbawieniem puszczam mu oczko, zaraz jednak spoglądam na niego zupełnie poważnie, głowiąc się, czy przypadkiem nie skorzystać z okazji.
— A tak na poważnie... Nie wiem, może to jakąś klątwa — stwierdzam niepewnie, zastanawiając się ostentacyjnie, przez co mógłbym nie spać. – Chociaż od sąsiada ostatnio słyszałem, że miał problemy z marami... Albo... — Pochylam się do niego, by ściszyć nieco swój głos i szepnąć mu do ucha: — Albo może były to zmory… — Przeciągniętym spojrzeniem próbuję zbadać jego reakcję; w większości ludzie panicznie boją się zmór, bo nikt nie chce mieć problemów ze snem, choć bardziej niż nas powinni martwić się o swoją psychikę. Nasza obecność bywa przytłaczająca, zwłaszcza jeśli jest zbyt długa; na krótką metę, w codziennych interakcjach ciężko nas rozpoznać i złapać. Problem pojawia się wtedy, gdy zaczynamy gdzieś żyć na dłużej. Dlatego prowadzimy wędrowniczy tryb życia. Dlatego też nie możemy nigdzie osiąść na dłużej. Dla bezpieczeństwa. — I co z tymi dziewczynami? — dopytuję już z mniejszym zainteresowaniem, gdy zauważam, jak jeden z handlowców zaczyna nawoływać, kusząc niejakim eliksirem Sigurda. Mimo że nie jestem specjalistą w dziedzinie alchemii, to nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Mimowolnie kieruję się w jego stronę, poniekąd z nadzieją, że uda mi się zgubić blondasa, lecz zdawał się równie zainteresowany nową miksturą, co ja.
— A mowę zwierząt rozumiesz? — pytam go nieświadomy jego kolejnych umiejętności, choć wydawało mi się to niedorzeczne. Jak zdawałem sobie sprawę z istnienia ze zwierzęcoustnych, tak ciężko było mi uwierzyć w to, że można zrozumieć rośliny. Pozostawiam to bez komentarza, z ciekawością sięgając po fiolkę z eliksirem. — Spróbujesz? — zachęcam go, skoro już się przypałętał, to może też pełnić rolę testera. Wolałbym na własnej skórze nie sprawdzać tego, co jest w tym eliksirze, przynajmniej dopóki nie miałbym pewności, że to, co się w nim znajduje, przynosi zamierzony efekt, a tu, w Przełyku Jörmungandra, nikomu nie można ufać. Nauczyłem się tego podczas ostatniej wizyty, gdy handlarz próbował mi wcisnąć kit.
— A tak na poważnie... Nie wiem, może to jakąś klątwa — stwierdzam niepewnie, zastanawiając się ostentacyjnie, przez co mógłbym nie spać. – Chociaż od sąsiada ostatnio słyszałem, że miał problemy z marami... Albo... — Pochylam się do niego, by ściszyć nieco swój głos i szepnąć mu do ucha: — Albo może były to zmory… — Przeciągniętym spojrzeniem próbuję zbadać jego reakcję; w większości ludzie panicznie boją się zmór, bo nikt nie chce mieć problemów ze snem, choć bardziej niż nas powinni martwić się o swoją psychikę. Nasza obecność bywa przytłaczająca, zwłaszcza jeśli jest zbyt długa; na krótką metę, w codziennych interakcjach ciężko nas rozpoznać i złapać. Problem pojawia się wtedy, gdy zaczynamy gdzieś żyć na dłużej. Dlatego prowadzimy wędrowniczy tryb życia. Dlatego też nie możemy nigdzie osiąść na dłużej. Dla bezpieczeństwa. — I co z tymi dziewczynami? — dopytuję już z mniejszym zainteresowaniem, gdy zauważam, jak jeden z handlowców zaczyna nawoływać, kusząc niejakim eliksirem Sigurda. Mimo że nie jestem specjalistą w dziedzinie alchemii, to nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Mimowolnie kieruję się w jego stronę, poniekąd z nadzieją, że uda mi się zgubić blondasa, lecz zdawał się równie zainteresowany nową miksturą, co ja.
— A mowę zwierząt rozumiesz? — pytam go nieświadomy jego kolejnych umiejętności, choć wydawało mi się to niedorzeczne. Jak zdawałem sobie sprawę z istnienia ze zwierzęcoustnych, tak ciężko było mi uwierzyć w to, że można zrozumieć rośliny. Pozostawiam to bez komentarza, z ciekawością sięgając po fiolkę z eliksirem. — Spróbujesz? — zachęcam go, skoro już się przypałętał, to może też pełnić rolę testera. Wolałbym na własnej skórze nie sprawdzać tego, co jest w tym eliksirze, przynajmniej dopóki nie miałbym pewności, że to, co się w nim znajduje, przynosi zamierzony efekt, a tu, w Przełyku Jörmungandra, nikomu nie można ufać. Nauczyłem się tego podczas ostatniej wizyty, gdy handlarz próbował mi wcisnąć kit.
Funi Hilmirson
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Nie 13 Sie - 18:12
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
– To samo ciągle wszystkim powtarzam – ludzie z reguły lubili, kiedy się im przytakiwało, więc zgadzał się natychmiast, marszcząc łagodnie brwi w udawanym oburzeniu na ten świat, który stawał na głowie i tych ludzi, którzy zdawali się tego nie zauważać tak jak oni to zauważali. Podążał za nim dziarsko, rozciągając kroki z rozmachem, by dotrzymać mu tempa; przeklinając cicho w duchu, że nogi miał tak nieprzyzwoicie długie i że przemykał między ludźmi zręcznie jak cień, podczas gdy sam obijał się nieporęcznie o cudze łokcie i ramiona, zbierając pełne gromów spojrzenia, których nawet nie odwzajemniał – nie chciał spuszczać długonogiej zdobyczy z oczu, skoro ta wykazała już (wątpliwy) cień zainteresowania, co więcej – nazywała go całkiem obrotnym, co wprawdzie nie wybrzmiewało ze szczególnym uznaniem, jednak brzmiało jak pochwała, a tych – wraz z szeregiem witamin i pierwiastków na obecnej diecie – miał w nieprzyzwoitym niedoborze. Dotrzymać mu kroku w rozmowie nie wydawało się wcale łatwiejsze, bo wspomnienie pogody wybiło mu na moment rezon, pozostawiając szczerbę dezorientacji rysującą się bruzdą między ściągniętymi brwiami; spojrzał odruchem w górę, badając odcień nieba i skłębienie chmur, omal nie wpadając na bolesną krawędź czyjegoś barku.
– Mówią, że ma być już cieplej – odparł w końcu, bo nie wypadało na jego miejscu nie wiedzieć, choć właściwie nie wiedział. Nie zamierzał wyraźnie wyjaśnić, kto dokładnie tak mówił; był pewien, że któraś gazeta lub ślepa staruszka z garnuszkiem na uboczu drogi mogła coś takiego powiedzieć. – Bliżej wieczoru może deszcz, ale przelotny. Chyba że zawieje mocniej, to wtedy nie – wyraźnie odzyskał entuzjazm; wydawało mu się wprawdzie, że wybrnął z kłopotliwej sytuacji jak rasowa pogodynka, bezpiecznie trzymając się stwierdzeń nieostatecznych i otwartych możliwości. Złapał puszczone mu oczko ponad głową przeciskającej się przed niego starszawej pani, zdeterminowanej najwyraźniej wybrać najlepsze sztuki ze starego srebra wyłożonego na stoisku; wyciągnął więc szyję i uśmiechnął się jasno, niezrażony wciąż okolicznościami. – Funi. Mówi się na mnie Funi, to trochę krócej. Więcej takich pan tu nie znajdzie, zapewniam. A jak pan znajdzie to pewnie kłamcy, a ja, widzisz, nie umiem kłamać, bo swędzi mnie lewe ucho. Proszę zapamiętać, że lewe. Prawe to inna rzecz, ale nie wypada tu mówić – mówił głośno i bez znużenia, przeciskając się wreszcie, by stanąć bliżej; ledwo jednak podszedł, mężczyzna ruszył dalej i pogoń zaczęła się od nowa, i kołnierz zaczynał go trochę uwierać. Skąd się wzięło to nagle tyle ludzi? Ktoś nadepnął mu na stopę, na dopiero nabłyszczone masłem buty. – Nie złapałem, jak mówią na pana – zauważył wymownie, uporczywie trzymając się obok.
Nie miał do czynienia nigdy z marami, wolałby, gdyby to była jednak klątwa. Najlepiej mała i nieszczególna, łatwa do zlokalizowania, łatwiejsza do zdjęcia, dobrze przeliczająca się na talary. Wspomnienie zmory spłynęło po kręgosłupie tymczasem dreszczem; choć może to fakt, że mężczyzna nieoczekiwanie nachylił się bliżej, by o nich wspomnieć. Bardzo starał się, żeby nie było po nim widać, że perspektywa takiego zlecenia podobała mu się trochę mniej.
– Za zmorę wezmę trochę więcej – wytrzymał jego uważny wzrok z miną niewzruszoną, nachylony ku niemu łagodnie tak samo; dopiero kiedy handlarz odwrócił jego uwagę, przełknął dyskretnie narosłe w gardle zwątpienie. Problem ze zmorą był taki, że mogła być problemem różnego kalibru: mogła być chudym chłopakiem, którego łatwo byłoby zastraszyć lub złamać jak zapałkę, albo jednym z tych ślepców, którym w przesmyku schodzono z drogi.
– No właśnie, co z nimi. W tym rzecz, że chciałbym wiedzieć, co z nimi – powtórzył cierpko spochmurniały, a w końcu machnął ręką z ostentacyjną rezygnacją, jakby nie było, o czym mówić; jakby zostało powiedziane już wystarczająco, choć wyraźnie mógłby powiedzieć więcej. W obecnej chwili oferowane eliksiry wydawały się zajmować ich obojga jednak bardziej niż dziewczęta. – Nie rozumiem w ogóle, ale na pewno bardziej – parsknął rozbawiony, obserwując dłoń sięgającą śmiało do jednej z fiolek. Uniósł lekko brwi na propozycję, wreszcie, zamiast wziąć szkło od niego, sięgnął po drugie z asortymentu zadowolonego handlarza, który choć na chwilę trochę się przymknął. – Na trzy? – uniósł fiolkę jak kieliszek dobrej wódki. – Albo zapłać najpierw.
– Mówią, że ma być już cieplej – odparł w końcu, bo nie wypadało na jego miejscu nie wiedzieć, choć właściwie nie wiedział. Nie zamierzał wyraźnie wyjaśnić, kto dokładnie tak mówił; był pewien, że któraś gazeta lub ślepa staruszka z garnuszkiem na uboczu drogi mogła coś takiego powiedzieć. – Bliżej wieczoru może deszcz, ale przelotny. Chyba że zawieje mocniej, to wtedy nie – wyraźnie odzyskał entuzjazm; wydawało mu się wprawdzie, że wybrnął z kłopotliwej sytuacji jak rasowa pogodynka, bezpiecznie trzymając się stwierdzeń nieostatecznych i otwartych możliwości. Złapał puszczone mu oczko ponad głową przeciskającej się przed niego starszawej pani, zdeterminowanej najwyraźniej wybrać najlepsze sztuki ze starego srebra wyłożonego na stoisku; wyciągnął więc szyję i uśmiechnął się jasno, niezrażony wciąż okolicznościami. – Funi. Mówi się na mnie Funi, to trochę krócej. Więcej takich pan tu nie znajdzie, zapewniam. A jak pan znajdzie to pewnie kłamcy, a ja, widzisz, nie umiem kłamać, bo swędzi mnie lewe ucho. Proszę zapamiętać, że lewe. Prawe to inna rzecz, ale nie wypada tu mówić – mówił głośno i bez znużenia, przeciskając się wreszcie, by stanąć bliżej; ledwo jednak podszedł, mężczyzna ruszył dalej i pogoń zaczęła się od nowa, i kołnierz zaczynał go trochę uwierać. Skąd się wzięło to nagle tyle ludzi? Ktoś nadepnął mu na stopę, na dopiero nabłyszczone masłem buty. – Nie złapałem, jak mówią na pana – zauważył wymownie, uporczywie trzymając się obok.
Nie miał do czynienia nigdy z marami, wolałby, gdyby to była jednak klątwa. Najlepiej mała i nieszczególna, łatwa do zlokalizowania, łatwiejsza do zdjęcia, dobrze przeliczająca się na talary. Wspomnienie zmory spłynęło po kręgosłupie tymczasem dreszczem; choć może to fakt, że mężczyzna nieoczekiwanie nachylił się bliżej, by o nich wspomnieć. Bardzo starał się, żeby nie było po nim widać, że perspektywa takiego zlecenia podobała mu się trochę mniej.
– Za zmorę wezmę trochę więcej – wytrzymał jego uważny wzrok z miną niewzruszoną, nachylony ku niemu łagodnie tak samo; dopiero kiedy handlarz odwrócił jego uwagę, przełknął dyskretnie narosłe w gardle zwątpienie. Problem ze zmorą był taki, że mogła być problemem różnego kalibru: mogła być chudym chłopakiem, którego łatwo byłoby zastraszyć lub złamać jak zapałkę, albo jednym z tych ślepców, którym w przesmyku schodzono z drogi.
– No właśnie, co z nimi. W tym rzecz, że chciałbym wiedzieć, co z nimi – powtórzył cierpko spochmurniały, a w końcu machnął ręką z ostentacyjną rezygnacją, jakby nie było, o czym mówić; jakby zostało powiedziane już wystarczająco, choć wyraźnie mógłby powiedzieć więcej. W obecnej chwili oferowane eliksiry wydawały się zajmować ich obojga jednak bardziej niż dziewczęta. – Nie rozumiem w ogóle, ale na pewno bardziej – parsknął rozbawiony, obserwując dłoń sięgającą śmiało do jednej z fiolek. Uniósł lekko brwi na propozycję, wreszcie, zamiast wziąć szkło od niego, sięgnął po drugie z asortymentu zadowolonego handlarza, który choć na chwilę trochę się przymknął. – Na trzy? – uniósł fiolkę jak kieliszek dobrej wódki. – Albo zapłać najpierw.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Loke Sjöström
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Pon 4 Wrz - 17:45
Loke SjöströmŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Uppsala, Szwecja
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : włóczęga, dorywczy hipnotyzer, zaklinacz i barman w „Piwnicy Lokiego”
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : agresor (I), odporny (II), plaga koszmarów
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 5
— Oby, oby! Odzwyczaiłem się od tych porannych przymrozków — dodaję z niezadowoleniem w głosie, chcąc w tym przypadku wierzyć nieznajomemu, na którego spoglądam z ciekawością po tym, jak właśnie mi się przedstawił. — A więc Funi. Miło mi cię poznać, Funi od lewego ucha. Jestem Loke. — Coraz częściej przedstawiam się swoimi prawdziwymi personaliami, choć dobrze wiem, że ryzykuję wiele. Pocieszam się jednak myślą, że wciąż niewiele osób mnie tu zna, a ci, którzy mieli poznać prawdziwego Loke sprzed lat, zapadli się pod ziemię lub zapomnieli o moim istnieniu. Nie mam tu zbyt wielu znajomych — Midgard jest jak tabula rasa, która lada moment wypełni się koszmarami zsyłanymi na dobranoc. Mogłem wybrać inne imię, ale po raz pierwszy znów jestem Loke, a to sprawia, że zaczynam się zastanawiać, ile zostało z dawnego mnie. Czy wciąż jestem tym samym chłopakiem, który uciekł z Uppsali, pozostawiając za sobą cały dorobek życiowy i rodzinę, by żyć i podróżować, skazany na wieczną tułaczkę. — Powiedz mi, dobrze znasz Przesmyk? — zastanawiam się, czując, że blondas prędko się ode mnie nie odczepi. Nawet jeśli jest przybłędą, która przypałętała mi się pod nogi, to moje zainteresowanie powoli wzrasta. Wygląda na kogoś, kto by z każdym, nawet z trupem, ubił targu. Potrzeba mi nowych znajomości, chociażby po to, by poznać lepiej Przesmyk Lokiego.
— Dam ci za zmorę nawet więcej, jeśli będziesz umiał jej się skutecznie pozbyć. — Słowo daję, słowo zmory, przechodzi mi przez myśl, gdy usta wyginam w lekkim, przypieczętowującym naszą nieoficjalną umowę uśmiechu. — A słyszałeś coś o tych... – ściszam nieco konspiracyjnie głos, by przypadkiem nikt inny nie usłyszał. Krucza Straż i łowcy Gleipniru to dwie instytucje, które niekoniecznie są mile widziane w krętych, niebezpiecznych zakamarkach Przesmyku. — O Gleipnirze? Skuteczni są? — Kiedyś słyszało się o nich wiele; informacje o ich osiągnięciach rozchodziły się po całej magicznej Skandynawii, ale w ostatnich latach wydaje mi się, że zrobiło się o nich trochę ciszej. Nie jestem pewien, czy przypadkiem się nie mylę, ale staram się nadrobić zaległości w śledzeniu wydarzeń, a być może Funi pomoże mi rozwiać moje narastające wątpliwości. Osoby takie jak my, ludzie z marginesu społecznego, z reguły interesują się tym, co dzieje się w służbach bezpieczeństwa. W końcu trzeba wiedzieć kogo i kiedy unikać, by nie dać się przypadkiem nikomu złapać. — Chociaż słyszałem co nieco, że swego czasu mieliście problem z jakimiś bestiami... — Musiałem o tym gdzieś przypadkiem przeczytać w jakimś starym numerze Orakla, bo sam nie mam pojęcia, skąd wziąłem podobną informację.
— To może ty spróbuj najpierw... — Z ostrożnym sceptycyzmem podchodzę do wynalazku, jakim był niejaki eliksir Sigurda, ale, jeśli faktycznie sprawia, że rozumie się mowę zwierząt, to chętnie z niego skorzystam. Spoglądam z zaciekawieniem na Funiego z fiolką w ręku, a na zachętę wyciągam sakiewkę z kilkoma brzęczącymi talarami magicznymi, by pokazać, że wcale nie jestem gołosłowny. Trzymam ją jednak mocno przy sobie; na takich jak on trzeba uważać. — Jak wypijesz, to ci zapłacę. A potem dobijemy targu z tymi zmorami — przekonuję go z czarującym uśmiechem na ustach. Próbuj, próbuj, młody. Nie będę przecież narażał swojego zdrowia — w końcu wyrocznie mi ostatnio przepowiedziały, że mam na nie uważać.
— Dam ci za zmorę nawet więcej, jeśli będziesz umiał jej się skutecznie pozbyć. — Słowo daję, słowo zmory, przechodzi mi przez myśl, gdy usta wyginam w lekkim, przypieczętowującym naszą nieoficjalną umowę uśmiechu. — A słyszałeś coś o tych... – ściszam nieco konspiracyjnie głos, by przypadkiem nikt inny nie usłyszał. Krucza Straż i łowcy Gleipniru to dwie instytucje, które niekoniecznie są mile widziane w krętych, niebezpiecznych zakamarkach Przesmyku. — O Gleipnirze? Skuteczni są? — Kiedyś słyszało się o nich wiele; informacje o ich osiągnięciach rozchodziły się po całej magicznej Skandynawii, ale w ostatnich latach wydaje mi się, że zrobiło się o nich trochę ciszej. Nie jestem pewien, czy przypadkiem się nie mylę, ale staram się nadrobić zaległości w śledzeniu wydarzeń, a być może Funi pomoże mi rozwiać moje narastające wątpliwości. Osoby takie jak my, ludzie z marginesu społecznego, z reguły interesują się tym, co dzieje się w służbach bezpieczeństwa. W końcu trzeba wiedzieć kogo i kiedy unikać, by nie dać się przypadkiem nikomu złapać. — Chociaż słyszałem co nieco, że swego czasu mieliście problem z jakimiś bestiami... — Musiałem o tym gdzieś przypadkiem przeczytać w jakimś starym numerze Orakla, bo sam nie mam pojęcia, skąd wziąłem podobną informację.
— To może ty spróbuj najpierw... — Z ostrożnym sceptycyzmem podchodzę do wynalazku, jakim był niejaki eliksir Sigurda, ale, jeśli faktycznie sprawia, że rozumie się mowę zwierząt, to chętnie z niego skorzystam. Spoglądam z zaciekawieniem na Funiego z fiolką w ręku, a na zachętę wyciągam sakiewkę z kilkoma brzęczącymi talarami magicznymi, by pokazać, że wcale nie jestem gołosłowny. Trzymam ją jednak mocno przy sobie; na takich jak on trzeba uważać. — Jak wypijesz, to ci zapłacę. A potem dobijemy targu z tymi zmorami — przekonuję go z czarującym uśmiechem na ustach. Próbuj, próbuj, młody. Nie będę przecież narażał swojego zdrowia — w końcu wyrocznie mi ostatnio przepowiedziały, że mam na nie uważać.
Funi Hilmirson
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Sro 13 Wrz - 0:51
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Zazwyczaj nie udawało mu się wydobyć z człowieka więcej niż parę przekleństw i irytację warkoczącą w podnoszonym głosie, ale tym razem miało być inaczej – posiadał już jego imię, a to stanowiło pierwszy fundament dla poufałości. Czuł już prawie ciężar talarów w swojej kieszeni, fantomowy i obiecujący. Należało, oczywiście, wykonać jeszcze samą robotę, ta jednak zdawała mu się tą łatwiejszą częścią, o którą nie mógłby się potknąć – po pierwsze: uważał, że zdolny był zrobić niemal wszystko; po drugie: choćby źle. (Po trzecie: kradzież mogła się udać albo się nie udać, więc pięćdziesiąt procent szans, całkiem wysoko, jednak jedynie w ostateczności – rozumianej luźno, mogła być groźbą noża przy gardle i mogła być kaprysem – ponieważ, wbrew wszelkim pozorom, nie był osobą pozbawioną moralności, nie był też wprawiony w złodziejstwie). Chciał podać mu dłoń, wydawało mu się ważne, by w ten sposób przypieczętować owocną znajomość, ale staruszka stojąca między nimi nie zamierzała udostępnić im przestrzeni na podobne grzeczności, więc wyszło mu to niezręcznie, przeczesał sobie więc zamiast tego włosy, mając nadzieję, że Hajmdal akurat mrugnął i tej niezręczności nie widział. Uśmiechał się jednak niezmiennie; Funi od lewego ucha całkiem mu się nawet spodobał. Wydawał się chwytliwszy niż po prostu Funi, innego pan takiego nie znajdzie.
Przyjrzał mu się nieco uważniej, kiedy zapytał go o Przesmyk; jego profil z garbatym mostkiem nosa i zdecydowaną brodą, przez który wyglądał jak człowiek z charakterem, nawet gdyby go nie miał. Przełyk Jormungandra nie był częścią przesmyku, nie był też częścią nieprzesmyku, był strefą buforową, w której nikogo nie można było być pewnym – zastanawiał się, czy był już jego bywalcem, czy szukał kogoś, kto przeprowadzi go przezeń bezpiecznie jednorazowo, czy zamierzał dać się Lokiemu połknąć na dobre? Czy może próbował go jedynie sprawdzić?
Nawet gdyby próbował się wykręcić, nie mógłby długo ukrywać pieczęci. Nie tylko dlatego, że było to kłopotliwe, ale przede wszystkim dlatego, że nieustannie zapominał, że powinien to robić. Nie lubił zresztą się z nią ukrywać.
– Zależy, kto pyta – odpowiedział w końcu, spoglądając na niego porozumiewawczo z przekornym uśmieszkiem, zuchwałym w sztubacki sposób. Nawet z prawie białym kołnierzykiem nie potrafił sprawiać wrażenia poważnego. – Co cię w nim interesuje? – odbił zaraz, istotnie zaciekawiony; może trochę zbyt entuzjastycznie. Nie przypominał wprawdzie osoby, która mogłaby coś w Przesmyku szukać. Tak mu się dotąd zdawało, przynajmniej. Teraz nie był pewien; miał dziwną charyzmę, trudną do uchwycenia. Gdyby miał powiedzieć, kogo właściwie przypominał, stwierdziłby chyba, że intrygę, bez wyjaśnienia, inaczej straciłoby to sens, gdyby potrafił to wytłumaczyć. Może to przez smagłą skórę, ciemne oczy i kędziory ciemnych włosów – wśród tłumu skandynawskich galdrów wyglądał jak plama na obrusie.
– Jeśli? – powtórzył za nim, teatralnie ściągając brwi w udawanym obruszeniu. – Drogi panie, kolego; Loke. Za parę dni będziesz mówił mi rybko, jak połowa tego miasta, bo widzisz, życzenia spełniam zawsze, chociaż złoty jeszcze nie jestem, przynajmniej jeszcze nie, ale kiedyś będę – słowa zdawały sie spływać mu z języka słodkie i osrebrzone najniewinniejszą pewnością siebie, jakby o swoich marzeniach opowiadał mu dzieciak, któremu szkoda byłoby je zepsuć. Mężczyzna się uśmiechnął, a on nie pomyślał właściwie, że poufałość, jaką próbował stworzyć dla zysku, mogła być obosieczna. Ściszony konspiracyjnie głos tymczasem intrygował go znowu, sprawiając, że nachylił się bliżej posłusznie; dał się zaskoczyć po raz kolejny. – Może dziesięć lat temu, owszem – odpowiedział natychmiast z przekąsem, nie zamierzając przecież chwalić konkurencji w momencie, kiedy dobijał targu. – Teraz, wiesz, problem mają taki, że siedzą pod pantoflem Kruczej Straży, moim zdaniem, zdaniem wielu zresztą, rozumiesz, się już trochę skończyli. Są, to znaczy, jeszcze, ale co to za Gleipnir teraz, kiedy za nich o wszystkim te gruchacze decydują? Zanim dostaną pozwolenia, te sprawy, ta zmora cię zdąży wykończyć – nie miał o rzeczy najmniejszego pojęcia, nie wiedział, w jakim stopniu łowcy musieli odpowiadać przed mundurem, ale od początku wydawało mu się to jakby przymusową kastracją. Chociaż właściwie wargom nie życzył źle. – No i tak właśnie z tą skutecznością, widzisz, że pod same okna nam przyłażą. Nie, żebym ja miał coś przeciwko kundlom, lubię psy właściwie, ale czy takim można do końca ufać i zupełnie amputować te rękę, która ich krótko trzymała? No nie wydaje mi się, czy to dobre było. Ufałbyś, jakby ci obok taki mieszkał?
Wyciągnięta przez niego sakiewka wyraźnie przyciągnęła jego uwagę; spojrzenie zdawało się prawie głodne (był naprawdę głodny), kiedy zawiesił na niej błękitne spojrzenie, wyraźnie rozważając jego warunki. Loki nie ufał mu, to zrozumiałe; ale Funi nie ufał też jemu. Równie dobrze mógłby nie zapłacić później grosza i zostawić go na chodniku wypluwającego żołądek przez usta, a może gorzej. Byli w końcu w miejscu, w którym mogło wydarzyć się wszystko; było tu pełno oszustów, pełno ślepców i żadnej fiolce nie należało pewnie ufać.
– Oszukaj mnie, to zmora będzie twoim najmniejszym zmartwieniem – mruknął w końcu, otwierając jedną z fiolek i ważąc ją chwilę w dłoni, zanim nie uniósł ją do ust i wychylił szybko.
Przyjrzał mu się nieco uważniej, kiedy zapytał go o Przesmyk; jego profil z garbatym mostkiem nosa i zdecydowaną brodą, przez który wyglądał jak człowiek z charakterem, nawet gdyby go nie miał. Przełyk Jormungandra nie był częścią przesmyku, nie był też częścią nieprzesmyku, był strefą buforową, w której nikogo nie można było być pewnym – zastanawiał się, czy był już jego bywalcem, czy szukał kogoś, kto przeprowadzi go przezeń bezpiecznie jednorazowo, czy zamierzał dać się Lokiemu połknąć na dobre? Czy może próbował go jedynie sprawdzić?
Nawet gdyby próbował się wykręcić, nie mógłby długo ukrywać pieczęci. Nie tylko dlatego, że było to kłopotliwe, ale przede wszystkim dlatego, że nieustannie zapominał, że powinien to robić. Nie lubił zresztą się z nią ukrywać.
– Zależy, kto pyta – odpowiedział w końcu, spoglądając na niego porozumiewawczo z przekornym uśmieszkiem, zuchwałym w sztubacki sposób. Nawet z prawie białym kołnierzykiem nie potrafił sprawiać wrażenia poważnego. – Co cię w nim interesuje? – odbił zaraz, istotnie zaciekawiony; może trochę zbyt entuzjastycznie. Nie przypominał wprawdzie osoby, która mogłaby coś w Przesmyku szukać. Tak mu się dotąd zdawało, przynajmniej. Teraz nie był pewien; miał dziwną charyzmę, trudną do uchwycenia. Gdyby miał powiedzieć, kogo właściwie przypominał, stwierdziłby chyba, że intrygę, bez wyjaśnienia, inaczej straciłoby to sens, gdyby potrafił to wytłumaczyć. Może to przez smagłą skórę, ciemne oczy i kędziory ciemnych włosów – wśród tłumu skandynawskich galdrów wyglądał jak plama na obrusie.
– Jeśli? – powtórzył za nim, teatralnie ściągając brwi w udawanym obruszeniu. – Drogi panie, kolego; Loke. Za parę dni będziesz mówił mi rybko, jak połowa tego miasta, bo widzisz, życzenia spełniam zawsze, chociaż złoty jeszcze nie jestem, przynajmniej jeszcze nie, ale kiedyś będę – słowa zdawały sie spływać mu z języka słodkie i osrebrzone najniewinniejszą pewnością siebie, jakby o swoich marzeniach opowiadał mu dzieciak, któremu szkoda byłoby je zepsuć. Mężczyzna się uśmiechnął, a on nie pomyślał właściwie, że poufałość, jaką próbował stworzyć dla zysku, mogła być obosieczna. Ściszony konspiracyjnie głos tymczasem intrygował go znowu, sprawiając, że nachylił się bliżej posłusznie; dał się zaskoczyć po raz kolejny. – Może dziesięć lat temu, owszem – odpowiedział natychmiast z przekąsem, nie zamierzając przecież chwalić konkurencji w momencie, kiedy dobijał targu. – Teraz, wiesz, problem mają taki, że siedzą pod pantoflem Kruczej Straży, moim zdaniem, zdaniem wielu zresztą, rozumiesz, się już trochę skończyli. Są, to znaczy, jeszcze, ale co to za Gleipnir teraz, kiedy za nich o wszystkim te gruchacze decydują? Zanim dostaną pozwolenia, te sprawy, ta zmora cię zdąży wykończyć – nie miał o rzeczy najmniejszego pojęcia, nie wiedział, w jakim stopniu łowcy musieli odpowiadać przed mundurem, ale od początku wydawało mu się to jakby przymusową kastracją. Chociaż właściwie wargom nie życzył źle. – No i tak właśnie z tą skutecznością, widzisz, że pod same okna nam przyłażą. Nie, żebym ja miał coś przeciwko kundlom, lubię psy właściwie, ale czy takim można do końca ufać i zupełnie amputować te rękę, która ich krótko trzymała? No nie wydaje mi się, czy to dobre było. Ufałbyś, jakby ci obok taki mieszkał?
Wyciągnięta przez niego sakiewka wyraźnie przyciągnęła jego uwagę; spojrzenie zdawało się prawie głodne (był naprawdę głodny), kiedy zawiesił na niej błękitne spojrzenie, wyraźnie rozważając jego warunki. Loki nie ufał mu, to zrozumiałe; ale Funi nie ufał też jemu. Równie dobrze mógłby nie zapłacić później grosza i zostawić go na chodniku wypluwającego żołądek przez usta, a może gorzej. Byli w końcu w miejscu, w którym mogło wydarzyć się wszystko; było tu pełno oszustów, pełno ślepców i żadnej fiolce nie należało pewnie ufać.
– Oszukaj mnie, to zmora będzie twoim najmniejszym zmartwieniem – mruknął w końcu, otwierając jedną z fiolek i ważąc ją chwilę w dłoni, zanim nie uniósł ją do ust i wychylił szybko.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Prorok
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Pon 18 Wrz - 12:30
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Eliksir miał intensywny, słony smak, który przywodził na myśl anyż, lecz oblepiał język i podniebienie, jakby przełknąć kurz, a potem osadzał się na żołądku dziwną lekkością, pozbawioną esencji i kształtu, przesuwającą się mrowieniem przez zalepione trzewia; alchemik mógł być oszustem, w gorszym wypadku – trucicielem, miał wprawdzie twarz, którą ciężko było wyobrazić sobie pod zamkniętymi powiekami, nawet kiedy wciąż jeszcze się nie oddalił i jeden z tych uśmiechów, które wyobraźnia rozciąga w koszmarach, unosząc kąciki aż do nasady uszu. Co, jeśli mikstura działała powoli, dając mu czas na ucieczkę? Zatruwała tkanki jak rozlana po oceanie ropa, stopniowo naciągając na wszystko lepką powłokę czerni? Wiele trucizn wyniszczało od środka tak, aby nieszczęśnik nie zdawał sobie nawet sprawy z własnej zagłady, dopóki śmierć nie zaglądała mu w głąb źrenic, wyciszając wzbierający w gardle krzyk – dlaczego tym razem miało być inaczej?
Kolejne sekundy mijały powoli, prawie opieszale, Funi nie odczuł tymczasem niczego podejrzanego – w przełyku Jörmungandra wciąż panował gwar, sprawiający, że pojedyncze głosy przywierały do siebie niezrozumiałym szwargotem, a powietrze stawało się grząskie i duszne od ludzkich oddechów; nawet jeśli gdzieś w tym hałasie przemawiał do niego wyrastający z chodnika chwast lub przelatujący po niebie skowronek, jak miałby rozpoznać ich głosy, zauważyć, że nie docierały do niego z ludzkiej krtani, lecz spomiędzy łykowatych liści, otwartego dziobu? W chwili, kiedy coraz bardziej prawdopodobna stawała się hipoteza, że alchemik był zwykłym oszustem, coś jednak uległo zmianie – krajobraz alei zakołysał się, a ruchy przechodniów spowolniły, Funi zauważył tymczasem, jak spomiędzy tłoczących się ludzi wyłaniają się najpierw sunące po chodniku łuski, na których końcu pojawił się ogromny, gadzi pysk i para złocistych oczu; jörmungand rozchylił paszczę, zbliżając się w jego stronę i miażdżąc ludzi, którzy płaszczyli się pod ciężarem jego potwornego cielska. Stojący obok Loke nie mógł zauważyć niczego nadzwyczajnego.
Eliksir ma działanie halucynogenne, które utrzymuje się przez okres I tury fabularnej, a następnie całkowicie znika, pozostawiając po sobie uciążliwy ból głowy.
Kolejne sekundy mijały powoli, prawie opieszale, Funi nie odczuł tymczasem niczego podejrzanego – w przełyku Jörmungandra wciąż panował gwar, sprawiający, że pojedyncze głosy przywierały do siebie niezrozumiałym szwargotem, a powietrze stawało się grząskie i duszne od ludzkich oddechów; nawet jeśli gdzieś w tym hałasie przemawiał do niego wyrastający z chodnika chwast lub przelatujący po niebie skowronek, jak miałby rozpoznać ich głosy, zauważyć, że nie docierały do niego z ludzkiej krtani, lecz spomiędzy łykowatych liści, otwartego dziobu? W chwili, kiedy coraz bardziej prawdopodobna stawała się hipoteza, że alchemik był zwykłym oszustem, coś jednak uległo zmianie – krajobraz alei zakołysał się, a ruchy przechodniów spowolniły, Funi zauważył tymczasem, jak spomiędzy tłoczących się ludzi wyłaniają się najpierw sunące po chodniku łuski, na których końcu pojawił się ogromny, gadzi pysk i para złocistych oczu; jörmungand rozchylił paszczę, zbliżając się w jego stronę i miażdżąc ludzi, którzy płaszczyli się pod ciężarem jego potwornego cielska. Stojący obok Loke nie mógł zauważyć niczego nadzwyczajnego.
Eliksir ma działanie halucynogenne, które utrzymuje się przez okres I tury fabularnej, a następnie całkowicie znika, pozostawiając po sobie uciążliwy ból głowy.
Loke Sjöström
20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Czw 26 Paź - 21:22
Loke SjöströmŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Uppsala, Szwecja
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : włóczęga, dorywczy hipnotyzer, zaklinacz i barman w „Piwnicy Lokiego”
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : agresor (I), odporny (II), plaga koszmarów
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 5
Na co dzień nie mam w zwyczaju rozmawiać z osobami, które z premedytacją zaczepiają mnie na ulicy. Zwykle ich unikam dla świętego spokoju i z powodu swojej przytłaczającej przypadłości, od biedy rzucę im brzęczącego talara, nierzadko nie trafiając im nawet do rąk, byleby nie zwracali mi głowy. Nie wiem, co się stało, że poddałem się urokowi wątpliwej jakości Funiego od lewego ucha, ale zdaje się, że nie mam innego wyjścia, jak się z nim zaprzyjaźnić. Przynajmniej na chwilę. Przynajmniej na kolejne pięć minut, zanim niby przypadkiem zniknę wśród innych ludzi. Funi wyglądał też na kogoś — w przeciwieństwie do mnie — kto znał Midgard od podszewki. Mimo że powoli zaczynałem się zaaklimatyzować, to jednak w dalszym ciągu miasto pozostawało dla mnie wielką niewiadomą. To, co wyróżniało też Funiego od innych naciągaczy, było to, że był młody — być może też dlatego, nawet jeśli było to zrządzenie losu, spojrzałem na niego łaskawszym okiem. Dostrzegam w nim coraz większy potencjał — potencjał, który mógłbym wykorzystać, o ile w rzeczywistości nie będzie to nasze pierwsze i ostatnie spotkanie w życiu. Z doświadczenia dobrze wiem, że po takich jak on nie można mieć zbyt wielkich oczekiwań.
— Wiesz, w sumie to wszystko. Gdzie bywać i z kim, na kogo trzeba uważać — odpowiadam szczerze, puszczając mu z rozbawieniem oczko. — Jestem tu od niedawna i nie znam jeszcze zbyt dobrze Midgardu — mówię zgodnie z prawdą, uśmiechając się do niego przyjaźnie. Przydałby mi się ktoś, kto oprowadziłby mnie po wszystkich ważnych miejscach w Przesmyku Lokiego i zapoznał z odpowiednimi ludźmi, a ten tutaj zdawał się na pierwszy rzut oka idealnym kandydatem, by przedstawić mnie lokalnym szumowinom. Choć część z nich poznałem już w mojej pracy, to wciąż było mi mało; w dalszym ciągu ciężko było mi zawrzeć znajomości, które mogłyby w jakiś sposób przynieść mi konkretne korzyści. — Dobrze, dobrze, już ci mogę mówić rybko, jak tylko sobie zechcesz. Bylebyś tylko szybko pozbył się tej paskudnej zmory, okropne i bezużyteczne z nich kreatury — stwierdzam, choć mam ochotę się roześmiać, gdy wypowiadam te słowa, które dotyczą mnie a nie kogoś innego. W międzyczasie zastanawiam się, na ile rzeczywiście wie, jak pozbyć się zmory i dociera do mnie, że pewnie wiele nie wie, bowiem mało kto wiedział, jak sobie z nami poradzić.
— Cóż za zaskoczenie — dziwię się nieszczerze, gdy nagle dowiaduję się więcej na temat Gleipniru, lecz jest w moim zdziwieniu coś, co napawa mnie satysfakcją. Jeszcze wtedy, gdy mieszkałem w Skandynawii, sytuacja prezentowała się zgoła inaczej, a łowcy znajdowali się na piedestale służb bezpieczeństwa. — Nie no wiesz, ja się z tobą zgadzam na ten temat, w sumie to ciężko byłoby mi takiemu zapchlonemu kundlowi zaufać, gdyby mieszkał w mojej okolicy. Nigdy nie wiadomo, co im do głowy przyjdzie, a zmorę to przynajmniej przegonisz – konkluduję, po czym patrzę z zainteresowaniem, jak wypija haustem eliksir Sigurda. Dałem mu przecież słowo zmory, więc zaraz po tym, jak wypełnia swoje zadanie, rzucam w jego ręce sakiewką z brzęczącymi talarami. — Widzisz, nie jestem oszustem. I co, słyszysz coś? Patrz, ten tutaj ma klatę z hirudami jaszczurzymi. Sprawdź szybko, może coś zrozumiesz — zachęcam go, ciągnąc za rękę do stoiska znajdującego się na przeciwko alchemika.
— Wiesz, w sumie to wszystko. Gdzie bywać i z kim, na kogo trzeba uważać — odpowiadam szczerze, puszczając mu z rozbawieniem oczko. — Jestem tu od niedawna i nie znam jeszcze zbyt dobrze Midgardu — mówię zgodnie z prawdą, uśmiechając się do niego przyjaźnie. Przydałby mi się ktoś, kto oprowadziłby mnie po wszystkich ważnych miejscach w Przesmyku Lokiego i zapoznał z odpowiednimi ludźmi, a ten tutaj zdawał się na pierwszy rzut oka idealnym kandydatem, by przedstawić mnie lokalnym szumowinom. Choć część z nich poznałem już w mojej pracy, to wciąż było mi mało; w dalszym ciągu ciężko było mi zawrzeć znajomości, które mogłyby w jakiś sposób przynieść mi konkretne korzyści. — Dobrze, dobrze, już ci mogę mówić rybko, jak tylko sobie zechcesz. Bylebyś tylko szybko pozbył się tej paskudnej zmory, okropne i bezużyteczne z nich kreatury — stwierdzam, choć mam ochotę się roześmiać, gdy wypowiadam te słowa, które dotyczą mnie a nie kogoś innego. W międzyczasie zastanawiam się, na ile rzeczywiście wie, jak pozbyć się zmory i dociera do mnie, że pewnie wiele nie wie, bowiem mało kto wiedział, jak sobie z nami poradzić.
— Cóż za zaskoczenie — dziwię się nieszczerze, gdy nagle dowiaduję się więcej na temat Gleipniru, lecz jest w moim zdziwieniu coś, co napawa mnie satysfakcją. Jeszcze wtedy, gdy mieszkałem w Skandynawii, sytuacja prezentowała się zgoła inaczej, a łowcy znajdowali się na piedestale służb bezpieczeństwa. — Nie no wiesz, ja się z tobą zgadzam na ten temat, w sumie to ciężko byłoby mi takiemu zapchlonemu kundlowi zaufać, gdyby mieszkał w mojej okolicy. Nigdy nie wiadomo, co im do głowy przyjdzie, a zmorę to przynajmniej przegonisz – konkluduję, po czym patrzę z zainteresowaniem, jak wypija haustem eliksir Sigurda. Dałem mu przecież słowo zmory, więc zaraz po tym, jak wypełnia swoje zadanie, rzucam w jego ręce sakiewką z brzęczącymi talarami. — Widzisz, nie jestem oszustem. I co, słyszysz coś? Patrz, ten tutaj ma klatę z hirudami jaszczurzymi. Sprawdź szybko, może coś zrozumiesz — zachęcam go, ciągnąc za rękę do stoiska znajdującego się na przeciwko alchemika.
Funi Hilmirson
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Wto 27 Sie - 9:54
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Szczerze mówiąc, nie miał szczególnych kompetencji, by oprowadzać człowieka po Przesmyku bezpiecznie i wprost pod odpowiednie drzwi; chociaż znał dobrze jego uliczki i wniknął w szeregi najważniejszej zorganizowanej w nim struktury, brał nogi za pas i całował klamki częściej niż chciałby przyznać, żeby nie powiedzieć zawsze – nie traktowano poważnie i to było jego skaraniem, i to również było jego zbawieniem. Znał wielu zaślepionych i prawie żadnego, którego imię warto byłoby pamiętać; bez przerwy pakował się w te ręce, których należało unikać, bo bywał nietrzeźwy częściej niż to rozsądne w takim otoczeniu, a nietrzeźwość oznaczała, że pakował się w ręce każde. Ale – szczęśliwie – szczerze mówić nie zamierzał. Wiedział, gdzie bywać: tam, gdzie mógłby postawić mu parę tanich drinków i posłuchać potulnie zmyślanych historii na temat siedzących pod ścianą typów (nadałby im jakieś paskudne przezwiska, do nich nie podchodź) i równie prawdziwych historii o jakimś istotnym człowieku niewymienianym z imienia (miał tu dzisiaj być, ale widać coś mu wypadło). Wiedział też, z kim bywać: najlepiej z nim właśnie; nie miałby nic przeciwko dobrej zabawie w nowym, hojnym towarzystwie, które nie wiedziało jeszcze, że oddam ci później znaczyło mniej więcej tyle co nigdy. Więc kiedy mężczyzna przyznał się jeszcze, że Midgardu właściwie nie znał, spojrzenie zaświeciło mu się, jeszcze raz, jak dwa wesołe talary – to miało być łatwiejsze niż sądził, wyobrażał sobie, mógłby roztoczyć przed nim pejzaż pięknych kłamstw, otulić go kokonem swoich opowieści, a potem zgubić go w uliczkach, których nie znał.
– W lepsze ręce nie mógłbyś trafić; wprowadzę cię w nasze wspaniałe kanały jak złotowłosą panienkę z posagiem między kawalerów, jeszcze się będziesz od znajomości opędzać, byłbym tylko ostrożny, wiesz, dobra rada na początek: dłoni się tu raczej sobie na dzień dobry nie ściska, taka nasza kurtuazja, to deklaracja prawie tak poważna jak zaręczyny, ale nie bój nic, ja ci powiem, jak Munin – niech mu lot udanym będzie – którym warto się tak przypodobać – odpowiedział, strumienie myśli tak wartkim, że wypowiadane słowa chwilami zlewały się w jeden ciąg dźwięku bez przerw, w przerwach wprawdzie pozostawało zbyt dużo miejsca na niepotrzebne wątpliwości. W dobrej reklamie natomiast, przede wszystkim, należało nie pozwolić klientowi myśleć za bardzo. Umowa zdawała się tymczasem już zawarta jednoznacznie, co wprawiało go w iście entuzjastyczny nastrój; – oczywiście, oczywiście – potakiwał mu pospiesznie, uśmiechając się pod nosem z błyskiem w oku, pozbędzie się wszystkiego, zmory, koszmarów i nadmiernego ciężaru kieszeni, śniedziejących drobniaków na dnie szuflady, a przede wszystkim naiwności; może robił dla niego jednak coś znacznie ważniejszego, skoro miał mu dać tak ważną w tych uliczkach lekcję – ufać nie należało nikomu, nawet chłopcom w kołnierzykach.
– Otóż to, dokładnie to samo ludziom powtarzam – zgodził się ponownie, nie przykładając uważniejszej myśli do tego, czy faktycznie się z tym zgadzał; w gruncie rzeczy chyba się nie zgadzał, wprawie kundle przynajmniej nie przeszkadzały sypiać, więc dopóki się ze swoim kundlizmem nadto nie obnosiły, mógłby nawet i mieszkać z nimi po sąsiedzku. – A oni do mnie, że przecież można eliksir przeciwkoszmarny i po sprawie, to wina zmory, że musi gdzieś mieszkać i mieszka obok? – ciągnął, przedrzeźniając wyimaginowanych ludzi – A to ty masz się truć, żeby zmorze było wygodnie? Litości – błękit oczu wzniesiony ku niebu krótką sekundę szukał być może między chmurami wspomnianego miłosierdzia.
W dobrym humorze stawał się, może, trochę nazbyt porywczy i za mało ostrożny – więc eliksir, podany przez alchemika, spłynął wreszcie w dół gardła, oblepiając go posmakiem anyżu, przywarł do przełyku i sprawił, że w pierwszej chwili zakrztusił się, mając wrażenie, że zalepi mu tchawicę i w ten sposób dokończy żywota; dramatycznie złapał się rękawa Loke, pochylając się lekko naprzód. Ale duszność nie nadeszła, nie nadeszło właściwie nic, złapał oddech i wokół wszystko pozostało na swoim miejscu, tylko w dłoni zrobiło mu się ciężej od przyjemnego brzęku talarów w sakiewce (buteleczka rozbiła się przy jego bucie). Zwrócił posłusznie załzawione spojrzenie na klatkę z hirudami, przysunął się do niej, próbując nasłuchiwać, te jednak milczały uporczywie, lśniąc tępo małymi jak koraliki oczkami.
– Zdaje się, że to oszus... – odezwał się zdrapanym z podrażnianego gardła głosem, podnosząc na niego spojrzenie, wciąż pochylony; głos zerwał się jednak ostro, a jego źrenice, kurcząc się w przestrachu, utknęły gdzieś obok jego łokcia, pomiędzy falującymi sylwetkami ludzi, w przesmyku między ich pośpiechem. Struchlał, zadrżał, zacisnął palce mocniej – na sakiewce i na jego rękawie; usta zadrżały, wciąż rozchylone. Łeb jörmungand zakołysał się, wysuwając wężowy język, łuski szeleściły o bruk głośniej niż ludzkie głosy; szarpnął się w tył odruchem, upadając tyłem na ziemię. – Zostaw mnie – wydusił z siebie, mając wrażenie, że złote oczy przełykają jego właśnie, zupełnie niepomne pozostałych ludzi – zostaw mnie! Jeszcze nie czas... jeszcze nie... zostaw – zaczął mamrotać, cofając się w tył nerwowo, ktoś stanął mu na palce, czyjeś kolano uderzyło go w skroń, próbował się podnieść, nie odrywając wzroku od rozkołysanego łba.
– W lepsze ręce nie mógłbyś trafić; wprowadzę cię w nasze wspaniałe kanały jak złotowłosą panienkę z posagiem między kawalerów, jeszcze się będziesz od znajomości opędzać, byłbym tylko ostrożny, wiesz, dobra rada na początek: dłoni się tu raczej sobie na dzień dobry nie ściska, taka nasza kurtuazja, to deklaracja prawie tak poważna jak zaręczyny, ale nie bój nic, ja ci powiem, jak Munin – niech mu lot udanym będzie – którym warto się tak przypodobać – odpowiedział, strumienie myśli tak wartkim, że wypowiadane słowa chwilami zlewały się w jeden ciąg dźwięku bez przerw, w przerwach wprawdzie pozostawało zbyt dużo miejsca na niepotrzebne wątpliwości. W dobrej reklamie natomiast, przede wszystkim, należało nie pozwolić klientowi myśleć za bardzo. Umowa zdawała się tymczasem już zawarta jednoznacznie, co wprawiało go w iście entuzjastyczny nastrój; – oczywiście, oczywiście – potakiwał mu pospiesznie, uśmiechając się pod nosem z błyskiem w oku, pozbędzie się wszystkiego, zmory, koszmarów i nadmiernego ciężaru kieszeni, śniedziejących drobniaków na dnie szuflady, a przede wszystkim naiwności; może robił dla niego jednak coś znacznie ważniejszego, skoro miał mu dać tak ważną w tych uliczkach lekcję – ufać nie należało nikomu, nawet chłopcom w kołnierzykach.
– Otóż to, dokładnie to samo ludziom powtarzam – zgodził się ponownie, nie przykładając uważniejszej myśli do tego, czy faktycznie się z tym zgadzał; w gruncie rzeczy chyba się nie zgadzał, wprawie kundle przynajmniej nie przeszkadzały sypiać, więc dopóki się ze swoim kundlizmem nadto nie obnosiły, mógłby nawet i mieszkać z nimi po sąsiedzku. – A oni do mnie, że przecież można eliksir przeciwkoszmarny i po sprawie, to wina zmory, że musi gdzieś mieszkać i mieszka obok? – ciągnął, przedrzeźniając wyimaginowanych ludzi – A to ty masz się truć, żeby zmorze było wygodnie? Litości – błękit oczu wzniesiony ku niebu krótką sekundę szukał być może między chmurami wspomnianego miłosierdzia.
W dobrym humorze stawał się, może, trochę nazbyt porywczy i za mało ostrożny – więc eliksir, podany przez alchemika, spłynął wreszcie w dół gardła, oblepiając go posmakiem anyżu, przywarł do przełyku i sprawił, że w pierwszej chwili zakrztusił się, mając wrażenie, że zalepi mu tchawicę i w ten sposób dokończy żywota; dramatycznie złapał się rękawa Loke, pochylając się lekko naprzód. Ale duszność nie nadeszła, nie nadeszło właściwie nic, złapał oddech i wokół wszystko pozostało na swoim miejscu, tylko w dłoni zrobiło mu się ciężej od przyjemnego brzęku talarów w sakiewce (buteleczka rozbiła się przy jego bucie). Zwrócił posłusznie załzawione spojrzenie na klatkę z hirudami, przysunął się do niej, próbując nasłuchiwać, te jednak milczały uporczywie, lśniąc tępo małymi jak koraliki oczkami.
– Zdaje się, że to oszus... – odezwał się zdrapanym z podrażnianego gardła głosem, podnosząc na niego spojrzenie, wciąż pochylony; głos zerwał się jednak ostro, a jego źrenice, kurcząc się w przestrachu, utknęły gdzieś obok jego łokcia, pomiędzy falującymi sylwetkami ludzi, w przesmyku między ich pośpiechem. Struchlał, zadrżał, zacisnął palce mocniej – na sakiewce i na jego rękawie; usta zadrżały, wciąż rozchylone. Łeb jörmungand zakołysał się, wysuwając wężowy język, łuski szeleściły o bruk głośniej niż ludzkie głosy; szarpnął się w tył odruchem, upadając tyłem na ziemię. – Zostaw mnie – wydusił z siebie, mając wrażenie, że złote oczy przełykają jego właśnie, zupełnie niepomne pozostałych ludzi – zostaw mnie! Jeszcze nie czas... jeszcze nie... zostaw – zaczął mamrotać, cofając się w tył nerwowo, ktoś stanął mu na palce, czyjeś kolano uderzyło go w skroń, próbował się podnieść, nie odrywając wzroku od rozkołysanego łba.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Loke Sjöström
Re: 20.03.2001 – Przełyk Jörmungandra – F. Hilmirson & L. Sjöström Wto 27 Sie - 9:55
Loke SjöströmŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Uppsala, Szwecja
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : włóczęga, dorywczy hipnotyzer, zaklinacz i barman w „Piwnicy Lokiego”
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : agresor (I), odporny (II), plaga koszmarów
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 5
Loke i Funi z tematu